Sławomir M. Kozak https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/propaganda,p735409420
PROPAGANDA
Większość z nas doskonale zna nazwisko Zygmunt Freud, bo też temu żydowskiemu twórcy psychoanalizy poświęcono mnóstwo opracowań, a jego koncepcje eksploatowane są do znudzenia w rozlicznych książkach i filmach, po dziś dzień. Ale, zapewne mniej osób kojarzy postać jego siostrzeńca, którym był Edward Bernays, twórca propagandy i pionier imagistyki społecznej, czyli mówiąc potocznie – public relations. Zakładam, że jego dokonania powinny znać miliony absolwentów, jakże niestety popularnych u nas szkół uczących tzw. marketingu i zarządzania. Tym bardziej dziwi, że w polskiej wersji Wikipedii, tradycyjnie już, nie ma nawet wzmianki o najważniejszej jego pracy, czyli książce zatytułowanej „Propaganda”, którą wydał w roku 1928. Pisał w niej, że „cokolwiek ma znaczenie społeczne, czy to w polityce, finansach, produkcji, rolnictwie, działalności charytatywnej, edukacji czy w innych dziedzinach, musi odbywać się za pomocą propagandy”. Bernays wskazywał, że manipulowanie opinią publiczną jest niezbędną częścią demokracji, w której jednostki są z natury niebezpieczne dla pazerności elit, jednak mogą być wykorzystywane i kierowane przez te same elity dla ich własnych korzyści ekonomicznych. „Jeśli zrozumiemy mechanizm i motywy grupowego myślenia, możliwe będzie kontrolowanie i regulowanie mas zgodnie z naszą wolą, bez ich wiedzy”.
Ale, zanim Bernays dokonał swych rewolucyjnych zmian na rynku marketingu korporacyjnego, o których można gdzieniegdzie poczytać, odegrał niebagatelną rolę w świecie polityki i w pewien sposób jego dzieło towarzyszy nam wszystkim nieprzerwanie od ponad stu lat. Otóż, prezydent Woodrow Wilson, od którego jego mocodawcy oczekiwali wprowadzenia USA do I wojny światowej, borykał się właśnie z opinią publiczną, która nie podzielała woli ówczesnej, międzynarodowej banksterki, w tym zakresie. W roku 1917 Wilson powołał więc do życia tzw. Komitet Informacji Publicznej, w którym pierwsze skrzypce odegrał właśnie Bernays.
To wtedy, popularne się stały, autoryzowane przez Wilsona, wystąpienia grup (Four Minute Men) propagujących konieczność amerykańskiego zaangażowania w europejski wysiłek wojenny. Ich członkowie (ponad 75 000 osób) mogli przekonywać w teatrach (w antraktach), restauracjach, na placach całej Ameryki, do konieczności wejścia USA do wojny. Na swe wystąpienia mieli 4 minuty, stąd ich nazwa. W działania te zaprzęgnięto 200 000 szkół. W czasach bez Internetu i telewizji wysłuchało tych nawoływań około 400 milionów osób. Straszono Niemcami powszechnie, zabronione zostało wystawianie jakichkolwiek sztuk, czy koncertów, w których prezentowana była muzyka takich sław, jak Bach, Beethoven, czy Mozart. Ba, zmieniano nazwy potraw i tak, na przykład kiszona kapusta (sauerkraut) stała się kapustą wolności (liberty cabbage), a niemiecki owczarek (German Shepherd) zmienił bez swej wiedzy nazwę na owczarka alzackiego. Departament Sprawiedliwości powołał do życia Amerykańską Ligę Ochrony, szukającą nieprawomyślnie myślących i zwolenników ruchów antywojennych, przekazując ich dane do FBI. Tych ścigających, jakbyśmy dziś powiedzieli, niemieckie onuce, było ponad ćwierć miliona ludzi w ponad 600 miejscowościach USA. Jak zatem widzimy, wszystko już w historii było. Czy zapobiegło to wymordowaniu milionów ludzi 20 lat później?
Bernays był zresztą obecny także na rozmowach pokojowych w Paryżu, w r. 1918. Bez przesady możemy uznać, że to dzięki jego działalności narodziła się fałszywa idea wprowadzenia demokracji w Europie, jakże skuteczna w odwracaniu poglądów społecznych. Z pewnością, Edward Bernays stał się ojcem marketingu wojennego, który wykorzystywany był przez amerykańskiego hegemona również w kolejnej wojnie światowej, jak i wszystkich następnych misjach „stabilizacyjnych” i „pokojowych” na naszym globie. To z jego nauk korzystano tworząc, ciągle obecne nie tylko w USA, gabinety cieni zarządzające polityką z drugiego, niewidocznego rzędu.
Nie chcę opisywać roli, jaką w ciągu stulecia odegrała propaganda, poprzez książki, prasę, kino i telewizję („film jest najważniejszą ze sztuk” – W. I. Lenin), a także niedoceniony jeszcze ogromny rynek gier komputerowych. Pomysł, by o tym zaledwie wspomnieć, przyszedł na fali corocznego rozpamiętywania zysków i strat, jakie stały się udziałem Powstania Warszawskiego, na temat których licytuje się nadal mnóstwo osób. Te spory będą trwały długo, być może nigdy się nie skończą, bo przecież, poza osobistym nadal podejściem do tego zagadnienia wielu Polaków, są one wykorzystywane cynicznie przez animatorów polskiej sceny politycznej. Animozje te podgrzewane są celowo.
Pomijając wszystkie, niezwykle ważne argumenty przemawiające za nieuchronnością wybuchu walk w Warszawie w r. 1944, nie mogę się jednak nie odnieść do tego, który mówił o konieczności powstania, by świat usłyszał o niedoli polskiej i przetarł wreszcie oczy. Miałby wobec tego być ów zryw powstańczy argumentem propagandowym! Pominę miałkość tego założenia, choćby w konfrontacji ze znanym już wówczas doskonale zerowym odzewem „cywilizowanego świata” na likwidację żydowskiego getta w tym samym przecież mieście, zaledwie rok wcześniej. „Świat” miał to wszystko w głębokim poważaniu, bo nie kieruje się emocjami, a interesami polityków, którzy realizują stawiane przed nimi wymagania ich rządców.
Jakże inaczej sternicy międzynarodowej sceny politycznej potrafili przekuć na sukces tragiczne wydarzenia amerykańskie z 11.09.2001 r.! Wszelkie kolejne wojny, trwające także w chwili obecnej, są kuponami odcinanymi od owego dramatu. Tamtego dnia zginęło około 3000 osób.
Gdybyśmy podeszli do strat poniesionych przez naród polski, pomijając zrujnowanie stolicy, anihilację dóbr kultury, zniszczenie dorobku pokoleń, statystycznie – tyle samo cywilnej ludności Warszawy ginęło każdego dnia!Ale nie jednego dnia, kiedy w wyniku kilku eksplozji runęły trzy budynki WTC (1, 2, 7) i kawałek muru Pentagonu, a przez niekończące się dla tych, którym udało się cudem przeżyć, 63 dni i noce tej hekatomby! W Warszawie kamienice waliły się w morze ruin, grzebiąc na zawsze ludzi nie przez kilka minut w odstępie dwóch godzin, a przez ponad dwa miesiące!
Pomijam fakt, że poza jednym przypadkiem morderstwa na tle rabunkowym, nawiasem mówiąc na Polaku, 11.09.2001 r. w stolicy przestępczości, jaką był wówczas Nowy Jork, nie odnotowano ani jednego przypadku rozboju, grabieży, ani gwałtu. Nie chcę przywoływać doskonale udokumentowanych zbrodni tego typu, które były udziałem cywilnej ludności Warszawy w ciągu dwóch, letnich miesięcy roku 1944. Są powszechnie znane.
Czy „świat” spojrzał na nasz dramat ze zrozumieniem? Oto, czym jest propaganda, zarówno ta kierowana wobec własnego narodu, jak i krzycząca kłamliwymi tytułami mediów na użytek reszty świata. I niech mi nikt nie próbuje tłumaczyć, że w 2001 to był akt terroryzmu, bo to oczywiste. To zawsze jest efekt terroru.
„Terroryzm polega na użyciu siły lub przemocy fizycznej przeciwko osobom lub własności z pogwałceniem prawa, mające na celu zastraszenie i wymuszenie na danej grupie ludności lub państwie ustępstw w drodze do realizacji określonych celów. Działania terrorystyczne mogą dotyczyć całej populacji, jednak najczęściej są one uderzeniem w jej niewielką część, aby pozostałych obywateli zmusić do odpowiednich zachowań. Terroryzm skutkuje zwiększaniem podziałów i zaognianiem konfliktów między grupami co prowadzi do pogarszania nastrojów w społeczeństwie i wzrostu poparcia liderów politycznych chcących go zwalczać (…)”.
Polecam moim rodakom, by w te szczególne, sierpniowe dni, zastanowili się nad tą definicją. Ale też w październiku, może nawet bardziej wtedy, gdy milkną powstańcze piosenki na stołecznych festynach, z dawno odbudowanych kamienic znikają biało-czerwone flagi i plakaty z uśmiechniętą buzią małego powstańca w zbyt dużym hełmie. Abyśmy nie ulegali po raz kolejny zaczadzeniu propagandą.
Sławomir M. Kozak