Urzędnicze “samo-zaoranie” w Warszawie. Zamiast rowerów kupią nowe auta… „Miasto 15-minutowe”…
Paweł Rygas motoryzacja
“Bujać to my, ale nie nas”. Tak podsumować można stanowisko warszawskiego ratusza dotyczące projektu “Urzędnicy na rowery: Rafał Trzaskowski daje przykład” – zgłoszonego w ramach warszawskiego Projektu Obywatelskiego.
Ku zaskoczeniu warszawiaków, zachęcanych do porzucenia aut na rzecz rowerów, projekt sprzedaży samochodów służbowych nie zyskał aprobaty w stołecznym ratuszu. Urzędnicy zaopiniowali go negatywnie i odrzucili. Ich argumenty to woda na młyn dla “przyspawanych do samochodów” mieszkańców.
Nie ma co ukrywać – inicjatywa, która wyszła od radnego PiS – Ernesta Kobylińskiego, to czysty “trolling” polityki transportowej miasta. Władze Warszawy prześcigają się obecnie w pomysłach utrudnienia życia zmotoryzowanym, co w założeniach skutkować ma porzuceniem prywatnych pojazdów na rzecz rowerów i komunikacji publicznej.
Radny chciał, by ratusz sprzedał samochody. Kuriozalne tłumaczenia urzędników
Sam projekt zakładał, by w miejsce wykorzystywanych przez prezydenta Trzaskowskiego i jego zastępców samochodów służbowych, ratusz zainwestował w:
- rowery miejskie,
- rowery cargo,
- rowery tandem,
- riksze dostosowane do przewozu dorosłych.
- Autor projektu przekonywał ponadto, że władze “podróżując rowerami będą mogły realnie ocenić możliwość i komfort podróżowania jednośladem po Warszawie“, a także – dzięki rezygnacji z aut służbowych – “lepiej poznają realia i mankamenty komunikacji miejskiej“. Za projektem przemawiał też jego pozytywny wpływ na środowisko.
Ostatecznie zgłoszony przez Kobylińskiego projekt został odrzucony jako “naruszający przyjęte w urzędzie standardy odbywania podróży służbowych przez przedstawicieli stołecznych władz samorządowych”.
Trudno o bardziej kuriozalne uzasadnienie, bo idę o zakład, że z dokładnie tych samych powodów – “naruszenia standardów odbywania podróży” – warszawscy kierowcy nie spieszą się do przesiadki z własnych czterech kółek na rzecz rowerów czy komunikacji miejskiej.
Urzędnicze “samozaoranie” – nie chcę rowerów bo to niebezpieczne
Lektura argumentów przytoczonych przez urzędników za pozostawieniem floty samochodów służbowych daleko wykracza poza ramy popularnego dziś słowa “samozaoranie”. W piśmie czytamy bowiem, że “prezydent i kierownictwo Urzędu zwyczajowo korzystają z samochodów, które gwarantują im sprawne zarządzanie miastem“, a “rezygnacja z tego standardu wiązałaby się z ryzykiem obniżenia efektywności działań zarządczych – w szczególności w sytuacjach kryzysowych“.
Nie wiem, co warszawscy urzędnicy rozumieją pod pojęciem “sytuacji kryzysowych”, ale jako etatowa głowa rodziny, której członkowie w zbliżonym czasie dotrzeć muszą do przedszkoli, szkół i zakładów pracy – muszę się z nimi zgodzić. Faktycznie nie wyobrażam sobie bez własnego samochodu sprawnego zarządzania w codziennych sytuacjach kryzysowych własną rodziną, a co dopiero liczącym setki tysięcy mieszkańców miastem!
Jako rodzica ujął mnie również argument za tym że:
…poruszanie się kierownictwa Urzędu rowerami w czasie np. niekorzystnych warunków atmosferycznych, w szczególności warunków na drogach, podnosi ryzyko utraty zdrowia lub życia w możliwej kolizji drogowej; korzystanie z samochodu mającego liczne atesty i certyfikaty bezpieczeństwa jest w tym kontekście rozwiązaniem znacznie korzystniejszym.
Cóż, naprawdę rzadko zdarza mi się w pełni zgadzać z urzędnikami, ale sam nie ująłbym tego lepiej. Warszawscy urzędnicy odkryli właśnie fenomen SUV-ów – większych, cięższych i zapewniających wyższą pozycję za kierownicą niż standardowe samochody.
Pod argumentacją dotyczącą poziomu bezpieczeństwa podpisze się każdy rodzić, który – wbrew nawoływaniom do korzystania z rowerów i przyczepek – codziennie odwozi swoje dziecko do przedszkola autem. Dokładnie z tego powodu, zamiast rowerem z przyczepką, wożę córę samochodem ocenionym przez EuroNCAP na 5 gwiazdek.
Warszawscy urzędnicy: zamiast rowerów, nowe samochody
Inne argumenty? Np. taki, że po przesiadce na rowery:
….konieczne byłoby podjęcie kroków zmierzających do podniesienia ogólnego stanu zdrowia i tężyzny fizycznej pracowników, niezbędnych do sprawnego i szybkiego poruszania się rowerem/rikszą.
W tym miejscu widzę jednak pewną nieścisłość.
Przecież rower oznacza zdrowy tryb życia i w naturalny sposób przekłada się na podniesienie ogólnego stanu zdrowia oraz rozbudowanie tkanki mięśniowej. Czego tu się bać? Katar czy zapalenie zatok nikogo jeszcze nie zabiły, a odrobina ruchu pozwoli odegnać widmo nadwagi i choroby wieńcowej.
Tym bardziej, że – zgodnie z kolejnym argumentem – członkowie kierownictwa przejeżdżają dziennie nawet do – uwaga – 150 km. Ratusz mówi więc o konieczności zatrudnienia “rowerzystów zmienników”, a ja zachodzę w głowę, jak ten dystans ma się do promowanej przez władze stolicy idei miasta 15-minutowego?
Ostatecznie za samochodami przemawia jednak argument natury ekonomicznej. Urzędnicy piszą, że nie sprzedadzą samochodów i nie przesiądziemy się na rowery, bo: “w budżecie są już zaplanowane pieniądze na leasing samochodów służbowych, w tym samochodów elektrycznych“.
Gdyby ktoś z Was, drodzy Warszawiacy, miał wątpliwości – chodzi o WASZE PIENIĄDZE.