INTRYGI, FANTOMY, ILUZJE I MRZONKI. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (16).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (16)

INTRYGI, FANTOMY, ILUZJE I MRZONKI

Preceptor

Jur Białecki, wychowanek państwa Czerenowskich, piętnaście lat liczący, chociaż wysoki, barczysty, w talii wąski niczym osa, prosty jak świeca, bardzo przystojny i wyglądający na co najmniej osiemnaście lat, jednak dzieciuchem był jeszcze.

Bystry i pracowity jak on, a na dodatek żądny wiedzy, którą chłonął niczym gąbka wodę, to dla rodziców, każdych, wymarzony skarb! Miejscowy pleban co tam sam wiedział, to mu już przekazał. Aby zaś go posłać gdzieś dalej, na przykład do szkoły kolegiackiej w Kaliszu mowy nie było. Czemu?

Ano państwo Czerenowscy mocno posunęli się w latach i coraz słabiej radzili sobie z prowadzeniem gospodarstwa. Ba! Właściwie dwóch gospodarstw, minęło bowiem już kilkanaście lat, a Ludka Białecka nie dała znaku życia. Od znajomków i krewniaków z Sandomierskiego powzięli wiadomość, że zaraz po wyjeździe od nich udała się do Paryża, a potem wszelki słuch po niej zaginął. Podobnie zresztą, jak i po jej bracie, którego wybrała się szukać.

Posiadali zatem dwa zacne majątki oddalone od siebie o wielki szmat drogi, a ich doglądanie było wyzwaniem nie lada! Tedy Jurek musiał tkwić przy opiekunach, których traktował jak rodziców i pomagać, jak dalece umiał i jak bardzo mu sił starczało.

Choć im, znaczy się pani Anastazji i panu Krzysztofowi, serce się krajało, to zaczęli przemyśliwać, czy by nie sprzedać swoich dóbr w Kaliskiem i nie zakupić innych, w Sandomierskiem, w bliskości dóbr Białeckich. Wtenczas może i lżej by im było jakoś gospodarzeniu podołać.

Na Jura nie mogli liczyć, bo chociaż jak potrafił, tak pomagał, to przecie zbyt młody był jeszcze i wolał nos trzymać w książkach, których kilka było we dworze, głównie po łacinie, chociaż i jakaś polska, bodaj pana Kochanowskiego, by się znalazła, albo uganiać się konno z Kasią, swoją mleczną siostrą, po okolicy.

I to ostatnie też niezbyt widziało się przybranym rodzicom chłopaka. Póki byli dziećmi, to niczego nagannego w takiej zażyłości nie można się było dopatrzyć. Teraz jednakoż, z boku na młodych zerkając, chociaż nadal żyli jak brat z siostrą, ten czy ów mógłby mieć coś niemiłego do powiedzenia, albo i coś brzydkiego podejrzewać.

Trudno było starym znaleźć jakieś dobre wyjście. Aż któregoś wieczora pan Krzysztof, racząc się przed snem kusztyczkiem wybornej starzonej śliwowicy, co by mu się lepiej spało, wpadł na pewien pomysł.

– A zawołaj no tu aśćka – rzekł do żony – tego naszego urwisa.

– I po cóż to?

– A chciałbym go nieco wybadać.

Gdy chłopak stawił się przed wujostwem, pan Krzysztof ozwał się w te słowa:

– Posłuchajże mnie, Jureczku. My się starzejemy, tobie lat przybywa. Myślisz ty aby o przyszłości? My niedługo pomrzemy, sam się zostaniesz, dobrze by było, jakbyś już coś tam na przyszłość zaplanował.

Chłopak na te słowa nic nie odpowiedział. Stał ze spuszczoną głową i oczami wbitymi w podłogę.

– No? – ponaglił go wuj.

– Ale wy przecie nie pomrzecie… rychło… – w oczach mu się łzy zaszkliły.

– Oj, synu, synu! Czas nieubłaganie przesuwa godziny, dnie, mijają tygodnie… spójrz – głowy nam posiwiały, ręce się trzęsą…

Zamilkli. I długo trwało to milczenie. Wreszcie ciotka Anastazja zabrała głos:

– Widzimy, że cię do nauki ciągnie… to może byś, synku, księdzem został?

– O, co to, to nie! Do nauki mnie ciągnie, to jest prawda. Światam ciekaw, to też prawda, ale i okrutnie mi się jedna dziewczyna podoba. Oj! Jak okrutnie! To takiego byście księdza ze mnie chcieli wyhodować, który by miłośnicę trzymał?

Nie wiedzieli państwo Czerenowscy, co odrzec na takie dictum, gdy od kłopotu wybawiło ich pojawienie się służącej, która przybyła z wiadomością, że jakiś mąż uczony – z wyglądu przynajmniej – zdrożony bardzo, o posłuchanie prosi.

– Niech wejdzie – powiedział pan Krzysztof i kiwnął głową na znak zgody.

– Tak jest, Wasza Miłość. Już proszę.

Ledwie minęła chwila, a do komnaty, w której przebywali dziedzic i dziedziczka, służka wprowadziła jakoweś dziwaczne indywiduum.

Był to mężczyzna dość już stary, bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki, sądząc z wyglądu, chociaż tak naprawdę ledwie sześćdziesiątkę przekroczył. Szpetny był bardzo i łysy, chociaż twarz przyozdobił sobie szczurzymi wąsikami i capią bródką, które kiedyś zapewne były rude, ale teraz posiwiały, i tylko gdzieniegdzie spośród siwizny wystawało po parę żółtych, ale ongi pewnie ognistej barwy włosów.

Z głowy ściągnął mocno wytarty i zniszczony biret doktorski i miął go nerwowo w rękach, a przyodziany był w równie mocno, co biret zniszczoną togę, ściągniętą w talii rzemiennym paskiem, do którego przytroczona była chuda, pusta sakiewka, oraz kałamarz z inkaustem i parę piór gęsich pierwszorzędnej jakości, niezaostrzonych jeszcze. Musiał chyba gdzieś zacną gęś dopaść i pióra jej powyrywać, a ptaka samego, być może kędyś pod lasem, nad ogniskiem upiec, bo na takiego, co by się po karczmach suto żywił – nie wyglądał.

Twarz miał inteligentną, ale smutną, i nieco może odrobinę bezczelną. Wszystko to razem mogło wskazywać na owo – że całe jego życie to był jeden wielki zawód. Stał oto przed Czerenowskimi człek nieszczęśliwy, który w młodości miał pewnikiem głowę pełną marzeń, któremu roiły się sława i bogactwo, ale z tych rojeń nic nie wynikło, a teraz czułby się bogaczem, gdyby co dnia mógł się najeść do syta. Choćby i suchego chleba…

– Słucham was, czcigodny doktorze. Skąd Pan Bóg prowadzi?

– Z Paryża. Z samego Paryża…

Na te słowa w oczach państwa Czerenowskich dało się dostrzec błysk zainteresowania.

Dziedzic zaprosił przybyłego, by usiadł z nimi przy stole.

– My, co prawda już wieczerzaliśmy, ale może wyście, doktorze, głodni i zdrożeni?

– A i owszem. Nie pogardzę zaproszeniem – odpowiedział przybysz. – Wpierw jednak przedstawić mi się wypada. Kto mnie gości, to wiem, ale kogo państwo gościcie, to tego jeszcze nie wiecie. Jestem Cadaver Illuminatus de Sandomiria, magister artium et philosophiae doctor.

Dziedzic wybałuszył oczy ze zdumienia.

– Że jak?… Że jak się nazywacie?… Cokolwiek… dziwacznie… delikatnie powiedziawszy.

– Wiem, dziwaczne to moje imię, ale takie mi dawnymi czasy nadano i nie chcę na stare lata zmieniać go na inne.

– No, skoro wam, doktorze, to imię nie wadzi, zwijcie się, jak tam już chcecie, chociaż poczciwy człek je posłyszawszy, może się nie tylko zdumieć, ale i wystraszyć… czartowskie ono… jakieś takie…

Służka wniosła misę z wodą i ręcznik lniany, co by przybysz po podróży, przed wieczerzą, mógł ręce obmyć, ale on prócz rąk i twarz sobie odświeżył, a potem dokładnie się wytarł, zostawiając na bieluchnej, świeżej tkaninie czarne plamy po zmytym i obtartym brudzie. Widać od dawna podróżował bez możliwości zadbania o higienę.

Widząc to, pani smutnym wzrokiem na niego spojrzała, pomyślawszy sobie, iż nawet największa uczoność przed nędzą nie chroni. I żal się jej zrobiło przybysza.

Tymczasem służka przyniosła mu resztki z kolacji – kawał pieczeni wieprzowej, pajdę chleba, dwa jaja na twardo i półlitrowy cynowy kufel musującego, wybornego podpiwku.

Widać było, jak się doktor Cadaver hamował, iżby wprost nie rzucić się na jadło. Ale ręce mu drżały, kiedy odłamywał kęsy z pajdy chleba i nakładał sobie solidne porcje pieczeni.

Przez wiele długich chwil panowało milczenie, Illuminatus tylko mało co przeżuwając, połykał całe kęsy tego, co tam miał na talerzu.

Po dobrym kwadransie przestał wreszcie ruszać gębą, którą otarł wierzchem dłoni i poluzował rzemienny pasek, którym był ściągnięty w talii. Potem zaś raz jeszcze obmył – w świeżej, ciepłej wodzie – ręce i twarz, z niekłamaną wdzięcznością podziękował za posiłek i zachwalając jego wyborność, ucałował panią domu, panią Anastazję, w rękę.

Wtedy dopiero dziedzic odchrząknął, dając do zrozumienia, że za tak miłe przyjęcie, oczekuje coś w zamian, jakiejś konwersacji, jakichś opowieści, wieści jakowychś z szerokiego świata.

– Taaak, to powiadacie doktorze, iż z samego Paryża przybywacie?

– Ano tak, z Paryża.

– A króla jegomości, niecnotę, co to od nas uciekł, porzucając tak zacne królestwo, a później nader obrzydliwy skon miał, podczas czynności, o której nie przystoi mówić przy stole, to czyście go, chociaż z raz, z daleka bodaj widzieli?

– Ba! Waszmość panie, nie z daleka, a z bliska, twarzą w twarz, jako i waszmość pana widzę, a nawet znałem go, króla Henryka, osobiście i nie raz i nie dwa jego dłoń miałem zaszczyt ucałować.

– A to niby jak? – zdziwił się pan Czerenowski.

– Bom był na jego dworze, zaufanym. I króla i królowej-matki. W Luwrze mieszkałem…

– Zatem, co to się stało, żeście teraz, nieomal jak dziad proszalny, na piechotę zapewne, aż tu przywędrowali, dwór królewski porzucając?

– O, właśnie… jak dziad proszalny… dobrze waszmość to ująłeś… Henryk IV… to on… Nawarczyk, Burbon przeklęty, łże-katolik, a po prawdzie wciąż hugenot… To on większość starego dworu rozgonił. Ja, jako człek uczony, o pieniądze nie dbałem, jeść mi dali, na grzbiet co bądź mi starczyło zarzucić, dach nad głową darmowy miałem, a co grosz jakiś wpadł, tom na księgi wydawał. Gdy się przyszło z Luwru wynosić, tak z minuty na minutę, to co żem miał zrobić? Ksiąg na plecy nie włożę, ledwie uratowałem odrobinę gotowizny i głowę.

– Patrzcie no wy! Przecie księgi mogliście spieniężyć albo dać komuś zaufanemu na przechowanie.

– Ledwie mi pół godziny dali na to, bym się z Luwru wyniósł, tom tak zgłupiał, żem zamiast sakiewki, wtenczas jeszcze dość pękatej, pierzynę łapałem i z nią chciałem uchodzić. Łatwo mówić, jak cię, panie, gwardziści królewscy kopniakami do wyjścia nie ponaglają. Ot i tak, zostałem, z czym byłem. Nieomal nagi i bosy. Pomyślałem sobie, że na starość przy nowej władzy, spokojne życie mi nie jest pisane, a żem się i za ojczyzną stęsknił, pomyślałem, że w swoje strony wrócę, w Sandomierskie i może tam mnie jacyś dobrzy ludzie przygarną, dach nad głową zapewnią, brzuch napełnią, a ja się będę mógł odwdzięczyć, najlepiej jak tylko będę umieć.

– Czyli jak? – zainteresował się pan Krzysztof Czerenowski, herbu Czewoja.

– A będę ich synów uczył. Wiedzę mam ogromną. Nabywałem jej nasamprzód w szkole kolegiackiej sandomierskiej, a potem na uniwersytetach w Pradze i Salamance. Mam nadzieję, że ktoś mnie wynajmie i tak jakoś swoich dni dożyję. Mnie tam wiele nie trzeba. Marzeń już nie mam, plany się nie ziściły… zresztą co ja mogę planować, kiedy kostucha zza ramienia w ślepia mi już zerka?…

Zamilkł na chwilę. Państwo też milczeli, bo im się smutno zrobiło, słysząc takie słowa. W końcu Cadaver zapytał:

– Nakarmiliście mnie godnie, a czy pozwolicie mi jeszcze, wielmożni dobrodzieje, spędzić noc pod waszym dachem? Rano ruszę w dalszą drogę. Ku Sandomierzowi…

Pan Krzysztof z początku nic na to nie odrzekł, spojrzał tylko wymownie na małżonkę, na panią Anastazję i w lot się zrozumieli. On pytająco uniósł brwi w górę, ona w odpowiedzi przymknęła powieki, ledwo dostrzegalnie skinąwszy głową. Pan Krzysztof wtenczas dopiero odchrząknął i zwracając się do doktora, zapytał:

– A co byście, panie, powiedzieli na taką oto propozycję? Syna mamy, Jura, piętnasty rok skończył, uczyłby się, wiedzę chłonie niczym gąbka, a my mamy trudność, co by go do jakich szkół posłać. Więc może, zamiast wędrować dalej, u nas byście, doktorze, zostali? Jako preceptor Jerzego? Źle wam tu nie będzie. Dostaniecie pełne utrzymanie i od czasu do czasu grosz jakiś, na drobne wydatki. Do kościoła blisko. Więc co?

Illuminatus usłyszawszy te słowa, aż zmienił się na twarzy. Liczył, i owszem, że kiedyś, gdzieś, w końcu może go ktoś wynajmie, ale oto stało się! Stało się! Już, teraz się to stało!

Z wielkim trudem, bo oczy zaszły mu łzami, a skurcz bolesny zdławił gardło, ledwie zdobył się na „dziękuję” i kilkakrotne skinienie głową.

– Jurek, Jurek, a przyjdź tutaj, do nas!

Gdy młodzian przekroczył próg jadalnej, pan Krzysztof, wskazawszy dłonią uczonego męża, powiedział do wychowańca:

– Poznaj, synu, swojego preceptora.

* * *

Cadaver Illuminatus okazał się nie tylko prawdziwą kopalnią wiadomości z dalekich stron, ale co najbardziej ucieszyło państwa Czerenowskich, osobiście znał Białeckich – tak młodego pana Jakuba, jak i jego siostrę Ludkę, którzy przed piętnastu laty zaginęli.

Do tej pory można było żywić złudzenia, iż rodzeństwo kiedyś tam wróci do Polski, to po tym, co im powiedział Illuminatus, wiadomo już było, że nie. Wedle jego wiedzy, Jakub, uniewinniony przez króla od zrzutu zabójstwa na tle rabunkowym, zamiarował powrócić w Sandomierskie, ale zginął tragicznie w Luwrze, wypadając po pijanemu z okna u wierzchołka wysokiej wieży. Cóż, Cadaver przecie całej prawdy nie mógł im wyjawić. Ludka natomiast śmierć poniosła pod kopytami rozpędzonych koni, które stratowały ją na jednej z ulic Paryża, bo nie zdążyła uskoczyć w bok. Tak więc Jerzy Białecki był ostatnim z rodu i dziedzicem wszelkich dóbr i całego majątku ruchomego i nieruchomego.

– A czy przysięgniesz, doktorze, iż to, co nam tu opowiedziałeś, to szczera prawda?

– Oczywiście. Oba trupy rodzeństwa Białeckich widziałem na własne oczy… Zresztą, jaki bym miał interes w tym, aby kłamać?

– Dobrze zatem. Na niedzielny obiad poprosimy plebana i powtórzysz przy nim, coś nam tu powiedział. Niechaj on stosowny akt sporządzi, a ty go potwierdzisz – oraz dwaj świadkowie – swoim podpisem. Zgadzasz się, doktorze?

– A i owszem, owszem. Jakom już wcześniej oświadczył.

– Trzeba będzie jeszcze jakoś naszego Jureczka o wszystkim uwiadomić… że rodzeństwa już nie ma… że sam na świecie, niebożę…

– To go uwiadommy. Nie ma powodu, iżby rzecz odkładać.

Jerzy, wysłuchawszy owej wieści, przyjął ją nad wyraz spokojnie. Bo i czemu miałby w jakiś szczególny sposób owo przeżywać. Tak Jakub, jak i Ludka, były to dla niego obce osoby, nigdy w życiu na oczy ich nie widział, a i mało co o nich słyszał. W życiu chłopaka pod tym względem nic się nie zmieniło. Poza jednym – oto okazał się był, ostatnim spadkobiercą i dziedzicem rodu Białeckich…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

Zabójca. Życie za życie, śmierć za śmierć. Bywaj tymczasem! WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (10)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (10)

Zabójca. Życie za życie, śmierć za śmierć. Bywaj tymczasem!

– Witaj, synu! – ozwał się nadchodzący z naprzeciwka mąż w powłóczystej szacie, w którym ku swemu przerażeniu młodzieniec rozpoznał, tak jak się zresztą spodziewał, diuka Atanasa. – I cóż u ciebie? Widzę, żeś zdrożony, szmat drogi zrobiłeś, umykając przed przeznaczeniem.

– Przed jakim przeznaczeniem? – ze ściśniętym gardłem zapytał szlachcic.

– Cóż… przed śmiercią…

– To niby śmierć mi pisana?

– A któremu z ludzi nie jest ona pisana? – pytaniem na pytanie odpowiedział diuk.

Pan Białecki nic już na to nie odrzekł i chciał iść dalej, omijając diuka. Ten jednakowoż schwycił go za rękaw:

– Nie śpiesz się wasze… winien mi jesteś co nieco…

W Jakubie na te słowa krew schłódła i stężała w żyłach.

– Wszak oddałem ci już wszystko, czegoś tylko tamtej nocy w Paryżu zażądał… Czego więc jeszcze się domagasz?

– Nie musisz dawać wiele… ale dług spłacić musisz… wszak to dzięki mnie jeszcze żyjesz… czyżbyś zapomniał coś mi zaprz…

Białecki wszelako nie pozwolił mężczyźnie dokończyć. Targany niewyobrażalnym strachem, wyrwał szpadę z pochwy i, kierując się niekontrolowanym odruchem, z całej siły wbił ją w pierś intruza. A uderzył tak mocno, że koniec żeleźca odłamał się i pozostał w ranie, uwiązłszy między żebrami.

Książę osunął się na ziemię, a pan Jakub dopiero wtedy jakby się ocknął i runął przy nim na kolana, szukając w piersiach ugodzonego śladu tchu. Ale go nie znalazł. Oto leżał przed nim trup…

Nie, nie tak sobie wyobrażał powrót do domu… nie tak… Zaszlochał, a łzy puściły mu się z ócz.

Lecz co to?… Naraz rysy nieboszczyka poczęły się zmieniać. I habit, w który był odziany, też przybrał inny wygląd i barwę… Młodzieniec ze zdumieniem zobaczył, że to nie Atanas, lecz dobrze mu znany ojciec Jacek ze świętojakubskiego sandomierskiego konwentu dominikanów…

Nie mógł pojąć, co się wydarzyło, jakie bielmo zakryło mu oczy, jaki omam przywiódł go do tego nieszczęścia. Nie podnosząc się z klęczek, ukrył twarz w dłoniach i bezgłośnie płakał.

Potem zaś dźwignął martwe ciało i przełożył je przez grzbiet luzaka.

A wtedy ponownie ujrzał złowrogą postać Atanasa. Stał on w pewnym oddaleniu i śmiał się szyderczo.

– Już wkrótce robaki wyjedzą ci oczy. Już wkrótce. Na tę chwilę spłaciłeś dług wobec mnie – życie za życie, śmierć za śmierć. Bywaj tymczasem!

Raz jeszcze powtórzył: tymczasem i znikł…

* * *

– Synu, zawiniłeś. Faktowi nie zaprzeczysz. Czy w afekcie, czy w omamieniu, czy nie, to już sąd ustali, lecz czy da wiarę? Bóg jeden raczy wiedzieć. No bo i czym cię mógł sprowokować Bogu ducha winny dominikanin i to jeszcze wieloletni przyjaciel domu? – powiedział stary Białecki.

– Ojcze, wziąłem go za kogo innego… Za kogoś strasznego… Za zło wcielone…

– Synu, ja bym ci może i uwierzył, chociaż i mnie trudno, ale przecie procesu nie unikniesz.

Stary sługa, który piastował pana Jakuba w dzieciństwie i miał go nieomal za syna, ośmielił się wtrącić do rozmowy, tak mu było swego wychowanka żal.

– Panie, a może by rzecz całą zataić? Wszak nie było świadka zdarzenia, trupa się cichaczem zakopie. Czas jakiś będą go szukać, a po paru tygodniach rzecz cała ucichnie…

Dziedzic z niedowierzaniem słuchał tego i aż z emocji poczerwieniał na twarzy:

– A o sprawiedliwości, o uczciwości, odpowiedzialności za własne czyny, słyszałeś?

– Tak, panie, ale panicza żal. Młody jeszcze, a da głowę pod topór. Jak nic zetną go na Rynku w Sandomierzu… Jak nic…

– Mój Boże… toż to moja krew… krew z krwi, kość z kości… jednego tylko mam syna, na nim ród wygaśnie, ale prawo jest prawem, a uczciwość uczciwością. Trza donieść staroście, co się wydarzyło i już, rady nie ma…

– Ale panie – stary sługa, zubożały szlachcic, nie dawał za wygraną. – Ale panie, a zasada: Neminem captivabimus nisi iure victum1?

– Ba! Ale w tym wypadku nie ma zastosowania, wszak przydybaliśmy go in recenti2. Nie dość, że zabił, to i trupa tu przywlókł. Nie tylko, że prawny obowiązek mamy, ale i przyzwoitość nakazuje tak uczynić.

– Panie! – jęczał starzec – miejże miłosierdzie nad swoim nasieniem.

Ojciec Jakuba skrył twarz w dłoniach i zamilkł. Natenczas przyszła jejmość matka niezawinionego zbrodniarza i jego młodziutka, śliczna siostra, piętnaście lat licząca Ludmiła.

Gdy dowiedziały się, co się stało, narobiły zgiełku, poczęły jęczeć, krzyczeć i szlochać. Błagały męża i ojca, aby syna nie wydawał rakarzom, ten jednak był nieugięty.

– Prawo ma być jednakie dla wszystkich. I sprawiedliwość takoż. Źle się w Polsce dzieje, bo prawo w uczciwości i poszanowaniu u niewielu tylko się ostało. A kto się o ojca Jacka upomni, skoro on żadnych krewnych na tym świecie już nie posiadał? Nie mam wyjścia. A wy już nie płaczcie. Na gardle go może nie ukarzą, posiedzi w wieży, zapłacimy pogłówne, pokutę odbędzie. Bo pokutę jakąś odbyć przecie musi. Jeśli nie na tym, to na tamtym świecie. Czyżbyście wolały skazać go na ogień piekielny, a w najlepszym razie na męki ognia czyśćcowego?

Na takie dictum nikt już nic nie odrzekł, bo nie było czym zbić owych argumentów.

Kiedy pachołkowie starościńscy zabierali Jakuba, iżby go wtrącić do wieży, gdzie czekali na proces bądź odbywali kary przestępcy, Ludmiła przypadła do nóg brata, objęła je z całej mocy i szeptała:

– Będę się za ciebie modliła. Z całej duszy, z całej mocy, z całych sił.

– A i nawiedzaj mnie w lochu siostrzyczko, lżej mi na sercu będzie.

– Przyrzekam. Jeśli tylko rodzice pozwolą, to cię będę nawiedzać tak często, jak mi się tylko uda.

Na koniec się uściskali z siostrą, matka ucałowała Jakuba w czoło, a ojciec przygarnął go do serca.

Po paru chwilach sylwetka więźnia i eskorty niknęła w oddali, zmierzając ku Sandomierzowi. Tylko spod kopyt końskich wykwitały obłoczki szarożółtego kurzu…

* * *

Jako że zabity mnich nie miał żadnych krewnych, winowajcę oskarżał z urzędu pan starosta. Nie miał on do tego serca, ale wykpić się nie mógł. Chociaż próbował, albowiem zabójstwo dominikanina na publicznej drodze nie podpadało pod żaden z czterech gardłowych artykułów grodzkich, ponieważ nie było to ni podpalenie, ni napad na dom, ni rabunek, ni uprowadzanie niewiasty, więc nie leżało tak do końca w gestii sądu grodzkiego, usiłował je zatem scedować na sąd ziemski. Jednakowoż dominikanie upierali się, iż nieboszczyk miał przy sobie znaczną sumę w srebrze, a potem przy zwłokach jej nie znaleziono, zatem musiał je zrabować morderca. No bo któż by inny, skoro nikogo innego poza Jakubem Białeckim tam nie było?

Na próżno się pan Jakub zaklinał, iż żadnych pieniędzy nie tylko, że nie brał, ale nawet nie widział, zresztą trupa próbował jeno cucić, a nie przeszukiwać, lecz mu nie uwierzono. Dlatego więc starosta, nolens volens3, od rozpoczęcia procesu odstąpić już nie mógł, bo dominikanie kruczkiem prawnym go do tego przymusili.

Powędrował zatem młody pan Białecki do wieży, by czekać tam swego przeznaczenia…

* * *

W owej wieży o potężnych murach panował chłód i czuć było wilgoć i stęchliznę. Dzień młodemu szlachcicowi dłużył się niepomiernie, w końcu wszakże zapadł zmierzch, więc więzień położył się na wiązce słomy, na której rozesłał końską derkę i próbował zasnąć.

Sen wszakże nie nadchodził, bo w głowie roiło mu się nazbyt wiele myśli naraz. Ostatecznie jednak nad ranem zasnął, a kiedy zasnął, nawiedził go przedziwny majak.

Oto ujrzał się w sypialni królowej Margot w Luwrze. Stał przy jej łożu i patrzył, jak spokojnie oddychała z zamkniętymi oczami. Nie wiedział czemu, ale był nieomal pewny, że nie śpi, a udaje i że pragnie, aby zległ obok niej. Już, już szykował się na to i… w tejże chwili się ocknął.

Usiadł na barłogu ze skrzyżowanymi nogami, oparłszy się plecami o zimny i wilgotny mur. Zapomniał o miejscu i o sytuacji, w jakiej się znalazł, a oddał się rojeniom o minionych, upojnych chwilach w dalekim Paryżu u boku pięknej kobiety, królowej.

To nic, że były to – nawet w odniesieniu do jego dotychczas przeżytych niewielu lat – zaledwie ułomki chwil, lecz takich chwil nigdy ani wcześniej, ani później nie przeżył. A teraz zamarzył, iżby powróciły. Nawet za cenę najwyższą…

I wtedy posłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku. Drzwi od izby, w której był uwięziony, otwarły się ze skrzypieniem i stanął w nich jeden ze starościńskich pachołków, a z tyłu, za jego plecami dostrzegł jeszcze jakąś szczupłą dziewczęcą sylwetkę.

– Ludka! – zakrzyknął! – Ludka, siostrzyczko droga, nawiedziłaś mnie w tej norze! O, jakże jesteś kochana.

Powstał i objął dziewczynę, jednocześnie obsypując pocałunkami jej jasne, pszeniczne włosy, pachnące wywarem z rumianku i orzechowych liści, iżby nabrały głębokozłocistego połysku.

– Kuba, przyniosłam ci tu nieco wiktuałów. Wszystko, co najlepsze. Masz tu i pętełko kiełbasy i kęs przyzwoicie uwędzonej słoniny i pasztet z zająca i gomółkę sera i chleb świeżutki i…

– Dajże spokój jadłu! Tobą się chcę nacieszyć! Siadajże tutaj obok mnie, a mów, co też się działo pod moją nieobecność, bom strasznie nowin ciekaw, a przez to nieszczęście nawet w rodzinnym domu nie mogłem wytchnąć po trudach podróży, nie mówiąc już o tym, bym posłyszał jakieś nowiny.

Usiadła zatem Ludka obok brata i zaczęła opowiadać, opowiadać, opowiadać… Aż w końcu zmierzchło się i musieli się pożegnać.

– Jeszcze cię odwiedzę braciszku! Bywaj!

– Nie będę się mógł doczekać!

– Mam nadzieję – dziewczyna roześmiała się perliście.

– A ucałuj ode mnie panią matkę.

– Ucałuję, a jakże.

– I ojca uściskaj, chociaż dla mnie srogi.

– Uściskam. Ale czy srogi? Taki już jest, ale to chyba pozór raczej. Myślę, że cię bardzo kocha, tyle że tak jakoś… po swojemu.

Ludka wyszła, ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem. Minuty skapywały wolno, bardzo wolno, aż wreszcie niewielkie, obficie zasnute pajęczynami okienko, umieszczone nieomal pod beczkowato sklepionym stropem, przysłonił mrok.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Nikogo nie uwięzimy bez wyroku sądu – przywilej Władysława Jagiełły najpierw dotyczący szlachty, a potem i mieszczan.

2Na gorącym uczynku.

3Chcąc nie chcąc.

Z Bożej łaski Król Polski… Henryk Walezy. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (5).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (5)

Z Bożej łaski Król Polski…

Po prawie dwa miesiące trwającej podróży, z końcem stycznia 1574 roku, stanął wreszcie francuski książę Henryk u granic Sarmacji, aby przyjąwszy w Krakowie na swoje skronie monarszą koronę stać się z Bożej łaski Królem Polski, Wielkim Księciem Litewskim, Księciem Ziem: Krakowskiej, Sandomierskiej, Sieradzkiej, Łęczyckiej i Kujawskiej, Dziedzicznym Władcą Rusi, Prus, Mazowsza, Żmudzi, Chełmna, Elbląga, Pomorza, Inflant, Kijowa, Wołynia, Podlasia oraz Księciem Andegawenii, Burbonii, Owernii, Hrabią La Marche, Forez, Quercy, Rouergue, Montfort.

Nowy władca przybył do Krakowa już po zakończeniu obrzędów pogrzebowych swego poprzednika – Zygmunta Augusta, choć owe uroczystości były nadzwyczaj rozciągnięte w czasie i gdyby tylko chciał, chociaż cokolwiek się pospieszyć, to byłby jeszcze zdążył wziąć w nich udział. Chociaż może byłoby to niezgodne z polskim obyczajem i tradycją? Tak czy inaczej, Henryk zwlekał, oddając się podczas podróży rozrywkom, często mocno nieprzyzwoitym, a nawet wręcz plugawym.

Pełen nie tylko dostojeństwa, lecz także niebywałego wprost przepychu i okazałości kondukt pogrzebowy zmarłego monarchy wyruszył z Tykocina w dniu 10 września 1573 roku, a do katedry na Wawelu dotarł dopiero 11 lutego roku następnego.

Przed trumną króla szli najpierwsi dostojnicy państwa, w odwróconej precedencji, niosąc insygnia jego władzy: przodem miecz, który dzierżył miecznik koronny pan Andrzej Zborowski; potem jabłko, które piastował pan Piotr Zborowski, wojewoda sandomierski; za nim berło trzymane przez pana Jana Firleja wojewodę krakowskiego, następnie zaś dostojnie kroczył pan kasztelan krakowski, Sebastian Mielecki, trzymając koronę; a tuż przed samą trumną księżniczka Anna Jagiellonka w asyście kilkudziesięciu żałobników.

Po egzekwiach, gdy ostatniego Jagiellona opuszczono do grobu, zamknęła się pewna epoka. Co miała przynieść ta, której początek dawał francuski książę?

* * *

Gdy Henryk Walezy zjawił się wreszcie w stolicy, panowie, którzy się tutaj wcześniej na pogrzeb z całej Korony, Litwy i Rusi zjechali, z ciekawością i podnieceniem wielkim czekali, iżby ujrzeć nowego władcę i godnie go przywitać. Zrzucili zatem szaty żałobne i pysznie się przyodziali w wykwintne ubiory, suto ozdobione złotem, srebrem oraz cennymi kamieniami. Starając się jeden przez drugiego, by wyglądać jak najlepiej, jak najdostojniej, jak najbogaciej i jak najokazalej.

Biskupi odziani byli w purpurę, fiolety i złoto, senatorowie świeccy zaś suknie mieli na ogół karmazynowe, niekiedy karminowe, na ludziach rycerskich lśniły ponadto świeżo wyszmelcowane zbroje, zaś insza szlachta i pomniejsi dostojnicy, prześcigając się w przepychu, poubierali się w szaty, na które użyto też i przeróżnych materii – płócien flamandzkich, sukien frygijskich i attalijskich, kitajek, brokatów, altembasów, złotogłowi, jedwabi, atłasów, aksamitów – wzorzystych i gładkich, błyszczących i matowych, ciężkich i lejących i inszych, które by można jeszcze długo wymieniać.

Urodziwe rumaki pełnej krwi polskiej i arabskiej, takoż przystrojone były równie przepięknie, jak jeźdźcy, którzy ich dosiadali. A ponad nimi, niczym gęsty bór sosnowy, wznosiły się proste, długie drzewca zwieńczone różnobarwnymi proporcami.

Nie mniej wspaniale prezentowały się i oddziały szlachty tatarskiej i kozaków – ludzi wojennych, którzy stawili się na uroczystości z oddalonych wschodnich stepów.

Tłumy mieszczan krakowskich, a i z dalszych miast także, z osad i wsi lud przybyły również czynili wysiłki, by się jak najgodniej odziać. Najbogatsi mieszczanie zaś starali się naśladować ubiorem senatorów, tak że cudzoziemiec, nieznający miejscowych obyczajów, na pierwszy rzut oka miałby problem, aby ich rozróżnić. Na uroczystość szykowały się także senat krakowskiej wszechnicy, kapituły kościelne, bractwa i cechy.

Zamek wawelski równie godnie przyozdobiono, nie bacząc na koszta. Na ścianach zewnętrznych gmachów, na murach, na basztach porozwieszano chorągwie z godłami Polski, Litwy i herbem Walezjusza, proporce, płaty bogatych materii najróżniejszych barw i wzorów, drogę zaś, którą miał przybyć galijski książę, wytyczono szpalerami z jedwabi haftowanych złotem i srebrem.

17 lutego Henryk stanął w Balicach, gdzie wytchnął nieco i przenocował, następnego dnia zaś ruszył ku Krakowowi. Po obu stronach trasy jego przejazdu było mrowie ludzi, często stojących, mimo lutego mrozu, przez wiele godzin w jednym miejscu, byle tylko móc nowego pana dojrzeć. Niektórzy powłazili na drzewa, insi na dachy domostw, albo wspięli się na ośnieżone zbocza przydrożnych pagórków, ryzykując, że poślizgnąwszy się, nogi połamią.

Orszak otwierał zacny oddział husarii, za nimi francuska drużyna, która przybyła do Polski wraz z królem Henrykiem. Potem – wedle pierwszeństwa szli dostojnicy duchowni. I tak na czele dwustu towarzyszy husarskich jechał w powozie, przed którym niesiono krzyż, ksiądz arcybiskup gnieźnieński, mając za współtowarzyszy panów biskupów płockiego i poznańskiego.

Za nimi podążał, także w otoczeniu pocztów zbrojnych, ksiądz arcybiskup lwowski razem z kamienieckim. Dalej – biskup krakowski z dwustu zbrojnymi, przyodzianymi na modłę włoską w stroje aksamitne, zdobne srebrnymi sznurami, wyszywane złotem, a podbijane kunami. Na ostatku ciągnęli panowie biskupi kujawski i chełmski.

Kolejną grupę stanowili polscy dostojnicy świeccy. Prowadził ją, jako pierwszy dostojnik w królestwie, w otoczeniu dworu, pan kasztelan krakowski, za nim jechał pan wojewoda krakowski, trzecim z kolei był pan wojewoda sandomierski, potem poznański, a za nimi pomniejsi wielmoże, wojewodowie i kasztelanowie koronni.

Grupę następną stanowili panowie litewscy, którym przewodził wojewoda wileński Mikołaj Radziwiłł Rudy. Byli też panowie z Inflant i Żmudzi. Wojewodowie zaś pomorski i malborski wyróżniali się śród reszty wielmożów tym, iż odziani byli wedle niemieckiej mody, co się bynajmniej ni ludowi, ni kozakom nie podobało.

Pochód nie posuwał się nazbyt szparko, zdarzały się bowiem dość częste postoje, a podczas nich przemowy, czołobitności a powitania. Oracje przedstawicieli mieszkańców Łobzowa, Bronowic, Kazimierza, Kleparza, Krakowa, a i różnych też stanów…

A gdy już Henryk, kierując się od miasta Kleparza, przez Bramę Floriańską o pierwszej w nocy wstąpił w obręb stołecznych murów Krakowa, puszkarze zaczęli taką kanonadę na jego cześć, że aż ziemia drżała. Król-elekt wyglądał pysznie! Przyodziany był w atłasową szubę czarnej barwy podbitą rysiami, a jechał na białym koniu w asystencji Gaskończyków i Szwajcarów, którzy wystrojeni byli w złoto-zielone mundury. Rajcy zaś krakowscy nad głową księcia Henryka nieśli rozłożony wspaniały baldachim ze złotogłowiu szyty i kamieniami zdobiony, które w blasku pochodni się skrzyły.

A wszędzie tłumy, tłumy, tłumy, a choć noc była zimowa i głucha, to od świateł w oknach, od pochodni, od beczek z płonącą smołą i okowitą, widniej było niźli w długi dzień czerwcowy…

* * *

18 lutego rozpoczęły się uroczystości koronacyjne. Elekt w symbolicznym pogrzebie symbolicznie pochował swego poprzednika, by zająć jego miejsce, potem spowiadał się, pościł, rozdawał jałmużnę, aż do najważniejszego dnia, dnia samej koronacji.

Nadeszła niedziela 21 lutego 1574 roku, najdonioślejszy dzień w dotychczasowym życiu Henryka, kiedy to do jego komnaty sypialnej przybył prymas, jako Interrex1, by budząc księcia, powołać go do objęcia najwyższego urzędu w państwie. Gdy królewicz podniósł się z pościeli, przyodziano go w szaty jakby kapłańskie – specjalne pończochy, buty, humerał, albę, tunicellę, dalmatykę, ornat, kapę, zwaną cappa magna i mitrę, czyli czapkę książęcą czerwoną, na której krzyż był wyszyty nicią złotą i drogimi kamieniami…

Potem zaś, w katedrze wawelskiej, do której przybył w asyście biskupów krakowskiego i kujawskiego, zaczęto przygotowywać go do właściwego obrzędu koronacji, który przypominał nieco konsekrację biskupią.

Kiedy panowie złożyli insygnia królewskie na wielkim ołtarzu, elekt zasiadł na przeznaczonym dlań sedilium i wysłuchał kazania, potem zaś ukląkł i położywszy dłoń na Ewangelii, poprzysiągł być władcą sprawiedliwym, obrońcą wiary i Królestwa.

Gdy obecni w katedrze okrzykami wyrazili swoją akceptację, że są mu radzi, tym samym zgadzając się, iżby był ich królem, biskupi pomazali króla świętymi olejami, wylewając mu je najsampierw na głowę, potem namaszczając mu ręce aż po łokcie a na ostatku ramiona i plecy. Wreszcie zaś przekazali Henrykowi insygnia jego władzy monarszej, wręczając miecz, nakładając na głowę koronę, podając mu sceptrum, czyli berło i na końcu globus cruciger, czyli jabłko zwieńczone krzyżem, albowiem król nie rządził w swoim imieniu, lecz z Bożej łaski, w imię Pana Jezusa, o czym miał nigdy nie zapominać.

Po skończonej mszy koronacyjnej Henryk zasiadł na majestacie, czyli na monarszym tronie, zaś w kościele rozległ się gromki śpiew ambrozjańskiego hymnu radości i wdzięczności dla Pana Boga:

Te Deum laudamus te Dominum confitemur.

Te aeternum Patrem omnis terra veneratur.

Ciebie Boga chwalimy i Ciebie Boga sławimy.

Tobie Przedwiecznemu Ojcu, wszytka ziemia cześć oddaje.

I toczyły się uroczystości koronacyjne, aż do samego ich końca, przepisanym tradycją i prawem obrzędem… A potem zabawy i turnieje, ciągnące się przez kolejne dnie, wciągały Henryka w swój wir, tak iż nie myślał o codzienności, szarej powszedniości, o tym, że trzeba będzie podjąć trud władania największym w Europie krajem, gdzie poddani wyznają nie tylko wiarę rzymską, ale i grecką, a i protestanckich nowinkarzy – kalwinów, arian i braci czeskich nie brakuje, bliżej zaś niemieckich granic lutry siedzą, na wschodzie zaś uszlachcone muślimy2, nie wspominając o żydach po całym kraju rozsianych, swoimi rządzących się prawami, że to już nie będzie czas beztroski…

Na razie jednak Henryk o tym nie myślał… Jego dzień radosny a płochy wciąż jeszcze trwał…

* * *

Księżniczka Anna Jagiellonka w swojej komnatce klęczała przed krucyfiksem, pracowicie przebierając paciorki różańca. Modliła się w intencji młodego króla, którego polscy i litewscy panowie przeznaczyli jej na męża. Biła się z myślami, co też jej czynić wypada. Wszak mogłaby być mu matką, a teoretycznie, przy niejednokrotnie bardzo wczesnych zamążpójściach monarszych córek tamtej epoki, może nawet i babką, wszak była starsza od Henryka aż o 28 lat!… On liczył sobie lat 23, a ona 51… Zdawała sobie też sprawę i z tego, iż charakter miała trudny, a urodę – delikatnie mówiąc – mocno wątpliwą. Przed innymi mogła udawać, że jest inaczej, lecz nie przed samą sobą…

Prosiła tedy Pana Jezusa i Jego Najświętszą Matkę o jakieś rozwiązanie tej niełatwej kwestii, bo sama z siebie ani nie była władna niczego uczynić, ani nawet nie wiedziała jak. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że w imię wyższych celów i dla miłości Ojczyzny nie będzie mogła nie zgodzić się na to małżeństwo… Mój Boże, małżeństwo!

Rozległo się kołatanie do drzwi.

Dwórka Anny uchyliła je najpierw ostrożnie, a potem rozwarła na całą szerokość, składając głęboki ukłon przed osobą, która stała za progiem i jednocześnie oznajmiając:

– Król! Król Henryk…

– Niech wstąpi, radam go widzieć – powiedziała Anna, dźwigając się z klęczek.

Henryk wszedł, rozejrzał się po komnacie, unikając jednak wzroku Jagiellonki.

– Jakże zdrowie? – spytał.

– Bogu dziękować, dopisuje, Najjaśniejszy Panie.

– To i dobrze… i nam dopisuje…

– To i za to Bogu niech będą dzięki – odparła księżniczka.

– Nie bywasz, pani, na dworze?

– Mam żałobę po bracie…

– No tak… Lecz przecie le roi est mort, vive le roi!

– Rzeczywiście. My wyrażamy to innymi nieco słowy: Augustus mortuus est, habemus novum Augustum… Lecz żałoba w sercu pozostaje… Przecie to dla mnie nie król, a brat, ta sama krew…

– Taaak… A powiadają, że za życia wilkiem na siebie zerkaliście?…

– Jak to w rodzinie…

– Tym bardziej radzi byśmy byli widywać cię, pani, śród ludzi. Zamykanie się w samotni duszy nie uleczy… A teraz pozwól, pani, że cię pożegnamy.

Henryk pospiesznie wyszedł, a towarzyszący mu dworzanie za nim. Anna spojrzała na Ukrzyżowanego i łzy zaszkliły się jej w kącikach oczu…

* * *

Krakowski zamek powoli zaczynał przypominać zamtuz3. Król nie zaprzątał sobie zbytnio głowy sprawami państwa, wolał ucztować, raczyć się winem i zażywać uciech z ladacznicami i… cherubinkami. Nie wystarczały mu już te, które przywiózł ze sobą z Francji, zapragnął jeszcze i tutejszego mięsa, toteż sprowadzano mu co najprzystojniejsze miejscowe kobiety lekkich obyczajów. Co poniektórzy twierdzili, że i miejscowym młodym, ładnym chłopcom także nie przepuszczał, chociaż starał się to utrzymywać w tajemnicy. Bo król ów to kolczyk w uchu, pachnidła, dłonie miękkie w nadgarstkach, co bardziej niewieście by pasowało, a nie monarsze, mężowi wojennemu.

Henryk nie mógł się odnaleźć w Polsce. Ciężko mu było już nawet nie przyjąć, ale nawet i zrozumieć miejscową tradycję i obyczaj. Choćby owe dość częste i regularne kąpiele nobilów… którzy jak nie mieli dostępu do wanny, to choćby i w beczce, ale jednak regularnie się kąpali, zamiast wylewać na siebie flakony pachnideł, mających przytłumić niemiły odór niemytych ciał. Albo sekretne komnaty, zwane wychodkami, bo tam to, a nie na stopniach klatek schodowych czy do kominków, a jak bardzo przycisnęło to i do szuflad mebli w komnatach, dawało się ulgę pęcherzowi, czy opróżniało kiszkę stolcową.

Albo zachowanie przy stole, gdzie na ten przykład widelca używało się nie tylko do jedzenia spaghetti jak w cywilizowanym świecie, ale i mięsa, a i innych potraw też! Cóż za barbarzyństwo, wszak po to były łyżki, noże i palce! No i ta rozrzutność, to niesłychane bogactwo, te dumne miasta, ale nędzne wsie. Nie! Wszystko owo było zbyt trudne dla Henryka, który nie wyobrażał sobie, że w tym barbarzyńskim kraju, śród tak nieucywilizowanych ludzi przyjdzie mu żyć aż do końca dni… A myśl ta była dlań nie tylko nieznośna, lecz i przerażająca. Zatem znów zaczadzał głowę winem i rozpustą, by myśl tę zagłuszyć…

I tak płynął dzień za dniem… w tęsknocie za słodką Francją…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1„Międzykról” – gdzie indziej zwany regentem. W Polsce zwyczajowo urząd ten piastowali prymasi.

2Muzułmanie.

3Zamtuz – dom publiczny.

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (4). Diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (4)

Diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.

...Chwila doskonałego zjednoczenia się materialno-duchowych przeciwieństw: kobiety i mężczyzny – przeistoczonych w androgynie w idealną istność.

======================

Przyszły król Henryk, wraz z towarzyszącym mu ogromnym orszakiem, składającym się z ponad tysiąca dwustu jezdnych, niezliczonych powozów, którymi podróżowały niewiasty, i to zarówno damy dworu, jak i najpiękniejsze paryskie nierządnice i zgrabne cherubinki o gładkich twarzyczkach, których jeszcze nie zeszpecił zarost, wreszcie z taborów z prowiantem dla ludzi i koni, wyruszył do Polski, aby zasiąść na krakowskim tronie.

Tymczasem młody pan Jakub Białecki, wciąż dręczony chorobą duszy, pośrednio niszczącą mu również i ciało, zamieszkał w pokoju na piętrze, jego zaś pachoł w sionce przed drzwiami, sypiając na wiązce słomy, przykrytej byle jaką derką, tak aby ciągle znajdować się blisko pana i być gotowym na każde jego wezwanie.

Medyk, u którego młodzieniec zamieszkał, czyli uczony Giovanni Battista Negroni, magister artium et medicinae doctor, opiekował się cierpiącym, jak potrafił najlepiej – często upuszczał mu krwi, stosował odpowiednią dietę, faszerował pigułkami i proszkami, poił nastojami i naparami, kąpał w ziołowych wywarach i maceratach olejowych, oblewał ukropem, a potem obkładał lodem – słowem czynił wszystko to, co zalecała ówczesna wiedza medyczna. Rezultaty jednakowoż były nawet nie mizerne, ale wręcz żadne.

Doszedł tedy Negroni do wniosku, że sam nie podoła i wezwał na pomoc swojego serdecznego druha, niejakiego Girolama Fiorello, także doświadczonego konsyliarza. Lecz i ów nic nie wskórał, a jego leki i zabiegi również nie przyniosły pożądanego skutku. Tymczasem młodzieniec marniał w oczach. Chociaż co prawda ani Negroni, ani Fiorello nie przejmowali się zbytnio tym, czy ich pacjent wyzdrowieje, czy też zejdzie z tego padołu, jego bowiem leczenie było opłacone z góry, niemniej ich ciekawość została poruszona do tego stopnia, iż za wszelką cenę chcieli odnaleźć remedium na ów niematerialny, a przecież zabójczy toksykant, który zatruł duszę Jakuba i wyniszczał mu ciało.

I któregoś dnia zdało się medykom, że sprzyja im niebywałe szczęście, pojawili się bowiem jednocześnie w stolicy dwaj najwięksi francuscy lekarze owej doby – Michel Marescot i André du Laurens, nie licząc najgenialniejszego tamtoczesnego chirurga, którym uznawano pana Ambroise’a Paré1, ale jego nie brano pod uwagę, cierpienia Jakuba były bowiem natury duchowej, nie zaś cielesnej. Gdyby na przykład został poszkodowany w pojedynku, to co innego, Paré byłby jak najbardziej pożądany, jednakowoż do leczenia ran dusznych akurat się nie nadawał.

Udali się tedy oba konsyliarze do sławnych doktorów i opowiedziawszy o owym trudnym przypadku, ubłagali znamienitych kolegów po fachu, iżby zgodzili się pofatygować do chorego, obejrzeć go i drobiazgowo przebadać, tak by można było zdecydować o dalszych poczynaniach i ewentualnych sposobach leczenia.

Po oględzinach pacjenta, jego gruntownym zbadaniu i szczegółowym przepytaniu dotyczącym dolegliwości, jakie odczuwa, Marescot i du Laurens zgodnie stwierdzili, iż dotychczasowe leczenie prowadzone było prawidłowo, oni sami niczego więcej by nie mogli zaordynować, dlatego zalecili jedynie kontynuację prowadzonej uprzednio kuracji i… oddanie chorego pod Bożą opiekę.

Pożegnali się tedy i wyszli z izby. Ale kiedy byli już na schodach, jeden z nich, bodaj du Laurens, zatrzymał się jeszcze na chwilę i rzucił przez ramię:

– Słyszałem, że niedawno przybył do Paryża jakiś nadzwyczajny cudzoziemski medicus, a powiada się, że doktor i diuk zarazem, chociaż nosi się raczej jak mnich. Podobno umie działać cuda. Może jego, panowie, poszukajcie?

– A jakże się on zwie? – zapytał Fiorello.

– Atanas. Diuk Atanas? Hrabia Atanas? Doktor Atanas? Opat Atanas? Czy jakoś tak… – odpowiedział du Laurens i oddalił się ku wyjściu. Po chwili dało się słyszeć trzaśnięcie drzwi prowadzących z sieni na ulicę, a później zapadła cisza.

Lekarze spojrzeli po sobie.

– Może warto spróbować?… – Negroni nieco niepewnym głosem zagadnął przyjaciela.

* * *

W mrocznej izbie, z pojedynczym wąskim oknem, wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec starego, opuszczonego i na wpół zrujnowanego domostwa znajdującego się na jednym z odleglejszych przedmieść Paryża, przy prostym świerkowym stole, którego blat był dość mocno poznaczony przez korniki, siedział mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach.

Odziany był w rodzaj pątniczej opończy czy też habitu, z szerokimi rękawami uszytego z czarnej tafty, czyli drogiej tkaniny jedwabnej, gęstej i dość sztywnej, która mieniła się i szeleściła, kiedy mężczyzna się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym zgrzebnym sznurem, splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, co nawet mało bystremu obserwatorowi od razu musiało rzucić się w oczy, że mężczyzna, z pozoru wyglądający na mnicha, nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic. Zupełnie jak nie mnich. Bo może to i nie był mnich, chociaż taki pozór najwyraźniej chciał sprawiać. Tylko czemu jakiś diuk, czy hrabia, nawet i cudzoziemski, miałby się ubierać aż tak ekscentrycznie? I w izbie także nie można było wypatrzyć żadnych obiektów kultu, nawet prostego krucyfiksu.

We wszystkich kątach pomieszczenia porozsnuwane były za to zarówno dopiero co utkane, jak i stare, obrosłe już kurzem pajęczyny, a z tynku po wielokroć pobielanego wapnem, odpadły tu i ówdzie jego wielkie pecyny, odsłaniając zmurszałą i kruszącą się cegłę. Spróchniała i przeżarta grzybem podłoga pozapadała się była miejscami, tak iż strach było po niej mocniej stąpać. W powietrzu natomiast unosił niemiły odór wilgoci i duszącej stęchlizny.

Diuk, czy też opat miał gładko wygoloną brodę i policzki, głowę nakrytą kapturem dość głęboko naciągniętym na oczy, więc nie można było dostrzec jego włosów. Twarz zaś dziwnie bladą, wręcz białą, jakby z niej odpłynęła cała krew. Wysmukłe i delikatne palce z długimi, wypiłowanymi w szpic paznokciami, mocno kontrastowały z tym na poły zakonnym, na poły pielgrzymim strojem.

Mężczyzna siedział bez ruchu, zatopiony w rozmyślaniach. Od czasu do czasu tylko zerkał w stronę drzwi, jak gdyby spodziewał się odwiedzin.

* * *

Doktorowie Fiorello i Negroni z trudem odszukali oddalony od centrum Paryża zaułek i skryte w nim zatęchłe domostwo, w którym rzekomo miał mieszkać tajemniczy przybysz. Gdy przekroczyli niegdyś piękną, a teraz pogiętą i potrzaskaną kutą bramę i zapuścili się na podwórzec cały zarosły uschłymi już chwastami, miejscami sięgającymi im po pachy, zatrzymali się niezdecydowani, bo to, co ujrzeli, nie wskazywało bynajmniej, żeby owo siedlisko mogło być przez kogokolwiek, nie mówiąc już o jakimś sławnym medyku, zamieszkane.

– Nie, Negroni, ktoś, podając ten adres, wyraźnie z nas zadrwił. Zawracajmy! – powiedział Fiorello.

W tej samej jednak chwili od strony domostwa dobiegł dźwięk przypominający dwukrotne głośne trzaśnięcie drzwiami. Medycy wzdrygnęli się najpierw, ale zaraz potem zdecydowanym krokiem ruszyli w tamtym kierunku. Ruina nie mogła być pusta.

Po paru chwilach znaleźli się w ciemnej i zatęchłej, przesyconej odorem zbutwiałego drewna i zagrzybionej cegły, sieni, w której było kilkoro drzwi i schody prowadzące na wyższe kondygnacje. Rozglądali się trochę bezradnie, nie mając pojęcia, za którą klamkę ująć, gdy oto nagle do ich uszu dobiegł nieco chrapliwy i jakby znużony męski głos:

– Fiorello… Negroni… Zapraszam… tutaj… tutaj… drzwi z prawej…

Przybyłych ogarnęło niebywałe zdumienie. Skądże ów ktoś, kogo głos przed momentem usłyszeli, wiedział nie tylko, że znajdują się w sieni, ale na dodatek znał ich nazwiska!

Negroni nacisnął klamkę. Drzwi otwarły się nieomal bezszelestnie i doktorzy stanęli twarzą w twarz z dziwnym, mającym posturę zakonnika, osobnikiem.

Mężczyzna nie wstał, by powitać gości. Siedział, nadal opierając głowę na dłoni, i tylko intensywnie wpatrywał się w twarze przybyszów. A ci czuli się tak, jakby wwiercał się im w mózgi i wysysał z nich całą jego esencję… cały jego smak… całą jego zawiesistość… i całą jego trzeźwość. Poczuli się puści, zmięci, udręczeni. Poczuli się bezlotni i bezprzytomni niczym kukły poruszane sznurkami zbiegającymi się w palcach lalkarza…

– I cóż panów do mnie sprowadza? Moja niezwykła umysłowość? Bystrość? Geniusz? Polot?… – w jego głosie nie było drwiny, był on matowy i beznamiętny. – Przyprowadźcie do mnie chorego za tydzień… równo za tydzień… zaradzimy temu, co go trapi, niszczy, zabija…

– Doktorze… książę… hrabio Atanas… domniemywam bowiem, iż takie nazwisko pan nosi… A może mam się zwracać słowem „ojcze”, a nie „panie”?… bo tak naprawdę to nie wiem z kim…

Fiorello próbował nawiązać rozmowę z ekscentrycznym nieznajomym. Ten jednak zbył go machnięciem ręki, po czym z pewnym trudem podźwignął się z zydla i skierował ku zarośniętemu brudem oknu.

– Jestem don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. A z panami porozmawiam za tydzień, panowie, za tydzień…

Zapatrzył się na zapuszczoną resztkę parku, na grupę grabowego starodrzewu, którego czarniawe konary oblepione były zbrązowiałymi uschniętymi liśćmi, na ogromny czerwony buk o nagich potężnych konarach i na rachityczną brzozę, niegdyś strzaskaną przez piorun i teraz pochyloną, jakby w kornym pokłonie, przed owym dostojnym olbrzymem. Tu i ówdzie, na jej wiotkich obwisłych rózeczkach, drżały na wietrze nieliczne nieopadłe do końca złocistożółte, romboidalne, ząbkowane i spiczasto zakończone listki.

Fiorello i Negroni postali jeszcze przez czas jakiś, mając nadzieję, że Atanas zechce jednak zamienić z nimi słowo. Chwile jednak mijały, cisza była taka, że można było usłyszeć, jak kornik drąży nowy korytarz w blacie stołu. A za oknem zaczynało mrocznieć.

Medycy ostatecznie ruszyli więc w kierunku drzwi.

– Dobrej nocy życzymy, ojcze opacie… doktorze… książę?…

Atanas ani drgnął.

* * *

Fiorello i Negroni wkroczywszy w znajomy im już zaułek i dotarłszy do domostwa, w którym przemieszkiwał Atanas, stanęli jak wryci. Oto bowiem na tle zimowych drzew o nagich konarach, gdzieniegdzie tylko ubarwionych żółtawozielonymi kępami wrośniętej w nie jemioły, rysowała się bynajmniej nie opuszczona rozwalina, ale zgrabny pałacyk, którego gładkie tynki lśniły na przemian czystą bielą i różem pompejańskim. Podworzec przed budynkiem wybrukowany był płytami z polerowanego, zielonkawego granitu kładzionymi naprzemiennie z różowym, również polerowanym, sjenitem. Ani śladu brudu, ani śladu chwastów, śmieci, zmurszałych zwałów cegieł i zwalonych na nieregularne kupy obrośniętych mchem kamieni. Żelazne ogrodzenie także zostało gruntownie wyremontowane, jego pręty poczerniono, a szpice pociągnięto pozłotą.

Per Bacco!2 Czary… – wyszeptał jeden z medyków.

Per tutti i Diavoli!3 Zaiste… – zgodził się z nim drugi.

Jedynie pan Jakub Białecki stał milczący i jakby zatopiony w sobie. Oczy miał puste i niewidzące. Usta wykrzywione w gorzkim, bolesnym grymasie, blade policzki i wyostrzone rysy.

– I owszem czary – zza ich pleców dobiegł znajomy im już głos diuka Atanasa. – Mają one nawet swoją nazwę.

– Jakąż to? – zapytał Negroni, wyraźnie mocno zaciekawiony.

– Złoto, venerabile dottore, złoto.

– Ech! Mając złoto, wiele można dokonać, wiele osiągnąć, nieomal prawie wszystko, ale nie w takim czasie! Oto bowiem ledwo tydzień minął, jakżeśmy ostatni raz tu byli i naprawdę doskonale pamiętamy jak owo miejsce, jak ten dom, wyglądały.

– Wierzcie albo i nie wierzcie. Wasza wola. Ja jednak powtórzę, te czary to złoto. Baaardzo dużo złota, baaardzo dużo najlepszych robotników, znakomita organizacja pracy… a doba liczy przecież dwadzieścia cztery godziny…

– To i w nocy pracowano?

– A jakże. Parę beczek z płonącą smołą i jest widno niczym w dzień.

– Nie powiesz nam, padre… – zawahał się na moment – padre abate4, że cały dom, od piwnic po strych wygląda tak świeżo, jak jego zewnętrze?

– Nie, tego nie powiem. Jest jednak teraz kilka wygodnych komnat, w których i królów można by gościć. Ale nie stójmy tutaj, zapraszam do środka – powiedział po włosku.

Następnie zaś ujął pana Białeckiego za rękę, a on drgnął, jakby budząc się z letargu i zdumionymi oczyma spojrzał w twarz diuka. Ten ostatni zaś półgłosem odezwał się po polsku:

– Pójdź, młodzieńcze i nie lękaj się mnie… Nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Medycy znów spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Ile, ojcze, znasz języków?

– Ile mi tylko potrzeba – diuk się szczerze roześmiał.

* * *

– Zatem ustaliliśmy, że ten oto młody polski szlachcic, zostaje u mnie, a ja się zobowiązuję go wyleczyć? Tak? Zgadzacie się panowie, bo to przecie wam oddano go pod opiekę, a nie mnie.

– Cóż, skoro nasza wiedza okazała się za mała, a my całkiem nieskuteczni, to tak będzie dla słabującego najkorzystniej. Prawią o was, ojcze opacie, prawdziwe legendy, o waszej wiedzy medycznej, a i o cudach, jakich czasem dokonujecie… Opinię w środowisku lekarskim macie znakomitą, chociaż nie brakuje tam zawistników i zazdrośników… ale taki już los ludzi nadprzeciętnych… W lepsze niż wasze ręce nie mógłby chłopak trafić. Jedno tylko jeszcze chcielibyśmy wiedzieć – ile zażądacie, panie, za kurację… Nasze zasoby są skromne… większość kwoty, jaką nam pozostawiono, wydaliśmy na dotychczasowe, bezowocne zabiegi i na utrzymanie młodzieńca…

– Tym się nie trapcie. Nie potrzebuję waszych pieniędzy. Swoich mam aż nadto. A przypadek tego młodzieńca jest dla mnie tak ważny, że zajmę się nim za darmo. Teraz zaś żegnam panów.

Diuk wstał, a obydwaj lekarze wraz z nim. Wtedy podszedł do nich zdecydowanym krokiem i prawie napierając na obu ramieniem, pokierował ich ku drzwiom, otwarł je, gwałtownym gestem zaprosił do wyjścia, a gdy znaleźli się za progiem, przekręcił klucz w zamku.

Per Diana!5 Co za cham i arogant! – wykrzyknął Negroni. – Prostak i gbur! – dodał wzburzony.

Fiorelii wzruszył tylko ramionami i pociągając towarzysza za ramię, rzekł:

– Idźmy już stąd. I nie wracajmy więcej, caro amico6.

* * *

Jakub oczyma zbitego psa wdrążał się w zimne źrenice księcia. Ten ostatni zaś w końcu pochylił się nad nim i cedząc słowa, zapytał:

– Czy naprawdę… całą duszą… pragniesz zespolenia… z damą… przez którą… zmącił ci się rozum?

– Tak, panie, tak!

– A jeśli ci to ułatwię, to cóż będę miał z tego?

– Oddam ci wszystko, co posiadam… – Jakub sięgnął za pazuchę i wydobył całkiem jeszcze pękaty mieszek napełniony monetami.

Atanas uśmiechnął się kpiąco.

– Masz mnie za rajfura7, a Margot za ulicznicę, którą można mieć za garść monet?

– Panie… ojcze! Ja ją kocham! Patrz, oto moja szabla, po pradziadach… rodzinna pamiątka… ze srebrną rękojeścią wysadzaną kamieniami… też jest wiele warta…

Diuk zjadliwie wykrzywił wargi, w czymś, co niby miało być uśmiechem, a potem cierpko powiedział:

– Nie o zapłatę tu chodzi, bo i co mi po tych błyskotkach?

– Więc czego chcesz?! Ja ją kocham! Jak ja ją strasznie kocham!

– Strasznie? Może to i najbardziej odpowiednie słowo… a że kochasz, to tylko ci się wydaje… Nic więcej… Ale niech i tak będzie… choć ona tego nie jest warta… Jeszcze gorzko pożałujesz, tyle że będzie już za późno. I obyś nie wyrzucał mi kiedyś, iż cię nie ostrzegałem… Skoro jednak takie to ważne dla ciebie, niechże się stanie wedle twej pożądliwości… Musisz mi jednak dać coś więcej niż tę przygarść złota i jakieś świecidełka…

– Wszystko, czego tylko zażądasz!

– Więc… daj mi… siebie…

– Jak to? Nie pojmuję…

– Swoją duszę, swój umysł, swą wierność, swe przywiązanie, swą lojalność… siebie… całego… Gotóweś na taką ofiarę? – diuk palącym spojrzeniem wwiercał się w oczy Jakuba, a ten nie mogąc znieść piekącego ogniem wzroku, opuścił na piersi głowę i powiedział cichym głosem:

– Tak… najdostojniejszy…

– Tak? Czy za te parę chwil błogostanu, za babranie się w wysiękach lepkiego śluzu, za smakowanie cuchnących miazmatów, wyziewów smrodliwego potu, za te parę chwil rzężeń, chrapań i parsknięć, jęków, mlaskań i kwileń, stękań i postękiwań?… Warto?…

– Warto…

– Zatem, panie Białecki, podpisz mi ten dokument.

Atanas wydobył z rękawa welinową kartę zwiniętą w rulon i podał szlachcicowi. Jakub wziął ją odruchowo, rozwinął i począł czytać łaciński tekst, wypisany brunatnym inkaustem.

Kiedy skończył na poły zakłopotany, na poły przerażony zapytał:

– Kimże ty jesteś, panie?…

– Właśnie tym, kim mniemasz.

Atanas podsunął młodzieńcowi świeżo zaostrzone gęsie pióro.

– A gdzie atrament? – zapytał szlachcic.

– Masz go w sobie.

– Jak to?

– Natnij żyłę, umocz pióro we krwi i podpisz. Innego inkaustu tu nie znajdziesz…

* * *

Jakub od bardzo dawna nie spał tak dobrze i spokojnie jak ostatniej nocy. Obudził się wypoczęty i spokojny. Na dworze szarzał już zimowy świt. Za oknem z nieba osypywały się grube płatki śniegu, bezszelestnie osiadając na okiennym parapecie, na rozległej płaszczyźnie podworca, na czarnych konarach nagich drzew.

Ktoś delikatnie zapukał do drzwi, po czym na zaproszenie Jakuba uchylił je i cichuchno wślizgnął się do środka. Był to jego pachoł, wystrojony w cudzoziemskie ubranie i na pierwszy rzut oka wyglądający niczym jakiś francuski panicz. Niósł kosz wiklinowy, mocno i gęsto pleciony i aż po wręby napełniony grubymi bukowymi szczapami. Podszedł do kominka, mosiężnym pogrzebaczem rozgarnął konający już żar, sypnął nań przygarść przesyconych żywicą sosnowych wiórów, kilkakroć dmuchnął w ledwo tlące się węgliki, a gdy buchnął płomień, delikatnie jął układać na nim najpierw najcieńsze drzazgi, potem smolne i pachnące żywicą szczapki sosnowe, a jeszcze potem całkiem już spore bierwiona. Gdy się zajęły i zewsząd ogarnął je ogień, chłopak wstał z kolan i nieśmiało zerknął w stronę łoża.

– A podejdź no tu, Michałku – odezwał się Jakub.

– Tak, jaśnie panie? – chłopak był wystraszony i speszony.

– A nie bójże się! Już mi lepiej.

– Bogu dziękować! Napaliłem, zaraz będzie tu ciepło, to panicz wstanie i się odzieje.

– A czemuż to zaraz mam wstawać?

– Ano, bo ojciec Atanas szykuje się do wyjazdu i chciał jeszcze z paniczem zamienić słowo.

– O?!

– No, taka to nowina!

– Właśnie, bo nic mi o tym wczoraj nie wspominał. Podaj mi, Michałku, przyodziewek.

Chłopak zbliżył się do posłania i podał Jakubowi, o co ten go prosił.

– Cóż mi to dajesz? To nie moje? Gdzie kontusz? Gdzie reszta?

– Nie ma. Jest tylko ten francuski strój paniczu. To mi kazali przynieść, a pańskie stare ubranie gdzieś, wczora jeszcze, zabrali.

– Kto niby?

– A taki jeden… Mędrek jakiś czy co. Ale po naszemu gada, choć jakoś tak po cudacku i dziwacznie się odziewa.

– A zwie się on jakoś?

– Nie pomnę, panie. Też jakoś tak, niczym cudak… Wiem ino, że on też doktór.

Pan Białecki z ciężkim westchnieniem podźwignął się odrobinę, wsparł na łokciu, chuchnął parę razy w powietrze, ale nie dojrzał wydychanej pary, co świadczyło, iż w komnacie jest już na tyle ciepło, że spokojnie można wyleźć spod przykrycia. Co też i uczynił. Później obejrzał dostarczone mu ubranie i stwierdziwszy, że jest nowiutkie, wprost spod krawieckiej igły, i to niezłej igły, przywdział je na siebie.

Ledwo skończył, a znów usłyszał pukanie do drzwi.

– Gość, gość poranny – z korytarza dobiegł jakiś męski głos, ale jakby trochę miękki i niepewny.

– Jużem się ubrał, więc zachodźcie, proszę.

Podwoje się otwarły i w progu stanął chudy jegomość nikczemnego wzrostu, na oko liczący jakieś niespełna pięćdziesiąt lat. Twarz miał szczupłą, cienkie sterczące jak u szczura wąsiki i capią bródkę rudawej barwy. Głowę zaś wygoloną do czysta i jakby wypolerowaną sadłem, bo się z dala nieco błyszczała. Chyba że to była iluzja, że może światło tak padało, wprowadzając obserwatora w błąd. Z tej odległości trudno to było panu Jakubowi orzec z całą pewnością.

– Kim jesteście, panie? – zagadnął Białecki.

– Proszę wybaczyć, iżem się dotychczas nie przedstawił. Jestem Cadaver Illuminatus de Sandomiria magister artium et philosophiae doctor8.

– Że jak? Jak się nazywacie? – Jakub aż usta otwarł ze zdumienia i oczy wybałuszył.

– Cadaver Illuminatus de Sandomiria.

– A wyście, doktorze, aby zdrowi na umyśle? Bo sądząc po tym, jakoście się nazwali, można powątpiewać. Wszak każdy szlachcic zna łacinę i usłyszawszy wasze nazwisko, jak nic za wariata was weźmie! Nie będzie inaczej!

– Może w Polsce, przecie nie tu, nie we Francji, gdzie szlachta nieuczona, a prawdę rzekłszy ciemna bardzo, ciemna niczym ze trzy noce w kupie. A zresztą… ileż tej szlachty? Ze dwa-trzy procent? A reszta to motłoch jeszcze od swych panów ciemniejszy! A ci, co mogą zrozumieć, pojmą też i sens, albowiem nazwisko, jakie przybrałem, ma głębokie znaczenie mistyczne i symboliczne. Inszych tajemnic do objaśnienia tu nie ma… przynajmniej na razie…

– Hm… dziwne… Kimże zatem jesteście? Generosus9? Honoratus? Famatus? Honestus10?

– Och nie, laboriosus11, niestety tylko laboriosus… chociaż z wolnych kmieciów, bo ojciec mieli ponad łan nadzwyczaj urodzajnej ziemi…

– To skąd owo de Sandomiria? To skąd ów magister artium et philosophiae doctor? Jakże waszego ojca wołali?

– Ojca? Cóż… Matejek Rypała alias Obibok… matkę zasię Kochna12 Rypalino… a całą resztę zaraz waszmości wyłuszczę, tylko po drodze. Pójdźmy już, pójdźmy czym prędzej, bo dostojny diuk Atanas czeka i pewnie się niecierpliwi.

I poszli. Najsampierw korytarzem na piętrze, potem wspięli się po schodach na kolejną kondygnację i wreszcie weszli w następny długi korytarz. Uczony Illuminatus miał zatem czas, iżby – chociaż w wielkim skrócie – opowiedzieć o sobie młodemu szlachcicowi.

– Jak pewnie, waszmość panie, wiecie, zawirowania, jakie nastały w Czechach po spaleniu na stosie księdza Jana Husa z Husinca w 1415 roku na soborze w Konstancji, doprowadziły do ostatecznego wyodrębnienia się z ruchu husytów umiarkowanych utrakwistów, kalikstynami13 też zwanych, którym Rzym, z bólem serca, zezwolił na liturgię w czeskim języku i przyjmowanie Komunii św. pod dwiema postaciami – chleba i wina. Cóż jednak z tego, że im zezwolił, kiedy nie było komu święcić dla nich księży. Ale to się zmieniło, gdy biskup santoryński, a po prawdzie episcopus vagans14, Agostino Luciani Bessarione de Mirandola, powodowany litością (być może, a być może powód był inny) począł święcić czeskich kleryków, którzy odbywali studia teologiczne w Italii. Ci zaś wracali potem do ojczyzny i zasilali szeregi husyckiego duchowieństwa. Ale gdy się o tym dowiedział papież della Rovere, co to Sykstusa IV imię przybrał, zakazał prałatowi onych praktyk, grożąc mu suspensą, a to się ściśle wiązało z wyschnięciem wąskiego, bo wąskiego, niemniej spokojnie dotąd płynącego strumyczka dochodów z prebendy, jaką miał we Włoszech. Agostino Luciani wolał zatem nie ryzykować i czmychnął do Czech, gdzie zamieszkał w Kutnej Horze. Tu dopiero nareszcie był już całkiem spokojny o środki do życia, a panowie czescy z frakcji utrakwistów pewni, iż skończyły się ich problemy z wyświęcaniem nowych księży. Ponieważ jednak nikt nie jest wieczny, biskup Bessarione de Mirandola, którego zdrowie było mocno nadszarpnięte pijaństwem i niebywałą rozpustą, roku Pańskiego 1493 wyzionął ducha. Szybciutko jednak jego miejsce zajął inny biskup, także episcopus vagans, przybyły z Italii niejaki de Villanueva. Ten ostatni potajemnie pokonsekrował na biskupa pewnego kleryka z Sandomierza, niejakiego Andreasa Juliusa, skrycie sprzyjającego husytyzmowi, ów zaś – Bóg raczy wiedzieć czemu, bo bynajmniej nie był sodomitą – wziął mnie na utrzymanie, skorom się tylko urodził. W niemowlęctwie powierzył moje wychowanie miejscowym beginkom, a kiedym osiągnął stosowny wiek, oddał na naukę do sandomierskiej szkoły kolegiackiej, a gdym w niej przeszedł trivium i quadrivium i posiadł stopień magistra artium, posłał najpierw do Pragi, a potem do Salamanki na tameczne uniwersytety. I tym sposobem jestem i laboriosus, bom z chłopskiego stanu formalnie nie wyszedł, jako że mnie ów episcopus vagans Andreas Julius nie usynowił, ale i de Sandomiria, bom w Sandomierzu od urodzenia mieszkał i tu szkoły pokończył. A philosophiae doctor? To już wiadomo – Praga i Salamanka. Ot, i wszystko, waszmość panie…

– No dobrze, pojmuję, odpowiedzcie mi jednak, doktorze, na dwa pytania: po co żeście mi tu bajdurzyli o onym biskupie-wagancie Agostino Lucianim, z którym was nic nigdy nie łączyło ani nawet łączyć nie mogło, bo zmarł on, zanim o was wróble ćwierkać zaczęły – to primo, a secundo: czemuż głowę do gołej skóry golicie i czemu się wam ona tak świeci? Podobnego zjawiska, o tym świeceniu mówię, rzecz jasna, jak żyję, jeszcze nie widziałem.

– O biskupie wam opowiedziałem, bo primo: lubuję się w takich historiach, a secundo, dla wzmocnienia dramatyzmu całej opowieści, chociaż bynajmniej nie mam pewności czy nie był to zabieg chybiony, co mogę wnosić z miny waszmości. Co się zaś tyczy mojej głowy… Och, to rzecz banalna. Otóż posiadłszy tyle wiedzy i mądrości, moja głowa całej jej nie jest w stanie zatrzymać. A że coraz to i nowej nabywam, to musi się w czerepie robić miejsce dla niej. Ponieważ kość się nie nadciągnie, dlatego jej, to jest onej mądrości, naddatek, stale, w postaci oleum, wysącza mi się szwami w czerepie, a potem przez skórę, czaszkę powlekającą, przenika. A włosy zacząłem golić, iżby ich owo oleum nie sklejało. Można by co prawda nadmiar oleum wypuszczać nosem alboli też uszami, lecz wyglądałoby to nader obrzydliwie. A tak? Od czasu do czasu przetrę głowę biretem tudzież rękawem togi i po kłopocie. Ot i cała tajemnica.

– Drwisz ze mnie? Jeśli drwisz, to wypłazuję! – Jakub odruchowo sięgnął do boku, lecz nie namacał rękojeści szabli, bo i tę mu zabrano. Zazgrzytał tedy zębami i ręką się zamierzył na Illuminatusa, ów jednak zgrabnie zrobił unik, położył palec na wargach i szepnął:

– Sza! Strzeżmy się, iżby diuk nie usłyszał.

A potem delikatnie poskrobał paznokciami w drzwi, przed którymi akurat się zatrzymali.

– Zachodźcie – posłyszeli głos Atanasa.

Ręka Jakuba zawisła w powietrzu nie sięgnąwszy celu. A potem na poły ze złością, na poły z rezygnacją machnął nią tylko i podążył za doktorem, który otwarł podwoje i przestąpił próg.

Atanas w bezruchu tkwił przy oknie, wspierając się rękami o framugę. W komnacie unosił się dziwny zapach – jakby pomieszane wonie ziół wrotyczu, bagna i asafetydy i jeszcze końskiego potu i zgniłych jaj.

Białecki najpierw z przykrością wciągnął w nozdrza powietrze przesycone niemiłym fetorem, ale po jakimś czasie zdołał jakoś do niego przywyknąć. A odór ów raz słabł, a raz się nasilał, jakby w rytm ludzkiego oddechu. Albo jakby go ktoś dolnym otworem z kiszek upuszczał. Jakub nawet pomyślał, że Atanas najzwyczajniej w świecie popierduje, mając za nic ich obecność. Ostatecznie atoli doszedł do wniosku, że jednak nie, bo zapach był zdecydowanie inny od ludzkiej bździny, chociaż bardzo mocno ją przypominał.

Atanas ubrany był jak zawsze – w habit z drogiej czarnej materii, sznur konopny i kaptur nasunięty głęboko na oczy. Tylko stóp hrabiego nie można było wypatrzyć. Chociaż w pewnej chwili Jakubowi się zdało, jakby spod fałd powłóczystej szaty na mgnienie oka wysunęło się coś, jakby but dziwaczny, na kształt końskiego kopyta uszyty.

Pomyślał jednak, że w oczach mu się mieni. Z choroby zapewne, z osłabienia. Wypatrywał później pilnie, czy nie zauważy czegoś podobnego, ale już niczego nie dostrzegł. Poza ironicznym uśmieszkiem tylko, jaki błąkał się po wąskich i zaciśniętych wrogo wargach hrabiego, czyli też diuka.

– Ja dzisiaj usunę się z tego domu, bo pora mi gdzie indziej. Zostaniecie tutaj tylko wy dwaj i służba. Czy i kiedy mnie jeszcze zobaczycie – tego nie mogę wam zdradzić. Pamiętaj młodzieńcze, wycelował woskowożółty palec ze śpiczasto opiłowanym sinym paznokciem wprost w pierś pana Białeckiego – masz we wszystkim słuchać doktora. We wszystkim. Pojąłeś? Tak, jakbyś mnie słuchał!

– A wasza obietnica, dostojny panie?

– Będzie spełniona.

– Kiedy?

Nie doczekał się odpowiedzi…

* * *

Jakub usnął, ledwo tylko przyłożył głowę do poduszki. Jak długo spał? Nie wiedział. Gdy się obudził, był jednak całkiem przytomny i wypoczęty, choć nadal było ciemno. Smolisty mrok zalegający sypialnię był tak gęsty, że nieomal dotykalny. Jedyną jaśniejszą plamę stanowił prostokąt okna, za którym światło gwiazd, bo księżyca nie było tej nocy na niebie, rozjaśniało nieco zimną śnieżną połać rozciągającą się wokół domu.

Panowała niczym niezmącona cisza, cisza tak przerażająca, że słyszał gwałtowne i nierówne, przejęte drżeniem, chaotyczne bicie własnego serca.

Naraz poczuł, że czyjaś drobna dłoń, która dotknęła go jakby przypadkiem, odchyla kołdrę i nieokreślona gibka postać wślizguje się pod nią, jednocześnie ramionami oplatając jego tors i szyję. Najpierw zdrętwiał zaskoczony i nieco przerażony, lecz rychło rozpoznał po kształtach i zapachu, po fryzurze i słodkim oddechu tę, dla której zaprzedał swoją duszę.

– Margot… Margot… moja miłości…

Lecz kobieta położyła mu palec na ustach, a potem wpiła się w nie swoimi soczystymi, lecz lodowatymi wargami.

Świat zawirował, rozjarzyły się miriady słońc, jakby eksplodujących na granatowej i posępnej opończy nieba. Drażniąca, o ostrych i chropawych akordach, którym wtórowało tępe dudnienie, muzyka sfer spłynęła skądś z wysokości, spoza materialnego wymiaru, bynajmniej nie kojąc duszy Jakuba, natomiast jego umysł wprawiając w dziwne odrętwienie. Owe dźwięki zgrały się nie tylko z rytmem serca młodzieńca, lecz i z rytmem jego myśli. Już nie był w stanie się poruszyć. Leżał niczym sparaliżowany, łapczywie chwytając powietrze w płuca, a istota, o której przez tak długi czas marzył, przywołując ją w myślach i w snach, położywszy się wzdłuż, na jego ciele, zrazu przywarła do niego, a później powoli je przenikała, wgłębiając się w nie, aż w końcu zespolili się ze sobą tak, iż nawet mięśnie, żyły, mózgowie, włókna nerwów, kości, żółć, krew, limfa i z czego tam jeszcze składa się człowiek, zespoliły się ze sobą, tworząc jeden byt. Już nie było kobiety i mężczyzny. Ich miejsce zajęła androgyniczna istność…

Jakub wiele by dał, żeby móc ucieszyć oczy widokiem twarzy umiłowanej, ale ilekroć usiłował podnieść się z łoża, opanowywał go dziwny bezwład, a potem znów wpadał w wir orgiastycznego rozpasania… Dziwnego rozpasania, które nie miało cech relacji dwu płci, ale raczej czegoś, co można by przyrównać do potwornie bolesnego gwałtu na samym sobie. Ale przecież czuł tę żeńską istotę… przecież czuł! Kogo czuł? Margot? Była realna i nierealna jednocześnie, mógł jej dotknąć i nie mógł zarazem. Mógł oddawać pocałunki i nie był w stanie poruszyć wargami. Był sobą i nią jednocześnie. I ona była sobą i nim jednocześnie. Czuł jej kurczącą się i pulsującą macicę w sobie. I nie czuł siebie w niej, lecz siebie w sobie samym…

I tak mijały minuty, godziny… a może wręcz wieki całe?…

Gdy niebo na wschodzie poczynało szarzeć, młody szlachcic był już tak wyczerpany, że wreszcie zmroczony zwiądł i odpłynął gdzieś w niezmierzone dale…

* * *

W odległym Luwrze samotna Margot gwałtownie zadrżała i omdlała w ramionach mężczyzny, którego w ciemnościach co prawda nie widziała, lecz poczuwszy go w sobie, bezbłędnie rozpoznała. A przynajmniej zdało się jej, że rozpoznała. Nie wiedziała, skąd się tu wziął. Było jej to jednak obojętne.

Chociaż od czasu, gdy w wieku piętnastu lat stała się kochanką swoich trzech braci, czegoś takiego jak teraz nie przeżyła nigdy. Krzyknęła tylko jeden jedyny raz, a jej głos zawibrował, wzbudzając rezonans w potężnych murach pałacu, który śród drżeń i falowań poniósł ją niczym potężny hipogryf z mroku nocy wprost w eksplodującą kulę Czarnego Słońca.

Wylękniona pokojowa rozbudzona okrzykiem królowej wbiegła do jej komnaty ze świecą w ręku. Spojrzała na łoże i skamieniała ze zgrozy, to bowiem co zobaczyła, przerosło wszystko, co jako najgorszy koszmar mogłaby ją nawiedzić we śnie, co by w sennym majaku mogła ujrzeć…

Na zmiętej pościeli leżała męskokobieca istota złożona z dwóch ciał, niesplecionych ze sobą, a przenikających się wzajem, a u wezgłowia prężyło się cielsko wężowego potwora o ludzkiej głowie, który przez czas jakiś z wielkim zainteresowaniem przyglądał się androgynicznej istocie, a potem, owinąwszy ją swymi skrętami, jął pożerać własny ogon… Był to Uroboros, do którego wszystko się wlewa i z którego wszystko wypływa… Karmiący się samym sobą, siebie samego pożerający, a nie umierający nigdy…

Dziewczyna zachwiała się, ugięły się pod nią nogi i zemdlona runęła na marmurową posadzkę. Padając zaś, całą siłą bezwładności uderzyła potylicą w krawędź porfirowego blatu stolika.

Za oknem budził się świt… blady i nijaki… Z uszu i nosa służebnej pociekły zrazu wąskie, a później zbierające się w kałużę, strugi krwi…

Margot się ocknęła i otworzyła oczy. Ale w tejże chwili, z trzaskiem na oścież rozwierając drzwi, wkroczył poprzedzany przez myśliwskiego psa, jej brat, Karol IX. Tu, o tej porze, z psem? Taka myśl przemknęła królowej przez głowę. Nie zastanawiała się jednak dłużej nad tym i nie zapytała brata o powód niezwyczajnej wizyty, widząc bowiem, co robi, tak się zlękła, iż prawie przestała oddychać.

Karol, spostrzegłszy rozlaną krew, w której leżała służebna, przykucnął nad nią i zapatrzył się w tężejącą już posokę rozszerzonymi od pożądania i fascynacji oczami. Pies powąchał krew i zaczął ją chłeptać. Karol natomiast umoczył w niej palec i włożył go do ust. Raz… drugi… trzeci…

Margot usiadła i patrzyła w milczeniu na scenę rozgrywająca się tuż przy jej posłaniu. Chciała krzyczeć, lecz brat w porę to zauważył, rzucił się na nią, usta zakrył dłonią, kilkakroć uderzył tyłem jej głowy o zagłówek z twardego śliwkowego drewna, aż osunęła się bezwładnie, a potem zdarł z niej wszystko i po wielokroć, raz po raz, raz po raz, raz po raz, brutalnie gwałcił…

Gdy w końcu miał już dość wyczerpany opuścił sypialnię, Margot pociągnęła za taśmę dzwonka, wzywając służbę. Kiedy zaś ta się pojawiła, bez słowa wskazała na trupa leżącego na posadzce, a potem wstała i na drżących nogach udała się do sąsiedniego pomieszczenia…

Za oknem był już dzień, ciepły wiatr rozpuszczał resztki brudnego śniegu, słońce leniwie wspinało się na wyblakły firmament…

* * *

Pan Białecki obudził się, lecz nie miał siły, by powstać z łoża. W tej samej wszakże chwili – bez pukania – wszedł do jego sypialni doktor Cadaver Illuminatus. W jednej ręce trzymał kryształowy pucharek napełniony wodą, w drugiej flakonik misternie wyrzezany z jednego ogromnego, mierzącego co najmniej 3 cale najsoczystszej barwy i czystości szmaragdu. Naczyńko zatkane było rubinowym koreczkiem w kształcie filigranowej głowy kozła z oczami z oszlifowanych kęsków złocistego berylu zwanego heliodorem i rogami z elektrum15 – naturalnego białego złota.

Doktor otworzył flakonik, przechylił nad kielichem i uważnie odmierzył 6 kropli intensywnie zielonego płynu, który po zmieszaniu się z wodą, zmienił jej barwę na purpurową.

– Proszę, panie, wypij.

Lecz szlachcic nie kwapił się do tego, podejrzliwie spoglądając na Illuminatusa.

Wtedy doktor sam skosztował płynu i znów podał kielich Jakubowi.

– Nie otruję cię waszmość. Nie musisz się tego obawiać. Wypij i staniesz na nogi. Czas nagli, a wiele, wiele przed nami…

Jakub, jako że odczuwał pragnienie, chociaż z ociąganiem i nieufnością, przyjął kielich i duszkiem wypił jego zawartość. Nie minął kwadrans, a poczuł, jak krew burzy mu się w żyłach, a jakaś przedziwna energia wręcz zmusza go do działania. W kilka minut przyodział się i czekał, co dalej postanowi doktor.

Jednocześnie jednak przez głowę przemknęła mu myśl, aby z tego miejsca czmychnąć jak najdalej i jak najprędzej. I nawet nie chodziło o to, że zwykły cham ośmiela się dyrygować nim, szlachcicem, lecz raczej jakieś niejasne przeczucie podszeptywało mu, iż wpędza się w kłopoty, z których być może nie będzie się łatwo wywikłać.

To, co sprawiło, iż ongiś zapadł na miłosną niemoc, teraz gdzieś znikło, rozpływając się wraz z topniejącym śniegiem, który wątlał pod ciepłymi podmuchami wiatru niosącego odwilż.

Wszystkie cierpienia, wszystkie zdarzenia, wraz z ostatnim, tym z minionej nocy, zdały mu się jakimś sennym majakiem, który zblakł i rozwiał się wraz z brzaskiem dnia.

Już nie marzył o królowej Margot, już jej nie pragnął, nie pożądał, i nawet sama myśl, że przez tę kobietę prawie rozum stracił, zdała mu się śmieszna, a on sam sobie wydał się żałosnym.

Jednakowoż w tejże samej chwili uzmysłowił sobie, iż teraz nie ma już odwrotu. Bo coś komuś przysiągł, coś podpisał, na coś się zgodził. Na pewno dobrowolnie i raczej też świadomie… łudził się, iż może nie do końca świadomie, jakby szukając punktu zaczepienia do wycofania się z honorem z zawartego paktu, lecz nie mógł sam siebie okłamywać…

I wtedy dreszcz nieopisanej grozy przebiegł przez całe jego ciało, wprawiając w drżenie włókienko każdego mięśnia i każdego nerwu… Co przyniesie przyszłość?…

Doktor Illuminatus stał w pobliżu drzwi, mierząc pana Białeckiego drwiącym wzrokiem. Cyniczny uśmieszek błąkał mu się po wargach, a urągliwy wyraz twarzy mówił jasno: „jesteś dla mnie nikim… nikim… szlachetko…”

Na głos powiedział jednakowoż coś innego:

– Idźmy już. Idźmy…

* * *

Illuminatus rozniecił ogień pod alembikiem, do którego wlewał jakieś płyny, sypał jakieś proszki, zioła, korzenie. Uwijał się bez przestanku, a w naczyniu wrzało, bulgotało, skraplając się potem w odbieralniku o kształcie kulistej kolby z długą szyjką.

Jednocześnie doktor pracował i przy atanorze16, w którym miarowym, spokojnym, słabym płomieniem, ledwo pełgającym nad żarem, spalał się węgiel drzewny, wydzielając stabilne i równe ciepło. Wewnątrz atanora, gdy otwarło się jego górne drzwiczki, można było dostrzec jajo filozoficzne, napełnione tynkturą, przybierająca już barwę czerwoną, ostatecznie mającą doprowadzić do transmutacji ołowiu w złoto.

Chociaż jednak proces trwał blisko cztery dni, nie przynosił spodziewanego efektu, co dowodziło, iż to, co uzyskał doktor, jednak prawdziwą tynkturą, czyli kamieniem filozoficznym, nie było, i owo wprawiało Illuminatusa w zły nastrój, żeby nie powiedzieć nawet, że we wściekłość.

Czegoś tu było brak… Jednego składnika… Jednego elementu… Tylko czego? I naraz maga olśniło! Ależ tak! W jego niedoskonałej tynkturze zbrakło współistnienia sprzeczności w wymiarze pozamaterialnym. A skąd owo można było pozyskać? Z doskonałego zjednoczenia się materialno-duchowych przeciwieństw: kobiety i mężczyzny – przeistoczonych w androgynie w idealną istność. W istność skupiającą w jedności zarówno pierwiastek męski, jak i kobiecy. I przez takową transmutację utworzyć, z dwu odrębnych i niepełnych istot, jedną, kompletną. I dopiero dodanie do tynktury po kropli wszystkich jej naturalnych wydzielin mogło sprawić, iż w jaju pojawi się prawdziwy kamień filozoficzny. A wówczas? Złota i srebra ile tylko dusza zapragnie, a na dodatek i elixir vitae… Czyli? Bogactwo i… śmierć pokonana!

Gdy tak Illuminatus miotał się od alembika do atanora, gdy mamrotał coś sam do siebie, obcierał pot, który obficie rosił mu czoło, podrzucał węgla do ognia, albo przystawał zamyślony, pan Jakub stał z boku, nie poruszając się nawet. Z początku to dzikie i dziwaczne, to tajemnicze przedstawienie intrygowało go nawet, ale ponieważ czas płynął i tak naprawdę nic się nie działo, począł się nudzić i coraz częściej spoglądać ku zaryglowanym na głucho drzwiom.

Zauważył to alchemik, czarownik, czy diabli wiedzą, kim on tam naprawdę był.

– Kończymy, rychło kończymy. Tyle że w nocy zajdziemy tu jeszcze raz, aby sfinalizować dzieło.

– I po cóż?

– Obaczysz waszmość, obaczysz! I nie pożałujesz, to ci mogę zagwarantować!

* * *

Wieczór nadszedł szybko, tak jak to bywa zimą. Kolację, którą w milczeniu spożywali szlachcic i czarownik, podała jakaś zakwefiona niewiasta, sądząc z postury i ruchów – młode dziewczę, lecz z niekontrolowanego drżenia rąk powleczonych pergaminową skórą – zgrzybiała staruszka.

Zanim zaczęli jeść, Jakub chciał się przeżegnać, jak to miał w zwyczaju, jak to widywał w domu rodzinnym, jak go matka uczyła. Nie udało mu się jednak podnieść ręki dalej niż na wysokość ust. Spróbował raz i drugi – nie wyszło. Dał tedy spokój i nałożył sobie na talerz solidny kawał wołowej pieczeni… A wino było wyśmienite… wino było… wyśmien… wyśm…

* * *

Jakub pędził gdzieś w głąb czarnego tunelu, mijając po drodze gromady skier, przypominających gwiazdy roziskrzone na czystym zimowym niebie. Nie był sam. A właściwie był sam. Był sobą i dziewczęciem, które go z wieczora nakarmiło i starcem zarazem – Adamem Kadmonem, który miał doświadczenie przeżytych wieków. Lecz wciąż odczuwał głód, straszliwy, zwierzęcy, szarpiący mu wnętrzności. Jął więc pożerać samego siebie, odradzać się i znów pożerać… Czuł, jak wchłania w swoją głębię istotę kobiecości Margot – owej Lilith, która zaistniała nim pojawiła się pramatka Ewa, jak stapia się ona z jego istotą męskości. Stał się wszechoceanem ducha i materii, zespolonych ze sobą i przemieszanych tak, iż nie było sposobu, aby je rozdzielić. I naraz ostry ból przeszył jego jaźń, która rozpadła się, zdezintegrowała, a kompletny został tylko jej cień, który wniknął w jajo filozoficzne, zaś niedonoszony płód, który się począł w androgynie, stał się zalążkiem homunkulusa, który ostatecznie zamknięty w butli, miał oczekiwać, aż ojciec/matka już na zawsze, a nie na chwilę błysku eksplodującej świadomości, staną się jednością duchową i fizyczną… in saecula saeculorum…

Jakub popadł w stupor. Margot rozpłynęła się w nicość. Alchemik zarżał z radości. Tynktura przybrała właściwą barwę…

Alchemik, niczym zaczarowany, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w tynkturę, jednocześnie odliczając minuty i drżąc z lęku, iżby w pewnym określonym czasie nie powróciła do pierwotnego koloru. Czas minął. Właściwa barwa pozostała… Odetchnął z ulgą… Od ostatecznego efektu dzieliło go mniej niż grubość źdźbła trawy…

Kolejna noc zbliżała się ku końcowi. Gdzieś w oddali zapiał kogut. Raz… drugi… trzeci… Wiatr gwałtownie załomotał okiennicami… Przerażony szczur z piskiem skrył się w swej norze. Niebo przecięła błyskawica. Zagrzmiało i nastała cisza…

================================================

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Wszyscy ci trzej medycy to postaci historyczne.

2Na Bachusa! – w znaczeniu: do licha!

3Do wszystkich diabłów!

4Ojcze opacie.

5Na Dianę! – tu wyraz bezbrzeżnego zdumienia połączonego z dezaprobatą.

6Drogi przyjacielu.

7Rajfur – stręczyciel, alfons.

8Cadaver Illuminatus de Sandomiria – Trup Oświecony z Sandomierza.

9Urodzony, szlachcic, właściciel wsi.

10Zacny, mieszczanin, rzemieślnik, przedmieszczanin.

11Pracowity, uczciwy, chłop.

12Kochna, staropolska wersja zdrobnienia imienia Katarzyna, ale też gra słów.

13Od łac. calix – kielich.

14Biskup włóczęga, w rzeczywistości nieposiadający własnej diecezji.

15Elektrum, elektron bardzo rzadki minerał stanowiący naturalny stop złota (80%) i srebra (20%) barwy jasnego bursztynu. Jeśli stosunek procentowy metali jest inny, inna też będzie jego barwa – jaśniejsza bądź ciemniejsza.

16Atanor – piec alchemiczny.

==========================================

Diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.:

No przecież to proste! [mruga]

Anagramy słów łacińskio-grecko-hiszpańskich ułożone w formę hiszpańskiego nazwiska.

Składowe:

Atanas – Satanás – Szatan

Ferulci – Lucifer – Lucyfer

Diofio – Ofídio – Wąż

===========================
mail:

Zdziwienie? A przecież stolica Kazachstanu to… Astana – Satana, z wszystkimi „świątyniami”, kolumnami Boaz i Jakim