Ostatnia Wieczerza Plus

Ostatnia Wieczerza Plus

Stanisław Michalkiewicz ostatnia-wieczerza-plus

Niedawno któryś z widzów oglądających moje nagrania na YouTube skarcił mnie za porównanie Edwarda Gierka z Mateuszem Morawieckim, którego domagał się inny z widzów. W ogóle wielu czytelników i widzów mnie karci, często nawet w formie dość dosadnej, ale ja – w odróżnieniu od „pani reżyserowej” Agnieszki Holland i Judenratu „Gazety Wyborczej”, którzy krytyczne opinie o jej ostatnim filmie „Zielona granica” uznają za „hejt”, co w slangu, który powoli zaczyna wypierać język polski, chyba oznacza sławną „mowę nienawiści” – o to karcenie się nie obrażam.

Nie tylko dlatego, że każdy, kto publicznie się wypowiada, musi mieć skórę grubą jak hipopotam, ale przede wszystkim dlatego, że celem publicystyki, podobnie jak wszelkiej innej twórczości; literackiej czy filmowej, jest wzbudzanie w odbiorcach reakcji w postaci emocji. Jeśli więc ktoś po obejrzeniu mego nagrania czy przeczytaniu felietonu, a nawet i bez tego, zadaje sobie tyle trudu, by mi nawymyślać, to znaczy, że to, co ja mówię czy piszę, go obchodzi, że wzbudza w nim emocje, mniejsza o to, że akurat negatywne.

Zatem cel został osiągnięty, a w takim razie nie ma powodu, by się obrażać czy też – jak to robi Judenrat w przypadku „pani reżyserowej” – demonstrować święte oburzenie. Nawiasem mówiąc, zwolennicy poprawności językowej przypominają, że „pani reżyserowa” oznacza żonę reżysera, którą pani Agnieszka Holland przecież nie jest. To prawda, ale ja używam tego określenia świadomie, właśnie w nadziei, że aluzja zostanie przez odbiorców zrozumiana, podobnie jak rozumiane jest inne tzw. żydłaczenie w rozmowach dwóch semickich czekistów: Pipermana i Biberglanca.

Wróćmy jednak do porównania Edwarda Gierka z Mateuszem Morawieckim. Krytycy chłoszczą mnie za to porównanie jako rodzaj świętokradztwa. Edward Gierek – przypominają – wybudował Dworzec Centralny i inne rzeczy, nie mówiąc już o mieszkaniach, a Mateusz Morawiecki co?

Nawet gdyby to była prawda, to zwracam uwagę, że aby przekonać się, że Edward Gierek jest lepszy od Mateusza Morawieckiego, to musimy te dwie osobistości porównać. Inaczej – skąd byśmy wiedzieli, który jest lepszy? To właśnie robią również moi krytycy, którzy za to porównywanie mnie chłoszczą, chociaż prawdopodobnie „bez swojej wiedzy i zgody” – jak konfidenci tłumaczyli swoją tajną współpracę z SB.

Wiele podobieństw

Tymczasem wydaje mi się, że podobieństw między Edwardem Gierkiem a Mateuszem Morawieckim, a tak naprawdę – Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim, jest znacznie więcej, niż sądzimy. Nie mówię już o pochwalnej recenzji, jaką przed kilkoma laty Jarosław Kaczyński wystawił Edwardowi Gierkowi, że był on „polskim patriotą” i tak dalej… – chociaż warto przypomnieć, że w latach 70. Jarosław Kaczyński był już dużym chłopczykiem, a w każdym razie na tyle dużym, żeby zdawać sobie sprawę z konsekwencji wprowadzenia do konstytucji PRL kierowniczej roli PZPR czy sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Skoro jednak ani jedno, ani drugie nie przeszkadza mu w scharakteryzowaniu ówczesnego Pierwszego Sekretarza jako „polskiego patrioty”, to dzięki temu lepiej rozumiemy, dlaczego Jarosław Kaczyński – podobnie zresztą jak Donald Tusk czy Judenrat „Gazety Wyborczej” – w 2003 roku stręczył Polakom Anschluss do Unii Europejskiej, chociaż od 1993 roku, kiedy to wszedł w życie traktat z Maastricht, było wiadomo, iż Unia jest pseudonimem IV Rzeszy – europejskiego państwa federalnego z Niemcami jako kierownikiem politycznym. Lepiej rozumiemy, dlaczego w 2008 roku – znowu ręka w rękę z Donaldem Tuskiem i jego Volksdeutsche Partei – forsował ustawę upoważniającą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny – do dzisiaj właściwie nie wiemy dokładnie jak duży – kawał suwerenności.

Lepiej rozumiemy, dlaczego całkiem niedawno forsował – przy pomocy klubu parlamentarnego Lewicy – ratyfikację przez Sejm ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, która wyposażała Komisję Europejską w dwa nowe uprawnienia: do zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii – z czego, nawiasem mówiąc, Komisja skwapliwie skorzystała, pożyczając 750 mld euro na tzw. Fundusz Odbudowy, z którego Polska nic nie dostała, ale musi spłacać przypadającą na nią część tego długu – oraz do nakładania „unijnych” podatków.

Lepiej też rozumiemy, dlaczego przed kilkoma miesiącami, na wiecu w Bogatyni, z miedzianym czołem deklarował, że w Unii jesteśmy i być chcemy – ale „suwerenni”. Edward Gierek też z miedzianym czołem godził deklamacje o suwerenności z wpisaniem do konstytucji sojuszu z ZSRR, chociaż na podstawie tego zapisu Sojuz zyskiwał prawo do egzekwowania na Polsce „przyjaźni”, co nadawało pozory legalności ewentualnej sowieckiej interwencji wojskowej w razie jakiegoś polskiego nieposłuszeństwa.

Ale na tym przecież nie koniec podobieństw, bo manifestują się one przede wszystkim w sposobie rządzenia państwem.

Zarówno Edward Gierek, jak i Jarosław Kaczyński wpadli na pomysł, aby stworzyć obywatelom iluzję dobrobytu za pożyczone pieniądze. W przypadku Edwarda Gierka – co wynika z książki ówczesnego nadwornego ekonomisty Pierwszego Sekretarza prof. Pawła Bożyka – była to swoista kombinacja: najpierw pożyczy się na Zachodzie forsę, za którą zbuduje się fabryki oraz “Pewex i wieżowce”, a potem ze sprzedaży produkcji tych fabryk spłaci się długi i będzie gites-tenteges. Rzeczywiście, w latach 70. w stosunkach między Sowietami i Ameryką zapanowało „odprężenie”, w ramach którego Zachód chętnie „obozowi socjalistycznemu” pożyczał. Przyczyny tej hojności wyjaśnił na początku lat 90. Henry Kissinger w rozmowie z Księciem-Małżonkiem, który wtedy był jeszcze całkowicie normalny – o ile w takich sprawach można cokolwiek wyrokować. Książę-Małżonek zapytał swego rozmówcę o przyczyny tej hojności; czy wynikała ona tylko z dobrego serca, czy też towarzyszyła temu jakaś kalkulacja. Kissinger bez wahania odpowiedział, że oczywiście kalkulacja.

Chodziło o to, by kraje socjalistyczne uzależnić od zachodniej kroplówki finansowej, jak narkoman uzależnia się od narkotyku, a kiedy już nie będą mogły bez tej kroplówki normalnie funkcjonować – zacząć im stawiać warunki polityczne. Objawiło się to już w 1975 roku, kiedy to 1 sierpnia z Helsinkach podpisany został Akt Końcowy KBWE. W zamian za zakaz zmian europejskich granic siłą – co było uznaniem sowieckich zdobyczy powojennych w Europie i swoistym przypieczętowaniem Jałty – Sowieci zgodzili się na tzw. trzeci koszyk, to znaczy – na przestrzeganie pewnych standardów wobec swoich własnych obywateli. Zaraz wtedy w ZSRR pojawili się „dysydenci” w rodzaju Andreja Sacharowa, generała Grigorienki, Włodzimierza Bukowskiego czy Andrieja Amalrika, który napisał proroczą broszurę pod tytułem „Czy Związek Radziecki przetrwa do 1984 roku?” – a po tzw. wydarzeniach czerwcowych w 1976 roku również w Polsce, w postaci Komitetu Obrony Robotników oraz Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, w którym nawet miałem zaszczyt brać udział.

„Cenne dewizy”

Ci „dysydenci” i „opozycja demokratyczna” zapoczątkowały erozję systemu sowieckiego i przyczyniły się do jego upadku – ale prawdziwą przyczyną była forsa. Dzisiaj czytamy, jak to ukraińskie i rosyjskie zboże zalewa Europę, a wtedy było odwrotnie. ZSRR musiał kupować zboże na kredyt w Ameryce, podobnie zresztą jak Polska kukurydzę – co stanowi i dzisiaj znakomitą wizytówkę komunistycznej gospodarki. Stało się to – nawiasem mówiąc – przyczyną załamania „koncepcji” Edwarda Gierka. Zachód też nie był w ciemię bity i oferował za tańsze pieniądze licencje trochę już starsze. Cykl inwestycyjny w Polsce wynosił przeciętnie 5 lat, więc zanim taką jedną z drugą fabrykę zbudowano i zaczęła dawać produkcję, to zmieniło się oblicze świata, w którym dominowały na rynku produkty nowe, w związku z czym produkcja polskich fabryk nie bardzo chciała sprzedawać się na Zachodzie. Tymczasem na spłatę kredytów potrzebne były „cenne dewizy”, które trzeba było pozyskiwać po staremu – ze sprzedaży węgla i innych surowców oraz żywności. Wtedy to, mimo wprowadzenia w kopalniach tzw. nieprierywki, czyli systemu czterobrygadowego, wydobycie wzrastało, ale węgla na rynku polskim było coraz mniej, podobnie jak mięsa, cukru i innych produktów, które wreszcie rząd zaczął reglamentować, wprowadzając tzw. kartki – jak w pierwszych latach powojennych.

W telewizji Polska, w ramach propagandy sukcesu, była prezentowała jako 10 potęga gospodarcza świata – ale żeby kupić cokolwiek, trzeba było godzinami wystawać w coraz dłuższych kolejkach, a i to niekiedy bez skutku. Na domiar złego rząd na spłatę wymaganych kredytów musiał zaciągać nowe, ale na wysoki procent: 20 i więcej, i to w sytuacji, gdy oficjalny wzrost gospodarczy wynosił 4 procent. Ponieważ za komuny nie było cywilizowanych sposobów zmiany ekipy przy władzy, tylko trzeba było wywoływać awanturę, o co w ówczesnych warunkach nie było trudno – to w lipcu i sierpniu 1980 roku wybuchły masowej protesty. Tym razem partia do robotników nie strzelała, nie było nawet „ścieżek zdrowia” ani obozów internowania; to się zaczęło dopiero później, po 13 grudnia 1981 roku – tylko rząd zaczął negocjować z własnymi obywatelami. „Trzeci koszyk” z Aktu Końcowego KBWE zadziałał – ale przecież gdyby nie długi, to by nie zadziałał.

Przypominam o tym wszystkim, bo obecnie mamy sytuację bardzo podobną, chociaż nie tak dramatyczną ze względu na znacznie większy udział własności prywatnej w gospodarce i brak skrępowania komunistycznym doktrynerstwem. Ale mechanizm w ogólnych zarysach jest podobny; utrzymywać się przy władzy dzięki stworzeniu obywatelom iluzji dobrobytu za pożyczone pieniądze. Według Eurostatu dług publiczny Polski przekroczył już 1500 miliardów złotych, a tak naprawdę dobija do 2 bilionów w sytuacji, gdy Produkt Krajowy Brutto w 2022 roku wyniósł trochę ponad 3 biliony złotych. W tej sytuacji łatwiej zrozumieć przyczynę, dla której rząd „dobrej zmiany” i Naczelnik Państwa tak kurczowo trzymają się Unii Europejskiej, znosząc wszystkie upokorzenia, jakich brukselska biurokracja Polsce przecież nie szczędzi. Odpowiedzi dostarcza krysys, jaki w 2010 roku wybuchł w Grecji. W 1981 roku, kiedy Grecja wstępowała do UE, jej dług publiczny wynosił 25 proc. PKB, a po 15 latach – już ponad 100 proc. PKB. Rozbudowywany był przez cały czas sektor publiczny, w którym zarobki osiągały poziom niespotykany w sektorze prywatnym. Podobnie jest u nas; w XVIII wieku mówiono, że każde państwo ma armię. Wyjątkiem są Prusy, gdzie armia ma państwo. Polska nie osiągnęła jeszcze tego poziomu, ale jeśli obecny trend stopniowego przejmowania sektora prywatnego przez publiczny zostanie utrzymany, to będzie można złośliwie powiedzieć, że państwo polskie to tylko taki dodatek do PKN Orlen. A przecież polityka rozrzutności w Polsce jest bardzo podobna do pompowania pieniędzy w wynagrodzenia w sektorze publicznym w Grecji. Ostatnio np. rząd wpadł na pomysł kiełbasy wyborczej w postaci poprawy wyżywienia w szpitalach, co Volksdeutsche Partei z irytacją nazwała programem “Ostatnia Wieczerza Plus”.

Więc kiedy kryzys osiągnął swoje apogeum, to znaczy – kiedy rząd Grecji nie był już w stanie wykupić swoich obligacji ani nawet obsługiwać własnego długu publicznego, Unia Europejska, czyli Niemcy, postanowiły Grecję „ratować”. Przyczyna była taka, że zgodnie z zapisami traktatu lizbońskiego z Unii Europejskiej nie można nikogo wyrzucić. Podobnie z unii walutowej – bo to wymaga opuszczenia UE, a to może zrobić państwo członkowskie z własnej inicjatywy. Ale nie chodziło o Grecję, tylko o banki niemieckie i francuskie, które w swoich avoirach miały właśnie greckie obligacje. Gdyby wtedy pozwolono Grecji na bankructwo, to pociągnęłoby to za sobą katastrofę banków niemieckich i francuskich, bo cały świat by zobaczył, że mają one aktywa śmieciowe. W tej sytuacji Unia Europejska skłoniła wszystkie kraje członkowskie, by „ratowały Grecję”, to znaczy – złożyły sie na pożyczkę dla greckiego rządu, który dzięki temu mógłby uwolnić niemieckie i francuskie banki od aktywów śmieciowych – ale w zamian rząd grecki w 2015 roku musiał zgodzić się na przeprowadzenie nakazanych przez UE reform, czyli podporządkować się niemieckiemu kierownictwu politycznemu. A przecież ciąży nad nami jeszcze amerykańska ustawa nr 447 – ale to już całkiem inna historia.

Dlatego właśnie Unia Europejska otwarcie angażuje się w polskie wybory, popierając Volksdeutsche Partei i Donalda Tuska, który zgodzi się na wszystkie „reformy” bezinwestycyjnie, bez konieczności „ratowania Polski”. Ciekawe, jak daleko UE się na tej drodze posunie – bo pierwszy „gierkizm” zakończył się wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego. Psychologiczna mobilizacja temu sprzyja.