Prawda o szczepionkach w Europarlamencie a bezczelne slogany “doktora” Arłukowicza

Epilog. Polska umierała, Francja zaś krwawiła. Tuman krwawej mgły (20). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły 20 (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Epilog

Polska umierała, zdało się, że nieodwołalnie i na zawsze. Francja zaś krwawiła, gniła budziła grozę, przerażała, a jej powietrze przesiąknięte było trupimi miazmatami.
Rok 1793 był bodaj najohydniejszy dla tego znikczemniałego czasu. To tego roku król Ludwik XVI został ścięty. To tego roku zgilotynowano również i królową Marię Antoninę. To tego roku wybuchło powstanie w Wandei, a ościenne państwa ruszyły do wojny ze zbrodniarzami. Niebezpieczeństwu miał zaradzić Komitet Ocalenia Publicznego na czele z arcyłotrem Dantonem. A potem rozpętała się walka szakali: jakobini, pozbywszy się żyrondystów, uchwalili konstytucję głoszącą piękne hasła i dającą piękne – a jakże – przywileje, ale zaraz potem wprowadzili rządy niebywałego terroru.
Madame Guillotine nie miała już chwili wytchnienia, a lud wręcz oczadział wdychając opary krwi. To wszystko stawało się niemożliwe do zniesienia, dlatego w końcu zamach stanu zmiótł i jakobinów, a obłąkanego krwią i śmiercią demonicznego Robespierre’a w roku 1794 również powiedziono na gilotynę. Lecz wcale nie stało się lepiej. Diabeł wciąż włodarzył, srożył się i potężniał. Ludzie uczciwi usiłowali tedy ponownie przegnać jego sługi i w 1795 roku wzniecili powstanie przeciw bestialskim obłąkańcom, ale krwawo je stłumił Napoleon Bonaparte.[1]

Tego też roku i Polska umarła, zda się, że nieodwołalnie i że na zawsze, a we Francji Zło wciąż prezentowało się w różnych maskach i odsłonach. Spętany przez nie naród nadal niewyobrażalnie cierpiał. Kiedy więc tenże Bonaparte przepędził Dyrektoriat i sam objął władzę, odetchnięto z ulgą. Wreszcie zaczęło być nieco normalniej i odrobinę spokojniej.
Ale nastał już wtedy rok 1799…
Dziesięciolecie niesłychanych zbrodni wraz z XVIII wiekiem dobiegało końca pokazując, że cywilizacja, która się odwróciła od Boga, jednym skokiem może powrócić do brutalnej krwiożerczości dzikusów, a tenże wiek XVIII, taki dumny ze swego oświecenia i swego humanizmu skończył się ludożerstwem… bynajmniej nie w przenośni…
Owa apokaliptyczna, infernalna rewolucja stała się – niestety – jakby matrycą dla kolejnych rewolucji, jakie miały następować po niej – dla francuskich komunardów, bolszewików w Rosji, narodowych socjalistów w Niemczech… a gdy ci wzięli się za bary, rozpętując w roku 1941 wojnę niemiecko-sowiecką, sprowadzili na ludzkość kolejną wstrząsającą, porażającą, demoniczną katastrofę. Do milionów wcześniejszych ofiar, dołożyli następne miliony…
Ale to już inne czasy i innej potrzebujące opowieści.
Tak… rok 1941 – jakby nie patrzeć – dał początek nowemu okresowi w dziejach świata… okresowi, który wciąż trwa…


A Białeccy? Co z nimi? Przez wszystkie te lata żyli mniej lub bardziej spokojnie, mniej lub bardziej przyzwoicie, mniej lub bardziej zamożnie, nie opuszczając już Sandomierza, a przynajmniej nigdy na dłużej. Jedyny syn Stanisława, Paweł, licząc sobie lat trzydzieści sześć, pojął za małżonkę Apolonię Marcelinę Fijałkowską, szesnastoletnią pannę z parafii katedralnej i w roku 1854 został ojcem Benedykta Józefa. Tenże zaś ożenił się późno, bo dopiero w roku 1913, z Anną Florentyną Łukawską, licząc sobie lat 59 i spłodził syna Klemensa Józefa, a ów pojąwszy za żonę Apolonię Kiełkiewicz, w roku 1964 doczekał się syna Władysława, który był jedynakiem i który zaraz po maturze wstąpił do miejscowego, sandomierskiego seminarium duchownego, a więc na to, że ród Białeckich herbu Leszczyc nie wygaśnie nie było już większych nadziei.
Czyżby tak mdło, zwyczajnie i nieciekawie miał ród ów zejść ze sceny dziejów?
Być może tak… ale może jednak nie?…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

O zmroku. Tuman krwawej mgły (19). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły 19 (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

O zmroku

Późnojesienny listopadowy zmierzch. Nad Sandomierzem wisiała zimna mgła. Gęsty tuman zasnuwał ulice. Szare bryły kamienic ledwie majaczyły w zawiesistym oparze. Resztki dnia kryły się gdzieś po wąwozach, aż w końcu zagasł jego ostatni poblask, a lepki mrok rozpełzł się i obsiadł wszystko… Skądś z oddali dało się słyszeć żałosne wycie psa…
Środkiem opustoszałej ulicy szedł jakiś człowiek. Sądząc z sylwetki, był to mężczyzna w sile wieku. Echo ciężkich kroków odbijało się od ścian domów i rozpływało w mgielnym mlecznym tumanie, który je tłumił. Ale mężczyzna maszerował pewnie, jakby wiedział dokąd zmierza i to tak pewnie, jakby ani noc, ani mgła nie utrudniały mu widzenia.
Naraz w białawym wyziewie zamajaczyła bryła dworu Tryburcych.

Mężczyzna podszedł do bramy, która bezszelestnie bez niczyjej pomocy otwarła się na oścież. Zbliżył się do głównego wejścia i rękojeścią szpady ostro załomotał w drzwi.
– Pan do kogo? – zapytał służący.
– Prowadź do państwa.
– Ale z kim mam zaszczyt?
– Jestem diuk Atanas, markiz Balletti, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germain.
– O!… – służący oszołomiony tytułami, tyle tylko wydusił z siebie, po czym wziąwszy z rąk gościa bilet wizytowy podążył w głąb domu.
– Proś! – diuk usłyszał głos gospodarza.
Atanas postąpił za służącym, który przyszedł po niego.
– Z kim mamy zaszczyt, bo pańskie nazwisko i tytuły nic nam nie mówią.
– Może to i lepiej?… – odparł na to przybysz. – Jestem starym przyjacielem rodu Białeckich. A zjawiłem się tutaj dowiedziawszy, iż oto przyszedł na świat i powrócił do rodzinnego miasta ostatni z tegoż rodu…
– I po cóż to? Syn Stanisława, Paweł, dzieckiem jest jeszcze. Nawet nie nauczył się dobrze mówić. Więc…
Diuk nie pozwolił mu dokończyć.
– Tylkom go chciał ujrzeć i dać mu moje błogosławieństwo. Tylko tyle, a może… aż tyle? Czy będzie to możliwe?
Luiza zawahała się i skłonna była odmówić, ale Maciej wzruszył ramionami i powiedział:
– Skoro tylko tyle… niechże będzie… zgoda… przyprowadź panicza – zwrócił się do panny pokojowej.
– W tej chwili.
Chłopiec, wszedłszy do salonu z przestrachem spojrzawszy na Atanasa, podbiegł do pani Luizy i objąwszy ją za nogi przywarł do niej mocno, a potem zaczął popłakiwać.
– Nie lękaj się! – uspokajał go Tryburcy. – Wszak rycerska krew w tobie płynie, nie możesz się mazać! Książę, przyjaciel waszego rodu, przyszedł cię zobaczyć.


Diuk, podszedłszy do malca, położył mu obie ręce na głowie i coś wyszeptał. W tym samym momencie chłopiec dziwnie zesztywniał, a potem jęły nim wstrząsać drgawki.
– Mości książę! – proszę już dziecko zostawić w spokoju! Kim pan jest?! Kimże pan naprawdę jest?! –
Luiza była przerażona.
Atanas spojrzał na nią z wściekłością i warknął:
– Kimś przyzwoitszym niż ty… kobieto, któraś zdradziła i porzuciła wiarę ojca i wróciła do katolickiego zabobonu.
– Wypraszam sobie! Proszę wyjść! Proszę natychmiast opuścić nasz dom! – Maciej energicznie postąpił w kierunku diuka, a wściekłość odmalowała mu się na twarzy.
I w tejże samej chwili ich uszu doleciał głos dzwonu z kolegiackiej dzwonnicy, który jął bić, jak każdego wieczora, w intencji spokoju dusz sandomierskich rycerzy poległych przed wiekami pod Warną.[1]

Maciej się zatrzymał i przeżegnawszy nabożnie rzekł:
– Miej Panie Jezu ich dusze w swojej opiece. A także i nas, żywych, którzy ich Twemu miłosierdziu polecamy.
Atanas na te słowa wykrzywił się jakby z bólu, twarz mu poczerniała przybierając wygląd trupiej maski i z bolesnym skomleniem, skomlenie katowanego psa przypominającym, wybiegł z salonu i… znikł.

A kiedy gospodarze zaraz podążyli za nim ze zdumieniem ujrzeli, że już go nie ma, jakby się rozsnuł w powietrzu, za to skądś, nie wiadomo skąd, powoli przypełzł do nich obrzydliwy zapach asafetydy, gnijącego mięsa i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu…
– Kto to był? – zbielałymi ze strachu wargami zapytała pani Luiza.
– Boże miej nas w opiece… – wychrypiał Maciej i nakreślił na piersiach znak krzyża.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Dzwon ten bije po dziś dzień, o dziewiątej wieczorem.

Luiza i Maciej. Tuman krwawej mgły (18).

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (18) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Luiza i Maciej

Niegdyś Maciek, a dziś Maciej, czy może raczej pan Maciej, bo i lat mu przybyło i ogłady, a przedewszystkim dlatego, że majętny był bardzo… a więc pan Maciej Tryburcy, który to dawnymi czasy z wicehrabią Stanisławem wyjechał za granicę, kędy pojął za małżonkę Niemkę pewną, pannę Luizę, córkę wielebnego pastora Heinricha Ullmanna, zatęskniwszy postanowił powrócić w rodzinne strony. I powrócił. Na dodatek zamożny bardzo, bo w Ameryce majątku znacznego się dorobił. Najprzód zamieszkali kątem w nędznej lepiance jego rodziców na przedmieściu Rokitek, a potem jęli rozglądać się za jakimś przyzwoitym domem. Gdy Maciej dowiedział się, że dwór Białeckich jest na sprzedaż, to i zmartwił się i ucieszył społem. Zmartwił na wieść o tym, iż wszyscy Białeccy pomarli, a ostała się tylko żona Stanisława, której wcześniej nie znał, i dziecię, które powiła, chłopczyna liczący teraz wieku miesięcy czternaście, imieniem Paweł, a to imię nadano na Chrzcie świętym, biorąc je od patrona kościoła parafialnego, nieopodal którego Białeccy mieszkali.
Postanowił się tedy wybrać do nowej właścicielki i złożyć ofertę kupna domu.
Jak pomyślał, tak uczynił.


– Ależ z największą przyjemnością! Oczywiście! Skoro jest pan zainteresowany nabyciem dworu, to dobra dla mnie wiadomość.
Diana Białecka nie kryła zadowolenia z propozycji, jaką jej złożył Maciej. Czasy bowiem nie były lekkie, Polska konała pod ciosami trzech zbrodniczych sąsiednich potęg – Rosji, Prus i Austrii. Z tego to powodu hrabina, mająca początkowo zamiar osiąść w Sandomierzu na dłużej, teraz doszła do wniosku, iż najlepiej będzie, jeśli się stąd czym prędzej wyniesie. Co się mogło dziać w granicach upodlonej, sponiewieranej i dorzynanej właśnie Rzeczpospolitej tego przewidzieć nie potrafiła. A niechby wybuchło jakieś krwawe
powstanie? Dosyć się już naoglądała śmierci i krwi we Francji. Teraz chciałaby od tego odetchnąć. Tyle, że na owo się nie zanosiło, bo chętnych, tak od ręki, na resztki majątku po Białeckich nie mogła znaleźć, a na dodatek dziecko Stanisława też stanowiło dla niej spory kłopot. Dziecko nie tylko, że niechciane, nie tylko, że niekochane, ale wręcz znienawidzone! Najchętniej dołożyłaby je do tego majątku w prezencie.
– A może byłby pan zainteresowany i ziemią? Nie jest jej wiele, ale i drogo bym za nią nie powiedziała. Nie będę taić, że chciałabym, pozbywszy się wszystkiego, czym prędzej stąd się wyprowadzić.
– A jaką kwotę mogłaby pani, hrabino, wymienić?
Udając, że się zastanawia, po dłużej chwili ją podała.
Pan Maciej nie dał poznać po sobie, że spodziewał się co najmniej trzykroć większej i krzywiąc się rzekł:
– No cóż… ostatecznie… niechże będzie… ale to raczej przez wgląd na świętej pamięci państwa Białeckich, niż dla pani wygody czy satysfakcji, bez targowania się dokonajmy transakcji.
Diana odetchnęła z ulgą. Jak dotąd wszystko szło po jej myśli.
– A może i dziecię by pan zechciał? Oddam darmo – zachichotała nerwowo, udając, że to taki żarcik.
Mężczyzna spojrzał na nią po trosze z naganą, po trosze ze zdumieniem.
– Mniemam, że to był tylko niewybredny dowcip?
– Może tak, a może i nie?… – już się nie śmiała.
– Jakże?
– Ano, panie dobrodzieju, cóż ja, samotna niewiasta, mogę. Dziecię dobrze wychować nie lada to sztuka.


– Pan Bóg nas potomstwem, drogi mężu nie pobłogosławił. Jeśli mniemasz, iż hrabina mówiła poważnie, to weźmy tego biednego chłopczynę, synka twojego towarzysza zabaw młodzieńczych. Niechże ma dobry dom i szczęśliwe dzieciństwo – powiedziała pani Luiza.


Kniaź Aleksander Michajłowicz Uchtomski, który przez kilka tygodni z oddziałem okupacyjnego wojska stacjonował w Sandomierzu, poznał tu przypadkiem (a może i nie przypadkiem?) hrabinę Białecką i…zakochał się w niej po uszy.
Gdy zapytał, czy nie zachciałaby udać się razem z nim do Petersburga, gdzie go odwoływano, roztaczając przed nią bajkowe wprost uroki owej północnej stolicy, nie zawahała się nawet przez moment. Miała nadzieję, że oto otwierają się przed nią nowe świetlane perspektywy. Kiedy więc przed dwór Białeckich zajechała wygodna kareta podróżna, z radością podążyła w jej stronę. Towarzysząca jej panna Krzysia Łodwigowska niosła podręczny bagaż, bo wielgachnych kufrów i obszernych czemodanów, w które Diana kazała spakować co było cenniejszego w domu po teściach, książę nie pozwolił kochance zabrać ze sobą.
– Kupię ci, czego tylko zapragniesz! Wszystko nowe! Wszystko bogate! Pierwowo sorta! Zostaw to wszystko, niech miejsca nie zajmuje!
Tak też i hrabina, a wkrótce zapewne księżna, uczyniła. Nie zostawiła tylko gotowizny, biżuterii i kwitów bankowych…
Państwo Tryburcy wyszli odprowadzić Dianę na drogę i stali czekając aż stangret strzeli z bata, a kareta ruszy. Pani Luiza trzymała na rękach małego Pawełka z nadzieją, że może chociaż w ostatniej chwili jego matka zmieni zdanie i jednak zabierze dziecko ze sobą, ale nadzieja ta była płonna… Diana nawet nie spojrzała na malca…
– Wiooo! – konie ruszyły ostro.


Pleban od świętego Pawła nerwowo bębnił palcami w blat stołu.
– No jakże to? Sam tego chłopczynę chrzciłem – tu wskazał głową Pawełka Białeckiego. – I co? I teraz mam dopuścić, żebyście go w kacerskich błędach chowali? A i tyś, synu – tu się zwrócił do Macieja – takoż katolikiem się i urodził i wychował, póki ci teść klepek w głowie nie poprzestawiał. Jedynie ciebie dziecko – tu zwrócił się do Luizy – mogę zrozumieć i ci wybaczyć, albowiem już w kacerstwie się urodziłaś i w kacerstwie wychowałaś, to i nie możesz znać prawdziwej świętej i katolickiej wiary.
– Księże dobrodzieju… – nieśmiało bąknął Tryburcy.
– Cicho, niecnoto! Małżonka twa, kobieta zacna i poczciwości wielkiej i chcesz ją na wieczne potępienie skazać?! Zresztą… nie tylko ją, ale i siebie i tego tu oto chłopczynę?! O nie! Tak być nie może.
– To cóż nam czynić? – bąknął Maciej.
– Jakże co? Stać się członkami Kościoła Świętego Matki naszej! Ty do spowiedzi! A ją ochrzcić trzeba jak należy i wiary świętej wyuczyć. No! A potem chcę was regularnie w świątyni widywać. Każdej niedzieli!
Bez wymówek!

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Sandomierz, znów Sandomierz… Tuman krwawej mgły (17). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (17) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Sandomierz

Rzeczny statek dobił do nabrzeża wiślanego portu. Rzucono mocne konopne liny, które przytwierdzono do solidnych żelaznych pierścieni cumowniczych.
– Sandomierz, pani hrabino. Oto Sandomierz – ozwał się po francusku jeden z podróżnych, ubrany w polski strój szlachecki.
– Dziękuję.
Pani Białecka wyszła na brzeg i bezradnie rozejrzała się dookoła. Szlachcic chrząknął raz i drugi. Pani Białecka spojrzała w jego stronę.
– Hrabino, już podczas rejsu z Gdańska zastanawiałem się, dlaczego nie ma pani nawet dziewki służebnej, nie mówiąc o innym towarzystwie.
– Cóż… los… srogi los. Jakaś choroba zmogła moją służkę i nim dopłynęliśmy do Gdańska, gdzieś w cieśninach duńskich pochowaliśmy ją w morskiej toni… bo zmarła. No i jestem sama w obcym mieście, w obcym kraju, nie znając języka… – skłamała, bo z czasów komedianckich wędrówek od miasta do miasta, od miasteczka do miasteczka, umiała być sama sobie i panią i służebną. Zapatrzyła się na panoramę Sandomierza, na to miasto cudne, zatopione w sadach i winnicach, które stąd mogła podziwiać w całej jego krasie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozpalając płomieniste, krwią nasiąkłe, ale i złotem i fioletami, rozsnute na nieboskłonie zorze.
Ziemia stygła, na źdźbłach traw, co tu i ówdzie powyrastały rachityczne spomiędzy wyszczerbionego bruku nabrzeża, poczynały srebrzyć się pierwsze krople rosy drżące od lekkich muśnięć oddechu parującej ziemi. Jaskółki śmigały hen, wysoko, po niebie, wieszcząc piękną pogodę na nadchodzący dzień. Od czasu do
czasu dało się słyszeć pluśnięcie ryby rzucającej się w rzecznej toni.
– A zatem? – zapytał szlachcic.
– Jest tu gdzieś dwór po moich teściach, po mężu. Tam bym chciała dotrzeć.
– A gdzież on?
– Gdzieś na wzgórzu.
– Tu same wzgórza, pani hrabino.
– Niedaleko kościoła.
– Tu wiele kościołów.
Wytężyła umysł, próbując odszukać jego wezwanie.
– Mam to zapisane i skryte w sakwojażu, muszę sięgnąć, zerknąć. Mam. Niech pan czyta, panie kawalerze.
Szlachcic spojrzał na podaną mu kartkę.
– Kościół św. Pawła.
– Czy zechce mi pan być przewodnikiem? – zapytała błagalnym głosem i wymownie zerknęła na swój nader wielki już brzuch.
Szlachcic pomilczał czas jakiś, podkręcił wąsa raz i drugi.
– Niechże i będzie. O tam, niedaleko stoi moja bryka. Ruszajmy zatem – odezwał się po chwili.
Pani Białecka popatrzyła na niego z ulgą ogromną i niekłamaną wdzięcznością.
Podał rękę kobiecie, pomógł jej zająć miejsce, a sam usiadł obok.
Woźnica szarpnął lejcami i konie ruszyły stępa.
– W którą stronę pojedziemy? – zapytał pani Białecka.
– Tędy, prosto, potem parowem, a gdy wyjedziemy na szczyt wzniesienia, dokąd nas ten parów zaprowadzi, to znajdziemy się nieomal na podworcu domu. Ale do jutra musi pani jakoś wytrzymać, bo dopiero jutro, koło południa, przyślę dziewczynę, sierotę, ubożuchną szlachcianeczkę znającą francuski. Będziesz ją mogła, hrabino, mieć po trosze za pannę pokojową, a po trosze za damę do towarzystwa. Tak sobie pomyślałem, bo widzę, że sama sobie pani tu nie poradzi.
Diana z wdzięcznością skinęła głową.
– Jest pan aniołem, panie kawalerze.
Nic nie odrzekł na to, zmieszał się tylko odrobinę, pomagał bowiem owej Francuzce wyłącznie z czystej uprzejmości.

Stangret zaciął konie, a gdy przyspieszyły, kareta ostrzej zaturkotała na wybojach…


– Jeszcze raz! Mocniej! Mocniej! Niechże pani prze! – komenderowała akuszerka, a panna pokojowa, Krzysia Łodwigowska, odwracając wzrok, tak z zawstydzenia, jak i z powodu nieprzyjemnego widoku, drżącym głosem tłumaczyła jej słowa na francuski.
Nie był to lekki poród, wreszcie jednak, po pięciu czy sześciu godzinach cierpień hrabiny, skończył się szczęśliwie.
– Syn! Pani hrabino syn! Chłop jak dąb, zdrowy, piękny, zaraz go obmyję.
Gdy akuszerka oporządzała noworodka, Krzysia pomagała położnicy. Przetarła jej ciało mokrym ręcznikiem, przyczesała pozlepiane potem włosy…
– Pani hrabino, proszę wziąć synka.
Białecka ze wstrętem spojrzała na dziecko, odepchnęła je i z wściekłością krzyknęła:
– Precz!
Akuszerka i panna Łodwigowska ze zdumieniem spojrzały po sobie i nic nie mówiąc, opuściły sypialnię, zabierając chłopca.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Kłopot – po Wandei. Tuman krwawej mgły (16)

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (16) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Kłopot

Diana była wściekła. Miała nadzieję, że Stanisław zginie w tej Wandei i nigdy więcej go już nie ujrzy. Tymczasem przyjechał. Na dobitkę zdruzgotany duchowo, zrozpaczony, na wpół oszalały. Lękała się go powiadomić o śmierci rodziców, lecz przecie zataić tego żadną miarą nie mogła. I o dziwo, przyjął tę nowinę nad wyraz spokojnie, zamknął się tylko w swoim gabinecie i oddał pijaństwu. Dopiero gdzieś po tygodniu zaczął trzeźwieć i kazał się wieźć na cmentarz, na którym we wspólnym dole wraz z innymi skazańcami zagrzebano państwa Białeckich. Kiedy wrócił, nie odezwał się do Diany ni słowem. Siedział milczący, wyłamując palce, wpatrzony w czubki własnych butów. Dianę jęła opuszczać złość, a w jej czarnym sercu począł budzić się niepokój. Nie miała bowiem pojęcia, co zamierza jej małżonek. Oczywiście, mogła udać się do obywatela Robespierre’a i zadenuncjować go
podobnie jak teściów. Przyszło jej jednak na myśl, że jeśli tak zrobi, to może poza domem w Paryżu i tym, co było zdeponowane w holenderskich bankach, nie odziedziczyć już niczego więcej. A kto wiedział jaki majątek znajduje się w odległej Polsce? Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, ale oto teraz, poza spełnieniem upragnionej zemsty, mogła dodatkowo zyskać i stać się osobą jeszcze zamożniejszą – chyba… bo pewności przecie nie miała.
Niby mogła pojechać w te odległe strony (oczywiście dopiero po śmierci wicehrabiego), ale skąd mogła wiedzieć, czy w Sandomierzu nie ma jakiejś dalszej rodziny, która niekoniecznie chciałaby bezdzietnej wdowie, dla nich osobie zupełnie obcej, oddać dobra po Białeckich? A o polskiej rodzinie niczego nigdy z ust męża i teściów nie słyszała. Uznała tedy, iż jak najprędzej winna zaciążyć. Urodziwszy dziecko nie dałaby się już odepchnąć od spadku.
Oczywiście niekoniecznie to Stanisław musiałby ją zapłodnić, mógł to zrobić jakikolwiek inny mężczyzna, ale tak się złożyło, że ów na nowo oddawszy się pijaństwu, jął nieomal codziennie egzekwować obowiązek małżeński. Jeśli nie po dobroci to i bywało, że siłą.
Wcześniej Diana albo wymawiała się zmęczeniem, albo bólem głowy, albo szukała jakiegokolwiek innego powodu, iżby tego obowiązku nie spełniać, a jeśli się już zdarzało, to drżała czy Stanisław nie uczynił jej brzemienną. A kiedy przytrafiło się owo nieszczęście dwa razy, poprosiła o pomoc zręczną akuszerkę, by ją wyczyściła, więc dzieci z tego związku nie było. Jednakowoż teraz lękała się, że jej poświęcenie może na nic się nie zdać i że w ciążę nie zajdzie. Wiedziała bowiem, iż niekiedy dziewczęta, które korzystały z takich jak ona usług akuszerek, potem stawały się bezpłodne. Obawa była jednakowoż przedwczesna. Po miesiącu bodaj, od kiedy Stanisław jął przychodzić do jej
sypialni, pojawiły się pierwsze symptomy brzemienności, a po jakimś czasie zaczął się i brzuch zaokrąglać.


Ciąża rozwijała się bez komplikacji, zatem Diana była zadowolona, natomiast dla Stanisława było to absolutnie obojętne. Żył w jakimś swoim świecie, świecie mroku i rozpaczy, a jednocześnie szukał zapomnienia w alkoholu i nieprawdopodobnie rozwiązłym perwersyjnym rozpasaniu. Mordów jednak już nie popełniał, a gdy musiał na nie patrzeć, to albo przymykał powieki, albo odwracał głowę…


Nie wiadomo w jaki sposób, ale Stanisław postarał się, aby zostawiono go w Paryżu i nie musiał wracać już do Wandei. Lecz i w stolicy nie było lepiej. Nie zabijano wrogów rewolucji na taką skalę, jak zbuntowane chłopstwo tam na północy, niemniej

Madame Guillotine i tutaj nie próżnowała.

Obywatel Białecki zaś coraz częściej czas spędzał, jeśli akurat nie miał służby, w oberżach i lupanarach teraz na odmianę unikając żony i domu. A jeśli niekiedy, wytrzeźwiawszy, wracał do przytomności, to przecie nie odzyskiwał rozsądku.

Białecki był obłąkany…


Obywatel Robespierre z poczerwieniałą od emocji twarzą przyglądał się jak kat, wydobywszy z kosza świeżo obciętą głowę, uniósłszy ją do góry, pokazuje motłochowi.
– Vive la Nation! Vive la République![1] – ryknął tłum.

Radosny szał ogarnął przyglądających się krwawemu widowisku. Ktoś zaczął śpiewać rewolucyjną karmaniolę i zaraz setki gardeł podjęło tę pieśń, wtórując mu gromko:
Madame Véto[2] obiecała,
Wyrżnąć Paryż cały,
Ale plan udaremnili,
Nasi kanonierzy!
Zatańczmy karmaniolę,
Przy huku dział!
Przy grzmotach dział!
Tańczmy więc karmaniolę,
Niech żyje armat huk!…

Pan Białecki stał milczący. Jakiś rozjuszony obywatel zamachnął się na niego pałką i krzyknął:
– Czemu nie śpiewasz?! Czemu?!
– Precz! – Białecki pchnął go z całej siły, aż napastnik runął na ziemię, wicehrabia zaś nie wiadomo z jakiego powodu, jakby przymuszony niewytłumaczalnym wewnętrznym impulsem krzyknął najgłośniej jak tylko umiał: – Vive le roi! Vive le roi! Niech żyje Ludwik XVII![3]

Tłum, nawet słysząc te słowa, w pierwszej chwili się zawahał widząc krzepkiego mężczyznę w mundurze pułkownika Gwardii Narodowej, przypuszczając, że może to być prowokacja, ale gdy Stanisław ruszył z pięściami w jego stronę wykrzykując przy tym obelgi, odpowiedział atakiem. I nie minęło wiele chwil, gdy sponiewierane, pokrwawione, pocięte nożami, ubite pałkami ciało Białeckiego legło na ziemi.
Oczy jęły zachodzić mu mgłą. Pogruchotane żebra przy każdym oddechu sprawiały niepisany ból. Mężczyzna zaczął odpływać gdzieś w mgielny tuman rozświetlany jakby piekielnymi drgającymi czerwono płomieniami i przesycony pachnącą żelaziście posoką.
Naraz skądś z niezmierzonej – jak mu się zdawało – dali, do jego uszu dobiegły słowa:
– Jestem księdzem katolickim… prawdziwym… czy żałujesz za grzechy? Chcę ci udzielić rozgrzeszenia…
Białecki z niesłychanym wysiłkiem otworzył oczy i przymykając powieki jakby w ten sposób przytaknął.
Ksiądz dyskretnie nakreślił na czole umierającego znak krzyża i wypowiedział szeptem słowa absolucji:
– Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.[4]

– Co tam mruczycie, obywatelu? – zainteresowała się jakaś podpita przekupka z Hal.
– Ach, nic, nic… pytałem… jak się czuje… – zmieszał się ksiądz ubrany bynajmniej nie w rewerendę, ale zwyczajnie, niczym przeciętny sankiulota. – Tylko tyle…
– A po cóż ci to wiedzieć? – kobieta zrobiła groźną minę. – Gadaj no mi tu zaraz!
Duchowny jednak miast jej odpowiedzieć, wślizgnął się w tłum i lawirując sprytnie, skierował się w stronę, gdzie już nie było nikogo kto by groźnie i krwiożerczo wyglądał, a jemu mógł zagrozić.
Tymczasem pan Białecki konał…
– Merde![5] Niech się któryś ruszy! – jakiś gwardzista przyzywał swoich kolegów.
Zbliżyło się kilku.
– O co chodzi? – zapytał jeden z nich.
– Nie widzicie? To pułkownik Stanislas de Bialecki! Dobry dowódca, dobry kompan! Lekarza dla niego, lekarza!
Ktoś pochylił się nad leżącym.
– Tu już lekarz nie pomoże. Wyzionął ducha.
– Dajcie więc jakiś wózek i odwieźmy go do domu.
– A daleko to?
– Nie, nie tak bardzo, przy rue de la Tannerie.
– Eee, to jednak niezbyt blisko.

– Dzielnie stawał w Wandei. Żal by było, iżby go wrzucono do wspólnego dołu. Niechże więc chociaż wdowa przyzwoicie go pogrzebie, a przy okazji się dowie, że oto właśnie została wdową.


Diana Białecka, ujrzawszy trupa męża, podziękowała gwardzistom chłodno i z kamienną twarzą.
– Możecie odejść, obywatele. Dziękuję.
A potem czym prędzej, nader przytomnie, postarała się o urzędowy dokument stwierdzający śmierć Stanisława i wsunęła go do szkatułki, w której przechowywała inne ważne papiery, a najważniejsze z nich były owe, które potwierdzały śmierć teściów oraz papiery wartościowe i kwity jednego z domów bankowych w Holandii, opiewające na bardzo przyzwoitą kwotę.
Nareszcie więc była pomszczona, wolna i niebiedna…
– A teraz – mruknęła sama do siebie – trzeba mi wyjeżdżać z tego kraju szaleńców i zbrodniarzy, bo w końcu i ja sama mogę stracić życie.


Skoro tylko niebo poszarzało, zwiastując nadejście poranka, spakowawszy do sakwojaża ledwie kilka ubrań na zmianę i nieco żywności, rozlokowała się w prostym wozie z budą, który wynajęła wraz z woźnicą za nieduże pieniądze i kazała się wieźć do Hawru, skąd miała nadzieję wsiąść na statek płynący do Gdańska…
„Oby mnie tylko nie złowili jacyś rewolucyjni opętańcy i nie zamordowali, uznawszy iż jestem wrogiem Republiki” – pomyślała, gdy koła zaturkotały na wyboistym bruku.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Niech żyje Naród! Niech żyje Republika! (fr.).
[2]Królowa Maria Antonina.
[3]Niech żyje król! Niech żyje król! (fr.); Ludwik XVII (1785-1795), niekoronowany, ale faktyczny król Francji w okresie od 21
stycznia 1793 do 8 czerwca 1795.
[4]Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć
penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).
[5]Przekleństwo francuskie.

Obywatel Ludwik Kapet i obywatel Robespierre. Tuman krwawej mgły (15). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (15) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Obywatel Ludwik Kapet i obywatel Robespierre

Obywatel Robespierre siedział pochylony nad jakimiś papierami w pokoju na pięterku domu przy rue Saint-Honoré, który wynajmował od obywatela Maurice’a Duplaya, przed rewolucją zamożnego stolarza, a potem nie mniej zamożnego sędziego Trybunału Rewolucyjnego. Za oknem się mroczyło. Od czasu do czasu wichura ciskała w szyby jedną czy drugą przygarść sypkiego śniegu, a potem z jękiem i zawodzeniem odlatywała kędyś w głąb ulicy, by zawirowawszy, skłębiwszy się, zawrócić.
Od utworzenia we wrześniu 1792 roku Konwentu Narodowego, który ostatecznie zmienił ustrój Francji na republikański, Robespierre miał o wiele więcej pracy niż dotychczas. Częstokroć dzień był zbyt krótki by jej podołać. Szczególnie dużo wysiłku kosztowało go doprowadzenie do zgilotynowania owego największego wroga ludu, obywatela Ludwika Kapeta, jak to go szyderczo nazwano, niegdyś króla Francji i Nawarry, a potem – krótko – króla Francuzów, Ludwika XVI. Ale Kapet to przecież nie był kres tej roboty, bo nienasycone ostrze gilotyny regularnie karmione przez fanatycznego entuzjastę i apostoła terroru domagało się coraz więcej i więcej świeżej krwi.
Naraz za drzwiami dało się słyszeć przyciszone głosy, a potem jakaś niewiasta jęła głośno domagać się widzenia z Nieprzekupnym, jak nazywano Robespierre’a, bo nie brał łapówek. Uchodził też za cnotliwego, chociaż szeptano, że sypia z córkami swego gospodarza.
Harmider zirytował i rozproszył mężczyznę. Odsunął tedy papiery i podniósłszy się z zydla, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Kobieta, która stała tuż za nimi… tak, od razu ją rozpoznał, to była owa wróżka, która kiedyś mu przepowiedziała kim będzie… a istotnie… celnie przepowiedziała…
– Pamiętasz obywatelu, coś mi niegdyś przyrzekł, coś przyobiecał?
– Tak, oczywiście, obywatelko, pomoc, jeśli tylko o nią poprosisz.
– Właśnie jej potrzebuję. I może nie tyle ja, ile lud i Francja! A pewnie i… ty sam.
Oczy jej płonęły, z gardła wydobywał chropawy, jakiś na poły zwierzęcy dźwięk, słowa wypowiadała powoli i twardo.
– Z czym przychodzisz?
– Chcę, obywatelu, zadenuncjować zdrajców i spiskowców!
– Kogóż to, obywatelko?
– Moich teściów, arystokratów, hrabiego i hrabinę Białeckich d’Urgel y d’Osona.
– Teściów? Arystokratów? – zdumiony Robespierre z niedowierzaniem patrzył na kobietę ubraną bynajmniej nie w wykwintne stroje, ale prostą suknię z taniego
materiału i niczym się przez to nie różniącą od przekupek z Hal.
– Tak, obywatelu, wydałam się za wicehrabiego ich syna i solidarność rodzinna – jak zapewne mniemasz – winna mnie powstrzymać od tego, co teraz czynię, ale
dla mnie dobro Republiki bardziej leży na sercu niż więzy familijne!
– A dlaczego dziś właśnie i o takiej porze przychodzisz? Nie mogłaś się wstrzymać przynajmniej do rana? Przeszkadzasz mi w pracy – dłonią wskazał na papiery,
nad którymi ślęczał.
– Nie, nie mogłam, musiałam przyjść zaraz, natychmiast żeby uprzedzić wyjazd, jaki planują na jutrzejsze południe.
– A dokąd to?
– Do swego zamku w hiszpańskich Pirenejach.
– Skoro planują opuścić Francję?… – obywatel Robespierre wzruszył ramionami.
– I wy tak mówicie, obywatelu? Wy?! To może was trzeba zadenuncjować? – była wściekła, wyraźnie wściekła.
– A do kogo? – Robespierre zaśmiał się nieprzyjemnie.
Diana zacisnęła pięści.
– No dobrze, już dobrze. Czy naprawdę uważasz, że twoi teściowie mogą stanowić zagrożenie dla Republiki, dla oświecenia, postępu, dla ludu?
– Nie tylko obywatelu, dla was też! Samam słyszała, jak hrabia Białecki mówił, iż we Francji może by się jakoś uładziło… gdyby to was ożenić z Madame Guillotine…[1] – te ostatnie słowa wysyczała.
Robespierre zesztywniał, a przez głowę przebiegła mu myśl: „A więc następni, następni, którzy pragną mojej śmierci, mojej zguby”.
– Skoro tak, obywatelko, skoro to tak… odejdź… wnikliwie rozpatrzymy rzecz całą.
Skierowała się ku drzwiom, ale zatrzymał ją głos Robespierre’a:
– Jeszcze chwilę.
– Słucham, obywatelu?
– A twój mąż? Co z nim? Czy też powinienem go aresztować?
– Na razie chyba nie. Ale kiedyś? Kto wie?
– A gdzież on?
– W Wandei, przywraca tam ład i porządek. Jest pułkownikiem Gwardii Narodowej.
– Ach tak! To pożyteczną rzecz wykonuje. Syn przyzwoity, choć rodzice łotry. Cóż, bywa, często tak bywa. Dał znak ręką i Diana opuściła pokój, starannie zamykając za sobą drzwi.


– Obywatel de Bialecki? – zapytał sankiulota o prostackiej, tępej twarzy.
–Nie, nie obywatel, a pan hrabia de Białecki d’Urgel y d’Osona.
– We Francji są tylko obywatele – jest wolność i równość.
– Nie jestem Francuzem ani też obywatelem tego nieszczęśliwego kraju.
– Oh là là! Coś podobnego! Zatem musisz być szpiegiem!
Trzech cuchnących winem „obywateli” uzbrojonych w szable i muszkiety rzuciło się na hrabiego, powaliło go na ziemię, skrępowało mu ręce na plecach kawałkiem konopnej liny, a potem zabrało się za jego żonę. Ale tę najpierw, na oczach męża, zgwałcono.
Nie krzyczała. Nie płakała nawet, tylko twarz jej stężała w jakiejś bezbrzeżnej męce. Zbyt była dumna by płakać, czy krzyczeć.
Gdy skończyli, gdy ostatni z „obywateli” podciągnął portki, ozwała się do męża po polsku z ogromną goryczą:
– Boże, Boże… nasz syn, nasz Staś jest pułkownikiem śród tego bydła…
– Widać tak musiało się stać… za moje grzechy…
Nie dokończył, bo dowódca rękojeścią szabli uderzył go w plecy z taką mocą, że aż zgiął się z bólu. A potem pognano ich do Conciergerie…

I wtedy wspomniał, co go przed laty spotkało, gdy zwiedzał Paryż… jak to na widok owego więzienia w mózgu przelewać mu się jęły myśli złe i złe uczucia, które wybuchały jedne po drugich niczym krwawe fajerwerki, i jak wreszcie osunął się na ziemię bez przytomności…


Ponieważ państwo Białeccy byli zamożni, to stać ich było na wynajem oddzielnej umeblowanej i ogrzewanej więziennej celi dla dwojga i na opłacenie przyzwoitego wiktu. Zdawało im się, że jako cudzoziemców, którzy zamierzali opuścić Francję, a na dodatek rodziców syna, który oddał swoją szpadę i wojskową eksperiencję na usługi rewolucji, po przesłuchaniu uwolnią… ale tylko tak im się zdawało…


Szary poranek 2 lutego 1793 roku. Wszedł strażnik – niedomyty, cuchnący o tępej twarzy idioty. Sankiulota, a może bardziej kloszard.
– Sąd czeka – warknął.


Do uszu państwa Białeckich jakby z jakiejś niezmiernej oddali dobiegły słowa wyroku…
„Taaak to już koniec” – przemknęło przez głowę hrabiego.
Mocniej uścisnął dłoń żony.
– Pragniemy się wyspowiadać…
– Hmm… – mruknął przewodniczący składu sędziowskiego. – Hmm…
– Zapłacę… – rzekł hrabia.


Stary, siwiuteńki niczym gołąbek ksiądz konstytucyjny, niegdyś jezuita, wszedł do celi. Białeccy nie mieli jednak wyboru – albo ten, albo żaden…
Pierwsza wyspowiadała się hrabina, a po niej hrabia.
– Dziś wielka uroczystość… u nas, w Polsce święcimy gromnice… u nas w Polsce słuchałbym pewnie teraz mszy…
– Panie hrabio, przykro mi. Jedyne, na co mi zezwolono, to zaopatrzenie państwa na śmierć…
Udzielił im Komunii świętej, a potem Ostatniego Namaszczenia…
Weszli strażnicy.
– Zbieraj się, obywatelu, zbieraj się obywatelko. Na was już pora.
Duchowny zaczął odmawiać modlitwy za konających…
Polecono im wdrapać się na wózek. Gwardziści z bagnetami stanowili ich eskortę. Konie ruszyły.
Tłum gapiów falował na trotuarach rechotał i wył i ryczał i przeklinał najobrzydliwiej jak tylko potrafił.
– Zimno mi – szepnęła hrabina.
– Jeszcze trochę, jeszcze trochę i ogrzejemy się w cieple Bożej miłości…
– Zimno mi – szepnęła hrabina do kata – proszę wziąć mnie pierwszą…
Pan Białecki zaszlochał.
– Nie płacz, nie płacz kochany… raczej módlmy się o nawrócenie naszego syna i miłosierdzie boskie dla niego.
Hrabia przymknął oczy. Poświst spadającej gilotyny… trzask przecinanych kości… szał radości zdziczałego tłumu… ktoś chwycił głowę pani Białeckiej, ryknął niczym bestia, a potem splunął w jej martwą twarz. Ktoś inny nadział tę głowę na pikę i jął ją triumfalnie obnosić wkoło podium, na którym umieszczona była gilotyna…
W kącikach oczu hrabiego pojawiły się łzy.
– Płaczesz? Teraz płaczesz?
Jakiś kobiecy głos zaszeptał mu do ucha.
– Diana? – zdumiał się hrabia, który uchyliwszy powiek spojrzał na mówiącą, która nie wiadomo jak i dlaczego znalazła się tuż przy nim, tuż przy gilotynie, dwa kroki od kata. – Uciekaj stąd, bo i ty możesz stracić życie. Proszę, uciekaj!
– Głupcze! Stary podły człowieku! Nie nazywam się Diana i to ja cię zadenuncjowałam! A to, że mnie tu wpuszczono, to nagroda za obywatelskie zachowanie! Innej nie chciałam.
– Nie pojmuję – wyszeptał hrabia.
Kobieta odezwała się do kata:
– Jeszcze krótką chwilę, daj mi jeszcze krótką chwilę, obywatelu.
Kat skinął głową:
– Ale się pośpiesz, obywatelko! Lud czeka!
– Tak, tak!
A potem znów się zwróciła do hrabiego:
– Jestem Joana Estefania, córka twej pierwszej żony Florence, którąś doprowadził do samobójczej śmierci, a mnie do poniewierki… ale diabeł mnie wsparł i pomógł mi się na tobie zemścić. Został jeszcze twój syn, ale i on marnie skończy, i dopiero wtedy nareszcie odzyskam spokój.
– Przepraszam… wybacz mi, jeśli możesz…
– Nigdy!
Kat szarpnął pana Białeckiego. Związał mu ręce z tyłu, obciął włosy, oderwał kołnierz od koszuli, położył skazańca na ławce… ostrze spadło, głowa potoczyła się do kosza, a z tułowia wytrysnął gruby strumień krwi.
W tej samej chwili nagły intensywny i bardzo gwałtowny podmuch wiatru niosącego śnieżny pył zmieszany z drobinkami wody uderzył weń przemieniając go w tuman krwawej mgły, a ta okryła gapiów zebranych dookoła miejsca kaźni, aż przerażeni, rozbiegli się w popłochu.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1] Z Panią Gilotyną (fr.).

Nowe bóstwa. Tuman krwawej mgły (14). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (14)
(
fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Nowe bóstwa

Boga chyba nawet łatwiej jest usunąć niż króla. Tak przynajmniej myśleli oświeceni ateusze. Nie trzeba Go nawet gilotynować! Wystarczy powiedzieć, że umarł, albo wręcz nigdy nie istniał! A ciemny lud uwierzy swoim oświeconym przewodnikom. Jakież to proste!
Lecz przecie prymitywnym prostakom jakiś bóg jest koniecznie potrzebny… wszak bez jakiegokolwiek choćby boga nie będą umieli żyć. Sama krew, sam mord i sama zgnilizna mogą być co najwyżej dla ludu nowymi sakramentami, lecz przecie nie bogiem samym…
Więc co dać motłochowi? Na pewno coś, czym się zachwyci i co go podnieci.

A co to może być? Bez ochyby to, co stanowi dlań źródło największej przyjemności – a więc beztroskie harce, obżarstwo i kobiety nie najcięższych obyczajów. Ba! Lecz jakże to? Jakże powiedzieć ludowi: „Słuchajcie Boga nie ma, teraz bogiem stały się mięso, wino i ladacznice”.
Nie, tak się nie da. Niechaj więc oficjalnie bogiem będzie Rozum, a że nikt nigdy go nie widział, pokaże się coś, co go będzie symbolizować – owe ladacznice właśnie.
Wymyślono zatem zastępczego boga, ustalono kto go będzie symbolizował, potrzebne były jeszcze miejsca kultu. Ale o te akurat nie było trudno. Stały się nimi zarówno ulice, na których odbywały się obrazoburcze bluźniercze procesje i obrzędy, podczas których bezczeszczono szaty i naczynia liturgiczne, mszały, Biblie, jak i same gmachy świątyń, w których odprawiano owe dzikie, szkaradne i świętokradcze nabożeństwa.
Księży wyrzynano i nawet ci konstytucyjni nie byli już pewni swego losu. Niszczono gdzie się tylko dało wszelkie symbole chrześcijańskie, kościelne dzwony, figury przydrożne, a nawet krzyże na cmentarzach! Zniszczono chrześcijański kalendarz i siedmiodniowy tydzień, dając ludowi dopiero co dziesiąty dzień wolny od pracy i nakazano nową rachubę lat. Ale jakoś to owemu ludowi nadto nie doskwierało. Chyba. A przynajmniej większości.
Wszak bowiem ludowi obiecano, że teraz będzie tylko jeden bóg – on sam – jako czysty Rozum! Szkoda tylko, że ów lud nie był ani wszechmocny, ani wszechwiedzący, chociaż gotów w to uwierzyć. Szczególnie po pijanemu.
Ale trudno, starego Boga i tak trzeba było unicestwić. Wprost się nie dało, więc jakoś pośrednio. Tak więc zrabowane dzwony, przez wieki Go wielbiące, przetapiano je na armaty, naczynia liturgiczne ze srebra – na monety, a cynowe na kule, które przeznaczono do zabijania wrogów ludu. Z szat liturgicznych szyto ubrania, a które do tego się nie nadawały niszczono, jak choćby koszulę św. Ludwika, którą po prostu spalono.
Podobnie nie było litości dla szczątków świętych, dla relikwii, dla konsekrowanych hostii i komunikantów wywlekanych z kościołów… Ale i tego mało!
Sprofanowano królewską nekropolię, bo nie było litości i dla od dawna nieżyjących już monarchów. Łupy w postaci wszystkiego, co zdawało się mieć jakąś wartość, a co zabrano z kościołów, pijani złodzieje i świętokradcy poprzebierani w szaty kapłańskie załadowali na muły, na osły i udali się z tym do Konwentu. A czego tam nie było?! Były cyboria i monstrancje, pateny ze złota i srebra, świeczniki…No i tańcząc śpiewano karmaniolę i Ça ira.[1]

I kilku deputowanych wyszedłszy z ław też jęło pląsać z dziewczynami przyodzianymi w wywleczone z jakiejś zakrystii stroje liturgiczne. O! Jakże było wspaniale, jakże wesoło! Ponury stary Bóg umarł. A nowy? Ten to dopiero umiał się zabawić!
Nabożeństwo nowej religii celebrowane w katedrze Notre Dame było uroczyste i podniosłe. Dziewczęta ubrane na biało z trójkolorowymi szarfami, mężczyźni w strojach naśladujących rzymskie, ołtarz, na którym płonął ogień symbolizujący Prawdę i kobieta wniesiona i na owym ołtarzu posadzona, symbolizująca Rozum, czyli panna Candeille[2] w bynajmniej nie najskromniejszej pozie (bo też i cały jej rozum znajdował się raczej nie między ramionami, lecz zdecydowanie pomiędzy nogami), odziana w czerwoną suknię, lazurowy płaszcz i przystrojona wieńcem uwitym z dębowych gałązek…
Ale to były nudy – ni to przedstawienie teatralne, ni nabożeństwo.
O wiele przyjemniej prezentował się spektakl w kościele Saint-Eustache niedaleko Hal. Tu ustawiono stoły uginające się pod stosami kiełbas, pasztetów, rozmaitych mięs, ciast i butelek z trunkami poprawiającymi humor. Każdy, kto zechciał wziąć udział w owym nabożeństwie mógł solidnie podjeść, pociągnąć wprost z butelki, upić się – a im szybciej, tym lepiej. Na to wszystko zaś spoglądało bóstwo Rozumu, przyodziane w płaszcz lazurowy. A poza tym odbywały się tam szalone tańce półnagich wyznawców nowej religii, a z
kaplic i bocznych naw dobiegały odgłosy seksualnych orgii…[3]

A czy w zakamarkach katedry Notre-Dame w podobny sposób dopełniano oficjalnego nabożeństwa? Zapewne, zapewne… Ale dajmy już temu pokój…


A więc zrobiono porządek ze starym Bogiem. Może nie do końca, bo miał On wciąż licznych czcicieli i bynajmniej nie wszyscy chcieli Go zamienić na wątpliwe rozkosze w ramionach prostytutki, gorące trunki albo kiełbasę. Niezliczeni Francuzi wciąż Go kochali, wielbili i byli Mu wierni.


Wiosną, a dokładniej 24 marca 1784 roku, Robespierre, zbliżający się do praktycznie nieograniczonej władzy, posłał na gilotynę najwyższych kapłanów Religii Rozumu: Héberta i jego akolitów – Momoro,Vincenta, Ronsina…[4]

Robespierre, który ponoć nawet wierzył w duszę nieśmiertelną i w Boga, na miejsce Religii Rozumu wprowadził Kult Istoty Najwyższej… ale nie na długo…
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Ach! Będzie dobrze! albo: Wszystko się powiedzie! (fr.).
[2]Amélie-Julie Candeille (1767-1834) – aktorka, piosenkarka, kompozytorka, librecistka, pisarka.
[3]Por.: The French Revolution. A History, by Thomas Carlyle, New York 1851, pp. 333-338.
[4]Jacques-René Hébert (1757-1794) oskarżał Marie Antoninę o kazirodztwo, Antoine-François Momoro (1755-1794) – to on wymyślił dewizę republiki francuskiej i wielu lóż masońskich: „Wolność, Równość, Braterstwo (lub Śmierć)”, François-
Nicolas Vincent (1767-1794), Charles-Philippe Ronsin (1751-1794).

Wandea. Uderzono na buntowników.Tuman krwawej mgły (13).

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (13)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Wandea

Pełen rewolucyjnego zapału, szczery republikanin, dawniej wicehrabia, teraz z własnego wyboru obywatel de Bialecki d’Urgel y d’Osona trafił do zbuntowanej Wandei. Nie dostał ani takiego rozkazu, ani takiego przydziału. Sam się zgłosił, aby ratować Republikę!
Och! Republika! To ci dopiero słowo! Słowo wprawiające w drżenie tysiące tysięcy serc – jedne z radosnego podniecenia inne z przerażenia i strachu. Wandejscy chłopi nie pozwolili się wcielić do armii republikańskiej. Paryż posłyszał ich mocny głos:
Zabiliście naszego króla, przepędziliście naszych kapłanów, zagrabiliście własność prawdziwego Kościoła. Gdzie macie te pieniądze? Zmarnotrawiliście wszystkie! Teraz jeszcze chcecie naszych ciał? O, nie! Nie będziecie ich mieć![1]

Więc uderzono na nich. Na buntowników. Najpierw była wojna, okrutna, krwawa, ale wojna. Mijał czas i wojna owa jęła się przemieniać, podobnie jak porządek w Wandei, gdzie po zbrojnym, spontanicznym i powszechnym zrywie ludności przywrócono dawny monarchistyczny ład i struktury dawnego i prawdziwego katolickiego Kościoła.
Tego Konwent znieść nie mógł. Powołany do obrony rewolucji i jej ideałów, i jej zdobyczy, Komitet Ocalenia Publicznego zdecydował – wojna to za mało… więcej krwi… więcej gwałtów, podpaleń, rabunków. Ale i tego nie starczało postępowym republikanom, dlatego podjęto decyzję, by Wandeę zrównać z ziemią, a jej mieszkańców unicestwić. No bo jakże to? Jakim prawem Wandejczycy chcieliby wybierać swoich przywódców w drodze powszechnego głosowania bez wytycznych i zgody oświeconego i postępowego
Paryża? Bez doradców? Bez mędrków? Bez filozofów masonów i kauzyperdów, którzy nigdy do niczego w życiu by nie doszli, gdyby nie owa rewolucja, a którym teraz się zdało, że stali się bogami? A kto na tych bogów i na nowoboski ład ośmielił się podnieść rękę, trzeba mu ją było odrąbać!
Prawdziwa demokracja w Wandei? O nie! Demokracja tak, ale po naszemu – mówili członkowie Komitetu Ocalenia Publicznego.
A były to między innymi takie ‘tuzy’ i ‘geniusze’ jak choćby: Robespierre – adwokat, Danton – adwokat, Camus – adwokat, de Vieuzac – adwokat, Buzot – adwokat, Couthon – adwokat, Billaud-Varenne – adwokat, Lindet – adwokat, Treilhard – adwokat, de Séchelles – adwokat, de Douai – adwokat, de la Rosière – adwokat.

Dorzućmy, na okrasę, choć ze dwa-trzy nazwiska przedstawicieli innych profesji, może niech to będą Saint-Just – nierób i błękitny ptak, niespełniony poeta, który co prawda studiował prawo, ale szkół nie ukończył i tylko dlatego nie był adwokatem, ale za to krwawą twarzą rewolucji, który z dumą paradował w kamizelce uszytej z ludzkiej skóry[2]
, Cambon bogacz, kupiec bawełniany, czy d’Herbois – komediant z trupy aktorskiej.
[3] Taka to była elita… nie wyrafinowana, jak owa, która została usunięta, lecz pospolita i
prostacka, której obce było uczucie litości. Dlatego musiało być coraz więcej i więcej tej krwi… coraz więcej… a szczególnie niewinnej. I szły rozkazy: w pierwszej kolejności mordować kobiety, aby nie było komu rodzić przyszłych buntowników, po nich
mordować dzieci, iżby na buntowników nie wyrosły. Mordować też mężczyzn, co oczywiste, by nie było komu występować zbrojnie przeciw rewolucji. Początkowo obywatel Stanislas de Bialecki posłusznie wykonywał rozkazy, ale w zasadzie tylko do czasu,
gdy w Wandei toczyła się w miarę normalna wojna, o ile wojny mogą być normalne, ale kiedy kazano Wandeę unicestwić, jego polskie, uczciwe bądź co bądź, sumienie poczęło się buntować. Bertrand Barère w dniu 4 kwietnia 1793 roku zaproponował wyniszczenie Wandei ogniem i żelazem. Zaplanowano zniszczyć wszystko – wsie, miasta i miasteczka, wyciąć lasy, zrabować co rosło na polach, zaszlachtować zwierzęta gospodarskie, tak by kogo się nie zabiło, zdechł z głodu. Miał nie przetrwać ni jeden „bandyta” jak nazwano Wandejczyków. Stworzono dla nich nawet specjalne zamknięte obozy, w których miano ich eksterminować sukcesywnie, planowo, systematycznie, a tak doraźnie, na początek, organizowano masowe topienie dzieci. To było tańsze niż kula i bardziej higieniczne niż poderznięcie gardła czy cios nożem w serce. Ale urządzano też dla niedomytych obywateli pewne bardzo przyjemne atrakcje jak choćby wpychanie do kobiecych łon materiałów wybuchowych i ich detonowanie, czy obcinanie mężczyznom genitaliów i noszenie zasuszonych w charakterze trofeów, czy to przytroczonych do pasów, czy to jako upiornych
kolczyków. Ach ta Francja! Ach ta wyrafinowana, wysmakowana francuska kultura, ach, ach!
Żołnierze republikańskiego generała Amey[4] spalili siano na łąkach, zboża na pniu, ziarno zebrane do spichrzów, zniszczyli sady, zrujnowali wszystkie gospodarstwa, wymordowali kobiety, dzieci, mężczyzn, a nawet zwierzęta! Na przestrzeni wielu mil zostawili za sobą pustynię! Nie brano jeńców, nie oszczędzano tych, którzy chcieli się poddać, wybijano wszystkich. Ale tych przeklętych Wandejczyków było ponad osiemset tysięcy! A postanowiono wymordować wszystkich. I tu pojawił się problem, jak tego dokonać?
Antoine Fourcroy[5] , chemik, zaproponował zatrucie powierza jadowitymi oparami, lecz nic z tego nie wyszło. Wojskowi proponowali masowe rozkładanie min, inni zatruwanie studzien, lecz było to kosztowne a dawało marne rezultaty. Zostawała więc gilotyna, kula, szabla, rozbijanie głów… ale to też kosztowało krocie, a na domiar wlokło się niepomiernie długo, a czas przecie był cenny! Szybsze było topienie na masową skalę. Tak życie skończyło tysiące ludzi. Przy okazji można się też było zabawić, organizując małżeństwa republikańskie, mające dwa cele: dostarczenie rozrywki oprawcom i dodatkowe upokorzenie mordowanych. Polegały one na tym, że rozbierano do naga mężczyzn i kobiety w tym i dzieci także, po czym wiązano je ze sobą w nieprzyzwoitych pozach, a dopiero potem wrzucano do wody… szczególnie wiele uciechy dostarczały takie małżeństwa aranżowane między rodzeństwem, księżmi i zakonnicami, rodzicami i dziećmi…
Ale i to zbyt wiele czasu zabierało.
Poczęto zatem topić wrogów Republiki na jeszcze bardziej masową skalę – wpędzano na łodzie ile tylko można tam było ich pomieścić, następnie wybijano dziury w dnie i wszyscy pogrążali się w odmętach. Kto cudem przeżył zostawał porąbany szablami.
Ale topienie w łodziach to też były spore koszty, wszak łodzie nie są tanie! Próbowano więc duszenia w szczelnie zamkniętych pomieszczeniach, gdzie czekano aż licznie stłoczonym w nich ludziom zabraknie powietrza i poumierają. Lecz prawdziwą furię i bestialstwo pokazały dopiero krwawe kolumny piekielne, które się wylęgły w zżartym paranoją mózgu Robespierre’a. Żołdacy niszczyli wszystko, mordowali wszystkich, szli jak walec, który miażdży co napotka na swej drodze. Bestialstwa owe przechodzą najbardziej nawet zboczoną wyobraźnię markiza de Sade. Ciężarne kobiety miażdżono w prasach do wyciskania soku z winnych gron. Ludzi palono żywcem w ich domach, dzieci
nabijano na bagnety i obnoszono jako trofea, dziewczęta gwałcono, wieszano, rozcinano szablami, znęcano się nad nimi, póki nie poumierały. Ponieważ jednak i to sporo kosztowało, a nie bardzo już było co Wandejczykom ukraść na pokrycie
wydatków, poczęto wykorzystywać zwłoki pomordowanych. Obdzierano je ze skóry, którą garbowano z przeznaczeniem na szycie z niej spodni czy kurtek mundurowych dla oficerów…
Z trupów wytapiano także tłuszcz używany potem, podobnie jak i zwierzęcy, w szpitalach, czy do smarowania osi kół wozów. A może i do produkcji świec i mydła także? Któż to wie?[6]

Mydło? Świece? Z ludzkiego tłuszczu? Ba! Nie nowina to była w pragmatycznej Francji. Gdy bowiem w Paryżu zlikwidowano Cmentarz Niewiniątek stwierdzono, iż pogrzebane tam ciała bynajmniej nie rozłożyły
się jak należy. Aby bowiem zwłoki mogły całkowicie się rozpaść, tak żeby zostały z nich tylko kości, musi do nich dochodzić powietrze, tymczasem do umarłych poukładanych w dołach cmentarnych i to w ściśle ubitych warstwach prawie ono nie docierało, więc nie gnili oni a zachodziła w nich przemiana tłuszczowo-woskowa i dlatego w jamach grobowych znajdowały się ogromne ilości trupiego wosku, który wykorzystano potem – a jakże – do produkcji mydła właśnie i świec.[7]


Stanisław nie trzeźwiał, bo trzeźwy nie potrafiłby nawet patrzeć na to, co się działo w wandejskich miejscowościach, a co dopiero, by w tych okropieństwach móc uczestniczyć. A przecie uczestniczyć musiał, choć z własnego wyboru.
Z wyjątkowych potworności widział choćby te, jak w Clisson, za rozkazaniem generała Crouzata[8] ze stu pięćdziesięciu żywych kobiet wytapiano tłuszcz. W Gonnord zaś zakopano trzydzieścioro żywych dzieci, dwie kobiety i zastrzelono dwustu mieszkańców.
Nadszedł jednakowoż taki dzień, w którym będąc świadkiem zbiorowego gwałtu kilkunastu chłopa na może ośmioletniej dziewczynce, którą obywatele gwardziści po zaspokojeniu chuci kroili, żywą jeszcze, na kawałki śmiejąc się przy tym do rozpuku, nie strzymał. Oddaliwszy się od gromady katów, skrywszy się za potężnym pniem stareńkiego dębu, przyłożył sobie lufę pistoletu do piersi i wypalił…


– Obywatelu, pułkowniku, cóż to się stało? – generał Amey pytał zatroskanym głosem.
Białecki z trudem otworzył oczy i popatrzył w twarz dowódcy.
– Wina, generale, wina.
Czuł straszliwy ból w piersiach, ale żył.
– Cóż to się stało? – Amey ponowił pytanie.
– Generale, wielem w życiu widział i w Ameryce i w Wandei, ale to, teraz, tutaj stało się już dla mnie nie do zniesienia.
– Jakże to, obywatelu? Stary wiarus, a użala się nad sobą niczym baba?
Stanisław usiłował unieść się choć trochę, wspierając na łokciu, ale zajęczał tylko z bólu i bezsilny opadł na posłanie.
– Czy to był zamach na wasze życie? – generał przepytywał rannego.
– I owszem.
– Kto się odważył?
– Ja sam, ja sam na siebie rękę podniosłem, bo nie zasługuję, by dalej żyć.
– Wstyd! Dobrze, iż nieskutecznie. Kula pod bezpiecznym kątem przeszła przez pierś i utkwiła w żebrach, tuż przy kręgosłupie. Lekarz już ją usunął. Jeśli się nie wda gangrena, szybko wydobrzejesz, obywatelu.
Pomyślałem, że jeśli dasz radę utrzymać się na nogach, to na jakiś czas odeślę cię do Paryża, żebyś wykurował się i wzmocnił. Białecki, sycząc z bólu, skinął głową i znów poprosił o wino.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html[1]
Jaspreet Singh Boparai, The French Genocide That Has Been Air-Brushed From History, [w:] «Quilette» – March 10, 2019.[2]

Podobno kazał ją uszyć ze skóry młodej dziewczyny, którą kazał zgilotynować, bo odrzuciła jego zaloty.[3]

Maximilien Marie Isidore de Robespierre (1758-1794), Georges Jacques Danton (1759-1794), Armand-Gaston Camus
(1740-1804), Bertrand Barère de Vieuzac (1755-1841), François Nicolas Léonard Buzot (1760-1794), Georges Auguste

Couthon (1755-1794), Jacques Nicolas Billaud-Varenne (1756-1819), Jean Baptiste Robert Lindet (1746-1825), Jean-
Baptiste Treilhard (1742-1810), Marie-Jean Hérault de Séchelles (1759-1794), Philippe-Antoine Merlin de Douai (1754-

1838), Jacques-Alexis Thuriot de la Rosière (1753-1829), Antoine Louis Léon de Richebourg de Saint-Just (1767-1794),
Pierre-Joseph Cambon (1756-1820) Jean-Marie Collot d’Herbois (1749-1796).
[4]François Pierre Amey (1768-1850).
[5]1755-1809.
[6]Por.: Reynald Secher, Wandea: wojna domowa, ludobójstwo, zagłada pamięci, [w:] Czarna księga rewolucji francuskiej,

red. Renaud Edscande, Dębogóra [2015],s. 273-288.[7]

Human Fat Candles and Soap, «Scientific American», Volume VIII, Number 7, New-York, October 30, 1852, p. 56.[8]
Joseph Crouzat (1735-1824).

Królobójstwo. Tuman krwawej mgły (12).

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (10) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Królobójstwo

Jakże można zabić króla – a było to gorące pragnienie rewolucjonistów, jeśli się wpierw nie zamorduje Boga? Wszak król, każdy król, zawsze sprawował władzę „z Bożej łaski”!
Oświeceni ateusze jednakowoż doszli do wniosku, że jednak można. Zresztą, król był pod ręką, a Boga nie tak łatwo da się dosięgnąć, a ponadto nie kwapił się On, by uratować swego pomazańca. Zatem najpierw zaczęto od króla i jego rodziny, Boga zostawiając na trochę później.

Dziwne, bo jakże można chcieć walczyć z kimś, kto wedle najżarliwszej wiary owych obywateli nie istniał? Postawiono tedy króla przed sądem. Nie, nie króla, bo go królewskości pozbawiono, a obywatela Kapeta, jak go szyderczo nazwano, nawiązując do tego, iż był dalekim bardzo, ale jednak potomkiem tego monarchy.[1]
I cóż mu zarzucono? Ano nic oryginalnego – zdradę, jak i wszystkim, których chciano zamordować. Króla przywiedziono do stóp gilotyny, związano mu ręce na plecach… a wtedy wyrzekł swe ostatnie słowa:
Umieram niewinnie, nie popełniwszy żadnej z przypisywanych mi zbrodni. Wybaczam tym, którzy mnie na śmierć skazali. Modlę się do Boga, by moja krew nie spadła na Francję…
I zamordowano obywatela Kapeta w dniu 21 stycznia 1793 roku, ścinając go na Placu Rewolucji, a potem wrzucając do głębokiego dołu na Cmentarzu Świętej Magdaleny, z głową umieszczoną u stóp i przysypując je gaszonym wapnem…


A więc król nie żył, ale to nie rozwiązywało problemu monarchii. Wciąż Boga nie dosięgnięto, a ponadto żyła królowa, teraz szyderczo nazwana wdową Kapet i żył syn, co prawda miał tylko dziewięć lat, ale wedle francuskiego prawa, nawet niekoronowany i tak już był królem. Bo przecie le roi est mort, vive le roi![2]
Taaak… żyła królowa… i była niebezpieczna – stronnicy, zwolennicy, buntownicy, stanowiła dla nich jakiś jednoczący symbol. Więc co? Więc i ją postanowiono skazać na śmierć.
I tak się stało po groteskowym procesie.
Marię Antoninę zgilotynowano 16 października 1793 roku. W ostatnich słowach przeprosiła kata, że niechcący nadepnęła mu na stopę. Prócz tego nie powiedziała nic więcej…
Pochowano ją w tym samym dole, co zamordowanego w styczniu króla i również obficie przysypano wapnem…


Pozostał jeszcze Ludwik XVII. Ale jak zabić dziewięcioletniego chłopca? Bez procesu? To by bardzo źle wyglądało. A postawić go przed sądem? Za co?
Mistrzom zbrodni przyszedł jednak do głowy diabelski pomysł, który rozwiązywał problem. Oto króla oddano na wychowanie szewcowi Antoine’owi Simon[3] , pijanicy i jego żonie Marie Jeanne Aladame.[4] Ta zacna dwójka głodziła dziecko, poiła alkoholem, uczyła przeklinać, a i katowała także. W końcu był to syn „tyrana”.
Niedożywiony i przerażony do tego stopnia, że bał się wychodzić ze swego więzienia. Ludwik XVII chorując na świerzb i gruźlicę, zmarł 8 czerwca 1795 roku, już po zgonie swego oprawcy. Ludwik XVII nie ma nawet grobu, a jedyne co po nim zostało to zasuszone serce…


Nie było już królów, więc teraz się można było zabierać za unicestwianie Boga, nie oszczędzając Jego buntujących się zwolenników…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html


[1]Chodzi tu o Hugona Kapeta (940-996), króla Francji, założyciela dynastii Kapetyngów.
[2]Umarł król, niech żyje król! (fr.).
[3]1736-1794.
[4]1743-1818.

Księżniczka de Lamballe przed trybunałem ludu, składającym się z kilku łotrów. Tuman krwawej mgły (11).

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (11) (fragment powieści)

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie tuman-krwawej-mgly-okladka.webp

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Księżniczka de Lamballe

Dzień 3 września 1792 roku niczym szczególnym nie różnił się od innych dni… przyjaciółka królowej, księżniczka de Lamballe została stawiona przed trybunałem ludu, składającym się z kilku łotrów, a zebranym w stróżówce więzienia La Force, w którym to więzieniu ją przetrzymywano. Trybunał chciał zmusić ją do strasznej podłości, do wyparcia się tego wszystkiego, w co wierzyła, co ceniła i co kochała. Odmówiła. Nie chciała zaprzysiąc nienawiści do rodziny królewskiej. Zgodziła się tylko na przysięgę lojalności wobec wolności i równości. Oświadczyła jednakowoż, że nie dba o to, czy umrze wcześniej, czy też później i że gotowa jest poświecić swoje życie. Więc sąd zarządził, by wyprowadzono ją
na dziedziniec… wiadomo po co… Bo tu czekał już lud. A ów lud chciał jej śmierci. A tych, którzy się rzucili na ofiarę, było trzynaścioro. A byli to najstraszniejsi kaci La Force. A ich nazwiska to: Jean-Pierre Gonard, Jean-Gratien-Alexandre Petit-Mamin, Pierre Renier, zwany Grand-Nicolas, Claude-Antoine Bodot, Jean-Nicolas Bernard, Michel Marlet, Antoine-Victor Crappier, François-Baptiste-Joachim Bertrand, Pierre Laval, François La Chèvre, Simon-Charles-François Vallée, Jacques Laty, i wreszcie stara megiera i straszna diablica o imieniu Angélique Voyer.
A publika składała się z marsylczyków, straży narodowej, sankiulotów, brutalnych i lubieżnych kobiet, dzikich dzieci – cynicznego, bezlitosnego zidiociałego tłumu, który nie znał łaski.[1] Pijany dobosz Charlat uderzył księżniczkę w czoło, zachwiała się, a tłum rzucił się na nią. Ktoś ciął ją szablą w głowę, strącając kapelusz, drugi cios naruszył oko. Trysnęła krew, plamiąc ubranie, księżniczka osunęła się na ziemię i chciała tak pozostać, lecz zbrodniarze nie pozwolili jej na to, znęcając się dalej nad bezbronną ofiarą. Zemdlała w ramionach dwóch mężczyzn, którzy w końcu rzucili ją na stos zwłok.
Potem otrzymała następny cios, po którym już się nie podniosła, ale zdawało się, że żyła nadal, co jeszcze bardziej rozjuszyło tłum pijany winem i oczadziały krwią.
Niektórzy świadkowie opowiadali, że motłoch znęcał się nad ciałem księżniczki przez około cztery długie godziny. Bestie w ludzkich skórach rozszarpały zębami jej piersi, ktoś wyciął włosy łonowe wraz ze skórą i zrobił z nich sobie sztuczne wąsy, a gdy próby ocucenia ofiary spełzły na niczym, bo przecie inaczej być nie mogło, siekano ją szablami, kłuto pikami, a potem rozpruto ciało od szyi po łono. Jakiś łotr wyrwał jej wnętrzności, którymi obłąkańcy się poowijali. Obywatel nazwiskiem Charlat rozciął jej piersi, wydarł i zatknął na kiju serce, które potem ponoć jadł inny obywatel, Petit-Mamin, który się tym przechwalał, a jeszcze inny łajdak, niejaki Grison, chłopiec od rzeźnika nożem odciął jej głowę, którą
nadziano na pikę i obnoszono triumfalnie. Czy opętańcy gwałcili umierającą albo już nieżywą? A właściwie to, czemu by nie? Czego by mieli sobie żałować? Kto lub co mogło ich powstrzymać? Ale tego nie wiadomo na pewno, wiadomo tylko, że aby
zmarłą jeszcze bardziej pohańbić, murzyn Delorme i Petit-Mumin pluli na zwłoki…
A potem niosąc głowę na pice i wlokąc nagie ciało, czy może raczej to, co zostało z niego, te krwawe strzępy, ruszyli w stronę królewskiego więzienia w Temple.

Po drodze zahaczyli jeszcze o oberżę, gdzie na blacie bufetu położyli głowę zamordowanej i domagali się od właściciela, by pił z nimi za jej zdrowie i zdrowie królowej. Odmówił. Wtedy zmusili go, by wspiął się na stos trupów zalegających owo miejsce i wołał: Niech żyje Naród! Biedak uszedł z życiem. A potem ruszyli w dalszą drogę. Aż na koniec dotarli przed królewskie więzienie. Według świadectwa jednego z miejskich komisarzy dwaj mężczyźni ciągnęli nagiego, bezgłowego trupa, a dotarłszy na miejsce, złożyli go u stóp przedstawiciela władzy, wymachując przed jego twarzą piką, na której zatknięta była głowa Madame de Lamballe. Jakiś inny łotr, który trzymał w garści wnętrzności zabitej, co rusz dotykał nimi piersi komisarza, potrząsając przy tym wielkim nożem, który dzierżył w drugiej ręce. A jeszcze jakiś inny trzymał solidny drąg, do którego, niczym chorągiew był przytwierdzony fragment płótna pobrudzonego krwią i błotem. Jeden z obywateli pochwalił się, że zjadł kawałek serca księżniczki i że nigdy nie jadł czegoś tak pysznego, a na dowód pokazał, że usta wciąż ma poplamione jej krwią. Na koniec wydobył z kieszeni włosy, które jej wyrwał i zachował jako trofeum.[2]

Niektóre głosy domagały się, aby Maria Antoinette podeszła do okna, po czym inni oświadczyli, że jeśli się nie pokaże, to sami do niej pójdą, by zmusić ją do pocałowania głowy księżniczki…


Dzień 3 września 1792 roku niczym szczególnym nie różnił się od innych dni, które rodzina królewska po nieudanej próbie ucieczki z Francji spędzała w więzieniu Tour du Temple, dawnej twierdzy templariuszy, w którym król Filip Piękny więził i skąd powiedziono na śmierć ostatniego wielkiego mistrza tegoż zakonu Jacquesa de Molay.[3]

Godziny snuły się wolno, szare i smutne, mimo pięknej letniej pory, ale tylko do momentu, gdy z zewnątrz jęły dobiegać krzyki rozszalałego tłumu, groźne, straszne.
Strażnik zamknął okiennice.
– Nie podchodź tu, pani – powiedział do królowej.
– Dlaczego? Co tam się dzieje?
– Właśnie, co? – ozwał się król.
– Jeśli musisz wiedzieć, panie, próbują ci pokazać głowę Madame de Lamballe.
– Co? – blednąc, krzyknęła Maria Antonina.
– Odciętą głowę, zatkniętą na pikę, głowę najbliższej twojej przyjaciółki, księżniczki de Lamballe…
Na szczęście królowa zemdlała i nie zobaczyła ni głowy, ni resztek sponiewieranego ciała…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]La princesse de Lamballe Marie-Thérèse-Louise de Savoie-Carignan, sa vie – sa mort (1749-1792), par M. de Lescure [François Adolphe Mathurin de Lescure], Paris 1864, p. 343.
[2]The Last Days of Marie Antoinette, from the french of G. Lenotre, by Mrs. Rodolph Stawell, Philadephia-London 1907, pp.34, 43-55, 186.
[3]1243-1314.

Jady trupie. Tuman krwawej mgły (10). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (10)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Jady trupie

Rewolucja francuska – krew, śmierć, zło jawne i skryte. Wszystko, co dawne podeptano, opluto, zmiażdżono, zgilotynowano, a ową zmianę systemu społecznego i politycznego cechował niebywały dramatyzm.
Wprowadzanie republikańskiego porządku, który miał zastąpić monarchię i zarazem unicestwić chrześcijaństwo, którego miejsce próbowała zająć religia Rozumu nie było procesem bezbolesnym. O nie! Na setkach tysięcy zwykłych ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci, których tak naprawdę nic poza troską o codzienny chleb nie interesowało, za to, aby mogli już dłużej nie być podanymi króla, lecz szczwanych bezwzględnych despotów z gminu, wymuszono krwawą zapłatę. To za owe fikcyjne przywileje, za ów fikcyjny postęp, musieli oddawać życie…
A umierali oni nie tylko kładąc głowy pod gilotynę i nie tylko w Paryżu, jak się większości z nas może zdawać, lecz na terenie całej Francji, przez całe brutalne dziesięciolecie rewolucji w okresie od 1789 do 1799 roku – od kul, ciosów szabel, noży, pik i pałek, od stryka, od ognia, wody, od uduszenia, będąc mordowanymi „z urzędu” przez żołnierzy, ale też i rozjuszonych obłąkanych nienawiścią współobywateli. Większość zginęła za popieranie króla, Boga i dawnego ładu, mniejszość za popieranie nowych porządków.
Aż oszalali rewolucjoniści jęli mordować się nawzajem. Bo jak powiedział Danton,[1]
rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci…
Choć apostołowie postępu głosili hasła: Liberté, Egalité, Fraternité, ou la Mort to w rzeczywistości z największą gorliwością realizowali nie to pierwsze, a ostatnie… i chyba można by było dodać do niego jeszcze jedno: Brutalité…[2]

A więc niszczono lub przemieniano wszystko. Wszystko…


I tak zdobyto Bastylię. Lud ogłoszono suwerenem i zajął on miejsce Boga. Zniesiono podział na stany, jednakowoż nie do końca zwalniając wieśniaków z obowiązków feudalnych, ogłoszono równość wszystkich wobec prawa, uchwalono też prawo do sprzeciwiania się i obrony przed uciskiem, wyłączając tych, którym rewolucyjne zmiany się nie podobały, wprowadzono wolność słowa, ale tylko dla głosicieli nowych idei, inni byli wrogami ludu i rewolucji, więc musieli zostać wymordowani. Ale i tego było mało.
Dokonano nowego podziału administracyjnego Francji, zlikwidowany ustrój cechowy, wprowadzono nowy system miar i wag, opodatkowano szlachtę i kler, upaństwowiono majątki kościelne, wprowadzono konstytucję cywilną kleru, ustanowiono też nowy podział administracyjny Kościoła we Francji, zakony skazano na wymarcie, biskupi mieli być powoływani bez zgody papieża więc formalnie doprowadziło to do schizmy.
Tego też było mało. Uchwalono konstytucję, więc król Francji i Nawarry przestał być już pomazańcem z Bożej łaski, a stał się królem Francuzów z woli ludu. Ale to na krótko. Ostatecznie monarcha został pozbawiony nawet pozorów władzy, tytułów, przywilejów i stając się zwykłym obywatelem szyderczo nazwanym obywatelem Kapetem,
21 stycznia 1793 roku został zawleczony na szafot.
Jego miejsce, choć bez tytułu, zajął najpierw Danton, a potem Robespierre…
A potem nasilił się terror i śmierć zdobywała coraz większą władzę, szaleństwo się wzmagało, Szatan triumfował… Lud Wandei nie mógł już tego zdzierżyć, ale obywatele z Paryża posiadali na to świetne lekarstwo…
I nie był to koniec, bynajmniej nie był to koniec, lecz zaledwie półmetek…
Setki tysięcy trupów gniło, a z trupów owych wysączały się ohydne miazmaty i jad, który przenikał i mózgi i serca i dusze i wgryzając się w Człowieka przenikał go wtedy i przenika aż po dziś dzień… na całym świecie…
Więc co? Czy to miała być zapowiedź jego końca? Końca świata? Kto wie?

Na myśl przychodzi starodawna XIII-wieczna jeszcze przepowiednia kardynała Huguesa de Saint-Cher[3], dominikanina, który zapowiadał:
Będą cztery rodzaje prześladowań przeciw Kościołowi Bożemu: pierwsze tyranów przeciw męczennikom; drugie heretyków przeciw nauczycielom wiary; trzecie adwokatów przeciw uczciwym ludziom; czwarte Antychrysta przeciw wszystkim.[4]

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Georges Jacques Danton (1759-1794) adwokat, jeden z najważniejszych przywódców rewolucji, pierwszy przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. To jemu się przypisuje największą ‘zasługę’ w zlikwidowaniu monarchii. Oskarżony o korupcję został zgilotynowany.
[2]Brutalność (fr.).
[3]1200-1263.
[4]Przekład za: Proroctwo z XIII wieku, [w:] „Ultra montes”, http://www.ultramontes.pl/proroctwo_z_xiii_wieku.htm [dostęp:
11.07.2019]. Oryginalny tekst proroctwa: Erunt quatuor genera persecutionum in Ecclesia Dei: prima tyrannorum contra martyres; secunda haereticorum contra doctores; tertia advocatorum contra simplices; quarta Antichristi contra omnes.

Przemiana. Mroczne Światło. Tuman krwawej mgły (9).

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (9) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Przemiana
Mroczne Światło

Ruszono tedy na Bastylię… I po cóż? By uwolnić przetrzymywanych tam więźniów, którzy wystąpiwszy przeciwko monarsze, zostali w ponure mury wtłoczeni niemiłosiernymi królewskimi wyrokami? Taką to właśnie propagandę rozsiewano po ulicach Paryża, ale przecie była to tylko propaganda, albowiem prawda wyglądała zgoła inaczej.

W rzeczywistości ruszono bowiem na ową twierdzę jedynie w tym celu, iżby zdobyć zgromadzony w niej zapas prochu i kul (bo broń zdobyto już wcześniej w arsenale przy Les
Invalides), ażeby móc toczyć walkę przeciw znienawidzonemu ustrojowi, niosąc na ustach hasła oświeconych łotrów: Liberté, Égalité, Fraternité, ou la Mort.[1]
Z tą wolnością różnie bywało, ale raczej jej ubyło niżeli przybyło.
O równości nie było nawet mowy, bo na miejsce starych elit wdzierali się koniunkturaliści, krętacze, oszuści, parweniusze, ludzie ambitni i pozbawieni skrupułów, sami pragnący stać się elitą.

Braterstwo? – puste słowo, chyba, że w złu. Jedynie pewna dla wszystkich bez wyjątku była śmierć. Ale tak zwany lud, czyli jak to się dawniej mówiło: motłoch, uwierzył nie faktom, ale propagandzie, bo 14 lipca 1789 roku w Bastylii żadnych znaczących politycznych skazańców po prostu nie było. Trzymało tam raptem kilku więźniów: czterech fałszerzy, dwóch wariatów, a do 2 lipca jeszcze jednego – zboczeńca, markiza de Sade[2] , którego na skutek jego wrzasków, iż mordują więźniów Bastylii ostatecznie przeniesiono do zakładu dla obłąkanych i do szturmu z 14 nawet tam nie dotrwał. I jeszcze jedno, to bynajmniej nie najbiedniejsi z biednych ruszyli na Bastylię, to nie oni wywołali zamieszki, to nie oni przelali pierwszą krew, lecz nie tacy znowu ubodzy sankiuloci[3] , którzy zapragnęli się mścić się na arystokratach. Byli to przede wszystkim ludzie, którzy w większości pochodzili z szeregów rzemieślników, sklepikarzy, a niekiedy także i drobnych urzędników. Ich przywódcy, choć często nazywali siebie prostymi robotnikami, w rzeczywistości mieli dobrze płatne zawody, a często bywali właścicielami warsztatów.
Za nimi zaś stali osobnicy z jeszcze wyższego – jakby to ująć – poziomu: bogata szlachta, część duchowieństwa, mędrkowie rozmaitej maści w większości należący do tajnych lóż nazywający siebie filozofami i tym podobne mętne indywidua…
Najbiedniejsi z biednych, jeśli się nawet gdzieś w owym tłumie zaplątali, to w tak skromnej liczbie, że nawet nie było ich widać. Zresztą, czego by tam mieli szukać? Wszak owi buntownicy, którzy wylegli na ulice stolicy, tak samo nimi pogardzali, jak i arystokraci. Przynajmniej na początku… Motłoch w ogromnej liczbie do zbuntowanych dołączył odrobinę później.


Gdy w Paryżu zdobywano Bastylię, na prowincji rozpętało się coś, co przyjęło nazwę Wielkiego Strachu.[4] Była to nieprawdopodobna panika, jaka wybuchła na początku rewolucji – między 17 lipca a 3 sierpnia. W kraju panował nieurodzaj, z Paryża dochodziły wieści o buncie, ktoś rzucił plotkę, że szlachta zawiązała „spisek głodowy”, aby zamorzyć głodem swych poddanych, że jakieś nieznane ręce podpalają zboża na polach lub że szlachta potajemnie kradnie ziarno, że złoczyńcy palą spichlerze. Pochopnie dano temu wiarę i w efekcie w wielu miejscach, wielu regionów Francji wybuchły zamieszki, które powoli przybrały krwawy obrót. Chłopi jęli się domagać unieważnienia przez wierzycieli skryptów dłużnych, a gdy to nie było realizowane, palili zamki, pałace, opactwa i plebanie.
Groza powszechnej oddolnej rewolucji, jaka mogła objąć cały kraj, wymykając się spod kontroli tych, którzy sterowali niezadowoleniem społecznym sprawiła, że gdy siłowe rozprawienie się ze zbuntowanym chłopstwem zawiodło, postanowiono rzecz całą wyciszyć i Zgromadzenie Narodowe dnia 4 sierpnia zniosło wszelkie przywileje feudalne ostatecznie kładąc we Francji kres temu pradawnemu porządkowi społecznemu. Chociaż jednak w zamorskich koloniach nie zniesiono niewolnictwa, ani też w kraju ciężarów z chłopstwa nie zdjęto… Tak czy inaczej – nadchodziło nowe…
Pamiętać wszelako należy, że w tym, co się działo nie było tak naprawdę niczego spontanicznego. Wszystko zostało na zimno wykalkulowane i wszystkim ktoś sterował.
A jakie były ostateczne cele, które dzięki tej – i następujących po niej rewolucji – miano zrealizować? Chyba da się je ująć w niewielu punktach: usunięcie Boga najpierw z przestrzeni publicznej, a potem także i z ludzkich serc, zdewastowanie wszelkiej religii, unicestwienie monarchii, zlikwidowanie prywatnej własności, unicestwienie państw narodowych, zlikwidowanie instytucji małżeństwa, indoktrynacja dzieci, zwana eufemistycznie edukacją, aby wyhodować z nich ‘Nowego Człowieka’, zlikwidowanie
poszczególnych rządów i zastąpienie ich jednym, światowym…Ale na trzeba było dużo, dużo czasu, a tu był zaledwie skromny początek…


Aby broń Boże buntownicy nie stracili zapału i ostro parli naprzód, iżby przygotować pusty plac, na którym mógłby się zainstalować nowy porządek świata, podsycano w nich nienawiść do tronu i ołtarza najrozmaitszymi bajkami, a najobrzydliwsza z nich była ta, iż królowa Maria Antonina na wieść, iż ludzie głodują, bo brakuje chleba, miała jakoby rzec: „Więc niech jedzą ciastka”.
Jak nietrudno się domyślić lud przyjął to za prawdę… a o to przecie sternikom rewolucyjnego zapału chodziło. Nienawiść do Austriaczki, umiejętnie karmiona, narastała z dnia na dzień coraz to większa i większa.
Czemu? Ano dlatego, iż Maria Antonina zdecydowanie się sprzeciwiała wprowadzaniu rewolucyjnych zmian i nie daj Boże z czasem mogłaby zyskiwać posłuch śród tych, którym powoli poczynały się otwierać oczy, że to, co się dzieje bynajmniej nie niesie ze sobą niczego dobrego, a grozę tylko i strach, wszechobecny strach, ból, krew i łzy…
Ciastek królowej nie starczyło przecie na długo, więc trzeba było postarać się o nowe paliwo. A ono już buchnęło potężnym płomieniem! Obrzydliwi pismacy, prezentujący się jako dziennikarze, publikowali najobrzydliwsze świństwa na temat Marii Antoniny przedstawiając ją jako pałającą żądzą mordu intrygantkę pragnącą za wszelką cenę wydać Francję na łup jej ojczystej Austrii. Ba! Mało tego, rozpuszczano o monarchini oszczerstwa jakoby była rozwiązłą lesbijką, a nawet i jeszcze gorzej, bezecną matką, współżyjącą ze swoim kilkuletnim synem!
Wrzenie jeszcze się nasiliło, nienawiść stała się jeszcze bardziej dorodna. Łgarstwo odniosło niesłychany triumf…
Ale tu już nie o Marię Antoninę chodziło ani o unicestwienie aktualnego porządku władzy i formy rządów, ale o całkowite, kompletne przekonstruowanie wszystkiego i wszystkich co dotychczas oświetlało, może i często zamglone, ale jednak częściej wyglądające zza chmur niż poza nimi skryte, Jasne Światło Prawdy.
I rozlało się Mroczne Światło Kłamstwa nad Paryżem i rozlewało się szerzej, na prowincję, aby z czasem zmroczyć i bliskie i odleglejsze kraje, a na końcu świat cały…
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć (fr.).
[2]Markiz Donatien Alphonse François de Sade (1740-1814), to od jego nazwiska pochodzi miano zboczenia seksualnego – sadyzmu.
[3]Sans-culottes (fr.) – pogardliwa nazwa ludzi, którzy nie nosili krótkich spodni, jak arystokracja, lecz długie.
[4]La Grande Peur (fr.).

Kropla, która przelała dzban… Biedna Francja. Tuman krwawej mgły (8). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (8)

(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Kropla, która przelała dzban…

Biedna Francja. Biedna ponad miarę. Nazywana słodką, ale jeśli ktoś się zagłębił w czeluście, rozpadliny i jamy, skryte przed oczyma tych, którzy stąpali po twardym gruncie powszedniości, odkryłby straszliwe występki, tajemnice potworne, niebywałe zbrodnie, mrok gęstszy od smoły i krew skrzepłą, i trupki dzieci narodzonych i nienarodzonych i trzewia zrobaczywiałe wyprute z ofiar tajemnych rytuałów i przepróchniałe kości porosłe pleśnią i cuchnące. A wszystko to splecione z rozpustą, z orgią, z wykwintem pałaców, beztroską, zabawą, życiem i użyciem bez miary, utkane w arras nadzwyczajny, barwny, lecz ponury.

A dodawszy do tego obłąkanych arystokratów, nawiedzonych filozofów, opętanych okultystów pokaże się nam gobelin infernalny, cuchnący i apokaliptyczny. I nie będzie w nim ni krzty słodyczy, ni strzępka nawet piękna, ni drobinki bojaźni Bożej. Będzie za to złowieszczość i groza mroczna i mgława…

Ci, którzy to widzieli, kręcili głowami rozglądając się dokoła z lękiem, bo wiedzieli, że Pan Bóg, zsyłając od lat wielu na ten kraj rozliczne klęski, chciał go przywieść do upamiętania. Lecz upamiętania nie było. Były za to przekleństwa i wygrażanie niebu pięścią, bo ludzie zapragnęli zająć miejsce Boga…

I Bóg to uszanował… bo Bóg zawsze szanuje decyzje człowiecze, nawet i te, które go wiodą ku zagładzie i na wieczyste potępienie…

* * *

Wiosną 1788 r. Francję nawiedziła susza, w lipcu zaś jakowaś niezwyczajna potworna burza gradowa, która przetoczyła się przez kraj i dokończyła dzieła zniszczenia na polach, co było powodem wyjątkowo słabych zbiorów zbóż i w efekcie straszliwego głodu. Gdybyż się to ograniczało tylko do zbóż, ale nie – nieurodzaj był na wszystko, na kasztany, oliwki, orzechy, winogrona i co tam jeszcze nadawało się do jedzenia.

Bogatsi jedli chleb i to raczej nieczęsto wypiekany z najpodlejszej mąki jęczmiennej albo owsianej na wpół zżartej przez robactwo, albo zapleśniałej, bo pełnowartościowej dla nich już nie stało, a który zapijali wodą, bo o winie mogli tylko pomarzyć. Ubodzy chleba nie widzieli wcale, próbując go zastąpić substytutem wypiekanym z mielonego siana zmieszanego z plewami, ale głodu to nie zaspokajało, dodatkowo przyczyniając się do licznych zachorowań na zaraźliwą dyzenterię, która u dzieci, starców i w ogóle słabszych osób na ogół kończyła się śmiercią w cierpieniach.

A potem nastała niezwykle surowa zima przełomu lat 1788 na 1789. Przednówek tego ostatniego roku był już nie tylko dla biedaków tragiczny. Był tragiczny dla wszystkich…

W powietrzu czuć było jakieś nowe nieszczęście, które musiało spaść na słodką Francję, bo głód ów z lat 1788-1789 był już tylko tą kroplą, która dzban przelała.

* * *

24 stycznia 1789 roku z Bożej łaski Arcychrześcijański król Francji i Nawarry, Ludwik XVI, ogłosił zwołanie Stanów Generalnych…

5 maja tegoż roku w Wersalu uroczyście zainaugurowano ich pierwszą sesję…

17 czerwca powstało Zgromadzenie Narodowe…

9 lipca przekształciło się ono w Zgromadzenie Konstytucyjne…

14 lipca runęły mury Bastylii…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Niespodzianka. Tuman krwawej mgły (7). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (7)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Niespodzianka

Chociaż państwo Białeccy opuścili Sandomierz już pod koniec sierpnia roku 1787, to w podróży zbytnio się nie śpieszyli. A to z dwu powodów – pierwszym z nich była chęć zobaczenia przez hrabinę kawałka Europy, co też i realizowali, jadąc przez Wiedeń i Zurych, by potem skręcić na Besançon i dopiero stamtąd skierować się ku Paryżowi. Drugim zaś ten, że z początkiem września hrabiego jęły dopadać ataki podagry. Cierpiał niezmiernie, dlatego co rusz musieli się zatrzymywać, bo ból palucha, zmęczenie i gorączka uniemożliwiały jazdę. Cierpiący pan Białecki odwiedził w drodze niejednego medyka, lecz nie na wiele się owo zdało. Hrabina, troszcząc się o niego, a chcąc mu jakoś zrekompensować cierpienia, starała się jak mogła, by nie zabrakło tego, co mężowi najbardziej smakowało, a on uwielbiał, a więc: świńskiej golonki i mocnego piwa. W podróży
przez niemieckie kraje zdobycie owych przysmaków nie sprawiało żadnych trudności, ale już we frankofońskich kantonach Szwajcarii nie było o to łatwo.
Za to we Francji, tuż przy szwajcarskiej granicy, któregoś dnia, nie znalazłszy żadnego lekarza, przypadkiem trafili do jakiegoś faiseur de secrets[1], który zaoferował cierpiącemu panu Białeckiemu zamiast choćby ziół, czy innych naturalnych specyfików tylko odmówienie tajemnych formuł i pewne rady. A te ostatnie brzmiały: nie jeść mięsa, a już szczególnie wieprzowego, wołowego, dziczyzny, podrobów, odrzucić wszelkie trunki, a w szczególności piwo, jeść kapustę, sałatę, rukolę i nabiał – byle nie za dużo tego ostatniego, a z trunków co najwyżej lekkie wino i to tylko od święta.
I o dziwo, gdy się hrabia do owej rady, choć z przykrością, bo lubił dużo i tłusto zjeść, zastosował, choroba ustąpiła! Mogli wreszcie tedy przyśpieszyć i pod koniec stycznia minęli rogatki stolicy Francji. Pani Białecka z rozrzewnieniem patrzyła na mijane domy, kościoły, na płynącą dostojnie przez miasto Sekwanę, której nie skuły lody, które co roku skuwały Wisłę, na tłumy na ulicach, na niebo jakiejś innej barwy niż to nad Sandomierzem. Z lubością wdychała paryskie powietrze, przypominające jej lata młodości, chociaż bynajmniej nie przesycały go kwietne wonie, ale raczej niezbyt przyjemne zapaszki.
– Już, duszko, niedaleko. Jeszcze niewielki kęs drogi do ujechania i znajdziemy się przed naszym domem przy rue de la Tannerie! – rzekł hrabia.
– Wiem, wiem, poznaję przecie okolicę, ale oby jak najszybciej, bom mocno strudzona – odparła hrabina.


– Moi kochani! – wicehrabia rzucił się w objęcia najpierw matki, a potem ojca. – Jakże za wami tęskniłem!
– I my za tobą, synku, też – pani Białecka nieskazitelnie białą batystową chusteczką osuszyła łzy, które zaszkliły się jej w kącikach oczu.
Trochę z boku, bliżej okna, stała piękna młoda kobieta.
Wicehrabia skinął głową, zachęcając ją w ten sposób, by zbliżyła się do przybyłych.
– A to… pozwolę sobie przedstawić… – Stanisław jąkał się i zacinał. – A to… to jest… de domo Maria Amelia Luísa Diana Pereira de Barbacena de Arau y Osório…
Ta dziwna prezentacja i jeszcze dziwniejsze nazwisko zaniepokoiły starego hrabiego.
– De domo, powiadasz wicehrabio? A po mężu?… – zwiesił głos i z niepokojem wpatrywał się w usta syna.
– Białecka… – wykrztusił Stanisław i poczerwieniał aż po czoło.
– Boże jedyny! – hrabina zachwiała się i byłaby upadła, gdyby lokaj w porę nie podsunął jej krzesła.
Zapadło drażniące milczenie. Nikt z obecnych nie miał odwagi, aby odezwać się pierwszy. Wreszcie hrabia się przełamał:
– Nie rozumiem, synu, nie rozumiem… pojąć nijak nie mogę… dlaczego? W skrytości? Potajemnie przed nami? Wszak wiedziałeś, że niedługo przybędziemy do Paryża. Bez rodzicielskiego błogosławieństwa? Jakże to? Jakże?
– Ojcze! Matko! Pokochałem ją tak żarliwą miłością, że każdy dzień zwłoki byłby dla mnie wiecznością piekielną!
Hrabia wzruszył ramionami, hrabina natomiast znów osuszyła łzy.
– Powiedz mi, pani… pani synowo… a ty? Czy kochasz wicehrabiego, czy tylko jego pieniądze?
Stanisław porwał się na nogi, ale zmilczał tę obelgę wymierzoną w jego wybrankę.
– A czy jedno nie może z drugim iść w parze? – Diana arogancko odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Miarkuj się! Nie jest ważne, i żeś żoną mojego syna!
Hrabia jął bacznie przyglądać się bezczelnej synowej.
– Pani mi kogoś bardzo, ale to bardzo przypomina… jakbym panią już gdzieś widział, chociaż to przecie niemożliwe… zapewne to podobieństwo… niebywałe… znałem przed laty pewną kobietę… tu w Paryżu… i to dobrze znałem…
– Istotnie, nie jest to ojcze możliwe, przecie Diana jest Meksykanką, chociaż wychowaną w górskich rejonach Katalonii.
– A bliżej?
– Niedaleko Núrii[2]
– A nie w bliskości zamku hrabiów d’Urgel y d’Osona aby?
– Nie, nie znam tamtych okolic – Diana wytrzymała spojrzenie teścia, który wgryzał się nieomal oczyma w jej oczy. Nawet nie mrugnęła, nie przymknęła powiek, on pierwszy odwrócił wzrok.
– Cóż, może to przypadkowe podobieństwo. Może…
– Skoroś nam, synku, taką grande surprise[3] sprawił, to nie pozostaje już nic innego, jak się nią ucieszyć – rzekła ze smutkiem w głosie hrabina.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Uzdrowiciel leczący za pomocą tajemnych formuł inkantacyjnych, często inwokacji do świętych, które zazwyczaj są przekazywane z ojca na syna – w jakimś sensie odpowiednik słowiańskiego szeptuna.
[2]Núria – miasto w Katalonii nieopodal granicy francuskiej.
[3]Wielką niespodziankę (fr.).

Poradnik świadomych rodziców, cz. II

Źródło: https://ekspedyt.org/2024/08/14/poradnik-swiadomych-rodzicow-cz-ii

Bartosz Kopczyński

cześć pierwsza tutaj: https://dakowski.pl/poradnik-swiadomych-rodzicow-cz-i/

Prezentujemy nasz autorski krótki poradnik, opisujący współczesną edukację szkolną i wychowanie. Pokazujemy główne trendy, zjawiska i procesy, prostujemy pojęcia, obalamy mity, wskazujemy na zagrożenia. Nie ograniczamy się do mówienia, że jest źle. Wyraźnie pokazujemy, skąd wzięło się zło i komu służy. Największą wartością naszej skromnej pracy jest jednak wyraźne wskazanie, co trzeba zrobić, żeby było dobrze.

−∗−

Poradnik świadomych rodziców, cz. II z IV

Prezentujemy nasz autorski krótki poradnik, opisujący współczesną edukację szkolną i wychowanie. Pokazujemy główne trendy, zjawiska i procesy, prostujemy pojęcia, obalamy mity, wskazujemy na zagrożenia. Nie ograniczamy się do mówienia, że jest źle. Wyraźnie pokazujemy, skąd wzięło się zło i komu służy. Największą wartością naszej skromnej pracy jest jednak wyraźne wskazanie, co trzeba zrobić, żeby było dobrze.

Nasz poradnik prezentujemy w postaci trzech artykułów, zawierających treść w odcinkach. Czwarty artykuł cyklu będzie zawierał odnośnik, za pomocą którego będzie można pobrać całość w postaci dokumentu pdf. W imieniu całej Redakcji portalu oraz osób, zaangażowanych w powstanie tego poradnika, prosimy o rozpowszechnianie i udostępnianie. Im więcej ludzi przyjmie tą treść, tym szybciej wyjdziemy z dna otchłani.

Pisaliśmy o edukacji, wychowaniu i wiedzy:

Debilizacja-kabalistyczna zemsta na chrześcijaństwie-cz. VI

OTO CZĘŚĆ DRUGA:

II. CO JEST TERAZ

(lato 2024 r.)

Trwa okres przejściowy pomiędzy naszym, polskim systemem a docelowym systemem unijnym. Żeby uzasadnić wejście do EOE (Europejskiego Obszaru Edukacyjnego, inicjatywy Unii Europejskiej, patrz część I cyklu), doprowadzono polskie szkolnictwo do dysfunkcji. Od połowy lat 90-tych zaczęto wprowadzać elementy Edukacji Włączającej, które poważnie uszkodziły nasz system edukacji, który do tamtej pory, chociaż niepozbawiony wad, działał całkiem sprawnie. Zaczęto od rozrostu praw uczniów i ograniczania obowiązków. Następnie pod pozorem ochrony praw dzieci odebrano nauczycielom większość możliwości wychowawczych. Jednocześnie trwało psucie młodzieży poprzez antykulturę masową, wyrażające się w haśle „róbta, co chceta”. Wśród młodzieży rośnie zarówno agresja, jak i problemy psychiczne, natomiast maleje motywacja do nauki i pracy nad sobą. Jest to spowodowane trzema głównymi przyczynami: wpływem antykultury masowej, wadliwymi modelami wychowania, bałaganem w rodzinach. Na zjawisko należy spojrzeć w dwóch aspektach: wychowawczym i szkolnym.

Aspekt wychowawczy

Od ponad 30-tu lat na Polaków wywierany jest wpływ informacyjny, polegający na demoralizacji przez antykulturę masową. Telewizja, kino, prasa, reklama, Internet, media społecznościowe pełne są antywzorców i patologii pokazywanej jako wzór, szczególnie ze strony licznej rzeszy patocelebrytów. Kierunki tych oddziaływań zostały precyzyjnie skonstruowane w laboratoriach wojny psychologicznej, a ich celem jest osłabienie struktur społecznych i państwowych. W połączeniu z działaniami politycznymi i ekonomicznymi, jakie są wobec Polski i Polaków prowadzone od 1989 r. (plan Balcerowicza – Sachsa, wyprzedaż majątku narodowego, likwidacja przemysłu) dało to skutek niskiej dzietności i przyszłej zapaści demograficznej. Ma to również fatalny wpływ na relacje w rodzinach i proces wychowawczy.

Wpływ ekranów.

Spośród różnych destrukcyjnych wpływów obecnie na plan pierwszy wysuwa się smartfonizacja. Skutki masowego zastosowania tej technologii okazały się zabójcze już po kilkunastu latach. Osobisty ekran, wyświetlający kolorowe obrazki i emitujący dźwięki, w każdym miejscu i czasie. Szczególnie jest to szkodliwe dla dzieci i młodzieży, gdyż u nich dopiero wykształcają się struktury mózgowe, normy poznawcze i wzorce zachowań. Destrukcja odbywa się na czterech poziomach: biologicznym, psychicznym, poznawczym i etycznym.

Poziom biologiczny to deformacja kształtowania się dojrzałych struktur mózgowych, szczególnie płata czołowego. Ta struktura wykształca się najpóźniej, zwykle w wieku 21-25 lat. Jest ona m.in. odpowiedzialna za samokontrolę, związki przyczynowo – skutkowe, myślenie logiczne, planowanie strategiczne, empatię, współczucie. Wystawienie młodego człowieka na działanie ekranu w wieku dziecięcym powoduje zaburzenie uwagi, koncentracji i gospodarki hormonalnej. Pewne struktury wykształcają się nadmiernie, inne niezupełnie. Skutkiem jest zjawisko tzw. „cyfrowego mózgu”, co daje skutek zbliżony do autyzmu. Człowiek taki ma trudności z koncentracją, pamięcią, planowaniem, myśleniem logicznym, relacjami międzyludzkimi. Wtedy, gdy powinien być spokojny, jest nadpobudliwy, a gdy powinien wykazać aktywność, zachowuje bierność. Młodzież smartfonowa kiepsko nadaje się do nauki i do pracy. Uzależnienie od dopaminy powoduje, że musi sobie dostarczać coraz silniejszych bodźców wirtualnych, a jednocześnie jest coraz bardziej obojętna na świat realny.

Poziom psychiczny wyraża się w rosnącym rozdrażnieniu i niepokoju. Uzależnienie od silnych i częstych bodźców powoduje, że człowiek taki źle się czuje w realnej rzeczywistości i coraz częściej ucieka w świat wirtualnych złudzeń. Nie uczy się więc realnych sytuacji i właściwych zachowań, i poczytuje za zagrożenie wszystko, co nie jest jego osobistym wirtualem. W takim świecie człowiek nie napotyka na opór realnej materii, dlatego wydaje mu się, że możliwe są zachowania wszelkiego rodzaju. Młody człowiek jest przez to rozdrażniony i rozregulowany, przenosi zachowania, znane z wirtualu do świata realnego, nie zdając sobie sprawy z różnicy. Nastolatki smartfonowe to istoty bardzo emocjonalne, skłonne do gwałtownych reakcji. Jest to częściowo uzasadnione racją wieku, gdzie struktury mózgowe nie są do końca wykształcone. Jednak nastolatek powinien już umieć panować nad emocjami, tymczasem współczesna młodzież jest na emocjonalnym poziomie pięcioletnich dzieci, co im samym utrudnia jakiekolwiek pozytywne działania, rodzicom zaburza wychowanie, a nauczycielom – nauczanie.

Poziom poznawczy oznacza mniejszą wiedzę i umiejętności, niż mogłyby być. Pomimo wzrostu wiedzy ludzkości i powszechnego dostępu do niej młodzi ludzie wiedzą coraz mniej. Z powodów biologicznych i psychicznych są mniej skłonni do nabywania wiedzy, niż poprzednie pokolenia. Ogrom czasu, który spędzają wpatrzeni w smartfony uniemożliwia im uczenie się i rozwój intelektualny. Większość treści oglądanych przez młodych ludzi nie rozwija, tylko ogłupia. Jednocześnie oni sami utrzymywani są w złudnym przeświadczeniu, że skoro mają przy sobie dostęp do wiedzy ludzkości, to wiedzą wszystko, co skłania ich do aroganckiej przemądrzałości. W rzeczywistości jednak coraz więcej ludzi wie coraz mniej.

Poziom etyczny polega na dostarczaniu wprost do umysłów wadliwych wzorców zachowań. Są one transmitowane poprzez sugestywne obrazy, dlatego młodzi ludzie, nie znający realnego życia traktują to jak rzeczywistość. Pod względem etycznym większość tego, co trafia do młodych ludzi jest rynsztokiem ohydnego plugastwa i powinna być zakazana. Tak jednak nie jest, więc nasze dzieci wystawione są na wrogie oddziaływania. Poza bowiem spontaniczną głupotą, agresją, brzydotą i zepsuciem są obecne narzędzia socjotechniki, sprytnie umieszczone w treściach, na pozór niewinnych. To, co widzi każdy człowiek nie jest obojętne, lecz sterowane przez algorytmy, które ustawiają właściciele mediów internetowych. Algorytmy są szczególnie wyczulone na młodych ludzi, którzy dopiero kształtują swoją moralność i wiedzę. Treści demoralizujące aplikuje się celowo, w celu destabilizacji osobowości. Fala zaburzeń tożsamości płciowej i seksualnej pochodzi w większości z tego źródła.

Nowoczesne wychowanie.

Wadliwy model wychowawczy został w Polsce rozpowszechniony w latach 90-tych i trwa do dziś. Polega na odejściu od wychowania dziecka do dojrzałości i odwróceniu procesu – utrzymania człowieka dorosłego w dziecinnej niedojrzałości. Do niedawna obowiązywał wykształcony przez tysiąclecia wzór wychowania do cnót, na czele których stały: roztropność, sprawiedliwość, męstwo, umiarkowanie. Obecnie zostało to całkowicie odrzucone i w centrum wychowania postawiono dziecko jako bożka. Spontaniczność dziecka stała się wzorem do naśladowania dla dorosłych, a wraz z nią – niedojrzałość. Ludzie tacy są zwykle egoistami zapatrzonymi w siebie i swój osobisty interes. Nie obchodzą ich żadne inne sprawy poza osobistym dobrostanem. To antywychowanie w pełni zasługuje na nazwę chowu egotycznego, a jego produkty to Piotruś Pan i Królewna Świata. Ponieważ pozbawiono ich cnót, utracili też siłę duchową, stali się słabi i całkowicie nieodporni na stresy i trudy życia. Zwyczajna trudność od razu urasta do rangi tragedii całego życia. W połączeniu z wirtualem i wpływem antykultury łatwo popadają w depresje i myśli samobójcze. Stają się niezdolni do nauki, pracy i samodzielnego życia. Nie są w stanie założyć i utrzymać rodzin ani psychicznie, ani fizycznie. Ponieważ złe wychowanie jest powszechne, będzie rosła ilość ludzi dysfunkcyjnych i wymagających wsparcia finansowego, czyli pasożytów społecznych.

Bałagan w rodzinach wyraża się głównie rozwodami i innymi formami rozpadu więzi między rodzicami. Coraz częściej więź ta nie powstaje wcale. Nowocześni ludzie nie traktują małżeństwa jako wartości, zamiast tego najwyżej cenią osobistą samorealizację, co jest ślepym zaułkiem. Współcześni ludzie, pozbawieni wiedzy, źle wychowani, egoistyczni, coraz częściej bezmyślni, zanurzeni w wirtualu nie chcą i nie potrafią założyć funkcjonalnej rodziny. Nawet, jeśli próbują, ich związek rozpada się po krótkim czasie, ponieważ nie są zainteresowani jego trwaniem. Wydaje im się, że zmienność jest ważniejsza, niż stałość, a dobrobyt i bezpieczeństwo będzie zawsze. Na to psychiczne podłoże nakłada się wpływ antykultury masowej, który celowo wymierzony jest w rodziny. Piotruś Pan i Królewna Świata łatwo ulegają wrogiej propagandzie i żyją tak, jak widzą na ekranach – w serialach, reality show, u patocelebrytów. Sami źle wychowani, nie potrafią wychować swoich dzieci i oddają je w ręce specjalistów, zwanych psychologami. Ponieważ jednak są skupionymi na osobistym dobrostanie egoistami, adresują niekończące się roszczenia do całego świata. Od państwa domagają się socjalu, od szkoły – że nauczy i wychowa, sami jednak nie chcą lub nie potrafią w tym pomóc.

Szczególna rolę w tym całym procesie pełni rolę tzw. psychologia i jej specjaliści. Psychologia jako dziedzina wiedzy o człowieku została przejęta już 100 lat temu przez służby jako technika psychomanipulacji w wojnie informacyjnej. Większość współczesnych podejść psychologicznych została stworzona w laboratoriach. Z nich wywodzi się gros nowoczesnych podejść wychowawczych, edukacyjnych i terapii. Powstał cały przemysł psychologiczno – pedagogiczny, który wykorzystuje te techniki. Zwiemy go psychopedą. Jego specjaliści zawsze deklarują, że chcą wspierać – dzieci, rodziców, młodzież, nauczycieli. Bardzo często jednak pod pseudonaukowym żargonem kryje się chęć zarobku i kontroli.

Kobieta i mężczyzna

Unijni i globalni decydenci chcą skonstruować i zrealizować świat lepszy, niż Pan Bóg go stworzył. Uważają, że naturalne cechy kobiet i mężczyzn są niesprawiedliwe i powodują nierówności. Wszystkie polityki unijne, w ślad za globalnymi wprowadzają równość płci i likwidują zachowania, które uznano za stereotypy dotyczące płci. Oznacza to sztuczne zrównanie kobiet i mężczyzn. W przedszkolach wprowadza się wychowanie równościowe neutralne płciowo, w szkołach dziewczynki odciąga się od tego, co zwykle wybierają w sposób naturalny i kieruje się do zadań, zwykle wykonywanych przez chłopców, i tak przez całą unijną edukację. W każdym zawodzie ma być po równo kobiet i mężczyzn. W Unii według oficjalnej propagandy każdy może być tym, kim chce, co w praktyce oznacza, ze każdy będzie tym, kogo chce Komisja Europejska. Rzeczywiste predyspozycje osobiste nie mają znaczenia, tak samo, jak jakość wykształcenia nie ma znaczenia, grunt, żeby było po równo. Polityka wykształcenia i zatrudnienia nie odpowiada temu, co ludzie chcą naprawdę, ale odgórnemu planowi. Komuna miała centralne planowanie dotyczące produkcji i handlu, Unia centralnie planuje ludzi. Należy spodziewać się, że efekt centralnego planowania dla społeczeństwa będzie porównywalny ze skutkami centralnego planowania w komunistycznej gospodarce.

Seksualizacja

Kwestie, dotyczące płci ściśle wiążą się z seksem. Ta intymna sfera jest tak ważna dla życia ludzi, że musiała zostać uwzględniona w globalnym i unijnym centralnym planowaniu. Zachowania seksualne również mają zostać przejęte pod zarząd Komisji. Realizuje ona ściśle cele globalnej Agendy 2030 i wytyczne WHO, również w sferze seksu. Fachowcy tych gremiów bardzo się starają, żeby dzieci od najmłodszych lat wprowadzić w ten obszar i utorować im drogę do pełnego, równościowego dostępu do całego spektrum czynności seksualnych. Dzieci mają więc wiedzieć, jak czerpać przyjemność z seksu i masturbacji, jak uprawiać seks, aby był bezpieczny od infekcji i zapłodnienia, jak się sterylizować, jak nawiązywać bezpieczne relacje z różnorodnymi partnerami seksualnymi. Dorastająca młodzież ma mieć pełną wiedzę o antykoncepcji i aborcji i pełen dostęp do tych usług, a jest to sprytnie ukryte za parawanem profilaktyki. Dlatego właśnie w Polsce planowana jest zmiana – dotychczasowy przedmiot WDŻ (wychowanie do życia w rodzinie) został uznany za wsteczny i niepostępowy. Unia i obecny rząd bardzo troszczą się o zdrowie i dobrostan polskich dzieci, dlatego od 1 września 2025 r. WDŻ zostanie zastąpiony przez Wiedzę o zdrowiu. Na dzień pisania poradnika nie wiadomo jeszcze, czy przedmiot będzie obowiązkowy, należy się jednak spodziewać, że docelowo każde dziecko zostanie zmuszone do takiego kursu.

Warto dodać parę słów o skutkach seksualizacji. Jest to postrzeganie życia przez aspekt seksu i seksualności. Każda sytuacja i zachowanie jest rozpatrywana i oceniana przez seksualny pryzmat. W normalnym świecie takie cechy przejawiają maniacy seksualni, ale w rzeczywistości unijno – globalnej maniakiem ma być każdy. Jak dotąd, seksualizacja docierała do dzieci i młodzieży przez antykulturę masową, media, w tym Internet i reklamę. W spektrum tych oddziaływań mieści się powszechnie dostępna pornografia. Smartfon jest szeroką bramą do seksualizacji, a algorytmy precyzyjnie wyszukują młodych, którzy jeszcze nie mają stabilnej psychiki i poglądów życiowych, ulegają emocjom i z racji wieku są pod silnym wpływem Erosa. Seksualizacja przejmuje ich uwagę, odciąga od rozwoju intelektualnego i wypacza pojmowanie sfery seksualnej, a w ślad za tym zaburza zdolność do założenia i utrzymania stabilnych rodzin. Młodzi ludzie wciągani są w niezdrowe i przedwczesne zainteresowanie seksem. Zamiast uczyć się przydatnych rzeczy, czas marnotrawią na pornografię i głupoty. Pobudza to w nich silne emocje i zaburza koncentrację uwagi na nauce. Prowadzi do podejmowania przedwczesnych i ryzykownych zachowań seksualnych, szczególnie wśród dziewcząt. Dochodzi do coraz liczniejszych sytuacji, gdy młode kobiety, wchodzące dopiero w dorosłe życie mają już doświadczenia seksualne na miarę niegdysiejszych ulicznic. Technologie cyfrowe dają wielkie możliwości takich działań, od wrzucania do sieci roznegliżowanych zdjęć, poprzez nawiązywanie przelotnych kontaktów seksualnych, czynne uprawianie pornografii w charakterze aktora / aktorki, aż do prostytucji włącznie. Wiele młodych osób w ten sposób zarobkuje lub uzyskuje inne korzyści. Ich rówieśnicy patrzą na to i widzą, że jest to powszechnie akceptowane, a dorosły świat daje szansę niemal każdej dziewczynie, by została seksualną celebrytką i sexworkerką. Młodzi ludzie, wchodzący w wiek, w którym natura wymaga nawiązywania zdrowych relacji damsko – męskich, powinni mieć uporządkowaną sferę seksualną, aby potrafili zakładać rodziny, zrodzić i wychować potomstwo, budować funkcjonalne społeczeństwo. Tymczasem angażują się w sytuacje niebezpieczne dla zdrowia fizycznego, psychicznego i relacji społecznych. Bez uporządkowania sfery seksualnej nie będzie rodzin i dzieci, a bez nich – narodów, wydajnej gospodarki i systemu emerytalnego. Do polskich szkół od kilkunastu lat dobijają się organizacje pozarządowe, zajmujące się seksualizacją dzieci i młodzieży, finansowane przez zagraniczne fundacje. Polskie społeczeństwo walczy z tym, i jak dotąd udało się powstrzymać tą wrogą inwazję., Teraz zaś, gdy Polska wejdzie do EOE seksualizacja stanie się jedną z głównych składowych obowiązkowego programu nauczania, po znacznym ograniczeniu tradycyjnych przedmiotów. Jedno z istotnych działań tzw. „wiedzy o zdrowiu” opiera się na tzw. „wsparciu” psychicznym dzieci i młodzieży, które ma zadbać o ich dobrostan psychiczny. Zważywszy, że tzw. „zdrowie seksualne i reprodukcyjne” jest jednym z mocniej podkreślanych działań zarówno przez ONZ i jej agendy (WHO, UNICEF, UNESCO), jak i przez UE, należy się obawiać, że seksualizacja będzie dostarczana do młodych umysłów także poprzez działania specjalistów, rzekomo wspierających w kryzysach i problemach psychicznych.

Orientacje seksualne i gender

Seksualizacja początkowo realizowała się w ramach naturalnego porządku hetero, a jako wymóg systemowy pojawiła się w efekcie rewolucji obyczajowej na Zachodzie, której symbolem była rewolta 1968 r. Pierwszy etap seksualizacji miał na celu obalenie chrześcijańskiego porządku moralnego, trzymającego na wodzy popędy i instynkty, i poprzez działania na emocjach młodzieży zaburzyć jej kompas moralny. Do Polski ta fala dotarła w latach 90-tych. W efekcie to, co wcześniej było moralne stało się lekceważone i pogardzane, a to, co wcześniej niedopuszczalne awansowano do rangi powszechnej normy. Skutek w postaci ogólnej demoralizacji był łatwy do przewidzenia. Nie była jednak celem ostatecznym, lecz środkiem do celu, którym nieodmiennie jest trwała dysfunkcja społeczeństw i rozpad narodów. Rodziny albo nie powstają wcale, albo rozpadają się dotąd istniejące. Na skutek antykoncepcji, rozwiązłości i aborcji dzieci rodzi się mało, a te, które miały szczęście przyjść na świat pozbawione są wsparcia silnych rodzin i dobrego wychowania. W takim środowisku globalna gospodarka, będąca na usługach wielkich korporacji i instytucji finansowych poczyna sobie w państwach, jak chce. Taka jest właśnie ogólna przyczyna, dzięki której UE mogła sformułować cele barcelońskie, a państwa przyjęły je do realizacji.

Pierwsza fala rewolucji seksualnej odniosła swój zamierzony skutek, jednak uwolniona seksualność tradycyjna nadal stanowi potencjalne zagrożenie dla globalnych i unijnych planistów. Zawsze bowiem, gdy kobieta i mężczyzna wchodzą w relację intymną, może pojawić się między nimi naturalna głębsza więź uczuciowa i poczucie odpowiedzialności za drugą osobę. Nietrwały związek seksualno – emocjonalny może zmienić swój charakter i stać się tradycyjną rodziną, nastawioną na prokreację. To pragnienie miłości, stałego związku, zrodzenia i wychowania potomstwa jest bowiem wpisane w samą naturę człowieka i na dłuższą metę nie da się go fałszować nawet za pomocą wyrafinowanej socjotechniki. Konieczny stał się więc drugi, genderowy etap rewolucji seksualnej.

Zamiar ten realizowany jest dwoma łączącymi się torami. Tor pierwszy to aberracje seksualne, każące tradycyjnym dwóm płciom łączyć się nie między sobą, ale pośród siebie. Zjawisko to istniało zawsze na marginesie kultury jako odstępstwo i wyraz dekadencji. Jednak dzięki potężnym środkom, zainwestowanym w organizacje walczące o „prawa” mniejszości oraz we wszechobecną propagandę, wypełniającą obecną antykulturę masową zmieniono powszechną świadomość, i ludzie traktują dziś te zjawiska jako coś normalnego. Następnie potężne organizacje globalne i europejskie uznały równorzędność tej formy zaspokajania pożądań. Wprowadzono do polityki tych organizacji stały element, głoszący że orientacje mniejszościowe były zawsze dyskryminowane przez zacofaną większość. Uczyniono więc z tej formy aktywności seksualnej prawo człowieka, a z jej uczestników ofiary prześladowań. Nakazano najpierw ogólną akceptację, a potem afirmację takich zachowań, a organizacje, mające w swej agendzie walkę o domniemane prawa tych ludzi stały się wszechpotężne. Państwa zostały zmuszone do zmiany swojej polityki, a narody zostały wydane na pastwę aberracji. Zrównano osoby o niekonwencjonalnych praktykach seksualnych w prawach z małżeństwami i rodzinami. Same zmiany w prawie nie mają co prawda takiej siły, aby wpłynąć na naturalne ludzkie zachowania. Jednak dzięki temu zrównaniu antykultura masowa dociera na masową skalę do młodych ludzi. Ponieważ panuje ogólna deprawacja, rozpad rodzin, brak dobrego wychowania, zaburzenie normalnych ról płciowych, młodzi ludzie są słabi psychicznie, zdezorientowani, podatni na wpływy i nieodporni na psychomanipulację. Smartfonizacja dała bezpośredni dostęp do umysłów młodych ludzi tym, którzy potrafią używać algorytmów i mają zamiar zaburzyć reprodukcję narodów. Każda młoda osoba przez swój smartfon znajduje się na celowniku tęczowych algorytmów, a każdy kryzys psychiczny jest skrzętnie wyzyskany do zmiany jej myślenia i zachowań – z normalnych na zaburzone.

W ten sposób młodzi ludzie wprowadzani są do magicznego świata różnorodności zachowań seksualnych. Są przekonywani, że normalne relacje seksualne i społeczne są konstruktem społecznym i wyrazem przemocy ze strony patriarchalnego, heteronormatywnego, opresyjnego społeczeństwa. Młodzi ludzie zostali wstępnie rozbici psychicznie i przekonani, że wszystko, czego chcą, powinno być akceptowane przez ich rodzinę, otoczenie i cały świat. Każde zawahanie nastroju odbierają jako zewnętrzną przemoc tradycyjnego społeczeństwa, które ich nie rozumie. Młodzi ludzie, wcześniej pozbawieni sensu życia rozpaczliwie próbują go sobie nadać. Łączy się to z obsesyjnym dążeniem do bycia w centrum uwagi, co jest konsekwencją chowu egotycznego – przyjętego modelu wychowania, stawiającego dziecko w centrum. Jako jedyny ratunek podsuwa się młodym wejście do świata wolności, różnorodności, powszechnej miłości i akceptacji, i jest to świat tęczowy.

O ile zmiana zachowań seksualnych jest odwracalna, o tyle zmiana tożsamości płciowej często pociąga za sobą interwencje medyczne, czego już odwrócić się nie da. Młode osoby, które nie mają jeszcze w pełni wykształconego płata czołowego, a są w stanie emocjonalnego amoku nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich decyzji. Mogą natomiast liczyć na „wsparcie” ze strony przemysłu, jednoczącego specjalistów z zakresu psychologii, psychiatrii i medycyny. Gdy wejdą na tą drogę, stają się ich najlepszymi, bo dozgonnymi klientami.

Najnowszy trend seksualizacji wykorzystuje technologie cyfrowe, umożliwiając spersonalizowaną pornografię. Dziś młody człowiek, używając technologii do pornografii może skorzystać z narzędzi tzw. sztucznej inteligencji i dzięki aplikacjom i algorytmom wykreować sobie awatara – wirtualną postać, idealnie dopasowaną do jego upodobań, która na jego ekranie będzie spełniać jego najskrytsze fantazje. Wszystko to dostępne 24h, w zaciszu własnych czterech kątów, bez wychodzenia z domu, bez wysiłku i tanio. Taki młody klient globalnych korporacji informatycznych nie musi nawet opuszczać miejsca zamieszkania, aby poszukać drugiej osoby do zaspokojenia popędu, wystarczy mu cyberseks, czyli zaawansowana masturbacja.

Drugi etap rewolucji seksualnej jest więc genderowo – cyfrowy. Skutkuje tym, że młodzi ludzie angażują się w relacje seksualne, które z natury rzeczy nie doprowadzą ani do powstania normalnej rodziny, ani do prokreacji. Po konsekwentnej „korekcie” płci powrót do pierwotnych funkcji płciowych i społecznych nie jest już możliwy, co oznacza utratę możliwości spłodzenia i zrodzenia potomstwa. Z kolei uzależnienie od cybermasturbacji zamknie jej użytkowników w domach, tak, że nawet nie będą chcieli wyjść na świat i poszukać sobie kogoś do pary. Jest to konglomerat zachowań, których skala destrukcji społecznej dopiero ujawni się w ciągu najbliższych dekad.

Aspekt szkolny

Podłoże wychowawcze ma wielki wpływ na to, co dzieje się w szkołach. Rodzice, dzieci i młodzież przynoszą do szkół swoje sytuacje osobiste i problemy, i każdy oczekuje, że szkoła sobie z tym poradzi. Tymczasem szkoła i cały system organizacji oświaty są celowo uszkadzane od trzydziestu lat.

Zmiany w szkolnictwie

Na początku lat 90-tych, po zakończeniu epoki PRL-u Polska zaczęła starania o przyjęcie do struktur Europy Zachodniej. Wówczas otworzyliśmy się na całe spektrum wpływów, płynących od organizacji ponadnarodowych. W powszechnej świadomości większości Polaków istniał imperatyw – gonić Zachód! Ale Zachód nie był już tym, co nam się wydawało, rak zepsucia, pochodzący z organizacji ponadnarodowych toczył już jego ducha. Dążenie do zmian ogarnęło gorączką wszystkie kolejne ekipy rządzące, i każda chciała dokonać gruntownej reformy oświaty, za każdym razem powodując chaos, co nadal trwa w najlepsze. Większość tych „reform” była inspirowana i finansowana z zagranicy, a cele były dwa – zdestabilizować istniejący system po to, aby wprowadzić system nowy. Wielkim krokiem na tej drodze była reforma Buzka z lat 1998-1999, gdzie wprowadzono dwuwładzę ministerstwa i samorządu, zmieniono strukturę szkół, wprowadzając gimnazja, zmieniono maturę na testową, i generalnie sposób nauczania i sprawdzania wiedzy przystosowano do systematyki testów PISA. Wszystko miało trzymać się schematów, odpowiadających organizacjom ponadnarodowym.

Równocześnie zachodziły też inne procesy. Pod wpływem zachodnich trendów pracodawcy zaczęli wymagać co najmniej matury, przez co młodzi ludzie ruszyli hurmem na studia. Wraz z utratą części bazy przemysłowej redukowano kształcenie w zawodach technicznych, rozwijając humanistykę niskich lotów. Uwolniono tzw. „rynek edukacyjny”, dzięki czemu powstała znaczna liczba nowych uczelni, zwykle oferujących niski lub zgoła fikcyjny poziom nauczania. Pojawiły się zagraniczne fundacje, powiązane z globalnym kapitałem, organizacjami ponadnarodowymi i rządami państw zachodnich, które wspierały przemiany społeczne w krajach dawnego bloku sowieckiego, szczególnie w Polsce. Dzięki ich wsparciu i finansom powstały organizacje pozarządowe, które podjęły ścisłą współpracę z ministerstwem edukacji. Dostarczały i nadal dostarczają wytycznych i wzorów do zmian w oświacie, przejęły też kluczowy wpływ na kształcenie i szkolenie nauczycieli. Uczelnie zostały opanowane przez stypendystów zagranicznych fundacji, którzy przyjęli poglądy marksistowskie i w tym duchu zaczęli zamieniać pedagogikę na antypedagogikę. Jednocześnie media, kształtujące opinię publiczną zostały niemal w całości przejęte przez te same siły, które inspirowały kierunek zmian w Polsce.

Suma tych wpływów złożyła się na obecną sytuację w oświacie. Zaczęło się od zmian w świadomości. Przyjęto fałszywą wizję młodego człowieka, który jest już w pełni ukształtowany i świadomy, który potrafi sam sobie wyznaczyć cele życiowe i edukacyjne, któremu nie wolno narzucać, czego ma się uczyć i jak zachowywać, bo sam z siebie będzie się uczył i dobrze zachowywał. Rozbudowano katalog praw ucznia, a zredukowano obowiązki. Nauczycielom zakazano pod groźbą kary kryminalnej utrzymywać dyscyplinę w klasie. Oceny, odpowiedzi ustne, pisanie wypracowań, zadania domowe, klasówki – to wszystko zostało określone jako stresujące, obciążające i zbędne. Uznano, że skoro uczeń nie musi niczego, to jego zadania powinien przejąć system. Zaczęto domagać się od szkoły, aby uczniowie umieli, chociaż szkole odebrano większość środków dyscyplinujących i motywujących uczniów. W efekcie tych i wyżej opisanych procesów poziom umiejętności uczniów zaczął spadać. Równocześnie trwał wielki atak propagandowy na szkołę.

Wroga propaganda

Stworzono mit „pruskiej szkoły”, która wedle propagandy i „postępowych” pedagogów jest źródłem wielkiego zła. Wedle nich, uczniowie nie uczą się dlatego, że szkoła jest przestarzała, stresuje, zmusza i ogranicza. Przestarzałość szkoły polega jakoby na nieprzystawaniu do nowoczesnych technologii i sposobów życia, bo wciąż są ławki, nauczyciel stoi frontem do klasy, są podstawy programowe, obowiązki i oceny. To wszystko młodych ludzi wielce stresuje, ogranicza i zniechęca do nauki na resztę życia. Gdyby uczniowie mogli uczyć się tego, czego chcą, kiedy chcą i w jaki sposób chcą, wtedy każdy byłby na miarę Einsteina i Skłodowskiej, i wówczas Polska wzniosłaby się na wyżyny. Tak mówią „postępowcy”, na łamach polskojęzycznych mediów, w organizacjach pozarządowych finansowanych z zewnątrz, na szkoleniach finansowanych przez UE i ONZ. Wszystkie te opowieści są mitami i bajkami. W rzeczywistości „pruska szkoła” dopiera ma nastać wraz z Europejskim Obszarem Edukacyjnym, a o pruskości szkoły nie decydują wcale ławki, sprawdziany, podstawy, obowiązki i oceny. Decyduje koncepcja prawdy. W naszej obecnej szkole prawda jest obiektywna, istnieje niezależnie od dyrektora, nauczyciela i ucznia, i jest przekazywana uczniom w procesie nauczania. W EOE o tym, co jest prawdą będzie decydowała Komisja Europejska, i wtedy dopiero szkoła stanie się w pełni pruska.

Wdrażanie Edukacji Włączającej

Od połowy lat 90 – tych trwał inny jeszcze proces – wprowadzania Edukacji Włączającej. Do zwykłych szkół zaczęto przyjmować dzieci niepełnosprawne intelektualnie, które wcześniej uczęszczały do szkół specjalnych. Płacono duże pieniądze za każdego niepełnosprawnego ucznia w zwykłej szkole, a ponieważ dzięki kolejnym reformom placówki były notorycznie niedofinansowane, przyjmowały wszystkie sposoby zyskania dodatkowych funduszy. Początkowo niepełnosprawnych uczniów umieszczano w klasach integracyjnych, ale od 2017 r. każdy uczeń z każdym rodzajem niepełnosprawności, zaburzenia i upośledzenia musi zostać przyjęty do każdej szkoły, którą wybiorą rodzice. Pogłębia to chaos, utrudnia nauczanie i sprawia, że jego poziom trzeba obniżać. Innym powiązanym zjawiskiem jest plaga tzw. orzeczeń, czyli dokumentów, wystawianych przez poradnie, stwierdzających jakąś dysfunkcję. Nakłada to na szkołę i nauczyciela dodatkowe obowiązki dostosowania nauczania i wymogów do każdego ucznia z osobna. Założenie pierwotnie jest słuszne – pochylić się nad trudnościami osób, które z powodów obiektywnych mniej mogą. Jednak w praktyce większość orzeczeń spowodowana jest lenistwem uczniów i rodziców, stanowiąc powszechne nadużycie. W statystykach natomiast wychodzi, że mamy rosnącą ilość uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi (dalej: SPE). Dodajmy do tego ciągłe zmiany przepisów, w większości zbędne i chaotyczne, liczne obowiązkowe dla nauczycieli szkolenia o niskiej wartości merytorycznej, za to zakłamujące rzeczywistość w duchu marksistowskim. Nauczyciele są systemowo odciągani do nauki, zalewani papierami i zmuszani do działań pozanaukowych.

Uznano z czasem, że w szkole najważniejsze wcale nie jest nauczania, lecz dobrostan psychospołeczny uczniów, czyli ich dobre samopoczucie w różnorodnej grupie. Szkole i nauczycielom zaczęto dokładać ciągle nowych obowiązków, a nauczanie przesuwano na szary koniec. Szkoła powoli staje się miejscem unijnego wychowania i opieki. Skoro uczniowie nie chcą się uczyć, to zawsze jest wina szkoły, dlatego musi ona zachęcić uczniów i przyciągnąć ich uwagę. Dyrekcja i nauczyciele w desperacji zaczęli stosować tzw. innowacyjne i kreatywne metody nauczania, do czego byli zachęcani przez siły, powiązane z organizacjami ponadnarodowymi. Główne inicjatywy to Ocenianie Kształtujące i neurodydaktyka. Generalnie znakomitą większość „postępowych” spełnia postulat: nauka pretekstem do zabawy, ta pretekstem do tresury.

W ramach założenia, że szkoła ma być atrakcyjna, ma się dużo dziać, nie może być nudno i stresująco wprowadzane są fantazyjne ewenty – dzień kropki, misia, liczby pi, spódniczki, języków obcych, strajk klimatyczny i wiele innych. Zawsze wtedy następuje zakłócenie toku nauczania. Wszyscy się przebierają, nikt się nie uczy. Uczniowie pospołu z rodzicami traktują obowiązek szkolny bardzo lekko, nagminna jest plaga nieobecności. Młodzież wybiera sobie, na jakie lekcje chodzi, a rodzice im to usprawiedliwiają.

Specjalne potrzeby edukacyjne

Odkąd na początku lat 90-tych pojawiła się dysleksja, szkołę nawiedził przybierający na sile strumień różnych SPE (specjalnych potrzeb edukacyjnych). Pierwotnie diagnozowanie tych dysfunkcji miało na celu wykrycie tych uczniów, którzy mają jakiś problem, który nie zależy od ich woli oraz pomoc w uczeniu się. Jednak rzeczywistość bardzo oddaliła się od szlachetnych założeń. Dysfunkcje zaczęły się mnożyć, ulegając modom. Poczciwa dysleksja rozwinęła się do kilku odmian, pojawiła się dysgrafia, dysortografia, dyskalkulia, ADHD, zespół Aspergera, afazja, obniżona sprawność intelektualna, spektrum autyzmu, nawet zaburzenia koncentracji stały się specjalną potrzebą. Każdy posiadacz takiej dysfunkcji może obecnie liczyć na przychylne nastawienie specjalistów i wystawienie orzeczenia – specjalnego przywileju, na mocy którego szkoła i nauczyciele muszą dostosować proces nauczania do jego indywidualnych potrzeb. Obecnie każdy rodzic, którego dziecko wymaga poświęcenia większej uwagi może pójść tą drogą, i jest to wstydliwie przemilczana tajemnica poliszynela. Zwykle z tych możliwości korzystają ludzie, kierujący się naturalnym mechanizmem lenistwa. Teoretycznie orzeczenie zawiera wskazówki, jak uczeń powinien pracować nad sobą, aby wyrównać swoje braki, to jednak zwykle jest pomijane i pozostaje tylko obowiązek szkoły do indywidualnego dostosowania. Ostatnio w modzie jest mutyzm, czyli zaburzenie mowy. Mutyzm może być wybiórczy, co oznacza, że jego beneficjent nie mówi tylko w określonych sytuacjach, np. w szkole, lub wobec określonych osób, np. nauczyciela. Cały obowiązek dostosowań spada na nauczycieli, którzy teoretycznie muszą dla każdego ucznia z orzeczeniem sporządzić specjalny program, a później go realizować i ewaluować. Zwykle w każdej klasie jest takich osób kilka, czasem nawet kilkanaście. W praktyce zadania te są niewykonalne, więc cała działalność indywidualnych dostosowań jest formalną fikcją. Oficjalny cel tych procedur, czyli optymalny rozwój każdego ucznia nie jest osiągany, natomiast realizuje się cel nieoficjalny – zaburzenie procesu nauczania, ponieważ obowiązki administracyjne, nałożone na nauczycieli skutecznie zagarniają ich czas i odbierają energię.

Kreatywność i innowacyjność

Pojęcia te są zaklęciami współczesności i w swojej wersji pseudonaukowej wdarły się też do szkoły. Proces nauczania, wykoślawiony z powodu dysfunkcji wychowania oraz celowo zaburzany z wnętrza systemu powoduje liczne frustracje nauczycieli i rodziców. W sukurs idą heroldowie postępu – nowocześni antypedagodzy, którzy chcą naprawić świat. Zwykle tacy ludzie, zanim wejdą do szkół z projektami odbywają szereg szkoleń, promowanych i finansowanych przez organizacje i instytucje ponadnarodowe, za pośrednictwem organizacji pozarządowych. Jest ich multum pod różnymi hasłami, ale pewne cechy przewijają się prawie zawsze. Kreatywność, innowacyjność, interaktywność, postęp, rozwój potencjału, najnowsze osiągnięcia nauki, przedrostek „neuro” – są ich desygnatami. Walczą one zawsze z tradycyjną edukacją, używając zestawu dyżurnych zaklęć: pruska szkoła, skostniały system, model XIX-wieczny, metoda podawczo – receptywna, nauczanie frontalne. Programy te mają dwie drogi wejścia do systemu: odgórny – przez ministerstwo, i zwykle jest to wykonaniem jakiejś umowy, zawartej przez rząd z UE, UNESCO lub UNICEF. Wówczas w skali kraju odbywa się cykl szkoleń i kursów dla nauczycieli, w których biorą udział uczelnie, a potem przydział grantów dla placówek na realizację celów wrogich Polsce sił. Druga droga jest oddolna – prywatne organizacje wchodzą indywidualnie do szkół, oczywiście za zgodą ministerstwa. Zdarzają się między nimi wartościowe inicjatywy, jednak większość zawiera indoktrynację i stara się odciągnąć nauczycieli i uczniów od normalnego toku nauczania. O wiele lepsze rezultaty przyniosłoby zaprzestanie szalonych innowacji i skupienie się na konsekwentnej realizacji programu nauczania, to jednak jest nudne, mało postępowe i ma złą prasę. Dużą rolę w upowszechnianiu tych działań ma wadliwy system awansu zawodowego nauczycieli, który mało docenia rzetelną pracę z uczniami, natomiast zmusza pedagogów do innowacji, nawet, gdy są kompletnie pozbawione sensu.

Problemy psychiczne

Wszyscy już wiedzą, że dzieci i młodzież zmagają się z rosnącymi problemami psychicznymi, depresjami, myślami samobójczymi, mało kto jednak zadaje sobie trud, aby znaleźć ich źródło. Zamiast tego mamy szereg opracowań i badań pseudonaukowych, które mają nagłośnić problem i zmusić system do działania. Jeśli przyjrzymy się modnym badaniom, dotyczącym stanu psychicznego młodzieży, dowiemy się, że główne ich przyczyny są trzy – szkoła, społeczeństwo i rodzina. Po stronie szkoły wskazywana jest presja, związana z realizacją programu nauczania i ocenny charakter systemu. Po stronie społeczeństwa są to patriarchalne wzorce kulturowe, które narzucają toksyczny wzorzec męskości i nie mają tolerancji dla indywidualności i odmienności. Po stronie rodziny specjaliści wykazują przemoc, przejawiającą się przez presję wychowawczą, zmuszanie do osiągnięć szkolnych oraz narzucanie własnych norm kulturowych. Wymienia się również wpływ technologii cyfrowych, ale ogranicza się go do zmęczenia ekranowego i presji grupy. Z takich przyczyn jednak wyciąga się wnioski, i są one jednoznaczne – należy stworzyć system wsparcia psychicznego i wbudować go w szkołę, a właściwie przebudować szkołę tak, aby cała stała się takim systemem, co jest zgodne z charakterem EOE. W tym systemie, obok tradycyjnych nauczycieli musi znaleźć się armia specjalistów psychologicznych, którzy będą zabiegać o dobrostan uczniów. Mają oni dwa główne obszary działań: szkołę i rodzinę. W szkole mają zmieniać jej klimat, czyli usuwać wszystkie elementy, zaburzające dobrostan, głównie nauczanie, wymogi i oceny. Co do rodziny, specjaliści mają rozpoznawać objawy przemocy, a w razie ich wykrycia podejmować interwencje, zarówno wewnątrz szkoły, jak i angażując instytucje zewnętrzne – opiekę społeczną, policję, sądy. Na początku 2024 r. w szkołach zaczęto przyjmować strategie ochrony małoletnich przed przemocą, co jest pokłosiem nowelizacji ustawy Kodeks rodzinny i opiekuńczy. Wykrywaniem przemocy mają zajmować się nie tylko specjaliści, ale też zwykli nauczyciele. O swoich podejrzeniach muszą informować specjalistów szkolnych, którzy obowiązani są zawiadamiać służby. Według specjalistów, prowadzących modne badania stanu psychicznego przemoc zyskała nowy wymiar. Poza tradycyjną przemocą fizyczną, która zostawia łatwe do identyfikacji ślady promuje się teraz przemoc psychiczną, która nie ma co prawda widocznych objawów, ale specjaliści są w stanie ją zdiagnozować, np. gdy uczennica uczy się dobrze i nie jest wyzywająco ubrana. Tak więc normalne cechy szkoły (nauczanie, wymaganie, ocenianie) i rodziny (dobre wychowanie) według specjalistów są przemocą wobec dzieci, którą należy ścigać. Jest to spójne z Oceną Funkcjonalną, która w ramach EOE ma wejść do wszystkich szkół i dla wszystkich uczniów. Dla porządku dodam, że większość opinii tzw. ekspertów, dotyczących przyczyn problemów psychicznych młodzieży jest błędna, a część nawet fałszywa.

Chaos zarządzany

W szkołach zapanował organizacyjny chaos, narzucany odgórnie w sposób, opisany powyżej. Razem z nim szkoły musiały przyjąć chaos, płynący z dołu – ze strony źle wychowanej młodzieży i ich rodziców. Nie chcą się przyłożyć własną pracą, ale mają roszczenia. Szkoła jednak została pozbawiona większości narzędzi, i to powoduje nieład i frustracje. W połączeniu z niskimi zarobkami w zawodzie skutkuje to brakami nauczycieli, szczególnie przedmiotów ścisłych i zawodowych. Kolejne ekipy rządowe nie zrobiły w tym kierunki niczego, natomiast obficie finansują przeróżne szkolenia i studia podyplomowe Edukacji Włączającej i innych unijno – globalnych projektów.

Pisaliśmy o zagrożeniach suwerenności narodowej:

Zagrożenia polskiej suwerenności-część II-globalizm

Poważnymi atakami na polską szkołę były trzy wielkie wydarzenia – strajk nauczycieli, pandemiczne zamknięcie szkół i przyjęcie Ukraińców. Strajk wybuchł z powodów politycznych, a wymierne skutki łatwo wskazać: środowisko zostało podzielone i skłócone; podkopane zostało zaufanie społeczeństwa do instytucji szkoły i nauczycieli; sami nauczyciele poczuli się wykorzystani (bo tak było w istocie) i popadli w bierność. Dlatego teraz, gdy trzeba bronić szkoły przed Edukacją Włączającą i wrogim przejęciem przez Unię środowisko nauczycielskie w dużej mierze milczy. Drugim wydarzeniem było zamknięcie szkół podczas pandemii, co było decyzją całkowicie odgórną, podjętą na najwyższym, globalnym szczeblu. Spowodowało rozluźnienie dyscypliny, obniżenie gotowości szkolnej, problemy psychiczne młodych ludzi, wystawionych na oddziaływanie ekranów i oddzielonych od kontaktu fizycznego ze szkołą i rówieśnikami. Trzecim wydarzeniem było wprowadzenie do polskich szkół masy uczniów z Ukrainy i próba pod tym pretekstem zmiany naszej narodowej edukacji na wielokulturową. W dokumentach unijnych ta ludność z Ukrainy nie jest określana jako „refugees” – uchodźcy, tylko „displaced” – ludność przesiedlona, co wskazuje, iż proces ten mógł być w jakimś stopniu sterowany. Próba zmiany charakteru szkoły w ten sposób się nie powiodła, ale chaos się powiększył.

Krytyka obecnej szkoły płynie i z prawa, i z lewa, i od zwykłych ludzi. Tyle, że zazwyczaj nikt z krytyków nie wie, co krytykuje. Nie jest prawdą, że w szkole jest źle, bo są podstawy programowe, wymogi, obowiązki i oceny, bo właśnie to jest istotą szkoły. Problem polega na tym, że jest za mało realizacji podstawy programowej, za mało wymogów, a ocen albo nie ma, albo są opisowe, czyli niezrozumiałe, albo niesprawiedliwe, bo zawyżone. Problemem naszej oświaty nie jest to, że jest za mało nowoczesna, a za bardzo tradycyjna, tylko odwrotnie – na siłę stara się być nowoczesna i jest za mało tradycyjna, a dzieje się tak dlatego, że obcy mieszają się do naszych spraw i przekupują naszych decydentów.

Ciąg dalszy nastąpi.

Diana i wicehrabia. Tuman krwawej mgły (6). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (6)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Diana i wicehrabia

Śliczna dziewczyna, spacerująca po Tuileriach[1] nieomal wpadła na wysokiego przystojnego szlachcica, który – chociaż nie on to zawinił zaistniałej sytuacji, lecz nieuwaga panny – uniósłszy rękę do tricorna[2] rumieniąc się poprosił o wybaczenie.
– Madamoiselle… – skłonił się raz jeszcze i podążył w dalszą drogę, ale jakoś nieszczęśliwie panna się potknęła i wpadła na równiutko przycięty krzak cisu.
Młodzieniec, jak łatwo się domyślić, natychmiast podążył jej z pomocą.
I wtedy spojrzeli na siebie. Chłopakowi zdało się, że ujrzał anioła, dziewczynie zaś, że potencjalnego kandydata do oskubania, któremu będzie można zawrócić w głowie. A wprawę miała w tym niemałą. Młody człowiek, podtrzymawszy nieznajomą do chwili, gdy już w pełni odzyskała równowagę, znów dotykając brzegu kapelusza przedstawił się:
– Jestem wicehrabia de Bialecki.
– Jak?… Jak masz, panie, na nazwisko? – dziewczyna wyraźnie mocno się zmieszała. – I… czym się pieczętujesz?
– Jestem wicehrabia Stanislas de Bialecki, a właściwie Stanisław Białecki herbu Leszczyc… Cóż ci to, pani? Jeszcze mocniej pobladłaś… zadrżałaś…
– Ach, nic, nic. Już mi lepiej… następny nagły zawrót głowy, ot i wszystko – wsparła się o jego ramię.
– Może lekarz ci potrzebny?
– Nie, nie… już mi lepiej… zdecydowanie lepiej…
– To dziękować Bogu. A pani? Jakie imię nosisz?
– Diana.
– Czy jest coś więcej? Wyglądasz na szlachetnie urodzoną… mimo prostej sukni…
– Na razie Diana powinno ci wystarczyć – uśmiechnęła się tajemniczo.
– Sądząc z akcentu nie jesteś rodowitą Francuską? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Katalonką. Podobnie jak pan, wicehrabio. Nie męczmy się więc francuszczyzną i przejdźmy na rodzinną mowę.
– Oczywiście – szlachcic zgodził się skwapliwie, nie zastanawiając się skąd taka supozycja, iż jest Katalończykiem, bo jeśli mówił po francusku z niefrancuskim akcentem to bynajmniej nie z katalońskim przecie.
– Gdzie się, panie, urodziłeś?
– W zamku d’Urgel y d’Osona, alem się tam nie chował.
– A gdzie?
– Dzieckiem będąc rodzice zabrali mnie do Polski i tamem dorastał.
Wicehrabia wpatrywał się w twarz młodej Katalonki niczym oczarowany, a ona zmieszana nie miała odwagi odwzajemnić tego spojrzenia.
– A pani? Kim pani jest, mademoiselle?
– Ja? Och, nikim ważnym…
Rozstali się milczący, ale sercach obojga jęły wrzeć wulkany… w sercu Białeckiego gwałtownej miłości, która spadła nań niczym jastrząb na zająca, a w sercu dziewczyny potwornej nienawiści…


Stanisław nie mógł dospać i skoro świt, chociaż przypuszczał, że to nie ma najmniejszego sensu, gdy tylko niebo zaróżowiło się na wschodzie, przyodziawszy się, podążył prosto do Tuileriów. Kierował się wprost w owo miejsce, gdzie minionego dnia spotkał ową boginkę, która najwyraźniej, niczym prawdziwa Diana, złowiła go, więżąc jego serce w klatce miłości, mogącej nigdy się nie ziścić, niczym sen, który zdaje się być jawą, a gdy do jawy się powraca pozostaje po nim tylko uczucie bolesnego zawodu i gorycz niespełnienia.Zdumiał się. Nadzwyczaj się zdumiał i omal nie krzyknął z radości! Przy krzaku cisu stała, ona, Diana, bogini, ku której rwało się całe jego jestestwo.


Nie pamiętał, o czym rozmawiali… dzień rozsnuł niczym mroczny opar, niby iluzja, złudne urojenie. Gdy odzyskał pełnię władz umysłu i wparty na łokciu wpatrywał się w dziewczynę, która zasnęła w jego łożu i u jego boku, powziął postanowienie, że już odtąd na zawsze będą razem. Na zawsze… Czemu? Może dlatego, że to był jego pierwszy raz?…


– O! Słynna wróżka przybyła w moje progi! No, no! – zawołał kawaler Charles François de Guyard i nie słychać było w jego głosie ni cienia szyderstwa. Cóż cię, mademoiselle, sprowadza. Chcesz się ode mnie czegoś nauczyć, a może mnie nauczyć czegoś? A może jakiś inny powód cię tu przywiódł?
– Odgadłeś, kawalerze, inny powód – spojrzała wymownie na sługę, a Guyard oddalił go gestem.
– Zatem?
– Kawalerze, wiem, że mistrz z ciebie niezrównany.
– W czymże?
– W wielu dziedzinach, ale mnie interesuje tylko jedna.
– Czyli? Będę wdzięczny…
Przerwała mu:
– Kawalerze! Przygotuj dla mnie metrykę chrztu!
– Ba!
– Przecie dla ciebie to drobiazg.
– Zapewne masz rację, ale czy masz pieniądze?
– Pieniądze?… Niewiele.
– To i mówić nie ma o czym.
– Oddam ci się w zamian.
– Też mi interes!
– Kawalerze! Nie bądź potworem!
– A na cóż ci owa metryka?
– Pewien szlachcic chce się ze mną żenić. Poznałam go kilka dni temu. Przypadkiem.
– O! I już go kochasz jak nikogo dotąd? – Guyard roześmiał się gromko.
– Nie, kawalerze. Ja go nienawidzę – wysyczała przez zaciśnięte wargi.
– Zaczyna mnie to ciekawić. Po cóż więc chcesz wyjść za niego?
– Aby się zemścić.
– Aby się zemścić? Na nim? Wszak z twoich słów można wywnioskować, że go wcześniej nie znałaś, że to wszystko nagle, pod wpływem jakiegoś niedawnego impulsu.
– Nie, nie na nim. Na jego ojcu i matce… Chociaż przy okazji i na nim też…
– Opowiedz mi więcej, a ja się zastanowię.
– Dobrze, zatem niech pan słucha, kawalerze.
– Ale nie tutaj! Przejdźmy raczej do sypialni.
Skinęła głową na znak zgody i podniosła się z fotela…


– Zróbmy coś szalonego, pobierzmy się, ślub weźmy u pustelnika – już, zaraz, natychmiast! – Diana wpatrywała się z błaganiem i nadzieją w oczy Stasia Białeckiego. – Patrz, to moja metryka. Wicehrabia wziął papier, który mu podała. Istotnie, była to metryka chrztu, na której przeczytał: …Maria Amelia Luísa Diana Pereira de Barbacena de Arau y Osório urodzona i ochrzczona w Mérida w Meksyku, w kościele San Ildefonso, katedralnym diecezji Jukatanu…
Szlachcianka, bez wątpienia szlachcianka, ale przecie nie Katalonka!
– Jakże to, Diano? Nie pojmuję? Podałaś mi się za kogoś innego, a co innego czytam. Czemu twierdzisz, że jesteś Katalonką, skoro nią nie jesteś?

– I jestem i nie jestem. Podobnie jak ty. Tyś się urodził w Katalonii, a wychował w Polsce, ja się urodziłam w Meksyku, lecz wychowałam w Katalonii. Ot i cała tajemnica. Sercem jestem Katalonką… Rodzice mnie odumarli, stryj zabrał do Katalonii, ale i on rychło umarł, zostałam sama na świecie. Dalsi krewni przepędzili mnie precz. Jedyne com mogła uczynić, żeby przeżyć to przyłączyć się do trupy komediantów. Wicehrabia ze współczuciem i ze zrozumieniem pokiwał głową. Był zakochany, a więc pozbawiony rozsądku.


– Panie markizie – wicehrabia de Bialecki z bardzo poważną miną zwrócił do La Fayette’a – żenię się.

– Jakże to: żenię się? Tak nagle ni stąd, ni zowąd? I czemuż to i z kim – to przede wszystkim.
– Z pewną ubogą szlachcianką, sierotą, z panną Marią Amelią Luísą Dianą Pereira de Barbacena de Arau y Osório.
– Oh là là! Coś podobnego! Jakie nazwisko! A znane jest aby ono komu?
– To panna z kolonii! Nie będę badał jej genealogii. Kocham ją, ona mnie i to w zupełności wystarczy. Pieniędzy mi nie brakuje, więc ona ich mieć nie musi. Chciałbym prosić pana, markizie, o uczestnictwo w ślubnym obrzędzie.
– A kiedyż to on? I gdzie? Kto został zaproszony? Co z weselem? A przede wszystkim: dlaczego nie zaczekasz pan, wicehrabio, na rodziców? Wszak miesiąc czy dwa zwłoki nie zrobi wielkiej różnicy.
– Nie mogę bez niej żyć!
– O! To uczyń z niej kochankę!
Stanisław spuścił wzrok.
– Ach, rozumiem! – markiz parsknął śmiechem. – A właściwie to nie rozumiem… skoro jest twoją metresą, to po co ów ślub?!

Pan Białecki zrobił taką minę, jakby za chwilę miał się rozpłakać. To jeszcze bardziej rozbawiło La Fayette’a.

– Zaprawiony w boju żołnierz, pułkownik, bohater… Monsieur vicomte! Co też pan?! A zresztą – machnął ręką – twoje życie, twoja wola. To kiedy ten ślub?
– W najbliższą niedzielę.
– Pojutrze?! Toś mnie rychło w czas uwiadomił i zaprosił!
– Ano tak. Niechże mi pan, markizie, wybaczy. La Fayette wzruszył ramionami.
– A gdzież to?
– W pewnej pustelni, kęs drogi od Paryża.
– Hmm… markiz się stropił. – Chętnie bym ci usłużył, ale przez najbliższe dni kilkanaście nie mogę się ruszyć z Wersalu nawet na krótko.
– Liczyłem na pana – wyszeptał coraz smutniejszy pan Białecki.
Zapadła cisza. Kilka minut minęło im w milczeniu, aż naraz La Fayette uderzył się po udzie:
– Mam! O ile nie musi to być pustelnik, który gdzieś tam mieszka w dzikich ostępach, w leśnej głuszy. Nie mógłby, zamiast niego być biskup, tu na miejscu?
– Biskup? Skąd biskup? Jaki biskup?
– Przypadkiem nie tak dawno spotkałem w salonie hrabiny d’Adhémar pana de Savine[3], biskupa Viviers. Dzisiejszego wieczora wybieram się do niego na kolacyjkę. Zechciej mi towarzyszyć, a wszystko od ręki załatwimy. Ten pan udzieli wam ślubu o nic nie pytając, a jeśli nawet prawo kościele z jakiegoś powodu domagałoby się dyspensy, to wam jej od ręki udzieli. No bo przecie jest biskupem!
– A czemuż to tak?
– Bo to na poły wariat, a może i cały wariat, który ma tak zdumiewające pomysły, że gdyby je wcielił w życie, to już Kościół nie byłbym tym Kościołem, którym jest. Imaginuj sobie pan, wicehrabio, że on by chciał znieść Święta Wielkanocne, dopuścić niewyświęconych laików, zarówno mężczyzn, jak i niewiasty do wygłaszania kazań, wszystkich kapłanów wyświęcić na biskupów, jeść mięso w piątki i w Wielkim Poście, a nieszpory zastąpić śpiewem i pląsaniem młodych ślicznotek, no i wreszcie znieść hierarchię duchowną w ogóle, zrównując świeckich z kapłanami! Na szczęście to tylko jego mrzonki.[4]

Wariat! Jak nic wariat!
Niemniej owo biskup rzetelnie wyświęcony zatem sakramentu nikt nie podważy – markiz zachichotał.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Ogrody Tuileries obok Luwru w Paryżu.
[2]Tricorne – trójskrzydły kapelusz. (fr.).
[3]Charles de La Font de Savine (1742-1814), katolicki biskup Savine, następnie biskup konstytucyjny Ardèche.

[4]Wprowadził je w życie, zostawszy biskupem konstytucyjnym.