Meandry rewolucyjnej teorii
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” • 6 lutego 2024 meandry rysia
Motto: „(Cóż u diabła z tym kutasem! Jak powiadał stary Fredro…)”
Tadeusz Boy-Żeleński
Jak w latach poprzednich, tak i teraz – bo już wytworzyła się „nowa, świecka tradycja” – 17 stycznia obchodziliśmy w Polsce Dzień Judaizmu. To znaczy – ja akurat nie obchodziłem, a myślę, że nie byłem w tej odporności na nową, świecką tradycję odosobniony – ale jest rozkaz („Sam potężny Archikrator dał najwyższy protektorat”) żeby obchodzić, to znaczy – żeby Dzień Judaizmu obchodził Kościół katolicki. W związku z tym nowa tradycja nie jest tak do końca świecka, bo hierarchowie odpowiedzialni za ten odcinek propagandy, próbują do tej rewolucyjnej praktyki dorabiać rewolucyjną teorię w postaci teologii, która by nie tylko uzasadniała obchodzenie Dnia Judaizmu, ale też stwarzała wrażenie, że w tych obchodach nie tylko chodzi o podlizywanie się rabinom, nie tylko o wzajemne picie sobie z dzióbków na rozmaitych sympozjonach i nie tylko o propagowanie żydowskiego przemysłu rozrywkowego, ale o nadanie tradycji głębokich treści metafizycznych, które robiłyby wrażenie na maluczkich.
Obecnie odpowiedzialnym za ten odcinek propagandy w polskim Kościele jest Jego Eminencja Grzegorz kardynał Ryś. Już wcześniej znany był ze swoich postępowych poglądów, za co obcmokiwał go Judenrat „Gazety Wyborczej”, więc nic dziwnego, że gdy papieżem został Jego Świątobliwość Franciszek, to podniósł Jego Ekscelencję do godności Eminencji, posyłając mu kapelusz kardynalski. Nic też dziwnego, że w tej sytuacji Eminencja wyłazi ze skóry, by nie zawieść położonego w nim zaufania i wedle Dnia Judaizmu uwija się, jak w ukropie. Już nie wystarcza mu, że Dzień Judaizmu obchodzony jest co roku w wyznaczonych diecezjach. Właśnie nie tylko dał wyraz pragnieniu serca gorejącego, by obchodzony był on w każdej parafii, ale też opatrzył to swoje pragnienie pozorem głębokiego uzasadnienia teologicznego. Chodzi o to, że jeśli ktoś nie włączy się w obchody Dnia Judaizmu z dostatecznym entuzjazmem, to tym samym złoży dowód swej obojętności na holokaust, a tym samym stanie się współwinny tej masakry. Widzimy tedy, że o ile Żydowie i Niemcy prowadzą wobec naszego, mniej wartościowego narodu tubylczego pedagogikę wstydu na odcinku świeckim, to Eminencja próbuje zaaplikować ją naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu również na odcinku eschatologicznym, który do tej pory rzeczywiście był nieco zaniedbany.
Ale na tym nie koniec rewolucyjnej teorii, która – jak możemy się domyślać – pozostaje na usługach rewolucyjnej praktyki, której celem jest nie tylko zdjęcie odpowiedzialności za ekscesy II wojny z Niemiec i narodu niemieckiego, który znowu podejmuje trud urządzenia Europy po swojemu, ale również przekonanie mniej wartościowego narodu tubylczego, że powinien bez szemrania poddać się dominacji eksportowego narodu żydowskiego, że szlamowaniem finansowym w ramach tak zwanych „roszczeń” włącznie. Temu właśnie celowi służy lansowana przez Eminencję teologia, według której „Izrael” nadal, jak gdyby nigdy nic, pozostaje „narodem wybranym”. A contrario wynika z tego, że pozostałe narody, wśród nich również nasz mniej wartościowy naród tubylczy tego zaszczytu nie dostąpiły i chyba nie dostąpią, bo gdyby wszystkie narody zyskały status „narodu wybranego”, to upowszechnione w ten sposób wybraństwo stałoby się pozbawione znaczenia. Inna sprawa, że pojawia się wątpliwość, kto właściwie dostąpił zaszczytu owego „wybraństwa”. Eminencja twierdzi, że „Izrael”. Ale dzisiaj Izrael to nie jest naród, tylko państwo. W dawnym, biblijnym znaczeniu, „Izrael” obejmował potomstwo Jakuba, wnuka Abrahamowego, który swoje imię otrzymał od samego Stwórcy Wszechświata.
Sęk w tym, że tego potomstwa Jakub napłodził wprawdzie co niemiara; sam miał 12 synów, którzy zostali naczelnikami rodów, nazwanych „pokoleniami Izraela” – ale w rozmaitych burzach dziejowych 11 tych „pokoleń” przepadło bez wieści, a do czasów dzisiejszych dotrwało tylko jedno: pokolenie Judy, czyli właśnie Żydowie. Zatem to nie żaden „Izrael” jest faworytem Stwórcy Wszechświata, tylko Żydowie. Tymczasem dzisiaj Żydowie, zgodnie z nurtem nacjonalistycznym, który w przypadku Żydów nosi nazwę „syjonizmu”, służą Izraelowi, to znaczy – państwu Izrael. W związku z tym pewna sekta protestancka, do której – jak się wydaje – należy były prezydent USA Jerzy Bush junior, lansuje rewolucyjną teorię, według której losy świata zależą od tego, czy Izrael, to znaczy – to państwo – uzyska polityczną hegemonię nad pozostałymi państwami, czy nie. Jeśli uzyska, to na świecie zapanuje pokój. To proste, jak budowa cepa, bo jeśli Izrael uzyskałby hegemonię w skali światowej, to niewątpliwie przeprowadziłby coś w rodzaju ostatecznego rozwiązania na skalę głobalną, podobnego do tego, które właśnie przeprowadza w kwestii palestyńskiej. Po takiej operacji rzeczywiście; na świecie mógłby zapanować pokój, mniej więcej taki, o którym w latach 60-tych śpiewał Jan Pietrzak w piosence „Za trzydzieści parę lat”: „Cisza nieznana, spokój odwieczny, kilka bakterii w głębi mórz…” Ponieważ Eminencja, lansując swoją rewolucyjną teorię, nie precyzuje, o jaki rodzaj hegemonii tu chodzi, więc może chodzić o każdy, bo przecież ani Eminencja, ani – tym bardziej – my nie będziemy o tym decydowali, tylko „Izrael”, być może posługując się instrumentalnie Stanami Zjednoczonymi, które od jakiegoś czasu wysługiwanie się Izraelowi uznają za swój polityczny priorytet.
Podobnie wygląda sprawa z „antysemityzmem”, który w ramach swojej rewolucyjnej teorii Eminencja uważa za grzech, być może nawet śmiertelny, a kto wie, czy wybaczalny. Skoro bowiem „Izrael” jest faworytem Stwórcy Wszechświata, to trudno oczekiwać, by tolerował On jakiekolwiek podskakiwania, czy choćby szuranie „Izraelowi”. Ale i tu jest pewien point faible rewolucyjnej teorii, bo o tym, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, decyduje Liga Antydefamacyjna w Nowym Jorku. Ta Liga za „antysemickie” uznaje na przykład takie opinie, że środowiska żydowskie w Ameryce mają znaczne wpływy w sektorze finansowym, mediach i przemyśle rozrywkowym. Wynika z tego, że Liga stawia znak równości między antysemityzmem i spostrzegawczością.
Taki bystry obserwator, jak Eminencja nie może o tym nie wiedzieć, a skoro tak, to znaczy, że możemy podejrzewać, iż z jakichś tajemniczych powodów i on też chciałby, żeby nasz mniej wartościowy naród tubylczy przestał być spostrzegawczy. Wydaje mi się, że nawet domyślam się – dlaczego – ale o tym później. Jeśli bowiem tak się ma sprawa z antysemityzmem, to w tych warunkach antysemitą może nie być tylko albo dureń, albo świnia. Jeśli bowiem ktoś nie zauważa tego znaku równości między antysemityzmem i spostrzegawczością, no to jest durniem. A jeśli zauważa, ale z różnych, na ogół niskich pobudek, udaje, że nie zauważa – no to świnia.
Wynika z tego, że antysemityzm prawdopodobnie żadnym grzechem, a już zwłaszcza – grzechem śmiertelnym być nie może, bo trudno wyobrazić sobie, by Stwórcy Wszechświata zależało na tym, by ludzie byli albo durniami, albo świniami.
Dlaczego tedy Eminencja sprawia wrażenie, jakby i jemu mogło zależeć na tym, by nasz mniej wartościowy naród tubylczy przestał być spostrzegawczy? Skoro Eminencja uważa, że bez judaizmu niczego nie potrafimy zrozumieć, a już zwłaszcza – własnej religii – to narzuca się wniosek, by w takim razie nie zawracać sobie głowy tą całą naszą religią, tym całym chrześcijaństwem, tylko od razu przejść na judaizm. Tymczasem Eminencja niczego podobnego nam nie zaleca. Dlaczego? Myślę, że w grę mogą wchodzić względy finansowe. Gdyby tak cały nasz mniej wartościowy naród tubylczy przeszedł na judaizm, to czy rabinom opłacałoby się łożyć na utrzymanie Jego Eminencji? Jasne, że nie; wtedy bowiem byłby on rabinom potrzebny, jak psu piąta noga – a zatem – strach pomyśleć! Tedy z punktu widzenie Eminencji optymalna sytuacja to taka, w której masy ludowe nadal wyznają chrześcijaństwo, dzięki czemu Eminencja, bez łaski rabinów, może żyć, jak pączek w maśle – ale jednocześnie stręczyć masom ludowym judaizm, jako wyższą formę wtajemniczenia i walczyć z „antysemityzmem” – dzięki czemu rabinom też jest potrzebny. Jak mówi ludowe przysłowie, „pokorne cielę dwie matki ssie” – i myślę, że o to właśnie chodzi.
I na koniec subtelna kwestia teologiczna. Jak wiadomo, Stolica Apostolska zapowiedziała, że pary sodomczyków i gomorytek będą „błogosławione” przez duchownych Kościoła katolickiego. W będącym arcydziełem krętactwa dokumencie na ten temat dokonane zostało rozróżnienie między „grzechem” a „osobami”. Sodomia i gomoria jest „grzechem”, ale – jak to pisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” – „czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno”.
Tedy „ludzi” można bez ceregieli „błogosławić”, aż miło. Czy jednak tylko sodomczyków i gomorytki? Załóżmy bowiem, że Eminencja ma rację, że „antysemityzm” cokolwiek byśmy przez to rozumieli, jest „grzechem”. W tej sytuacji „antysemityzmu” błogosławić, ma się rozumieć, nie można. A co z antysemitami? Czy przez analogię z sodomczykami i gomorytkami ich też można będzie „błogosławić”? Co na to powiedzą rabiny?
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.