Prezent od Stalina i od Bidena
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” • 1 sierpnia 2023 prezent
Konferencja w Teheranie, jaka odbyła się na przełomie listopada i grudnia 1943 roku przesądziła o wschodniej granicy Polski, która miała przebiegać wzdłuż tzw. „linii Curzona”, a także – de facto – o zachodniej. Chodzi o to, że na tej konferencji postanowiono, iż Niemcy zostaną podzielone na strefy okupacyjne, a sowiecka strefa będzie przylegała do Polski, przez którą będą biegły do niej linie komunikacyjne. Żeby nie było wątpliwości co do intencji Naszych Sojuszników w stosunku do Sojusznika Naszych Sojuszników (taką formułę nasi statyści wymyślili po zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych z rządem RP), ogłoszono tam również decyzję o zaprzestaniu pomocy dla Draży Michajłowicza w Jugosławii, a cała aliancka pomoc miała być przeznaczona dla Józefa Broz Tito, przywódcy tamtejsze partii komunistycznej. Mówiąc krótko, Nasi Sojusznicy, przechodząc do porządku nad rozmaitymi polskimi nadziejami, wynagrodzili Stalina nie tylko Polską, ale również innymi państwami Europy Środkowej.
Konferencja w Jałcie w lutym 1945 roku te wszystkie postanowienia potwierdziła, dodając do nich również decyzje co do składu przyszłego polskiego rządu. Jak przystało na szczerych i patentowanych demokratów, co to w „Karcie Atlantyckiej”, jako najważniejsze postanowienie uznali „prawo narodów do posiadania własnych rządów” i „własnego niepodległego państwa”, najwyraźniej Nasi Sojusznicy uznali, że dla mniej wartościowego narodu tubylczego tak będzie najlepiej. Toteż rząd w naszym bantustanie zaprojektował nam Józef Stalin, który początkowo nawet łaskawie zgodził się na opatrzenie go „demokratycznym” kwiatkiem do sowieckiego kożucha w osobie Stanisława Mikołajczyka. Stanisław Mikołajczyk długo się tym zaszczytem jednak nie nacieszył, bo w obawie przez aresztowaniem i znalezieniem się w dole z wapnem, „wybrał wolność”, uciekając na Zachód i w ten sposób nic już nie zakłócało „jedności moralno-politycznej narodu”, która przetrwała aż do sławnej transformacji ustrojowej w roku 1989.
W 1945 roku, już po pokonaniu Niemiec, odbyła się konferencja w Poczdamie, na której wschodnia granica Niemiec nie została ustalona, a decyzja w ten sprawie została odłożona do „traktatu pokojowego” z Niemcami. Sęk w tym, że w 1945 roku „Niemiec” nie było, bo Hitler już nie żył, rządu admirała Donitza nikt nie uznawał, więc nie było z kim podpisać traktatu. Z punktu widzenia Józefa Stalina, który na konferencji w Teheranie przekonał Naszych Sojuszników do zaakceptowania „linii Curzona”, taki rozwiązanie było idealne, bo posiadanie przez Polskę tzw. „Ziem Odzyskanych” zależało wyłącznie od jego woli, co skłaniało polskie władze do zaakceptowania okupacji sowieckiej. Dopiero 7 grudnia 1970 roku podpisany został w Warszawie układ, w którym Republika Federalna Niemiec uznała granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. Sęk w tym, że Republika Federalna Niemiec z Polską nie graniczyła, więc – po pierwsze – to uznanie miało przede wszystkim wymiar moralny, a po drugie – Republika Federalna Niemiec nie była „Niemcami” w rozumieniu postanowień Konferencji w Poczdamie, więc ten układ nie miał charakteru ani rangi traktatu pokojowego.
Zmiana nastąpiła dopiero na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy to mocarstwa „poczdamskie” wyraziły zgodę na „zjednoczenie Niemiec”, czyli na wchłonięcie przez Republikę Federalną Niemiec dawnej sowieckiej strefy okupacyjnej, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Pojawiła się zatem szansa na odtworzenie „Niemiec”, z którymi Polska mogłaby podpisać traktat pokojowy, który ostatecznie rozstrzygałby sprawę granicy polsko-niemieckiej. Kanclerz Helmut Kohl zaproponował tedy, by mocarstwa „poczdamskie”, które uczestniczyły w „Konferencji 2 plus 4” (dwa państwa niemieckie oraz cztery mocarstwa „poczdamskie:”: USA, Wielka Brytania, Związek Sowiecki i Francja), najpierw zgodziły się na zjednoczenie Niemiec, a potem zjednoczone Niemcy podpiszą z Polską stosowny traktat pokojowy. Ten pomysł szalenie Polskę zaniepokoił, bo kiedy Niemcy się już zjednoczą, to Polska nie miałaby żadnego narzędzia, by wymusić na nich zawarcie traktatu pokojowego. W interesie Niemiec bowiem niewątpliwie leżało przeciąganie jak najdłużej stanu tymczasowości w tej sprawie, natomiast interes Polski był odwrotny. Toteż Polska podjęła interwencję, m.in. u pani Margaret Thatcher. Była ona na szczęście przeciwna zjednoczeniu Niemiec i mówiła, że tak kocha Niemców, że życzyłaby im, by nie mieli zaledwie dwóch państw, ale niechby nawet dwadzieścia! Tedy uradzono, że Niemcy zgodzą się, iż Konferencja dwa plus cztery „ma charakter” traktatu pokojowego z Polską – bo jak nie, to żadnego zjednoczenia nie będzie. Kanclerz Kohl, któremu zależało, by przejść do historii jako zjednoczyciel Niemiec, z ciężkim zapewne sercem się na to zgodził i 14 listopada 1990 roku zjednoczone już Niemcy podpisały z Polską traktat graniczny. Nie jest to jednak traktat pokojowy, a tylko „graniczny”, co pozostaje w pewnej sprzeczności z ustaleniami Konferencji w Poczdamie, która ostateczne decyzje co do przynależności państwowej obszarów na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej odkładała do traktatu pokojowego.
Przypominam o tym wszystkim ze względu na niedawną wypowiedź rosyjskiego prezydenta Putina, który przypomniał, że „Ziemie Odzyskane” Polska otrzymała w prezencie od Stalina. Wprawdzie popularne porzekadło mówi, że kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera, ale – po pierwsze – Stalin chyba w żadne piekło nie wierzył, a po drugie – warto przypomnieć pełną mądrości sentencję starożytnych Rzymian, że cuius est condere, eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Czy oznacza to również, że ten, kto podarował, może również odebrać? To nie jest już takie oczywiste – ale warto przypomnieć, jak to w latach 60-tych Nikita Chruszczow, którego pięknie ugoszczono we wschodnim Berlinie powiedział, że to właściwie wszystko jedno, czy ujście Odry ze Szczecinem jest w rękach polskich, czy niemieckich. Rzeczywiście – z punktu widzenie Kremla przebieg linii demarkacyjnych między poszczególnymi prowincjami sowieckiego imperium nie był znowu taki ważny. Z punktu widzenia polskiego wyglądało to inaczej, toteż Władysław Gomułka nakazał przeprowadzenie w Szczecinie wielkiej defilady wojskowej, po której już nikt do tej sprawy nie wracał. Ogromnie tedy jestem ciekaw, co polski minister spraw zagranicznych powiedział rosyjskiemu ambasadorowi, który w związku z wypowiedzią Putina został wezwany do MSZ. Myślę jednak, że cokolwiek by mu nie powiedział, to ambasador, a Putin już na pewno, się tym nie przejmie.
Przede wszystkim dlatego, że w Europie nie ma obecnie żadnego porządku politycznego. Porządek jałtański już nie obowiązuje, bo na jego miejsce, po 25 latach od rozpoczęcia prac nad jego ustanowieniem, podczas dwudniowego szczytu NATO w Lizbonie, 19 i 20 listopada 2010 roku, proklamowano strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Był to właśnie „porządek lizboński”, który nastał na miejsce jałtańskiego. Najważniejszym postanowieniem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Najtwardszym jądrem tego partnerstwa było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, a kamieniem węgielnym tego partnerstwa, był podział Europy na strefę rosyjską i strefę niemiecką – prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. Prawie – bo republiki bałtyckie, które pierwotnie były po wschodniej stronie kordonu, po ewakuacji imperium sowieckiego z Europy Środkowej i przyłączeniu ich do NATO, znalazły się po stronie zachodniej. I kiedy wydawało się, że klamka zapadła na 50, a może nawet na 100 lat, prezydent Obama wysadził ten porządek w powietrze, wykładając 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu”, którego celem była zmiana rządu tego państwa i wyłuskanie go z rosyjskiej strefy. Od tamtej pory w Europie wschodniej trwa przepychanka, która – jak się wydaje – powoli dobiega końca – jako, że żadna ze stron – ani USA ze swoimi wasalami, ani Rosja – nie uzyskały ostatecznego zwycięstwa.
W tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym zakończeniem awantury na Ukrainie będzie „zamrożenie konfliktu”. To jednak oznaczałoby, że Ukraina, wysłuchawszy zachęty rządu amerykańskiego, by pozwoliła się wkręcić w maszynkę do mięsa – utraci około 20 procent swego terytorium i to nie wiadomo, na jak długo, bo te tereny zostały urzędowo włączone do terytorium Federacji Rosyjskiej. Jeśli tedy Amerykanie nadal zechcą wykorzystywać Ukraińców w charakterze swego mięsa armatniego, to będą musieli pod adresem Ukrainy wykonać jakiś gest. A jaki? Pewne światło na tę sprawę rzucił pan prezydent Duda, deklarując 3 maja ub. roku zamiar przeforsowania „unii polsko-ukraińskiej”. Co to konkretnie miałoby oznaczać – tego nikt nie wie, bo pan prezydent, któremu widocznie ktoś starszy i mądrzejszy natarł uszu, zaraz swój pomysł zawetował. Nie wiadomo tedy, czy pod hasłem „unii” nie kryje się pomysł zrekompensowania Ukrainie utraconych na rzecz Rosji terytoriów kosztem części terytorium polskiego: województwa podkarpackiego i części małopolskiego oraz lubelskiego – bo cóż to za różnica, kto będzie tymi terenami administrował, kiedy proklamuje się „unię”? Ale na tym może się nie skończyć, bo – o czym była mowa na szczycie NATO w Wilnie – USA będą chciały skaptować przynajmniej niektóre państwa europejskie do udziału w ostatecznym rozwiązaniu kwestii chińskiej. Mam na myśli przede wszystkim Niemcy, które być może nie powiedziałyby: nie – ale nie za darmo. Na przykład poprosiłyby o zgodę na dokończenie procesu zjednoczenia – to znaczy – na odtworzenie granicy wschodniej sprzed I wojny światowej – o czym przebąkiwała całkiem niedawno przedstawicielka niemieckiej AfD. Ponieważ stosunki niemiecko-polskie są obecnie co najmniej tak samo złe, jak stosunki polsko-rosyjskie, to w sytuacji europejskiego zawirowania można spodziewać się wszystkiego. Również i tego, że USA wykorzystałyby tę okazję do ustanowienia na reszcie terytorium, jakie pozostanie po Polsce – Judeopolonii – realizując w ten sposób swoją ustawę nr 447.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.