Sandomierz liczy sobie co najmniej 7000 lat

Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Kielcach Delegatura w Sandomierzu  ·   · 

Odkrycie pierwszego na Wyżynie Sandomierskiej długiego domu z okresu wczesnego neolitu 

W początkach października 2024 r. zakończyły się archeologiczne badania ratownicze w Sandomierzu – Mokoszynie podjęte w związku budową w miejscu znanego stanowiska archeologicznego zespołu domów jednorodzinnych. Badania prowadziła pracownia „Trzy Epoki” Monika Bajka z Klimontowa. 

Podejmując prace wykopaliskowe spodziewano się odkrycia pozostałości niewielkiej osady z okresu środkowego neolitu ludności kultury pucharów lejkowatych (ok. 3700-3200 lat przed n.e.), tak bowiem zostało to stanowisko określone na podstawie wyników przeprowadzonych pod koniec ubiegłego wieku badań powierzchniowych. I rzeczywiście badania potwierdziły istnienie w tym miejscu osady ludności kultury pucharów lejkowatych w postaci dużych jam – piwniczek służących do przechowywania żywności. Największa z nich, w przekroju poprzecznym przypominająca trapez, przy dnie miała średnicę prawie 3 m i głębokość 2,7 m. W jamach kultury pucharów lejkowatych znaleziono fragmenty naczyń glinianych, narzędzia krzemienne i odpadki krzemienne powstałe przy ich wytwarzaniu, kamienne żarna i płyty szlifierskie, a także kości zwierzęce i muszle małży. Z osadą kultury pucharów lejowatych wiązać należy również odkryte w sąsiedztwie jam – piwniczek ślady palenisk. 

Pozostałości podobnych osad znane są z wielu miejsc w okolicach Sandomierza. Dwie największe z nich, to mająca ok. 8 ha powierzchni osada w Kamieniu Łukawskim i, prawdopodobnie nawet większa od niej, osada w Zawichoście-Podgórzu.

Natomiast zupełnie nieoczekiwanym a jednocześnie najciekawszym odkryciem były pozostałości starszej o kilka tysięcy lat, bo pochodzącej z wczesnego neolitu (ok. 5300-4900 lat przed n.e.), osady ludności kultury ceramiki wstęgowej rytej. Kultura ta jest przypisywana pierwszym rolnikom i hodowcom, którzy przybywali na ziemie obecnej Polski z terenów zakarpackich, przemieszczając się przez Bramę Morawską i przełęcze w Bieszczadach. Ludność ta przynosiła ze sobą nie tylko umiejętność uprawy ziemi i hodowli, ale także znajomość wytwarzania i wypalania naczyń ceramicznych czy umiejętność budowy dużych domów o konstrukcji opartej na słupach wkopywanych w ziemię. Właśnie pozostałości takiego dużego domu – pierwszego w okolicach Sandomierza – udało się w trakcie obecnych badań zadokumentować. Tworzyły je zespół tzw. dołków posłupowych, których część jest pozostałością ścian zewnętrznych budynku składających się z wkopanych w ziemię słupów ok średnicy ok. 30 cm i uzupełnianych plecionką wylepianą gliną, część zaś to pozostałości trzech rzędów słupów wewnętrznych o średnicach około 50 cm na których wspierała się konstrukcja dachu. Dom był zorientowany wzdłuż osi północ – południe, z wejściem od strony południowej. 

W trakcie badań odsłonięto jedynie fragment pozostałości domu, którego południowa część została zniszczone przez późniejsze osadnictwo kultury pucharów lejkowatych, natomiast północna, znajdująca się już poza terenem inwestycji nie została przebadana. Tym niemniej ustalono, że szerokość domu wynosiła około 6 m, długość natomiast przekraczała 20 m. Najdłuższy znany na ziemiach polskich długi dom z okresu wczesnego neolitu miał długość ponad 40 m. 

Dookoła domu znajdowały się różne jamy, w tym tzw. glinianka powstała w wyniku wybieranie lessu do wylepiania ścian, w także jamy o charakterze gospodarczym. W dwóch z nich odkryto wytwory ze szkliwa wulkanicznego (obsydianu), przynoszonego przez pierwszych rolników z terenów zakarpackich (z terenu obecnej Słowacji bądź północnych Węgier), m.in. fragment rdzenia przerobionego na narzędzie i fragmenty wiórów. Poza tym odnaleziono ceramikę, zdobioną liniami rytymi i guzami, narzędzia z krzemienia czekoladowego i świeciechowskiego, w tym drapacze używane do oczyszczania skór w procesie wyprawiania, wkładki do sierpa, grocik strzały, a także kości zwierzęce, fragmenty kamiennych żaren i płyt. 

Długie domy kultury ceramiki wstęgowej rytej dotychczas były znane z terenów Kujaw i ziemi chełmińskiej, Dolnego Śląska i Małopolski. Na Wyżynie Sandomierskiej do tej pory nie odkryto śladów konstrukcji naziemnych z tego 

Dodatkowo, w jednej z jam znaleziono duży fragment naczynia neolitycznej kultury lubelsko-wołyńskiej, co wskazuje na osadnictwo w tym miejscu również ludności tej kultury neolitycznej. 

Dokonane obecnie odkrycia uzupełniają w znacznej mierze dotychczasową wiedzę na temat najstarszych dziejów okolic Sandomierza. Należy podkreślić, że nie miały by one miejsca, gdyby wzorcowe współdziałanie inwestora (ponoszącego koszty badań archeologicznych), urzędu konserwatorskiego, który do nich inwestora zobowiązał, jednocześnie określając ich zakres i sposób prowadzenia, oraz archeologów, którzy badania te zrealizowali.

Zabytki odkryte w trakcie badań po naukowym opracowaniu zostaną przekazane do Muzeum Zamkowego w Sandomierzu.

Lipa św. Jacka i błogosławieni Męczennicy. Sandomierz.

Lipa św. Jacka i błogosławieni Męczennicy. Sandomierz.

Andrzej Sarwa

Sandomierski klasztor dominikanów zakładał, jako drugi w Polsce, po krakowskim, sam św. Jacek Odrowąż… Legenda głosi, że wokół kościoła św. Jakuba, przy którym mnisi owi osiedli, święty posadził lipy… 

22 maja 2024, pod wieczór, runęła przedostatnia już z lip sadzonych ponoć ręką św. Jacka… lipa z przymocowaną do niej kapliczką Matki Bożej…

Zatem – jeśli by ktoś chciał tego rodzaju zdarzenia odczytywać jako znaki… to ten znak byłby bardzo wymowny… Św. Jacek nie tylko sam opuścił Sandomierz, ale… i zabrał ze sobą figurkę Matki Najświętszej… jak niegdyś w Kijowie…

Nie najlepszy to chyba prognostyk dla Sandomierza, jedynego z najważniejszych polskich  miast, jednej z kolebek naszej państwowości, kultury, chrześcijaństwa, które przez burze dziejowe całkowicie straciło swoje znaczenie… Kraków, Wrocław, Poznań, Płock przetrwały, Sandomierz zaś nie… 

A lipa? Przeżyła najazdy Tatarów, Litwinów, Szwedów, Sasów, Napoleona, dwie wojny światowe, niemiecką okupację…

Pewnie można by ją „odbudować” z odrostów korzeniowych, jak dąb Abrahama w Mamre, ale… pewnie prościej będzie kupić sadzonkę…

Ale Sandomierz i kościół św. Jakuba to nie tylko świętojackowe lipy…

Wczoraj, 2 czerwca, była Uroczystość Błogosławionego Sadoka i 48 Braci Męczenników, którzy w mieście tak nasyconym przecudownymi tradycjami dziś prawie już odeszła w zapomnienie…

Może warto przypomnieć o nich?…

============================

SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH

Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.

Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.

— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.

Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.

Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…

Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.

Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.

Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.

Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.

Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?

Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.

Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.

Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…

Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…

* * *

Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.

Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…

Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.

Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.

“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.

Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.

Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.

Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.

Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:

— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?

— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.

— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…

— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:

— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…

Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:

— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…

* * *

Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.

Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.

— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…

A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…

— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?

Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…

— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?

Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.

* * *

Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.

Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:

— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…

Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:

— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…

— Ja?…

— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:

“— Uchodź!”

— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…

I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.

* * *

Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.

Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.

Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.

Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.

Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…

Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.

2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.

Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.

Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.

Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.

Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:

— Ty czytaj…

Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:

“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”

Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…

Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:

— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…

I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.

— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.

I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.

A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.

Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.

A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.

Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.

Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.

I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:

— Salve Regina… Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia…

Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.

A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.

Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…

A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.

Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…

A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.

A imiona owych Męczenników były te:

Błogosławiony Sadok, przeor. Błogosławiony Paweł, wikary. Błogosławiony Malachiasz, kaznodzieja. Błogosławiony Piotr, furtian. Błogosławiony Jędrzej, jałmużnik. Błogosławiony Jakub, mistrz nuwicjatu. Błogosławiony Abel, syndyk. Błogosławiony Szymon, penitencjarz. Błogosławiony Klemens. Błogosławiony Barnabasz. Błogosławiony Eliasz. Błogosławiony Bartłomiej. Błogosławiony Łukasz. Błogosławiony Mateusz. Błogosławiony Jan. Błogosławiony Barnabasz II. Błogosławiony Filip. Błogosławiony Joachim, diakon. Błogosławiony Józef, diakon. Błogosławiony Stefan, diakon. Błogosławiony Tadeusz, subdiakon. Błogosławiony Mojżesz. subdiakon. Błogosławiony Abraham, subdiakon. Błogosławiony Bazyli, subdiakon. Błogosławiony Dawid, kleryk. Błogosławiony Aaron, kleryk. Błogosławiony Benedykt, kleryk. Błogosławiony Onufry, kleryk, Błogosławiony Dominik, kleryk. Błogosławiony Michał, kleryk. Błogosławiony Maciej, kleryk. Błogosławiony Maurus, kleryk. Błogosławiony Tymoteusz, kleryk. Błogosławiony Gordian, kleryk. Błogosławiony Felicjan, kleryk. Błogosławiony Marek, kleryk. Błogosławiony Jan, kleryk. Błogosławiony Gerwazy, kleryk. Błogosławiony Krzysztof. kleryk. Błogosławiony Donatus, kleryk. Błogosławiony Medardus, kleryk. Błogosławiony Walenty, kleryk. Błogosławiony Dawid, nowicjusz. Błogosławiony Makary, nowicjusz. Błogosławiony Rafał, nowicjusz. Błogosławiony Izajasz, nowicjusz. Błogosławiony Cyryl, laiczek. Błogosławiony Hieronim, laiczek. Błogosławiony Tomasz, organista.

Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.

Andrzej Sarwa

Oblężenie. O Halinie córce Piotra z Krępy. Część VII- ostatnia. Franciszku, jeśliś papieżem, poczytaj !!!

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VII- ostatnia

Oblężenie

Lato 1287 roku gorące było i suche, toteż zboża dojrzewać poczęły wcześniej niż zazwyczaj. Srebrzyły się łany żyta, falując w łagodnych podmuchach wietrzyku, czerwieniały kłosy białoziarnistej, rodzajnej pszenicy sandomierki. Morele w klasztornym sadzie Świętojakubskim wybarwiły się na piękny pomarańczowy kolor i okryły pąsowym rumieńcem, i tylko winne grona, ciężkie a grube, zwisały z łóz wciąż jeszcze zielone, wciąż jeszcze zachłannie pijące soki ziemi i chłonące ciepło słonecznych promieni. 

Tego dnia w Sandomierzu sennie było i spokojnie. Żar lejący się z nieba przegnał precz ludzi z wąskich uliczek. Jedni skryli się we wnętrzach domostw, a kto mógł, ten wymykał się za miasto, szukając wytchnienia w wilgotnawym chłodzie cienistych parowów. Nawet przekupnie umilkli znużeni, niechając nawoływania i zachwalania swych towarów.

Tylko wpodle Bramy Zawichojskiej gromadka dzieci bawiła się w kurzu. Niedaleko nich, schowany pod ogromnymi liśćmi łopianu drzemał czarny kundel z białą łatą na pysku, od czasu do czasu otwierający to jedno, to znów drugie oko. 

Pszczoły brzęczały pracowicie, uwijając się w gęstwie polnych kwiatów, rosnących wespół z szarozieloną murawą wzdłuż miejskich obwałowań. Smętnie wyglądały kępy pokrzyw, obsypane szarożółtym pyłem.

Strażnicy przy bramie drzemali, drzemał też strażnik na jej wierzchu usadowiony. Nie było się czego bać. Dyć trwała pełnia lata – czas, gdy Tatarzy, Ruś czy Litwini zażywają wywczasu i zwykle nie urządzają wojennych wypraw. 

Spoza wzgórza nazwanego Żmigrodem albo po nowemu – Górą Świętego Michała – które swą krępą sylwetą zasłaniało widok na zawichojski gościniec, dał się słyszeć odgłos licznych kopyt końskich. 

Strażnik na bramie niechętnie otworzył oczy i wychylił się przez wąskie okienko. Spoza pagórka wyłonił się wyciągnięty orszak zbrojnych, zmierzających ku miastu. Strażnik natężył wzrok, a później – uspokojony – wrócił na swój zydel, ponownie oddając się drzemce. 

Poznał był bowiem jadącego na czele oddziału Kresława, Halinę, wdowę po wojewodzie Pilawie i jej przyjaciółkę Bożenę. Na ich widok uśmiechnął się pogardliwie sam do siebie i pomyślał: 

„Ileż to było gadania o bohaterskich czynach, o bitwach, o Tatarach. Toż się nawojowali. Ledwie parę dni przeszło, jak wyjechali z Sandomierza, a oto już wracają. Nie wiadomo, czy chociaż z dzień zabawili w pobliżu granicy. At, babskie to było gadanie i babskie chwalby! Tak, tak, przechwałki i tyle. Dziwić się tylko trzeba onemu Kresławowi, że zgodził się na niewieściego pachołka… Eee… dziwić i nie dziwić… Jakby się nie zgodził, to by pewnie do tej pory gnił w zamkowym lochu. A tak, to wolność odzyskał, ze służby się wykpił, a na honorze uszczerbku nie doznał… Poszczęściło się Kresławowi, nie ma co, poszczęściło…”

Strażnik począł zapadać w sen i błogo mu było i miły jakiś majak roić mu się już nawet zaczynał, gdy naraz ocucił go głos ostry, wibrujący mocą wielką i trwogą bijącą w powietrze, unosząc się wysoko ponad wały i bramy: 

– Luuudzieee! Luuudzieee!!! 

Strażnik przestraszony porwał się na równe nogi. Wściekły, iż go wyrwano z lubej drzemki, podbiegł znów ku oknu, wystawił przezeń głowę i wrzasnął ile mocy w piersiach, a dechu w płucach:

– A czegóż się drzesz, pacanie jakiś! No czego?!

– Ludzie! Ludzie!!! Nieszczęście! Tatary idą! – odkrzyknął mu jeden ze zbrojnych Haliny.

– No, tego już nazbyt wiele! Nie będziesz sobie bezkarnie takich żartów stroił, abyś czego w złą godzinę nie wypowiedział! 

Strażnik złapał dębowego sękacza, który służył mu trochę do podpierania, a trochę do obrony przed psami i ześlizgnął się zwinnie niczym kot po drabinie z platformy strażniczej na ziemię. 

Wybiegł przed miejską bramę, z dala już grożąc pałą temu, który był krzyczał. 

– Stój. Zatrzymaj się, człowieku. 

Spokojny, ale władczy głos Kresława osadził go na miejscu. 

– Stój, człowieku. To nie żarty. To prawda. Spod granicy jedziemy prosto, siebie ani koni nie szczędząc. 

– Panie Kresławie! Blekotu żeście się wszyscy objedli?! Tatarzy?! W środku lata?! 

– Cała orda kipczacka tu ciągnie. Zagonami na nasz kraj nacierają. Mazowsze już płonie. Lubelskie już płonie. Inni kierują się na Sieradz, a reszta pod wodzą samego chana Teleboga ciągnie na Sandomierz by, gdy nas zgniotą, otworzyć sobie wolną drogę ku Krakowowi! 

– Jezu Panie! A my bez obrony. Ani księcia Leszka nie masz w Sandomierzu, ani wojewody Boksy z rycerstwem. Pociągnęli nie tak dawno do Krakowa wraz z dworem, bo księżnej Gryfinie zachciało się odmiany. 

– To nie masz żadnych zbrojnych ni w mieście, ni w grodzie? – zawołała Halina. 

– Et, garstka ledwo. Garstka, która miasta nie obroni… 

– A któż jest obecny ze starszyzny? Wojewody nie masz, toś już rzekł, a co z kasztelanem Mikołajem?

– Kasztelana też nie masz. Jako i wojewoda, jest przy księciu w Krakowie. 

– Więc któż się tutaj ostał, na Boga! – zawołał Kresław z rozpaczą w głosie. 

– Jeden tylko Witkon, wójt sandomierski, i trocha zbrojnych, którzy podówczas chorzeli, gdy reszta rycerstwa wyruszała z miasta. Prócz onych, garstka nas, straży miejskiej, no i łyczkowie, z których niewiele może być pożytku, bo chociaż serca w nich lwie i strachu nie znające, to przecież ręce mają niewprawne do mieczów. 

– Tak… Doliczyć jeszcze i nas pięćdziesięcioro… Cóż… chyba przyjdzie dać głowy… Ze dwie setki zbrojnych tylko, a wali na nas cała armia, sam kwiat tatarskiego wojska. I chan… I chan. A oni przy chanie zawsze lepiej się biją… – głośno myślał Kresław, nie tając swego niepokoju. 

– Cóż tedy czynić wypada? – ozwała się Bożena. – Chyba… chyba najlepiej uczynimy… poddając miasto? 

– Nie wiesz, niewiasto, o czym mówisz! – ofuknęła ją Halina. – Poddać miasto! Toć najprościej zawczasu mieczem się przebić, bo i męka mniejsza, i hańba ominie. Będziemy się bronić – ciągnęła Halina. – Pewnie, że nie strzymamy Tatarom, ale przecie głów parę wrażych spadnie w tej bitwie, a my polegniemy z honorem.

– Niech się dzieje wola Boska – dodał Kresław. – Co ma być, to i będzie. A może tym razem Pan Chrystus ulituje się nad miastem? Może użali się dzieci niewinnych, niewiast bezbronnych, nie dozwoli, by poszły na łup i na pohańbienie? 

– Toż cudu czekasz, panie Kresławie. A przecie Pan Bóg na zawołanie cudów nie czyni. Ale kto wie, kto wie… Przez krew pobitych w przeszłe lata, przez krew Sadoka i dominikańskiej braci… Módlmy się, ale też i gotujmy do obrony! – rzekła Halina. – Brońmy się, bo jako powiedziałam, nawet jeśli paść przyjdzie, to padniemy, lecz z honorem. Teraz zasię do roboty. Ogień niecić, wodę gotować w kotłach, kamienie w kłody pod wały toczyć. Do roboty! Do roboty, bo czasu niewiele i tylko patrzeć, gdy pierwszy zagon stanie pod wałami.

* * *

Skoro tylko po całym mieście wieść o nieszczęściu się rozeszła, lament się podniósł wielki. Głosy trwogi, płacz i zawodzenie głuche, żałobne dudnienie dzwonów po kościelnych wieżach były zwiastunami tego, co wkrótce spaść miało na tych ludzi dobrych, cichych i pracowitych i na to miasto, jedno z najpierwszych i najpiękniejszych w całym kraju.

Ale szybko szlochy ustały i narzekania, bo mądry Witkon, wójt sandomierski, począł rozkazy wydawać i każdemu jakowąś przydzielać pracę. Nikogo nie pominął, nawet niewiast i dzieci, wiedząc, że każdy dzień zwłoki w zdobyciu miasta przez Tatarów, to jeden więcej dzień życia, a może i też nadzieja na to, iż książę z odsieczą nadejdzie. 

Szybko tedy rosły wzdłuż całych obwałowań sterty kamieni, które miały się gradem posypać na głowy oblegającej tłuszczy. Nawet i starcy, nawet i kaleki ze szpitala Świętego Ducha, który przed laty kasztelan krakowski Żegota ufundował, chętnie garnęli się do pomocy. 

Następnego dnia rankiem, skoro tylko dzwon na kościele Panny Maryi dzwonić przestał, wzywając wiernych na poranną Mszę, świątynia cała wypełniła się mieszczanami, którzy przyszli szukać pociechy i o ratunek błagać Przedwiecznego. 

Łacińskie słowa modlitw rozlegały się od ołtarza, kędy sam kustosz Sifryd sprawował Najświętszą Liturgię. Chociaż nie była to ni niedziela, ni święto żadne, po skończeniu obrzędów wyszedł z prezbiterium, stanął na ambonie i tak przemówił: 

– Bracia moi i siostry! Pana Chrystusową krwią odkupione dzieci! Oto znów czas próby się zbliża, oto znów śmierć na rączym koniu cwałuje ku nam. I może to być, iż nie jeden z nas nie ujrzy już dzisiejszego zachodu słońca, albo-li też nie uraduje oczu jutrzejszym porankiem. Wszelako powiadam wam, dzieci, że lękać się nie ma czego. Wcześniej czy później i tak każdy z nas ten padół łez i bojowania ustawicznego opuścić musi, a jeśli go opuści teraz, w obronie ojczyzny krew przelawszy, może być pewien nagrody rajskiej i wiekuistej szczęśliwości. Oto patrzcie – tu podniósł obie ręce ku górze, a oczy zebranych podążyły ich śladem. – Oto patrzcie! Niebo otwarte nad nami: Światłość Wiekuista, przy której słońce palące lichym jest tylko płomykiem kaganka, czeka na nas. Rozkosz, której ludzkim językiem opisać nie sposób, rozkosz nas tam oczekuje. Chłodne, cieniste ścieżki rajskich ogrodów i drzewa kłoniące gałęzie, obsypane soczystym owocem wszelkiego z możliwych rodzajów. Ścieżki rajskich ogrodów wysypane żwirem z chalcedonów, agatów, turkusów. Ze szmaragdów i rubinów, ametystów i granatów, z grudek złota i srebra, ścielić się będą miękko pod nasze stopy, a wietrzyk łagodny owieje nas, niosąc w sobie cudowny zapach lilii i hiacyntów, kwiecia pomarańczy i fiołków, róż i ambry, kadzidła i najprzedniejszych wonności Wschodu. Pośród ogrodów owych strumyczki szemrzą, wijąc się meandrami, między kępami trawy pachnącej i kolorowego kwiecia. Niosąc łagodnym nurtem – jedne miody najprzedniejsze, inne – mleko wyborne, inne jeszcze – wina woniejące, a inne – wodę o smaku, któremu żaden smak nie dorówna, wodę perlącą się kroplami o wszystkich barwach tęczy. 

Aniołowie Pańscy dźwigają kosze poziomek o słodkim zapachu, dzbany musującego piwa, chleby ciepłe jeszcze, mięsiwa najprzedniejsze. Wszystko to dla nas. Wszystko dla nas! A ponad tymi ogrodami szczęścia, miasta ze światła wznoszą swoje mury, a Pan królem jest i lampą, szczęściem i rozkoszą świętych i ich odetchnieniem. I smutku tam nie masz ni choroby, ni bólu, ni łez, ni śmierci tam nie masz! Czemuż zatem się lękać? Niech lichy zewłok ciała odda duszę jej Stwórcy. Niech raj otworzy nam swoje podwoje. Trochę bólu nas czeka jeno i przejście budzące niepokój. Przejście przez ów próg światów, wędrówka przez tunel ciemny… Trochę bólu. Ale jakaż tam czeka nagroda! Bo święci są ci, którzy życie oddają za ojczyznę! Nie oszczędzajmyż się tedy. Podążajmy na wały, niechaj każdy, kto zdolen jest unieść kamień, podźwignie go. Kto umie robić mieczem, niech zawrze prawicę na jego rękojeści. A kto potrafi szyć z łuku, niechże napnie jego cięciwę! 

Wszelki mąż, wszelki wyrostek i wszelki starzec! Mało jest rąk ku obronie, lecz poddać się nie wolno! Jeśli kto wprzódy upadł był na duchu, niech wspomni, iż nie nicość go czeka, chociaż ciało w popiół się rozsypie, lecz raj i Pan, który w nim króluje! A teraz klęknijcie! Przez moje ręce spłynie na was błogosławieństwo Trójcy Świętej – Ojca i Syna i Świętego Ducha. Idźcie, Msza skończona. Na wały!

Mężczyźni opuścili świątynię i zbiwszy się w gromadę, stanęli na rozległym placu przed nią, zagrzewając jedni drugich do walki. Witkon z Kresławem wyszedł naprzeciwko tłumu i poczęli wydawać rozkazy. Podzielili wszystkich mieszczan na oddziałki, z których każdym dowodzić miał jeden z owych zbrojnych, którzy ostali się w mieście. 

Utworzono naprędce drużynę łuczników, formując ją z tych, co twierdzili, iż umieją zabawiać się łukiem. Reszta miała bronić wałów przed wdzierającym się na nie nieprzyjacielem, lejąc ukrop i smołę wrzącą, spychając kłody i ciskając kamienie.

Gdy mężczyźni rozeszli się, każdy na wyznaczone sobie stanowisko, kobiety i dzieci podniosły lament.

Rozgniewało to Halinę, wdowę po Pilawie wojewodzie, i zawołała ile mocy w piersi, przekrzykując odgłosy żalu i rozpaczy: 

– Słuchajcie mnie, niewiasty! Słuchajcie!

A gdy stało się cicho, mówiła: 

– Czyż nie wstyd wam łzy przelewać po próżnicy? Po próżnicy mówię, boć przecie w niczym wam one nie pomogą, losu nie odwrócą, a sprawić mogą jedno tylko zgoła – że ciężej wam będzie na sercach. Sandomierzankami jesteście! Wasi ojcowie i ojce waszych ojców, dziady i naddziady wasze, zawsze tego miasta, tego kraju bronili, krew przelewali, życia nie szczędząc. Toć samo czynić muszą i wasi mężowie, wasi synowie i bracia. Muszą, skoro inaczej być nie może. Ale pamiętajcie i o tym, że wasze matki i matki waszych matek także ofiar nie szczędziły. Obrońcom pomagały. A gdy trzeba było, to i miecze chwytały w swe ręce! Pójdźcie w ich ślady! Idźcie do obrony! 

Płacz ustał. Kobiety spoglądały jedna na drugą, aż któraś zapytała:

– Lecz co nam czynić wypada? 

– Niechaj staruchy zbiorą wszystkie dzieci i schronią się z nimi w jakowymś bezpiecznym schowie. Zaś my pozostałe podzielimy się na oddziały. Niech jeden oddział niewieści na jeden męski przypada. Będziecie mężom, ojcom, synom kamienie donosić, gotować wodę i smołę, podtaczać drewniane kłody. A jeśli będą umierać, to i na wałach ich zastąpicie. Ja będę wami dowodzić! 

Jak powiedziała, tak też i uczyniła. Rozdzieliła niewiasty na grupy, z których każda pewnego odcinka wałów miała doglądać, wraz z Bożeną obejmując nad nimi komendę. 

Przygotowania do obrony skończono i tylko pozostawało czekać, aż nieprzyjaciel nadciągnie. I owo czekanie było najstraszniejsze, bo zawierało w sobie niepewność, a niepewność rodzi strach.

* * *

Wójt Witkon wespół z rycerzem Kresławem uwijał się pomiędzy zbrojnymi, dodając im ducha i zagrzewając do mającej odbyć się bitwy. Rychło przyszedł im w sukurs Sifryd, kustosz kościoła Panny Maryi.

Przybył na wały w asyście dwu diakonów w pozłocistych dalmatykach. Sam przyodziany w czerwoną kapę zdobną haftem srebrnym. W ręku dzierżył krzyż ciężki, ze złotego kruszcu ukuty, w którego wnętrzu znajdowała się drzazga z Drzewa Prawdziwego Krzyża uszczerbana. 

Tenże Prawdziwy Krzyż Pański była ongiś święta, równa Apostołom, cesarzowa Helena znalazła na wzgórzu Golgoty w ziemi zagrzebany, a ułomek cudownej relikwii dostał przed wielu laty od cesarza greckiego książę Henryk Sandomierski, gdy na ratunek Grobu Świętego się udawał.

Sifryd wciąż obchodził wały, okrążając całe miasto i błogosławił krucyfiksem zgromadzonych ku obronie mężczyzn i niewiasty, rycerzy i mieszczan. 

Słońce jęło się chylić ku zachodowi, czerwienią, fioletem i złotem krasząc chmury zawisłe ponad horyzontem. Stada wróbli rozsiadły się śród gałęzi wierzb starych o spróchniałych pniach, rosnących nad brzegiem strumyka płynącego u podnóża Wzgórza Miejskiego. Świergot onych ptasich nieszporów mącił ciszę wiszącą ponad Sandomierzem. Stadko gołębi po raz ostatni przed nocą wzbiło się nad rynkiem i okrążyło go, srebrząc się i lśniąc w dogorywających promieniach.

Naraz, zgoła niespodzianie, ktoś załomotał ostro do furty obok Bramy Krakowskiej. Szmer się rozległ zdziwienia, kto zacz i o tej porze mógł przybyć, nie lękając się spotkania z Tatarami. Kto szuka schowu w mieście, kiedy bezpieczniej w puszczy się ukryć.

Strażnik, który się wychylił przez wykusz w bramie, zawołał: 

– To nasz! Jakowyś rycerz! Rysów nie poznaję, bo cały krwią oblany. 

– Otwórzcie, ludzie! Wpuśćcie mnie do środka – zawołał przybyły. 

Nie ociągając się, poczęto usuwać pnie ciężkie, które tarasowały furtę, aby rycerza wpuścić. 

Ale ów rzekł: 

– Niechajcie tego. Lepiej zsuńcie mi drabinę, to prędzej będzie, a wam roboty nie przysporzy. 

Uczyniono tedy, jak zażądał. 

Gdy wspinał się po szczeblach, zebrała się gromadka dowodzących – Witkon, Kresław, Halina i Sifryd – którym co prędzej dano znać o przybyłym.

Obcy rycerz wreszcie przestawił nogę z ostatniego szczebla i stanął na wale. Witkon zbliżył się do niego, przyjrzał bacznie, a potem się cofnął z przestrachem: 

– Chryste Jezu! Toż to pan Dersław z Obręczny!

* * *

Tej nocy długo radzono w grodzie, obmyślając jakby można miasto, jeśli nie ocalić, to przynajmniej jak najdłużej obronić, zatrzymując wroga pod wałami. Dając tym samym czas Krakowowi, aby jak najskuteczniejszą mógł przygotować obronę. 

Na samym początku wysłuchano opowieści rycerza Dersława. 

– A zatem gadajcież, co też się wam przytrafiło, panie Dersławie – zagaił wójt Witkon. 

– Bitwa była wielka, z której-em ja sam tylko z życiem uszedł. Wszelako zacznę może od początku. 

Księżna Gryfina, jako wiecie, ostatnimi czasy nudziła się srodze. Kazała sobie wprzódy namioty po okolicznych wzgórzach rozbijać i w nich przemieszkiwała, aby mieć jakowąś odmianę. Później z panem naszym na łowy jeździła do puszczy za Wisłą, ale i tego było jej mało. Toteż gdy książę Leszek powziął zamiar do Krakowa – swojej senioralnej stolicy – się udać, naparła się z nim jechać, chociaż obiecywał, iż rychło powróci, najpilniejsze tylko sprawy państwowe załatwiwszy. Mało tego. Wymogła na księciu, ażeby zabrał wszystko rycerstwo sandomierskie ze sobą, co by ich osobom przydało splendoru, a dostojeństwa. Zrazu książę się opierał, w końcu jednak przystał na to. Sądząc, iż nic miastu pośrodku lata nie zagrozi. Bo to, jak wiemy, czas, którego na łupieżcze wyprawy nie lubią Tatarzy, Rusini, Litwini czy Jadźwingi. Daleko jużeśmy zawędrowali. Z pół drogi pewnie, gdy książęcia tknęło jakoweś niedobre przeczucie. Wezwał on mnie i pana kasztelana sandomierskiego, komesa Mikołaja – Panie świeć nad jego duszą… 

– To kasztelan nie żyje?! – zawołał Kresław. 

– Ano, nie żyje. Poległ od strzały, a mieczem go dorżnięto. Wszelako o tym będzie później. Tedy wezwał nas książę Leszek i prawi: „Jedźcie z częścią rycerstwa na powrót do Sandomierza. Sen miałem niemiły tej nocy. Majaczyło mi się, iż na Sandomierz chmara jastrzębi spadła, a naprzeciw niej stadko wróbli jeno wyfrunęło. Sen taki niczego dobrego wróżyć nie może. Niespokojny jestem i lżej mi będzie, gdy wrócicie”. Zebraliśmy tedy pięć setek rycerzy i czym prędzej ruszyliśmy w powrotną drogę. Ledwo jednak ujechaliśmy z dziesięć mil, a natknęliśmy się na człeka, który samotnie ku Krakowowi zmierzał. Począł wołać, z daleka nas ujrzawszy, iż nawała tatarska tutaj ciągnie. Nie wiedzieliśmy, co nam czynić wypadało – gdy po wybadaniu onego zwiastuna przekonaliśmy się, iż rzetelną prawdę powiadał. Nie wiedzieliśmy zatem, co czynić. Czy co rychlej pędzić do Sandomierza ku jego obronie, czyli raczej do księcia zawracać i armię jego zasiliwszy, bój poganom w polu wydać. Radziliśmy spory czas. W końcu kasztelan Mikołaj zdecydował, iż do księcia się wrócimy, bo dopędzić go łatwo z racji bliskości, a Sandomierz może już oblegany i naszymi skromnymi siłami ulżyć mu nie zdołamy. Zawróciliśmy tedy, bodąc konie ostrogami, aż im boki krwią spłynęły, a w pyskach zabieliła się piana. Nam od onego pędu tchu brakowało, a serca uciec chciały z piersi. Próżno wszelako pędziliśmy. Nie dogoniliśmy księcia. Skręcił był bowiem z głównego traktu i zaszył się kędyś w leśnych ostępach, krążąc po bocznych dróżkach przez puszczę biegnących. Chciał bowiem przy okazji użyć przyjemności łowów. Komes Mikołaj, kasztelan sandomierski, jakiś niezdecydowany był człowiek, bo gdy nie dognał księcia, miast jechać dalej do Krakowa, postanowił do Sandomierza zawrócić, dowodząc, że choć nas mało, to może Tatarzy się przestraszą, sądząc, iż to pierwszy oddział odsieczy i od miasta – jeśli wpodle niego stoją – odstąpią. Znów pędziliśmy, ile tylko sił koniom stało, a wiatr świszczał nam w uszach. Daleko wszakże tego dnia już nie ujechaliśmy, bo zmitrężyliśmy darmo czas na uganianie się to w tę, to w inną stronę. Wierzchowce były pomęczone srodze, spragnione i głodne, my zresztą także. Toteż gdy pod wieczór wypatrzyliśmy dogodne na obozowisko miejsce, ucieszyliśmy się niezmiernie. Było to błonie rozległe, którego bok jeden zamykała zwarta ściana sosnowego boru, drugi zaś, strome, pionowe obrywy lessowego wzgórza, na których tylko gdzieniegdzie dostrzec można było z całych sił wczepione korzonkami kępy traw, bądź liche jakoweś badyle. Wzdłuż boku trzeciego płynęła Wisła, rozlewając się na tej płaszczyźnie szeroko i leniwie tocząc swoje szare wody. Wszelako brodu tu nie było. Konie popętaliśmy i puścili na gęstą, soczystą murawę, aby podjadły sobie do syta i wypoczęły przed czekającą nas zaraz o świcie dalszą drogą. Spokojnie było. Wieczór był ciepły. Żaby rechotały w nadbrzeżnych rozlewiskach, a ponad jednostajny rechot wybijało się niezbyt częste kumkanie. Od czasu do czasu rzuciła się ryba tak silnie, że plusk wody słychać było aż wpodle ściany wzgórza. Wszyscy rozsiedli się wygodnie. Rozniecono ogromne ognisko i kilkoro pomniejszych, których ciepło promieniowało w okrąg, i poczęliśmy się posilać, każdy tym, co miał ze sobą w worku. Nie rozbijaliśmy namiotów, nie chcąc czasu mitrężyć daremnie. Ułożyliśmy się tylko jak najbliżej ogni i rychło zapadli w mocny sen, który spadł na nas z nagła, bośmy pomordowani byli okrutnie. Zdawało mi się, iż ledwie przed chwilą zamknąłem oczy, gdy obudził mnie, wibrując w uszach, krzyk przeraźliwy, przesycony grozą. Porwałem się na nogi. Dniało już. Słońce wychylało się spoza widnokręgu, rozświetlając niebo na wschodzie. Poranne zorze krasiły horyzont, a w pobliskim lesie ptaki świergotem witały rodzący się dzień. Rozejrzałem się na boki, szukając tego, który krzyczał i wówczas z przerażeniem dostrzegłem, jak jednego z naszych, stojącego wpodle lasu na straży, na naszych oczach, bośmy się już byli wszyscy pobudzili, Tatar zarzyna wielkim nożem niczym wieprza. Chwyciliśmy za broń i pobiegli w ową stronę, aby pomścić śmierć towarzysza, ale Tatarzyn niechał trupa i znikł w leśnych komyszach. W tym samym nieomal czasie, poza naszymi plecami ozwał się z setek piersi wydany jazgot i wrzask pogańskich wojowników. Stanęliśmy wpodle lasu, usiłując naprędce sformować szyk bojowy, wszelako na próżno. Zaskoczeni we śnie, obudzeni z nagła, w większości nieobuci, bez zbroi, nie mogliśmy stawić czoła tym, którzy pół świata podbili i zniewolili. Byliśmy dla nich łatwym łupem. Chmura strzał wypuszczonych z łuków spadła na nas, rażąc śmiertelnie wielu. Ozwały się jęki i rzężenie konających. Ciężko stękały dogorywające konie. Kasztelan Mikołaj zakrzyknął:

„Naprzód! Atakujmy ich, bo inaczej wystrzelają nas tu niczym dzikie gęsi!”

„Naprzód! – krzyczałem i ja. – „Zetnijmy choćby parę głów wrażych! Nie oddajmy darmo żywota!” Ruszyliśmy, ale nie stało serca w ludziach. Wielu z nich – szczególnie młodzików, którzy nigdy jeszcze w bitwie nie byli – ogarnęło przerażenie i gdy mrowie tatarskie ruszyło na nas, dosiadłszy swych kusych koników, nie jeden prosząc zmiłowania, rzucał się do ucieczki. Gnali na oślep ku stromym skarpom lessowego wzgórza, na które próbowali się wspinać, wbijając paznokcie w załamania uschłej na kamień gliny. Stanowili dla Tatarów łatwy cel. Widziałem, jak jednego z giermków, który wdrapał się już był do połowy wysokości, przeszyto może setką strzał, z których wiele przebiło go na wylot i utkwiwszy w lessowym zboczu, utrzymywało trupa zawieszonego między niebem a ziemią. Inni uciekali w kierunku lasu, ale nie dobiegali nawet w jego pobliże, gdy przeszyci strzałami ukrytych w gąszczu pogan, padali niczym złamane badyle, znacząc ziemię krwią, obficie wyciekającą z ran. Inni na koniec rzucali się w szare wiślane odmęty, próbując przepłynąć na drugi brzeg rzeki. Ani jednemu się nie powiodło. Albo wciągały ich wiry i tonęli, albo-li też tatarskie strzały i oszczepy dosięgały nieszczęsnych. Tak poległy niesławnie ze dwie setki naszych. Pozostałe trzy seciny kasztelan Mikołaj uformował w zwarty szyk i dał rozkaz, abyśmy nagłym atakiem próbowali się przebić przez oddział nękający nas od jedynej wolnej, niczym niezasłoniętej strony błonia. Ruszyliśmy ostro, bośmy wiedzieli, że w tym tylko jedyna nasza nadzieja i że jeśli się nie uda przebić, polegniemy tu wszyscy, nie zraniwszy nawet ani jednego Tatara. Dopadliśmy wrogów i rzuciliśmy się z pasją na nich. Piesi na konnych! Zdawać by się mogło, iż nic innego nas nie czeka tylko rzeź okrutna i śmierć prędka. Ale nie. Nasze zuchwalstwo i impet natarcia tak zaskoczyły pogan, iż z początku nie stawiali prawie oporu. Cięliśmy i kłuli, rąbali i gnietli, aż wraża posoka rozpryskiwała się na boki, rosząc nas swą czerwienią od stóp do głów. Cudów waleczności dokonywał stary i siwogłowy rycerz Klawa, który własnoręcznie tylu Tatarów życia zbawił, sam przy tym nie odniósłszy nawet zadrapania, że poczęto go sobie pokazywać palcami, krzycząc coś przy tym. Zdawało się, iż biorą go za czarownika. Wrychle też kilku najsilniejszych wojowników go opadło i chociaż próbowaliśmy Klawy bronić, legł z rozpłatanym brzuchem i z na wpół odrąbanym ramieniem, oddając duszę Bogu, a nas jeszcze ostatnim słowem zagrzewając do walki. Wszelako próżne były owe wysiłki i na nic się nie zdały. Oto ze strasznym wyciem wypadli z lasu skryci tam pierwej łucznicy i zaatakowali nas od tyłu. Z wierzchołka wzgórza, po pionowym obrywie skały, zbiegały dziesiątki innych Tatarów, tak chyżo, jak chyżo wiewiórka zbiega po pniu niebotycznej jodły. Wzięci w dwa ognie już nie myśleliśmy o ocaleniu, lecz raczej o tym, aby żywoty swoje jak najdrożej sprzedać. Cięliśmy tedy mieczami na lewo i prawo. Jęki, a krzyki zgrozy wzbijały się w niebo. Tatarzy wyli, myśmy wzywali Boga ku pomocy i Bogarodzicy. Ramiona nam mdlały od wysiłku, a co i raz któregoś z naszych ubywało. Widziałem, jak kasztelan Mikołaj padł strzałą ugodzony i jak zaraz potem jeden z wojowników, przechyliwszy się w siodle, szyję mu przeciął końcem miecza, aż krew trysnęła grubym strumieniem. W tej samej chwili, ugodzony śmiertelnie, przez któregoś z naszych, tatarski koń obalił się całym swym ciężarem na mnie, przygniatając do ziemi tak mocno, iż straciłem przytomność. Blisko dzień cały leżałem pod zwałami trupów – tułubów końskich i ludzkich ciał. Gdy się ocknąłem, słońce nisko już stało nad horyzontem, a wokoło panowała martwa cisza. Tak, właśnie martwa, bo całe błonie wszerz i wzdłuż zaścielali milczący umarli. Podniosłem się i z trudem wielkim wyczołgałem spod zwałowiska ciał. Popełzłem ku Wiśle, zaczerpnąłem w garść wody, omyłem wargi, a później położyłem się na brzegu i piłem, piłem, piłem wprost z rzeki. Nie miałem siły, by odejść z tamtego miejsca. Wyciągnąłem się tedy na trawie i zasnąłem. Rankiem następnego dnia obudziło mnie głośne krakanie. Ponad pobojowiskiem krążyły setki, może nawet tysiące kruków, gawronów i wron. Co śmielsze siadać poczęły na trupach. Podniosłem się i jąłem przepędzać padlinożerne skrzydłacze. Odfruwały niechętnie. Kołowały nisko, coraz niżej, by po chwili znów opaść na ciała, by rozorywać je pazurami, rwać wielkie kęsy mocnymi dziobami. Chryste! Jakiż to był przerażający widok! Naraz, skądś od strony lasu, dało się słyszeć rżenie konia. Poszedłem tam i ujrzałem, jak silny rumak, osiodłany nawet – co zdało mi się dziwne, bo zaskoczono nas przecie we śnie – stał ponad jednym z naszych poległych, chyląc nisko swój wielki łeb i grzebiąc kopytem ziemię. Poklepałem go po szyi, pogładziłem chrapy. Zarżał radośnie raz i drugi, jakby tęsknił za ludzką pieszczotą. Dosiadłem go i, ostrożnie, by nie deptać leżących na ziemi umarłych, skierowałem się ku gościńcowi. W torbie przytroczonej do siodła było trochę chleba i wędzonej słoniny. Posiliłem się tym, co znalazłem, a później popędziłem wierzchowca traktem wiodącym ku Sandomierzowi. Nie szczędziłem rumaka. Nie szczędziłem też siebie. Bodłem boki konia ostrogami, co i raz przynaglając do zwiększenia wysiłku, do szybszego biegu. Nie będę wam opowiadał całej drogi, bo nic szczególnego się przez ten czas nie działo. Koń padł mi wyczerpany, gdy już widać było ponad falującymi łanami zbóż wieże Sandomierza. Zostawiłem go na gościńcu, a sam przywlokłem się tutaj na piechotę. Jedyny ocalały. Ale czemu uciekałem do Sandomierza, skoro wszystko zdawało się pokazywać na to, iż oblegają go Tatarzy, nie wiem. Biegłem do domu. Chyba tak. Do domu. Wówczas nie zastanawiałem się nad tym. 

Chociaż Dersław z Obręczny już zamilkł, nadal panowała śród słuchaczy cisza. Jedni na drugich poglądali ze zgrozą i przerażeniem. W końcu Kresław zapytał: 

– Ale czemu nie masz jeszcze tutaj Tatarów, skoro – jak wyrozumieć można z opowieści pana Dersława – dawno już miasto minęli i znaleźli się na krakowskim gościńcu? 

– Pewnie to tylko oddział zwiadowczy. Silny, ale tylko zwiadowczy – ozwał się wójt Witkon. 

– Lecz skoro tak rzecz się przedstawia cała, to głównych sił tylko patrzeć – dorzuciła Halina. 

– Może nawet już gromadzą się wokół wałów – powiedział Dersław. 

– Et, to widać by co było… – zaczął mówić Witkon.

– Przecie nie ma pełni. Ciemno, choć oko wykol – ktoś z zebranych mu przerwał.

– No to chociaż słychać… 

– Niekoniecznie. Tatarzyn jako i kot bezszelestnie skradać się potrafi. 

– Myślmy tedy o odpoczynku dzisiejszej nocy, bo pewnie rankiem ciężkie zapasy nas czekają. Dobrej nocy wam życzę! – rzekła Halina i skinąwszy na towarzyszącą jej Bożenę, wyszła z zamku. 

Czas jakiś posuwały się w milczeniu. W końcu Halina odezwała się: 

– Jak to dobrze, Bożeno, że książę wysłał twego syna wraz z posłami do niemieckich krain. Wiem, że tak mówić się nie godzi, wszelako dla nas, dla ciebie – matki, to szczęście. Gdyby teraz tu był… Jezu Panie!… A tak, ocaleje. Może kiedyś nas pomści. Lżej będzie umierać, wiedząc, że on przeżyje… 

Bożena z długo tłumionym szlochem rzuciła się na szyję Halinie. 

– No, dobrze już, dobrze. Nie płacz. A właściwie płacz. Płacz, jeśli możesz, to ulży twemu sercu. Ja już płakać nie mogę. Wszystkie łzy wypłakałam. Wszystkie… Teraz oczy mam suche, a w piersiach ciężki, gorzki kamień. Może to i lepiej… Może lepiej, że z tego świata zabierać się trzeba… Męka się skończy serdeczna i ból, i żal przeminą… Ale poddawać się nie wolno! Musimy walczyć, dopokąd tchu w piersi stanie, a ramiona nie pomdleją! 

* * *

Nad ranem czatownicy na wałach i bramach siedzący spostrzegli jakieś podejrzane ruchy i posłyszeli dziwne odgłosy dobiegające od strony kościoła Świętego Wojciecha, na Przedmieściu Czwartek, poza murami miasta się znajdującego. 

Natychmiast tedy podnieśli alarm, trąbiąc i wołając, aby obrońcy mieli się na baczności. Rychło też rozdzwoniły się na trwogę dzwony wszystkich kościołów.

W odpowiedzi na to wąwozy okalające miasto zaroiły się mrowiem tatarskim, a w niebo uderzyło przeraźliwe wycie i bojowe okrzyki poszczególnych oddziałów.

Ostro wibrowały w uszach dźwięki kościanych gwizdków, przy pomocy których pogańscy dowódcy kierowali swymi wojownikami.

Konnica zbrojna w łuki zbliżyła się pod same wały i wypuściwszy w górę ćmę strzał, która niczym gęsty grad spadła na głowy sandomierzan, wycofała się spiesznie, aby nie stanowić łatwego łupu dla obrońców. 

Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, nie przynosząc większych szkód i raniąc lekko tylko dwie osoby. Tatarzy zresztą chyba owych popisów łuczniczych nie traktowali inaczej, jak rozgrzewkę jeno przed mającą rychło nastąpić bitwą. 

Istotnie, tak było. Nie minęły i trzy pacierze, gdy mrowie ludu rzuciło się, wyjąc przeokropnie, ku wałom i bramom, niosąc ze sobą drabiny i dźwigając olbrzymie kloce dębowe mające służyć za tarany.

Przystawiono drabiny do wałów w kilkunastu miejscach na raz i jęto szturmować dwie bramy – Opatowską i Zawichojską – uderzając w nie potężnymi pniami z taką mocą, iż wierzeje trzeszczeć poczęły.

Obrońcy rzucili się przeciw napastnikom i rychło na głowy nacierających posypał się deszcz strzał i kamieni. Jakiś Tatar, który dobiegał już szczytu drabiny, runął w dół, przeraźliwie krzycząc i rozkładając ręce na boki, gdy oblano mu twarz wrzącą smołą. 

Atak był nadzwyczaj wściekły i zajadły, tak iż zdało się sandomierzanom, że dłużej nad pół dnia nie wytrzymają naporu nawałnicy tatarskiej.

Wójt Witkon wraz z rycerzem Dersławem z Obręczny i Kresławem herbu Półkozie uwijał się, jak w ukropie, przebiegając między obrońcami, zagrzewając ich do walki, wydając rozkazy.

Niewiasty także nie ustawały w pracy. Chociaż pot zalewał im oczy, ramiona mdlały, a dłonie poobcierane miały do krwi, to jednak bezustannie podtaczały kłody, donosiły kamienie, gotowały nowe gary wrzątku. Halina czuwała ponad całością, wbiegając także co jakiś czas i na wały, aby dodawać ducha i pomagać broniącym ich mężom. 

Nadeszło południe, a wróg dzięki bohaterstwu obrońców wciąż jeszcze nie wdarł się w obręb obwałowań. 

Słońce stanęło w zenicie, prażąc niemiłosiernie i szyjąc w dół palącymi strzałami swych promieni. Sandomierzanie omdlewali od upału, bo prócz słonecznego żaru dokuczał im niezmierny żar rozchodzących się wokół ognisk, nad którymi gotowano wodę i smołę. Ta ostatnia poza tym smród rozsiewała silny, sprawiając, iż co słabsze niewiasty potraciły przytomność.

Wszelako pozostałe zwiększyły wysiłki, tak iż nie można było dostrzec z zewnątrz, że siły sandomierzan słabną, a duch w nich maleje. 

Podjęli Tatarzy następną próbę, szturmując wały z jeszcze większym niż dotąd impetem. Około bramy Zawichojskiej uczynił się naraz tumult wielki. Oto poganin pewien niski i krępy, przyodziany w gruby, watowany kubrak z niebieskiego jedwabiu i spiczastą żelazną misiurkę, piął się ku górze, dzierżąc w zębach krótki miecz.

Próżno lano nań wrzątek i roztopioną smołę, próżno staczano całe masy kamieni, próżno szyto z łuków. Wszelkie pociski weń skierowane, wszelka broń przeciw niemu wymierzona, mijały go, szwanku żadnego nie czyniąc. 

– Nawiedzony! – krzyczano. – Nawiedzony! Żadna broń się go nie ima! To sam szatan! 

Ktoś próbował długą sosnową żerdzią odepchnąć drabinę z Tatarem precz od wałów, wszelako żerdź – na wygląd zdrowa i mocna – trzasnęła sucho i pękła na dwoje.

Tymczasem poganin wybiegł był już na wał, niosąc ze sobą śmierć dla wielu. Jego miecz błyskał srebrzyście w blasku słońca, a sandomierzanie, którzy usiłowali z nim walczyć, padali niczym podcięte kłosy żyta, brocząc wokół ziemię krwią szkarłatną.

Zgroza ogarnęła obrońców, bo oto bowiem za onym niezwyciężonym Tatarzynem jęli się wdzierać na wały, idąc jego śladem, następni i następni wojownicy. Zdało się, iż oto dobiega kres obrony. Ktoś krzyknął:

– Uciekajmy do grodu! Uciekajmy! 

Ale w tejże samej chwili Halina, wdowa po wojewodzie Pilawie, dzierżąc miecz w swej dłoni, niczym burza ruszyła na niezwyciężonego. 

I o dziwo! Już pierwszy jej cios krwawą pręgą zaznaczył policzek wojownika. Wrzasnął z bólu i z wściekłością natarł na Halinę. Ta parowała ciosy, jak mogła, lecz nie dorównując fizyczną siłą Tatarowi, cofała się i cofała coraz bardziej. 

Już widmo śmierci zajrzało jej w oczy, już ostrze miecza zawisło nad głową, gdy oto naraz Kresław, który tamtędy w sam raz przebiegał, ujrzał, co się święci, i pośpieszył jej na ratunek.

Szczęknęły zwierające się w impecie natarcia miecze. Posypały skry z żeleźców, by po chwili ostrza obydwa migające w powietrzu przypomniały jasność błyskawic z chyżością wielką przebiegających nieboskłon podczas burzy. 

Już Kresław napierał na Tatara, już Tatar się cofał, już-już zachybotał na krawędzi wału, z trudem tylko utrzymując równowagę, gdy miecz Kresława pękł, a w dłoni ostała mu się jeno sama rękojeść. 

Zawył w dzikiej radości poganin i rzucił się do przodu, zagłębiając brzeszczot w piersi sandomierzanina. Padł pan Kresław na oba kolana i konając, uchwycił oburącz ostrze tatarskiego miecza. 

Wówczas Halina poderwała się ku przodowi i tnąc na odlew, rozpłatała głęboko czaszkę napastnika. Ten stęknął, obrócił się kilkakroć wokół własnej osi, a potem runął z wałów na dół, rosząc głowy swoich ciepłą krwią, która obficie wypływała z rany. 

Zawyli głucho Tatarzy. Lament się podniósł i płacz w ich obozie, oto bowiem stracił żywot najwaleczniejszy z walecznych, krewny chana – Jałoir.

Ustała bitwa. Już tego dnia napastnicy nie ponowili ataku, tak iż sandomierzanie mogli odetchnąć. 

Poukładali się obrońcy, gdzie kto mógł pod wałami, dysząc ciężko, a gdy odpoczęli nieco i opatrzyli rany, poczęli grzebać pozabijanych na cmentarzu wpodle kościoła Świętego Piotra.

A śpieszyli się z grzebaniem, aby zaraza w mieście nie wybuchła, co mogło się było zdarzyć przy panujących natenczas upałach. 

* * *

Gdy zmierzch zmroczył powietrze, ptaki zamilkły uśpione, a od wąwozów i sponad Wisły chłód przyjemny jął ciągnąć, obrońcy w milczeniu – zamiast na odpoczynek się udać – ze spuszczonymi głowami, przygnębieni, podążyli do kościoła Świętego Piotra, kędy kustosz Sifryd odprawić miał nabożeństwo żałobne za pobitych w ciągu dnia i za rycerzy poległych w boju na błoniu wpodle wzgórza.

Msza była uroczysta, śpiewana. Świątynię rozjaśniało dziesiątki jarzących się złocistym blaskiem świec woskowych, a ku sufitowi unosiły się gęste, woniejące słodko dymy kadzideł. 

Sifryd po odprawieniu Najświętszej Liturgii miast odesłać ludzi do domów, przemówił do nich w te słowa: 

„A gdy się dokonają tysiąc lat, będzie rozwiązań szatan z ciemnice swej. I wynidzie, i zwodzić będzie ludzie, którzy są na cztyrzech kąciech ziemie Gog i Magog, i zgromadzi je na wojnę, których liczba jest jako piasek morski”1. Dzieci miłe, bracia moi, siostry moje. Oto na waszych oczach wypełnia się słowo, które był napisał przed wieki Jan święty, umiłowany uczeń Pański w swej Apokalipsie. Oto Gog i Magog z krańców ziemi, liczni niczym piasek morski, obiegli miasto nasze umiłowane. Obiegli… I śmierć nam przynieśli. Wielu już ona pożarła dzisiejszego dnia, a wielu pożre jutro… Wszelako czyż to powód, by płakać, a narzekać? Nie, zaiste! Radujmy się raczej, że odeszli, a cieszmy z całego serca, bo ból już za nimi i weselą się w niebie! Zdało się naszym oczom, iż oni pomarli! Tak, zdało się nam, że pomarli, ale posłuchajcie, co dalej Jan święty powiada: „I widziałem umarłe – wielkie i małe – stojące przed oblicznością majestatu, a księgi otworzone są żywota… I dało morze umarłe, którzy w nim byli, a śmierć i piekło dały umarłe swoje, którzy w nich byli… A piekło i śmierć wyrzucony są w jezioro ogniste… I widziałem niebo nowe i ziemię nową. Bo pirwsze niebo i ziemia pirwsza już przeszła, i morza już nie masz!… A ja Jan widziałem Święte Miasto – Nowe Jeruzalem, stępujące z nieba, od Boga, zgotowane, jakoby oblubienica przybrana mężowi swemu. I usłyszałem głos wielki z majestatu, mówiąc: Oto przybytek Boży z ludźmi. I będzie mieszkać z nimi, a oni jego ludem będą, a On Bóg z nimi będzie ich Bogiem…”2 Nie będę wam wiele prawił. Czyż w Słowie Bożym, któregoście wysłuchali, nie ma największej ochłody? Ukojenia bólów i utrapień? Nie ustawajcie w męstwie. Nie ustawajcie w ofiarności. Nie oszczędzajcie sił, i życia nie oszczędzajcie, gdy trzeba. A dziś trzeba! Nie ustępujcie z placu, broniąc swojej ziemi. Bo ziemia to święta, rodzinna. Nie sięgajcie po cudzą, ale tej brońcie! Ona karmiła waszych ojców, ona was karmi i winna także karmić wasze dzieci. 

Gdy Sifryd skończył, na środek świątyni wystąpił wójt Witkon, mając u boku pana Dersława z Obręczny, i rzekł: 

– A ja do tego dodać jeszcze chcę, żebyście jutro, skoro znów Tatarzyn szturm przypuści do wałów, tak samo dzielnie stawali w ich obronie, jak dziś stawaliście. Teraz zasię odpocznijcie po dniu znojnym, boć jeszcze znojniejszy czeka was wraz z nadchodzącym świtem. 

* * *

Halina mimo nieludzkiego zmęczenia nie mogła spać tej nocy. Przewracała się na łożu z boku na bok, tak iż całą pościel skołtuniła. 

Wreszcie widząc, iż próżno usiłuje uleżeć, bo sen krzepiący nie nadchodzi, podniosła się i przywdziawszy suknię, wyszła na dwór.

Noc była ciepła. Granatowe niebo wyiskrzone gwiazdami, z wąziutkim obrąbkiem księżyca nie dającym żadnego światła zgoła, wyglądało niczym baldachim rozpostarty nad głową. 

Jednostajny, kojący żabi rechot niosący się od kałów-rozlewisk, ciągnących się wzdłuż wiślanego brzegu, tam kędy rybitwy mieszkali, koił i uspokajał.

Ptak jakiś nocny albo nietoperz bezszelestnie przeleciał nad jej głową. Z lubością wciągnęła w płuca świeże powietrze, przesycone zapachem stygnącej ziemi i oroszonych ziół. 

Czoło miała rozpalone, lecz lodowate dłonie. Lęk straszny począł zaciskać swoją dłoń stalową na jej sercu. Za dnia – wobec ludzi – musiała być dzielna, ale teraz, w samotności nocy?… 

Pod powieki cisnęły się jej obrazy okropne, krew mrożące w żyłach – wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów widziała potworność rzezi, jaką miastu przed laty sprawili Tatarzy. Słyszała głosy konających, chrypienie zdychających koni. Widziała głowy ojca i stryja nadziane na piki… 

– Jezu Chryste, Boski nasz Zbawicielu – poczęła szeptać – oddal od nas przekleństwo tatarskie. Uchroń miasto, ocal niewinnych. Zmiłuj się, zmiłuj się nad nami…

Wszelako modlitwa owa nie niosła ukojenia. Modliła się, nie wierząc, iż jej prośby mogą zostać wysłuchane. Modliła się wargami, nie zaś sercem, nie umysłem. 

Oparła się o pokrzywiony pień jarzębiny, rosnącej w kącie między ścianą domu a wałem grodowym. Płakała. Szloch szarpał piersi, gorycz zalewała gardło targane bolesnym skurczem. Łzy orosiły jej policzki, wciskając się do kącików ust słonawymi strużkami. 

Mimowolnie, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, poczęła znów szeptać:

– Ojcze Sadoku, ojcze Sadoku! Brałeś mnie na kolana, gdy byłam małą dziewczynką. Prawiłeś pięknie o Bogu, uczyłeś świat kochać i ludzi. Ojcze Sadoku! Czy mnie zapomniałeś? Czemuż nie przybywasz teraz mi na pomoc ze swej rajskiej ojczyzny? Czyżby Sandomierz, nasz Sandomierz, nic już dla ciebie nie znaczył?

I stała się rzecz dziwna. Oto w oddali, przy końcu uliczki grodowej, ukazała się postać siejąca wokół siebie srebrnobiały blask, podobny nieco do księżycowej poświaty. Tylko z głowy widma wytryskały pęki promieni – na przemian czerwonych i złotych. 

Zjawa zbliżyła się do Haliny, sunąc, a właściwie płynąc tuż ponad drogą, lekko niczym puch mleczu niesiony łagodnym podmuchem wietrzyku. A gdy zbliżyła się do niej, stając o parę kroków zaledwie, Halina poznała, iż przybył ten, którego przed chwilą wzywała.

Twarz Sadoka spokojna była i jasna. Nie mówił nic, tylko wpatrywał się z tkliwością w kobietę. I stali tak, zapatrzeni w siebie czas pewien, aż wreszcie Halina, choć nie słyszała żadnego głosu, poczuła iż do jej serca, do umysłu, wlewają się słowa jakieś, zdania całe:

„Możesz to miasto ocalić… – Dotarło do jej świadomości, jakby z pozaziemskiej oddali, jakby sponad sfery gwiazd. Możesz to miasto ocalić… Ty jedna… Ty jedna… Ale… Czy jesteś gotowa…?”

Naraz pojęła wszystko, wszystko. Szukała tej myśli w sobie nieświadomie, od czasu, kiedy dowiedziała się o tatarskim napadzie, a teraz przeszyła ją ona swą jasnością niczym błyskawica, niosąca w sobie nie grom i zniszczenie, lecz zaród ocalenia. 

Wiedziała już, co musi uczynić. I wierzyła, że jej się to uda. Nie mogła wątpić. Wszak sam przeor Sadok zesłał jej myśl ową. 

Chciała teraz podbiec do niego, paść na kolana, ucałować dłonie, wypłakać się na piersi dominikanina, wszelako widmo znikło, obraz rozpłynął się w nicość. Spostrzegłszy to, zwątpiła. Przestała być pewna, czy istotnie coś widziała, czy też był to jeno wytwór jej rozognionej wyobraźni. 

Bezwiednie postąpiła kilka kroków w kierunku, gdzie widziała stojącego przeora Sadoka. I oto spostrzegła, iż w kurzu ulicy odciśnięte są ślady bosych stóp ludzkich, z których wciąż jeszcze promieniuje jasność. I w jej umyśle znów dały się słyszeć słowa owego milczącego głosu, dobiegającego z jakby jeszcze większej niż wprzódy oddali. Słowa zupełnie wyraźne: „Bo nie masz większej miłości nad tę, by życie swoje oddać za przyjaciół swoich…”

Schwyciła się Halina oburącz za głowę jakby przytłoczona doniosłością ich znaczenia, ciężarem ich wagi. A potem pędem wróciła do swojej izby. I teraz nareszcie opuścił ją niepokój. Z całą jasnością wiedziała, co musi uczynić, i wiedziała także, iż owo uczyni.

Tym razem sen kojący spłynął na nią z nagła, objął, otulił swym miękkim, jedwabnym płaszczem i dał odetchnienie. 

* * *

Wrzask dziki spłoszył stadko kawek śpiących jeszcze w załamaniach dachów domostw, stojących zwartymi szeregami wokół rynku. To Tatarzy, wraz z brzaskiem pierwszych promieni słonecznych rozświetlających nieboskłon na wschodzie, przypuścili nowy atak na wały Sandomierza. 

Wszelako obrońcy przygotowani byli na to i szturm ich nie zaskoczył. Na głowy nacierających znów posypał się grad kamieni i polał wrzątek. Ale tego dnia Tatarzy próbowali jeszcze innych sposobów, aby się dostać do miasta.

Niewielki oddziałek zwartym szykiem podbiegł pod samą Bramę Opatowską i obrzucił ją dziwnymi przedmiotami o kształcie kul – szytymi ze skóry, bądź lepionymi z gliny – nie można tego było dojrzeć z oddali – które rychło wybuchały, rumor wielki czyniąc i wydając z siebie kłęby smrodliwego dymu i jęzory ognia. Owe poczęły lizać uschłe na pieprz smolne bierwiona, z których była wzniesiona brama i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie przytomność jednego z mieszczan, który porwawszy zmoczoną w wodzie płachtę, ześlizgnął się z wału i ogień zadusił. Krzyknęli z wściekłością Tatarzy i kilkudziesięciu pędem rzuciło się ku śmiałkowi. 

I nie udało się mu ocalić życia. Bezskutecznie szyto z łuków do owych wojowników, bezskutecznie sandomierzanin próbował wspiąć się na powrót na wał. Dopadli go poganie i mieczami na strzępy roznieśli.

Brama jednak była ocalona. 

Lecz oto, jakby w odpowiedzi na to, chmura strzał zapalonych wypuszczona z giętkich łuków, utkwiła w bramie, ale czy zbyt liche były ich płomienie, czy też z innej przyczyny, dość że bierwiona się nie zajęły. 

Od tej chwili atak wściekły następował za atakiem. Obrońcom ręce mdlały z wysiłku, kobiety nie mogły już nadążyć na czas z gotowaniem wody, podtaczaniem kłód, noszeniem kamieni.

Coraz słabszy opór stawiano na wałach, a Tatarzy jakby tylko na owo czekali. Jęli wdzierać się w kilkunastu miejscach naraz do miasta. Na szczęście ich próby wciąż jeszcze kończyły się niepowodzeniem. 

Lecz nadeszła taka chwila, kiedy zdało się, iż dla Sandomierza ostatnia już wybiła godzina. Bowiem w miejscu, w którym nikt nie spodziewał się był ataku i wał najsłabiej był strzeżony, w pobliżu Bramy Krakowskiej, Tatarzy natarli z impetem tak ogromnym, iż sandomierzanie go nie wytrzymali. 

Spory oddział, z pięćdziesiąt może ludzi liczący, wdarł się w obręb obwałowań, czyniąc wielkie spustoszenie, siejąc zamęt i przerażenie. 

Pod razami mieczów pokładli się w pyle, krwią brocząc, dzielni mieszczanie, a Tatarzy bez przeszkód zabrali się do odryglowywania bramy, aby wpuścić przez nią posiłki.

Lecz oto naraz – mimo iż zajęci robotą – spostrzegli, że rozwiera się brama grodowa i w jej kierunku biegną, by ratować życie, niedobitki tych, którzy przed chwilą stawiali opór. 

Rzucili się poganie ich śladem. Dopadli bramy, wbiegli do grodu, unosząc miecze nad głowami uciekających. Nie wiedzieli, że był to podstęp. W tejże chwili bowiem brama zamknęła się z trzaskiem, a napastników zewsząd otoczyli zbrojni, rażąc ich mieczami i włóczniami, aż wybili wszystkich i nie ostał się ni jeden żywy.

Pojęli jednak obrońcy, iż na długo sił już im nie stanie i że tylko odsiecz… lub cud mogą ich ocalić. Ponieważ jednak nie spodziewali się ni odsieczy, ni cudu, przygnębienie ogarnęło wszystkich. 

Około południa – o dziwo – ataki ustały, a od strony wzgórza, na którym wznosił się drewniany kościół Świętego Wojciecha, ku Bramie Opatowskiej poczęło zbliżać się trzech mężów – dwu Rusinów i jeden Tatar, już z daleka krzycząc, aby ich wpuścić do miasta, bo niosą poselstwo od chana. 

Wójt Witkon, Dersław z Obręczny i Halina jęli zastanawiać się nad tym, co też uczynić wypada. Wpuścić onych posłów do środka, czy raczej nie. 

Witkon uważał, iż lepiej będzie nie wdawać się z nimi w żadne rozmowy, wszelako Dersław i Halina przekonali go, żeby wysłuchać przybyłych. Jeśli już nie po to, by z nimi paktować, to chociaż po to, aby przez czas jakiś dać wycieńczonym obrońcom nieco odetchnienia, kilka chwil odpoczynku. 

– A zresztą – ozwała się na koniec Halina. – Cóż to szkodzi dowiedzieć się, co nam poganie proponują?

– Macie rację – odparł Witkon. – Niech zatem otworzą furtkę obok bramy i wpuszczą posłów do środka.

Przybysze, znalazłszy się wewnątrz, rozglądali się ciekawie dookoła. Tatar skrzywił się w szyderczym uśmiechu, widząc nieludzko zmęczonych obrońców. Powiedział coś wysokim, gardłowym głosem do Rusinów, pokazując na dyszącego ciężko rycerza, który z oblaną krwią twarzą siedział u podnóża muru, wprost na ziemi.

Rusini odpowiedzieli śmiechem. 

– Czyście tutaj przyszli z nas kpić, czyli też macie coś ważnego do przekazania od chana? – spytał Dersław. 

– Owszem, mamy – odezwał się jeden z Rusinów.

– Tedy nie naigrawajcie się z nas, lecz chodźcie co prędzej. 

Rycerz prowadził przybyłych do grodu. Gdy weszli w jego obręb, przywitał ich dwuszereg zbrojnych, stojących wzdłuż ulicy wiodącej od bramy ku zamkowi. W grodzie wszystko wyglądało inaczej. Nie było tu śladów walki, a zbrojni nie wydawali się być zmęczonymi. 

W wielkiej sali audiencyjnej kędy książę zwykł był przyjmować rozmaitych dostojników i posłów, na ozdobnym krześle ustawionym u stóp tronu, siedział wójt Witkon. Zajmując owo miejsce, chciał uczynić na Tatarze jak największe wrażenie. I nie omylił się. Dumna mina, przepych sali, zbrojni stojący w krąg za plecami wójta, wszystko to zadziwiło Tatara.

Niczego jednak nie dał poznać po sobie. Łamaną ruską mową, którą znał na tyle dobrze, iż bez przeszkód i nie korzystając z pomocy tłumaczy, mógł porozumieć się z Polakami, ozwał się w te słowa: 

– Pan mój, chan kipczacki Telebog powiada: „Poddajcie się! Poddajcie się co rychlej! Jeśli otworzycie bramy, wydacie łupy, złoto, konie i niewolników, waszym wodzom daruję życie. Wszelako, jeżeli nie posłuchacie mojego rozkazu, śmierć was wszystkich czeka, a miasto spalimy!” Pan mój – ciągnął dalej Tatar – jest wielkomyślny i wierny. Jeśli moimi ustami przyobiecał darowanie życia, to wiedzcie, iż słowa dotrzyma. Ale ostrzegam, gdybyście nie usłuchali wezwania wielkiego Teleboga, wszyscy pomrzecie, a z tego miasta zostaną tylko zgliszcza i ruiny, a po nich będą się snuły wilki i niedźwiedź znajdzie sobie tutaj legowisko.

Wójt Witkon siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach i milczał. Milczenie owo przeciągało się, tak że aż Tatar począł chrząkać zniecierpliwiony. Wtedy Witkon podniósł na niego oczy. Był spokojny i nikt nie mógłby doszukać się w jego twarzy choćby śladu lęku. 

– Ty, wojowniku – nie wiem nawet, kim jesteś, boś nie powiedział swojego imienia… 

– Zwą mnie Tochtamysz. Jestem krewnym chana. 

– A zatem, panie Tochtamyszu, wiedzieć musisz jedno, iż źle czynisz, przyszedłszy nas tu straszyć. My nie z tych, którzy drżą, usłyszawszy byle pogróżkę. A ponadto czy mniemasz, że zdolni bylibyśmy wydać wam w niewolę kobiety, dzieci, mieszczan? I to za co? Za obietnicę darowania życia? 

– Tedy umrzecie! Nasz chan nie żartuje! – krzyknął jeden z Rusinów. 

– Ach, my wiemy przecie, czego po Tatarach spodziewać się można! Wiemy doskonale! I wiemy także, czego można spodziewać się po was, po Rusi! Okrutnicy bez serca! Wiarołomcy! Krzywoprzysięzcy!

– Miarkuj się, miarkuj, panie Witkonie – począł uspokajać wójta Dersław.

Zdawać by się mogło, iż usłyszawszy takową odpowiedź, posłowie odejdą czym prędzej do swoich. Wszelako nie. Tochtamysz uśmiechnął się i rzekł: 

– Widzę, iżeście ostrożni. A gdybyśmy zaprzysięgli wam wolność? 

– Lecz nie na warunkach, jakie przedstawiłeś? Nie na takich warunkach! – zawołał Witkon. 

– Możemy wydać, co mamy drogocennego. Ale ludzi – nigdy! – dorzucił pan Dersław z Obręczny.

– Jeśli otworzycie bramy, może chan ucieszy się waszym posłuszeństwem i sam zrezygnuje z niewolników? – rzekł Tatar.

Witkon był nieugięty: 

– Nie! Możemy dać wam tylko to, co mamy cennego. Możemy dać konie, broń. Nie żądajcie jednak ludzi! To już lepiej zginąć. 

– Głupi jesteście. Wszyscy jesteście głupi. Wy zginiecie, my miasto zdobędziemy i któż wtedy zabroni nam pognać waszych w niewolę? Przecież lepszy proponujemy interes.

– Wyrzekliśmy już ostatnie słowo! – Witkon był nieugięty. 

Tochtamysz stał zamyślony, milcząc. Zastanawiał się nad czymś. Po chwili rzekł: 

– Czy moglibyśmy naradzić się na osobności, bez świadków? 

Spojrzeli sandomierzanie po sobie, nie spodziewając się takiego obrotu rzeczy. 

– Ostawmy ich – rzucił półgłosem Dersław. – Niech radzą tutaj. 

– Masz rację, przejdźmy do sąsiedniej komnaty – zgodził się Witkon. 

Gdy wszyscy wyszli, posłowie poczęli naradzać się przyciszonymi głosami, rozważając odpowiedź obrońców. Nie zdążyli wszakże niczego ustalić, bo przerwało im coś, czego się zgoła nie mogli byli spodziewać. 

Oto spoza kotary adamaszkowej, w ciężkich fałdach spływającej ku ziemi, zasłaniającej drzwi korytarza wiodącego do sypialnej komnaty księżny, wysunęła się postać kobieca, przyodziana w suknię czarną, ściągniętą na biodrach rzemiennym paskiem, co sprawiało iż początkowo wzięto ją za mniszkę. Twarz miała okrytą szczelnie cieniutkim płatem czarnej jedwabnej materii, tak iż rysy jej twarzy były niewidoczne. 

– Kim jesteś? – zapytał zdziwiony Tochtamysz. 

Ale kobieta dała dłonią znak, by milczał, a podszedłszy bliżej, ozwała się w te słowa: 

– Pewnie zdziwi was to, co usłyszycie… Milczcie jednak, aby nikt się nie dowiedział, iż jest w tej komnacie ktoś jeszcze prócz was trzech. Gdyby sandomierzanie mnie tutaj odkryli, zginęłabym okrutną śmiercią… 

– Mów, o co ci chodzi – wyszeptał jeden z Rusinów.

– O co? O coś, co was bez wątpienia ucieszy. Wiem, jak się dostać do miasta niepostrzeżenie zgoła. Wiem, jak tu wprowadzić potajemnie oddział tak silny, aby obrońcy nie mogli już sobie z nim poradzić. Słowem wiem, jak zdobyć Sandomierz bez walki prawie. Mało tego – ciągnęła dalej. – Wiem też, gdzie mieszczanie i księża ukryli skarby ogromne. Jest tam wszystkiego dostatek: złota i srebra, kamieni szlachetnych i drogocennych futer. Są tam kobierce wspaniałe i broń sadzona szmaragdami, rubinami, zdobna złotem. Wszystko to może być wasze. Wszystko… 

– Kim jesteś? – pytał zdziwiony i zaskoczony Tochtamysz.

– Nie czas teraz o tym opowiadać. Rzeknę tylko krótko, co macie zrobić. Pojutrze w nocy – wcześniej żadną miarą nie będę mogła tego uczynić – a zatem, pojutrze w nocy czekajcie na mnie. Zsunę się z wałów po sznurze. Zawiedziecie mnie przed oblicze chana i jemu samemu cały plan wyłożę. Nim do was przybędę, zaniechajcie ataków. Nie warto bowiem ludzi na śmierć narażać, skoro jest sposób, by miasto zdobyć, nie ponosząc ofiar.

– Lecz czemu chcesz zdradzić? Czemu? Czyż nie jesteś sandomierzanką? 

– Jestem i nie jestem. A czemu? Powiem, gdy przybędę do waszego obozu. 

– W jakiż poznamy cię sposób, skoro kryjesz twarz za zasłoną. 

Wtedy kobieta uniosła w górę płat materii i odsłoniła oblicze. Była to Halina, córka Piotra z Krępy, wdowa po wojewodzie Pilawie. 

* * *

Gdy Witkon z Dersławem i zbrojnymi powrócił do sali audiencyjnej, poseł chański ozwał się w te słowa: 

– Naradziliśmy się, lecz jednak nie możemy wam tu i teraz dać odpowiedzi. Poniesiemy twoje słowa, panie wójcie, do chana. Oby żył długo! On to je rozważy i on zdecyduje, co uczynić z wami. Teraz zasię chcemy już odejść. Odprowadźcie nas tedy do bramy, aby który z waszych ludzi – widząc nas bez eskorty – nie chciał wypróbować, aby ostrości swojego miecza na poselskich skórach. 

– My nie mordujemy posłów, jak to i wy, i Ruś macie w zwyczaju. Osoba posła święta jest. Nie ubliżaj nam tedy, Tochtamyszu – oburzył się Dersław z Obręczny. 

– A prawda! Wy, Lachy, nadto miękkie macie serca. Zapomniałem o tym. – Tochtamysz skrzywił usta w ironicznym uśmiechu i skierował się ku wyjściu.

W ślad za nim udali się obydwaj Rusini. Całą trójkę – tak jak tego zażądał Tatar, a czego grzeczność wymagała – eskortowali, aż do samej Bramy Opatowskiej, zbrojni z otoczenia wójta Witkona. 

Gdy z trzaskiem zamknęły się ciężkie, z dębowych bierwion zbite, drzwi bocznej furty, które natychmiast poczęto dodatkowo zabezpieczać ciężkimi kłodami, Witkon wyszedł na wał i spoglądał na oddalających się, którzy zmierzali wprost ku kościołowi Świętego Wojciecha. 

– Najwidoczniej w onej świątyni znalazł sobie chan Telebok pomieszkanie – mruknął sam do siebie wójt. 

– Zapewne – ozwała się, usłyszawszy to, Halina, która niepostrzeżenie stanęła za plecami Witkona. – Zapewne. Im jakoś najwygodniej po kościołach siedzieć. Przed laty – jak pomnę – w kościele Panny Maryi urządzili sobie legowisko i tam też, w świętym miejscu, przelali krew mego ojca i stryja. 

– Tak, wiem o tym. Wiem. I wiem też, co nastąpiło później. Chryste Jezu! Boski nasz Zbawicielu! A teraz znowu, znowu czeka nas to samo! A może i większe jeszcze okrucieństwa! Jak ów poganin spoglądał na naszych pomęczonych ludzi, jak się uśmiechał! Pewnikiem chan już wie, iż miasto prawie bezbronne, że sił nam nie staje i zbrojnych. Tylko patrzeć, jak znowu ruszy nawała, jak się zaroją pod bramami. Czy wytrzymamy i ten atak jeszcze? 

– Nie będzie ataku – cicho powiedziała Halina. 

Witkon na te słowa obrócił się gwałtownie i spojrzał na mówiącą. 

– Jak to nie będzie? Cóż ty pleciesz, pani? Skąd takowe przypuszczenie? – pytał. 

– Nie będzie ani teraz, ani później. Nie będzie ataków i jutro, aż do samego wieczora. A czy będą, gdy nastanie dzień pozajutrzejszy, to już od was tylko zależy. 

– O czym ty mówisz, kobieto?! Rozum ci się pomieszał z wielkiej żałości! Odejdź! Odejdź do swojego domu. Nie wychodź zeń, nie patrz na to, co się dzieje dookoła odpocznij. Może powróci do ciebie rozsądek!

– Nie oszalałam, panie Witkonie, chociaż masz prawo tak sądzić. Jest sposób, by miasto ocalić, i ja go znam. 

– Tedy mów! Tedy mów co prędzej – z radością w głosie zakrzyknął wójt. I wówczas jęła Halina wyłuszczać swój plan. 

– Są popod miastem rozległe korytarze, lochy ciągnące się na wszystkie strony świata. Głębokie i mroczne, a splątane tak, iż ktoś, kto ich nie zna, łacno może pobłądzić, a raz drogę zgubiwszy, już jej nie odnajdzie, chyba że pomógłby mu w owym jakiś traf szczęśliwy. Lecz traf takowy zdarza się raz na sto lat, a w tym stuleciu już się był wydarzył… 

– Do czego zmierzasz? – Witkon spoglądał na mówiącą z niepokojem. – Cóż chcesz uczynić? 

– Wczorajszej nocy myśl pewna przyszła mi do głowy… 

– Jakaż myśl?! Jaka?! 

– Pójdę do chana i powiem, iż mogę ukazać mu tajemne przejście, które go zawiedzie do środka i do skarbca pełnego klejnotów, skrytego pod ziemią. Chan się zgodzi, wiem to. A gdy już się zgodzi, gdy Tatarzy zapuszczą się w lochy, nigdy więcej nie ujrzą słonecznego blasku, nie powrócą bowiem na powierzchnię ziemi. Takiż to poganie grób znajdą, a miasto ocaleje. Oto mój plan. Jest prosty, nieprawdaż?

Witkon pobladł, słuchając słów Haliny. Patrzył na nią z przerażeniem w oczach. Twarz kobiety była spokojna, pogodna nawet. Nie szpecił jej lęk czy niezdecydowanie. 

– Boże… – wyszeptał Witkon. – Na cóż chcesz się ważyć? Nigdy nie pozwolę na to. Nie mogę wysłać cię na pewną śmierć. Na śmierć w męczarniach!

– A jakież mamy inne wyjście, panie? Pokaż mi owo, lepszy plan tu przedstaw, a odstąpię od swego zamiaru.

Wójt, jakby nagle opuścił go ostatek siły, usiadł na trawie u stóp obwałowań i ukrył twarz w dłoniach. Halina przysiadła obok na zwalonym, wypróchniałym pniu wierzby. Milczeli. Milczeli długo. Aż wreszcie, gdy już spory kęs czasu przeszedł, Witkon się odezwał:

– Nie znam innego wyjścia. Nie znam… Nie znam…

– Tedy mi nie wzbraniaj, lecz raczej pomóż spełnić zamierzenie. 

– Ale to śmierć! Nie powrócisz żywa! Boże, nie mogę! Nie mogę! 

I wtedy Halina poczęła mówić głosem cichym, wpatrując się w dal najdalszą błękitnego nieba, po którym wolniutko płynęły białe, kłębiaste obłoczki. 

– Wczorajszej nocy nijak nie mogłam usnąć. Dusił mnie lęk i niepewność. Wyszłam na dwór, prosząc Boga o pomoc, o światło dla umysłu i wówczas… – zawiesiła głos, jakby nie wiedząc, w jakie ująć słowa to, co przeżyła.

– Co wówczas, pani? 

– I wówczas, z oddali, nie wiem skąd, z głębi nieba, spośród gwiazd czy z mgieł nadwiślańskich, spłynęła ku mnie postać promieniejąca blaskiem świętości i chwały. 

– Któż to był? 

– Przeor Sadok. Przed laty u Świętego Jakuba przez pogan rozsieczon. 

Zamilkła, by dopiero po dłuższej chwili ciągnąć dalej swoją opowieść: 

– I ów święty męczennik myśl mi ową zesłał. Wskazał sposób, w jaki miasto można uratować. 

– Właśnie tak jak zamierzasz? Właśnie tak? Na śmierć cię wystawiając pewną? Na śmierć w mękach? Na okrutne konanie? Nie uwierzę. Święty takiej rady dać nie mógł. Nie mógł kusić, byś – idąc tam, do Tatarów – niejako sama na się zbrodniczą rękę podniosła! Nie może się owo Boskiemu Majestatowi podobać. Nie może! 

– Nie macie racji, panie Witkonie. Nie macie racji. Czyś nigdy owych słów nie słyszał, że nie masz większej miłości nad tę, która życie swoje oddaje za przyjaciół swoich? 

– Słyszałem… – wyszeptał zgnębiony wójt. 

– Słyszałeś! Tak, słyszałeś, aleś nigdy tego poważnie nie brał do swojego serca. Nigdyś do umysłu nie dopuścił myśli, iż mógłbyś siebie samego złożyć w ofierze za bliskich. Nie winię cię za to. Przecież to zwyczajne. Każdy chce żyć. Każdy lęka się umierania.

– A ty? 

– I ja się lękam. Boję się owego przejścia przez mrok ciemnej nocy. Lecz przecie wiem, iż po tej nocy słoneczny blask rozświetli moją dalszą drogę. Drogę po tamtej stronie życia. 

– Zastanów się jeszcze. A raczej nie. Już wiem, co uczynimy. Ja pójdę za ciebie. 

– Nie pleć, panie wójcie. Znają cię Tatarzy, wiedzą kim jesteś, nikt ci nie uwierzy.

– To może któryś z rycerzy tam pójdzie! 

Halina pokręciła głową: 

– Nie wolno decydować ci o cudzym życiu, a ponadto też mu nie uwierzą. Gdy pójdzie mężczyzna, zwietrzą podstęp. Inaczej jest ze mną. Zresztą… Już się stało… 

– Co się stało?! – zawołał zaniepokojony Witkon. 

– Już rzekłam Tochtamyszowi, gdy tu był z poselstwem, iż do nich przybędę jutrzejszej nocy i drogę im wskażę tajemną do środka miasta i do skarbów skrytych. 

– Rozumiem teraz, skąd wiedziałaś, iż ataki ustaną…

– Właśnie. Przestań mnie tedy odwodzić i pomóż zamysł ziścić. Pomożesz? Wierzaj mi, mnie jednej tylko może się to udać. Nikomu więcej. 

– Nie wiem… Doprawdy, nie wiem… 

– Pomyśl, Witkonie. Pomyśl o wszystkich tych ludziach. O kobietach, o dzieciach, o mężach. Połóż na jednej szali ciężar tylu istnień, a na drugiej ciężar mojego żywota. Nie trudno zgadnąć, co przeważy. A ponadto jeszcze miasto ocaleje. To miasto, któreśmy oboje ze wszech sił ukochali. Spójrz, rozejrzyj się dookoła. Z jakim trudem ledwo co dźwiga się z ruin. Jest piękne. Jest bogate. Pomyśl, czym stać się może za dni parę. Ruiny tu będą tylko i zgliszcza. Wypalone mury domostw porosną pokrzywy, łopian i bylica. Czy stać będzie tych, co po nas przyjdą, raz kolejny odbudować miasto? Czy znajdą się chętni, by wznieść tutaj domy, nie wiedząc, czyli za parę lat nie pójdą z dymem, a oni sami nie oddadzą szyi pod miecz poganina? 

– Wszystko to prawda i wiem, że masz rację… Mój Boże, dobry Boże… Zgoda. Niechże się stanie, jak chcesz… Niech się tak stanie… – odpowiedział Witkon.

– A zatem posłuchaj, panie. Już wszystko obmyśliłam. Wszystko, w każdziuchnym szczególe. Wwiodę Tatarów w loch onym wejściem, które znajduje się w Winnicy Łazarzowej, przy Świętym Wojciechu. Stamtąd prowadzi tylko jeden korytarz ku Wzgórzu Świętopawelskiemu, a u jego stóp rozgałęzia się na liczne odnogi, stając się istnym labiryntem korytarzy. Jeśli uda mi się aż do tego miejsca dotrzeć, nikt już nie wyjdzie na powierzchnię ziemi. Nie sposób bowiem, raz tam zabłądziwszy, właściwą drogę odnaleźć.

– A jeśli Tatarzy będą ją sobie znaczyli? 

– Nie powinni. Przecież posłużę im za przewodniczkę.

– Nigdy nie wiadomo. 

Halina wzruszyła ramionami: 

– Będą, nie będą, to nie ma znaczenia. Pomyślałam bowiem i o tym, jak się zabezpieczyć. Niechaj tej nocy wymknie się niepostrzeżenie z miasta kilkunastu ludzi. Niech się ukryją w Lesie Gołębickim, a gdy zaświta ranek pozajutrzejszego dnia, niechże czuwają skryci w gąszczu tarniny w pobliżu winnicy.

Skoro ujrzą, iż ostatni z pogan w loch się opuścił, wyskoczą i czym prędzej zawalą wejście kamieniami, których górę całą zgromadzili tam właśnie ojcowie benedyktyni, pragnąc ogrodzić murem swój ogród i kościół Świętego Wojciecha. 

– Ale przecie nie wszystkich Tatarów wprowadzisz do lochu. Najwyżej jeden oddział tylko. Reszta zostanie tam, gdzie jest i teraz. Nie może tedy powieść się ów plan. Żadną miarą nie może. 

– I o tym myślałam. Resztę wojowników odciągnę stamtąd. Wyślę ich pod Krakowską Bramę, tak by nasi rycerze bez przeszkody mogli zasypywać wejście do podziemi. 

Witkon bez przekonania pokręcił głową. 

– Nic nam to nie da. Garść jeno pogan zginie, a reszta? Reszta zdobędzie miasto i srogo się zemści za twoją zdradę. 

– I o tym myślałam. Gdy chan zginie w lochach, reszta wojowników poniecha oblężenia. 

– Ale czy zginie? Jakże go tam wwiedziesz? Czy zechce cię posłuchać? 

– Nie martwcie się o to, panie Witkonie. Wiem, co mam mówić, aby go przekonać, by go zachęcić, by zszedł do podziemia. 

– Cóż, zatem zgoda. Niech się dzieje, co się ma dziać. Ufam, iż wiesz, co czynisz. Wszelako, gdybyś chciała się wycofać, masz czas do wieczora. Pomyśl raz jeszcze o całej tej sprawie, zanim nie wyślę zbrojnych poza wały.

– Wierz mi, panie Witkonie. Nie odmienię zdania. A teraz żegnaj, chcę pozostać sama. 

Wójt skłonił się przed Haliną i ruszył do grodu. Gdy zniknął za zakrętem wąziutkiej uliczki Świętego Ducha, podniosła się i ona na nogi. Ruszyła wolno przez miasto, nad którym wisiała nienaturalna jakaś cisza.

Ludzie rozeszli się do domów, tylko straże pozostały na wałach i bramach, pilnie obserwując tatarskie obozowisko rozłożone na sąsiednim wzgórzu. 

Wreszcie dotarła do kościoła Panny Maryi. Gdy weszła w obręb świątynnego placu, objął ją miły chłód lip i wiązów, których gęste korony ocieniały biegnącą tam wąziuchną ścieżkę. 

Przystanęła, zatrzymując się obok sędziwego wiązu, który splątane konary, niczym kościste dłonie starca, w niemym geście błagania o litość wyciągał ku niebu. 

Oparła się Halina o chropawy pień, objęła go dłońmi, delikatnie głaszcząc nierówności spękanej kory, przywarła do niej rozpalonym policzkiem. 

Patrzyła zwilgotniałymi oczyma na skłon sąsiedniego wzgórza, kędy wznosił się kościół Świętego Jana. Spoglądała tam, gdzie spoczywali snem wiekuistym jej najbliżsi – matka, której nie znała, ojciec, którego obraz w miarę upływu lat coraz bardziej blakł i rozmywał się w pamięci, aż w końcu pozostał w jej sercu tylko dziwny, słodki smutek jawiący się na wspomnienie dziecinnych zabaw i pieszczot. Tam również, wpodle świątynnej ściany, spoczywał jej Jasiek.

– Już rychło do was przybędę – szeptała. – Już wkrótce spotkamy się wszyscy. Czekajcie na mnie, tam poza progiem życia. Lękam się go przekroczyć, pomóżcie mi, proszę. Pomóżcie…

A później jęły nawiedzać ją wspomnienia dawno minionych dni. Łagodny wietrzyk owiewający twarz przyniósł ze sobą obraz ojca, z którym przechadzała się śród pól poza miastem… Znów widziała wierzbowe bazie… Zapachniał jej widłak, którym strojono święcone na Wielkanoc… Kaczeńce złociły się na łące błogosławionego Wincentego Kadłubka… Ciężkie, dojrzałe kłosy żytnie syciły powietrze swą wonią… Jesienna szaruga miotła jej w twarz potoki dżdżu… Słońce iskrzyło się w śniegu, a lekki mrozik szczypał w uszy, policzki i palce…

Sroka przelatująca w pobliżu zaskrzeczała głośno raz i drugi. Halina ocknęła się. Spojrzała na ptaka, który przysiadł nieopodal na gałęzi lipy i przekrzywiwszy głowę, wpatrywał się w kobietę. Uśmiechnęła się doń i zamachała dłonią. A on, spłoszony, poderwał się do lotu i wzbił w powietrze. Zakołował ponad dachem świątynnym raz i drugi, a później poleciał w stronę Wisły. 

Halina, westchnąwszy, weszła na most łączący Wzgórze Kolegiackie z Zamkowym i podążyła do grodu.

* * *

Ciemno było, choć oko wykol. Cieniuchny obrąbek księżyca nie dawał bowiem prawie wcale blasku. Miasto spało, a nocną ciszę mąciły jeno poszczekiwania psów, rechot żabiego chóru dobiegający znad Wisły i nawoływania straży, ustawicznie krążącej po wałach. 

Z furtki, obok bramy grodowej wysunęły się dwie ludzkie postacie i skierowały ku miastu, a doszedłszy w pobliże Bramy Opatowskiej, zatrzymały, skryte w cieniu wału i poczęły rozmawiać szeptem: 

– Pani Halino, pomyśl raz jeszcze, proszę. Ostatnia chwila, aby się wycofać. 

– Dajcie spokój, wójcie Witkonie. Nie wracajcie do tego. Nie przekonujcie, bo wiecie, że owo jedyna nadzieja dla miasta, a ja się już zdecydowałam – odrzekła kobieta, siląc się na spokój, chociaż głos się jej łamał. 

Umilkli. Witkon ujął ją za ręce, ścisnął mocno, a potem z szacunkiem ucałował. Wpierw jedną, a później drugą. Stał tak pochylony przed Haliną, gdy naraz głuchy szloch targnął mu piersią, a gorące łzy potoczyły się po policzkach. 

Płakał.

Dorosły mężczyzna, zahartowany w bojach, a płakał jak dziecko.

– No, dajcie już spokój, dajcie spokój. Nie przystoi mężowi zachowanie niewieście. Panie Witkonie, bo i ja się rozpłaczę – głos Haliny drżał. – Chodźcie, chodźcież. Czasu mało. Rychło zacznie świtać, a wówczas będzie zbyt późno. 

Weszli tedy na wał. Halina stała wyprostowana, wpatrując się w sylwety domów, które głęboką czernią odcinały się od rozjaśnionej granatem czerni wygwieżdżonego nieba. Patrzyła ostatni raz na owo miasto, które tak ukochała. 

Tymczasem Witkon przymocował mocny i gruby sznur do jednej z belek obwałowania i zrzucił go w mrok.

– Dobrze się trzyma? Nie zerwie się, aby pod moim ciężarem? – spytała kobieta. 

– Bądźcie spokojna, pani. Wytrzyma. 

– Pozdrówcie ode mnie Bożenę. Dobrą mi była i wierną przyjaciółką przez te lata. Żal mi się z nią rozstawać. Jak żal!… – Rzekłszy to, ujęła sznur mocnym chwytem, a później – odpychając się stopami od wału – pogrążyła w mroku. Przez chwilę słychać było jeszcze odgłosy zsuwania się po nierówności w dół, a później wszystko ucichło.

Witkon wychylił się, usiłując cokolwiek dojrzeć, ale nie widział niczego w głębokim mroku. 

– Czegóż tak pilnie wypatrujecie, panie wójcie? – zagadnął go naraz strażnik, który niepostrzeżenie nadszedł od strony Bramy Zawichojskiej.

– At, niczego, spać nie mogę – odburknął Witkon.

* * *

Tymczasem Halina posuwała się po omacku, raczej wyczuwając, niż widząc znajomą, wyboistą dróżkę, wiodącą ku kościołowi Świętego Wojciecha.

Skoro wspięła się na sam szczyt niewielkiego wzgórka, kędy rozpierała się przysadzista, z modrzewiowych bierwion wzniesiona świątynia, spostrzegła kilku strażników siedzących wokół przygasłego ogniska. Byli to Tatarzy i Rusini. 

Na ich widok zawołała przytłumionym głosem, używając łamanej ruskiej mowy: 

– Ej, ludzie! A oświećcie mi drogę! 

Zbrojni porwali się na równe nogi i zapaliwszy pochodnię od żaru tlejącego w pokładach siwego popiołu, czym prędzej przyskoczyli do przybyłej. Jeden z nich wydobywszy z pochwy zakrzywiony miecz, przyłożył jej ostrze do szyi. 

– Ktoś ty? Czego tu szukasz po nocy?!

– Odłóż owo żelazo. Nie twoja to sprawa. Do chana idę z wieścią.

– Nie łżyj, żmijo-Laszko! Przyszłaś na przepatry! – zawołał jeden z Rusinów i uderzył Halinę otwartą dłonią w usta tak mocno, że aż z rozciętej wargi poczęła sączyć się krew.

– Zostaw, psie! – ostry głos mężczyzny, który wychynął z mroku i kierował się ku strażnikom, powstrzymał Rusina od następnego ciosu. 

W krąg światła rzucanego przez jarzącą się krwawo pochodnię wszedł bogato odziany Tatar. Był to Tochtamysz, krewniak chański. Żołdacy z lękiem odstąpili od Haliny, jednocześnie nisko chyląc głowy przed przybyszem. 

– Chodź ze mną – rzekł ów do Haliny. – Pan mój, wielki chan Telebog czeka na ciebie ciekaw, co też chcesz mu oznajmić. 

– Dzięki, panie. Cieszę się, iż chan na mnie czeka mimo tak późnej pory. Dużo mam mu do powiedzenia. Dużo. A co najważniejsze, będą to dlań rzeczy ciekawe. 

Chan siedział u stopni wielkiego ołtarza na stosie skór baranich okrytych haftowanymi srebrem i złotem szatami kapłańskimi, które najpewniej wywleczono z kościelnej zakrystii. Z tyłu za nimi, na ołtarzu, stało kilkanaście zapalonych świec woskowych, rozjaśniających nieco mrok panujący w świątyni. 

Halina, ujrzawszy władcę, podbiegła doń i upadłszy na kolana, wznosząc ręce w błagalnym geście, zawołała:

– O wielki panie! Obyś żył wiecznie! Pomścij mnie, pomścij! Słońce sprawiedliwości, pomścij mnie!

Chan spoglądał na kobietę spod wpół przymkniętych powiek. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gestem nakazał, by Halina podniosła się z klęczek i zbliżyła ku niemu. 

– Czego chcesz, niewiasto? Jakiej zemsty pożądasz? Na kim pragniesz się zemścić i dlaczego? 

– Pomścij mnie na sandomierzanach. Na tym plemieniu wężowym, na owych podłych łotrach… 

– Mów jaśniej – oschle przerwał jej Tatar.

– Zową mnie Ludmiła. Przeszłego roku odumarł mnie małżonek. Zacny był człowiek i majętny. Rodziny nie mam nijakiej ni dzieci, ni krewieństwa. Nikogo, kto by się za mną ujął. Jam nietutejsza. Z Poznania za mężem przyszłam. Skoro się tedy one sandomierskie sępy zwiedziały, że mój oczy zamknął, wyostrzyły sobie zęby na wdowi dobytek. I dopięli swego. Poprzez fałszywe sądy wyzuli mnie z wszelkiego dobra. Zabrali dom, ogród, winnicę. Nawet i suknie chcieli mi zrabować. Ostałam się tedy w nędzy, a upodleniu, bez dachu nad głową. Ach, gdybym mogła – tu zacisnęła pięści i jęła nimi wygrażać w kierunku miasta. – Ach, gdybym mogła, na kawałki bym ich wszystkich pokrajała, ażeby konali w mękach. Pomścij mnie, panie! Tyś moją jedyną nadzieją!

Chan uśmiechnął się złośliwie. 

– A zatem chęć zemsty tobą kieruje, rozum mąci? 

– Tak, tak! Pomogę wam! Loch tajemny wskażę, który zawiedzie wojowników aż do serca grodu. A gdy go już opanujecie, wytnijcie w pień wszystkich – mężów i niewiasty i dzieci, klechów i rycerzy, i łyków. Niechaj raz na zawsze owo wężowe plemię zniknie z lica ziemi. Za moją krzywdę! Za moje łzy! 

Halina krzyczała prawie, co i raz wygrażając dłońmi zaciśniętymi w kułaki.

Lecz myliłby się, kto by sądził, iż głos łamie się jej i drży z wielkiej nienawiści. To strach przesycony grozą na myśl o tym, co ją wrychle czeka, chwytał za gardło, dusił a dławił, piersi uciskał, plątał język. 

– Uspokój się, uspokój, niewiasto! 

Tochtamysz podszedł do niej, ująwszy za ramiona, potrząsnął mocno. 

– Nic ci one krzyki nie pomogą, jeśli nie powiesz, z jakowym tutaj przyszłaś planem. Żeby cię pomścić, pierwej musimy wejść do Sandomierza. 

Chan roześmiał się złowieszczo: 

– Twoim pragnieniom stanie się zadość. Przyrzekam, że cię pomścimy. Bądź spokojna. Masz na to moje słowo. Lecz wpierw odpowiedz nam na kilka pytań.

Halina całą siłą woli przemogła się, by zapanować nad lękiem i w miarę spokojnym głosem rzekła: 

– Cóż chcecie wiedzieć? 

– Jak nas wprowadzisz do grodu? 

– Tutaj, nieopodal onego kościoła, znajduje się wchód tajemny do podziemnego lochu, który wiedzie aż do zamkowych piwnic. Znam drogę, bom kilkakroć onym lochem chadzała, więc łatwo mogę was poprowadzić. 

– Iluż jest zbrojnych w mieście? 

– Zbrojni są wszyscy. Nawet niewiasty, nawet i wyrostki. Wszelako rycerzy garstka zaledwie.

– Ilu?

– Może setka, i to wielu spośród nich poranionych. 

– Tedy po cóż lochami chadzać? – skrzywił się chan. – Skoro świt uderzymy z wszystkich stron na miasto i będziem dotąd atakować, aż padnie. 

Halina, słysząc te słowa, zamarła z przerażenia. Oto podstęp się nie udał. Mało! Zdradzając, iż Sandomierz jest bezbronny prawie, przyłożyła swej ręki do rzezi, jaka nastanie bez ochyby za dnia. 

Lecz w tej samej chwili, w której chan skończył mówić, ozwał się Tochtamysz: 

– Nie masz racji, panie mój. Warto posłuchać niewiasty. Zaoszczędzi to czasu i ludzi. Pomyśl, przecież od początku oblężenia broni miasta owa garstka, a nie udało się nam ich dotąd przemóc. Prawda, że wcześniej czy później muszą ulec, wszelako nie jednego jeszcze z naszych wojowników zbawią żywota. Posłuchaj mnie, panie. Posłuchaj, jaki plan przyszedł mi do głowy – ciągnął dalej. – By zdobyć Sandomierz, korzystając z onego lochu, o którym nam mówi kobieta, starczy z tysiąc zaledwie wojowników. Tymczasem reszta może spiesznie ciągnąć na Kraków. Korzystajmyż z okazji, że się nas tam tak rychło nie spodziewają, a złupimy go, skarby mnogie zdobywając i licznych niewolników.

Na twarzy Teleboga malowało się niezdecydowanie. Podparł głowę na pięściach i wbiwszy wzrok w ziemię, myślał. Mijała chwila za chwilą, a lęk coraz większy – już nie o siebie, lecz o los tak wielu ludzi pożerał Halinę. I raptem przyszła jej do głowy myśl pewna. 

Podbiegła ku chanowi i padłszy znów przed nim na kolana, jednocześnie spod płaszcza wyciągnęła zawiniątko, które zabrała ze sobą na wypadek, gdyby trzeba było przekonywać Tatarów, iż zna drogę do ukrytych skarbów. Otóż teraz podała zawiniątko Telebogowi na wyciągniętej dłoni. 

Ów podniósł na nią pytający wzrok: 

– Weź to, weź! Owo wszystko, co mam! Weź, spełnij moją prośbę! Powiodę was tajemnym lochem! Najłatwiejszy to sposób, by zdobyć gród i skarby!

Chan rozpostarł zawiniątko i ujrzał w środku kilka złotych pierścieni, zausznice, broszę, srebrny łańcuch, naszyjnik z granatów i przygarść monet. 

– A zatem co nieco udało ci się uchronić z onego majątku, który rzekomo wszystek zabrali wrogowie? – uśmiechnął się władca. – Przekonałaś mnie. Tym mnie przekonałaś, że wiesz, iż lochy to najpewniejszy sposób, by wejść do miasta. Musisz ich wszystkich srodze nienawidzić, skoro dla zemsty gotowa byłaś poświęcić nawet one liche błyskotki. Bierz je z powrotem. A gdy zdobędziemy gród…

– Pokażę ci, panie, kędy jest ukryty skarbiec! – pośpiesznie zawołała Halina. 

– Tedy z owego skarbca dorzucę ci jeszcze kilka pierścieni i łańcuchów. Może też pieniędzy trochę. 

– Budź ludzi, Tochtamyszu. Wyszykuj oddział, który lochem pójdzie, a reszta niech siada na koń, gdy tylko pierwszy brzask rozjaśni niebo, i pędzi na Kraków. 

– Jak każesz, panie! A tobie, którego osiodłać wierzchowca?

– Mnie? Żadnego. Ty poprowadzisz ludzi na południe, Tochtamyszu, a ja zostanę tutaj. Nie może ominąć mnie zabawa, gdy zdobędziemy Sandomierz. Później was dogonię. 

Tochtamysz nic już nie rzekł, skłonił się nisko i wyszedł na dwór. Chan zaś raz jeszcze bacznie przyjrzał się Halinie i powiedział. 

– Jeszcześ dość urodziwa. Uczynię cię swą nałożnicą. Po wszystkim.

* * *

Ledwo niebo poczęło szarzeć na wschodzie, a po zaroślach i w koronach drzew obudziły się pierwsze ptaki, w obozie tatarskim ogłoszono pobudkę. 

Dziesiętnicy i setnicy uwijali się między wojownikami, wydając rozkazy. Siodłano konie, przygotowując je do odjazdu. Tylko wpodle Świętego Wojciecha spory oddział ze dwa tysiące ludzi liczący, nie śpiesząc się wcale, czekał, aż ów ruch ustanie i współtowarzysze odjadą. Tymczasem jednak zaspokajali głód i pragnienie.

Nie minęło wiele czasu i pozłocisty obrąbek tarczy słonecznej wychylił się spoza widnokręgu, barwiąc niebo różem, szkarłatem i fioletem, wyzłacając białe puszyste obłoczki i skrząc się w kropelkach rosy perlących się na źdźbłach traw i łodygach ziół. Wówczas wojsko tatarskie wyjechało na krakowski gościniec.

Posuwali się równo, oddział za oddziałem, zrazu nie spiesząc się wcale i dopiero wtedy, gdy wieże Sandomierza skryły się poza szczytami wzgórz porosłych zagajnikami złożonymi z brzóz i buków, bodli konie piętami, przynaglając je do cwału. 

Czatownicy na bramach i wałach, ujrzawszy ów widok, widok najmniej spodziewany, podnieśli alarm. Wkrótce rozniosły się po mieście okrzyki radości, budząc mieszkańców z niespokojnego snu: 

– Luuudzieee!!! Ludzieee! Tatary uchodzą! Uchodzą!

Rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Srebrzyste dźwięki uderzyły o niebieską powałę, rozlały się po okolicy, wieszcząc wszystkim, iż oto Bóg ulitował się nad Sandomierzem i sprawił, iż poganie poniechali oblężenia.

Jeden tylko wójt Witkon znał prawdę o tym cudzie i podczas gdy wszyscy cieszyli się, tańcząc na ulicach, padając sobie w ramiona, śmiejąc się i śpiewając, na jego twarzy nadal malowała się powaga i smutek. 

– Panie Witkonie! Panie Witkonie! – zaczepił go jeden z mieszczan. – Cieszże się! Tatary uchodzą, a wy markotni. Gotów-em pomyśleć, iż ich żałujecie!

– Jeszcze nie czas na radość. Jeszcze nie czas…

– Co też pleciesz, panie wójcie?! – mieszczanin machnął ręką i poszedł w swoją stronę. 

Witkon wspiął się na wał i spoglądał w kierunku Świętego Wojciecha. Wszelako niczego nie mógł dojrzeć. Ponad korony drzew wystawał jedynie dach świątynny i wieża z sygnaturką. Usiłował też wypatrzeć cokolwiek w zwartym gąszczu tarniny, czarnego bzu i trzmieliny, oplatanym giętkimi łodygami dzikiego chmielu, który porastał obydwie strony dróżki wiodącej ku wsi Gołębice, ale wzrok nie mógł się przebić przez plątaninę gałęzi i liści.

Naraz uszu Witkona dobiegł stukot wielu męskich kroków i głos rycerza Dobrosława z Zaleszan:

– Przywiodłem, panie wójcie, oddział zbrojnych, jak mi rozkazałeś. Tyle że nie bardzo wiem, po co. Tatarów nie ma. Odjechali. I chwała Bogu. Ale, ale! Powiedzcież mi, gdzież to się zapodział Dersław z Obręczny? Nie widziałem go od wczorajszego zmierzchu.

Wójt popatrzył na pytającego i odparł: 

– Pan Dersław jest tam – i wskazał dłonią krzaki przy gołębickiej dróżce. – Niech twoi ludzie czym prędzej odryglują furtkę obok Opatowskiej Bramy i czekają dalszych rozkazów. Tylko się pośpieszcie. Skoro dostrzeżecie, iż wpodle Świętego Wojciecha ruch jakowyś się zaczyna, czym prędzej tam biegnijcie. Wspomożecie Dersława i jego rycerzy. 

* * *

Gdy umilkł stukot końskich kopyt, a obłok kurzu zakrył ostatniego z odjeżdżających wojowników, chan rzekł do Haliny: 

– Teraz czas i na nas. Prowadź do lochu. 

Podniósł się i przypasał do boku ostry krzywy miecz z niebieskawej damasceńskiej stali, miecz o głowni wyrobionej ze złota i wysadzanej koralami i perłami. Pod kaftanem z żółtego jedwabiu haftowanego w kwiaty i smoki, miał lekką, lecz mocną kolczugę. Przywdziawszy więc tylko na głowę stalową, spiczastą misiurkę, obciągniętą po wierzchu białą cielęcą skórką, skierował się do wyjścia. 

Przed świątynią w zwartym szyku czekał nań oddział – sam kwiat tatarskiego wojska. Chan gestem nakazał im milczenie i tak się odezwał: 

– Ta oto niewiasta, która ma powody, by nienawiścią darzyć sandomierzan, podjęła się nam pokazać tajne przejście biegnące lochami podziemnymi od tego miejsca, aż do środka grodu. Obiecuję wam, że przed południem miasto będzie nasze! 

Halina wysunęła się na czoło zbrojnych i rzekła: 

– A zatem chodźmy. 

Na południowym skłonie wzgórka rozpościerała się winnica, Łazarzową zwana. Gdy weszli w jej obręb, oczom ich ukazał się przepiękny widok – rzędy krzewów winnych, których grube łozy obwieszone były ciężkimi, opitymi sokiem gronami jagód. 

Wszelako nikt na to nie zwracał uwagi. Halina skierowała się pewnym krokiem ku wschodniej stronie i gdy dotarła do częściowo już wzniesionego muru, pokazując na stertę głazów polnych, wapiennego kamienia i cegieł, ozwała się: 

– Otóż i jesteśmy na miejscu. 

Chan bacznie spoglądał dookoła, lecz nigdzie nie mógł dojrzeć wejścia do podziemia. 

– Odrzućcie wierzchnią warstwę ziemi z tego miejsca – pokazała dłonią lekkie zagłębienie gruntu pod samym murem. 

Rzucili się wojownicy i ryjąc ostrzami dzid, a odgarniając to, co uskrobali rękoma, rychło odsłonili mocne dębowe drzwi nabijane mosiężnymi ćwiekami. Drzwi owe były ściśle dopasowane do kamiennego obramowania. Z trudem wielkim je podważyli, a gdy ustąpiły, oczom patrzących ukazała się czarna czeluść, z której powiało chłodem i stęchlizną. 

Halina postąpiła kilka kroków w jej kierunku, a zatrzymując się nad otworem, naraz trząść się zaczęła, a lęk objął jej serce tak mocarnym uściskiem, iż zdało się, że za chwilę upadnie. 

– Cóż ci to, kobieto?! – krzyknął chan i podbiegłszy do niej, ujął za ramiona. 

Całą siłą woli przemogła Halina słabość, zdusiła nieco strach w sobie i odparła: 

– Nic mi. Nic. Już dobrze. To ziąb ciągnący z podziemia. To tylko ziąb.

– Prowadź. Nie ma nazbyt wiele czasu. Chciałbym najpóźniej jutro przed nocą dopędzić Tochtamysza.

Popatrzyła Halina w niebo. Błękitniało nad głową, a rozświetlone słonecznym blaskiem białe obłoczki leniwie sunęły po jego bezmiarze. 

W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi, traw, ziół i kwiatów. Ptaki zanosiły się śpiewem, uganiając między gałęziami drzew pobliskiego sadu. Od miasta dobiegało poszczekiwanie psa, a kędyś spoza wzgórz, pianie dalekich kogutów. 

Po raz ostatni ogarnęła to wszystko wzrokiem, wsłuchała w odgłosy budzącego się nowego dnia, wciągnęła w nozdrza znajome zapachy. A potem lęk, który do tej pory ani na chwilę jej nie opuszczał, zniknął gdzieś, i w sercu Haliny zapanował spokój.

Postąpiła pewnie do przodu i schodząc w głąb lochu po oślizgłych kamiennych stopniach, dała ręką znak Tatarom, aby podążyli jej śladem. 

Poczęli tedy zstępować jeden po drugim, aż wreszcie ostatni skrył się w podziemiu. Tutaj, zapaliwszy pochodnie, ruszono dalej. 

Loch był dość niski, nie na tyle wszakże, aby trzeba było się pochylać. Opadał łagodnie w dół, wijąc się niczym strumień, który wędruje przez płaszczyznę łąki. Nie widać było żadnych odgałęzień. 

W miarę jak oddalano się od wejścia, milkły odgłosy dobiegające z dworu, aż wreszcie zapanowała cisza tak wielka, iż nawet nieustraszonym i okrutnym wojownikom tatarskim udzielił się nastrój tajemniczości. Mimo woli ściszyli głosy, a w końcu przestali się w ogóle odzywać. 

Posuwano się tedy w milczeniu i powoli, bowiem na śliskim od wilgoci dnie lochu łatwo można się było przewrócić. 

Krwawy poblask płonących pochodni tańczył na ścianach i skrzył się w grubych pokładach saletry osiadłej na kamiennych wspornikach zabezpieczających loch przed zawaleniem.

– Dalekoż jeszcze do celu? – zapytał chan przyciszonym głosem. 

– Niezbyt. Uzbrójcie się, panie, w cierpliwość. Już rychło nastanie kres naszej wędrówki. Może… 

Nie dokończyła zaczętego zdania, bo oto z tyłu, skądś z daleka, doleciał ich głuchy łoskot, przypominający nieco stłumiony głos burzy przewalającej się po niebie, albo dudnienie ciężkich kłód toczonych po wyboistej drodze. 

– Co to?! – zawołał zaniepokojony chan. – Co to za dziwne odgłosy? 

A one nie milkły, jeno narastały, odbijały się od ścian podziemia i wracały echem z odległych korytarzy. 

Chan skinął dłonią i kilku wojowników pędem pobiegło do wejścia. Reszta wylękniona zatrzymała się, czekając, aż wrócą. 

Halina pojęła, że oto nadeszła już ostatnia chwila. I wówczas znów, tak jak przeszłego dnia na Kolegiackim Wzgórzu, pod przymkniętymi powiekami poczęły przesuwać się obrazy z całego życia, które oto dobiegało kresu. 

Były barwne i nadzwyczaj wyraźne. Nadpływały widoki zdarzeń, które – zdało się – dawno już winny całkiem zniknąć w grubych pokładach niepamięci. Wizje zmieniały się jak w kalejdoskopie. 

Oto znów jest małą dziewczynką, zrywającą stokrotki na trawiastym skłonie Wzgórza Zamkowego… Pszczoły buszują w gałęziach lip, spijając słodki nektar z ich wonnego kwiecia… Gruby trzmiel przysiadł na łodydze liliowych dzwonków… Głowa ojca nadziana na pikę… Pierwszy pocałunek Jaśka… Wiatr od Wisły niosący zapach wilgoci i świeżych ryb… Rzędy trumien pobitych rycerzy… Krew… ból… łzy… Ciągle łzy… Nieustający żal… Tęsknota za szczęściem, które wciąż umyka, wciąż umyka… Zda się starczy sięgnąć ręką… Zrobić krok… 

Naraz pod powieki napływa obraz surowej twarzy księżnej Kingi okolonej zakonnym welonem, a w duszy odzywa się jej głos: „Módl się, dziecko, módl tak, jak cię uczyłam”. 

I wtedy wargi poczynają szeptać dawno już nieodmawiane słowa zapomnianej dziecięcej modlitwy:

Zakonniku, święty Franciszku pokorny, przez swe święte rany wspomóż chrześcijany. Matko, Klaro święta u Boga jeś wzięta. Proś za nas Gospodyna, Panny Maryi Syna…”3

Otworzyła Halina oczy, spojrzała w głąb lochu wijącego się w stronę grodowego wzgórza i naraz, w oddali, zamajaczyła jej postać ojca. Stał nieporuszony, jakby czekając, kiedy córka do niego dołączy.

Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ręce do widma. 

Przyskoczył do niej chan i krzyknął podniesionym głosem: 

– Ktoś ty, niewiasto?! I cóż to wszystko oznacza?!

A wtedy ona, wpatrując mu się w oczy, wyrzekła głośno i dobitnie:

– Jestem Halina, córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, któregoście przed laty ubili. Jestem Halina, wdowa po Janie Pilawie, wojewodzie sandomierskim, który z waszych rąk śmierć poniósł. Dziś los się od was odwrócił, poganie. Skon was tu czeka straszny, z głodu i pragnienia. A miasto ocaleje! Miasto ocaleje! Ocaleje! 

– Panie nasz, wielki Telebogu! Panie nasz! Lachy głazami i ziemią przywalili wchód do podziemia. Jesteśmy w pułapce! – krzyknął jeden z wojowników wysłanych ku wyjściu. 

– Wyprowadź nas stąd! – zasyczał chan. 

Schwycił Halinę rękoma za szyję i dusił. Twarz wykrzywiła mu się strachem i wściekłością zarazem, posiniała, a w kącikach ust zabieliła piana. 

– Wyprowadź nas, bo zabiję!!! Zaaabiiiiję!!! – ryczał.

– Zabij, skróć mękę – wychrypiała kobieta. – Nie znam drogi… do innego… wyjścia… Nie wydostaniemy się stąd… nigdy…

Puścił ją Tatar i dobył miecza. Zamachnął się nim szeroko i ciął ze straszną siłą w sam środek piersi. 

Poczuła tępe uderzenie, osunęła się na kolana i przycisnęła ręce do serca. Spomiędzy palców przesączyła się strużka ciepłej, lepkiej krwi. Oczy Haliny zaszły mgłą, ogarnął ją mrok głębokiej czeluści, w którą jęła spadać z zawrotną prędkością.

I oto naraz, gdzieś w oddali rozjarzyło się złocistobiałe światło, pełne ciepła i miłości. Popłynęła w jego kierunku, spokojna i ufna. Wokół siebie poczuła obecność bliskich osób i było jej dobrze, tak dobrze, jak wówczas, gdy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

1Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

2Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

3Tekst tej modlitwy widnieje wypisany na ścianie północnej nawy bazyliki katedralnej Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu.

———–

Andrzej Sarwa

Drużyna. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część V

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część V

Drużyna

Bożena siedziała przy oknie. Wrzeciono furczało w jej zręcznych palcach, snuła się długa nić. Przędąc, podśpiewywała sobie: 

Jak ja pójdę na pole, da to wesele moje,

A jak przyjdę do domu, to kieby do zakonu.

Oj daj-że mnie, mój Boże, da daj-że mnie za morze,

A zza morza na podole, da tam kochanie moje.

Siedząca naprzeciwko niej Halina, usłyszawszy ową przyśpiewkę, spojrzała na kobietę i zapytała: 

– Smutno ci? 

– A pewnie, że smutno – odpowiedziała Bożena. – Już blisko siedemnaście lat minęło od czasu, jakeśmy obie owdowiały i cięgiem żałobę nosimy, w żałobie żyjemy. Nie usłyszysz śmiechu w tym domu.

– Winnyśmy szacunek zmarłym! – ofuknęła ją Halina.

– A pewnie, pewnie. Ale przez to wasze zapamiętanie to my nie szacunek zmarłym oddajemy, lecz sobie grzechów przysparzamy! 

– Cóż ty pleciesz?! 

– Toż słyszałam, co głosił pleban od Świętego Pawła, a co sam Pan Chrystus wyrzekł. 

– Niby co takiego? 

– Zaraz, niech sobie przypomnę. Aha. Tak to było: „Zostawcie umarłe swoim umarłym” i jeszcze: „Niechaj umarli grzebią swych umarłych”. Jeśliby – ciągnęła dalej – wszyscy ludzie czynili, jako my obydwie czynimy, nie usłyszałoby się nigdy śmiechu na tym świecie. I ani jednego by nie było weseliska.

– Może masz i rację – rzekła Halina – ale nie mogę się z onego smutku wyleczyć. Nazbyt wiele w życiu wycierpiałam i nie wierzę, że jeszcze może być mi szczęście pisane. Nie wierzę. 

– Tedy wstąpcie, pani, do klasztoru! Bo tak, to tylko po próżnicy czas tracicie. Ni świat z was pożytku nie ma, ni Pan Bóg. A starość idzie! 

– Prawdę powiadasz, a i księżna Gryfina, małżonka naszego pana, księcia Leszka Czarnego, sama mi owo radziła, ale za furtę mi nie sporo. Inne ja mam marzenia, inne plany. Tyle, że nie śmiem ich w czyn wprowadzać, bo nie wiem, co by wówczas ludzie o mnie rzekli. A i – po prawdzie – nie mam pojęcia, jak mogłabym one w czyn wprowadzić. 

– A jakież to plany? – zaciekawiła się Bożena. 

– Chciałabym zebrać drużynę, stanąć na jej czele i ruszyć nad granicę. Strzec jej przed tatarskimi zagonami. Ileż żywotów można by w ten sposób ocalić, a iluż ludziom zaoszczędzić męki lub strasznej niewoli!

– Cóż wy, pani, mówicie?! – zakrzyknęła Bożena. – Toż nie godzi się niewieście parać wojennym rzemiosłem! Nie dla białogłowskich dłoni rękojeść miecza. Ot, nici prząść, a tkać, a haftować, dzieci rodzić, miłości Boga i ojczyzny ich uczyć! Toż nasza powinność! Toż nasze przeznaczenie! Toż odpowiedzialność największa! 

– Wiem, wiem ci ja o tym. Lecz pomyśl sobie tylko. Czyż nie mam aby takiego obowiązku? Ojciec prócz mnie, nie miał dziedzica. Któż go pomści? Jaśkowi nie dałam syna, bezpotomnie odszedł z tego świata. Tedy i on niepomszczony. Jedno mnie tylko martwi. 

– Cóż takiego? 

– To, iż jeślibym się zdecydowała w czyn wprowadzić one rojenia, nikt za mną pójść nie zechce. Któryż mężczyzna podda się niewieście? 

Halina umilkła, a Bożena wsparłszy głowę na pięści, siedziała zamyślona. Minęło chwil kilka, zanim ozwała się na nowo: 

– A na to może by i była rada. 

– Jakaż rada? – zaciekawiła się Halina. 

– Słuchajcież, pani. Wy myślicie brać pod rozkazy prawych rycerzy. Otóż jak sama powiadacie, żaden z nich nie zechce słuchać. Ale gdybyście tak…

Tu urwała, jakby nie śmiejąc dokończyć myśli. 

– Co, gdybym? Mówże, kobieto! – zniecierpliwiła się Halina. 

– Kiedy nie śmiem, bo pomysł, choć nie głupi, to chyba niegodziwy. 

– Ależ powiadaj, a ocenę mnie pozostaw! 

– Gnije w lochach zamkowych paru nieprawych rycerzy. Za rozliczne winy tam gniją. Przyobiecaj któremuś wolność w zamian za posłuszeństwo i uczyń z niego przywódcę. Resztę drużyny uformuj ze swych poddanych. Może i z kmieciów? 

– Ba! Obiecywać mogę wiele! Ale po pierwsze obiecać wolność, a dać ją, to dwie różne rzeczy. Po wtóre zasię, wątpię, by nawet owi skazańcy chcieli oddać się pod niewieście rozkazy. 

– Co do pierwszego, to nie wierzę, by wam książę odmówił łaski, jeśli go tylko o to poprosicie. Co do drugiego zaś myślę, że wszystko zależy od waszej wymowy. Przecie spróbować nie zawadzi. 

– Masz rację. Spróbować nie zawadzi. 

Bożena poweselała nieco i znów zaczęła nucić pod nosem. Tym razem jakowąś weselszą piosenkę. Halina natomiast zamyśliła się: „Oto może istotnie warto będzie popróbować?” 

– Najlepiej zrobicie, pani, jeżeli rozmówicie się z którymś z onych skazańców jak najrychlej – ozwała się znów Bożena. – A weźmiecie mnie ze sobą na oną wojnę? – dodała po chwili.

Halina roześmiała się: 

– Przecie mi sama tłumaczyłaś, że nie godzi się niewieście wojować, a teraz się napraszasz? 

– Zawsze wam będzie raźniej ze mną niż samej. I przystojniej. 

* * *

Gdy Halina zeszła po wąskich i stromych kamiennych stopniach w głąb podziemia, kędy za rozmaite przewiny odbywali karę skazańcy, ogarnęło ją przygnębienie i lęk. Owo miejsce przywodziło jej bowiem na myśl niemiłe wspomnienia z dzieciństwa, gdy to wraz z piastunką błąkały się w zawikłaniu mrocznych korytarzy, a śmierć-kostucha zaglądała im w oczy. 

Tym razem jednak nie musiała się lękać. Przodem podążali pachołkowie unoszący w górę smolne pochodnie gorejące krwawym blaskiem i rozświetlające ciemność podziemi.

Rychło też stanęli u mocnych drzwi zbitych z dębowych bali, a gęsto okutych żelaznymi ćwiekami. Gdy rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem zardzewiałych wrzeciądzy, ujrzała w głębi niewielkiej sklepionej komnatki, do której nie przenikał ani promyk dziennego światła, wiązkę słomy i leżącego na niej skazańca. 

Był to rosły, chociaż bardzo chudy mężczyzna, przypominający swoim wyglądem straszydło jakieś, a nie zwyczajnego człowieka. Włosy i brodę miał niezmiernie długie, splątane ze sobą, a odziany był w brudne łachmany, porozrywane w wielu miejscach. Przez dziury w odzieniu wyzierało gołe ciało. 

Loch był nadzwyczaj zimny i wilgotny. Więzień chyba jednak przywykł już do tych przerażających warunków, bo nie widać było, aby cierpiał z onego powodu.

Oswoiwszy się nieco z blaskiem pochodni i dostrzegłszy przybyłą wraz ze strażnikami Halinę, podniósł się na nogi i ze zdziwieniem ogromnym przyglądał się jej. 

– Kim jesteście, pani? I czegóż tu szukacie? – zapytał po krótkiej chwili milczenia, podczas której kobieta lustrowała go bacznie. 

– Jestem Halina, wdowa po świętej pamięci Janie herbu Pilawa, wojewodzie sandomierskim. 

– Ja zaś – tu więzień skłonił się grzecznie – jestem Kresław, herbu Półkozię, niewinnie skazany na loch, w którym Bóg jeden wie, jak długo już gniję, bom zatracił rachubę czasu. 

– Nie tylko jeden Pan Bóg wie o tym, ale i ja także – wtrącił któryś ze stróżów więziennych. – Ledwo minęło cztery lata, jak cię tu, panie, zamknięto. I dziękuj Najwyższemu, iż żyjesz. 

Na te słowa Kresław błysnął białymi zębami, wpół rozwarłszy w grymasie wściekłości wargi. Zaklął szpetnie, nie bacząc na obecność niewiasty, a później krzyknął: 

– Bodaj by mnie wówczas ścięto, a nie skazywano na powolne konanie w tym grobie, gdzie jedynymi towarzyszami są szczury i… wspomnienia. 

– I za cóż cię, panie Kresławie, uwięziono? – zapytała Halina. 

– At, za nic! Rozpłatałem łeb jednemu ruskiemu kupczykowi, bom go przyłapał na oszustwie. Ale jego towarzysze narobili gwałtu, do księcia poszli ze skargą, pomawiając mnie o rozbój. Książę zaś nie bawił się w ceregiele, tylko kazał mnie ściąć, ale pani Gryfina wybłagała, by darował mi życie. I od tamtąd gniję tu, bez nadziei na śmierć i bez nadziei na życie. 

– Rozbój to ciężkie przewinienie… – ozwała się Halina. 

Kresław nie pozwolił jej dokończyć. Uderzył się z całej mocy ściśniętą pięścią w udo i ryknął pełną piersią: 

– Jakiż tam rozbój?! No, jaki?! Ubiłem Rusina, to prawda, alem przecie jego towaru nie tknął. A że reszta przerażona umknęła, porzuciwszy ładowne wozy u mnie na dziedzińcu, to czy moja w tym wina? Gdybyż miał to być rozbój, wszystkich ich bym wydusił, ciała cichaczem pogrzebał, wozy spalił, a towary dobrze schował. Alem przecie tego nie uczynił. Jeśli mi, pani, nie wierzysz, spytaj ludzi, jak było. Gdy książęcy przyszli mnie brać, anim się opierał, anim się lękał. A one wozy kupieckie stały nienaruszone tam, kędy je hołota ruska zostawiła. Osądź tedy sama, jakiż to niby ze mnie rozbójnik? 

– Jeślić to prawda, co mówisz, owo istotnie niewinnie cierpisz w tym podziemiu i może warto byłoby… 

– Co byłoby warto?! – oczy Kresława zabłysły pełne nadziei. 

– Wyrwać cię z lochu. Wszelako pod pewnym warunkiem – ozwała się Halina. 

– Mów, pani, mów! 

Opowiedziała mu tedy pokrótce swe dzieje, opowiedziała też o planie, jaki wylągł się w jej głowie, aby zebrawszy drużynę zbrojnych, osiąść z nią na pograniczu i tam ścierać drobne oddziały tatarskie i ruskie, zapuszczające się na polską stronę dla łupów i by łowić niewolników. 

– A jakaż moja w tym rola? – zapytał Kresław. 

– Ty oną drużynę zbierzesz, ludzi wyćwiczysz i powiedziesz do walki. 

– Tedy szykujesz mnie, pani, na swojego wojewodę? 

– Nie, raczej na swoją prawą rękę, bo przewodzić zbrojnym będę sama – powiedziała Halina. 

Usłyszawszy te słowa, więzień zaniósł się śmiechem serdecznym. Śmiał się długo i głośno, a gdy się już nieco uspokoił, rzekł: 

– No! O czymś podobnym nie słyszałem, jak żyję? Niewiasta-rycerz! Tego nawet w baśniach nie znajdziesz! 

– Jeśli tylko tyle masz mi do powiedzenia, Kresławie – zimno ozwała się Halina – tedy żegnaj. 

Dała znak pachołkom, ażeby zawarli drzwi, i przestąpiwszy próg, wyszła na korytarz.

– Nie! – krzyknął więzień. – Nie! Zaczekaj, pani! Nie odchodź! Dobrze! Zgadzam się na wszystko! Tylko wydobądź mnie z tego grobowca. Zabierz na słońce, na powietrze! Zaaabierz mnieee!

Halina powoli odwróciła się do krzyczącego i powiedziała: 

– A zatem dobrze. Wyjdziesz z lochu, ale przecie nie od razu. Uzbrój się w odrobinę cierpliwości. Pierwej muszę pomówić z księciem, przekonać go, iż zasługujesz na łaskę i na uwolnienie, a to przecież musi potrwać. 

– Lecz wrócisz po mnie? Wrócisz?! 

– Wrócę, boś mi potrzebny… A poza tym, uwierzyłam także, iżeś niewinny, że to tylko los okrutny zawziął się na ciebie i wpędził w oną nędzę, którą teraz cierpisz. Zaufaj mi tedy i czekaj… czekaj.

Drzwi więzienia zatrzasnęły się, a pachołkowie zaryglowali je mocno, po czym wysunąwszy się do przodu i uniósłszy wysoko pochodnie, skierowali ku wyjściu. 

Halina podążała za nimi zamyślona. Oto znalazła człowieka gotowego za cenę wolności pomóc zrealizować jej plany. Ale czy zdoła go wydobyć z mroków podziemia, czy zdoła przekonać księcia, iż nie uczyni błędu, jeśli odda go światu? 

Zastanawiała się także, czy ów jej nie zawiedzie i nie odwoła obietnicy uczynionej w lochu. Gotowa jednak była zaryzykować. Gotowa byłaby zresztą i na więcej, niż tylko na to, co miała zamiar teraz uczynić, czyli błagać księcia Leszka Czarnego, następcę Bolka, Wstydliwym zwanego, na sandomierskim tronie, o łaskę dla więzionego rycerza Kresława.

Gdy weszła do swojej izby, znajdująca się tam Bożena spojrzała na nią pytająco. Halina potakująco skinęła głową i rzekła: 

– Zgodził się. I jak mi się widzi, nie kłamie, że niewinnie jest więziony.

– Tedy proś za nim księcia, pani – ozwała się Bożena – a nie tylko ziszczą się twoje pragnienia, ale jeszcze spełnisz dobry uczynek. 

Naraz z dworu dobiegł ich uszu jakiś gwar. Słychać było głosy wielu ludzi, śmiech, stąpanie licznych końskich kopyt. Halina krzyknęła, przyzywając pannę służebną, a gdy ta weszła do izby, rzekła do niej: 

– A wyjrzyj na dwór i zobacz, co tam się dzieje. 

– To nie wiecie, pani? – zdziwiła się dziewka. – Toż książę ściągnął do Sandomierza z całym dworem! Oj, wesołoż teraz będzie na zamku, wesoło! 

– Los wam idzie na rękę. Miast wy do księcia, książę przybył do was – uśmiechnęła się Bożena. 

– Dobry to znak – zgodziła się Halina. – Jutro, skoro książę odpocznie nieco, pójdę prosić za Kresławem.

* * *

Zima upłynęła na formowaniu drużyny. Chociaż wszyscy, którzy byli uwiadomieni o planach Haliny, dowodzili, iż owo, co zamierza, niczym innym nie jest tylko czystym szaleństwem, ona nie przejmowała się takimi opiniami i plan swój realizowała z uporem. 

Nic dziwnego tedy, że gdy lody na Wiśle ruszyły, a śnieg topiąc się, spływał rozlicznymi strumykami po zboczach sandomierskich wzgórz, żłobiąc w miękkim lessie wyrwy i rozpadliny, drużyna pięćdziesięciu zbrojnych pozostających pod rozkazami Haliny była już sformowana. 

Kresław po opuszczeniu lochu przez kilka niedziel nie mógł przyjść do siebie. Zesłabł bardzo przez lata uwięzienia. Pierś mu odwykła od szerokiego oddechu wolnego przestworu, oczy od słonecznego blasku, mięśnie od wysiłku, a wnętrzności od posilniejszego jadła. 

Gdy po raz pierwszy rzucił się na kawał pieczystego, rwąc je zębami, połykając wielkie kęsy i pomrukując przy tym z rozkoszą, niby jakowyś zwierz dziki, żołądek nie strzymał onych dobroci i uczta skończyła się dla Kresława boleściami tak silnymi, że nawet napar z dziurawca i piołunu ich nie uśmierzył.

W końcu przecież odzyskał dawną formę, a wówczas z wielką energią zabrał się za wprawianie do wojennego rzemiosła rąk nienawykłych do miecza. 

Większość drużyny składała się z młodzików, którzy nocami śnili o przygodach, nie wiedząc, że i wojna woli raczej dobrych rzemieślników niźli bohaterów, chociaż przecie tymi ostatnimi nie pogardza.

Wyposażenie w broń i konie całej onej gromadki kosztowało krocie i przyniosło znaczny uszczerbek majątkowi Haliny. Wywołało to gniew i oburzenie nie tylko Pilawów, ale i jej krewniaków, Nałęczów.

Jednym bowiem i drugim szło o to, by majątek ów, jeśli się już nie miał powiększyć, to by przynajmniej nie topniał. A prócz tego i jedni, i drudzy źli byli na wdowę po wojewodzie za to, iż wstyd familii przynosiła, imając się zajęcia nieprzystającego zgoła niewieście. 

Próbowano nie raz i nie dwa razy wybić jej z głowy owe pomysły niewczesne, ale do upartej nie docierało nic – ni prośby, ni groźby. A gdy zawiodła też żyjąca we franciszkańskim klasztorze w Sączu księżna Kinga, wdowa po Bolesławie Wstydliwym, odmawiając interwencji w onej sprawie, zrezygnowano, starając się zgoła nie myśleć o Halinie, narażającej na szwank dobre imię dwu rodów.

Gdy w końcu maj rozdzwonił się słowikami, rozwonił kwieciem, zazielenił trawą i ukrasił pękami rozmaitych ziół, ruszono ku wschodniej granicy. 

Halina i Kresław, jako dowodzący, jechali na czele zbrojnych, którzy zwartą gromadą podążali gościńcem wijącym się śród pól, gubiącym się w głębi cienistych parowów, wspinającym na zbocza wzgórz, a ciągnącym het, daleko, aż po horyzont, gdzie niknął w błękitnosinej mgiełce.

Szeroko niósł się śmiech zbrojnych, rżenie ich koni o lśniącej sierści, chrzęst srebrzystych kolczug, podzwanianie ostróg i słowa piosenek wyśpiewywanych pełną piersią, a powracających echem. 

Kopyta końskie to wzniecały obłoki kurzu na wysuszonym spiekotą gościńcu, to wzbijały bryzgi wody, jeśli trzeba było przekraczać nurt rzeczek i strumieni, płytkimi łożyskami zmierzających do matki wszelkich wód, do Wisły. 

Gwar i śmiech milkły jednak gdy nad głowami zbrojnych zwierało się sklepienie uplecione z konarów drzew leśnych, a stukot końskich kopyt zamierał, grzęznąc w grubych pokładach zrudziałej, miękkiej ściółki.

Bożena, która nie rezygnowała z pierwotnego zamiaru, towarzyszyła Halinie w tej drodze. Najpierw ciężko jej było. Nienawykła do siodła cierpiała bardzo, ale w miarę upływu czasu przyzwyczajała się do trudów podróży, a nawet zaczynało się jej to wszystko podobać. 

Nareszcie przybyli w rodzinne strony Bożeny z zamiarem, iż najlepiej uczynią, jeśli wzniosą w puszczy strażnicę i poczną czatować na wroga, aby, gdy ów zapuści się na polską stronę, atakować go znienacka i ścierać drobniejsze oddziałki grabieżców.

Trzeba było tylko wyszukać jakieś miejsce, zarówno dobrze skryte przed ludzkim okiem, jak i obronne. Wszelako nie było to ani łatwe, ani proste i kto wie, ile czasu by zmitrężono na poszukiwaniu onego miejsca, gdyby Bożenie nie zaświtał w głowie pomysł, aby skorzystać z pomocy tego człeka, który samotnie przemieszkiwał w puszczy, a przed kilkunastu laty udzielił bezbronnej schronu, gdy z dzieckiem uchodziła przed Tatarami.

Jeśli żyw był jeszcze, oczywiście. 

Ponieważ pomysł ów wydał się zarówno Halinie, jak i Kresławowi najszczęśliwszy, tedy nie ociągając się, ruszono na poszukiwanie skromnej chatynki. 

* * *

Zmierzchało, gdy wreszcie drużyna dotarła na miejsce. 

Koślawe drzwi chałupy zamknięte były na głucho, wokoło panowała cisza i nie uświadczyłbyś śladów człowieka. Wszakże były to pozory tylko, bowiem zgrzybiały, z grzbietem przygiętym do ziemi starzec, spłoszony odgłosem licznych końskich kopyt ukrył się był bacząc, kogo to los prowadzi do jego ustronia. 

Gdy przekonał się, iż to swoi, nie zaś Tatarzy, Ruś czy Jadźwierz, wylazł ze swego schowu. 

– Czegóż tu szukacie?! – zapytał z gniewem w głosie Kresława, biorąc go zapewne za dowódcę. 

A ów odrzekł:

– Nie mnie pytaj o to, lecz ową niewiastę w męskie szaty odzianą – tu wskazał na Halinę. – Ona władzę sprawuje nad nami. 

– Blekotu się objadłeś, że bredzisz od rzeczy? Widzianoż to?! Niewiasta przewodzi zbrojnym! 

Halina, ścisnąwszy boki konia kolanami, wysunęła się do przodu. 

– Witaj, starcze! – ozwała się. – Nie objadł się blekotu. Prawdę mówi. Ja dowodzę tymi ludźmi.

– Boskiego gniewu się nie bojąc! – krzyknął staruch i splunął z obrzydzeniem pod nogi rumaka Haliny.

– Uważaj, dziadu – ozwał się Kresław – na kogo plujesz! Uważaj, jeśli ci życie miłe! 

– Straszysz? Też mi rycerz, co na bezbronnego rękę chce podnosić! A w ogóle, to czego tu szukacie? Czy mała ona puszcza? Innych ścieżek, innych miejsc w niej nie ma? Nie po tom uszedł przed światem, by lazł on za mną aż tutaj!

Halina zeskoczyła zwinnie na ziemię. 

– Nie sądź mnie źle, starcze. Zrozumiesz moje zamiary i nie potępisz ich, jeśli usłyszysz dzieje nieszczęśliwej niewiasty. 

– Poznaję cię przecie – odpowiedział starzec. – Ty jesteś córka Piotra z Krępy, a wdowa po Janie Pilawie. Byłaś tu przed laty po zwłoki męża i rycerzy z jego drużyny. Nie zmieniłaś się wcale. 

– Pozazdrościć ci wybornej pamięci, ojcze. Po siedemnastu latach poznałeś twarz zmienioną przez czas i przez troski. Nie zaprosisz mnie do swej chaty? – odparła na to Halina. 

– A cóż innego mogę uczynić? – zapytał staruch. – Skoro już zjawiliście się tutaj, to i wejdźcie.

Skłonił się przed nią i rozwarłszy szeroko drzwi, gestem zaprosił do wnętrza. 

Za Haliną podążyli Bożena i Kresław. Reszta drużyny jęła przygotowywać się do spędzenia nocy pod gołym niebem, moszcząc sobie wygodne legowiska z gałązek jedliny, mchu i liści paproci. 

Na polance rozpalono ogromne ognisko i zabrano się do pieczenia jednej z dwu saren ubitych po drodze.

Tymczasem starzec rozniecił ogień w chacie. Rozdmuchał żar otulony warstewką szarobiałego popiołu i nakarmił go kilkoma smolnymi polanami i przygarścią chrustu. 

Krwawozłoty poblask zatańczył na ścianach. Przybysze usiedli na topornych ławach, za równie topornym stołem, odpoczywając po całym dniu konnej jazdy, w oczekiwaniu na wieczerzę. Z dworu dolatywał miły dla nozdrzy zapach płonącego igliwia i piekącego się mięsa. 

– Już drugi raz cię widzę, ojcze – ozwała się Halina – a nadal nie wiem, jakie nosisz imię. 

Starzec wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. 

– Jeśli chcesz milczeć – twoja wola. Wszelako ty wiesz, kim my jesteśmy, lecz my nie wiemy, kto nas gości. 

Starzec skrzywił się szpetnie. 

– Skoro tacy jesteście ciekawi… Ongi, przed laty, tak dawno, że żadnego z was nie było jeszcze na świecie, nazywano mnie Krystynem. 

– Krystyn – ozwał się Kresław. – Ładne imię, ale niezbyt wiele nam ono powiada. Nie jeden przecie Krystyn na świecie.

Starzec znów wzruszył ramionami. 

– A cóż byś jeszcze chciał wiedzieć? 

– Wszystko. Skąd jesteś, czemu mieszkasz sam w lesie… 

– Widzę, iżeś bardzo ciekawy. 

– A owszem, bo Krystyn to rycerskie imię. Skąd ono u smolarza, czy innego licha – chłopa, bartnika… czort wie zresztą, kim jesteś.

– Nie grzeszysz grzecznością – odpowiedział zagadnięty. – I cóż cię obchodzę ja, biedny, stary człowiek.

Ale odpowiedź owa nie zadowoliła nie tylko Kresława, lecz i obu niewiast. Tajemniczość postaci samotnika i uporczywe wzbranianie się przed opowiedzeniem czegoś o sobie rozpaliły tylko ciekawość ich wszystkich. 

Halina wespół z Bożeną jęła nalegać na starca, dołączając swoje prośby do pytań Kresława: 

– Nie odmawiajcie, ojcze! 

– Opowiedzcie o sobie! 

– Kim jesteście?! 

– Czemu tu żyjecie samotnie? 

Krystyn ukrył twarz w dłoniach i siedział czas jakiś milczący. A potem podniósł głowę i ogarnąwszy spojrzeniem swych gości, ozwał się w te słowa: 

– A więc dobrze. Nie mam czego taić. Skoro koniecznie chcecie poznać moje dzieje, niech i tak będzie. Smutne są one i nie wiem, czy nie zepsuję wam humorów. Ale skoroście się napierali, nie chcąc uszanować mojego milczenia, tedy słuchajcie.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

W lochach Sandomierza. Książę Henryk i Judyta. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Cz. II.

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

rozdział 2

W lochach


Znalazłszy się w podziemiach książęcego dworzyszcza, stara piastunka nie straciła głowy. W wielkiej sklepionej sali, którą już była wcześniej poznała, ukryła parę godzin wcześniej dwa tobołki z żywnością i spory zapas pochodni. Teraz podźwignęła pakunki, stękając ciężko, a wręczywszy Halinie gorejącą gałąź, poleciła jej iść przodem i oświetlać drogę.

Plan miała jasny i prosty. Oto odejdzie najdalej, jak tylko można odejść w podziemia bez obawy zabłądzenia, tam przeczeka kilka dni, aż Tatarzy odejdą dalej w swoją drogę, a potem powędruje z dziewczynką do rodzinnej wsi, do Krępy. 

Szły tedy obie niespiesznie, długim, wąskim chodnikiem, wydrążonym w miękkim żółtym lessie, czyniąc co pewien czas kopciem ślady na stropie, aby nie pobłądzić i móc tą samą drogą powrócić ku wyjściu. 

Gdzieś z oddali dobiegał stłumiony odgłos walki w grodzie, ale w miarę jak posuwały się do przodu, podążając w głąb wzgórza, milkł on, by w końcu zupełnie zamrzeć. 

Zapanowała cisza tak wielka, iż słyszały pulsowanie własnej krwi w skroniach i bicie serc. Ogarnęło je jakieś dziwne onieśmielenie. Czuły się przytłoczone tajemniczością owego podziemia, w którym zdawały się drzemać duchy przeszłych zdarzeń, przynależne do świata, który już dawno przeminął. 

Żółtawe ściany były chłodne i wilgotne, pachniały stęchlizną. Grunt pod nogami zaś, lekko oślizgły, łagodnie opadał ku dołowi, wiodąc wędrowczynie ku sercu grodowego wzgórza. 

Po pewnym czasie korytarz począł się rozszerzać i zobaczyły, że jego ściany są w regularnych odstępach powzmacniane szerokimi filarami, obmurowanymi polnymi kamieniami. Uszły jeszcze kilkadziesiąt kroków i znalazły się w sali tak niskiej, że piastunka prawie dotykała głową jej powały. 

– Zaczekaj, moje dziecko – powiedziała do Haliny.

Stanęła niezdecydowana, bezradnie rozglądając się wokół. W dokładnie obmurowanych kamiennym szpatem ścianach pomieszczenia ziały czarne dziury licznych otworów, dając początek nowym korytarzom.

Staruszka nie wiedziała, co czynić. Czy wystarczy zatrzymać się tutaj i tutaj przeczekać owe kilka dni, czy też iść dalej. A jeśli dalej, to dokąd i jak długo jeszcze? 

Na razie jednak postanowiła zatrzymać się na odpoczynek, bo serce ciężko waliło jej w piersi, a płuca z trudem łapały oddech. Halina także wyglądała mizernie. Usiadły zatem na jednym z tobołków pod ścianą, zatykając pochodnię w szparę między kamieniami. 

Piastunka wyciągnęła kawał kiełbasy, rozłamała go sprawiedliwie na pół, a z wielkiego bochna o chrupiącej skórce kasztanowej barwy oderwała dwa spore kęsy chleba i podawszy jedną porcję dziewczynce, sama poczęła jeść drugą.

Z lubością zagłębiła pożółkłe, ale ostre jeszcze zęby w pachnącym miąższu razowca, a później odgryzała kawałki kiełbasy. Żuła to dokładnie, pomlaskując z zadowoleniem, a gdy skończyła, obtarła usta rękawem i rzekła: 

– Oj, przydałby się teraz kusztyczek miodu! Albo chociaż piwa – dodała z westchnieniem. 

Tymczasem Halina siedziała smutna, z głową opuszczoną na piersi, a chleb i kiełbasa leżały nietknięte na jej zsuniętych kolanach. Staruszka popatrzyła na nią z czułością, ale i ze smutkiem. 

– Mój ty robaczku, kruszyno ty moja! Samaś została na świecie, sama jak palec! Ciężki żywot cię czeka, ale przecie kiedyś i dla ciebie słonko zaświeci…

Dziewczynka nie wytrzymała dłużej i rozszlochała się w głos. Piastunka zawtórowała temu, gdy dziecko przywarło do niej i oplotło jej szyję ramionami.

– Wypłacz się, wypłacz, robaczku. To ci ulży. 

A gdy Halina po dłuższej chwili uspokoiła się nieco, mówiła dalej: 

– Ale nie martw się, kruszynko. Dopokąd ja żyję, nie dam ci zginąć. Wychowałam twojego ojca, wychowam i ciebie. Pójdziemy do naszych, do Krępy. Teraz tyś tam pani, bo już z twego rodu nikogo na tym świecie nie masz… 

Naraz przerwała w pół zdania, bo z głębi korytarza, którym tu przyszły, dał się słyszeć jakiś dziwny odgłos. Coś jakby głuche dudnienie. 

Piastunka zastanawiała się, cóż by to mogło być, aż dźwięki stały się wyraźniejsze i jej uszu dobiegły niewyraźne strzępy mowy ludzkiej. 

Nie wiedziała, kto zacz się zbliża. Istniały bowiem dwie możliwości. Albo jacyś nieszczęśnicy, którzy uszli spod noża najeźdźców i szukają, jako i one same, schronu w tych podziemiach, i wtedy dobrze byłoby się z nimi połączyć, bo raźniej w kupie i bezpieczniej. Albo też są to Tatarzy, który zapuścili się aż tutaj w poszukiwaniu skarbów. 

Postanowiła zaczekać (chociaż było to nadzwyczaj ryzykowne), aby móc podjąć ostateczną decyzję, co czynić, dopiero wówczas, gdy owi ludzie przybliżą się na tyle, iż ich głosy staną się rozpoznawalne. 

Nie chcąc straszyć Haliny, nie podzieliła się z nią swymi obawami. Siedziała milcząca, nasłuchując pilnie. Czas dłużył się niemiłosiernie i upłynął spory jego kęs, zanim pochwyciła strzępki rozmowy na tyle wyraźne, że dało się rozróżnić poszczególne słowa. Ale nie była to mowa polska, ani nawet ruska. Słowa były niezrozumiałe. Oto zawisło nad uciekinierkami śmiertelne niebezpieczeństwo – zbliżali się ku nim Tatarzy.

Teraz staruszka nie zwlekała już dłużej. Porwała się na nogi, podniosła zawiniątka z jedzeniem, wsadziła pod pachę pęk pochodni i wskazując Halinie wlot najbliższego korytarza, wyszeptała: 

– Uciekajmy tędy! Zaraz nadejdą Tatarzy. 

Dziewczynce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Porwała zapaloną pochodnię i skręciła w chodnik tak wąski, że starej piastunce trudno się było w nim zmieścić.

Nowa droga na odmianę wspinała się ku górze. Powietrze bardziej tam było zatęchłe, a podłoże wysypane grubo miałkim, szarawym piaskiem z dna Wisły, utrudniało szybki marsz. 

Posuwały się, jak tylko mogły najprędzej, ale i tak po jakimś czasie usłyszały z tyłu gwar licznych męskich głosów. Piastunka wyrwała pochodnię z rąk Haliny i cisnąwszy ją na ziemię, zdeptała nogami. 

Ogarnęła je ciemność tak gęsta, że aż dotykalna. Serca zaś, spłoszone, waliły głucho w piersiach spiesznym rytmem. 

– Matko, czy oni tu przyjdą? – zapytała szeptem Halina. 

– Cicho, robaczku, cicho. Da Bóg, nie przyjdą. Ale nie stójmy jak słupy. Podaj rękę i chodźmy. Tylko wysoko stawiaj nogi, byś się o coś nie potknęła. 

Trzymając mocno Halinę, szła po omacku. Tobołki z jedzeniem ciążyły jej coraz bardziej, a pochodnie ugniatały w bok. Uszły już spory szmat drogi i zdawało im się, iż niebezpieczeństwo minęło, lecz oto naraz z tyłu, w oddali, zapełgał nikły poblask czerwonożółtego światła na ścianach lochu. Tatarzy byli na ich tropie. Coś je musiało zdradzić. Ale co? 

W tej samej chwili staruszka zrozumiała. Przejęta grożącym niebezpieczeństwem nie zauważyła nawet, iż nie ma chustki na głowie. Pewnie musiała ją zgubić u wejścia do tego tunelu, bo czemuż by inaczej Tatarzy ów wybrali właśnie, a nie któryś z pozostałych? Poczuła zimno i mrowienie w krzyżu. Zdało się, iż nic ich nie uratuje od śmierci. 

Ale oto ściana, o którą od czasu do czasu opierała się barkiem, gdzieś zniknęła. Z prawej strony otwierało się wejście do nowego korytarza. Bez namysłu skręciła tam, pociągając za sobą dziewczynkę. Korytarz ostro opadał ku dołowi i był chyba szerszy od poprzedniego, bo nie mogła dosięgnąć rękoma obydwu jego ścian naraz. 

Uszły zaledwie kilkanaście kroków, gdy wpadły na ścianę wyrosłą raptem przed nimi. Piastunka pomyślała, iż tunel kończy się ślepo i że znalazły się w pułapce, z której Tatarzy zbiorą je jak ryby z saka, lecz wyciągając ramiona na boki, stwierdziła z ulgą, że tak nie jest. Oto bowiem korytarz zakręcał tylko pod prostym kątem i prowadził kędyś hen, w nieznane. 

Szły nadal bez chwili odpoczynku. Ale szły powoli, bo po omacku. Skręcały w coraz to nowe korytarze pojawiające się przed nimi, tak iż zupełnie zatraciły poczucie kierunku, z którego nadeszły. Gnał je strach przed okrucieństwem Tatarów i o tym teraz tylko myślały, o niczym więcej. 

Ale wreszcie piastunka pomyślała sobie, iż niebezpieczeństwo minęło, że prześladowcy, choćby najbardziej nawet tego chcieli, nie znajdą ich przecież w tym podziemnym labiryncie. I jednocześnie poczuła grozę. Zrozumiała bowiem, że jeśli Tatarom nie może się udać natrafienie na ich ślad, to również i im nie może się udać powrót do wyjścia. Nogi ugięły się pod starowiną i osunąwszy się na ziemię, usiadła wsparta plecami o wilgotną lessową ścianę. 

– Matko! Co wam?! – zawołała Halina. – Matko, boję się! Boję się bardzo! Czy mnie słyszycie?! 

Krzyczała teraz pełnym głosem i jednocześnie potrząsała piastunką. Ta ostatnia całą siłą woli opanowała swój lęk i spokojnym już głosem rzekła: 

– Cicho. Cicho, córuchno. Już dobrze. Cichutko. Uspokój się. Zesłabłam od wysiłku. Tchu brakło. Odpocznę nieco, zapalimy pochodnię i pójdziemy dalej.

Wszelako zapalenie pochodni okazało się nie takie proste. W zatęchłym powietrzu podziemi hubka niesiona przez piastunkę w zanadrzu zawilgła. Darmo padały na nią snopy iskier wydobywane z krzesiwa. Nie chciała się rozżarzyć. 

Minęło sporo czasu w niepewności, czy nie przyjdzie im tu sczeznąć w ciemnościach, aż oto wreszcie hubka rozżarzyła się, a zapalona od niej cieniuchna smolna drzazga zapłonęła nikłym płomyczkiem. Na końcu zaś silny płomień objął pochodnię. 

Znów miały ogień, a ów przegnał precz rozpacz i zwątpienie czające się w mroku. Obydwom zrobiło się trochę lżej na sercach. 

Rozejrzały się z ciekawością. Długi – prosty korytarz, w którym teraz się znajdowały, opadał łagodnie w dół i ginął kędyś hen, gdzie nie docierał blask pochodni. W pobliżu miejsca, w którym stały, nie widać było żadnych odgałęzień. 

Piastunka, westchnąwszy ciężko, powiedziała do Haliny: 

– Cóż, pójdziemy dalej, kwiatuszku. Da Bóg, wyjdziemy stąd kiedyś. 

Postanowiła też sobie, iż od owej pory, wędrując w zawikłaniu mrocznych korytarzy, stale będzie skręcać w prawo i podążać wzdłuż ścian po prawej ręce. Ufała, że może w ten sposób uda się jej w końcu dotrzeć na powierzchnię ziemi. 

Szły zatem wytrwale, ale wreszcie nogi odmówiły im posłuszeństwa, marsz bowiem trwał już bardzo długo. Nie wiedziały jednak ile, bo tutaj, w sercu ziemi, zatraciły nie tylko poczucie kierunku, ale i poczucie upływającego czasu. Staruszka doszła w końcu do przekonania, że na górze musi już chyba panować noc. Wyszukała tedy dogodne miejsce, usiadła pod ścianą, nakłaniając do tego samego dziewczynkę, i wsparłszy głowę na węzełku, zamknęła oczy.

Ani jedna, ani druga nie miały kłopotów z zaśnięciem. Nieludzko zmęczone, w kilka chwil zaledwie zapadły w czarną czeluść bez marzeń.

* * *

Obudził je chłód przewiercający ciało, przenikający aż do szpiku kości, wstrząsający dreszczami. Dygotały zziębnięte, szczękając zębami. Pochodnia przez ten czas zgasła, wypaliwszy się do końca, tak iż nie mogły nawet ogrzać zgrabiałych rąk. 

Nim ciepły, jasny, wesoły ogień zapłonął na nowo, znów musiało minąć wiele chwil i posypać wiele iskier. Ale w końcu poweselał ponury mrok podziemia. Stanęły bliziuchno pochodni, wchłaniając z lubością ciepło emanujące od pozłocistego płomienia. 

Wszakże gdy tylko ogrzały się nieco, obudził się w nich ostry, szarpiący trzewia głód. Zaspokajały go łapczywie, rwąc zębami kawały sczerstwiałego chleba, zagryzając boczkiem mocno uwędzonym w wonnym jałowcowym dymie. 

Przez dłuższy czas odgryzały kęsy, żuły i połykały, nie odzywając się do siebie. Halina pierwsza skończyła posiłek, wytarła ręce o połę ciepłego kaftana i rzekła: 

– Matko, dajcie teraz pić. 

Na te słowa piastunka przestała żuć i odruchowo sięgnęła w stronę węzełka z prowiantem. Ale oto pojęła, iż nie mają ani kropli wody. Poczuła, jak cierpnie jej skóra, a włosy lekko unoszą się na głowie. 

Przygotowując zapasy na czas, przez który miały się ukrywać, nie zabrała ze sobą napitku, sądząc, iż będą mogły bez żadnych ograniczeń czerpać ze studni znajdującej się w wielkiej sali blisko zamkowego wejścia do lochów. Nie przewidziała tego, co się później stało.

I oto czeka je śmierć stokroć straszniejsza od tej, którą mogły były ponieść z rąk tatarskich, a której szczęśliwie uniknęły. Teraz bowiem czeka je śmierć w męczarniach z pragnienia. W plątaninie korytarzy zupełnie straciła orientację i nie miała ani cienia nadziei, iż będzie umiała odnaleźć drogę wiodącą do owej zbawczej studni. Rozumiała, iż chyba tylko cud może je uratować. 

Wszelako nie powiedziała tego dziewczynce, nie chcąc jej dodatkowo dręczyć. Ozwała się tylko: 

– Nie mamy ze sobą wody, dziecino. Skoro się posiliłaś, to wstań. Pójdziemy szukać studni. Wiesz przecie, że są studnie w podziemiach. 

Sama podźwignęła się z trudem, bo przez noc i ranek zastały się w stawach jej stare kości i potrzebowała nieco czasu, aby się rozruszać. 

Zabrawszy swój skromny dobytek, powędrowały wzdłuż korytarza. Piastunka nie mając pojęcia o tym, gdzie się znajdują, a wiedząc tylko, że – o ile nie kręcą się w kółko – powinny były już dawno oddalić się nie tylko od Zamkowego Wzgórza, ale nawet wyjść poza miasto, skręcała do tych lochów, które wiodły nie w dół, lecz wznosiły się ku górze. Żywiła nadzieję, iż w ten sposób zbliżają się ku powierzchni ziemi, a przez to samo szansa na znalezienie wyjścia z owego labiryntu stale rośnie. 

Szły długo. Tak długo, aż poczuły w końcu dojmujący ból w nogach i musiały odpocząć. Halina błagalnie patrzyła na staruszkę i szeptała cichutko:

– Pić, dajcie mi pić. 

– Cierpliwości, moja malutka. Cierpliwości. Przecie w końcu trafimy na studnię. 

– A daleko to jeszcze? – pytało dziecko. 

– Jeszcze kęs drogi. Jeszcze kęs. Ale dojdziemy, dojdziemy. 

Staruszka kłamała z rozmysłem, a bolesny skurcz chwytał ją za gardło, tak że całą siłą woli opanowywała szloch. 

– Masz tu, kruszynko, skibkę chleba. Oderwij ośródkę, a skórkę żuj. Długo żuj. To tymczasem stępi pragnienie. 

Lecz nie na wiele owo im pomogło. Pragnienie ozwało się po chwili na nowo i to ze zdwojoną siłą. 

Piastunka wiedziała, że nie mogą tu dłużej zostać, bo w końcu zesłabną tak bardzo, iż nie będą mogły iść. Podniosła się sama i pomogła podnieść się Halinie. Dopokąd szły, istniała szansa, czy może cień szansy, że ocaleją. 

Ale w końcu ustały w tym marszu. Najlżejszy choćby wysiłek okazał się dla nich nadludzkim wyczynem, tak iż wreszcie musiały zatrzymać się na nocleg.

* * *

Tym razem sen miały ciężki. Męczyły je koszmary. Jakieś twarze straszne, o pustych oczodołach pochylały się nad nimi, oplatały je węże, dusiły zmory. 

Pod wpływem majaków Halina obudziła się z krzykiem. Piastunka otworzyła oczy, objęła ją ramionami i przytuliła do siebie. Dziecko drżało na całym ciele, przerażone. Staruszka głaskała długo sękatą, spracowaną dłonią miękkie, jedwabiste włosy i obsypywała je pocałunkami. 

Próbowała mówić, pocieszać dziewczynkę, ale wyschnięty język skołkowaciał jej w ustach. W gardle czuła skurcz i szorstkość, a spierzchłe wargi ją bolały. Halina była w takim samym stanie. 

Piastunka myślała, że może uda im się jeszcze zasnąć, choćby na krótko, ale straszliwe pragnienie precz przegnało sen. Na koniec jęły nimi wstrząsać dreszcze, ale tym razem nie z zimna, a z gorączki, która rozogniła im czoła i policzki. 

Przykładała swoją twarz i twarz dziecka do chłodnych gliniastych ścian lochu, szukając w tym ulgi. Ziemia pachniała wilgocią. Uskrobała palcami kilka grudek ziemi, wsunęła je do ust, chcąc z nich wyssać choćby parę kropel rosy, lecz nic z tego nie wyszło. 

Ale mimo gorączki i mimo pragnienia wiedziała jedno i jedna tylko myśl kołatała pod czaszką:

„Iść, za wszelką cenę iść! Może nie wszystko stracone. Gdzieś musi być wyjście!” 

Podniosła się z trudem i podniosła dziecko. Nie miała już siły dźwigać tobołków z jedzeniem. Porzuciła je tedy i zapaliwszy ostatnią już pochodnię, powędrowała przed siebie, trzymając mocno rękę Haliny i prawie wlokąc ją za sobą. 

Nogi im drżały i obie zataczały się jak pijane. Zmęczenie i pragnienie sprawiły, iż kręciło się im w głowach, a oczy zasłaniała czerwonawa mgiełka. Ale staruszka wiedziała, że nie mogą usiąść, bo skoro tylko to uczynią, nie podniosą się już więcej i zostaną w tym wąskim, zimnym lochu na zawsze. 

Halina pochlipywała cichutko, lecz w końcu przestała, bo nie stało jej sił nawet na to, by płakać. Odbijając się od ścian, szły uparcie, przestawiając sztywno nogi: krok naprzód, jeszcze krok i jeszcze krok… 

Nie wiedziały, ile mógł trwać ów marsz, chyba jednak bardzo długo, bo gdy staruszce wróciła na chwilę jasność myśli, spostrzegła z przerażeniem, iż ostatnia już pochodnia dogorywa. 

Z jej piersi wydobyło się urywane łkanie. Zatknęła resztkę smolnej gałęzi w szczelinę w ścianie i z jękiem osunęła się na ziemię. Halina upadła obok niej. Rozwartymi szeroko przez strach oczyma patrzyły jak zahipnotyzowane w coraz słabszy płomyk chybocący na ułomku drewna, aż w końcu wystrzelił on gwałtownie ku górze, a potem zagasł. Tylko przez jakiś czas jeszcze żarzył się krwawo koniuszek pochodni. Ale w końcu i on począł ciemnieć, aż zniknął im z oczu. Wokół zapanował mrok tak gęsty, iż zdało się, że można go dotknąć.

Poczuły się jeszcze bardziej zmęczone i mimo grozy sytuacji nie umiały zapanować nad snem. Powieki zaciążyły im ołowiem i wkrótce pogrążyły się w czeluść niepamięci. 

* * *

Spały długo, a po przebudzeniu pragnienie osłabło nieco. Języki im trochę stęchły, chociaż gardła były dalej szorstkie, jakby wypchane gorącym piachem. Piastunka zdała sobie sprawę z tego, iż dalsze oszukiwanie Haliny nic nie da. Zresztą ta ostatnia sama już dobrze wiedziała, że oto zbliża się ich kres. 

Staruszka ozwała się ochrypłym, urywanym głosem: 

– Kruszynko ty moja… koniec z nami… Nie mamy wody… Nie mamy światła… Nie wiemy… gdzie jesteśmy… Tylko cud… tylko cud… Módl się… może nas… wysłucha… zlituje… 

A Halina cienkim, drżącym głosikiem jęła odmawiać wszystkie modlitwy, jakie tylko znała: do Zbawiciela i do Bogarodzicy. Do świętych pańskich i Krzyża Świętego. Lecz ratunek, cudowne ocalenie, na które czekały ufne, że ich prośby nie pozostaną bez echa, nie nadchodził. 

I wtedy stara piastunka głosem pełnym mocy, poważnym, uroczystym, przemógłszy ból gardła, suchość warg i języka, poczęła mówić: 

– Żmiju, Żmiju, dobry boże,

sandomierski nasz piastunie, 

Ty mieszkasz na uroczysku,

na Żmigrodzie masz mieszkanie. 

Białym orłem mkniesz przez niebo,

błyskawicą świecisz nocą,

Gromem niszczysz naszych wrogów,

a twym dzieciom błogosławisz. 

Usłysz Żmiju me błaganie,

dobry boże, nasz piastunie! 

Oświeć swym niebiańskim światłem,

drogę, co na ziemię wiedzie!

Nie poskąpię ci mięsiwa,

słodkich miodów i kołaczy. 

Mleka, sera, jaj i grzybów

nie poskąpię, dobry boże! 

Tylko nas uwolnij z lochów,

daj się cieszyć twoim słonkiem!

Halina słuchała tego ze zgrozą. 

– Matko! – zawołała. – Co czynicie?! Nie wzywajcie demonów! Do Bogarodzicy się módlcie! 

– Nie wiem, dziecko. Nie wiem. Czy on demon? Toż to bóg naszych naddziadów. Źle im się żyło? Przecie nie! Składali mu ofiary, a on im błogosławił. A bywało, że sam przybywał z niebios na ziemię w postaci pięknego młodzieńca, brał którąś z naszych dziewek za żonę i mieszkał z nami pospołu. Toż on nasz, sandomierski bóg. 

Zamyśliła się przez chwilę, a później ciągnęła w zadumie dalej:

– Ale czy zechce nas wysłuchać? Któż to wie? Przegnali go przecie księża precz. Święconą wodą całe Żmijowe Wzgórze skropili, święty gaj dębowy wycięli, czarne bzy wydarli, płomieniom na żer rzucili. Nowych bogów przywiedli z krain dalekich, cudzych bogów, co naszej mowy nie znają… 

– Cóż wy pleciecie! – oponowała Halina. – Toć przecie was, matko, ochrzczono! Do kościoła chodzicie, do Zbawiciela pacierze mówicie!

– A tak, ochrzczono, ale byli tacy, co i starych bogów nauczyli kochać. Naszych bogów, sandomierskich, z którymi stary kniaź Sandomir rozmawiał i żerce w gajach i po chramach obiaty im składali. Moja babka uczyła mnie o nich, a ją jej babka.

Zamilkły obie, bo znowu pragnienie się wzmogło, a długa rozmowa zmęczyła. Po jakimś czasie starowina próbowała podźwignąć się na nogi, próbowała tego i Halina, ale im się nie udało. Wszelako nie dały za wygraną i wytężając całą siłę woli, wydobywając resztki energii z mięśni, jęły się czołgać wzdłuż lochu. Byle dalej, byle dalej… 

Ale nadszedł czas, iż ów wysiłek zdał się im daremny. Poddały się losowi i zamarły w bezruchu, czekając na tę, która koi wszystkie smutki, odpędza precz lęki i utula do snu wiekuistego. Zapadły w jakieś dziwne odrętwienie, w coś na kształt pół snu, pół jawy.

I oto naraz Halinie zdało się, iż słyszy głos. Wyraźny głos ojca. Z trudem, przezwyciężając ból opuchłych powiek, otworzyła oczy. Nie było nikogo. Już miała na powrót wtulić twarz w zagłębienie gliniastej ściany, gdy w oddali spostrzegła maleńki, jasny punkcik. Zrazu wzięła go za omamienie jakieś i przetarła oczy pięściami, ale światełko nie znikało. 

Nadzieja wstąpiła w serduszko dziewczynki. Poczęła szarpać piastunkę z całych sił, aż ta z ociąganiem się usiadła. 

– Matko, patrzcie tam! – mówiła Halina, wskazując jednocześnie jasny punkt w oddali. – Co by to mogło być? 

Staruszka wpatrzyła się uważnie w głąb lochu, ścierając palcami mgłę z oczu, ale sporo chwil minęło, nim sobie zdała sprawę z tego, co widzi. 

– Dzięki ci, Żmiju, że nas wysłuchałeś! Dzięki! – zawołała.

Lecz Halina zaprotestowała: 

– To nie wasze pogańskie modlitwy pomogły, lecz moje! To ojciec-nieboszczyk nas tu przywiódł! Słyszałam jego głos, słyszałam, jak mówił do mnie! Wtedy otwarłam oczy i spostrzegłam światło!

W obliczu nadziei ocalenia nie wiadomo skąd wstąpiły w nie nowe siły. Poczęły się czołgać najprędzej, jak tylko mogły, a im bliżej były światła, im stawało się ono większe i jaśniejsze, tym większa ogarniała je radość i moc wstępowała w mięśnie. W końcu udało im się podźwignąć na nogi i wspierając o ściany, potykając i zataczając, parły niestrudzenie do przodu. 

Wreszcie w korytarzu pojaśniało tak, że widziały już siebie nawzajem. Zbliżyły się do wylotu lochu, który kończył się kilkunastoma kamiennymi stopniami opadającymi ostro kędyś w dół. Nie wahając się ani chwili, zeszły nimi do nowego pomieszczenia.

Była to niziutka, acz bardzo obszerna sala, cała zbudowana z białego kamiennego ciosu. Jedyne wejście wiodące do niej stanowiło to, którym przybyły. Rozświetlał je zaś niezbyt wielki otwór okienny znajdujący się prawie pod beczkowatą sklepioną powałą, przez który wpadało światło dzienne. 

W najodleglejszym od wejścia miejscu, na kamiennym podwyższeniu majaczyło coś na kształt stołu, na którym spoczywał… ludzki szkielet. 

Halina, spostrzegłszy go, poczęła drżeć ze strachu i tulić się do piastunki. Ta zaś, nie zmieszana, bacznie rozglądała się dookoła.

– Nie lękaj się, dziecino – mówiła. – Nie lękaj się. Cóż ci mogą zrobić kości? Złych ludzi się bój, ale nie umarłych. Żywy, zły człowiek skrzywdzi, a i zabić może! A nieboszczyk cóż? Nieruchawy niczym pień powalony, butwiejący w lesie. 

Później zaś zlustrowała bacznie owo okienko i mruknąwszy pod nosem: – Da się wyleźć na dwór, pociągnęła Halinę lekko i zbliżyła się do podwyższenia. 

Na wielkim dębowym stole obitym srebrną blachą, tłoczoną w roślinne ornamenty, gwiazdy i geometryczne kształty na arabską modłę, leżały poczerniałe od wilgoci kości. Dziwnym trafem, choć ciało rozpadło się w pył, zachowały się włosy. Były długie i czarne, co kontrastując z trupim uśmiechem czaszki, sprawiało niesamowite wrażenie. One to, razem z resztkami sukni dowodziły, iż mają przed sobą szczątki kobiety. 

Domyśliły się bez trudu, iż za życia była wielką damą, pochowano ją bowiem w złotogłowiach, bogato naszywanych szlachetnymi kamieniami. W słonecznym świetle wpadającym przez okienny otwór mieniły się cudnie szafiry, rubiny, topazy, ametysty… Połyskiwały złote nici – jedyne co pozostało z tkaniny – i złote blaszki, pewnie spięte ongi ze sobą i tworzące pektorał, a dziś rozsypane w nieładzie. Na kostkach palców tkwiły liczne, niesłychanej piękności, pierścienie.

Z tyłu za szkieletem na wysokim, dębowym postumencie, stał wielki, ciężki, kuty ze złota żydowski siedmioramienny świecznik – menora. Gdy piastunka go spostrzegła, zawołała głosem, w którym pobrzmiewało podniecenie: 

– Żydówka Judyta!

Halina, przełamując lęk i onieśmielenie, zapytała: 

– Kim ona była, matko?

– Za chwilę ci opowiem, ale najpierw ugaśmy pragnienie. 

Rzekłszy to, podeszła w pobliże okna i zgarniając rękoma śnieg, którego dużo tam nawiało, poczęła go łapczywie wpychać do ust i nie czekając, aż się rozpuści, połykać z lubością. Dziewczynka poszła w jej ślady.

Chociaż męki niezaspokojonego pragnienia opuściły je teraz, to jednak zęby całkiem im zdrętwiały z zimna.

Halina jęła pytać z niepokojem: 

– A czy aby na pewno uda się nam stąd wyjść, matko? 

– Nie od razu, dziecko. Nie liczę dwunastu wiosen jak ty, ale życie miałam twarde. Zaprawionam do trudów i znoju. Toteż gdy odpocznę sobie nieco, to i wylezę. Nie bój się. 

Po chwili zaś dorzuciła z westchnieniem: 

– Żeby tak jeszcze co zjeść! Ale przecie niczego już nie mamy. 

– Zaczekajcie, matko – rzekła Halina i poczęła zawzięcie grzebać w obszernych kieszeniach kaftana. Po chwili zaś wyciągnęła kawałek kiełbasy i spory ułomek niemiłosiernie pogniecionego podczas wędrówki razowca. Była to owa porcja z pierwszego posiłku, której dziewczynka nie zjadła. Uciekając przed Tatarami, musiała bez ochyby odruchowo schować ją do kieszeni. Wyglądało to na kolejny znak Opatrzności i było niejako dowodem, iż los postanowił darować im życie.

Teraz zasię, podzieliwszy się sprawiedliwie owym skromnym jadłem, przez czas jakiś me odzywały się do siebie, zawzięcie gryząc i żując stwardniałe kęsy strawy. Piastunka skończyła pierwsza i westchnąwszy głęboko z żalu, że było tego tak mało, poczęła wybierać okruchy z podołka spódnicy i wkładać je do ust.

Halina zaś ozwała się z pełną buzią: 

– A teraz… matko, opowia…dajcie o onej Judycie. 

– At! Mała jesteś! Nie dla ciebie takie gadki. 

Ale to zastrzeżenie tylko rozpaliło ciekawość dziewczynki:

– Przyrzekliście przecie! Przyrzekliście! Nie wymawiajcie się teraz! 

Piastunka westchnęła głęboko, przełknęła ostatni okruszek i poczęła mówić: 

Panował ongiś w Sandomierzu młody i dzielny książę Henryk, najmłodszy syn Bolka Krzywoustego. Wielki to był pan, odważny i pobożny wielce. Lubił też szukać przygód, a iż podówczas w kraju było w miarę spokojnie, czuł, że powinien ruszyć w świat szeroki.

Marzył o tym, by walczyć ze smokami, wolność nieść damom, wspomagać sieroty. Wszelako nie godziło mu się porzucać księstwa! Aż razu jednego, z dalekiego frankońskiego kraju, a może z Italii – nie wiem tego – przybył na dwór sandomierski rycerz pewien. 

Broń i zbroję miał najpierwszej roboty, lecz płaszcz lichy, z naszytym na wierzchu wielkim czerwonym krzyżem. Ów rycerz powiedział naszemu książęciu, że rzymski papież głosi wojnę przeciw Saracenom. Że kwiat rycerstwa z całego chrześcijaństwa od lat walczy z poganami. 

Narzekał jeszcze ów cudzoziemski rycerz, że żaden z polskich panów i władyków nie chce iść na to chwalebne bojowanie. Kpił, że nasz kraj to ziemia tchórzy, aż książę Henryk się rozsierdził i to bladł, to czerwieniał, słuchając tych obelg. Na koniec wszakże postanowił, iż sam z drużyną wiernych mu rycerzy pójdzie przelewać krew w imię Jezusowe. Jak postanowił, tako i uczynił.

Długo trwała podróż do Ziemi Świętej. Najpierw jechali konno przez lasy i góry, przebywali w bród rzeki, gubili podkowy. Marzli na szczytach, lodowatym wichrem smaganych, palił ich żar słoneczny na stepach Panonii, a bywało, że i głód dręczył srogi i srogie pragnienie. 

Jednak nareszcie przybyli do cudnego miasta Konstantynopola w ziemi greckiej leżącego, gdzie spotkali wielką mnogość frankońskich rycerzy. Ach, cóż to za miasto! Domy pospólstwa większe i bogatsze tam, jak u nas książęce sadyby. A kościoły! 

Naszego księcia, jako udzielnego pana, zaproszono na cesarski dwór. Oglądał pałac, oczom swym nie wierząc. Ach! Nie mogły go wznieść zwykłe ludzkie ręce! Nie obyło się pewnie bez czarów! 

Wszędzie ściany zdobne były drogocennymi kamieniami, kobiercami, a oponami złotem i srebrem tkanymi. W niektórych komnatach posadzki cudnie układane były w obrazy kunsztowne z kolorowych kamyków, a tak błyszczące i śliskie, że z trudem prawy rycerz mógł się tam na nogach utrzymać.

A sam cesarz! Ach! Za jego strój można by pewnie z pół sandomierskiego księstwa kupić, a za bogate przecie ono uchodzi! 

Ale nasz książę nie stracił głowy. Rozmawiał z cesarzem jak równy z równym. Sprawiedliwość oddać trzeba, że i frankońscy, i italscy, i niemieccy rycerze też tak się zachowywali.

Nie w smak to było Grekom, wielmożom i księżom. Ci ostatni szemrali szczególnie głośno, judząc cesarza, aby naszych przegnał. Wszelako cesarz posłuchu im nie dał i rycerstwo krzyżowe, Saracenów bić mające, ugościł, a potem przez morze przeprawił. A w ogóle to greccy księża dziwni są bardzo i cudaccy. Włosy splatają w warkoczyki, brody trefią i pachnidłami skrapiają. Zaś na ich szatach ni plamki, ni pyłku najmniejszego nie znajdziesz, takie czyste. A na dodatek żony miewają! Naszych zaś księży pędzą, nie dozwalając im w swoich świątyniach Mszy odprawować, a gdy przez upór uda się naszym Mszę oną odprawić, to Grecy później kościół powtórnie święcą! 

Potem już była Ziemia Święta, gdzie żył i umarł Pan nasz, Jezus Chrystus, a którą pustoszą Saraceni, Mohunda, po ichniemu Muhammadem zwanego czczą i za proroka jedynego Boga mają. 

I zaczęła się wojna. Nasi bili Saracenów, a oni naszych. Nasi z imieniem Bogarodzicy, a oni – Mohunda na ustach – odrąbywali głowy, ramiona, krew wylewali z powalonych. Aż wreszcie nasi byli górą, bo Najświętsza Panienka mocniejsza od Mohunda. 

Zobaczył książę Henryk i jego sandomierska drużyna Jerozolimę i Grób Pański, a rycerz jeden, Jaksa z Miechowa, uskrobał z Grobu onego ziemi garstkę i w woreczku skórzanym do Polski ją przywiózł. W swojej wsi, w Krakowskiej Ziemi leżącej, klasztor i kościół zacny pobudował z Grobem Pańskim w środku, w którym oną ziemię umieścił, na pamiątkę jerozolimskiego. A i zakonników tam z Palestyny przybyłych osadził. 

Ale księcia Henryka straszne tam dotknęło nieszczęście, bo zbył się rozumu! Oto bowiem, gdy którejś niedzieli jechał konno w orszaku króla jerozolimskiego na Mszę do bazyliki Grobu Świętego, zauważył w jednym z okien pannę przecudnej urody.

Od pierwszego wejrzenia rozmiłował się w niej tak okrutnie, że nie mógł już żyć bez onej panny. Poszedł tedy do domu, w którym ją wówczas ujrzał – a był to dom ormiańskiego kupca – i odkupił odeń cudne dziewczę, które okazało się żydowską niewolnicą. 

Chciał ją książę Henryk uczynić swą panią i prawowitą małżonką, wszelako zgiełk się okrutny podniósł przeciw niemu i to nie tylko śród Franków, Italczyków, Niemców czy Angielczyków, ale nawet i w jego własnej drużynie! Bo jakże? Pan możny i książę udzielny miałby połączyć swój los z losem niechrzczonej prostaczki podłego stanu? Jakiż to wstyd i jaka hańba dla rycerstwa! 

Lecz rozstać się z nią Henryk i nie chciał, i nie potrafił. Gdy przyszło mu wracać do Polski, zabrał ze sobą Judytę (bo takie imię nosiła Żydówka). Zamieszkali oboje na sandomierskim zamku, ku zgorszeniu tak możnych, jako i pospólstwa. 

I szemrano, i wymówki czyniono książęciu, a biskupi straszyli go klątwą, jeśli dziewki nie przepędzi na cztery wiatry, a niegodnej miłości się nie wyrzeknie, aż w końcu uległ i ogłosił, że ją odprawi. Lecz owo w tym samym prawie czasie ogłoszono również, iż Judyta na jakąś ciężką, a nieznaną zapadła chorobę, a później nikt jej już nie widział i wszelki słuch o niej zaginął i nikt nie wiedział, co się było stało. 

Bajali ludzie i bajają dotąd – a osobliwie Żydzi – że książę Henryk podziemny pałac jej pobudował i że oboje – nieśmiertelni dzięki jej żydowskim czarom – żyją tam aż do dzisiaj. Wszelako myśmy ten „pałac” znalazły. Zmarła, nieboraczka, a on tak ją kochał, iż w tajemnicy z przepychem ów grób tu urządził. I pewnie, póki siedział na zamku, przychodził doń podziemnym chodnikiem płakać przy jej zewłoku. Ot i już koniec mojej opowieści – dodała na ostatku piastunka. 

– A co się stało z księciem? – zapytała Halina. 

– Rychło ruszył z Bolkiem Kędzierzawym na wyprawę przeciw Prusom. Twój pradziad, który mu w niej towarzyszył, opowiadał później – co dobrze pamiętam! – że książę jakoby umyślnie szukał śmierci w bitwie. I nie wrócił, niebożę, już z tej wojny.

– Wszystko, coście mi tu opowiedzieli, wiecie od mego pradziada? – pytała dalej dziewczynka. 

– Ano wszystko. I o księciu, i o cesarzu. O miastach dalekich i o Ziemi Świętej. Twój pradziad, kruszynko, żył długo, a na stare lata bardzo lubił opowiadać o wszystkim, co w życiu widział i co go spotkało. A że często prawił nieraz o tym samym, to i udało mi się jego opowieści dobrze zapamiętać. 

Umilkła i obie pogrążyły się w zadumie. Dziewczynka inaczej już patrzyła na poczerniałe kości obsypane złotem i skarbami. Żal się jej zrobiło owej kobiety. Po dłuższej chwili piastunka podniosła się i rzekła: 

– Ale na nas już czas najwyższy. Odpoczęłam, więc wyjdźmy wreszcie na świat Boży. 

Podeszła do postumentu, zdjęła zeń złotolity świecznik, a dębowy kloc przetoczyła pod okienko, by wspiąwszy się po nim w górę, wyczołgać się przez otwór. Wszelako naraz, odwróciwszy się i podszedłszy do mar, z jednej kostki zsunęła przepiękny kuty pierścień, z rubinem wielkości laskowego orzecha i podała go Halinie.

– Masz, dziecko – rzekła. – Jej już niepotrzebny, a ty, ilekroć nań spojrzysz, wspomnisz nie tylko tę przygodę, ale i ową wielką miłość księcia i onej, która tu leży w pyle i zapomnieniu. 

Halina zawahała się, lecz przełamawszy wstręt i obawy, nasunęła klejnot na swój palec.

Najpierw piastunka wygramoliła się z wielkim trudem, stękaniem i narzekaniem na powierzchnię ziemi sama, a później pomogła Halinie, windując ją tam za obydwie ręce. 

Blade, zimowe słońce, ich oczom odwykłym od światła, zdało się nadzwyczaj jaskrawe i wiele czasu minęło, zanim do niego przywykły. Stały teraz, z lubością wciągając w płuca rześkie, mroźne powietrze.

Znajdowały się oto w zbitych, kłujących zaroślach tarniny, u podnóża wyniosłej, stromej skarpy, ostro opadającej ku Wiśle. Za nimi widniały sfałdowania Gór Pieprzowych, porosłe gąszczem bezlistnych teraz, dzikich róż, których nieopadłe owoce jaskrawą czerwienią ostro odcinały od nieskalanej bieli śniegu. 

Na łagodnych stokach wystrzelały ku górze dorodne jałowce, tworząc ciemnozielone plamy. Gdzieniegdzie zaś zobaczyć można było wątłe brzózki, nad którymi górowała sosna o wysmukłym pniu.

Nad samą wodą krzaki jeżyn o długich, ciernistych witkach wiły się nieprzebranym gąszczem, splątane ciasno z pędami dzikiego chmielu, na których wisiało całe mnóstwo szyszek. Halina zerwała jedną z nich, roztarła w palcach i z lubością wciągnęła w nozdrza gorzkawo-balsamiczną woń. 

Gdzieś w oddali dało się słyszeć poszczekiwanie psów i pianie kogutów, a środkiem zamarzniętej Wisły kicał sobie beztrosko zając. Przyroda żyła swoim życiem, nie bacząc na Tatarów, wojnę, mord i pożogę.

W oczach dziewczynki zalśniły łzy i wyszeptała cichutko: 

– Tatku kochany. Tatku! Czemuś mnie zostawił samą na świecie? Czemu?… Pusto tu bez ciebie, smutno mi… 

Później zaś odwróciła się w stronę Sandomierza, którego sylweta rysowała się na horyzoncie. Był piękny, jak zawsze, i nie dostrzegało się stąd, iż budowle są wypalone i martwe. 

– Nie stójmy tutaj, moje dziecko. Rychło południe, a my przed wieczorem musimy poszukać jeszcze czegoś do zjedzenia i jakiegoś noclegu – rzekła piastunka.

I ruszyły obie zaśnieżoną drogą, która miała je zaprowadzić do rodzinnej Krępy.

=========================

CDN

==========================

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

W Katedrze Sandomierskiej zamaskowana sekta kowidiańska odprawia swoje rytualne obrzędy.

Wczoraj w niedzielę 19 grudnia udałem się do Sandomierskiej Katedry na mszę świętą. Nie znam księdza, który ją odprawiał, ale była odprawiana według rytu, który by chyba można najbardziej adekwatnie określić, patrząc na to co, celebrans wyrabiał – covidowego czy też covidiańskiego.

Otóż przed komunią św. rozdawaną wiernym, celebrans dokonał takiego to obrzędu: ministrant, tak na oko 60 plus, uroczyście zbliżył się do ołtarza z jakąś tacą.

Wyglądało to tak, jakby ksiądz miał po raz drugi robić lavabo. Zdziwiło mnie to bo nie słyszałem o takim obrzędzie. Tymczasem z tej tacy ksiądz zdjął maskę zwaną pieszczotliwie maseczką, żeby to nie odstręczało ludzi od noszenia symbolu zniewolenia i poddania się zniewoleniu, zrezygnowania z wolnej woli, którą dał Pan Bóg człowiekowi.

Otóż celebrans tę maskę wziął z tacy, założył sobie na twarz, a następnie ministrant [60 plus a może 65 plus trudno mi był ocenić bo i on skrzętnie skrywał twarz za „maseczką”], dokonał jednak nowej czynności rytualnej. Mianowicie spryskał czy polał celebransowi ręce płynem dezynfekującym, a ksiądz jak to przy myciu rąk, jedną drugą dokładnie wytarł, potarł, a następnie wziął puszkę z komunikatami konsekrowanymi i zaczął udzielać wiernym Komunię św.

Tak wypadło, że i ja do komunii świętej poszedłem i przyjąłem Pana Jezusa ukrytego w komunikancie, w którym czuć było jakiś smrodek i jakby posmak tego środka dezynfekującego, który przeszedł z rąk księdza na komunikanty. Co niezbicie dowodziło tego, że Pan Jezus już nie mógł zarażać covidem i śmierci w mękach covidowych ściągać na tych, którzy go przyjmują w komunii świętej.

[Czy ta sekta ma swego Biskupa Kowidiańskiego? A co na to formalny biskup Ordynariusz Ekscelencja ks. bp Krzysztof Nitkiewicz? Misericordias Domini cantabo