Groźne następstwa

Groźne następstwa

Stanisław Michalkiewicz michalkiewicz-grozne

Mości panowie, proroctwa mnie wspierają! Zaledwie przed tygodniem w felietonie “Męczeństwo pani reżyserowej” przepowiedziałem, że zostanie ona beatyfikowana – może jeszcze nie teraz, ale za 20 lat, kiedy dialog z judaizmem wejdzie w swoje apogeum – kiedy jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że “Zielona granica” wprawdzie nie została kandydatką do “Oskara”, ale za to – otrzymała nagrodę i to gdzie? – W samym Watykanie!

Co tu ukrywać; w samą porę, bo pani reżyserowa mogłaby się załamać pod ciśnieniem reklamy, jaką jej filmowi zrobił rząd “dobrej zmiany”, pod wpływem porażki na odcinku “Oskara”, no i wreszcie – pretensji ze strony Volksdeutsche Partei, która zgrzyta na nią zębami, że nie mogła wytrzymać, by tego filmu nie pokazać jeszcze przed wyborami – od czego Volksdeutsche Partei może je przegrać.

Teraz jednak już nie musi się załamywać, bo pewnie sama nie spodziewała się takiej odsieczy i to ze strony znienawidzonego Kościoła katolickiego. Ale może się i spodziewała, bo przecież dialog z judaizmem toczy się również w Watykanie, więc jeśli jeszcze w dodatku rabiny sypnęły złotem, to nagroda była murowana, jako że to właśnie w Rzymie odkryli, że nie ma takiej bramy, której by nie przeszedł osioł obładowany złotem. Nie ma takiej bramy – a więc również dotyczy to Bramy Spiżowej.

O ile zatem pani reżyserowa mogła spodziewać się takiej odsieczy, to Naczelnik Państwa i w ogóle – rząd “dobrej zmiany” – nie mógł spodziewać się takiego noża w plecy. Wprawdzie Episkopat, wdzięczny za dobrodziejstwa doznane od rządu, opublikował “Vademecum wyborcze katolika”, w którym nie tylko proklamował nowy grzech, ale zawarł rozmaite zbawienne wskazówki – jak katolicy powinni głosować.

Nowy grzech, mówiąc nawiasem, nie jest taki znowu nowy, bo raczej odnowiony. Po raz pierwszy bowiem ten nowy grzech został ogłoszony w roku 1995 przez JE biskupa Tadeusza Pieronka. Najwyraźniej obawiając się, że wielu obywateli nie zechce wybierać między dżumą a tyfusem, czyli między Lechem Wałęsą, a Aleksandrem Kwaśniewskim. Ekscelencja ogłosił, że grzechem jest powstrzymanie się od uczestnictwa w wyborach.

Już miałem się z tego spowiadać, ale kiedy okazało się, że wybory wygrał Aleksander Kwaśniewski i już nie trzeba było mobilizować elektoratu dla Lecha Wałęsy, tylko raczej zakręcić się koło nowego prezydenta, Jego Ekscelencja na łamach “Życia Warszawy” nie tylko ten grzech odwołał, ale w dodatku pryncypialnie skrytykował tych, którzy “nadużywali religii dla celów politycznych”.

Więc i teraz pan prof Zoll krytykuje to “Vademecum”, że nie piętnuje “mowy nienawiści” i innych modnych myślozbrodni, zawodowy katolik, pan red. Tomasz Terlikowski podejrzewa, że “Vademecum” zostało zredagowane w interesie politycznym niektórych partii, a dominikanin, ojczyk Paweł Gurzyński zachodzi w głowę (“zachodzim w um z Podgornym Kolą…”), jak możliwe jest głoszenie jednym tchem “obrony życia” z wypychaniem migrantów z powrotem za białoruską granicę – co nieubłaganym palcem wytknęła naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu właśnie pani reżyserowa.

Wprawdzie najgorsze są nieproszone rady, ale z drugiej strony wśród uczynków miłosiernych co do duszy jest: “nieumiejętnych nauczać”, więc spełniając dobry uczynek informuję przewielebnego ojczyka Pawła Gurzyńskiego, że abortowane dziecko nie popełnia niczego nielegalnego, nawet nie próbuje przekraczać polsko-białoruskiej granicy bez stosownego zezwolenia, podczas gdy migranci właśnie to próbują robić i to w dodatku – z niskich pobudek, czyli pragnienia “godnego życia” na koszt europejskich podatników.

Różnica jest więc widoczna już na pierwszy rzut oka, a tymczasem chrześcijaństwo nikomu nie nakazuje naiwności, ani braku spostrzegawczości, której przewielebnemu ojczykowi najwyraźniej brakuje. Czego tam uczą w seminariach tych wszystkich dominikanów? Tajemnica to wielka.

Inna sprawa, że pan redaktor Terlikowski, mimo swego zaangażowania po jasnej stronie Mocy, nawet dobrze kombinuje. Rzeczywiście; wśród siedmiu szarad, jakie Episkopat  zadał katolikom, jest wskazówka, co do której pan red. Terlikowski może mieć rację, że chodzi o Zjednoczoną Prawicę.  Chodzi o “etyczny kształt procesów gospodarczych”.

Na pierwszy rzut oka można by sobie pomyśleć, że jest to wezwanie do głosowania na Konfederację, ponieważ to właśnie ona sprzeciwia się fiskalnemu rabunkowi oraz przekupywaniu przez rząd obywateli ich własnymi pieniędzmi – ale kiedy głębiej wnikniemy w treść tej szarady, to Konfederacja odpada. Jeszcze bowiem podczas kampanii wyborczej w roku 2019, kiedy to pozostałe ugrupowania licytowały się, które wyda więcej pieniędzy na przychylanie wszystkim nieba, Konfederacja nie wzięła w tej licytacji udziału oświadczając, że ona nikomu nie zamierza nic dawać, ale nie będzie też obywateli fiskalnie rabować.

Teraz zresztą to powtarza – że nie zamierza nic dawać nikomu. Nikomu – a więc również przewielebnemu duchowieństwu. Nietrudno się domyślić, że takie stanowisko nie ma nic wspólnego z “etycznym kształtem procesów gospodarczych” w rozumieniu Episkopatu.  Volksdeustche Partei wprawdzie licytuje się z Naczelnikiem Państwa, że kobietom zafunduje bezpłatne skrobanki – ale jeśli chodzi o przewielebne duchowieństwo, to nie tylko nie zamierza mu nic  dawać, ale jeszcze – jak zdradził Wielce Czcigodny Sławomir Nitras – zamierza mu “odpiłowywać”. Zatem Volksdeutsche Partei odpada.

O Lewicy szkoda nawet mówić, bo na przykład moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus utopiłaby przewielebne duchowieństwo, podobnie jak cały Kościół katolicki w łyżce wody, nie mogąc darować konfuzji, kiedy to w wieku 14 lat się spowiadała, a spowiednik chciał wiedzieć, czy już się bzykała. Jak tam było, tak tam było, słowem – Lewica też odpada.

Jeśli chodzi o “Trzecią Drogę”, to PSL znane jest raczej z zagarniania ku sobie, a jeśli nawet nie wyłącznie ku sobie, to ku “polskiej wsi” –  więc i ona odpada. Pozostaje tylko Zjednoczona Prawica i rzeczywiście – ona daje każdemu, ze szczególnym uwzględnieniem przewielebnego duchowieństwa – i to są te “etyczne podstawy procesów gospodarczych”.

Więc z jednej strony Episkopat wydając “Vademecum” zachował się prawidłowo, to znaczy – lojalnie – ale z drugiej strony watykańska centrala podłożyła Naczelnikowi Państwa świnię. Dobrze to nie wygląda, zwłaszcza w świetle Ewangelii, która przestrzega, że królestwo wewnętrznie rozdarte się nie ostoi. Wprawdzie w innym miejscu Ewangelia zaleca, by lewica nie wiedziała, co robi prawica, ale przecież nie w takich poważnych sprawach, kiedy gra toczy się o całą pulę!

Tedy przypisuję ten paroksyzm postępom w dialogu z judaizmem, który sprawi nam jeszcze więcej i większych niespodzianek. Wprawdzie po 15 października wszyscy o wszystkim będą starali się jak najszybciej zapomnieć, ale z drugiej strony – co się stało, to się nie odstanie.

Czekisty sze dżywują

Czekisty sze dżywują

Stanisław Michalkiewicz    tygodnik „Najwyższy Czas!”    28 września 2023 czekisty

Nu, nu… Nu nu… Nu nu…

Panie Piperman, czy panu się dobrze czuje?

A dlaczego mnie ma się niedobrze czuć, panie Biberglanc?

Co znaczy: dlaczego? Panu siedzisz, jak na bosiny, kiwasz pana głową i powtarzasz: „nu, nu…” Żaden normalny czekista, ach, co ja mówię – żaden normalny człowiek tak nie robi!

A skąd panu wie, panie Biberglanc, jak robi normalny człowiek? Panu znasz jakiego normalnego człowieka? Przecież my, stare czekisty, żadnego normalnego człowieka nigdy nie widzieliśmy na oczy! Myśmy widzieli albo innych starych czekistów – a sam pan powiedz, czy taki stary czekista może być normalny? – albo wrogów klasowych, kontrrewolucjonierów, co tośmy ich wysyłali do dołu z wapnem. Nawet mój żęcz, ten co jest w ABW, ale prywatnie – bardzo porządny człowiek – to on, między nami, też ein myszygene Kopf. To skąd panu masz wiedzieć, jak robi normalny człowiek?

Ciszej, panie Piperman! Co panu tak krzyczysz o tym dołu z wapnem? Pan myślisz, że minimum konspiracyjne jest odwołane? Jakby ono było odwołane, kto który by dzisiaj mówił, że on „bez swojej wiedzy i zgody”, a?

Panie Bibegrlanc, ile razy ja mam pana powtarzać, że ja nigdy nic nie myszlę?

Nu, to jak pan nigdy nic nie myszlisz, to co pan robisz, jak pan kiwasz głową i powtarzasz: „nu, nu …?

Ja sze dżywuję.

A czemu panu tak sze dżywuje? Może Donaldu Tusku, albo temu – jak mu tam – o, temu Czaskoskiemu?

Jakbym ja panu nie znał, to bym pomyszlał, że pan nie jestesz żaden czekista, tylko jakisz głupi goj. Jak ja mógłbym sze dżywowacz temu, czy tamtemu, jak ony wszystkie są pod kontrolą?

Nu, to, to ja wiem, panu nie potrzebujesz mnie uczycz robicz dżeci. Ale czego pan kiwasz głową i powtarzasz: „nu, nu…?” Czym sze pan dżywujesz?

Ja sze dziwuję filmem, jaki ja oglądnąłem 16 wrzesznia w rządowej telewizji.

A co to za filmu? Były momenty, czy nie było?

Nie chodży o żadne momenty; momentom to ja bym sze nie dżywował, bo teraz nikt nie robi filmów bez momenty. Podobnież nawet pani reżyserowa, co to zrobiła tę „Żeloną granicę”, też dała tam momenty. Ja sze dżywuje, że ten film pokazała rządowa telewizja i to w dodatku teraz.

A co to za film, panie Piperman? Ja żaden film w rządowej telewizji nie oglądałem, bo ja jestem zadaniowany tylko na TVN.

To jest film amerykański.

Nu i co, że on amerykański? Jak panu myszlisz, jakie filmy ma teraz pokazywacz rządowa telewizja, jak nie amerykańskie?

Jakby un był tylko amerykański, to ja bym sze nie dżywował, panie Biberglanc. Ja sze nie dżywuje, że on amerykański, tylko ja sze dżywuje, że rządowa telewizja taki film amerykański pokazała akurat teraz, kiedy Ameryka jest sojusznikiem, a jak panu pamięta – to sojusze – rzecz szwięta!

A jak sze ten film nazywa?

Un sze nazywa „Vice” i un jest o amerykańskim wyceprezydencze Dicku Cheneyu, co to był wiceprezydentem u młodego Busha.

I co, panie Piperman? Opowiadaj pan!

Un pokazuje, że te wszystkie amerykańskie ważniaki, to banda gangsterów, co to za piniędze wywołują wojny.

I pan sze dżywujesz? A co innego Stalinu kazał nam, starym czekistom mówicz? Że to gangstery i wojenne pogrzebacze!

Jakie znowuż pogrzebacze, panie Biberaglanc? Nie żadne „pogrzebacze”, tylko podżegacze! Ja temu sze nie dżywuje, bo co prawda, to prawda, tylko temu, że rządowa telewizja to puszczyła akurat teraz, kiedy tylko patrzecz, jak będą wybory.

No dobrze, panie Piperman – ale opowiadaj pan dalej. Co robią te gangstery?

Ten cały Dick to cwaniak i gangster, ale na przykład taki młody Bush, co to był prezydentem, to też cwaniak, ale głupek, którego Cheney wypuszczył na drugą wojnę do Iraku i Afganistanu.

Ooo, tak mi pan mów! Takie filmy to kręczyły w Ameryce nasze Żydki, jak im Soros sypnął złotem, żeby z młodego Busha zrobiły marmoladę.

A po co, panie Biberglanc, ony miały zrobicz z niego marmoladę?

Ja rozumię, pan zapomniał. Ale jak tak, to słuchaj pan i ucz sze wielkiej polityki. Najsampierw Soros założył w Rosji jaczejkę dla społeczeństwa otwartego i tam wżął nasze Żydki, to znaczy nie nasze, tylko takie ruskie, na oligarchów. Ony poiły Jelcyna wódką, to on nie zauważył, jak ony całą Rosję wżęły sobie w arendę. A jak Jelcynu zaczął chorowacz od tej wódki, to ony wżęły i wyznaczyły na nowego prezydenta tego Putina. I myszlały, że Putinu też będże taki, jak Jelcynu, ale Putinu ich przechytrzył i ony muszały z Rosji uczekacz. W ten sposób Soros straczył ruskie alimenty. To on wtedy poszedł do młodego Busha, żeby mu tych alimentów odzyskał, ale Bushu nie chczał. To Soros sze strasznie obrażył, bo on kiedysz nie tylko Bushu podał rękę, kiedy on szedł bankurowacz, ale w dodatku dał mu u szebie posadę, żeby miał na papierosy. Ale Bushu myszlał, że ony są kwita, bo stary Bush podobro powiedżał Sorosu, że będzie wojna w Iraku i on sprzedał te pola naftowe, co potem Saddam ich podpalił. To jak Soros sze obrażył, to on sypnął zlotem, żeby Żydki w Hollywood zrobiły z Busha marmoladę, a ony ponakręcały rożnych filmów, że to gangstery i głupek i dały im Oskary. Ten film, co pan, panie Piperman go wydżałesz i co sze tak dżywujesz, to on chyba z tych.

Może i z tych – ale dlaczego rządowa telewizja w Polsce puszczyła go akurat teraz?

Tu pan masz Recht, panie Piperman, że sze pan dżywujesz, bo na to składa się pewnie szeregu zagadkowych przyczyn. Czyżby Amerykany znowu kazały rządu wszystko oddacz za darmo Ukrainie i na dodatek kupicz to całe zboże? Widżysz pan, jak też zaczynam sze dżywowacz, a jak ja sze dżywuję, to muszę robicz to samo, co i panu, to znaczy – kiwacz głową i powtarzacz: „nu, nu… Nu, nu…

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Męczeństwo pani reżyserowej […i beatyfikacja??].

Męczeństwo pani reżyserowej

Stanisław Michalkiewicz    26 września 2023 micha

Może jeszcze nie teraz, ale za jakieś 20 lat, kiedy nikt w Polsce nie będzie już się buntował przeciwko uczestnictwu naszego nieszczęśliwego kraju w IV Rzeszy, a „aktywiszcza”, co to współczują biednym migrantom, przerzucanym przez polską granicę przez idący im na rękę zbrodniczy reżym Aleksandra Łukaszenki, będą przez Yad Waszem uznani za „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, kiedy dialog z judaizmem wejdzie w swoje apogeum, możemy spodziewać się kolejnej beatyfikacji, tym razem – beatyfikacji pani reżyserowej Agnieszki Holland. Na naszych oczach bowiem doświadcza ona niewymownych katiuszy, spowodowanych męczeństwem, jakiego wobec niej dopuszcza się państwo polskie, a szczególnie jego agendy powiązane z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych oraz związane z rządem „dobrej zmiany” niezależne media w związku z nakręceniem przez nią filmu „Zielona granica”, który w Wenecji został wyróżniony nagrodą pocieszenia. Powiedziała nawet, że nie czuje się w Polsce bezpiecznie. Rzeczywiście – Stalin już dawno nie żyje, więc co tu ukrywać – wszystko się może zdarzyć. Tym bardziej, że pani reżyserowa doznaje tego męczeństwa po raz kolejny, a właściwie doznaje go nieprzerwanie – co wynika z wypowiedzi, jakiej udzieliła w swoim czasie pani Krystynie Naszkowskiej do książki „My, dzieci komunistów”. Pani reżyserowa uskarża się tam na katiusze związane z określeniem „żydokomuna”, które boleśnie ją dotyka, jako „stygmatyzujące”.

Może i dotyka, nawiasem mówiąc – nie tylko ją, bo tak się składa, że i inni Żydowie, np. pan prof. Paweł Śpiewak energicznie przeciwko niemu protestowali. Obawiam się, że jak zwykle przesadzali, bo „żydokomuna” jest określeniem ścisłym, a nie żadnym epitetem. Wyobraźmy sobie dwa kręgi; jeden to Żydowie, a drugi – to komuna. Te kręgi częściowo na siebie zachodzą, a miejsce, gdzie zachodzą, to jest właśnie żydokomuna. Jest to poza tym określenie użyteczne również z tego powodu, że Żydowie – chociaż pani reżyserowa twierdzi, że w komunizmie pociągał ich internationalismus – zawsze tworzyli w ruchu komunistycznym coś w rodzaj partii wewnętrznych, najwyraźniej rozpoznając się, być może po zapachu – no bo przecież po czymś rozpoznawać się musieli, zwłaszcza jak pozmieniali sobie nazwiska. Więc bardzo możliwe, że i pani reżyserowa trochę z tymi męczeństwami przesadza, zresztą – nie tylko z tymi – bo niedawno porównała egzotycznych migrantów znad polsko-białoruskiej granicy do holokaustników. Tu już pojechała po bandzie, bo pamiętamy, jak izraelskie władze ofuknęły prezydenta Zełeńskiego za porównanie ukraińskich strat do ofiar holokaustu – ale na razie nie słychać, żeby ktoś z tego powodu ofukiwał również panią reżyserową. Musi ona cieszyć się w środowiskach żydowskich jeszcze większym prestiżem, niż prezydent Zełeński, który nigdy nawet nie kandydował do „Oskara”.

W związku z tym rozmaici podejrzliwcy – jak to ich z czułością nazywa pani reżyserowa – „kanalie” – demonstrują wątpliwości, czy przypadkiem „Zielona granica” nie została aby obstalowana przez rząd „dobrej zmiany”, żeby w ten sposób uzyskać dodatkowy pretekst, by dźgać Donalda Tuska w chore z nienawiści oczy. Wprawdzie sypnął na niego złotem pan Rafał Trzaskowski – oczywiście nie z własnej kieszeni, co to, to nie, tylko z warszawskiej – ale to drobiazg niewątpliwy w porównaniu z 380 tysiącami euro z Euroimages – funduszu filmowego Rady Europy oraz forsą z Europejskiej Akademii Filmowej, której przewodniczącą jest właśnie… pani reżyserowa – a maczają tam palce funkcjonariusze rządowi z Republilki Federalnej Niemiec i tamtejsze środowiska filmowe. Na pieniądzach oczywiście nie pisze, że pochodzą, dajmy na to, z BND – więc wszystko jest gites-tenteges.

Dało to podejrzliwcom dodatkowe powody do bluźnierczych porównań „Zielonej granicy” do nakręconego w III Rzeszy słynnego filmu „Heimkerr”, również z udziałem polskich aktorów, którzy jednak nie zostali z tego powodu beatyfikowani, tylko przeciwnie – musieli za to pokutować. No ale chociaż IV Rzesza nie może różnić się zasadniczo od Rzeszy III, to przecież nie musi też być bliźniaczo podobna, przynajmniej do czasu. Nie o to zresztą chodzi, bo jeśli o tym wspominam, to dlatego, że wśród rozlicznych zalet pani reżyserowej, niczym brylant w koronie błyszczy dryg do pieniędzy. Ale dryg najwyraźniej drygowi nierówny, bo o ile np. Judenrat „Gazety Wyborczej” z powodu drygu do pieniędzy nie znajduje słów oburzenia wobec przewielebnego ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka, to za to samo panią reżyserową raczej chwali.

Wydaje się jednak, że w tym przypadku podejrzliwe „kanalie” nie mają racji, chociaż rzeczywiście – nie da się ukryć, że rząd „dobrej zmiany” rzucił się na „Zieloną granicę” z żarłocznością sępa. Trudno sobie bowiem wyobrazić lepszy prezent na miesiąc przed wyborami, kiedy to dźgany nieubłaganym palcem w chore z nienawiści oczy Donald Tusk, nie wie, co odpowiedzieć. Wyobrażam sobie, jak w duchu pomstuje na panią reżyserową, że nie mogła wytrzymać, by nie pokazać swojego filmu przed wyborami tym bardziej, że jego podejrzenia muszą też kierować się w stronę Rafała Trzaskowskiego. On kampanię wyborczą najwyraźniej odpuścił, pozwalając, by brylował w niej wyłącznie Donald Tusk. Ale to wkrótce będzie miało swoje konsekwencje, bo jeśli Volksdeutsche Partei październikowych wyborów nie wygra, to zaraz jakaś Schwein postawi pytanie, kto za tę porażkę odpowiada, a wtedy nieubłagany palec nie będzie miał innego wyboru, jak wskazać na Donalda Tuska, który w rezultacie będzie musiał ustąpić pierwszego miejsca panu Rafałowi, dzięki czemu zostanie on niekwestionowanym kandydatem Volksdeutsche Partei na tubylczego prezydenta w wyborach w 2025 roku.

Najwyraźniej pan Rafał w maju ubiegłego roku nie rozmawiał z wpływowymi amerykańskimi Żydami: Ronaldem Lauderem i Sorosem juniorem o duni Maryni, tylko o sprawach poważnych. „Kto tam, gdzie trzeba, zamilczy roztropnie, a wytrwa choć pod młotem – celu swego dopnie” – pisał Adam Mickiewicz. Nie tylko zresztą swego, bo kiedy już Amerykanie w przyszłym roku zakończą awanturę na Ukrainie, to przyjdzie czas na realizację ustawy numer 447 – a któż lepiej pokieruje tą sprawą, jak nie pan Rafał Trzaskowski, któremu odpowiedni grunt właśnie przygotowuje pani reżyserowa, wpisując się swoim dziełem w „pedagogikę wstydu”, której celem jest wytresowanie mniej wartościowego narodu tubylczego, by w żadnej sprawie nie ośmielił się sprzeciwiać „żydokomunie”, której – jak wiadomo – „nie ma”, podobnie jak afery wizowej, Wojskowych Służb Informacyjnych, czy izraelskiej broni jądrowej.

Stanisław Michalkiewicz

Jak zgasić Słońce? Wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie

Jak zgasić Słońce?

Stanisław Michalkiewicz   23 września 2023 michalkiewicz

Wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie” – przestrzegał Czesław Miłosz. Cóż dopiero – całe stada wariatów, którym w dodatku udało się przechwycić władzę polityczną? To jest niebezpieczeństwo jeszcze gorsze od upadku asteroidy, bo wtedy, chociaż nastąpiło masowe wymiernie, to przecież życie na Ziemi przetrwało, a nawet się odrodziło w imponująco licznych i złożonych formach, podczas gdy wariaci prawdopodobnie doprowadzą do całkowitej zagłady nie tylko życia ludzkiego, ale i każdego innego.

Przed laty odwiedziłem w prowincji Alberta w Kanadzie muzeum dinozaurów. Zgromadzono tam mnóstwo szkieletów tych gadów; okropne gnaty, których oglądanie szybko mi się znudziło. Ale obok gnatów były również modele kuli ziemskiej w różnych epokach geologicznych i to było arcyciekawe. Oglądając uważnie te modele, zauważyłem, że w epoce kredy na Ziemi musiało być bardzo ciepło, bo poziom mórz wyższy był od obecnego o 200 metrów, a na planecie w ogóle nie było lodu nawet na biegunach. Potem jednak z zagadkowych przyczyn musiało się ochłodzić, bo poziom mórz obniżył się mniej więcej do obecnego, jako że znaczna część wody została uwięziona w czapach lodowych na biegunach (lodowiec na Antarktydzie ma od 2 do 5 kilometrów grubości), w wiecznych śniegach, lodowcach w górach i tak dalej. Jakie przyczyny to sprawiły, skoro na Ziemi nie było ludzi, więc ówczesne – dość zasadnicze, jak widzimy – zmiany klimatyczne nie mogły mieć przyczyn antropogenicznych, czyli spowodowanych działalnością człowieka?

Jakie są to przyczyny – o tym mówiłem i na konferencji anty-klimatycznej w Gliwicach i przy innych okazjach, więc nie będę tu tego powtarzał. Jeśli nawiązuję do tamtych odwiedzin w muzeum dinozaurów w kanadyjskiej prowincji Alberta, to dlatego, że przed kilkoma dniami odwiedził to muzeum mój Honorable Correspondant z Kanady i natychmiast zawiadomił mnie, iż pozostały tam tylko gnaty jurajskich gadów, natomiast modele kuli ziemskiej z różnych epok geologicznych zostały stamtąd usunięte, zaś personel nie potrafił, albo nie chciał udzielić mu odpowiedzi, dlaczego tak się stało. Jesteśmy tedy skazani na domysły, ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się! Otóż ja się domyślam, że szajka wariatów i łajdaków, którzy dla zagadkowych przyczyn dotychczas wariatów politycznie wspierają, usunęła te modele na wszelki wypadek – żeby nikt już ich nie oglądał i nie wyciągał żadnych wniosków, ani też nie dopuszczał żadnych wątpliwości wobec zatwierdzonej przez wariatów do wierzenia antropogenicznej przyczyny zmian klimatycznych.

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to najpewniej chodzi o pieniądze, toteż obok wariatów wspomniałem również o łajdakach, którzy na lansowaniu antropogenicznej przyczyny zmian klimatycznych robią lukratywne geszefty w postaci wypłukiwania złota z powietrza. Kiedyś marszałek Piłsudski, chcąc zilustrować jakiś absurd, wspomniał o spółce do wypłukiwania złota z powietrza. Tymczasem dzisiaj, po 100 latach, wypłukiwaniem złota z powietrza, czyli handlowaniem limitami dwutlenku węgla, zajmują się rozmaite goldmany-sachsy i inni finansowi gradziarze. A dlaczego? A dlatego, że pomogli wariatom uchwycić władzę polityczną, dzięki czemu wariaci mogli wylansować i narzucić wszystkim – zwłaszcza biednym, głupim dzieciom – pogląd, że zmiany klimatu mają przyczynę antropogeniczną.

Ale nie tylko o pieniądze tu chodzi. Chodzi również o tresurę miliardów ludzi, których będzie można wziąć za mordę jak nie pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa, to pod pretekstem globalnego ocieplenia – ale żeby to było możliwe, to najpierw trzeba wszystkich oduraczyć, a któż lepiej oduraczy, jeśli nie wariaci? Toteż z niepokojem przyjąłem wiadomość, że w Kongresie USA, a więc mocarstwa trzymającego palec na atomowym cynglu, odbyła się debata na temat UFO i kosmitów, połączona z zaprzysięganiem jakichś świadków, których – jak zauważył Rejent Milczek – „nie brak na tym świecie”. Teraz jacyś zasuszeni kosmici zostali nawet pokazani, co prawda na niezbyt wyraźnych fotografiach, więc pojawiły się fałszywe pogłoski, że to tylko ususzone zwłoki alpak – ale NASA się odgraża że będzie prowadziła intensywne badania w tym kierunku.

Takie badania muszą sporo kosztować; to się rozumie samo przez się, więc nic dziwnego, że naukowcy zbiegną się tam jak muchy do… – no, mniejsza z tym – i na pewno namnożą mnóstwo „koncepcji” – jeszcze więcej, niż Kukuniek jest w stanie wyprodukować w ciągu godziny. I pomyśleć, że członkowie sekty Antrovis, do której należała pani Barbara Labuda, co to podobno odbywała międzyplanetarne podróże na miotle, a w międzyczasie urzędowała jako minister w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego w sposób nie zwracający niczyjej uwagi – załatwiali te sprawy bezinwestytyjnie, jeśli oczywiście nie liczyć kosztów wódeczki i jakichś ziółek!

Ale UFO i kosmici, to jeszcze nic w porównaniu z projektami z pozoru bardzo ambitnymi, ale przypominającymi utwór literacki autorstwa Fryderyka Bastiata, dowcipnego francuskiego prawnika i szermierza wolnego rynku. Chodzi mi oczywiście o tak zwane porozumienie paryskie z 2015 roku, na podstawie którego wariaci, co to opanowali Organizację Narodów Zjednoczonych, nakłonili wiele państw do podjęcia przedzjazdowego zobowiązania, że obniżą temperaturę na Ziemi o półtora stopnia Celsjusza.

Ponieważ jest forsa do przejęcia, to w środowisku wariatów pojawiło się mnóstwo pomysłów, jak to zrobić. W ten oto sposób narodziła się nowa dyscyplina naukowa w postaci „geoinżynierii”. Jednym z pomysłów podsuniętych przez wariatów – geoinżynierów, jest przysłonięcie Słońca. Tu wariaci – jak to wariaci – różnią się między sobą w pomysłowości. Jedni chcieliby umieścić w przestrzeni kosmicznej mnóstwo luster, które odbijałyby promienie słoneczne i zaraz na Ziemi zrobiłoby się chłodniej. Inni z kolei nie chcą żadnych luster, tylko chcą zwiększyć jasność chmur – żeby to one odbijały słoneczne promienie. Znowu inni wariaci uważają, że najlepiej będzie rozpylać w atmosferze aerozole, przede wszystkim – związki siarki – które też będą odbijały promienie słoneczne. Zwracam uwagę, że wszystkie te pomysły zmierzają do ograniczenia wpływu Słońca na Ziemię.

Z identyczną inicjatywą wystąpili jeszcze w XIX wieku – o czym właśnie pisze Fryderyk Bastiat w swoim utworze któremu nadal formę petycji do króla – producenci świec, lamp i innych urządzeń oświetlających. Domagali się oni od króla, by podjął starania na rzecz zlikwidowania nieuczciwej konkurencji ze strony Słońca, które nie tylko wciska się w każdą szparę, ale w dodatku – w odróżnieniu od nich – nie płaci podatków. Jak widzimy wariactwo ma swoją długą tradycję, z tym, że w XIX wieku wierzono jeszcze w omnipotencję króla, to znaczy – państwa – podczas gdy dzisiaj bardziej wierzy się w naukę i wynajętych ekspertów, co to za pieniądze udowodnią wszystko.

Stanisław Michalkiewicz

Klimat w służbie rewolucji

Klimat w służbie rewolucji

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    19 września 2023 michalkiewicz

Nareszcie się wyjaśniło, dlaczego Polska aktywnie włączyła się do walki z klimatem, a rząd „dobrej zmiany” nawet utworzył specjalny resort. Poza tym Naczelnik Państwa, jako wirtuoz intrygi, albo z inicjatywy własnej, albo z inspiracji jakichś starszych i mądrzejszych, nakazał przeforsowanie tej sprawy po cichu, kiedy obywatele onanizują się wyborami; kto wygra, kto przegra, kto dostanie jedynkę, a kto dwójkę; czy pan mecenas Giertych opowie się za aborcją, czy przeciw, wreszcie – czy pani Zych nazwie Putina „zbrodniarzem wojennym”, czy przyzwoitość i dobre wychowanie skłoni ją do powściągliwości.

Wykorzystując pogrążanie się opinii publicznej w przedwyborczym amoku, Sejm uchwalił nowelizację prawa geologicznego. Co tam kogo obchodzi jakaś geologia, kiedy tu chodzi o powstrzymanie Tuska, albo o przepędzenie Kaczyńskiego? Geologia w takiej sytuacji nie obchodzi nikogo, więc wzorując się na sztuczkach amerykańskiego Kongresu, który bardzo często doczepia do różnych „obojętnych” ustaw jakieś szalenie ważne szczegóły, rząd „dobrej zmiany” wykorzystał akurat nikogo nie obchodzącą „geologię”, jako instrument do przywrócenia w Polsce komunizmu i to w postaci radykalnej, bardzo podobnej do tego w Korei Północnej.

16 czerwca Sejm uchwalił ustawę o zmianie ustawy Prawo geologiczne i górnicze, wprowadzając tam rozwiązania, które mogą doprowadzić – i doprowadzą – do zasadniczej zmiany stosunków własnościowych w naszym nieszczęśliwym kraju, to znaczy – do likwidacji de facto własności prywatnej, a w każdym razie – do drastycznego ograniczenia uprawnień właścicielskich na rzecz biurokratycznej samowoli gangu pod nazwą „Ministerstwo Klimatu”,. Ostatecznie za ustawą, to znaczy – za odrzuceniem uchwały Senatu, który ustawę tę odrzucił – głosowało 219 posłów Prawa i Sprawiedliwości, trzech było przeciw, a pięciu nie głosowało. Koalicja Obywatelska głosowała przeciwko (126 posłów – 2 nie głosowało), podobnie jak Konfederacja, której 9 posłów głosowało przeciw – i – o dziwo – również Lewica, której przemiany komunistyczne nie mogą się nie podobać – więc jeśli głosowała przeciwko, to pewnie tylko ze względu na Jarosława Kaczyńskiego, który najwyraźniej padł na mózg nie tylko panu mecenasowi Romanowi Giertychowi, ale również mojej faworycie, Wielce Czcigodnej Joannie Scheuring-Wielgus. Tak czy owak 41 posłów Lewicy głosowało przeciw, a dwóch nie głosowało. Niewiarygodne – ale przeciw tej nowelizacji głosowała również „Trzecia Droga” (6 głosów przeciw), podczas gdy 3 posłów Kukiz 15 głosowało za, podobnie jak 3 posłów Lewicy Demokratycznej (Andrzej Rozenek, Joanna Senyszyn i Robert Kwiatkowski – a więc komuna o najczarniejszych podniebieniach) oraz trzech posłów koła „Polskie Sprawy”, czyli „róbmy sobie na rękę”, w osobach Zbigniewa Girzyńskiego, Agnieszki Ścigaj i Andrzeja Sośnierza) oraz dwóch posłów niezrzeszonych: Zbigniewa Ajchlera i Lukasza Mejzy. Ujawniła się tedy komuna, tym razem tylko częściowo bezbożna, bo w większości – pobożna; taka krzyżówka Stalina i Trzech Krzyży.

Pozory legalności są następujące: Gang pod nazwą Ministerstwo Klimatu, będzie wydawał koncesje na magazynowanie w podziemnych magazynach zbrodniczego dwutlenku węgla. Oczyma duszy już widzę, jak gangi dotychczas tylko wypłukujące złoto z powietrza, to znaczy – handlujące limitami tego zbrodniczego gazu, będą starały się o koncesje na jego składowanie – oczywiście nie za darmo; o tym nie ma mowy – i dlatego zaplecze polityczne rządu „dobrej zmiany” tak skwapliwie ten pomysł poparło. Któż nie chciałby zostać panem prezesem Danielem Obajtkiem, skoro każdy nosi w swoim tornistrze stosowne predyspozycje? W ten sposób Polska stanie się terenem obfitości zbrodniczego dwutlenku węgla, dzięki czemu wody podziemne mogą od razu być eksploatowane jako gazowane. Ale na tym oczywiście nie koniec, bo obok „sektorów strategicznych” w gospodarce, to znaczy prowadzonych przez spółki Skarbu Państwa, w których pierwszorzędne synekury mają przyjaciele kolejnych rządów, wspomniana nowelizacja wprowadza pojęcie „złóż strategicznych”, które mają pełnić rolę podobną do strategicznych sektorów w gospodarce. Ale nie tylko, bo właśnie dopiero tutaj przez gangiem otwierają się nieznane przedtem możliwości. Tam, gdzie w głębi ziemi zostaną zlokalizowane złoża strategiczne, miejscowe gminy mają wprowadzić zakaz lokalnej zabudowy, a uprawnienia wojewodów idą jeszcze dalej, bo mogą oni opieszałe, albo nie dość skwapliwe gminy obkładać surowymi karami – od 30 do 120 tysięcy złotych. Najważniejsza jest jednak możliwość objęcia aż 75 procent terytorium naszego nieszczęśliwego kraju, tak zwaną „sekwestracją”. Ta „sekwestracja” jest podobna w następstwach do wywłaszczenia, bo oznacza, że właściciel każdej działki na tym terenie nie tylko nie będzie mógł na niej nic zrobić, ale także – jeśli taki rozkaz padnie – rozebrać istniejące już budynki. Jest tedy sprawą oczywistą, że takiej działki nikt też nie kupi – bo i po co? Ponieważ formalnie „sekwestracja” nie jest wywłaszczeniem, żadne odszkodowanie właścicielowi nie przysługuje, ani też nie przysługuje mu odwołanie.

Ponieważ podejrzewanie Umiłowanych Przywódców, którzy tę nowelizację przeforsowali o jakiekolwiek motywacje ideowe poza umiłowaniem korzyści płynących z etatyzmu i jego skrajnych postaci – socjalizmu i komunizmu – podejrzewać niepodobna, decyzja Naczelnika Państwa i jego kamaryli musi mieć drugie dno. Wcale bym się tedy nie zdziwił, gdyby ta ustawa – a być może w kolejce czekają już następne – będzie podgatowką do rozpoczęcia realizowania w Polsce amerykańskiej ustawy nr 447 – bo w sytuacji wytworzonej na skutek „sekwestracji”, bardzo wiele nieruchomości może zostać po prostu porzuconych, więc nikt nie będzie protestował przeciwko zmianie stosunków własnościowych, po której ta ustawa zostanie zmieniona jeszcze raz – tym razem w sposób korzystny dla nowych właścicieli. A gdyby ktokolwiek chciał przeciwko temu zaprotestować, to nie będzie miał gdzie, bo właśnie stary żydowski grandziarz Jerzy Soros kupił sobie dziennik „Rzeczpospolita”. W ten sposób środowiska żydowskie już teraz dysponują w Polsce sporym segmentem rynku medialnego, bo wspomniany Soros ma co najmniej 11 procent udziałów w spółce „Agora” wydającej „Gazetę Wyborczą”, a stacja telewizyjna TVN stanowi własność Discovery Communication, której prezesem jest pan David Zaslaw, z pierwszorzędnymi korzeniami, podobno nawet warszawskimi. TVP nie będzie oczywiście żadną przeciwwagą i to bez względu na wynik wyborów, bo na jej antenie przeciwko rządowi nikt nie ośmieli się pisnąć tym bardziej, że podziemne magazyny zbrodniczego dwutlenku węgla w Polsce będą wykorzystywane przez Niemcy i inne państwa poważne, a poza tym nie zapominajmy, że w naszym nieszczęśliwym kraju stacjonuje amerykańskie wojsko, które przecież nie słucha i nie będzie słuchało ani pana ministra Błaszczaka, ani pana ministra Siemoniaka. Raczej odwrotnie – to każdy z nich będzie musiał słuchać tego, który temu wojsku wydaje rozkazy.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wszystko pod kontrolą

Wszystko pod kontrolą

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    17 września 2023 michalkiewicz

Demokracja – demokracją – ale ktoś przecież musi tym kierować! – mówił partyjny buc w filmie Krzysztofa Zanussiego „Kontrakt”. I rzeczywiście – sytuacja przed wyborami skłania do podejrzeń, że wprawdzie panuje pełny spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy pana Owsiaka, ale ktoś chyba tym wszystkim kieruje. Nawiasem mówiąc, Wielka Orkiestra też bardzo przypomina Winterhilfswerke, inicjatywę bardzo popularną w III Rzeszy – i nawet serduszka są podobne, jeśli nie takie same – ale rozumie się, że IV Rzesza zbytnio od Rzeszy III różnić się nie może. Wróćmy jednak do wyborów. Oto przed 6 września, kiedy upływał termin rejestracji list wyborczych, w Państwowej Komisji Wyborczej zarejestrowały się 94 komitety; niektóre jednoosobowe – do Senatu – inne kilkuosobowe do Senatu – ale było też sporo komitetów ambitnych, które postanowiły wystawić kandydatów i do Senatu i do Sejmu. Kiedy jednak po 6 września PKW zaczęła sprawdzać podpisy, okazało się, że 41 ambitnych komitetów nie zdołało zebrać wymaganej liczby podpisów i w rezultacie do wyborów sejmowych 15 października stanie tylko 6 komitetów: Zjednoczona Prawica, czyli PiS z kolaborantami, Koalicja Obywatelska, czyli Volksdeutsche Partei ze swoimi kolaboranty, Trzecia Droga Szymona Hołowni i PSL, Nowa Lewica, czyli pan Czarzasty i moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, Bezpartyjni Samorządowcy oraz Konfederacja. Uszeregowałem te komitety w takiej kolejności, bo chociaż pierwsza piątka sprawia wrażenie, że się za chwilę nawzajem pozagryza, to wszystkie one ponad podziałami zgodnie ujadają na Konfederację. Jak widzimy, nasza scena polityczna od 30 lat jest stabilna i zmieniają się tylko nazwy partii, ale wszystko inne przebiega zgodnie ze scenariuszem, jaki pan generał Czesław Kiszczak, wykonując plan transformacji ustrojowej, uzgodniony przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu i Władimira Kriuczkowa z KGB, przedstawił swoim gościom w Magdalence. Ciekaw jestem tedy, czy komisja do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, której Pani Kierowniczka Sejmu właśnie wręczyła nominacje, zwróci na to uwagę, czy też po staremu będzie szukać dziury w całym, to z znaczy – spierać się z Donaldem Tuskiem, który najwyraźniej jest na jej celowniku – o różnicę łajdactwa. Na mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby przewodnictwo komisji miał objąć pan dr Sławomir Cenckiewicz, zaś jego zastępcą ma zostać pan generał Andrzej Kowalski z bezpieki. Jak zatem widzimy, wszystko jest pod kontrolą, państwo jest przewidywalne, dzięki czemu ani ustrojowi, ani sojuszom nic nie zagraża i gdyby tylko nie ta Konfederacja, która w tym układzie jest potrzebna, jak psu piąta noga, to wszystko byłoby gites-tenteges. Dlatego niepotrzebnie się tak natęża pan Andrzej Seweryn, podstarzały aktor, który odgraża się, że „będzie krzyczał”, co myśli o tej władzy. Skutki takiego natężenia mogą być opłakane; kto wie, czy przypadkiem nie dojdzie do splamienia munduru, bo w tym wieku to i nawet bez krzyku nietrudno o taki wypadek. Po co tu zresztą jakieś krzyki, kiedy starsi i mądrzejsi już dawno o wszystkim pomyśleli i teraz tylko chodzi o to, żeby był pełny spontan i odlot?

Ale kampania wyborcza ma swoje prawa, toteż o ile pan Andrzej Seweryn tylko się odgraża, że będzie wrzeszczał, to pan premier Morawiecki już zaczyna wznosić tromtadrackie okrzyki i to przeciwko Ukrainie, chociaż jest rozkaz, że to właśnie ona ma być natchnieniem świata. Chodzi mu oczywiście o przedłużenie embarga na ukraińskie zboże, którego termin wyznaczony przez Komisję Europejską upływa 15 września. Chociaż ludowy komisarz do spraw rolnictwa w Brukseli, pan Wojciechowski twierdzi, że „robi wszystko”, to jednak Komisja do dnia dzisiejszego ani nie przedłużyła embarga, ani też nie potwierdziła jego wygaśnięcia 15 września. Być może dlatego, ze Ukraina grozi złożeniem na Unię Europejską, a na Polskę w szczególności skargi do Światowej Organizacji Handlu o naruszenie umowy z 2014 roku, a poza tym stojący na czele ukraińskiego grekokatolickiego kościoła narodowego JE abp Światosław Szewczuk właśnie prowadzi w Rzymie modły o zwycięstwo Ukrainy. Reakcja Nieba nie jest jeszcze znana, ale w sytuacji, gdy obowiązuje wspomniany rozkaz Pana Naszego z Waszyngtonu, nie jest wykluczone, że tym razem Niebo odstąpi od zasady, że jest po stronie silniejszych batalionów. W tej sytuacji, z powodu zatwardziałości pana premiera Morawieckiego również naszą biedną Ojczyznę mogłyby spotkać jakieś paroksyzmy.

Na razie jednak wszystko układa się nawet aż za dobrze, o czym świadczy deklaracja JE abpa Stanisława Gądeckiego z okazji beatyfikacji rodziny Państwa Ulmów, jaka odbyła się w Markowej w niedzielę 10 września. Ta wielodzietna rodzina została rozstrzelana w czasie okupacji przez Niemców za ukrywanie w swoim obejściu ośmiorga Żydów. JE abp Stanisław Gądecki powiedział, że jest ona przykładem dla wszystkich rodzin – oczywiście polskich – bo Żydzi, którzy się w ich obejściu schronili i nawet zachowywali się tam dość swobodnie, najwyraźniej nie przywiązywali wagi do tego, iż tę rodzinę narażają na pewną śmierć. Tedy z deklaracji Jego Ekscelencji wynika, ze polskie rodziny powinny być gotowe do najdalej idących poświęceń, zwłaszcza gdy oczekują tego od nich Żydzi. Pan Jasina z Ministerstwa Spraw Zagranicznych ujawnił tajemnicę państwową, że Polska jest „sługą narodu ukraińskiego”. Ekscelencja poinformował nas, że nie tylko ukraińskiego, ale również – żydowskiego. Czy będziemy w stanie spełnić te oczekiwania?

Stawiam to pytanie, bo pani reżyserowa Agnieszka Holland nakręciła właśnie kolejnego knota pod tytułem „Zielona Granica”, w którym, realizując zadanie na odcinku „pedagogiki wstydu”, chłoszcze nasz mniej wartościowy naród tubylczy za niedostatek empatii wobec migrantów, którym pewnego dnia przyszło do głowy, że powinni „godnie żyć” i w tym celu próbują forsować granicę białorusko-polską. Szczególne cięgi zebrała podobno Straż Graniczna, której funkcjonariusze zrzeszeni w związku zawodowym rzucili, a właściwie przypomnieli hasło, że „tylko świnie siedzą w kinie”. Z drugiej jednak strony pani reżyserowa jest obcmokiwana przez pana Seweryna Blumsztajna z Towarzystwa Dziennikarskiego, a niezależnie od tego Judenrat „Gazety Wyborczej” piórem pana red. Wojciecha Maziarskiego robi „no pasaran” „dyktaturze ciemniaków”, która w związku z tym wygrać nie może. To oczywiste, bo do kogo ma należeć świetlana przyszłość, jeśli nie do Jasnogrodu, w którym wspomniany Judenrat błyszczy, niczym karbunkuł w koronie Cesarza Indii?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Ciężkie czasy dla „oszwiate”

Ciężkie czasy dla „oszwiate”

michalkiewicz Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    14 września 2023

Pan prezydent podpisał ustawę – nowelizację prawa geologicznego i górniczego – a pan ambasador Brzeziński w imieniu rządu Stanów Zjednoczonych tym razem nie wyraził żadnego zaniepokojenia. Mamy zatem dwie możliwości: albo pan prezydent przed podpisaniem ustawy poprosił o pozwolenie, albo nawet nie poprosił, ale podpisana ustawa wychodzi naprzeciw oczekiwaniom nie tylko środowisk żydowskich w USA, ale również rządu Stanów Zjednoczonych, który w ustawie nr 447 zobowiązał się do dopilnowania, by Polska zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom majątkowym – więc o żadnej samowolce tubylczego pana prezydenta w tym przypadku mowy być nie może.

W tej sytuacji możemy już spokojnie zająć się kłopotami, jakie przeżywa edukacja – bo właśnie rozpoczął się kolejny rok szkolny. Nawiasem mówiąc, te kłopoty utrzymują się od bardzo dawna, o czym świadczy fragment „Syzyfowych prac”, kiedy to pani Borowiczowa radzi się żydowskiego furmana w kwestii edukacji syna. Furman logicznie jej wywodzi, że najlepiej przygotuje syna do egzaminu wstępnego ten nauczyciel, który potem będzie go egzaminował. Oczywiście nie za darmo, co to, to nie – więc nic dziwnego, że furman kończy swój wywód melancholijnym westchnieniem: „to są bardzo ciężkie czasy dla oszwiate!

Teraz, oprócz opisanych tradycyjnych przyczyn ciężkich czasów dla „oszwiate”, dochodzą nowe w osobie pana ministra Przemysława Czarnka. Można nawet odnieść wrażenie, że w środowiskach postępackich pan minister Czarnek w kategorii wrogów publicznych numer jeden, wyprzedził nie tylko Naczelnika Państwa, ale nawet – pana ministra Ziobrę. Judenrat „Gazety Wyborczej” alarmuje, że na widok ministra Czarnka, a nawet na sam dźwięk jego nazwiska, nauczyciele dostają nerwowej drżączki, niczym amerykańscy Żydzi na dźwięk nazwiska przywódcy murzyńskiego Narodu Islamu, Ludwika Farrakhana, który odgraża się, że powytacza im przed niezawisłymi sądami procesy o czerpanie zysku z handlu murzyńskimi niewolnikami. Nie tylko dostają nerwowej drżączki, ale uciekają ze szkoły gdzie pieprz rośnie, nawet do tłuczenia kamieni na szosie, byle tylko jak najdalej od znienawidzonego Czarnka.

Można by te wakaty częściowo wypełnić edukatorkami seksualnymi, co to nauczałyby dzieci i młodzież, jak bezpiecznie się bzykać, ale właśnie pan ministr Czarnek nie chce o tym słyszeć. Tymczasem gdyby na przykład taka pani Anja Rubik tylko opowiedziała o swoich przeżyciach („drogie dzieci, co ja przeżyłam!”), to po takiej edukacji każdy uczeń lub uczennica mogliby, wzorem Madame Anais, śmiało zakładać domy publiczne na najwyższym poziomie – ot choćby takie, jaki mogliśmy oglądać w filmie „Piękność dnia” z udziałem Katarzyny Deneuve, jako czołowej wolontariuszki. Ale nie tylko o to chodzi, bo Judenrat „Gazety Wyborczej” nawet specjalnie nie ukrywa, że przy okazji walki o „oszwiate” chciałby upiec jeszcze jedną pieczeń, a może nawet dwie.

Domaga się mianowicie, żeby powyrzucać ze szkół katechetów. Rzeczywiście, kiedy w latach 70-tych Kościół dostosował swoją administrację do reformy przeprowadzonej przez Edwarda Gierka, w następstwie której powstało 49 województw, namnożyło się też diecezji, które nie zawsze były finansowo zdolne do utrzymania rozbudowanej eklezjastycznej biurokracji. Wprowadzenie religii do państwowych szkół sprawiło, że księża, którzy z parafialnych dochodów nie mogliby związać końca z końcem, dostali pensje nauczycielskie, dzięki którym wielu księży może się w ogóle utrzymać. Tedy w ramach walki Synagogi z Kościołem, Judenrat „Gazety Wyborczej” chciałby pousuwać ze szkół katechetów i w ten sposób podciąć Kościołowi finansowe źródła egzystencji.

Ale to byłby dopiero początek drogi, bo przecież ci katecheci przez znaczną część procesu edukacyjnego nauczają historii żydowskiej – jak to Stwórca Wszechświata upodobał sobie w pewnym mezopotamskim koczowniku, jak to ubił z nim git-interes, a potem nawet udzielił jego potomstwu życzliwej rady, by sami od nikogo nie pożyczali, tylko pożyczali innym – oczywiście na wysoki procent – a wtedy zapanują nad całym światem, który w ten sposób zostanie oddany im w arendę – i tak dalej.

Jeśli nawet katecheci zostaną z państwowych szkół pogonieni, to tego wszystkiego ktoś przecież nadal będzie musiał nauczać, więc nie będzie rady, jak tylko w miejsce katechetów, w charakterze nauczycieli, pozatrudniać rabinów. Dzięki temu wszystkie państwowe szkoły upodobniłyby się do chederów, co tylko ułatwiłoby i pchnęło na nowe tory kulejący dialog z judaizmem. Już tam rabini przekonaliby potomstwo tubylczych głupich gojów, żeby w żadnej sprawie nie ośmielili się Żydom sprzeciwiać, więc dzięki temu – kto wie? – można by nawet zrezygnować z forsowania pedagogiki wstydu, żeby ciągnąć forsę nie tylko od Polski, ale po staremu – znowu i od Niemiec.

Żeby jednak zadośćuczynić konstytucyjnej zasadzie neutralności światopoglądowej państwa, trzeba będzie pozatrudniać również wykładowców kuronizmu-michnikizmu – i w ten sposób zaradzi się trapiącym „oszwiate” trudnościom. W charakterze nauczycieli kuronizmu-michnikizmu mogliby zostać zatrudnieni ci, którzy teraz rejterują ze szkół. Już tam Judenrat, przy pomocy działaczy B’nai B’rith zorganizuje przyspieszone, nocne kursy kuronizmu-michnikizmu („nocne wypychanie ptaków, nocne kursy stenografii…”) i w ten sposób, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znikną piętrzące się obecnie trudności kadrowe.

Jak widać, program sanacji tubylczej „oszwiate” jest bardzo szeroko zakrojony, toteż nic dziwnego, że zgodnie z leninowskimi zasadami życia partyjnego, Judenrat „Gazety Wyborczej” jak zwykle jest w awangardzie postępowych przemian, które – gwoli ich urzeczywistnienia, wymagają położenia kresu władzy znienawidzonego ministra Przemysława Czarnka, Zbigniewa Ziobry, no i przede wszystkim – Naczelnika Państwa, którego zastąpi Donald Tusk na czele Volksdeutsche Partei. Już tam on będzie wiedział, jak rozprawić się Konfederacją, która sypie piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, lansując utopijne, niemożliwe do zrealizowania pomysły prywatyzacji sfery edukacyjnej, a przynajmniej – wprowadzenia bonu oświatowego, dzięki któremu rodzice zyskaliby większy wpływ na edukację. Ale po co tu jacyś rodzice, kiedy cała „oszwiate” ma przecież służyć wyhodowaniu człowieka sowieckiego, jak nie pod przewodnictwem rabinów, to pod dyrekcją nauczycieli kuronizmu-michnikizmu, dzięki czemu można będzie przejść do drugiego etapu rewolucji komunistycznej, to znaczy – zbudowania człowiekom sowieckim sztucznego środowiska w postaci państwa totalitarnego, w którym mogłyby one żyć. Czyż nie w tym kierunku zmierza IV Rzesza?

Stanisław Michalkiewicz

Sługa gotowy do bezgranicznych poświęceń

Sługa gotowy do bezgranicznych poświęceń

Stanisław Michalkiewicz   12 września 2023 michalkiewicz

Ludzie to straszni egoiści – użalał się pewien mizantrop. – Każdy myśli tylko o sobie. O mnie myślę tylko ja jeden na całym świecie!

Jakże kompatybilne jest to stwierdzenie z dwoma wydarzeniami, które łączy pewien wspólny mianownik! Oto „pani reżyserowa” Agnieszka Holland, w ramach „pedagogiki wstydu”, którą Żydowie w porozumieniu z Niemcami na tym etapie aplikują mniej wartościowemu narodowi polskiemu, nakręciła film „Zielona granica”, który podobno święci na świecie triumfy. Film opowiada o niewinnych nachodźcach, którzy najpierw przylatują samolotami do Mińska na Białorusi, albo do Rosji, a potem, prowadzeni są przez białoruskie służby pod polską granicę, żeby ją sobie przekraczały i w ten sposób dostawały sie na terytorium Unii Europejskiej, gdzie czeka na nich socjal i w ogóle – życie, jak w Madrycie. Nad tymi niewinnymi nachodźcami pastwią się polscy okrutnicy głównie ze Straży Granicznej, którzy również przepędzają przyszłych „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, którzy pragną nachodźcom przychylić nieba, byle tylko zrobić na złość znienawidzonemu reżymowi Jarosława Kaczyńskiego. Jak donoszą niezależne media, film skłania wielu ludzi dobrej woli do potępiania polskiego faszystowskiego reżymu, co może być pomocne w przyszłości, kiedy Żydowie przystąpią do egzekwowania wobec Polski „roszczeń majątkowych” w ramach amerykańskiej ustawy 447. Ciekaw jestem, czy „pani reżyserowa” wprowadziła do swego filmu tak zwane „momenty” – jak to zrobił w „Malowanym ptaku” Jerzy Kosiński, przypisując polskim pejzanom takie wyrafinowanie w seksualnych zboczeniach, o których próżno by marzyli członkowie nowojorskiej awangardy obyczajowej – ale nie to jest najważniejsze, tylko przesłanie. A przesłanie brzmi następująco: ci nachodźcy, to współczesne wcielenie Żydów, dla których przedstawiciele narodów mniej wartościowych powinni się bezwarunkowo poświęcać. Dzięki temu – jak przewiduje „pani reżyserowa” – ci, którzy nachodźcom przychylają nieba, będą już za 20 lat uznani przez Sanhedryn za „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, podczas gdy funkcjonariusze zbrodniczej Straży Granicznej w służbie mniej wartościowego państwa polskiego poniosą zasłużoną karę – być może nawet w postaci zagazowania w jakimś, chwilowo nieczynnym obozie, nadal dysponującym sprawną infrastrukturą.

Drugim wydarzeniem, z którym łączy z dziełem „pani reżyserowej” wspólny mianownik, jest zbliżająca się beatyfikacja rodziny państwa Ulmów. Została ona w czasie okupacji zamordowana przez Niemców za udzielenie schronienia w swoim obejściu bodajże ośmiorgu Żydom. Z tej okazji JE abp Stanisław Gądecki wygłosił zdumiewającą deklarację, że państwo Ulmowie „są przykładem dla każdej rodziny”. Oczywiście polskiej, to się rozumie samo przez się. Cóż zatem każda taka polska rodzina powinna zrobić, żeby zasłużyć na beatyfikację? Ano, to samo, co państwo Ulmowie; narazić nie tylko siebie, ale i własne dzieci na utratę życia, byle tylko spełnić oczekiwania Żydów szukających schronienia przed prześladowaniem, albo nawet śmiercią.

Najwyraźniej JE abp Stanisław Gądecki zgadza się z poglądem wygłoszonym w swoim czasie przez panią Barbarę Engelking, czyli Królową Anielską, zwaną mniej ceremonialnie „ciocią Ruchlą”, że dla głupiego goja, dajmy na to – Polaka, śmierć to sprawa „czysto biologiczna”, podczas gdy w przypadku Żyda to „tragedia, dramatyczne doświadczenie, metafizyka”. Nietrudno znaleźć źródło tego rozumowania. Jest nim żydowski Talmud, według którego „goje”, a już chrześcijanie w szczególności, to tylko rodzaj człekokształtnych zwierząt, podczas gdy prawdziwymi człowiekami – wszystko jedno – sowieckimi, czy nie – są tylko Żydowie.

W tej sytuacji jest rzeczą oczywistą, że na Żydach nie ciążą żadne obowiązki, na przykład choćby w postaci refleksji, czy gwoli ratowania własnego życia wolno im narażać na śmierć całą wielodzietną rodzinę? Najwyraźniej żaden z Żydów ukrywanych przez państwa Ulmów nie miał wątpliwości, że wyświadczenie im przez nich takiej przysługi jest ich obowiązkiem, natomiast oni mają prawo żądania od nich bezgranicznego poświęcenia.

Ciekawa rzecz, że z podobnym stanowiskiem spotykamy się w innym obrazie „pani reżyserowej”: „Europa, Europa”, w której główny bohater, żydowski chłopiec, gwoli przetrwania, najpierw jest komsomolcem, czy może pionierem i jako taki robi różne świństwa na rzecz Sowietów kosztem polskich przygodnych znajomych, bo oczywiście „musi”, a potem, kiedy front niemiecki przysuwa się do przodu, wstępuje do Hitlerjugend, gdzie też dokazuje, bo „musi”, ale ma tylko jeden problem – żeby żaden z kolegów nie odkrył, iż jest on obrzezany. Morał z tego taki, że gwoli własnego przetrwania można zrobić wszystko, dopuścić się każdego łajdactwa, zwłaszcza wobec przedstawicieli narodów mniej wartościowych.

Najwyraźniej tak też musi uważać JE abp Stanisław Gądecki, co tłumaczę zbyt długim i intensywnym kontaktem a Żydami, w ramach tak zwanego „dialogu z judaizmem”, którego jest w Polsce animatorem i krzewicielem. Z kim przestajesz, takim się stajesz, a w przypadku Jego Ekscelencji jest to szczególnie groteskowe, jako że jest on stuprocentowym gojem – jeśli w ogóle w takich sprawach można mieć pewność.

Ale poza aspektem, że tak powiem, metafizycznym sprawy beatyfikacji rodziny państwa Ulmów, jest jeszcze aspekt praktyczny, czysto polityczny – jeśli tego rodzaju polityce przypisywać czystość. Otóż Ekscelencja twierdzi, że beatyfikacja ta „działa na rzecz pogłębienia relacji katolicko-żydowskich, a także na rzecz umocnienia więzi Polaków z narodem żydowskim”. Mniejsza już o „relacje katolicko-żydowskie”, chociaż warto zauważyć, iż pogląd, jakoby bez „judaizmu” nie można było w ogóle zrozumieć chrześcijaństwa, wydaje się dziwaczny, jeśli w ogóle nie heretycki – ale w dzisiejszych czasach przyzwyczailiśmy się do jeszcze bardziej osobliwych opinii. To może trochę niedobrze, bo na widok tylu osobliwości ludzie przestają przywiązywać wagę do wypowiedzi eklezjastycznych dostojników, którzy są do tego stopnia mało spostrzegawczy, że nie zauważają, iż w ramach „dialogu” podcinają gałąź, na której sami siedzą.

Mam na myśli watykański dokument, że „w przeszłości” zdarzały się „niewłaściwe interpretacje Ewangelii” to znaczy – niekorzystne dla Żydów. Ponieważ interpretowanie Ewangelii jest najważniejszym zadaniem Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, to skoro „w przeszłości” zdarzały się interpretacje „niewłaściwe”, to któż może nam zaręczyć, że te obecne na pewno są już „właściwe”? Ale ważniejsza i groźniejsza wydaje mi się intencja by ta beatyfikacja działała na rzecz umocnienia więzi Polaków z narodem żydowskim. Nietrudno się domyślić, jaki w takim razie ta więź powinna mieć charakter. Nie ulega wątpliwości, że w świetle zacytowanych wypowiedzi JE abpa Stanisława Gądeckiego, Polacy powinni być sługami Żydów i to gotowymi do bezgranicznych poświęceń na ich rzecz. Jak wiadomo, Polska została już „sługą narodu ukraińskiego”, no a teraz słyszymy, że również żydowskiego. Czy to nie za dużo szczęścia na raz?

Stanisław Michalkiewicz

Egzekutor sprawiedliwości Boskiej. [Powiększy grono aniołków?]

Egzekutor sprawiedliwości Boskiej. [Powiększy grono aniołków?]

Stanisław Michalkiewicz: egzekutor

Ajajajajajajaj! I co teraz będzie?

Czyżby po panu wiceministrze Wawrzyku w Ministerstwie Spraw Zagranicznych szykowała się kolejna dymisja? Mam oczywiście na myśli pana wiceministra Arkadiusza Mularczyka, który w swoim czasie musiał przekonać Naczelnika Państwa, że dobrze by było uruchomić nowego samograja do duraczenia wyznawców PiS, którzy najwyraźniej położyli lachę na katastrofę smoleńską. Takim nowym samograjem mogłyby być reparacje wojenne od Niemiec.

Komu w dzisiejszych czasach nie przydałaby się forsa, tym bardziej, że od Niemców, więc można by dać upust chciwości w poczuciu spełniania wyroków sprawiedliwości dziejowej, a może nawet – Boskiej? Pan wiceminister Mularczyk, jako egzekutor sprawiedliwości Boskiej – pourquoi pas?

   Oczywiście pan Mularczyk dojrzewał do tego stopniowo. Początkowo, jako adwokat, wpadł na pomysł, by Polacy pozywali Niemcy przed niezawisłe sądy – ale ktoś starszy i mądrzejszy musiał zwrócić mu uwagę, że państwa korzystają z immunitetu państw suwerennych, więc ot tak sobie zaciągać ich przed niezawisłe sądy nie bardzo można. Nawet Polska, którą pozwali do tamtejszego niezawisłego sądu jacyś amerykańscy Żydowie o “roszczenia”, z tego immunitetu skorzystała – chociaż niezawisły sędzia nie był pewien, czy ten immunitet przysługuje również naszemu mniej wartościowemu bantustanowi, bo zastanawiał się nad tym aż dwa lata – ale w końcu wyszło na nasze.

Tedy Wielce Czcigodny poseł Mularczyk wpadł na pomysł, by “Polacy” składali pozwy o reparacje do polskich sądów. Sądy – jak to sądy – z pewnością wydawałyby piękne wyroki, a potem już tylko wyegzekwować je na Niemczech – i sprawa załatwiona. Czy rzeczywiście – tego nie wiemy – ale jedno jest pewne, że kancelaria pana mecenasa Mularczyka, która by te pozwy pisała – no bo niby któż inny? –  wyszłaby na swoje.

Widocznie jednak jakoś nie było chętnych (“bo taka głupia to ja już nie jestem; może głupia, ale taka to już nie” – śpiewała przed laty w Piwnicy pod Baranami Krystyna Zachwatowicz), więc Wielce Czcigodny poseł Mularczyk zapragnął służyć Polsce w tej sprawie na stanowisku wiceministra spraw zagranicznych – i uzyskał błogosławieństwo Naczelnika Państwa, który zwęszył w tym korzyści polityczne przed wyborami. A jakie? Nietrudno się domyślić, że Donald Tusk z żadnymi roszczeniami o reparacje wobec Niemiec nie ośmieli się wystąpić, więc i na tym odcinku będzie można dźgać go nieubłaganym palcem w chore z nienawiści oczy.

W ten sposób Wielce Czcigodny Arkadiusz Mularczyk powiększył grono a…, to znaczy pardon; jakich tam znowu “aniołków”! Nie żadnych “aniołków” tylko luminarzy naszej dyplomacji.

Wyglądało to z pozoru całkiem bezpiecznie, bo – jak w swoim czasie, podczas konferencji prasowej z udziałem ówczesnego niemieckiego ministra spraw zagranicznych Waltera Steinmeiera, oświadczył polski minister spraw zagranicznych w rządzie premiera Morawieckiego Jacek Czaputowicz – “w stosunkach polsko-niemieckich problem reparacji wojennych nie istnieje”.

A nie istnieje dlatego, że w 1945 roku państwo niemieckie zostało zlikwidowane i wszystkie sprawy dotyczące Niemiec, m.in. – również sprawy reparacji wojennych – rozstrzygała Konferencja w Poczdamie. I rozstrzygnęła, że Polska miała otrzymać reparacje wojenne z sowieckiej strefy okupacyjnej. Ale Sowieci – jak  to Sowieci – dzielili się z Polską reparacjami “po bratersku”, to znaczy – nie dawali Polsce nic, a w zamian za to zażądali darmowego wybierania górnośląskiego węgla.

I dopóki Stalin żył, nikt nie ośmielił się pisnąć słówka, ale kiedy w 1953 roku umarł, to ówczesny rząd PRL zrzekł się tych reparacji, z których Polska nic nie miała, ale pod warunkiem, że Sowieci przestaną brać górnośląski węgiel. I Sowieci się zgodzili, z tym, że przestali wybierać ten węgiel dopiero w 1956 roku. W związku z tym stanowisko rządu niemieckiego jest następujące: Niemcy wykonały postanowienia Konferencji Poczdamskiej w sprawie reparacji, natomiast jakie były rozliczenia między Polską i Związkiem Sowieckim – to już rządu niemieckiego nie obchodzi.

Oczywiście rząd “dobrej zmiany” nie przyjmuje tego do wiadomości, ekscytując swoich wyznawców korzyściami z reparacji, które w międzyczasie pan wiceminister Mularczyk wyliczył na astronomiczną sumę ponad 6 bilionów złotych. Jak dotąd jednak w tej sprawie nie było żadnego postępu, chociaż pan wiceminister Mularczyk odbył wiele podróży, m.in. do Ameryki, gdzie przekonywał do naszej świętej sprawy różne tamtejsze polskie organizacje, a nawet powysyłał listy do wszystkich amerykańskich kongresmanów, ale nie wiadomo, czy jakiś twardziel coś mu odpowiedział.

To znaczy – przepraszam – ostatnio prasa doniosła, że jeden z tych twardzieli powiedział, że byłoby dobrze, gdyby Niemcy Polsce reparacje zapłaciły. Ano, jużci prawda.

I kiedy wydawało się, że pan wiceminister Mularczyk będzie załatwiał te reparacje od Niemiec aż do przejścia na zasłużoną emeryturę, niczym grom z jasnego nieba spadła na nas wieść hiobowa, która może przyczynić się do przerwania panu wiceministrowi Mularczykowi dobrego fartu. Oto Judenrat “Gazety Wyborczej” doniósł, że pani Anna Fotyga, kiedy była ministrem spraw zagranicznych w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego, podpisała w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej zrzeczenie reparacji wojennych od Niemiec.

Dotychczas nikt o tym nie wiedział, i gdyby nie jakaś Schwein, która w papierach Ministerstwa Spraw Zagranicznych wyszperała ten świstek, nikt by się nie dowiedział. Niestety, mleko się rozlało tym bardziej, że pani Anna Fotyga bynajmniej nie zapiera się, że takie pismo mogła podpisać, tylko tłumaczy się, że ktoś je jej do podpisu “podsunął” – no a ona podpisała.

Muszę w tym miejscu się pochwalić, że proroctwa mnie wspierały, bo w rozmowie Pipermana z Biberglancem wspomniałem o procedurze podpisywania papierów, co prawda nie przez panią minister Fotygę, tylko przez Księcia-Małżonka, czyli pana ministra Sikorskiego.

O trzeciej przychodził do jego gabinetu portier i wołał: “nu, panie Szykorski, podpisujemy papiery!” W pierwszej chwili nawet Piperman nie chciał w to uwierzyć, ale Biberglanc mu wyjaśnił, że ten portier to nie takich sadzał na nodze od stołka i jak go Berman posadził w MSZ na portierni, to siedzi tam do dnia dzisiejszego.  Początkowo Książę-Małżonek też był zdziwiony i chciał te papiery czytać, ale portier zapytał go, czy on aby umie czytać, zwłaszcza ze zrozumieniem i wyjaśnił, że gdyby nawet, to nie ma potrzeby, żeby on je czytał, skoro starsi i mądrzejsi już je przeczytali.

Skoro tak, to nie dziwię się, że i pani Anna Fotyga też podpisywała dokumenty w tym trybie i teraz czarne chmury gromadzą się nad Bogu ducha winnym wiceministrem Mularczykiem.

Wyborcze myślozbrodnie

Wyborcze myślozbrodnie

Stanisław Michalkiewicz    7 września 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Cogitationis poenam nemo patitur – mawiali starożytni Rzymianie, którzy – w odróżnieniu od innych starożytnych Żymian – każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji. Ta zacytowana wykłada się, że myśli nie podlegają karze. Tak było w koszmarnych czasach starożytnych, ale kiedy rewolucja francuska zapoczątkowała erę nowoczesności, pojawiły się – jak to nazwał Jerzy Orwell – „myślozbrodnie”, które od tamtej pory już nam towarzyszą. Na przykład w Stanach Zjednoczonych za myślozbrodnię uchodzi krytykowanie tamtejszej konstytucji, podczas gdy w Związku Radzieckim amerykańską konstytucję, nie mówiąc już o prezydencie, można było krytykować do woli. Za to krytyka konstytucji stalinowskiej stanowiła w ZSRR potworną myślozbrodnię, za którą – na podstawie art. 58 kodeksu karnego RFSRR – wędrowało się do dołu z wapnem, a w najlepszym razie – na tak zwaną „ćwiarę”, czyli na 25 lat do łagru. W Polsce za sanacji myślozbrodnię stanowiło demonstrowanie niewiary w tak zwaną „legendę” Józefa Piłsudskiego, którego kult rozwinął się wtedy do rozmiarów jeszcze większych od obecnego kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego – ale w tej sprawie jesteśmy dopiero na początku drogi. Z kolei za pierwszej komuny w Polsce myślozbrodnię stanowiło krytykowanie ustroju socjalistycznego i sojuszy. Na tym właśnie polegała różnica między dozwoloną krytyką konstruktywną, a myślozbrodniczym krytykanctwem; krytyka konstruktywna musiała stać na nieubłaganym gruncie akceptacji socjalizmu i sojuszy, bo w przeciwnym razie stawała się krytykanctwem. Transformacja ustrojowa i odwrócenie sojuszy nic tu w zasadzie nie zmieniły; myślozbrodnie nie przestały nam towarzyszyć, z tym, że zyskały zupełnie inną treść. No, może niezupełnie zupełnie inną, bo na przykład krytykowanie socjalizmu spotyka się z niezmiennym odporem i to w dodatku – płynącym z tych samych środowisk, które taki odpór organizowały również za pierwszej komuny. Mówię oczywiście nie tylko o Lewicy, z ramienia której do Sejmu będzie kandydowała moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, ale również – a może przede wszystkim – o Judenracie „Gazety Wyborczej”, który przez całe dziesięciolecia znajdował się w awangardzie rewolucji komunistycznej, a zmieniały się tylko tytuły gazet. Dzisiaj przeciwko myślozbrodniczemu krytykowaniu socjalizmu w wykonaniu pana Sławomira Mentzena, zdecydowany odpór daje pan Ryszard Petru – w okresie dobrego fartu przewodniczący partii Nowoczesna – który obecnie znalazł przytułek w „Trzeciej Drodze”, podobnie jak pan Artur Dziambor.

Ale mamy do czynienia nie tylko z myślozbrodniami świeckimi. Zwłaszcza w okresach przedwyborczych pojawiają się też myślozbrodnie o charakterze nadprzyrodzonym, nazywane inaczej grzechami, które – jak wiadomo – można popełnić na trzy sposoby: myślą, mową i uczynkiem. Na przykład podczas kampanii w wyborach prezydenckich w 1995 roku, JE ks. biskup Tadeusz Pieronek ogłosił nowy grzech. Grzechem mianowicie miało być powstrzymanie się od uczestnictwa w wyborach, w których trzeba było dokonać wyboru między dżumą a tyfusem, czyli między Lechem Wałęsą, a Aleksandrem Kwaśniewskim. Już miałem się z tego grzechu wyspowiadać, ale po wyborach, które Lech Wałęsa przegrał, JE ks. biskup Pieronek ten grzech odwołał, w dodatku na łamach „Życia Warszawy” piętnując tych, którzy „w kampanii wyborczej nadużywali religii dla celów politycznych”. Wspominam o tym, bo właśnie wielkie oburzenie w środowiskach zawodowych katolików wywołała myślozbrodnia JŚ. papieża Franciszka, który – zamiast wykląć i ekskomunikować rosyjskich katolików zgromadzonych w Petersburgu – zachęcał ich do kontynuowania dzieła zapoczątkowanego przez Piotra Wielkiego i Katarzynę II. Słów oburzenia nie krył pan red. Terlikowski, podobnie jak pan minister Czarnek, a także oczywiście – władze Ukrainy, którym najwyraźniej nie wystarcza demonstrowanie mocarstwowości wobec Polski, ale chętnie zajęłyby mocarstwową pozycję również wobec Królestwa Niebieskiego. To, że pan red. Terlikowski najwyraźniej uznaje te ambicje ukraińskich oligarchów za oczywiste, nie powinno nas dziwić, bo od pewnego czasu ma on we wszystkich sprawach poglądy takie, jak trzeba – to znaczy – zatwierdzone przez odpowiednie instancje. Pewne zaskoczenie natomiast wzbudziły objawy rygorystycznego przestrzegania ukraińskich norm życia partyjnego i w ogóle ukraińskich norm moralnych przez luminarzy tubylczej telewizyjnej publicystyki, np. panią red. Agnieszkę Gozdyrę. Pani red. Gozdyra przyswoiła sobie metodę wprowadzoną do tubylczego dziennikarstwa przez resortową „Stokrotkę”, czyli panią red. Monikę Olejnik, która swoich rozmówców wprawdzie jeszcze nie bije, tylko zwyczajnie przesłuchuje i sztorcuje za udzielanie nieprawidłowych odpowiedzi. Toteż kiedy zabrała się do przesłuchiwania pani Małgorzaty Zych, która chciała dostać się do Senatu z ramienia PSL, od razu zadała jej „śmiertelnego” w postaci podchwytliwego pytania, czy nazwałaby ruskiego prezydenta Putina „zbrodniarzem wojennym”. Pani Zych, zamiast skorzystać z mojej rady i scenicznym szeptem zapytać panią Gozdyrę, jak brzmi poprawna odpowiedź, a potem głośno powtórzyć ją do kamery, zaczęła plątać się w zeznaniach, co pani redaktor Gozdyrze wystarczyło do udowodnienia jej myślozbrodni w postaci wątpliwości, czy Putin jest zbrodniarzem wojennym. Tymczasem żadnych wątpliwości w tej kwestii nikomu mieć nie wolno, skoro nie tylko prezydent Zełeński obdarzył go takim epitetem, ale w dodatku Senat USA tak właśnie go podsumował. Wprawdzie Rosja nie poddała się jurysdykcji Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, ale USA też przezornie nie poddały się tej jurysdykcji z obawy, by ich przywódcy nie zostali skazani za zbrodnie wojenne Iraku i Afganistanie – ale kto w Polsce by zawracał sobie głowę takimi głupstwami, kiedy jest rozkaz, że kto głośniej wymyśla Putinowi, ten bardziej kocha nasz nieszczęśliwy kraj? Pewien dysonans poznawczy może wzbudzić okoliczność, że Polska utrzymuje ze zbrodniczą Rosją stosunki dyplomatyczne, podobnie zresztą, jak Stany Zjednoczone. Ciekaw jestem tedy, czy standardy demonstrowane przez panią red. Agnieszkę Gozdyrę, dotyczą również charge d’affaires Rzeczypospolitej w Moskwie, pana Jacka Śladewskiego, który podczas wręczania listów uwierzytelniających prezydentowi Rosji Włodzimierzowi Putinowi I przy innych okazjach, powinien zwracać się do niego per: „ty s…synu, wojenny zbrodniarzu, podetrzyj się tymi papierami!” – i tak dalej – czy może jednak w sposób trochę bardziej wyszukany? Ale skoro by się okazało, że pan Śladewski nie ma obowiązku obsobaczać Putina, to dlaczego pani red. Gozdyra uważa, że pani Małgorzata Zych taki obowiązek ma? Byłoby to sprzeczne z konstytucyjną zasadą równości obywateli wobec prawa. Czyżby pani red. Agnieszka Gozdyra tej zasady nie uznawała? To by znaczyło, że i ona dopuściła się myślozbrodni. Ładny interes!

Stanisław Michalkiewicz

Wokół projektu budżetu

Wokół projektu budżetu

Stanisław Michalkiewicz    5 września 2023 michalkiewicz

Skoro Naczelnik Państwa uczynił bezpieczeństwo głównym hasłem kampanii wyborczej, to nie może być, żeby ta decyzja nie przełożyła się również na projekt przyszłorocznego budżetu. On też jest w służbie bezpieczeństwa i to aż w trzech postaciach: dosłownego, czyli militarnego, bezpieczeństwie socjalnym i bezpieczeństwie zdrowotnym. Zwłaszcza to ostatnie w ostatnich dniach (czyżby nadchodziły zapowiadane “dni ostatnie”?) zaczyna nabierać szczególnej, aktualności w związku z pojawieniem się następcy zbrodniczego koronawirusa w postaci podstępnej legionelli, która z zagadkowych powodów zaczyna srożyć się w województwie podkarpackim, uchodzącym dotychczas za bastion Prawa i Sprawiedliwości. Podstępny charakter legionelli polega na tym, że atakuje ona osoby które już na coś chorują, doprowadzając je w ten sposób do śmierci. Nietrudno zauważyć, że ten podstępny charakter legionelli wychodzi naprzeciw pragnieniom dobroczyńców ludzkości, zarówno na odcinku finansowym, demograficznym, jak również – klimatycznym. Jak wiemy, dobroczyńcy ludzkości są zaniepokojeni postępującym starzeniem się społeczeństw, w których funkcjonują powszechne i przymusowe ubezpieczenia społeczne. Jak bowiem zauważył pewien francuski lekarz nazwiskiem Lucjan Israel, będący zarazem przeciwnikiem eutanazji, wydatki ubezpieczalni na człowieka w ostatnich 6 miesiącach jego życia są równe wydatkom ubezpieczalni na tego samego człowieka przez cały wcześniejszy okres jego życia. Rachunek ekonomiczny podpowiada, żeby ten kosztowny okres skrócić, a najlepiej – wyeliminować go całkowicie. W tym celu rządy i rozmaite wrażliwe społecznie środowiska od lat propagują “dobrą śmierć” – ale dotychczas bez jakichś przełomowych rezultatów. Legionella natomiast stwarza szansę na bezbolesne załatwienie tej bolesnej sprawy, więc jej pojawienie się akurat teraz może nie być dziełem przypadku. Umierać będą ludzie chorzy, którzy bezproduktywnie obciążają budżet państwa, a w dodatku głosują, co zmusza naszych Umiłowanych Przywódców do okazywania im szacunku i troski. Tymczasem dzięki legionelli ta nieubłagana konieczność może zniknąć, więc wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś pomógł jej pojawić się akurat w Polsce i akurat w bastionie wyborczym PiS. Podejrzenia kierują się oczywiście w stronę pana Manfreda Webera, który zapowiadał zwalczanie PiS – więc dlaczegóż by nie bronią biologiczną?

Wróćmy jednak do projektu budżetu na przyszły rok. W wystąpieniach telewizyjnych zarówno pan premier Morawiecki, jak i mężykowie stanu drobniejszego płazu podkreślali rekordowy poziom przyszłorocznych dochodów budżetowych, starannie unikając podawania poziomu budżetowych wydatków. Żeby tedy światło pod korcem nie stało, wyręczymy pana premiera Morawieckiego i podamy, że o ile dochody budżetowe osiągnęły rekordowy poziom 683,6 mld złotych, to poziom budżetowych wydatków jest jeszcze bardziej rekordowy i wynosi 848,3 mld złotych. Wynika z tego, że przyszłoroczny deficyt budżetowy wyniesie 164,7 mld złotych. A przecież nie jest to cała suma, bo znaczna część wydatków budżetowych dokonywana jest za pośrednictwem licznych funduszy pozabudżetowych – na co zwracał uwagę podczas swego ostatniego wystąpienia w Sejmie prezes NIK, pan Marian Banaś. Wygląda na to, że prawdziwy deficyt może być znacznie większy, być może nawet sięgać do 200 mld złotych. Ale tak to już jest w sytuacji, kiedy rząd bije wszelkie rekordy, byle tylko przychylić nam nieba. Według danych oficjalnych w roku 2022 polski Produkt Krajowy Brutto przekroczył 3 biliony złotych, więc deficyt wyniesie co najmniej 5,5 procenta PKB. Ale to nie koniec naszych zmartwień. Już nie chodzi nawet o tzw. kotwicę budżetową, czyli dopuszczalną wielkość deficytu budżetowego za pierwszych rządów Zjednoczonej Prawicy w roku 2007. Było to 30 mld, a teraz jest 5 razy więcej, ale to też jest dowód na to, że wszystko rośnie, razem z krajem, więc różnie dobrze, jak martwić, możemy się z tego cieszyć.

Podobnie jak z tego, że te 683 miliardy zaplanowanych dochodów rząd będzie musiał ściągnąć z obywateli. To zawsze budzi tak zwany dysonans poznawczy i mieszane uczucia, bo z jednej strony, gdyby rząd aż tyle z nas nie zdzierał, to moglibyśmy sobie przychylać nieba sami, bez oglądania się na żadne urzędy – ale z drugiej strony urzędnicy-niebożęta to też ludzie, którzy muszą z czegoś żyć, więc w związku z tym jesteśmy zmuszeni wziąć na swoje barki przynajmniej część ich brzemienia. Jak bowiem objaśniał towarzysz Szmaciak robotnikowi Deptale – “Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje – drugi zbiera. Gdy jeden wiosłem macha żwawo, drugi kieruje wtedy nawą” – i tak dalej.

Ale deficyty budżetowe z poszczególnych lat kumulują się w dług publiczny, który trzeba obsługiwać. W ubiegłym roku, według Eurostatu, nominalny dług publiczny Polski wyniósł 1531,8 mld złotych, zaś koszty jego obsługi – 70 mld. To jest właśnie ta odwrotna strona medalu wrażliwości społecznej rządu „dobrej zmiany”. Te 70 mld to należność, jaką pobiera od polskiego rządu lichwiarska międzynarodówka, która pożycza mu pieniądze. Rząd daje zabezpieczenie w postaci zastawienia dochodów z przyszłych podatków, a to oznacza, że wprawdzie jest społecznie wrażliwy i każdemu przychyliłby nieba, ale za cenę wpychania obywateli w coraz głębszą, niewolniczą zależność od lichwiarskiej międzynarodówki. Istota niewolnictwa polega bowiem na tym, że niewolnik musi pracować na swojego pana, to znaczy – oddawać mu bogactwo, które swoją pracą tworzy. Zakładając, że obecnie w Polsce mieszka ok. 35 mln obywateli polskich, każdy z nich obciążony jest na rzecz lichwiarskiej międzynarodówki kwotą 2 tysięcy złotych rocznie. Pięcioosobowa rodzina musi zatem oddać tylko z tego tytułu lichwiarskiej międzynarodówce 10 tys. złotych rocznie.

Tymczasem wg GUS w roku 2022 miesięczny rozporządzalny dochód na osobę wyniósł 2250 zł. Mnożąc to przez 5 osób w rodzinie i przez 12 miesięcy, uzyskujemy 135 tys., zł dochodu rocznego. 10 tysięcy na lichwiarską międzynarodówkę to mniej, niż 10 procent rocznego dochodu – ale to jednocześnie ponad połowa kwoty, jaką rodzina z trojgiem dzieci uzyskała z tytułu 500 plus. A przecież nie jest to jedyny haracz, bo wrażliwość społeczna przypomina węża pożerającego własny ogon. Na szczęście stosunkowo niewielu ludzi w tym wszystkim się orientuje i pewnie dlatego niemiecki kanclerz Otto Bismarck powiadał, że to bardzo dobrze, że ludzie nie wiedzą, jak się robi politykę i parówki.

Stanisław Michalkiewicz

Wedle rozkazu gen. Kiszczaka

Wedle rozkazu gen. Kiszczaka

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    3 września 2023 michalkiewicz

Kiedy na skutek obsztorcowania go za samowolkę przez pana ambasadora Marka Brzezińskiego, pan prezydent Andrzej Duda zawetował swój podpis pod ustawą o powołaniu komisji badającej ruskie wpływy w naszej – pożal się Boże – „polityce”, a w dodatku wypichcił własny projekt, zainteresowanie tą sprawą ze strony parlamentarzystów znacznie spadło. Przyjęta bowiem przez Sejm nowelizacja wniesiona przez pana prezydenta stanowiła, że do komisji bedą mogli wejść pierwszorzędni fachowcy od demaskowania ruskich wpływów – ale spoza parlamentu. Skoro tedy żadnemu parlamentarzyście nie będzie wolno nikogo wytarzać w smole i w pierzu, to ta forma poświęcenia się dla Polski z dnia na dzień przestała ich interesować. Wtedy wigoru nabrał Donald Tusk, który, wraz ze swymi kolaborantami, zaczął się naigrawać, że PiS „stchórzył” i tak dalej. Takiej zniewagi Naczelnik Państwa najwyraźniej nie mógł ścierpieć i nakazał pani kierowniczce Sejmu Elżbiecie Witek umieszczenie sprawy komisji na posiedzeniu Sejmu wyznaczonym na 30 sierpnia. W chwili, gdy piszę ten felieton, lista kandydatów nie została jeszcze zgłoszona, chociaż pojawiły się już fałszywe pogłoski, jakoby jednym z nich miał być pan dr Sławomir Cenckiewicz. Pan doktor Cenckiewicz, jak wiadomo, wraz z panem redaktorem Rachoniem z TVP, jest współautorem programu „Reset”, w którym nie tylko Donald Tusk, ale i Książę-Małżonek zostali zdemaskowani nie tyle może jako ruscy agenci, ale nawet gorzej – bo jako bezinteresowne sługusy Putina. Tak czy owak komisja wprawdzie powstanie, ale zacznie działać dopiero po wyborach – o ile oczywiście wygra je ekipa „dobrej zmiany”.

Tymczasem kampania wyborcza rozwija się niezwykle dynamicznie, chociaż listy poszczególnych komitetów wyborczych nie zostały jeszcze zarejestrowane, a nawet – ogłoszone – jak np. lista wyborcza Zjednoczonej Prawicy. Pojawiły sie tylko fałszywe pogłoski, że Naczelnik Państwa nie będzie kandydował w Warszawie, tylko w okręgu świętokrzyskim. Kiedy tylko Donald Tusk to usłyszał, natychmiast w to uwierzył, kazał w tym okręgu, na eksponowanym, ostatnim miejscu listy Koalicji Obywatelskiej umieścić pana mecenasa Romana Giertycha, który kilka dni wcześniej poniechał zamiaru ubiegania się o mandat senatora, jako, że sygnatariusze „paktu senackiego” („róbmy sobie na rękę”), a w szczególności moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, nie uwierzyła w autentyczność jego metamorfozy, że z faszysty i antysemity z czarnym podniebieniem, przepoczwarzył się w jasnego idola. Toteż pan Siemoniak twierdzi, że pan mecenas Giertych został umieszczony na tej liście za pokutę za 15 lat dokazywania – ale z szansą wniebowstąpienia – bo Judenrat „Gazety Wyborczej” twierdzi, że należy „dać mu szansę”, a z czasem może nawet dojdzie do zaakceptowania jednopłciowych małżeństw. Na razie będzie chyba musiał opowiedzieć się za aborcją, którą Donald Tusk, gwoli podlizania się „kobietonom”, wysunął na listę swoich politycznych priorytetów – oczywiście obok pogrążenia Jarosława Kaczyńskiego.

Rozpisuję się o tych wszystkich sprawach, bo o żadnych innych pisać nie można z tego powodu, że w ogóle w kampanii nie są i pewnie nie będą poruszane. Po raz kolejny widać jak na dłoni, że zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk, robią wszystko, by – wzorem lat ubiegłych – również tegorocznym wyborom nadać charakter plebiscytowy: albo za Volksdeutsche Partei, albo za „dobrą zmianą”. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że przy pozorach walki na śmierć i życie, obydwa ugrupowania realizują ten sam polityczny interes – żeby ani z jednej, ani z drugiej strony nie pojawiła się żadna alternatywa, zwłaszcza prawicowa, dzięki czemu scena polityczna – jak przez 30 ostatnich lat – będzie zdominowana przez dwie formacje socjalistyczne: socjalistów bezbożnych, którym przewodzi Volksdeutsche Partei, realizująca zadania na odcinku komunistycznej rewolucji oraz socjalistów pobożnych, którym przewodzi Naczelnik Państwa. Jest to sytuacja przedstawiona jeszcze w latach 90-tych przez pana red. Stefana Bratkowskiego. Odpowiadając w „Gazecie Wyborczej” na list otwarty dawnych AK-owców, m.in. Stanisława Jankowskiego „Agatona” ujawnił, że takie właśnie ustalenia zapadły w Magdalence – żeby pod żadnym pozorem nie dopuścić w Polsce do władzy jakiejkolwiek formacji prawicowej. Toteż widzimy, że chociaż Volksdeutsche Partei i „dobra zmiana” sprawiają wrażenie, jakby miały utopić się nawzajem w łyżce wody, zadziwiająco zgodnie atakują Konfederację, która w rankingach wychodzi na trzecie miejsce. Sekunduje im w tych atakach Judenrat „Gazety Wyborczej”, który radzi, że jeśli nawet ktoś nie chce głosować ani na Volksdeutsche Partei, ani na PiS, to niech w ostateczności głosuje na „Trzecią Drogę” – byle nie na Konfederację. Ta bowiem jest oskarżana o zamiar wejścia w koalicję z PiS-em i chociaż liderzy temu zaprzeczają, to oskarżyciele wiedzą swoje. Tymczasem w „Trzeciej Drodze” jest PSL, które tradycyjnie ma stuprocentową zdolność koalicyjną, a w patriotycznych porywach nawet większą – ale wiadomo, że „Trzecia Droga” prochu nie wymyśli, podczas gdy Konfederacja rozmaite pomysły lansuje. Wprawdzie pan Ryszard Petru, którego jakaś Mocna Ręka wyciągnęła z naftaliny żeby został senatorem, strasznie się z tych pomysłów Konfederacji natrząsa, ale myślę, że nie ma co tego brać na serio, jak i w ogóle – samego pana Ryszarda. Podobnie jak pan Mateusz Morawiecki, ostrogi zdobył on w sektorze bankowym, który i wtedy i teraz pozostaje pod kontrolą starych kiejkutów. W roku 2015 stare kiejkuty, widząc, że Polska ponownie trafiła i to już na dobre, pod kuratelę amerykańską, urządziły 18 czerwca Międzynarodową Konferencję Naukową „Most”, której celem było wciągnięcie ich na amerykańską listę „naszych sukinsynów”, Amerykanie chyba się wahali, mimo poręczeń ważnych ubeków z Izraela. Wtedy stare kiejkuty, żeby pokazać, co potrafią, utworzyły partię polityczną „Nowoczesna” z panem Ryszardem na fasadzie. Występował on tam w towarzystwie dwóch Joann, m.in. mojej faworyty, jako trójbuńczuczny basza – ale nie o to chodzi, tylko o to, że chociaż pan Ryszard jeszcze nie zdążył otworzyć ust, żeby nam powiedzieć, jak będzie nam przychylał nieba – naród obdarzył Nowoczesną aż 11 procentami zaufania – podobnie jak wcześniej biłgorajskiego filozofa Janusza Palikota. Wyjaśnienie tego fenomenu jest możliwe jedynie na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej: konfidenci starych kiejkutów dostali rozkaz: w prawo zwrot – do pana Ryszarda marsz! – i z dnia na dzień powstała partia oraz pojawiło się 11 procent zaufania. Potem z obydwiema Joannami zakładał inne formacje, ale w końcu wrócił do punktu wyjścia, chociaż moja faworyta najwyraźniej się do niego zniechęciła, zainteresowała się życiem płciowym i obecnie jest w Nowej Lewicy, która wcześniej zlała się z panem Biedroniem. Takie to ci mamy życie polityczne.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wpływy ruskie, pruskie i amerykańskie

Stanisław Michalkiewicz: wplywy

   Ogłoszone zostały tak zwane “jedynki”, czyli pierwsze miejsca na okręgowych listach kandydatów poszczególnych partii, a właściwie – komitetów wyborczych. Do ich zarejestrowania pozostał niecały tydzień, więc trzeba będzie się trochę pouwijać – ale przywódcy umiłowani odgrażają się, że jak już się uwiną z rejestracją list, to wtedy nam powiedzą, w jaki sposób zamierzają przychylać nam nieba. Czekamy na to z niecierpliwością, chociaż tego i owego możemy się domyślić.

Na przykład Volksdeutsche Partei z Donaldem Tuskiem na fasadzie chce przychylić nam nieba w ten sposób, że odsunie od władzy Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego i jego kolaborantów. Wtedy dopiero zapanuje prawo i sprawiedliwość, to znaczy – do konfitur władzy, zwanych wulgarnie “korytem”, dorwie się wyposzczona czereda z Volksdeutsche Partei i jej kolaborantów – bo właśnie na tym polega praworządność, która jest – jak wiadomo – “ostroją trwałości i mocy Rzeczypospolitej”.

Taki przynajmniej napis widnieje na gmachu niezawisłych sądów w Warszawie, który – jak zauważył jeszcze za komuny jeden z felietonistów – został zaprojektowany tak, by pokazać każdemu obywatelowi, że sprawiedliwość jest nieludzka. To oczywiście tylko pozór, jak zresztą wszystko u nas, bo wiadomo, że w tym groźnym gmachu urzędują niezawiśli sędziowie, który – podobnie jak ludzie nie należący do “kasty” – ulegają pospolitym ludzkim przywarom i dlatego tak zażarcie bronią swojej niezawisłości, to znaczy – całkowitej bezkarności – bez względu na bęcwalstwa, jakich się dopuszczają.

Z własnego doświadczenia wiem, że właśnie dlatego tak chętnie wyłączają jawność rozpraw, by nikt się nie dowiedział, co się tam wyprawia. Ale dość już o sądach; kiedyś jeszcze wrócę do tego tematu, przypominając postać starożytnego pastuszka, co to podejrzał tajemnicę króla Midasa, a na razie revenons a nos moutons, to znaczy – do Umiłowanych Przywódców i ich programów przychylania nam nieba.

Naczelnik Państwa zamierza tak przychylać nam nieba, że nie dopuści do władzy Donalda Tuska razem z tą jego całą Volksdeutsche Partei. Obywatele bowiem powinni być szczęśliwi, że pasożytują na nich szczerzy patrioci, a nie jacyś zdrajcy spod ciemnej gwiazdy, co to obwąchiwali się ze złowrogim Putinem. Z kolei Trzecia Droga stręczy się obywatelom w sposób trochę podobny do Kukuńka, który – jak pamiętamy – najpierw wspierał prawą nogę, potem z kolei lewą, aż w końcu został między nogami.

Zagadnienia znajdujące się między nogami zaprzątają też uwagę Lewicy, w ramach której nieba zamierza przychylać nam moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która niedawno w Afryce łączyła się z Murzynami. Słowem – menażeria, którą nie mógby pochwalić się żaden cyrk. W tym towarzystwie jedyną normalną grupą wydaje się Konfederacja, więc nic dziwnego, że wszyscy pozostali, mimo pozorów zażartej walki, jaką między sobą toczą, zgodnie ją krytykują.

Nawet gdybym nic nie wiedział o Konfederacji, ani o żadnym z jej kandydatów, to na widok szemranego towarzystwa, które ją krytykuje, z Judenratem “Gazety Wyborczej” na czele, zaraz poczułbym w stosunku do tej formacji odruch sympatii. Myślę, z nie jestem w tym odosobniony, bo wielu ludzi pamięta jeszcze kampanię wyborczą z roku 2019, kiedy to “banda czworga” licytowała się między sobą, która wyda więcej naszych pieniędzy na przychylanie nam nieba – i tylko Konfederacja nie wzięła w tej licytacji udziału, informując, że nikomu nic nie będzie dawała, ale też nie będzie uprawiała takiego zdzierstwa fiskalnego.

To już jest coś, bo gdyby rząd nie konfiskował – jak to obliczyliśmy w Centrum im. Adama Smitha jeszcze w 1995 roku – aż 83 procent rocznego dochodu rodziny pracowników najemnych zatrudnionych poza rolnictwem, a tylko – dajmy na to – 20 procent, to ta rodzina mogłaby przychylić sobie nieba sama, bez pośrednictwa armii naszych samozwańczych dobroczyńców. Inna rzecz, że wtedy nie odczuwałaby żadnej wdzięczności wobec biurokratycznych gangów, które oblazły Polskę na podobieństwo jakichś insektów – toteż nic dziwnego, że gangi reprezentujące naszych pasożytów zgodnie ponad podziałami Konfederację krytykują.

Tymczasem, na polecenie Naczelnika Państwa, pani kierowniczka Sejmu Elżbieta Witek, na ostatnim posiedzeniu, które odbyło się 30 sierpnia, wpisała do porządku dziennego sprawę wyboru nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże – “polityce”. Donald Tusk, który nabrał rezonu myśląc, że parlamentarzyści już definitywnie stracili zainteresowanie powołaniem tej komisji, której pan prezydent Duda, obsztorcowany przez pana ambasadora Marka Brzezińskiego, powyrywał wszystkie zęby, zaczął się nawet naigrawać, że Naczelnik Państwa przed nim stchórzył.

Takiej zniewagi Naczelnik nie mógł już przeboleć, toteż 30 sierpnia komisja została wybrana sposród pierwszorzędnych fachowców spoza Sejmu. Krzywdy nikomu nie zrobi, ale “każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje”. Toteż na wieść o powołaniu tej komisji natychmiast odezwały się nożyce w osobach zagranicznych popleczników Volksdeutsche Partei i Donalda Tuska: Reichsleitera od praworządności Didiera Reyndersa i pani Reichsleiterowej Very Jurovej, którzy uznali powołanie nawet takiej bezzębnej komisji za niedopuszczalny zamach na demokratyczne wybory w naszym bansustanie i zapowiedzieli skargę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.

Ooo, już tamtejsi przebierańcy powinność swojej służby zrozumieją i na pewno obmyślą w stosunku do Polski jakieś dotkliwe kary. Słowem – IV Rzesza stanęła murem za Donaldem Tuskiem i jego Volksdeutsche Partei, w związku z tym już prędzej powinna powstać komisja do badania niemieckich wpływów w naszej – pożal się Boże – “polityce”, a nie ruskich. Inna sprawa, że USA żadnej wojny z Niemcami w tej chwili nie prowadzą, tylko z Rosją do ostatniego Ukraińca, toteż nic dziwnego, że Naczelnik Państwa nie ma pozwolenia na żadną komisję do badania wpływów niemieckich, a tylko – do ruskich.

O tym, żeby powołać komisję do badania wpływów amerykańskich na naszą – pożal się Boże – “politykę”, w ogóle nie ma mowy, tym bardziej, że amerykańskie wojsko już w Polsce stacjonuje, podobnie jak w Niemczech, podczas gdy ruska armia wyniosła się w Polski jeszcze w 1993 roku. Ale i w Ameryce nie dzieje sie najlepiej, bo okazuje się, że nie tylko wybory prezydenckie ustawia tam Putin, ale w dodatku rywal prezydenta Józia Bidena Donald Trump, nadal jęczałby i szlochał w areszcie wydobywczym, gdyby nie udało mu się uzbierać 200 tys. dolarów na kaucję.

Z kolei Republikanie próbują wszcząć procedurę impeachmentu wobec samego prezydenta Józia Bidena pod pretekstem łapówek, jakich cała rodzina miała nabrać od operującego na Ukrainie  oligarchy Mykoły Złoczewskiego, właściciela spółki “Burisma”, na  co najmniej 10 mln dolarów. Jak na Amerykę nie jest to dużo, ale przed przyszłorocznymi wyborami i po to warto się schylić. W rezultacie, w ojczyźnie światowej demokracji może dojść do sytuacji, jak w sztuce Sławomira Mrożka “Policjanci” – że ci wszyscy prezydenci wyaresztują się nawzajem. I co my wtedy zrobimy?

Demokracja – od tyłu czy od przodu

Demokracja od tyłu i od przodu

od-przodu-czy-od-tyłu Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    29 sierpnia 2023

Kiedy tylko pan prezydent Andrzej Duda odważnie ogłosił termin wyborów na dzień 15 października, w Polsce – no, może nie w całej Polsce, co to, to nie – ale w środowiskach związanych z partiami politycznymi zawrzało. Jak bowiem wiadomo, demokracja polega na tym, że suwerenowie głosują na swoich przedstawicieli. Ale skąd właściwie suwerenowie wiedzą, kto jest kandydatem na ich przedstawiciela? Tego wiedzieć nie mogą, dopóki członkowie ścisłych kierownictw partii tych kandydatów nie wpiszą na listy wyborcze. Bo zanim jeszcze odbędzie się jakiekolwiek głosowanie, ścisłe kierownictwa poszczególnych partii eliminują całą chmarę kandydatów, o których nędznym istnieniu suwerenowie w ogóle nie wiedzą. Wiedzą jedynie o tych szczęściarzach, których ścisłe kierownictwa poszczególnych partii na listach wyborczych umieściły. W ten oto sposób odbywa się pierwsza selekcja przedstawicieli suwerenów. Szansę na zostanie przedstawicielem ma bowiem tylko ten, kogo ścisłe kierownictwa na listę wciągnęły.

Ale na tym nie koniec selekcji, która – jak wspomniałem – odbywa się zanim jeszcze dojdzie do jakiegokolwiek głosowania. Bo kandydat kandydatowi nierówny. Największe szanse na wybór ma kandydat umieszczony na pierwszym miejscu listy wystawianej w okręgu wyborczym. O tym, na którym miejscy kandydat zostanie umieszczony, również decydują ścisłe kierownictwa poszczególnych partii.

W rezultacie tych zabiegów, suwerenowie mają wybór, nie można powiedzieć – ale trochę podobny do tego, jaki przysługiwał konsumentom w kołchozowych stołówkach – że mianowicie mogli jeść, albo nie jeść. Skoro my to wiemy, to tym bardziej wiedzą to kandydaci, którzy – jako ludzie inteligentni – no, może nie wszyscy, ale nawet ci pozostali dysponują pewnym rodzajem mądrości, który nazywamy sprytem – wiedzą, że ich polityczna kariera nie zależy od żadnych suwerenów, tylko od ścisłych kierownictw poszczególnych partii – a najbardziej – od ich prezesów. W rezultacie system demokratyczny jest rodzajem oligarchii prezesów partii, którzy przed nikim za swoje decyzje nie odpowiadają, a jeśli już – to nie przed żadnymi suwerenami, tylko przed reżyserami politycznych scen w poszczególnych bantustanach.

Znakomitym przykładem takiej reżyserii jest słynna transformacja ustrojowa w Polsce. Podobnie jak w innych bantustanach Europy Środkowej, została ona uzgodniona między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR, a w Polsce konkretnie – między panem Danielem Friedem, który zdaje się, że w Departamencie Stanu USA reżyseruje do dnia dzisiejszego, a ówczesnym szefem KGB, Władimirem Kriuczkowem. Te uzgodnienia zostały przekazane do wykonania panu generałowi Czesławowi Kiszczakowi, który był wtedy szefem wywiadu wojskowego i który wykonał wszystko, jak się należy, przy pomocy wyselekcjonowanej uprzednio „strony społecznej”, w której byli zarówno – uprzejmie zakładam – nieświadomi niczego opozycjoniści, jak i konfidenci wywiadu wojskowego lub SB, np. Kukuniek. Dlatego też wywiad wojskowy, jako odpowiedzialny przez Obydwoma Reżyserami za właściwy przebieg transformacji ustrojowej, przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym, nadzorując jej prawidłowy przebieg aż do września 2006 roku, kiedy to Wojskowe Służby Informacyjne, gwoli uniknięcia zbędnej ostentacji, wypączkowały w Służbę Kontrwywiadu Wojskowego i Służbę Wywiadu Wojskowego, które pilnują interesu aż do dnia dzisiejszego.

A na czym polega interes? Między innymi na tym, co wyjaśnił w swoim czasie na łamach „Gazety Wyborczej” pan redaktor Stefan Bratkowski, odpowiadając na otwarty list AK-owców, podpisany m.in. przez Stanisława Jankowskiego „Agatona”. Pan red. Bratkowski wyjaśnił, że kształt sceny politycznej wynika właśnie z ówczesnych uzgodnień, w ramach których postanowiono, że w Polsce nie dojdzie do głosu żadna partia narodowa. Jestem przekonany, że nacisnął na to sam pan Daniel Fried, który nie dość, że sam ma pierwszorzędne korzenie, to w dodatku jest członkiem amerykańskiego lobby żydowskiego, które prezydenta Józia Bidena obstawiło tak szczelnie, jak żadnego poprzedniego. Sekretarzem Stanu jest pan Antoni Blinken, z pierwszorzędnymi korzeniami białostockimi, sekretarzem skarbu – pani Yellen, czyli tak naprawdę – pani Jeleń z pierwszorzędnymi korzeniami suwalskimi – i tak dalej.

Warto dodać, że już na samym początku transformacji ujawnił się zamiar ograbienia Polski przez amerykańskie żydowskie organizacje przemysłu holokaustu – bo właśnie wtedy wyszło stamtąd dziwaczne oskarżenie pod adresem „narodu polskiego”, że w obliczu holokaustu zachował się „biernie”. Już wkrótce wyjaśniło się, o co naprawdę chodzi, kiedy 8 polityków amerykańskich z obydwu tamtejszych partii, wysłało list do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera, żeby Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią majątkowym roszczeniom żydowskim, to stosunki Stanów Zjednoczonych z tymi państwami się pogorszą. Wtedy chodziło o ewentualny szlaban na przyjęcie ich do NATO, no a teraz, przynajmniej w stosunku do Polski, to jest ta nitka, na której wisi amerykańska troska o nasz bantustan. Po uchwaleniu przez Kongres USA ustawy nr 447 nie można mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale żeby wszystko przebiegło, jak się należy, nasza polityczna scena powinna być taka, jak ją zaplanował pan Fried z panem Kriuczkowem – a tego pilnują stare kiejkuty, które w trakcie ponownego przechodzenia Polski pod kuratelę amerykańską, 18 czerwca 2015 roku urządziły w Warszawie Międzynarodową Konferencję Naukową „Most”. Pretekstem były kombatanckie wspominki w 25 rocznicę uruchomienia pierwszego transportu rosyjskich Żydów do Izraela przez Warszawę – ale tak naprawdę chodziło o wpisanie przez Amerykanów starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”. I tak się stało – dzięki czemu USA ręcznie sterują naszym bantustanem, a tamtejsi dygnitarze co i rusz sztorcują naszych mężyków stanu, jak tylko nabiorą podejrzeń, że jakimiś samowolkami wyłamują się z subordynacji. Wspominam o tym wszystkim tak szczegółowo, żeby obywatelom, zwłaszcza młodszym, którzy myślą, że z tą całą demokracją, to wszystko naprawdę, pokazać, jak ta reżyseria sceny politycznej naszego bantustanu wygląda.

Więc, jak wspomniałem, odważne ogłoszenie przez pana prezydenta Dudę terminu wyborów, wywołało w środowiskach wrzenie. Ambicjonerzy nie dopuszczeni na listy kandydatów, knują, jakby się tu odegrać na ścisłych kierownictwach partii, które nimi wzgardziły, a ci dopuszczeni snują marzenia, których zakres zależy od tego, na które miejsce listy wyborczej trafili. Jeśli na „jedynkę”, to puszczają wodze fantazji, jak będą służyli Polsce, nie zapominając o sobie i swoich przyjaciołach, którzy już zacierają ręce na myśl o koncesjach na hurtownie spirytusu, jakie będą mogli otrzymać w nagrodę za gotowość służenia Polsce w charakterze zaplecza politycznego lub gospodarczego. I słuszna ich racja, bo kogóż w tych zepsutych czasach nagradzać koncesjami na hurtownie spirytusu, jeśli nie patriotów gotowych służyć Polsce?

Obsada list wyborczych nie powinna wzbudzać jakichś zaskoczeń, chociaż niekiedy zdarzają się sytuacje wyjątkowe. Oto sensacją dnia stało się wciągnięcie na listę wyborczą Volksdeutsche Partei pana Michała Kołodziejczaka z „Agrounii”. Pan Michał Kołodziejczak początkowo miał nadzieję zostać partnerem pana Władysława Kosiniaka-Kamysza i pana Szymona Hołowni, ale najwyraźniej mentor pana Szymona, pan Michał Kobosko nie pozwolił na takie bezeceństwo i w rezultacie pan Kolodziejczak wylądował w charakterze najukochańszej duszeńki u Donalda Tuska, któremu obiecuje wyrwanie wsi spod wpływów PiS. Najwyraźniej Donaldu Tusku ktoś starszy i mądrzejszy musiał wyperswadować niebezpieczne związki z damami w rodzaju pani Joanny Parniewskiej, której wprawdzie niepodobna odmówić wielu zalet – ale na pewno nie jest ona w stanie rzucić „polskiej wsi” pod stopy Donalda Tuska i jego Volksdeutsche Partei. Czy w związku z tym zapowiadany na 1 października z takim przytupem „marsz miliona serc” złamanych nie jest aby zagrożony?

Wyobraźmy sobie tylko, że przywlecze się tam pani Marta Lempart w całej straszliwej postaci i wzniesie triumfalny okrzyk: „Wypierdalać!”? Czy „polska wieś” uzna to za zaproszenie do bliskich spotkań III stopnia z Volksdeutsche Partei, czy przeciwnie – za brutalne odtrącenie? Jak widzimy, wbrew przysłowiu, że od przybytku głowa nie boli, doszlusowanie pana Kołodziejczaka do Volksdeutsche Partei powoduje u jej szefa potężny dysonans poznawczy, niczym u dyrektora, który przypadkowo trafił do więzienia. Naczelnik zaproponował mu najlżejszą pracę w kuchni przy obieraniu kartofli, ale dyrektor już następnego dnia zgłosił się do raportu o zmianę przydziału. – Jakże to, panie dyrektorze – powiada zmartwiony naczelnik – toż to jest najlepsza praca, jaką tu dysponujemy. – To się tak tylko panu wydaje – powiada z goryczą dyrektor. – Kartofle są rozmaite; jedne duże inne małe, jedne zdrowe, inne zgniłe… Pan nie ma pojęcia, ile decyzji trzeba podjąć!

Innym zaskoczeniem jest pojawienie się na liście wyborczej Volksdeutsche Partei pana red. Bogusława Wołoszańskiego. Pan Wołoszański zasłynął jako odkrywca tajemnic XX wieku, chociaż nie wszystkie tajemnice tak skwapliwie odkrywał. Na przykład – że bodaj w 1985 roku został tajnym współpracownikiem Departamentu I MSW, z zadaniem dostarczania bezpiece informacji z terenu Wielkiej Brytanii, dokąd wyjechał jako korespondent radia i telewizji w Londynie. Krążyły wtedy na mieście fałszywe pogłoski, jakoby postać pana red. Wołoszańskiego miała być inspiracją serialu o panu red. Maju – którego grał pan Leszek Teleszyński. Mogło być najwyżej odwrotnie, bo serial „Życie na gorąco” był kręcony w latach 70-tych, podczas gdy pan red. Wołoszański został konfidentem dopiero w połowie lat 80-tych. Ale to dawne czasy, natomiast teraz pan red. Wołoszański zgłosił się do Volksdeutsche Partei z ofertą, że „zdemaskuje” Antoniego Macierewicza, który tak samo będzie kandydował z Piotrkowa Trybunalskiego. Wprawdzie Antoni Mecierewicz już był demaskowany przez pana red. Tomasza Piątka z „Gazety Wyborczej”, którego Judenrat chciał w ten sposób sprawdzić po kuracji odwykowej i tak zwanych „nirwanach” – ale widocznie w ocenie starych kiejkutów, które z Antonim Macierewiczem mają na pieńku, spartolił sprawę, w związku z czym ponownie został zadaniowany pan red. Wołoszański: „wiecie, rozumiecie Wołoszański. Zdemaskujcie wy porządnie tego całego Macierewicza, to w nagrodę zostaniecie posłem – bo jak nie, to będzie z wami brzydka sprawa”. Kto wie jednak, czy w ten sposób stare kiejkuty nie próbują podstępnie wykonać zadania zleconego przez CIA, żeby skompromitować szefa Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, kiedy pan red. Wołoszański wcale nie zdemaskuje Antoniego Macierewicza, tylko – już jako poseł – będzie zadaniowany na demaskowanie Donalda Tuska? „Timeo Danaos et dona ferentes!” – mógłby tedy Donald Tusk zawołać na widok tych nowych sojuszników – ale mówi się: trudno – co się stało, to się nie odstanie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Gdakanie unosi się pod niebiosa

Gdakanie unosi się pod niebiosa

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    27 sierpnia 2023 tekst

Jak zwykle przed wyborami rozpoczyna się walka kogutów. Tak jest wszędzie, czego dowodem są Stany Zjednoczone, gdzie na rok przed wyborami rządząca partia pakuje do więzienia swojego najgroźniejszego konkurenta z partii przeciwnej. Mówię oczywiście o Donaldzie Trumpie, który właśnie oświadczył, że jednak podrepce do aresztu wydobywczego. Okazuje się, że ten wynalazek ministra Zbigniewa Ziobry został doceniony również w ojczyźnie demokracji. Inaczej być nie może w sytuacji, gdy Partia Demokratyczna USA to socjaldemokracja, a jej lewe skrzydło – to po prostu bolszewia. Jeszcze tego brakowało, żeby bolszewia wzdragała się przed korzystaniem z aresztu wydobywczego! Zresztą to dopiero początek drogi, bo apetyt wzrasta w miarę jedzenia i jak tak dalej pójdzie, to usłyszymy i o dołach z wapnem. Ale co nas to obchodzi, niech demokraci zagryzają się wzajemnie, podobnie jak nasze koguty, które w walce starają się wzajemnie zadziobać. Gdakanie unosi się pod niebiosa, pierze sypie się bez opamiętania, krzyków publiki niepodobna w tym jazgocie uchwycić – zresztą nie wiadomo w ogóle, o co właściwie chodzi.

Rzecz w tym, że nasi mężykowie stanu uprawianie prawdziwej polityki mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane, więc w tej sytuacji życie polityczne stopniowo i niedostrzegalnie zsuwa się w rejony psychiatryczne. Oto jeszcze ludzie nie ochłonęli po tragedii, jaką za pośrednictwem Judenratu „Gazety Wyborczej” Donaldu Tusku zaprezentowała pani Joanna Parniewska, a już się okazało, że Volksdeutsche Partei ma nowego jasnego idola w osobie pana Michała Kołodziejczaka z Agrounii. Po pani Joannie nie został nawet słynny kleks, a tylko serce gorejące na mundurowych, tym razem nie brunatnych, tylko białych koszulach członków i sympatyków Volksdeutsche Partei, a tymczasem pan Kołodziejczak, dając odpór rządowej telewizji, która wyciągnęła mu „fucka” przeciwko Amerykanom, jakiego zademonstrował w roku 2018, opublikował zdjęcie, jakie zrobił sobie z panem ambasadorem Markiem Brzezińskim. Czy to prawdziwa fotografia, czy fotomontaż – trudno zgadnąć, bo pan Kołodziejczak ma jeszcze inne zdjęcia, między innymi – z Kornelem Morawieckim, który na łożu śmierci nie wiedzieć czemu akurat jemu zwierzył się ze swoich lęków przed synem Mateuszem – podobnie jak Włodzimierz Lenin ostrzegał Nadieżdę Krupską przed Stalinem.

Inna rzecz, że pan ambasador Brzeziński fotografuje się z rozmaitymi osobami, np. z panią Barbarą Kurdej-Szatan – więc dlaczego miałby odmawiać fotki panu Kołodziejczakowi? Zresztą powątpiewanie w autentyczność tych zdjęć jest ryzykowne, bo pan Kołodziejczak odgraża się, podobnie jak „ciocia Ruchla”, czyli pani dr Babara Engelking – że wszystkich zaciągnie przed niezawisły sąd, a ten już „powinność swej służby zrozumie”. Wprawdzie pan minister Czarnek w obliczu pogróżek „cioci Ruchli” prezentuje szaleńczą odwagę, ale zobaczymy, jak będzie ćwierkał, gdy w obroty weźmie go jakiś niezawisły sędzia nierządny. Któż może wiedzieć lepiej ode mnie, że z niezawisłymi sądami nigdy nic nie wiadomo, więc na wszelki wypadek lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego i omijać je szerokim łukiem? Oto właśnie dostałem powiestkę na styczeń przyszłego roku, kiedy to przed niezawisłym sądem będą ważyć się moje losy z łaski Hermenegildy Kociubińskiej, która wykombinowała sobie, że znowu wyciągnie ode mnie następne 150 tys. złotych z kosztami. W tej sytuacji jeszcze by brakowało, żeby przed niezawisły sąd zaciągnął mnie pan Kołodziejczak! Tedy na wszelki wypadek oświadczam, że wierzę we wszystko, na podobieństwo nieboszczyka Jacka Kuronia, w którego pogrzebie uczestniczyło przewielebne duchowieństwo wszelkich możliwych wyznań. Skoro żaden z europejskich mężów stanu nie ośmiela sprzeciwić się ukraińskiemu prezydentowi Zełeńskiemu w sprawie samolotów F-16 z obawy, że albo on sam sobie coś zrobi, albo poderżnie gardło komuś innemu, to trudno, żeby zwykli obywatele nie wyciągali z tego wniosków na własny użytek.

Warto tedy dodać, że alians Donalda Tuska z panem Kołodziejczakiem ma pozory racjonalnego jądra. Oto pan Kołodziejczak obiecał Donaldu Tusku, że rzuci mu do stóp „polską wieś”. Najwyraźniej przewodniczący Violksdeutsche Partei musi być dlaczegoś łasy na obietnice bo w charakterze kandydata na mężyka stanu doszlusował tam ostatnio pan red. Bogusław Wołoszański, który Donaldu Tusku obiecał z kolei, że zdemaskuje Antoniego Macierewicza. Wprawdzie Antoni Macierewicz był już raz demaskowany przez pana red. Tomasza Piątka, którego Judenrat „Gazety Wyborczej” sprawdzał w ten sposób na detoksie po rozmaitych nirwanach – ale co to komu szkodzi zdemaskować Antoniego Macierewicza jeszcze raz? Tym bardziej, że teraz demaskował go będzie pierwszorzędny fachowiec, jako że pan red. Wołoszański został zarejestrowany w charakterze tajnego współpracownika SB, kiedy w latach 80-tych wyjechał do Londynu jako korespondent radia i TVP. Toteż ośmielony taką nobilitacją z ręki samego Donalda Tuska pan red. Wołoszański już wyzywa Antoniego Macierewicza na „debatę” – podobnie jak Donald Tusk – Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego. Podejrzewam jednak, że i jeden i drugi udzieli na to wyzwanie odpowiedzi wymijającej, wskutek czego walka kogutów zostanie nieco zubożona.

Zresztą nie tylko z tego powodu. Oto do niedawna szumnie reklamowany wynalazek pana Rafała Trzaskowskiego pod tytułem „Campus Polska” został właśnie odwołany po tym, jak coraz więcej uczestników zaczęło się z niego wycofywać. Poszło o pana Grzegorza Sroczyńskiego, który w swoim czasie pracował dla Judenratu „Gazety Wyborczej”. Panu red. Marcinowi Mellerowi zaproponowano mianowicie, by poprowadził debatę z panem red. Sroczyńskim, ale tak, żeby jego samego do debaty nie zapraszać. Pan red. Meller odmówił, więc organizatorzy zwracali się kolejno do innych sławnych redaktorów, ale w obliczu tak ambitnego zadania ci inni też rezygnowali. W rezultacie nie było innego wyjścia, jak odwołać całą imprezę, co też się stało. Wyobrażam sobie, jak musiało to zasmucić pana Rafała Trzaskowskiego, który nie będzie miał okazji zademonstrowania naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, jak wygląda prawdziwa demokratyczna debata w atmosferze poszanowania wolności słowa. W tej sytuacji nie ma wyjścia; pozostaje nam już tylko walka kogutów, kiedy gdakanie unosi się pod niebiosa, pierze sypie się wokół bez opamiętania, a w tym zgiełku niepodobna odgadnąć żadnego słowa – nawet gdyby jakieś tam przypadkowo padły.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wracamy do PRL

Wracamy do PRL

Stanisław Michalkiewicz   24 sierpnia 2023

Jeśli nasi Umiłowani Przywódcy jeszcze trochę się wstydzą przyznać, że za komuny było lepiej, to dają temu przekonaniu wyraz przez tak zwane fakty konkludentne. Oto Naczelnik Państwa ogłosił hasło PiS na tegoroczne wybory: Bezpieczna przyszłość Polaków”. Wynika z niego, że bezpieczeństwo przede wszystkim. Trzeba jednak pamiętać, że bezpieczeństwo ma swoją cenę. Jest nią rezygnacja z wolności. Wolność bowiem niesie za sobą ryzyko – a to właśnie no towarzyszyło przedsięwzięciom, które zmieniały historię świata.

Na przykład wielkie odkrycia geograficzne nie byłyby możliwe bez ryzyka i to całkiem sporego. Według świadectw bowiem, tylko jedna wyprawa na sześć kończyła się pomyślnie i to nie tylko ze względu na „okrutne morze” – ale również z powodu arogancji ówczesnych biurokratów. Oto bowiem gdy tylko okręt wypływający, dajmy na to, z Anglii, wpływał na półkulę południową, załoga zaczynała chorować na szkorbut. Otwierały się stare rany, wypadały zęby, ludzie słabli i ocenia się, że większość katastrof morskich brała się nie z braku umiejętności ówczesnych żeglarzy, tylko stąd, że z powodu szkorbutu na statkach nie miał kto pracować; marynarze nie mieli sił, by ciągnąć liny i w rezultacie statek trafiał na łaskę fal. Co prawda kapitanowie zauważyli, że Opatrzność pomyślała o wszystkim, bo ratunkiem przed „złym powietrzem”, jakie rzekomo miało panować na południowej półkuli, były owoce cytrusowe. Te obserwacje były znane, ale przez 150 lat nikt nie wyciągnął z nich praktycznych wniosków, bo zasiadający w Admiralicji arystokraci nie dopuszczali myśli, że jacyś prości kapitanowie będą ich pouczać. W dalszym tedy ciągu marynarze żywili się solonym mięsem, podczas długich rejsów zapadali na szkorbut, statki tonęły, aż dopiero kapitan Cook zabrał w rejs do Australii beczki z kiszoną kapustą i zarządził, że wszyscy oficerowie muszą codziennie wypijać szklankę kapuścianego kwasu, a marynarze – jak chcą. Podczas tego rejsu nikt nie zachorował na szkorbut i tak został przełamany biurokratyczny opór.

Tymczasem położenie nacisku na „bezpieczeństwo” oznacza ucieczkę od ryzyka, z co za tym idzie – od wolności. Ciekawe, że dokładnie w ten sam sposób komuna przekonywała obywateli o wyższości ustroju socjalistycznego i chyba bardzo wielu przekonała z Naczelnikiem Państwa włącznie. Jak pamiętamy, bardzo ceni on Edwarda Gierka, również jako „wielkiego patriotę”, chociaż on właśnie kazał wpisać do konstytucji nie tylko kierowniczą rolę partii, ale i sojusz ze Związkiem Radzieckim. Jak widzimy, za komuny aż tak źle nie było, chociaż oczywiście miała ona tę wadę, że była bezbożna. Gdyby tak komuna była pobożna, to wszystko byłoby w jak najlepszym porządku – i wydaje się, że to jest właśnie ustrojowy ideał Naczelnika Państwa.

Ale byłoby niesprawiedliwe wytykanie nieubłaganym palcem tylko Naczelnikowi sentymentu do komuny. Właśnie nieprzejednana opozycja, czyli Volksdeutsche Partei, Lewica oraz Trzecia Droga, podpisały tzw. pakt senacki, którego myślą przewodnią jest „róbmy sobie na rękę”. Pakt senacki polega bowiem na tym, że ścisłe kierownictwa układających się stron podzieliły między siebie poszczególne okręgi wyborcze i umówiły się, że właśnie będą „robić sobie na rękę”, czyli – że nie będą w cudzych okręgach wystawiały własnych kandydatów. W ten sposób chcą opanować Senat.

Co ci przypomina widok znajomy ten?” Ależ oczywiście – wybory kontraktowe do Sejmu, kiedy to wywiad wojskowy w osobie generała Kiszczaka, za pośrednictwem Kukuńka, jeszcze przed jakimkolwiek głosowaniem, przekazał dobranej uprzednio „stronie społecznej”, że ma 35 procent mandatów w Sejmie. Kiedy część obywateli, którzy myśleli, że z tymi wyborami to wszystko naprawdę, poskreślała komunistycznych faworytów na tzw. „liście krajowej”, to zirytowany generał Kiszczak zagroził, że te całe wybory rozgoni. Wtedy Tadeusz Mazowiecki uspokoił go, że „umów należy dotrzymywać”, a Rada Państwa w TRAKCIE WYBORÓW zmieniła ordynację tak, by faworyci komuny do Sejmu się dostali. Pakt senacki nawiązuje w ten sposób do tamtej tradycji, a ofiarą tej siuchty padł pan mecenas Roman Giertych, w którego metamorfozę niestety nie uwierzyła moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus i – o ile pamiętam – również Wielce Czcigodny poseł Śmiszek. Nie ma rady; myślę że przed następnymi wyborami bez drobnej operacji chirurgicznej chyba się nie obejdzie, bo wtedy metamorfozie nie wypadałoby już zaprzeczać.

Ponieważ jednak sytuacja polityczna jest dynamiczna, to nie można wykluczyć, iż pakt senacki może być zwiastunem powrotu naszej demokracji do źródeł, to znaczy – do Frontu Jedności Narodu. Jak pamiętamy, Front Jedności Narodu skupiał wszystkich obywateli: partyjnych i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących, żywych i uma… no, mniejsza z tym – co było widomym znakiem jedności moralno-politycznej narodu, która zapanowała właśnie za Edwarda Gierka i trwała aż do momentu, kiedy wszystko się skawaliło. Polityczną konsekwencją istnienia Frontu Jedności Narodu była jedna lista wyborcza, właśnie lista FJN, sporządzana przez partię dokładnie według zasady przyjętej w pakcie senackim. Partia, stronnictwa sojusznicze i katolicy postępowi dzielili między siebie okręgi wyborcze we taki sposób żeby kandydaci zatwierdzeni przesz Biuro Polityczne KC PZPR zostali do Sejmu wybrani, żeby tam nie wiem co.

Suwerenowie, nie można powiedzieć – też mieli wybór, podobny do tego, jaki przysługiwał klientom kołchozowej stołówki – że mogli jeść, albo nie jeść. Ja na przykład chętnie z tej możliwości korzystałem i pierwszymi wyborami, w których głosowałem, były wybory „kontraktowe” w 1989 roku. Ciekaw jestem, jak w tej sytuacji zachowają się sympatycy ugrupowań, które zawarły pakt senacki; czy uznają, że „nic się nie stało” i będą głosowali na listę Frontu Jedności Narodu, czy też skorzystają z tej możliwości wyboru, jaką Umiłowani Przywódcy im łaskawie zostawili.

Być może niektórzy zorientują się, w jakim kierunku zmierza sytuacja i zrobią uczestnikom paktu senackiego na złość, chociaż szczerze mówiąc, specjalnie bym na to nie liczył. Dlaczegóż to niby sympatykom Volksdeutsche Partei, a zwłaszcza Lewicy miałaby nie podobać się zasada jedności moralno-politycznej narodu? I Lewica i Volksdeutsche Partei nawiązałyby w ten sposób do własnych tradycji, a Trzecia Droga – do tradycji tzw. „stronnictw sojuszniczych”.

Myślę, że również PiS i Naczelnik Państwa nie miałby nic przeciwko temu, bo skoro już uciekamy od wolności, to przecież nie na oślep, tylko na z góry upatrzone, sprawdzone i bezpieczne pozycje.

Referendum i „mroczni siewcy Putina”

Referendum i „mroczni siewcy Putina”

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    20 sierpnia 2023 mroczni-siewcy

Wreszcie w przeddzień defilady z okazji święta Wojska Polskiego, które przypada 15 sierpnia – w rocznicę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej z bolszewikami – rozładowało się napięcie, w którym trzymał nas Naczelnik Państwa. Jak wiadomo, Naczelnik Państwa kilka dni wcześniej ogłosił pierwsze pytanie, jakie zadane zostanie obywatelom w tak zwanym referendum, które ma być zorganizowane 15 października – jednocześnie z wyborami parlamentarnymi. To pierwsze pytanie dotyczyło stosuniu obywateli do „wyprzedaży” przedsiębiorstw państwowych – czy są „za”, czy przeciwnie – „przeciw”. W kolejnych dniach następne pytanie zadała pani Beata Szydło – ongiś premier rządu, a dzisiaj – na emeryturze dla „byłych ludzi” w Parlamencie Europejskim, przypominającym pociąg z wariatami („szósta godzina z minutami, jedzie pociąg z wariatami…”). Pani Beata zapytała, czy obywatele pragną wydłużenia wieku emerytalnego, czy przeciwnie – woleliby tak, jak obecnie. Z kolei swoje pytanie ujawnił wkrótce pan premier Morawiecki – czy obywatele chcą przymusowej relokacji migrantów, jak życzy tego sobie unijna „biurokracja”, czy nie. I wreszcie, w przeddzień defilady, pan minister Błaszczak zapytał obywateli, czy chcieliby rozbiórki płotu na granicy polsko-białoruskiej. Sejm ma podjąć decyzję w sprawie referendum 17 sierpnia – ale chyba będzie to formalność, bo skoro i Naczelnik i pani Szydło i pan premier Morawiecki, nie mówiąc już o panu ministrze Błaszczaku zdecydowali, to nie ma o czym mówić. Jak nietrudno się domyślić, prawidłowa odpowiedź na każde pytanie powinna być negatywna. Cztery razy nasze stanowcze „nie!” Przypomina to inne referendum, w którym prawidłowa odpowiedź brzmiała „3 razy tak!”, ale to było dawno, jeszcze za Stalina, więc referendum w 33 roku transformacji ustrojowej musi jakoś różnić się od tamtego.

Wprawdzie pytania zostały sformułowane podchwytliwie, więc inteligentny obywatel natychmiast skapuje, o co chodzi, ale przecież do głosowania pójdą różni obywatele; zarówno ci inteligentni, jak i pozostali. Toteż pytania pozostawiają pewien niedosyt. Gdyby na przykład pierwsze pytanie było sformułowane tak: czy jesteś za wyprzedażą przedsiębiorstw państwowych, które zdrajca Tusk chciałby za bezcen oddać niemieckim rewizjonistom i odwetowcom w rodzaju Hupki i Czai – to nawet najbardziej pozostały obywatel wiedziałby, jak należy odpowiedzieć. Niestety tego dodatku nie ma, na czym żeruje Judenrat „Gazety Wyborczej” i zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego o organizatorskiej funkcji prasy, sypie piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, drukując instrukcje, co robić z tymi referendalnymi kartami. Chodzi o to, żeby za żadne skarby ich nie wypełnić, a potem – Boże broń – nie wrzucać do urny, tylko ewentualnie – całkiem gdzie indziej. Drugie pytanie referendalne też mogłoby zostać uzupełnione na przykład takim oto dodatkiem: „które zdrajca Ojczyzny Donald Tusk, wraz ze swoimi kolaborantami z PSL, kilka lat temu podniósł”. Podobnie pytanie trzecie: „tych roznoszących różne choroby migrantów, których Donald Tusk na polecenie niemieckich rewizjonistów i odwetowców, chciałby tu sprowadzić na zgubę Narodu Polskiego”. Wreszcie uzupełnienie do pytania czwartego w sprawie płotu „któremu sprzeciwiał się Donald Tusk, co to – po powrocie do władzy – natychmiast by go zburzył, na polecenie uzurpatora Aleksandra Łukaszenki”. Widocznie jednak Naczelnik pragnął uniknąć nadmiernej ostentacji i całą inicjatywę utrzymać w granicach demokratycznej, przedwyborczej krytyki. Bo wprawdzie pragniemy być „suwerenni” – jakże by inaczej?! – ale skoro w Unii Europejskiej „jesteśmy i być chcemy”, to jednak trzeba uważać.

Co innego Konfederacja, która do Unii Europejskiej ma stosunek niejasny i w ogóle głosi poglądy nie do przyjęcia przynajmniej przez pana Jaśkowiaka, piastującego urząd prezydenta Poznania. Z miłości do wolności słowa i demokracji pan Jaśkowiak, czy może jacyś jego pomagierzy, zrobili „no pasaran” panom Bosakowi i Mentzenowi, którzy zamierzali zrzucić maski i zatruć krystaliczną wielkopolską atmosferę jakimiś poglądami nie zatwierdzonymi przez partię i rząd. W ogóle roi się tam pod podejrzanych typów, których katalog opublikował właśnie Judenrat „Gazety Wyborczej” informując, że to „mroczni siewcy Putina”, który „mieszają nam w głowie”. W jaki sposób ci „mroczni siewcy” mogą mieszać w głowie Judenratowi „Gazety Wyborczej”, który głowy ma przecież zatwierdzone jeszcze przez Bermana – tajemnica to wielka. W związku z tym jednak na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby miał zmartwychwstać obywatel, a właściwie towarzysz Różański i właśnie idzie na Polskę robić porządek a wspomniana publikacja Judenratu jest zwiastunem tego, co będzie się działo. Wprawdzie w tych fałszywych pogłoskach nie ma słowa prawdy, bo słowa prawdy płyną wyłącznie jak nie od Judenratu, to z ukraińskiego Sztabu Generalnego, a nie z jakichś fałszywych pogłosek, ale z drugiej strony wszystko to być może, bo skoro historia się powtarza na odcinku referendum, to dlaczego nie może powtórzyć się na odcinku Różańskiego? Wyobrażam sobie jak na zew znajomej trąbki zareagowaliby semiccy czekiści: Piperman i Biberglanc. Każdy z nich w mgnieniu oka by odmłodniał, jakby go kto na sto koni wsadził! Ale przecież nie tylko oni. Iluż młodych potomków semickich czekistów i ich tubylczych pomocników też by chętnie sprawdziło, czy ma „wzrok bystry i rękę niechybną” – jak słynny Jagoda – ileż młodych potomkiń czekistek, też chciałoby pościskać wrogom ludu genitalia w szufladzie biurka – jak to robiła Luna Bristigerowa?

Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (…) aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!” – pisał w proroczym natchnieniu Janusz Szpotański, któremu niezawisły sąd wszak też wlepił piękny wyrok za operę „Cisi i Gęgacze”. Na razie jednak, zgodnie z zasadami dialektyki, mamy etap kadzenia suwerenom, etap zapytywania ich, co myślą, a to o wyprzedaży przedsiębiorstw, a to o emeryturach, a to o migrantach, a to o płocie – a jak ci, którzy myślą, że to wszystko naprawdę, na te pytania odpowiedzą prawidłowo, to nadejdą odpowiednie warunki do zmiany i powoli wkroczymy w etap surowości, kiedy będzie się liczyła czujność wobec wrogów narodu i inne pryncypia. Przewidział to wszystko Adam Mickiewicz, pisząc w „Dziadach” o Senatorze: „patrz; dzisiaj on pazury schował i będzie się przymilał”. Ale pazury – pazurami, a z obfitości serca usta mówią i oto Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego złapała dwóch osobników, którzy rozlepiali w Krakowie i Warszawie ulotki werbujące ochotników do „Grupy Wagnera”. Tuż przed zapowiadaną defiladą. Ładny interes!

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

O ukraińskiej kontrofensywie: „Widać, że tu wiedza wojskowa posuwa się do przodu”

O ukraińskiej kontrofensywie: „Widać, że tu wiedza wojskowa posuwa się do przodu”

posuwa-sie

Stanisław Michalkiewicz na swoim kanale na YouTube odniósł się do mitycznej ukraińskiej kontrofensywy.

Publicysta wyjaśnił, dlaczego jest, jak jest.

– Na Ukrainie działania wojenne ugrzęzły na dobre. Już myśleliśmy, że Ukraińcy nie są zdolni do przeprowadzenia kontrofensywy, która była zapowiadana głuchą wieścią między ludem, ale wreszcie się wyjaśniło, co jest przyczyną tego zastoju na froncie wojny, jaką Stany Zjednoczone i całe NATO prowadzi z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca – powiedział Michalkiewicz.

Okazało się, że lato jest przyczyną, a konkretnie bujny rozwój roślinności. Tych przyczyn było już więcej, na początku to był mróz i śnieg (…), potem się zrobiły roztopy, to też nie można, bo błoto. Później błoto podeschło, ale też nie można było przeprowadzić kontrofensywy, bo kurz – wyliczał.

– Jak czytałem książkę feldmarszałka von Mansteina „Stracone zwycięstwa”, to on się tam bardzo na ten kurz skarżył, rzeczywiście – dodał.

– Widać, że tu wiedza wojskowa posuwa się do przodu, bo takiemu głupiemu cywilowi jak ja, to by się zdawało, że bujny rozwój roślinności sprzyja działaniom wojennym, bo wtedy łatwiej jest się schować za bujną roślinnością, a tu okazuje się, że nie. Może dlatego, że nieprzyjaciel też się może schować za bujną roślinność .

– Zobaczymy, co się będzie działo, jak liście opadną z tej bujnej roślinności. Wtedy to już wiadomo, słota będzie. Tak jak przysłowie ludowe mówi: „kiedy na świętego Prota jest pogoda albo słota, to w świętego Hieronima będzie deszcz albo go ni ma”– skwitował.

Michalkiewicz ironizował, że „możemy przewidzieć, jakie będą losy wojny na Ukrainie”.

Co wiedzą bociany?

Co wiedzą bociany?

Stanisław Michalkiewicz    17 sierpnia 2023 bociany

W mediach pojawiły się alarmujące doniesienia, że bociany już odlatują – a mamy dopiero pierwszą dekadę sierpnia. Najwyraźniej coś się dzieje – tylko jeszcze nie wiadomo co. Przyczyny tego fenomenu – jak się wydaje – mogą być dwie. Pierwsza – że to jest skutek walki, jaką ludzkość prowadzi z klimatem. Nie wiadomo bowiem, jakie stanowisko w tym konflikcie zajmują bociany – czy są po stronie ludzkości, czy raczej po stronie klimatu. Jeśli po stronie ludzkości – no to najwyraźniej pragną nas przed czym przestrzec. A jeśli po stronie klimatu – to wprawdzie nie mają intencji, żeby nas przestrzegać, ale skoro się przedwcześnie ewakuują, to może to być nieomylny znak, że tutaj zarówno im, ale skoro im, to być może i nam – zagraża jakieś niebezpieczeństwo. Tak czy owak – nie jest dobrze.

Ale jeśli nawet dalsze pozostawanie tutaj przestaje być bezpieczne, to niekoniecznie musi to być walka z klimatem. Jak wiadomo, władze ukraińskie – czemu jeszcze przed wileńskim szczytem NATO dał wyraz pan Anders Rassmussen, doradca prezydenta Zełeńskiego – marzą o tym, by wojna, jaką na terenie Ukrainy USA i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, rozlała się na inne państwa Europy Środkowej, przede wszystkim – na Polskę, której władze też sprawiają wrażenie, jakby nie mogły się już tego doczekać. Jak pamiętamy, przed kilkoma laty, prawdopodobnie wysłuchawszy zachęty Naszego Najważniejszego Sojusznika, Polska – do spółki z potężnym mocarstwem litewskim – rozpoczęła zabawę w mocarstwowość, z panią Swietłaną Cichanouską w roli głównej. Chodziło o to, by zasiadła ona na fotelu białoruskiego prezydenta w Mińsku, do którego pretendował również Aleksander Łukaszenka. Okazało się jednak, że ani Polska, ani Litwa nie są zdolne do przeforsowania tego pomysłu. W rezultacie pani Swietłana z Białorusi uciekła, poderwane do tej zabawy w mocarstwowość polskie środowiska na Białorusi zostały wyaresztowane, a Aleksander Łukaszenka, razem z całą Białorusią, został wepchnięty w ramiona zimnego ruskiego czekisty Putina. Wydawałoby się, że po takim doświadczeniu ochota do zabawy w mocarstwowość już naszym Umiłowanym Przywódcom wywietrzeje, ale gdzie tam! Najwyraźniej to ich właśnie musiał przeczuć XVII-wieczny francuski aforysta, Franciszek ks. de La Rochefoucauld pisząc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. Oto w niedzielę 6 sierpnia, przed 3 rocznicą wyborów prezydenckich na Białorusi, rozpoczęła się w Warszawie konferencja „Nowa Białoruś” z udziałem zarówno pani Swietłany, jak i pana Pawła Łatuszki. Celem konferencji była odpowiedź na pytanie, jakby tu obalić Akleksandra Łukaszenkę i wprowadzić na Białorusi prawo i sprawiedliwość. Okazało się jednak, że na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi, więc widocznie Nasz Najważniejszy Sojusznik na razie odłożył walkę o demokrację na Białorusi na termin późniejszy. Tak bywało i wcześniej; przypominam sobie, jak Kondoliza Rice, bodajże w roku 2005 oświadczyła, ze USA nie będą już forsowały przyłączenia Ukrainy i Gruzji do NATO, a tylko pilnowały, żeby zapanowała tam demokracja. Jak pamiętamy, w rezultacie 8 sierpnia roku 2008 gruziński prezydent Saakaszwili rozkazał uderzyć na Osetię. Była, to – jak się wydaje – samowolka tego awanturnika – bo już 10 sierpnia Gruzja jednostronnie poprosiła o zawieszenie broni, co Rosja odrzuciła, a w tym czasie francuski minister spraw zagranicznych Bernard Kouchner, przedstawił w Moskwie pomysł zakończenia wojny. Tedy 12 sierpnia Rosja „zawiesiła operację zmuszenia do pokoju” i działania wojenne ustały. Dzięki temu w Tbilisi mógł odbyć się wiec z udziałem prezydentów, m.in. Lecha Kaczyńskiego, który wygłosił tam przemówienie, uważane dziś w niektórych środowiskach za profetyczne, a w dodatku, kiedy w nocy podjechał samochodem w kierunku gruzińskich posterunków, to „rozległy się strzały”. 30 września 2009 roku europejska komisja międzynarodowa sporządziła raport, według którego wojna została rozpoczęta niezgodnym z prawem międzynarodowym atakiem Gruzji. Toteż kiedy w roku 2012 Saakaszwili przegrał wybory, to za tę i inne awantury zostały mu postawione zarzuty, a wtedy uciekł do Brukseli. Ponieważ Gruzja wysłała za nim list gończy, pojechał na Ukrainę, gdzie w maju 2015 roku, już po słynnym „Majdanie”, na który USA wyłożyły 5 mld dolarów, otrzymał ukraińskie obywatelstwo. Ponieważ jednak zaczął podskakiwać prezydentowi Poroszence, ten w 2017 roku pozbawił go ukraińskiego obywatelstwa, a potem kazał aresztować. Po licznych awanturach, trafił m.in do Polski, skąd wrócił na Ukrainę, bo prezydent Zełeński przywrócił mu obywatelstwo. Ale i tam coś poszło nie tak, bo w 2021 roku wrócił do Gruzji, gdzie wsadzono go do lochu, w którym siedzi do dnia dzisiejszego.

Rozpisałem się o tym bojowniku o świętą sprawę demokracji między innymi, żeby pokazać, że pani Swietłana Cichanouska aż tak bardzo jeszcze nie dokazuje, więc może aż tak źle nie skończy, jak Michał Saakaszwili. Ale – jak słychać – po wspomnianej konferencji w Warszawie, powstał Zjednoczony Gabinet Przejściowy Białorusi z panią Swietłaną na czele i panem Łatuszką, jako wicepremierem. Ten rząd rozpoczyna wydawanie białoruskich paszportów. Warto dodać, że „Dowody Osobiste Suwerena II Rzeczypospolitej Polskiej” wydaje u nas pan Jan Zbigniew hrabia Potocki, uważający się – podobnie jak pani Swietłana za prezydenta Białorusi – za prezydenta Polski. W ogóle prezydentów mamy u nas całkiem sporo, bo za prezydenta Polski uważa sie też pan Mariusz Max-Kolonko, a pikanterii dodaje całej sprawie fakt, że np. pan prof. Mirosław Piotrowski z KUL nie ukrywa, że pan Andrzej Duda wcale nie jest prezydentem i nawet całkiem przekonująco to uzasadnia.

Ale na tym nie koniec zbiegów okoliczności, bo po deklaracji szefa europejskiej Volksdeutsche Partei, pana Manfreda Webera, że jego partia będzie zwalczała PiS, pan premier Morawiecki wyzwał go na pojedynek – oczywiście nie na szpadryny, tylko na argumenty. Pan Weber się uchylił, proponując wysłanie jakiegoś swojego giermka, ale pan premier Morawiecki uznał to za obrazę godności narodowej, więc pewnie tylko ostrzela plac – oczywiście celnymi argumentami. Ale incydent może mieć ciąg dalszy, bo właśnie w Sejmie PiS zamierza złożył projekt uchwały, sprzeciwiający się niemieckiej ingerencji w demokratyczne wybory w Polsce. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” – jak głosi nasz program minimum w stosunku do Niemiec. To bardzo ładnie – ale co będzie jak Aleksander Łukaszenka przeforsuje w białoruskim parlamencie identyczną uchwałę w związku z rządem pani Cichanouskiej w Warszawie? Rzeczywiście, bociany mają powód, żeby nie czekać dłużej, tylko odlatywać, póki jeszcze można.

Niebiosa zsyłają prowokacje. „Oj dana, dana!”

Niebiosa zsyłają prowokacje

Stanisław Michalkiewicz„Goniec” (Toronto)    13 sierpnia 2023 michalkiewicz

Jakże nie współczuć naszym Umiłowanym Przywódcom, którzy uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane, a tu zbliżają się wybory i trzeba czymś uwodzić swoich dotychczasowych i potencjalnych wyznawców? Na przykład postępowania naszych mężyków stanu w sprawie Ukrainy w ogóle nie można nazwać polityką. Polityka powinna mieć bowiem jakiś cel, podczas gdy w tym postępowaniu niepodobna się tego dopatrzeć. Tu nie ma żadnej polityki, tu jest tylko nadskakiwanie, z okazji zbliżających się wyborów maskowane tromtadrackimi deklaracjami pana premiera Mateusza Morawieckiego, który najwyraźniej w tej tromtadracji się coraz wyspecjalizował i nabrał eksperiencji – chociaż oczywiście, kiedy już wygłosi swoje, to potem, albo nawet jeszcze przedtem, podpisuje wszystko, co mu tam starsi i mądrzejsi każą. Ale sama tromtadracja nie wystarczy, bo coraz więcej obywateli zaczyna kapować, o co naprawdę chodzi – a to stwarza dla naszych Umiłowanych Przywódców sytuację nie do pozazdroszczenia.

Toteż nic dziwnego, że w tej sytuacji, niczym tonący brzytwy, chwytają się wszelkich okazji, które stwarzają choćby cień szansy zademonstrowania Woli Mocy. Okazję stworzył niedawno doradca prezydenta Zełeńskiego, pan Mychajło Podolak, oświadczając, że Ukraina będzie uważała Polskę za swego umiłowanego przyjaciela – ale tylko do końca wojny. Wprawdzie konferencja w Arabii Saudyjskiej, gdzie przedstawiciele 30 państw, w tym oczywiście Polski, radzili, jak zaprowadzić pokój na Ukrainie, nie doszła do żadnych konkluzji, w związku z czym wojna potrwa chyba aż do listopada przyszłego roku, kiedy w Ameryce odbędą się wybory prezydenckie, ale nie w tym rzecz. Nawiasem mówiąc, jakże by w Arabii Saudyjskiej miało dojść do jakichś konkluzji, skoro nie zaproszono tam Rosji? Ale to nie nasza sprawa; niech się Ukraińcy martwią, ilu jeszcze ich zostało do przepuszczenia przez maszynkę do mięsa.

Nas interesuje bardziej, co w takim razie będzie po wojnie. Wielce Czcigodny pan Jacek Saryusz-Wolski już zdążył podziękować panu Podolakowi za „szczerość”, a tymczasem okazało się, że to tylko kremlowskie kłamstwa, bo pan Podolak tak naprawdę powiedział coś zupełnie innego. Jaka jest tedy ukraińska prawda na czas powojenny – tego jeszcze nie wiemy. Bardzo w tej sytuacji możliwe, że przekonamy się o słuszności nawoływań militarystów, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny – ale co z tego, skoro przekonaliśmy się, że nasi Umiłowani Przywódcy z wojny też korzystać nie umieją – bo trudno uznać za korzyść sytuację, że Polska na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku udostępnia Ukrainie za darmo zasoby całego państwa? Chyba już niewiele nam zostało, bo Ukraińcy coraz wyraźniej prezentują wobec Polski postawę mocarstwową i coraz częściej obwąchują się z Niemcami. W takiej sytuacji pokój może stać się jeszcze straszniejszy, bo kiedy wojna się skończy, to może to znaczyć tylko tyle, że Ukraina przestanie wojować z Rosją – ale bynajmniej nie to, że pokój nastanie w ogóle. Cóż; sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, bo na tym świecie pełnym złości każdy błąd się mści i to nie tylko na błądzącym, ale przede wszystkim na tych, w imieniu których błądzący błądzi.

Ale to tylko jeden – można powiedzieć – epizod w naszych stosunkach z sąsiadami, bo właśnie nasi Umiłowani Przywódcy, wyeksploatowawszy do gołej ziemi prowokację białoruską w postaci przelotu dwóch białoruskich śmigłowców nad Białowieżą, chwycili się kurczowo prowokacji następnej. Nawiasem mówiąc, w przypadku prowokacji białoruskiej nasza niezwyciężona armia początkowo nie była pewna, czy dać się prowokować, czy udawać, że żadnej prowokacji nie było, ale po naradzie, rada w radę uradzono, że jednak była, bo w okresie przedwyborczym taka prowokacja, to prawdziwy dar Niebios, dzięki któremu można napiąć muskuły nie tylko własne, ale przede wszystkim – cudze – w czym nasza sojusznica, ambasadoressa USA przy NATO, okazała się pomocna, dając do zrozumienia, gdy gdyby polską przestrzeń powietrzną naruszyli niechby nawet Marsjanie, to i tak wszystko pójdzie na rachunek Putina.

Więc po wyeksploatowaniu do gołej ziemi prowokacji białoruskiej, Niebiosa szczęśliwie spuściły nam następną. Na Jarmark Dominikański w Gdańsku Dulczessa Wolnego Miasta zaprosiła niemiecki zespół folklorystyczny, który odśpiewał chóralnie XIX-wieczną niemiecką piosenkę biesiadną. W tej piosence występował refren w postaci „heidi, heida”, co znaczy mniej więcej tyle, co nasze: „oj dana, dana!” – ale mnóstwo Umiłowanych Przywódców natychmiast uznało to za „przyśpiewki hitlerowskie”. Takie skojarzenia miała m.in. pani Anna Fotyga, która dumnie piastowała w naszym bantustanie stanowisko ministra spraw zagranicznych i zasłynęła z gwarancji suwerenności, jakich na brukselskim korytarzu, między schodami i toaletą, udzielił na jej ręce dla Polski jakiś jegomość. Wielce Czcigodny pan Płażyński, który też kandyduje w tych wyborach, uznał te przyśpiewki za „nazistowskie” i nie posiadał się z oburzenia. W tej sytuacji swoje oburzenie zaczęli wyrażać też kolejni kandydaci, bo jużci – „nie tylko dla grzeszników Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne” – jak mawiał pewien biskup-sybaryta – ale sprawa przycichła za przyczyną pana Manfreda Webera, szefa europejskiej Volksdeutsche Partei, który w niemieckiej telewizji miał powiedzieć, że jego partia będzi zwalczać w Polsce PiS. Takiej prowokacji nie mógł puścić płazem sam pan premier Mateusz Morawiecki, który wyzwał pana Webera na coś w rodzaju pojedynku z tym, że nie na szpady ani szpadryny, tylko na argumenty, czyli – na debatę. „Panie Weber, proszę nie posługiwać się swoim pomocnikiem Donaldem Tuskiem. Proszę stanąć do debaty!” Przypomina mi to trochę uwagę wygłoszoną przez Władysława Gomułkę pod adresem niemieckiego kanclerza Konrada Adenauera: „Prędzej pan, panie Adenauer, odgadnie jakiej płci są anioły, niż my się wyrzekniemy naszych Ziem Zachodnich!” Ale Władysław Gomułka prężył wtedy muskuły sowieckie, podczas gdy pan premier Morawiecki rosyjskich prężyć nie może, ukraińskich też już nie bardzo, a tylko – amerykańskie. Ale co z tego, skoro nawet prezydent Józio Biden skłania się do wniosku, że wybory prezydenckie w Ameryce ustawiał Putin, a w każdym razie w nie „ingerował”? Tak samo w wybory polskie zaingerował pan Weber, który zresztą odmówił osobistego stawienia się na udeptanej ziemi 2 października i zamierza wysłać „reprezentanta”. Nie wiadomo jednak, czy w tej sytuacji pan premier Morawiecki zechce zniżyć się do debaty z „reprezentantem”, czy też tylko ostrzela pole i otrąbi zwycięstwo. Słowem – będzie się działo, tym bardziej, że właśnie pan prezydent Duda ogłosił termin wyborów 15 października. Jakoś musimy do tego dnia dotrwać, a być może Niebiosa miłosiernie obdarzą nas jeszcze jakimiś prowokacjami, bez których nie wiadomo, jak byśmy sobie poradzili.