[z książki Vladimira Volkoff, „Kroniki anielskie”, dwunasta nowela, Wyd. KKK]
Kiedy Richter (nazwijmy go tak – był to jeden z jego niezliczonych pseudonimów: IIjin, Starik, Frei, Pietrow, Mayer, Jordanow, Miiller, Tulin, Peterburżec i wiele innych [my znamy go pod skywą LENIN – md), a więc, kiedy Richter stanął przed nami, zaparło nam nasz anielski dech. Stał tak – krępy, kiwając się na przykrótkich nogach, z dłońmi wetkniętymi pod pachy i łokciami wystawionymi na zewnątrz niczym płetwy, zupełnie nie zbity z pantałyku, a my wiedzieliśmy, że to jest właśnie człowiek, który uczynił na świecie najwięcej zła, ale z jego postaci biła taka energia, że to my prawie mieliśmy poczucie winy.
[…]
Za życia Richter wynalazł obozy koncentracyjne, usunął domniemanie niewinności z procesu karnego, systematycznie zarządzał masowe egzekucje, podejrzenie uznawał za dowód, domagał się bezustannego nasilania represji, głodził lud [..]
– No, dobrze – rzekł Zehanpwju – wierzył w przymus i zniewolenie. Nie on jeden. Muszą istnieć jakieś okoliczności łagodzące. Z pewnością sądził, że ma do wykonania jakąś wielką misję, a u ludzi tak już jest, że nie da się zrobić omleta, nie rozbijając jajek.
– W jego przypadku – odparł Munkar – nie było omleta. Za to całe mnóstwo rozbitych jajek.
Spytany o zdanie, Anioł Stróż przyznał, że w tym przypadku trudno nawet mówić o pomyśle na omlet.
Richter, który był ignorantem zarówno w dziedzinie filozofii, jak i ekonomii politycznej, zaadaptował doktrynę starego, brodatego satanisty, całkiem zresztą nieaktualną w nowych strukturach społecznych, wyłącznie po to, żeby stała się siłą napędową rewolucji, która była dla niego celem samym w sobie. Cytował swoich mistrzów jak niepodważalne autorytety, ale wybierając jedynie to, co mu akurat pasowało. Jego ulubione hasło – “dyktatura proletariatu” – było jedynie pretekstem do rewolucji. Nawiasem mówiąc, w jego dziełach słowo “proletariat” zawsze pojawia się w dopełniaczu i nigdy nie jest podmiotem, co pokazuje, że w ludowych masach widział raczej środek niż cel. Tak naprawdę, Richter nie wierzył, że zwycięży i nie był przygotowany do rządzenia. Ale gdy się znalazł na szczycie, jego celem stało się utrzymanie na nim. “To nie moja wina” – zakończył Anioł Stróż.
– Mimo wszystko, zelektryfikował wieś – zauważył Zehanpurju.
– Elektryfikacja zaczęła się już za cara – odpalił Munkar, który skrupulatnie przestudiował dossier. – I czy nie jest prawdą – dorzucił – że pod koniec życia Richter miał kilka wylewów krwi do mózgu i stał się umysłowo niepełnosprawny (miał kłopoty z mnożeniem), a mimo to nie wypuścił z rąk władzy i nadal uparcie rządził milionami ludzi?
– To prawda – przyznał Anioł Stróż – ale to nie moja wina.
————–
[str. 282 md]
Minęło kilka tysiącleci – sam nie wiem, ile. Świat zbliżał się do końca. Co jakiś czas Anioł Stróż schodził na dół, do piekła, żeby nieśmiało spytać Richtera, czy nadal uparcie odrzuca miłość, a Richter niezmiennie odpowiadał: – Tak, nie chcę o niej słyszeć.
Tu trzeba-zaznaczyć, że piekło nie wygląda tak, jak je sobie ludzie wyobrażają, a dantejscy potępieni, którzy wyrywają sobie kawałki ciała lub pożerają swe mózgi, należą raczej do rzadkości. Kotły z wrzącą smołą też zdarzają się niezbyt często. Najokrutniejszą torturą jest absolutna nieobecność Boga (żyjący też jej niekiedy doświadczają, tyle że na Ziemi nie jest ona absolutna). Na Richterze jednak zdawała się ona nie robić zbytniego wrażenia i Diabeł, rozpoznając w nim kolegę po fachu, traktował go nad wyraz uprzejmie. Skutek? Podobnie jak śmiertelne ciało Richtera nie zostało przez jego wyznawców powierzone ziemi, ale zabalsamowane i w postaci bożka-truposza złożone w trumnie z kuloodpornych szyb w porfirowym mauzoleum, tak samo jego nieśmiertelna dusza przebywała zamknięta w Pałacu Nieodkupionej Winy – wiecznej replice doczesnego grobu.
A koniec świata zbliżał się nieubłaganie.
Aniołowie zajęci byli oddzielaniem dobrego ziarna od plew i składaniem tego pierwszego w Spichlerzach Bytu oraz wrzucaniem tych drugich w otchłań. Dusze, które skazane zostały niegdyś na oczyszczający ogień, opuszczały go jedna po drugiej i niczym bańki mydlane wzlatywały ku niebu, żeby tam cieszyć się wreszcie widokiem nieskończenie dobrego Boskiego Oblicza. Wkrótce na dole zostało już tylko kilku najbardziej zatwardziałych przestępców, ale i ci, wyznawszy swe winy, doczekali się przebaczenia i z wdzięcznością odnaleźli swoje miejsce w niebie. Dawną ziemię zastąpiła nowa ziemia, dawne niebo – nowe niebo, Jerozolima niebieska o jaspisowych murach i złotych domach, fundamentach z drogich kamieni i dwunastu bramach z pereł, zeszła z firmamentu, wystrojona niczym oblubienica dla swego oblubieńca. Krótko mówiąc, nadszedł czas, by położyć kres obecnemu eonowi, zamykając piekło. Ale nie można było tego zrobić, dopóki przebywał tam ostatni człowiek – Richter. Jego Anioł Stróż miał się do niego udać i wyciągnąć go stamtąd za wszelką cenę. Już nie wymagano od Richtera, żeby się nawrócił, byle tylko opuścił to miejsce i całkiem za darmo poszedł się cieszyć Bożą chwałą.
W Pałacu Nieodkupionej Winy Richter, ubrany w garnitur ze sztucznym gorsem, leżał na materacu z czerwonego jedwabiu, z jedną ręką na piersi, a drugą wzdłuż ciała.
– A, jesteś, głupku – rzekł z głębi swej przezroczystej trumny. – Dawno już nie miałem nieprzyjemności cię widzieć. No co, gamoniu? O czym znowu będziesz mi truł?
– Przybywam, aby cię poinformować – odparł anioł dyplomatycznie – że czas zmazuje wszystkie winy, nawet zbrodnię Orestesa, nawet twoją. Człowiek, istota skończona, nie jest w stanie grzeszyć w nieskończoność. Zatem musi być i koniec dla jego kary. Możesz uznać, że ci wybaczono. Chodź, dołącz swą radość do radości całego stworzenia. Na ziemi nie ma już zła, jagnię i lew spoczywają obok siebie, a wszystko lśni Bożym światłem.
– Te ludowe rozrywki – odrzekł Richter – zawsze mnie nudziły. Mam w nosie twoje karnawałowe światełka. Półmrok, który tu panuje, bardzo mi odpowiada. A co do Boskiego wybaczenia to uważam, że twój Bóg jest impertynentem, skoro śmie mi wybaczać wbrew mojej woli.
– Nic nie rozumiesz – upierał się anioł. – Tam, w górze, jesteśmy szczęśliwi – i ludzie, i anioły. Wszyscy się kochamy i śpiewamy wspólnie na Bożą chwałę. Ludzie stali się tacy, jacy byli przed upadkiem. Jeśli stąd wyjdziesz, sam siebie nie poznasz – będziesz dobry i szczęśliwy. Tak, tak, nawet ty, Richter! Powinieneś zobaczyć, jakie kozły fika stary Adam, gdy Izrafel gra na trąbie! Tu już naprawdę nie masz nic do roboty.
– Przeciwnie, mam. Mówię Bogu nie.
Anioł rozzłościł się.
– Wykorzystujesz to, że piekło się ucywilizowało. Chciałbym cię tutaj widzieć w czasach, kiedy diabły przypiekały pięty grzesznikom.
– Och, wtedy z pewnością od razu poprosiłbym o litość, ale czy nie rozumiesz, że właśnie w tym tkwiłoby moje zwycięstwo? Bo jakaś część mojego jestestwa i tak mówiłaby Bogu nie, a ta maleńka cząstka wystarczyłaby za całą moją rację.
Odmowa Richtera została przekazana drogą służbową do Uriela, regenta Słońca i Bożego Płomienia, anioła obecności i archanioła zbawienia. Ten wezwał najpierw Pedaela, anioła wybawienia.
– Idź i wybaw Richtera.
– A jeśli odmówi?
– Jesteś aniołem, mój drogi. Musisz sobie jakoś poradzić.
Richter jednak oznajmił, że nie chce zostać wybawiony, bo nigdzie nie czuje się tak wolny jak tam, gdzie Boga nie ma. Nie rozumieliśmy, jak może być tak uparty i leżeć pokurczony w ciemnościach, gdy świat oświetla słońce prawdy. Pedael nic nie wskórał.
Ponieważ takie podejście wydało się Urielowi skrajnie głupie, […]
[Resztę mogą państwo przeczytać kupując tę książkę, lub – wersja dla oszczędnych – poczekać trochę, to już chyba niedługo, sami się przekonacie o wyniku.. MD]
DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej.
[czy zauważyli państwo, jak ostatnio przemilcza się ten Wielki Krok Naprzód, ku Postępowi ??Przypominam więc. Mirosław Dakowski]
[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, Dębogóra 2007]
rewolucja to postępujący ateizm…
DOWÓD
Binokle profesora Piotra Piotrowicza Czebrukowa, tusza, „liberalne” seplenienie, ssanie fajki i popluwanie z wyższością, gest, którym wylewał herbatę na spodek, żeby za chwilę hałaśliwie ją wypić, oraz – nade wszystko – głębokie przekonanie, że wszystko wie najlepiej, były cechami charakterystycznymi rosyjskich intelektualistów jego epoki. Pod powierzchownym pedantyzmem kryła się głęboka nieśmiałość i skromność, mające ścisły związek z fizyczną niezdarnością. Profesor potrzebował aż pół godziny, żeby zasznurować buty i nie ożenił się z obawy, że nie zdoła poradzić sobie z kobietą. Ta nieśmiałość i skromność maskowały z kolei jeden z największych umysłów przełomu wieków.
Tak, Piotr Piotrowicz Czebrukow, który mówiąc o butach, wygłaszał nikomu niepotrzebny wykład o systemach metrycznych lub imperatywie kategorycznym, który przytłaczał słuchaczy swoimi wywodami o Nibelungach lub streptokokach, o których nie miał pojęcia, poza murami uniwersytetu nigdy nie wspominał o dziedzinie, w której był prawdziwym znawcą owej no man ‘s land, leżącej na pograniczu fizyki i matematyki. To właśnie w tej dziedzinie był prawdziwym geniuszem. Z owych wyżyn, gdzie zbiegają się drogi wszystkich nauk ścisłych, rzucał czasem tu i tam jakieś okruchy. Opowiadano, że kiedy miał piętnaście lat, mruknął do Mendelejewa: „A może by pan ułożył to wszystko w tablicę?”, ponoć Ciołkowskiemu podsunął pomysł silnika rakietowego, a pewnego dnia rzekł zamyślonym tonem do Pawłowa: „Dobrze znam Czajkowskiego. Wyznał mi, że na sam widok butelki wódki wpada w dobry humor. Nie sądzi pan, że to daje do myślenia?”.
Wszystko to było bliskie prawdy, on jednak zupełnie się tym nie przechwalał.
Jak na intelektualistę przystało, Piotr Piotrowicz był ateistą – jednym z tych, których Dymitr Karamazow nazywał pogardliwie: „Bernardy” -i jako taki marzył o rewolucji. Nie, żeby był marksistą. Oddajmy sprawiedliwość rosyjskim intelektualistom: po 1905 roku po drugiej stronie Niemna nie było już ani jednego inteligentnego umysłu, wierzącego w pseudo-filozoficzne dywagacje wielkiego Karola, może z wyjątkiem kilku domorosłych uczonych i półgłówków.
W tym względzie Rosja znacznie wyprzedziła kraje Zachodu.
Ale profesor Czebrukow w mgnieniu oka doszedł do wniosku, że rewolucja to postępujący ateizm, a to wystarczyło, żeby stał się jej zagorzałym zwolennikiem. W lutym 1917 roku utworzono dla niego Katedrę Fizyki Metafizycznej (miał wielu przyjaciół wśród przyjaciół Kiereńskiego) i od lutego do października był najszczęśliwszym z ludzi, igrając z prędkością Światła, przewidując odkrycia mechaniki kwantowej, przeprowadzając dowód twierdzenia Euklidesa z jednoczesnym wykazaniem jego względności, żonglując kwadraturą koła i perpetuum mobile (oba te pojęcia były doskonale możliwe w Czebrukowowskim świecie), rozwiązując paradoksy Zenona z Elei oraz wynajdując mimochodem urządzenie, które nazwał telepyskiem (po rosyjsku – telemorda), czyli telefon z ekranem, którego nawet siedemdziesiąt lat później nikt jeszcze nie umiał „skomercjalizować”.
Rozzuchwalił się do tego stopnia., że podczas wykładu poruszył dwa tematy, które mu szczególnie leżały na sercu – równanie uniwersalne oraz matematyczny dowód nieistnienia Boga. Krótko ostrzyżeni studenci w okularach przyjęli je owacyjnie.
Październik bynajmniej go nie zaskoczył. Fizyk dostatecznie dobrze rozumiał tę formę biologii, jaką jest Historia, by zaakceptować fakt, że Październik jest nieuniknionym, naturalnym, nieślubnym dzieckiem Lutego. Jednak Październik przyszedł na świat w towarzystwie dwóch siepaczy, których trudno pominąć milczeniem: Głodu i Terroru.
Faktem jest, że na początku Piotr Piotrowicz nie dostrzegał obecności terroru. Przyjął bowiem, że stosują go jego przyjaciele przeciwko jego wrogom, co zdawało się czynić go w pełni usprawiedliwionym. Mniej też cierpiał od innych, gdy jego pięciopokojowe mieszkanie niedaleko Arbatu zostało przekształcone na „komunałkę”, w której miał do swojej dyspozycji już tylko dawny pokój służącej (na jego szczęście, za caratu pokoje służących znajdowały się na tym samym piętrze co pokoje państwa, były przestronne, widne i wyposażone we wszelkie wygody).
Trzeba było również czasu, by zaczął mu doskwierać głód – było mu w zasadzie obojętne, czy je kapustę, czy końskie mięso, nie miał zbyt czułego podniebienia i nie ulegał żadnym przesądom. Kiedy jednak zabrakło nawet koni, zaczął się niepokoić potencjalnym brakiem węglowodanów. Jakże teraz będzie pracowało dwadzieścia miliardów jego neuronów, jeśli nie dostarczy im kwasów rybonukleinowych i dezoksyrybonukleinowych? Co poczną, biedactwa, bez panny Adenozyny Trój- fosforanownej?
Aż nadszedł dzień, w którym Piotr Piotrowicz naprawdę zaczął cierpieć. Stało się to wówczas, gdy pewien ubrany w skórzaną kurtkę Łotysz z naganem przy pasie przyniósł mu napisane na maszynie pismo zakazujące dalszego prowadzenia wykładów. Powód? Fakt, że jeden z odczytów rozpoczął słowami: „Hipoteza: Bóg istnieje.. .”, a co gorsza, w pisemnej wersji wykładu dopuścił, aby słowo „Bóg” zostało napisane wielką literą. – No nie! – wykrzyknął Piotr Piotrowicz, na chwilę zapominając o swojej nieśmiałości.
Przecież nowa Władza nie może zabronić abstrakcyjnych spekulacji.. . – Jeśli o to chodzi- odparł Łotysz – to zdecydowanie odradzam. Do spekulantów Iljicz każe strzelać jak do kaczek.
Od tej chwili Piotr Piotrowicz stał się bardziej lękliwy, unikał towarzystwa i był sobą jedynie w zaciszu swego pokoiku, nad kartką papieru zabazgraną ezoterycznymi formułami. Szedł na targ, żeby sprzedać samowar lub portret przodka, przynosił do domu kilka zgniłych ziemniaków, na prymusie przygotowywał sobie filiżankę gorącej kawy i zasiadając do pracy z rękami odzianymi w mitenki, gratulował sobie, że jest w intelektualnej zgodzie z aktualnymi zwycięzcami.
Ci ostatni krzyżowali księży na drzwiach cerkwi (na wspomnienie tych straszliwych pokazów siły dobroduszny Piotr Piotrowicz marszczył nos, uznając je wszelako za niezbędne dla edukacji narodu), on zaś za pomocą [a + b] przeprowadzał dowód, że Bóg nie istnieje – różne metody w służbie tej samej sprawy rodzą trwałe związki. Jego dobra wola w służeniu rewolucji sięgała tak daleko, że uznał nawet, iż czasowy zakaz prowadzenia wykładów z fizyki metafizycznej, choć bardzo dla niego dotkliwy, także jest pożałowania godną koniecznością, mającą korzenie w ignorancji, w której ancien régime utrzymuje masy ludowe.
Ale to wszystko nie było jeszcze takie najgorsze. Kilka miesięcy później były profesor Piotr Piotrowicz Czebrukow był już nie do poznania. Wychudzony, ze zmiętymi i poszarzałymi policzkami, żywił się już tylko obierkami i głąbami kapusty, a ogrzewał, paląc zagryzmolone równaniami papiery. I przechodził na drugą stronę ulicy, gdy tylko dostrzegł skórzaną kurtkę lub kaburę nagana. Nikt nie rozumiał, co się z nim dzieje.
Kiedy pewnego wieczora Piotr Piotrowicz wracał do domu, dokonawszy szczęśliwej wymiany pary emaliowanych spinek do mankietów na dwa wysuszone śledzie, usłyszał za sobą wilgotne kroki po niebieskawym śniegu. Obrócił się, przestraszony. Skórzana kurtka przyciągała światło ulicznej latarni. Przyspieszył kroku, potykając się w zaspach. Tamten zbliżał się szybko i radośnie, jakby maszerował w siedmiomilowych butach.
Piotrze Piotrowiczu! Profesorze! To ja, Gorszkow! Gorszkow był jednym z najgorszych studentów, jakich Piotrowi Piotrowiczowi kiedykolwiek zdarzyło się uczyć. Nigdy nie postawił mu stopnia lepszego niż dwója i nigdy nie omieszkał wykorzystać okazji, by go ośmieszyć. Takie spotkanie nie wróżyło nic dobrego. Ale jak tu uciec w przemoczonych trzewikach? Tak więc Piotr Piotrowicz zatrzymał się. Gorszkow rzucił się w ramiona swego dawnego kata i trzykrotnie ucałował jego obwisłe i zaczerwienione policzki, ściskając profesora w swych niedźwiedzich łapach.
– Piotrze Piotrowiczu! Kopę lat! Jakież cudowne wspomnienia z tamtych złotych, szczenięcych czasów! Pamięta pan? Tkwiliśmy wtedy jeszcze w ogólnej ciemnocie, a pańska myśl lśniła pod sklepieniem naszych czaszek niczym światło elektryczne, które woźny zapalał w auli po zmroku! A jak się panu wiedzie, panie profesorze, odkąd nasz ziemski raj został, że tak powiem, oficjalnie ogłoszony? Profesorowi wiodło się nijak i zdążył już zapomnieć o skłonności Gorszkowa do przesadnie kwiecistego stylu. Czuł się jednak odrobinę pewniej i pośpiesznie odpowiedział ludową sentencją, która zapewne miała ukryć jego prawdziwe, bynajmniej nie ludowe korzenie oraz działalność nie mającą nic wspólnego z proletariatem: – Bogu dzięki, bywało gorzej.
No tak! W czasie gdy kampania przeciwko opium dla ludu rozwijała się w najlepsze, on machinalnie wypowiedział to zakazane słowo! Dziecinnym gestem zakrył dłonią usta i zaczął się nieskładnie tłumaczyć: – Rozumiecie, Gorszkow, to tylko takie powiedzenie… Bogu dzięki… wiecie lepiej ode mnie, że dzięki Bogu… nigdy nie wierzyłem w Boga.
Po czym zamilkł na dobre, przekonany, że oto trzykrotnie podpisał na siebie wyrok śmierci. Jego myśl czepiała się nagana, na którym kilka chwil wcześniej Gorszkow czule położył rękę. Gorszkow jednak nie wydawał się przywiązywać zbytniej wagi do tych wysoce niestosownych wypowiedzi. Klepnął Piotra Piotrowicza po plecach. – Ach, profesorze, profesorze! Życie to huśtawka – źle oheblowana deska położona na beczce. Raz na górze, raz na dole. Był pan jednym z orłów inteligencji w mrokach naszej epoki, ja zaś pyłkiem u pańskich stóp. Dziś, dzięki Bogu (tak, Gorszkow powiedział: dzięki Bogu!) i koniunkturze, wiedzie mi się świetnie i pochlebiam sobie, że budzę większy strach niż pan. Jeśli zaś idzie o pana… Tłuszczu między łopatkami tyle co nic, a i z przodu niewiele zostało! (Wypowiedzi tej towarzyszyło kilka przesadnie żywiołowych, acz współczujących klepnięć).
A co by pan powiedział, profesorze, na wzmacniający kieliszeczek naszej kochanej, proletariackiej wódeczki? Służymy ludowi w pocie czoła, a raczej pięści, ale on, drogi ojczulek-lud, też o nas, chwała Bogu (Gorszkow najwyraźniej musiał być wysoko postawiony, skoro w ogóle nie bał się chwalić Boga), nie zapomina. Grzechem byłoby nie podzielić się z moim starym nauczycielem odrobiną dobrodziejstw dzisiejszych czasów.
Ruszyli z miejsca. Piotr Piotrowicz, częściowo uspokojony, kulił się pod swoją czapką-uszanką, choć jego górna warga, jak za dawnych lat, nadal była wyniośle wydęta. Gorszkow, wysoki, z długimi, odzianymi w piękne boty nogami i ramieniem opiekuńczo otaczającym plecy staruszka, wypuszczał w mroźne powietrze wielkie kłęby pary.
Kiedy Piotr Piotrowicz zdał sobie sprawę, do jakiej dzielnicy, ku któremu placowi i budynkowi prowadzi go przez zwały zmrożonego śniegu jego dawny uczeń, smutno zadumał się nad swoją naiwnością – jakże mógł choć przez chwilę pomyśleć, że mu wybaczono? Ów pretensjonalny gmach, składający się z cokołu z łukowatymi oknami, na którym wspierały się trzy poziomy żłobionych kolumn, nad nimi zaś wznosiło się piętro podwójnych okien, Wyżej piętro okien pojedynczych, a na samej górze schodkowy fronton, ten gmach, gdzie za Mikołaja Krwawego spokojnie sprzedawano polisy ubezpieczeniowe, dziś słynął z tego, że nikt, kto raz tam wszedł (z wyjątkiem tych, którzy w nim pracowali), nie wyszedł z niego żywy, a ludzie zmuszeni przejść obok niego, przesadnie odwracali wzrok.
Naturalnie, należało wiać. Jak jednak uciec żwawemu Gorszkowowi? Piotr Piotrowicz z rezygnacją podniósł oczy na wielkie gmaszysko, przypominające tort Weselny lub parostatek o nakładających się na siebie i zakotwiczonych W nocy pokładach. Wszystkie jego okna były szczelnie zasłonięte i oświetlone tylko od Wewnątrz (przesłuchania z lampą świecącą prosto w twarz były najłagodniejszym sposobem traktowania wrogów ludu).
„A więc – powiedział do siebie z pewnym rodzajem obojętności – to właśnie tutaj przyjdzie mi umrzeć?”. Nie tak łatwo jest jednak wpaść w rozpacz. Poza wszystkim, przeszłość polityczna profesora Czebrukowa była bez zarzutu. Co zaś do jego obecnych badań, to przecież nikt o nich nie wiedział. Zresztą, wszystkiemu mógł zaprzeczyć… Ze skurczem przerażenia fizyk metafizyczny zastanawiał się, czy aby nie zapomniał spalić ostatniej strony swoich równań.
Sala była przestronna. Poprzez dym papierosowy profesor z trudem dostrzegał przepych sufitowych stiuków. Wielki, wysoki pod sklepienie piec ceramiczny napełniał całe pomieszczenie ciepłem, od którego bolały przemarznięte palce rąk i nóg. W parkiecie, zasłanym łuskami słonecznika, rybimi ogonami i kośćmi kurcząt, brakowało kilku desek. Stojące na kominku, marmurowe popiersie Aleksandra II Wyzwoliciela najwyraźniej posłużyło za cel w jakichś zawodach strzeleckich – brakowało nosa i jednego policzka, a stojące z tyłu lustro było gwiaździście popękane.
Mahoniowy stół uginał się pod przystawkami, drobiem, szynką, kiełbasą, butelkami wódki, koniaku, szampana i piwa. Na wyściełanych fotelach i wiedeńskich krzesłach siedziało dwunastu rozchełstanych mężczyzn, którzy jedli gołymi rękami.
– Oto, rzec można, nasza stołóweczka – wyjaśnił Gorszkow, wciąż jeszcze przyjaźnie.
-Braciszkowie, przedstawiam wam prawdziwego intelektualistę, dziedzica wielkiej tradycji nauki rosyjskiej, pod którego rządami na uniwerku zdarłem moje jedyne portki, kiedy byłem jego studentem. A Bóg mi świadkiem, że gorszego nigdy nie miał. Zawsze dostawałem od niego dwóję z minusem, a i to tylko z dobroci serca. Ale jak zobaczycie, jego inteligencja nie wyklucza zrozumienia dla władzy. Nakarmimy go i napoimy, a jeśli zechce nam zrobić mały wykład, to ręczę, że nie zrozumiecie ani słowa – taki bystry jest ten mój Piotr Piotrowicz. Siadaj, profesorze. Masz tu jesiotra, wędzonego węgorza, trochę kawiorku, chyba że wolisz pierożki albo kulebiak. A tu masz – nie, Sieriożka, psi synu, daj mi czystą szklankę dla profesora! – a tu masz naszą boską wódeczkę.
Choć prawdziwy intelektualista i dziedzic wielkiej tradycji nauki rosyjskiej nie zrobił na nich większego wrażenia, braciszkowie posunęli się uprzejmie, robiąc mu miejsce, a nawet przysuwając talerze, nadal jednak, pomijając kilka krótkich wybuchów zbiorowej wesołości, tkwili samotnie pogrążeni w marzeniach, ssąc papierosy, masując sobie w zamyśleniu podrapane i opuchnięte pięści, zatapiając bezbarwne spojrzenie w kieliszku lub napełniając sobie talerz tym, co komu w rękę wpadło.
Potem zaś żarli, żarli – głusi i ślepi na wszystko dookoła, jakby przemienieni w wielki, uzbrojony w zęby przewód pokarmowy. Od czasu do czasu ktoś wstawał i ciężko wzdychał: „Trzeba wracać !”.
I głośno czkając, kuśtykał ku schodom do piwnicy. Piotr Piotrowicz poświęcał im jeszcze mniej uwagi niż oni jemu. Wyglądało na to, że wystraszył się zupełnie bez powodu – zaproszenie Gorszkowa było absolutnie szczere. Pierwszy raz od bardzo dawna profesor mógł jeść ipić do syta. Inie żałował sobie. Odrobinę zażenowany brakiem sztućców, łapczywie nagarniał na talerz przyozdobiony znakiem Wszechrosyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego pasztet z łososia, węgorza w galarecie i udka cietrzewi, po czym za jednym zamachem zaczął pozbywać się długotrwałego uczucia głodu oraz strachu, którego jeszcze przed chwilą doznawał.
Gorszkow, rozrzewniony apetytem starego nauczyciela, dolewał mu nieustannie do małego, kryształowego kieliszka, ozdobionego tym samym znakiem. Kiedy uznał, że profesor już się zregenerował, rzekł: – Słuchajcie, braciszkowie! Piotr Piotrowicz opowie nam teraz o wzorze unikalnym…
Oto właśnie, drogi przyjacielu, dowód ignorancji – przerwał mu Piotr Piotrowicz, wycierając usta chusteczką. – Wzór unikalny? A cóż to za dziwoląg? Chciałeś zapewne powiedzieć: równanie uniwersalne? Uszczęśliwiony Gorszkow mrugnął do swych towarzyszy. – A nie mówiłem? To prawdziwy uczony, ten mój Piotr Piotrowicz. Te dwóje z minusem, które mi zawsze stawiał i to jeszcze z dobroci serca. ..
Wraz z żubrówką po żyłach Piotra Piotrowicza rozpłynęło się uczucie błogości, zaczął więc tłumaczyć pojęcie równania uniwersalnego, mówiąc sobie w duchu (zachował jeszcze resztki trzeźwości umysłu), że to bezpieczny temat.
Zresztą, czyż nie był wśród przyjaciół? Zaczął więc od stwierdzenia, że materia jako taka nie istnieje. Natychmiast wywołał skandal.
-Jak to nie istnieje? – ryknął brodacz. – Jestem materialistą. Może i ja nie istnieję, co? Uważaj, co mówisz, profesorku! Piotr Piotrowicz nie dał się zbić z tropu. – Mój młody przyjacielu – odparł . Właśnie wystawił pan sobie świadectwo „ignorantissimusa” pierwszej klasy. Chyba sobie pan nie wyobraża, że ten stół jest jednorodnym ciałem stałym, z pustą przestrzenią między nogami?
Oczywiście, że jest ciałem stałym! Mam oczy i widzę! A ty poczujesz to bardzo wyraźnie, jak ci go rozwalę na łbie.
– Ach, drogi panie, wciąż jest pan na etapie dawania wiary zmysłom? Cóż, skoro jest pan do tego stopnia prymitywny, to pewnie zechce mi pan wmówić, że powietrze nie istnieje, a wdychamy pustkę? Tak, pozornie, stół składa się z cząsteczek, które zbudowane są z atomów, a te z kolei z jeszcze drobniejszych cząstek, a wszystkie one oddzielone są od siebie przestrzeniami, które można porównać do przestrzeni międzyplanetarnych. Rozumie pan, co mówię? W rzeczywistości jednak wspomniane przeze mnie cząstki nie wyglądają jak ziarenka piasku, ale raczej jak wibracje. Materia jest skupieniem energii, to znaczy światła. Chemia zaś jest w gruncie rzeczy formą matematyki.
Brodacz nie wiedział, co powiedzieć, jednak słowa profesora rozbudziły ciekawość pozostałych, którzy zaczęli zadawać pytania. Chcesz powiedzieć, że to krzesło jest skondensowanym światłem? – śmiali się, chrupiąc korniszony pięknymi, białymi zębami zjadaczy razowego chleba. I trącali się łokciami, mówiąc: „Ależ ma gadane, co?”. Piotr Piotrowicz zaś odnalazł swój dawny, profesorski ton, naszpikowany różnymi „a zatem” i „nieprawdaż” oraz krągłymi, wyjaśniającymi gestami nadgarstków i nie dał się onieśmielić sukcesem, jaki właśnie odnosił (bardziej ze względu na swoją elokwencję niż głoszone poglądy).
– Czyli co, profesorze? Znalazłeś w końcu to równanie uniwersalne? – spytał Gorszkow.
– Tak, grosso modo. Naturalnie, można je jeszcze uszczegółowić, nic bowiem nie wskazuje na to, byśmy znali wszystkie istniejące pierwiastki, nie mówiąc już o tym, że tablica Mendelejewa powinna zostać uzupełniona o substancje syntetyczne.
– Co to za wzór? – spytał jakiś chudzielec w okularach. – To coś jak H2O, tylko trochę bardziej skomplikowane?
– Powtarzam, przyjacielu, że nie chodzi o wzór, ale o równanie – rzekł Piotr Piotrowicz, dokładając sobie kawioru. – W ostatecznym rozrachunku, wszystko da się sprowadzić do liczb, prawda? Jeśli oznaczymy wodór liczbą x, a tlen liczbą y, to wzór matematyczny wody nie będzie miał kształtu H20, ale (x + 2y). A zatem, biorąc pod uwagę, że 103 pierwiastki mają podobną strukturę elektronową, możemy wyrazić wszechświat w formie jednego równania, gdyż nawet odległości dają się zmierzyć w latach świetlnych.
– A nos naszego Sierożki? Jego też można zmierzyć w latach świetlnych? – spytał jakiś blondynek, dusząc się ze śmiechu i wskazując palcem swego sąsiada o wykrzywionej twarzy, gruzłowatym czole oraz długim i ponurym nosie.
– Czy tylko nasz Boży świat? i – jeśli chodzi o Sierożkę, to niech mnie Bóg broni, bym miał go obrazić – odparł Piotr Piotrowicz, który tak sie rozzuchwalił, że celowo wypowiedział Boże imię. A Sieriożka składa się ze skondensowanego światła lub, jeśli wolicie, z energii elektrycznej, zatem można go opisać w kategoriach elektrycznych, podobnie jak dom, śledzia czy gwiazdy na niebie.
– Sierożka, jesteś elektrycznością. Uważaj na krótkie spięcia! – rzucił Gorszkow, który był w siódmym niebie. Ale powiedz, profesorze, mógłbyś tu, w naszej obecności, napisać to swoje równanie uniwersalne? Zaraz ci znajdziemy kawałek kartki…
– Potrzebowałbym do tego – odpowiedział Piotr Piotrowicz – kartki wielkiej jak fasada tego budynku. Właśnie w tym momencie alkohol, którzy gotował się w jego żołądku, dotarł do głowy i sprawił, że profesor zatracił poczucie czasu i miejsca, w którym się znajdował. Mocno poczerwieniał, na skórę wystąpił mu pot, a oczy zmętniały mu do tego stopnia, że ledwo zauważył dziwaczną parę, która właśnie weszła do sali, a którą widział jak przez mgłę. Najpierw pomyślał, że to człowiek trzymający na smyczy wielkiego, czarnego psa, a chwilę później stwierdził z pewną obojętnością, że ów pies to idący na czworakach, młody pop w sutannie, którego dozorca popędzał wolnym końcem łańcucha obwiązanego wokół szyi.
– Choć do nas, Bezzub. Posłuchaj profesora! – krzyknął Gorszkow. – Odkrył równanie uniwersalne.
– Taa, to bardzo pouszające – przytaknął mu Sierożka. Bezzub podszedł bliżej, ciągnąc mocno za łańcuch. Miał postawę szypra z kutrów pływających po Wołdze i wielką głowę, której czoło szczelnie zakrywały ostrzyżone „pod garnek” włosy. Na przedzie brakowało mu dwóch zębów. – Co jest? O co chodzi? – spytał.
W końcu mi powie, gdzie schował złote błyskotki od Świętego Jana Chrzciciela – zagrzmiał Bezzub. – Popi pies! – dorzucił, wymierzając mu kopniaka. – Ale muszę czasem wrzucić coś na ząb. No dobra, co to jest to równanie uniwersalne? Opadł na fotel naprzeciwko Piotra Piotrowicza, wziął do ręki kawał kiełbasy i ugryzł. Rozpłaszczony u jego stóp pop patrzył nieruchomym wzrokiem na stół zastawiony jedzeniem.
Równanie uniwersalne w rzekł Piotr Piotrowicz (nagle, nie wiedzieć czemu, poczuł pragnienie, by olśnić Bezzęba; może dlatego, że Bezzub w doskonały sposób uosabiał Lud – taki, jakim go sobie wyobrażali lutowi intelektualiści) – równanie uniwersalne to tylko początek. Równanie bowiem ma sens tylko wtedy, gdy można je rozwiązać. – Z Bożą pomocą – wtrącił się Gorszkow coraz bardziej rozczulony – rozwiążesz je, ojczulku. – A można wiedzieć – spytał Bezzub chrupiąc kiełbasę – co może być tym rozwiązaniem? . Piotr Piotrowicz zaczynał czuć, jak pod wpływem alkoholu jego jaźń ulega rozdwojeniu (tak naprawdę, ludzie pijani nie widzą podwójnie – to oni stają się podwójni).
Piotr Piotrowicz numer l, bardziej z owej dwójki przytomny, zaczął po cichu bić na alarm. Według niego już sam fakt, że wspomniał o równaniu uniwersalnym, był dowodem braku roztropności. Ujawnienie rozwiązania równałoby się samobójstwu. Piotr Piotrowicz numer 2 czuł, że oto nadeszła chwila, żeby zakończyć wymuszoną emeryturę i zacząć zdumiewać tłumy. Jednak to Numer l zyskał chwilową przewagę – spróbował zmienić temat rozmowy. – A czy ja ze swej strony mogę spytać, obywatelu Bezzubie – przemówił wyraźnie artykułując każde słowo – jakież to imię daliście swemu psu i czym go karmicie? I czknął śmiechem, wierząc, że popisał się subtelnym dowcipem, który jednak – jeśli jego plan się powiedzie – zaowocuje humanitarnym gestem. Nieważne, że nienawidził rasy księży – ten jeden, niezgłębionym wzrokiem wpatrzony w szynki, budził w nim litość. Bezzub odpowiedział niezmieszany: – Karmię go możliwie najrzadziej i to jedzeniem, które nie wymaga żucia, bo on już prawie nie ma zębów. A wołam na niego Popi Pies.
Bezzub lubił mówić i zachowywać się w sposób prostacki, ale wyczuwało się w nim pewną bystrość i inteligencję. Piotr Piotrowicz numer l zastanawiał się, jak by tu zaproponować siedzącemu na ziemi księdzu kawałek szynki lub jesiotra, nie traktując go ani jak psa (co byłoby dla niego obraźliwe), ani jak popa (co byłoby obraźliwe dla Bezzuba, na przychylności którego bardzo zależało Piotrowi Piotrowiczowi numer 2). – Czy ppozwolicie, towarzyszu Bezzubie – spytał tonem pełnym najwyższej uprzejmości – że zaproszę jjego śświątobliwość do udziału Ww tej pprzeppysznej kolacji?
Spółgłoski wychodziły z jego ust z coraz większym trudem, miał jednak nadzieję, że ironia będzie uchodzić za kurtuazję, a kurtuazja za ironię. Bezzub wzruszył ramionami. – Chcesz żreć, Popi Psie? Z ust umęczonego księdza pierwszy raz wydobyły się słowa. – Pić. Wody.
Gorszkow ruszył na poszukiwanie szklanki, którą Piotr Piotrowicz numer l, zachwycony swoim fortelem, osobiście napełnił. Podzwaniając łańcuchami, ksiądz chwycił ją w ręce. Kiedy jego opuchnięte i obite usta wysączyły już ostatnią kroplę, oddał szklankę i wbijając swoje straszne, wyblakłe spojrzenie w uczonego, wyszeptał: – A to rozwiązanie? Co z rozwiązaniem…?
– O, właśnie! – podchwycił Bezzub. – Do czego właściwie służy to wasze równanie? Pomoże zelektryfikować wieś?
Piotr Piotrowicz numer 2, błyskawicznie wyrywając się przed Piotra Piotrowicza numer l, teraz już całkowicie przejął kontrolę nad konwersacją. – He, he, towarzyszu Bezzub, chyba sami w to nie wierzycie. Odkąd człowiek pojawił się na ziemi, nieustannie zadaje sobie to samo pytanie: Jak się tu dostałem? Po co? I po co istnieje cokolwiek? A co by było, gdyby nie istniało nic…? To z pewnością najbardziej odpowiednie zajęcie dla ludzkiego umysłu. Może jednak, szukaj ąc odpowiedzi, człowiek niepotrzebnie zwraca się ku filozofom i założycielom religii. Może już dawno znalazłby odpowiedź, gdyby spytał ludzi nauki, co? Nie sądzicie, towarzyszu, że ludzie nauki byliby najbardziej kompetentni, żeby udzielić odpowiedzi?
Mówiąc to, Piotr Piotrowicz przekrzywił głowę z przebiegłą miną.
No dobra – rzekł Bezzub beznamiętnie, choć nadal czujnie – i co ci ludzie nauki odpowiadają?
Gdzieś w tle Piotr Piotrowicz numer 1 wykręcał sobie palce i błagał swojego sobowtóra, żeby go oszczędził, żeby oszczędził samego siebie, oraz próbował przypomnieć mu, gdzie się znajduje i do kogo mówi, ale Numer 2 widział go tylko mgliście, jakby gestykulującą w milczeniu sylwetkę na peronie kolej owym lub w koszmarnym śnie i nie zadał sobie nawet trudu, by odpowiedzieć, że doskonale Wie, co robi, że jest pośród przyjaciół, a poza tym zamierza mówić w sposób tak zawoalowany, że nikt go nie zrozumie.
– Ludzie nauki… – zaczął pompatycznie i zaraz urwał. ~ Zupełnie nie wiem, jak wam przybliżyć te w końcu dosyć złożone pojęcia. Otóż, ludzie nauki zaczynają od zebrania razem wszystkich elementów danego problemu (tak, dobrze słyszycie: wszystkich), nie poddając ich żadnej subiektywnej selekcji, a następnie je porządkują. To się nazywa budowanie równania. A skoro problem jest uniwersalny, zatem potrzebne jest równanie uniwersalne. O takim właśnie mówiliśmy. A teraz, jeśli pozwolicie, doleję sobie wódeczki. Jeśli chodzi o moje obliczenia, to nie są one jeszcze całkiem zakończone, ale już teraz mogę wam przekazać trzy absolutnie niepodważalne wnioski, do których doszedłem. Niepodważalne, ponieważ obiektywne. Oznacza to tyle, że jeśli jakikolwiek inny matematyk dokonałby tych samych obliczeń, doszedłby do identycznych wyników. Spółgłoski wciąż utykały gdzieś pomiędzy górnymi a dolnymi zębami profesora, jednak potok elokwencji jakoś sobie z tym problemem radził, a przyzwyczajenie do słów, które wypowiadał, rekompensowało bełkotliwość jego dykcji.
Punkt pierwszy. Otóż, drodzy studenci, pierwszym pytaniem, jakie stawia sobie człowiek nauki, który stwierdził istnienie świata, jest to, czy ów świat jest zorientowany, czy jest wektorem, zmierzającym od jakiegoś punktu w konkretnym kierunku, czy też może jest chaosem, czymś w rodzaju atomowego raka. Długo sądziłem, że tak właśnie jest. I mam zaszczyt i przyjemność poinformować was, że byłem w wielkim błędzie! Analiza równania uniwersalnego nie tylko dowodzi, że energia lub światło, z którego zbudowany jest świat, ma swoje źródło w początkowej eksplozji usytuowanej w punkcie alfa, ale również i tego, że jest ona w ciągłym ruchu. Innymi słowy, by rzecz całą uprościć, możemy powiedzieć, że kontinuum czasowo-przestrzenne, w którym się znajdujemy, stanowi wiązkę krzywych, wychodzących z punktu O układu współrzędnych i zmierzających w jakimś kierunku. Mają one swój początek i będą miały koniec.
– A ja, durny, zawsze sądziłem, że krzywe są nieskończone! – rzucił Gorszkow, z politowaniem kiwając głową nad własną głupotą.
– Zmierzają one w jakimś kierunku, ale i łączą się z sobą. Ujmując rzecz w kategoriach antropocentrycznych, można więc powiedzieć, że świat ma jakiś zamysł, a raczej, że jest zamysłem.
W tym momencie siedzący na ziemi ksiądz mruknął pod nosem: „Sofia!Sofia!”, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Bezzub zaś spytał nieufnie: – Czyim zamysłem? Piotr Piotrowicz odpowiedział z uśmiechem, który jemu samemu wydał się przebiegły: – Bóg raczy wiedzieć. Tymczasem słuchacze, początkowo rozbawieni tonem profesora, zaczęli się nudzić. Kilku wstało i opuściło salę, jednak inni, których wewnętrzny alkomat wskazywał już poziom metafizyczny, zgromadzili się wokół złotoustego szarlatana i udawanym za- interesowaniem zachęcali go, by mówił dalej.
Dowiódłszy, że świat ma źródło – ciągnął profesor – trzeba naturalnie zapytać, czym ono jest. I jedyną odpowiedzią, jakiej możemy udzielić, jest ta oto, że źródło to jest tym, czym jest. I tu, panowie studenci, mamy do czynienia z czymś niezwykle ciekawym, albowiem wszystkie obliczenia, że się tak wyrażę, normalne, w których przyjmuje się, że l = l, prowadzą do wniosku, ze owo Źródło równa się O. Inaczej mówiąc, n i e i s t n i e j e. Jeśli jednak nie istnieje, to i świat nie istnieje. Nie istnieje też badacz, będący częścią tego świata, co już jest oczywistym absurdem. Dlatego też, szukając nieco po omacku, dochodzimy do następującego wniosku. Jeśli owo Źródło ma istnieć i świat ma istnieć, i badacz też ma istnieć, to musimy założyć.. .
Piotr Piotrowicz zniżył głos i uniósł palec. Jego oczy zwilgotniały, jak to się zwykle dzieje, gdy odkrywamy lub wyjawiamy rzeczy nadzwyczajnie piękne. – Trzeba, panowie, założyć… – Tutaj nie ma żadnych panów – przerwał mu brodacz. – Są towarzysze. – Piotr Piotrowicz zgromił go wzrokiem. W tym momencie Numer l, dostrzegając swą ostatnią szansę, pociągnął Numer 2 za rękaw – jeszcze był czas, żeby udać irytację i zamilknąć. „Skoro tak się zachowujecie, to nic wam nie powiem”.
Ale Numer 2 za bardzo chciał mówić. Koniuszkiem języka zwilżył wargi. _-Dobrze już, dobrze. Otóż, trzeba założyć, towarzysze, że na poziomie źródła, w absolutnej sprzeczności z zasadą tożsamości oraz obiegową opinią… Zrobił pauzę i dokończył, podkreślając każde słowo uderzeniem dłoni o stół: – …że 1 = 3. Jeśli przyjmiemy takie założenie, towarzysze, to cała reszta układa nam się w całość.
I spojrzał na nich drwiąco, z miną iluzjonisty, który właśnie wyj ął z kapelusza trzy króliki.
Brodacz się skrzywił. Sierożka wzruszył ramionami. Dwaj inni towarzysze studenci także uczynili gest rozczarowania. Oczekiwali nie wiedzieć jakiej sensacji. A tu co? Jeden równa się trzy. A to ci dopiero! Jednakże Bezzub oparł się ciężko o stół i przestał jeść, Gorszkow nagle się zachmurzył, a w panującej na sali ciszy dał się słyszeć śmiech księdza. –
No, dobra – rzekł Gorszkow – myślę, ze pora położyć naszego profesora do łóżka. Zaczyna gadać od rzeczy. Zrobił gest, jakby chciał wstać.
Siedź – rzucił ostro Bezzub. – Twój profesorek zaczyna mnie ciekawić. -~ No, Piotrze Piotrowiczu, pora wracać – naciskał Gorszkow. – Naprawdę. Jeden równa się trzy! I co jeszcze? Proszę, niech się pan zbiera. Jego oczy też wilgotniały, ale z zupełnie innych powodów. Właśnie odkrył, że lubi tego zmiętego i trochę pompatycznego człowieka, który nigdy nie postawił mu oceny wyższej niż dwa z minusem, i że chce go ocalić nawet wbrew jemu samemu.
Ale Piotr Piotrowicz numer 2 nie słuchał. – Gorszkow – powiedział – zawsze byliście leniem, ale ten tu obywatel – wskazał podbródkiem na Bezzuba – wydaje się głodny wiedzy. Bezzub chwycił Gorszkowa za ramię i siłą posadził go z powrotem.
Ano jestem, tak jak mówi, głodny wiedzy. To cię dziwi? (wziął do lewej ręki śledzia, potrzymał go chwilę nad otwartymi ustami i odgryzł kawałek). Jedź dalej, profesorku.
A zatem – ciągnął profesor, dziękując Bezzubowi uprzejmym skinieniem głowy – stwierdziliśmy po pierwsze, że wszechświat porusza się od punktu alfa do punktu omega, a po drugie (przy „a po drugie” ton Piotra Piotrowicza stał się nieco przekorny), że doświadczenie każe nam przyjąć hipotezę pierwotnej monady będącej jednocześnie triadą. Chętnie napiłbym się jeszcze wódeczki.
Wystarczy, profesorze – jęknął Gorszkow, odsuwając butelkę, ale Bezzub, nadal czujny, osobiście napełnił kieliszek Piotra Piotrowicza. – Pozostaje tylko określić, nieprawdaż, relację między pierwotną monadą a wszechświatem, czyli zdefiniować siłę, która pchnęła wszechświat naprzód lub, jeśli wolicie – gdyż pojęcie czasu jest tutaj zupełnie niestosowne – wciąż powoduje jego ruch do przodu, w każdej nieskończenie małej frakcji jego istnienia. Nie wiem, czy mnie rozumiecie.
Nie szkodzi, jedź dalej – rzucił Bezzub.
– Tu dochodzimy do niezwykle skomplikowanych obliczeń, które jednakowoż za każdym razem sprowadzają się do niezwykle prostej konstrukcji iw efekcie otrzymujemy coś, co można by nazwać energią matematyczną, czyli zwykłą proporcję.
– Zwykłą. . . co? – spytał Bezzub, mrużąc kałmuckie oczy. – No więc, a/b = b/c, nieprawdaż – rzekł Piotr Piotrowicz, zaskoczony, że ktoś może nie mieć pojęcia o tak podstawowej zasadzie, nadal jednak liberalny, liberalny do szpiku kości i wciąż gotowy wszystko wyjaśniać Ciemnemu Ludowi, zniżając się do jego poziomu, choćby to miało drogo go kosztować. – Jakby to wyjaśnić? Stosunek mocy stwórczej i stworzenia wydaje się nie- możliwy, jeśli jednak założycie istnienie pośrednika…
Znacie starą zagadkę: w pokoju znajdują się dwie matki, dwie córki, jedna babka i jedna wnuczka; ile to w sumie osób?
– Sześć – wrzasnął brodacz. – Pięć kobitek – wymamrotał Sierożka, który podsypiał z głową W resztkach szprotek. – Cztery? – spytał Gorszkow. Bezzub milczał. -Oczywiście, trzy – rzekł profesor uroczyście. – Ojciec jest dla syna tym, kim syn jest dla wnuka. Cała tajemnica wszechświata mieści się w tym odwiecznym frazesie.
Zapadła długa cisza. A siedzący pod stołem ksiądz szczeknął: – Właśnie dowiodłeś istnienia Boga, łajdaku.
==============================================
W tym czasie w całym kraju burzono cerkwie. W miastach maszyny rozpruwały mury, a kopuły waliły się w tumanach różowego pyłu, przy wtórze pękających szyb i trzasku złoconego drewna. Na wsi nieokrzesani robotnicy przystawiali drabiny do cebulowatych, pokrytych złotymi łuskami kopuł, osadzonych ponad pięć wieków wcześniej na szczytach kaplic, i rąbali je siekierami: trrach! Wokół wieńczących je krzyży zarzucano sznury i mużykowie zatrudnieni przez odzianych w skórzane kurtki komisarzy politycznych ciągnęli za nie rytmicznie – iii rraz! Stu trzydziestu biskupów umierało w reżimowych więzieniach. W tamtym roku zamordowano 2691 księży, 1962 mnichów, 3447 zakonnic. Dzieci w szkołach recytowały z pamięci: „Elementy składowe człowieka o wadze 70 kg: Mięśnie i skóra – 50 kg; Kości – 15 kg. Narządy wewnętrzne – 5 kg. Dusza – 0 gramów”.
———————————
Wokół stołu zapadła cisza. Do uczonego dotarło, że pop ma rację. Oto ateista dowiódł, że wiara wierzącego ma sens. Który z nich jest zwycięzcą?
Bezzub zwrócił się do Gorszkowa: – To twój przyjaciel, tak?
Gorszkow westchnął z głębi serca. – Taaa… – powiedział. Czuł się odpowiedzialny. – Ja zadzwonię.
Wstał i chwiejnie powlókł się do wiszącego na ścianie telefonu. Jako jeden z nielicznych miał prawo dzwonić do Iljicza bezpośrednio i zwykle poczytywał to sobie za powód do dumy. Teraz chętnie zrezygnowałby z tego przywileju. Czuł niesmak na myśl o zadenuncjowaniu swego starego nauczyciela, którego już zdążył polubić. Ale przeprowadzenie dowodu na istnienie Boga to nie była zdrada stanu – to była zdrada absolutna. Iljicz musiał się o tym dowiedzieć jak najszybciej.
Gdyby jeszcze nie było przy tym Bezzuba, Gorszkow podjąłby może próbę odprowadzenia Piotra Piotrowicza do domu, w nadziei, że pozostali, pijani w sztok, zapomną te strzępki jego wywodów, które w ogóle zdołali zrozumieć. Ale Bezzub nie był pijany, Bezzub zrozumiał wszystko, Bezzub nigdy niczego nie zapominał. A jak mówi stare rosyjskie przysłowie: koszula bliższa ciału. Wykręcił numer. A w biurze wielkiego szefa zaczęła migotać żaróweczka, która w trosce o jego uszy, zastępowała dzwonek telefonu.
===========================
[ciąg dalszy tej miłej historii umieszczę, przypomnę. Ponieważ każdy, nawet pijany czekista wam powie, że Бог Тройцу любит , będzie i trzecia część. MD]
[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, Dębogóra]
W owym czasie… Nie mam tu na myśli czasu ludzkiego, ale nasz, anielski, o ile bowiem Ojciec trwa w doskonale pozaczasowej wieczności, o tyle cherubini i serafini potrzebują czegoś w rodzaju czasu, by śpiewać „Święty, święty, święty. . .”
A zatem, w owym czasie z ludzkiego padołu podniósł się cień. Była to odrażająca, brązowa maź z pękającymi bąblami na powierzchni. Rozciągała się daleko, jak okiem sięgnąć. Anielska straż, odpowiedzialna za czystość kosmosu, wszczęła alarm. Nadbiegliśmy natychmiast i pochyliliśmy się nad krawędzią świata.
Nic jednak nie było widać, poza tą czarną kulą, której czerń nie była czernią nocy —karej siostry dnia, ale czernią otchłani, nicości lub raczej mrowiącej się robactwem zgnilizny. Ku naszym nozdrzom unosił się straszliwy odór. Mały, wrażliwy aniołek wykrzyknął: „To nasi nieszczęśni ludzie są sprawcami tego czegoś!”. I zaczął płakać, wycieraj ąc łzy piąstkami.
Ogarnęła nas fala litości. Jak można pragnąć własnej zguby? Jak można z własnej woli tarzać się w brudzie i krwi? Nawet myśleć o tym straszno. Jego Wysokość Rafał, szef naszego wywiadu, zarządził śledztwo. I oto, co się okazało.
Ludzie są, rzecz jasna, nieprzeźroczyści, jako że mają odbijać miłość Ojca. My zaś, przeciwnie, jesteśmy transparentni niczym szkło, gdyż ma się ona w nas załamywać niczym światło. Dlatego też uzasadnione jest mówienie o „ludzkiej naturze”, podczas gdy sformułowanie „natura anielska” jest nieścisłe. Jesteśmy nazbyt przezroczyści, byśmy mogli mieć naturę. Ale nie każda „nieprzezroczystość” jest taka sama. Czym innym jest odbijanie światła, a czym innym jego pochłanianie. A właśnie taka odrażająca metamorfoza zaczęła zachodzić w mieszkańcach ziemi. Im więcej światła przelewał na nich Ojciec, tym więcej oni wytwarzali cienia. Odwrotnie niż drzewa, które wchłaniają światło, przetwarzając je na chlorofil, ludzie pożerają je, produkując czerń.
Skąd się w nich wzięła taka perwersja? Zdania ekspertów były, jak zwykle, podzielone. Według jednych, stało się to na skutek walki klas. Według innych, winne było rozpowszechnienie się lichwy. Jeszcze inni uważali, że problem tkwił w prawie wyborczym kobiet. Wszyscy jednak zgadzali się co do jednego: wielkie znaczenie miało osłabienie wiary i upadek państwa. Jego Wysokość Rafał wysłał Afa i Kecefa, by wybadali sprawę na miejscu.
Dobrze ich znacie.
Af, książę gniewu, wykuty z czarno-czerwonych łańcuchów ognia, ten sam, który pewnego dnia połknął Mojżesza aż po jego obrzezany członek.
I Kecef, jeden z pięciu aniołów zagłady, których Aaron musiał zamknąć w Przybytku, by nad nimi zapanować.
Obaj, bez cienia lęku, zapuścili się w cuchnący obłok. Wylądowali w samym środku miasta, zdziwieni (choć byli przecież na to przygotowani), jak bardzo gęsta jest owa ciemność. Nigdy jeszcze takiej nie widzieli! Wszystko zdawało się poczwórnie ciężkie – skrzydła ciążyły ptakom niczym ołów, a w gęstym powietrzu trudno było unieść nogę, by uczynić choć krok. Ludzie mają tę właściwość, że odciskają na swym otoczeniu piętno, przekazując mu własne zeszpecenie.
– To potworne! – rzekł Af.
– Cóż za obrzydlistwo! – rzekł Kecef.
Ruszyli w drogę.
Na ulicach czołgali się młodzi i na oko zdrowi ludzie, niezdolni do utrzymania własnego ciężaru. Palili hasz, trzymając między kolanami żebracze miseczki. Pod rozchełstanymi, sztywnymi od błota ubraniami Widać było prowokujące tatuaże, które zmieniały ich ciała w żywe afisze. Bezkształtne samice powolnie kołysały obleczonymi w pstrokate szmatki tyłkami. Kosmaci samcy podrygiwali, potrząsając obwisłymi cyckami i opiętymi w kalesony genitaliami. Jakiś otyły i nieogolony karzeł, ciężki jak sztaba ołowiu, wyciągał do przechodniów rękę z obrazkami, na których splątane pary kopulowały w dziwacznych pozycjach.
Cały ten orszak sunął ulicą, z trudem podnosząc nogi, niczym we śnie. Wycieńczeni ludzie, niektórzy pozbawieni nosa, wystawili na widok publiczny swoje wrzody i wrzaskliwie domagali się prawa do propagowania własnego stylu życia.
Rada miejska powitała ich z szacunkiem na schodach ratusza i pośpiesznie zajęła się ich postulatami.
W gimnazjonach całe grupki sklejały się z sobą na kształt winnych gron – od przodu, od tyłu, od dołu, od góry i z wszystkich stron równocześnie, licząc głośno i wyraźnie różne pozycje, w których można dokonać owego podstawowego aktu połączenia ciał. Pod portykami młodzi, nadzy chłopcy rywalizowali o palmę pierwszeństwa, dokonując wiadomych pomiarów.
Nad brzegiem kloacznych dołów jeszcze nie w pełni rozkwitłe, ale już ciężarne dziewczęta za pomocą żelaznych haków wyrywały ze swych wnętrzności płody i wrzucały je do ścieku.
Af i Kecef mieli już dość tego widoku. Odlecieli.
Po powrocie złożyli raport aniołom- rzeczoznawcom (w znakomitej większości wywodzą się oni spośród Tronów), którzy stwierdzili, że miasto zostało dotknięte rakiem ego. Ego to ludzki narząd, o którym my, anioły, nie mamy pojęcia. To on pozwala im odróżniać dobro od zła (najczęściej dość lekkomyślnie) i sprawia, że Ojciec kocha ich bardziej niż nas.
Jednak ego często ulega degeneracji i rozrasta się do potwornych rozmiarów. Na nieszczęście, ten rak nie był śmiertelny – rozdęcie ego nie może go unicestwić, a co za tym idzie, sprawia, że rak rozrasta się w nieskończoność. Ludzka wspólnota, pełzająca wśród tych wszystkich wydzielin i nurzająca się z rozkoszą we własnych wydalinach, w końcu powinna się w nich utopić.
Ale jednostki, z oczami zamglonymi rozpusta, z rozmiękczonymi mózgami i rozcieńczoną krwią, wciąż jeszcze nosiły w głębi jestestwa niezniszczalne ziarno Boskiego planu, niczym żarzący się węgiel. Zgodziwszy się z wnioskami raportu Afa i Kecefa, rzeczoznawcy zalecili natychmiastową interwencję.
Naturalnie, przeprowadzono śledztwo weryfikujące. Trzeba było sprawdzić, czy same ofiary naprawdę nie mogą podjąć działań uzdrawiających. Może zostało kilka osób mniej unurzanych w tym bagnie i z nostalgią wspominających świat, w którym nieopanowany rozrost ego nie był jedyną receptą na życie?
Może znajdzie się choć jeden człowiek na tyle czysty, by zapoczątkować proces zdrowienia? Skonsultowano się w tej kwestii z pewnym sprawiedliwym o imieniu Abraham, jednak on, mimo najlepszych chęci, nie znalazł w owym mieście nawet dziesięciu istot ludzkich zdolnych do zbawienia całej wspólnoty.
Sprawa potoczyła się więc innym torem. Wmieszali się aniołowie z chórów cnót i panowań. Przestudiowano wszystkie raporty – główne i poboczne. Wszak mówi się, że „młyny Boże mielą powoli, ale dokładnie”.
W końcu, pewnego pięknego dnia, Af i Kecef zostali wezwani przed oblicze Jego Wysokości Michała, który w naszych służbach kieruje Wydziałem Akcji i Interwencji.
– Zatankujcie do pełna współczucie – polecił – i wróćcie do miasta.
– Na czym polega nasze zadanie?
– Dowiecie się na miejscu.
Na miejscu sytuacja uległa zmianie. Na gorsze. Nawet stąd wszyscy widzieliśmy, że obłok zrobił się jeszcze bardziej czarny, ale dopiero tam, na dole, można było ocenić ogrom nieszczęścia Sodomy. Mieszkańcy miasta od dawna już wyczerpali repertuar przyjemności, które choć nie zawsze są dozwolone, to jednak pozostają w zgodzie z naturą. Postanowili więc naruszyć jej porządek, pogwałcić ją i nadużyć na wszelkie możliwe sposoby.
Potem znaleźli straszliwe upodobanie w obrzydliwości. W końcu, doszli do ostatniego stadium rozwiązłości, którym jest okrucieństwo.
Af i Kecef dotknęli stopą ziemi o zmierzchu. Uliczki tonęły już w ciemnościach, podczas gdy kominy wciąż jeszcze były różowe. Aniołowie maszerowali wyniośle, a ich skrzydła lśniły czystym srebrem. We wszystkich mijanych przez nich spelunkach rozgrywały się sceny miłosne.
Cóż za karykatura! Istoty te używały siebie wzajemnie bez opamiętania i odpychały się ze złością z powodu wzajemnego pożądania.
Prawdziwa miłość to relacja, to dystans. Tu była ona sklejeniem, zespoleniem i splątaniem ciał – trzydziestosześciogłową bestią. W nozdrza podróżników z innego świata uderzał odrażający smród.
Aniołowie doszli do głównego placu. Na ich widok szmer przebiegł miastem – oto do Sodomy przybyły bezbronne rajskie ptaki!
Mieszkańcy wszelakich płci stłoczyli się na progach domów i balkonach, a w ich wygłodniałych oczach i płynnych gestach, którymi odrzucali w tył długie włosy, można było wyczytać to samo pożądanie. Uskrzydlone istoty, kroczące przez zakurzone ulice, były obietnicą czegoś zupełnie nowego, a przecież rozpusta jest tak monotonna, że każda nowość jest zdolna ożywić nawet najbardziej otępiałe zmysły. Dopaść tego, co nieuchwytne, zapanować na tym, co wolne – oto wyzwanie, które rozbudza apetyt, nawet gdy jest się juz nasyconym.
Sodomici ruszyli ku przybyszom.
Tu na scenę wkracza pewien pijaczyna.
Ludzie mają skłonność do nadużywania wszelkich dobrych rzeczy, w tym także wina, które Pan im dał, by – jak mówi Psalmista – rozweselało ich serca. Diabły szybko się w tym połapały i nabrały zwyczaju ukrywania się w bukłakach i butelkach. Dzięki temu fortelowi często udaje im się napytać ludzkości biedy.
Jednak ludzie są tak dziwnie ukształtowani, że za ich przyczyną nakładają się niekiedy na siebie dwa zła, by w efekcie dać jedno dobro. Nie wiadomo dokładnie, co tego dnia stało się Lotowi, poza tym, że wypił sporo za dużo, dzięki czemu dostał napadu gościnności. I gdy w głębi ulicy ujrzał dwóch nieznajomych, naszła go chętka, żeby ich do siebie zaprosić. Wyszedł więc z szynku. Nie zataczał się – przeciwnie, dreptał ku nim drobnym kroczkiem, z głową przekrzywioną, półotwartymi, brudnymi ustami, rozchełstany i rozsiewający zapach porzeczek.
– Panowie, jaśni panowie… Uczyńcie mi honor… w moje skromne progi. .. lepsze niż gospoda. .. wasz dom jest moim domem. .. to jest, chciałem powiedzieć: mój dom jest waszym do- mem. ..
Popatrzyli na niego, powściągając nazbyt wielki blask swoich oczu.
– Ależ nie trzeba. Nazbyt pan uprzejmy.
On jednak nalegał.
– Chyba przyda się wam dobra kąpiel po długiej podróży? Jutro ruszycie dalej, gdy tylko zechcecie.
No cóż, wiecie, jak to z nami jest – nie możemy odmówić, kiedy szczerze proszą.
Af i Kecef zaszli więc pod dach owego człeka, który zapewne nie był sprawiedliwy (w przeciwnym wypadku, Abraham z pewnością by nam o tym powiedział), ale w którym dobro jeszcze nie całkiem wygasło.
Tłum, dyszący ochotą zabawienia się z aniołami, musiał na razie obejść się smakiem. Lot zamknął drzwi na klucz, zasunął sztaby i zabarykadował bramę -nigdy dość ostrożności, gdy bierze się za kogoś odpowiedzialność. Na stole, pokiereszowanym przez kilka pokoleń rodu Lota, płonęła lampka oliwna. Parowała stojąca na nim zupa grochowa, w której pływały obrzynki chleba. Rodzina stłoczona była wokół stołu. Lot perorował, jego małżonka rzucała gościom ciekawe spojrzenia, a dwie nieco gapowate córki – jedna z łuszczącym się lakierem na paznokciach, a druga z wargami pomazanymi tanią barwiczką – tęsknym wzrokiem patrzyły na swych kawalerów; dwóch otyłych młodzieńców, którzy od dzieciństwa słysząc w kółko o rozpuście, całkiem stracili na nią ochotę i przychodzili tu jedynie po to, żeby napchać sobie kałduny na koszt starego Lota.
Czuło się tu ciepło i wilgoć… Coś, co ludzie nazywają rodziną. Mają oni swoje sekrety, które dla nas na zawsze pozostaną niedostępne. Po kolacji adoratorzy, którzy zamiast adorować, głośno bekali, poszli do domu, gości położono na siennikach, małżonkowie udali się do swego pokoju, a córki do swego. Pogaszono światła.
Na zewnątrz zaś trwało święto – niebezpieczne święto, które lada moment miało przerodzić się w szaleństwo. Przez szpary okiennic wdzierało się światło kolorowych lampionów, barwiąc biel pościeli łamiącymi się plisami. Pomruk Sodomy wznosił się coraz głośniej.
Aniołowie nie spali. Af, oparty plecami o poduszkę, patrzył prosto przed siebie oczami płonącymi niczym błękitne, rozżarzone węgle. Kecef utkwił oczy w suficie. Rozmyślali nad losem swego gospodarza. Rak ego nie całkiem go jeszcze przeżarł. Liczne grzechy zostały odkupione gościnnością. Trzeba było zatem uchronić go od losu, jaki miał się stać udziałem jego krajan.
Zaskrzypiały drzwi. Do pokoju wchodzą dwie dziewczyny w koszulach nocnych. Trzymają się za ręce i chichoczą. Jedna wkłada palec do buzi, druga idzie tanecznym krokiem. Ich włosy zostały skropione tandetnym pachnidłem.
– Panowie nie śpią? My, małe dziewczynki, boimy się ciemności.
Obie parskają głupkowatym śmiechem.
Aniołowie spoglądają na nie bez wyrazu. — Możecie sobie wybrać – mówi odważniejsza z nich. – Nam jest wszystko jedno. Obaj jesteście śliczni.
Musimy z tym skończyć. To się już staje groteskowe.
Położyły się na dywanie.
Rzecz sama w sobie nie była niemożliwa. Dowodzi tego rasa olbrzymów, będąca potomkami aniołów i ludzkich córek. Jako hamulec mogła, rzecz jasna, zadziałać moralność i lojalność względem gospodarza. Prawdziwym powodem była jednak litość – nasza anielska litość, której towarzyszy szacunek, podczas gdy litość ludzka jest zaprawiona pogardą. Te wijące się na podłodze samice, żebrzące i ofiarujące same siebie, stanęły na granicy upodlenia.
Aniołowie kary pragnęliby wziąć je w ramiona niczym płaczące dzieci, poskładać je w całość jak zepsute lalki i nauczyć je miłości – tak, właśnie miłości.
– Musicie się nauczyć szanować same siebie – rzekł Af, sztywny jak płomień.
– I szanować innych – dorzucił Kecef, parząc niczym lód.
– Pudło – stwierdziła jedna z dziewcząt. – Zabierajmy się stąd.
– Chyba żartujesz – odparła druga z sióstr. – Kiedyś musimy z tym skończyć. To się już staje groteskowe.
– Masz rację – zgodziła się pierwsza siostra.
– Mam prawie piętnaście lat, a ty skończyłaś czternaście. Panowie, jesteście pewni? Nasi adoratorzy do niczego się nie nadają, nie odróżniliby dziewczyny od pnia drzewa. A ojciec nie pozwala nam wychodzić z domu. Przecież nie możemy tak dłużej żyć! – zakończyła płaczliwie.
Aniołowie potrząsnęli głowami, a nikt nie potrząsa głową w sposób bardziej ostateczny niż anioł.
W tym momencie hałas z ulicy przybrał na sile, a drzwiami wstrząsnął łomot. Wydawało się, że cała Sodoma zgromadziła się przed domem Lota. Tłuszcza dyszała żądzą rozdziewiczenia.
— Ciekawe, jak będą wyglądali bez piórek – ryknął jakiś głos z tłumu.
Na dole odbywał się festiwal już nawet nie rozwiązłości, ale gniewu. Drzwi nie chciały ustąpić, a to doprowadzało tłum do wściekłości, z której czerpał on prawdziwą rozkosz. Podstawę ludzkiej wrażliwości i cywilizacji stanowi wszystko, co zakazane. Trudno to zrozumieć nam, aniołom. My jesteśmy strumieniem. Oni są tamą.
Ci na dole krzyczeli, zdzierając sobie gardła, kaleczyli sobie pięści o zamki, łamali paznokcie na rynnach, obnażali się, rozdzierali szaty, ciskali się na wszystkie strony, a trzymane w rękach lampiony kołysały się frenetycznie, rzucając na tłum plamy różnobarwnego światła. Podczas kolacji Lot również sporo wypił i teraz na jego gościnność nałożyła się jeszcze pewna wojowniczość, z której czer- pał wielką satysfakcję. Z wysokości swego balkonu zawieszonego nad głowami tłuszczy wykrzykiwał do sąsiadów:
– Chcecie moich gości? Nie dostaniecie ich! Są pod moją opieką, opieką Lota, syna Lota! Żeby ich chronić, nie cofnę się przed niczym. Zobaczycie!
I pobiegł po łuk i strzały.
– Nie wystawiaj się, panie, z naszego powodu na niebezpieczeństwo – rzekł do niego Af. – Tak naprawdę, nic nam nie grozi.
– Gościnność rzecz święta — odparł Lot. — Taka słabość się po mnie nie pokaże.
Kecef zdumiał się bardzo: – A zapewniono nas, że nie ma w Sodomie ani jednego sprawiedliwego.
– No bo nie ma! — odrzekł Lot.
– Jesteś ty.
Lot roześmiał mu się prosto w nos.
– Ja? Sprawiedliwy? Od razu widać, że przybyliście z bardzo daleka.
Nagle, patrząc na swoje roznegliżowane córki, spochmurniał.
– Wiem, co to powinność. Jesteście moimi gośćmi. Ot, co.
Wrócił na balkon i wystrzelił świszczącą strzałę ponad głowami tłumu miotającego się u jego stóp. Tego tylko było trzeba rozwydrzonej tłuszczy – nieskuteczne ciosy doprowadziły histerię do apogeum. Nie zważając na ciężar swych ciał, ludzie zaczęli wznosić z nich cyrkowe piramidy, przesuwając się chwiejnie w stronę balkonu. Jakaś banda obojnaków zerwała balustradę z brązu i szykowała się do forsowania drzwi. Grupka lesbijek niosła naręcza chrustu i słomy.
— Mężu mój – zakrzyknęła żona Lota, stając za jego plecami. — Chcesz, żeby posiekano nas na kawałki z powodu tych dwóch cudzoziemców? Otwórz drzwi! Przecież oni mogą być nawet Żydami lub Gomorejczykami!
Córki Lota siedziały w kącie pokoju przerażone i zachwycone. Wreszcie w ich życiu zaczęło się coś dziać. Z podziwem patrzyły na ojca, którego pijaństwo wynosiło na szczyty heroizmu.
W istocie, Lot oczami duszy widział już swoją zgubę, ale było mu to zupełnie obojętne. Niech pękną drzwi! Niech spłonie dom! Sam gotów był zginąć, byle tylko uratować tych dwóch cudzoziemców. Kiedy najbliższa ludzka piramida zaczęła się kołysać na jego wysokości, a jarmarczny wojownik usadowiony na ramionach swych towarzyszy splunął mu w twarz, Lot krzyknął:
— Stójcie!
– Pochwycił za włosy swoje córki i wyciągnął je na balkon.
– Czego chcecie? Młodości, świeżości, dziewictwa? No to macie! Są wasze! Ale wara od moich gości!
To było doprawdy śmieszne. Ten stary pijak, którego za chwilę mieli usmażyć w jego własnym domu, ofiarował im okup w postaci owoców swoich lędźwi. Cała Sodoma ryknęła bezlitosnym śmiechem.
– Co ty sobie myślisz? Twoje córki też weźmiemy. I twoją żonkę – dla trędowatych.
Do tej pory aniołowie nie poruszyli się i nie przemówili ani razu. Bez trudu mogli unieść się ku niebu i odlecieć do gwiazd. Nie na tym jednak polegało ich zadanie. Rozochocony tłum ryknął:
– Do kotła z aniołami!
Och, jak pociągająca była ta szczególna zwierzęcość! Anioł szeleszczący skrzydłami, cały w nastroszonych piórach – o ileż wspanialej byłoby dosiąść jego zamiast kozy! Drzwi zaczęły pękać pod naporem ciosów. Płonęły wiązki chrustu. Wojownik z piramidy uczepił się już rękami poręczy balkonu.
– Moje oczy! Tysiąc głosów – jeden okrzyk.
Wystarczyło, by Kecef uniósł dłoń i uwolnił jedną trylionową cząstkę zamkniętego w niej światła. Piramida zawaliła się w jednej chwili i mieszkańcy Sodomy kręcili się teraz w miejscu, zatykając sobie rękami oczodoły, potykając się, obijając o siebie na- wzajem, upadając na ziemię, gryząc jedni drugich oraz samych siebie, rozpaczliwie otwierając usta i napełniając je walającymi się w rynsztoku odpadkami.
Gdy oczy są martwe, pozostaje w nich tylko nienawiść, jeśli w ciemności ludzkiego wnętrza nie otworzą . się inne oczy, niczym na ogonie pawia. Tacy są ludzie.
Af i Kecef nie mogli już tego znieść. Zapłakali. Każda z tych istot, godzinę wcześniej zespolonych w dzikich uściskach, dających sobie wzajemnie rozkosz, drapiących swe ciała w akcie pieszczoty i rozdających sobie ukąszenia w miejsce pocałunków, krzyczała teraz „Moje oczy!”. Żadna nie zakrzyknęła, choćby raz jeden: „Twoje oczy!”
Tak, bez wątpienia. Rak ego toczył tych ludzi stworzonych na obraz i podobieństwo Boga. Co za nieszczęście! Z anielskich oczu trysnął słony potok i spłynął na ziemię, roznosząc po niej nieskończenie słoną Bożą sól. W mgnieniu oka mieszkańcy Sodomy pobieleli i zamienili się w kamień — pochyleni lub wyprostowani, klęczący, zwinięci w kłębek lub pochwyceni w pełnym biegu, z ramionami uniesionymi, otwartymi ustami. . .
A gorące łzy obu aniołów tryskały na ziemię, niczym cztery niewyczerpane fontanny. Zasłaniając oczy łokciem, Lot krzyknął:
– Cóż nam niesiecie, przybysze?
Af odpowiedział mu przez łzy: — Gniew Boży.
Kecef dorzucił: — Boże współczucie.
Af zaś rzekł: — Kiedyż wreszcie ludzie pojmą, że to jedno i to samo?
Na niebie pojawił się księżyc. Sodoma lśniła bielą – delikatną, kosmatą i krystaliczną. Potem zerwał się wiatr i powietrze napełniło się drobnym pyłem. Lekkim, bardzo lekkim. W Sodomie niemal całkowicie wróciła przejrzystość. Zniknął cały ciężar.
Af ujął Lota za rękę, Lot wziął za rękę żonę, Kecef chwycił dłonie córek. Wszyscy wyszli z miasta.
Idąc, aniołowie powtarzali: „Nie otwierajcie oczu, nie odwracajcie się, nie patrzcie”, gdyż dobrze wiedzieli, co grozi tym, którzy przyglądają się Bożemu współczuciu. Lot, który zupełnie otrzeźwiał, był milczący i posłuszny.
Córki, urzeczone przez prowadzącego je anioła, także podporządkowały się bez słowa. Natomiast żona Lota rozmyślała o tym, jak trudno będzie zacząć wszystko od nowa na obczyźnie. Zawsze była przywiązana do Sodomy, która miała wprawdzie swoje wady, ale przecież była jej domem. Tak naprawdę, wcale nie pochwalała drastycznych środków, jakie przedsięwziął Bóg, by oczyścić miasto. Nagle przypomniała sobie o małym kociołku, który był jej szczególnie drogi, i bez którego nie mogła przecież gotować. Wyrwała dłoń z ręki męża:
– Poczekaj chwilę, muszę tylko wrócić po. ..
Obróciła się na pięcie i otworzyła oczy. Był ranek. Przed nią rozciągała się olśniewająca pustynia. Sponad niej unosiła się mgła – to parowała woda z anielskich łez. Trzeszczały pokryte warstwą soli palmy. Na ziemi leżała przyobleczona w sól lalka. W oddali słychać było poświstywanie północnego wiatru. Słońce, wyglądające niczym biały dysk, ledwie widoczny poprzez sklepienie z chmur, tworzyło tęcze w niezliczonych pryzmatach. W powietrzu unosił się słony pył. Oczy żony Lota pochwyciły go w locie niczym dwa wiry. Nie miała nawet czasu krzyknąć. Była już tylko słupem soli.
Vladimir Volkoff CARSKIE SIEROTY Str. 183 i nn. Cz IV.
[koniec kwietnia 1917 roku, St. Petersburg md]
Pułkownik gwardii Bazyl Psarski nie żywił najmniejszego szacunku dla inteligencji politycznego emigranta Uljanowa, znanego pod pseudonimem Lenin.
Wiedział, że to typ niezdolny do zrozumienia Hegla oraz dyskutowania z kimkolwiek bez dawania odczuć rozmówcy, że go traktuje jak zwykłe gówno, człowiek pasjonujący się Rocambolem, a za nie mający Dostojewskiego, kiepski szachista i facet nie umiejący przegrywać, odznaczający się niezwykłą łatwowiernością. Psarski osobiście manipulował czterema współpracownikami Lenina – Gurowiczern, Czernomazowem, Malinowskim (którego Lenin przedstawił jako swojego kandydata do Dumy) oraz Żytomirskim (tego ostatniego wódz rewolucji uczynił odpowiedzialnym za sprawy finansowe) [ Wszyscy czterej byli agentami Ochrany].
Z drugiej jednak strony, pułkownik miał najwyższy podziw dla siły woli tego indywiduum, dla jego bezwzględności, oportunizmu i dążenia po trupach do celu. Charakterystyczna dla Lenina niezdolność do przyjęcia, choćby na sekundę, punktu widzenia swych przeciwników, czyniła z niego polityka, którego nic nie mogło powstrzymać.
Psarski o Leninie wiedział wszystko. Zarabiający sto lub dwieście rubli za artykuł, ów wielki obrońca proletariatu płacił swojej sprzątaczce dwa i pół rubla miesięcznie. Ten wielki teoretyk marksizmu widział w Kapitale „nie dogmat, ale podręcznik działania”. Ten wspaniały dobroczyńca ludzkości uważał, że „w marksizmie nic nie podlega krytyce, a jedyna możliwa odpowiedź na krytykę to: walić w pysk”. Jako szef partii był zdania, że każdy organizm wzmacnia się „poprzez oczyszczanie”. Uważał też, że upadek rewolucji w 1905 roku był winą chłopstwa, które spaliło wówczas tylko dwa tysiące pałaców, podczas gdy należało spalić „piętnaście razy tyle”. Za najlepszy środek perswazji miał terror.
Natomiast Lenin niewiele wiedział o Psarskim – ot, na wskroś lojalny, przebiegły oficer Ochrany, jeden z tych, których należałoby jak najszybciej się pozbyć. Chyba, że. ..
– Siadajcie, pułkowniku. W czym mogę wam pomóc? ]
Chichocząc głośno, łysy i brodaty karzeł o grubych i ruchliwych brwiach przysunął swoje krzesło do krzesła gościa. Tak właśnie lubił rozmawiać: nos w nos, śmiejąc się bez przerwy. Jednocześnie uważnie obserwował podłużną czaszkę, na której jasne włosy zaczynały już się przerzedzać, czuj ne oczy patrzące z głębokich oczodołów, ostry nos, usta wzięte w nawias pionowych zmarszczek i wydłużoną szczękę wszystko to stworzone do wrodzonej chudości, a jednak przyprawione niewielką ilością tłuszczyku, jakby jego właściciel, pomny rady Szekspira („Strzeżcie się chudych”), postanowił nieco się zaokrąglić, by wzbudzać zaufanie. Gość ubrany był po cywilnemu, w ciemnoszary garnitur o angielskim kroju. Czarny kapelusz pilśniowy położył koło nóg krzesła, wcześniej włożywszy do niego szare rękawiczki. Zgolił wąsy, co w przypadku oficera już samo w sobie było przebraniem.
W końcu Lenin usiadł. Jego stopy ledwo dotykały ziemi, a dłonie zacisnęły się na krawędzi siedzenia.
– Mam nadzieję – zaczął żeby przełamać lody, ale także po to, żeby pokazać, kto tutaj rządzi – mam nadzieję, że nie lubicie dmuchać ludziom dymem w nos.
Ruchem głowy wskazał na wiszącą na ścianie tabliczkę z napisem: PALENIE WZBRONIONE.
– Nie przyszedłem tutaj palić – spokojnie odparł Psarski, jakby chciał dać do zrozumienia, że wybacza gospodarzowi brak manier. Przyszedłem bo znam pańskie tezy kwietniowe i sądzę, że może pan być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
– Moje służby wywiadowcze nie dysponują takimi środkami jak wasze i wiem o was niewiele – przyznał Lenin, dając jednocześnie do zrozumienia, że ta niewiedza nie ma większego znaczenia. – Ale jeszcze przedwczoraj mówiono o was jako o bezwzględnym monarchiście i zagorzałym zwolenniku samowładztwa. Czyżbyście zmienili zdanie? W końcu nawet pułkownik gwardii jest w stanie wyczuć, skąd wiatry wieją. W takim razie, powiedzcie, co macie do sprzedania, a ja powiem, czy to kupię. Znacie moją dewizę: kto kogo pożre?
– Znam pańską dewizę i nawet się z nią zgadzam. I pozwólcie mi powiedzieć, Włodzimierzu Iljiczu, że gdyby monarchia dała mi taką władzę, to zjadłbym pana w kaszy. Niestety, jedynowładztwo ma swoje zalety i wady, a opierając się na rodzaju moralności, która z kolei opiera się na religii, dysponuje ono, niestety ograniczonymi środkami. W tej chwili, gdybym zadał sobie trochę trudu, może i mógłbym pana zniszczyć, bo pańska rewolucja socjalistyczna jeszcze nie jest zakończona i wciąż są oddziały wierne Rządowi Tymczasowemu, ale szczerze mówiąc. .. nie mam ochoty. Zniszczyć pana, a co w zamian? Błazen pokroju Kiereńskiego, który twierdził, że przekształcenie wschodniej autokracji w nowoczesną republikę wymaga czasu, zatem on potrzebuje na to co najmniej sześciu tygodni?
– Zaczynacie mnie zaciekawiać, pułkowniku.
– Pan natomiast rzucił dwa hasła: „Natychmiastowy pokój” i „Ziemia dla chłopów”. Żadne z nich nie jest szczere. Jeśli chodzi o pokój z Niemcami, to zawrzecie go, żeby mieć wolne ręce, ale zerwiecie natychmiast, gdy rewolucja zwycięży. Co zaś do ziemi, to owszem, rozdacie ją mużykom jedną ręką, by za chwilę drugą ręką dokonać kolektywizacji. A ponieważ chłopi tego nie zaakceptują, zmiażdżycie tę grupę społeczną, zresztą bez większych wahań, bo wasz alians z sierpem jest tylko chwilowy – tak naprawdę liczycie wyłącznie na młot. Nie muszę pana pytać, czy mam rację. .. Wystarczająco dużo się pana naczytałem. Musi pan jednak przyznać, że to Stołypin wymyślił ową „ziemię dla chłopów”. A „natychmiastowy pokój”. .. No, cóż, car powinien był go zawrzeć już w 1915 roku, przynajmniej część naszych elit byłaby wciąż przy życiu. Z tymi dwoma hasłami monarchia utrzymałaby władzę w Rosji przez następne tysiąclecie, bo w tym programie nie ma niczego, co by naruszało jej podstawy. Przeciwnie, lud powiedziałby: nasz car woli Rosjan od cudzoziemców, daje nam ziemię naszych panów… Podejrzewam, Włodzimierzu Iljiczu, że musiałby pan wtedy poszukać sobie pracy jako nauczyciel u jakiegoś nowobogackiego.
Włodzimierz Iljicz wstał i wsunął dłonie pod pachy. Chodził po pokoju, ruszając łokciami jak kikutami skrzydeł. Nie był przyzwyczajony by ktoś do niego mówił tym tonem.
– Czego więc chcecie, pułkownika? A raczej, co macie do zaproponowania? Bo czego chcecie wy zdrajcy wiem doskonale. Nie jesteście jedyni. Mam pełne kieszenie generałów. Pieniądze, władza, bezpieczne życie. .. Ale muszę przyznać, macie nosa. Dobrze wyczuliście, że te pajace nie przetrwają nawet pół roku, gdy my tymczasem. ..
– Zgadza się. Jesteście jedyni, którzy mogą utrzymać się przy władzy. Bo przychodzicie z programem, który ma tylko dwa punkty i może się wyłącznie podobać, i ponieważ jesteście zdeterminowani A ta determinacja oznacza, że gdy wybieracie cel, gotowi jesteście zrobić wszystko, by go osiągnąć. Nie prawie wszystko. Wszystko.
– Coś mi się zdaje, pułkowniku, że jesteśmy do siebie podobni. Wy i ja – powiedział Lenin, zatrzymując się nagle.
– Może to niezbyt pięknie wygląda w przypadku kogoś wierzącego. .. bo przecież jesteście wierzący, nieprawdaż? W każdym razie wasz stopień o tym świadczy. . . Mimo to widzę między nami znaczne podobieństwo. .. Krótko mówiąc, jesteście gotowi oddać do dyspozycji partii socjaldemokratycznej o zabarwieniu bolszewickim waszą wiedzę agenta Ochrany? Wiedzę i kartoteki, jak sądzę, z nazwiskami agentów, których do nas wprowadziliście? Bo bez tych nazwisk, sami rozumiecie. ..
Zrobił wymowny grymas. Nawet stojąc, nie był wiele wyższy od siedzącego Psarskiego.
Tymczasem Psarski, zdając sobie sprawę, że stawką w tej grze było nie tylko jego życie, ale i, w jakiejś mierze, przyszłość Rosji, przyglądał mu się flegmatycznie. W obecnej sytuacji ten człowiek wydawał się jedynym, który mógł odtworzyć państwo rosyjskie. Cóż to jednak za upokorzenie dla Rosji, by rolę tę odegrał ów niedouczony adwokacina o podejrzanej proweniencji!
– Gdybym wam oddał moje kartoteki, Włodzimierzu lljiczu, bardzo słusznie uznałby mnie pan za idiotę, grzecznie mi podziękował i kazał jakiemuś pijanemu marynarzowi dźgnąć mnie w plecy. Owszem, mam kolegów, którzy wciąż jeszcze przechowują dokumenty i życzę panu udanego polowania, kiedy już się pan dorwie do szaf na Fontance. Z moich papierów została tylko sadza. Wszystko spłonęło. No, poza tym, co mam w głowie, i dzięki czemu mogę teraz panu złożyć pewną ofertę, która może przynieść pożytek całej naszej trójce.
– Trójce?
– Tak, Rosji, panu i mnie.
– Naprawdę, podobacie mi się. Będę potrzebował porządnego wywiadu. Mam już nawet kandydata na szefa – to polski szlachetka, bardzo zapalony do roboty, ale wy, wy to co innego, wy jesteście zawodowcem. Mogę was wziąć najpierw na próbę, jeśli chcecie.
Psarski uśmiechnął się.
– Myli się pan, Włodzimierzu Iljiczu. Z pańskiego punktu widzenia, wcale nie jestem zawodowcem, a w moim wieku za późno na szkolenie. Opowiem panu pewną historię. ..
Chcecie może herbaty? przerwał Lenin.
– Z przyjemnością.
Lenin szczeknął krótko:
– Nadia, herbata!
I usiadł ponownie, sprawiając wrażenie (udawane zapewne), że płonie z ciekawości. To było jak swoisty rytuał. Niektórym proponowano herbatę, innym zaś nie – w zależności od przebiegu rozmowy. Nawiasem mówiąc, w herbacie serwowanej po rosyjsku (osobno esencja i osobno wrzątek) można było łatwo przemycić truciznę. Drzwi do gabinetu się otworzyły i weszła odrażająca kobieta z tacą, na której niosła samowar, imbryk, cukierniczkę, szczypczyki do cukru filiżanki i małe ciasteczka. Zniknęła też zaraz bez słowa, wychodząc – ostentacyjnie na palcach.
W ostatniej chwili, w geście nieco spóźnionej uprzejmości, Lenin postanowił obdarzyć owo monstrum imieniem i nazwiskiem:
– To Nadieżda Konstantinowna Krupska.
Gdy to mówił, widać już było tylko obfity tyłek przedstawionej, tarasujący drzwi. Bazyl powściągnął cisnący mu się na usta uśmiech i wrócił do tematu:
– Otóż miał pan wielką admiratorkę, Elenę Dmitriewną Stasową, wielką damę, nawiasem mówiąc. Pewnego dnia aresztowano ją za działalność antyrządową. Osobiście ją przesłuchiwałem. Wie pan, co mi powiedziała zaraz na wstępie? „Nie mam zwyczaju rozmawiać z kimś, kto mi nie został przedstawiony”. Co by pan zrobił na moim miejscu? Baty na goły tyłek damulce, aż by zmieniła ton. I miałby pan rację. Tylko że, wie pan, tego rodzaju metody były zabronione. Nie, nawet nie to, że zabronione, bo przecież zawsze można zakaz obejść, one były nie do pomyślenia. Nawet – jeśli ręce nas świerzbiły. Możecie nas oskarżać o różne rzeczy, ale nigdy o tortury. Nie przyszłoby nawet panu do głowy, że moglibyśmy kogoś torturować. To był zupełnie inny świat od tego, który właśnie zaczynacie budować. My, być może, nie wierzyliśmy w te wszystkie pseudo-prawa człowieka wydumane przez rewolucję francuską, ale mieliśmy – według mnie, często niesłusznie – szacunek dla człowieka. Obojętnie, jakiego. Nie mówię, że nie stosowaliśmy kar cielesnych. Ale to były kary dla winnych, a nie metody śledcze. Dlatego też, sam pan widzi, że wytresowany w takiej szkole, nie mógłbym być wam przydatny na czele organizacji, która będzie stosowała bardzo poważne środki perswazji. Więc niech pan lepiej zatrudni swojego Feliksa Edmundowicza – bo to o nim, zdaje się, pan mówił przed chwilą? Słyszałem, że niektórzy ludzie bardzo szybko uczą się tych metod, jeśli tylko dostarczy im się odpowiednią liczbę królików doświadczalnych.
Zapadła cisza, w czasie której obaj mężczyźni – najpierw gość, a potem gospodarz nalali sobie niemal czarnej esencji i wrzątku. Lenin wziął trochę cukru, Psarski nie – w końcu te niewinnie wyglądające bryłki mogły być znaczone. Lenin skrzyżował ramiona.
– A więc?
– Powiem panu, Włodzimierzu lljiczu, jaka jest moja ocena sytuacji. Miał pan przebłysk geniuszu, używając słowa „rady”, które właściwie nic nie znaczy, a które wzbudza taki entuzjazm. A wokół nikogo, kto mógłby się z panem równać. Rząd Tymczasowy. . .
– To szambo _ dopowiedział Lenin, który lubił metafory skatologiczne.
– Mienszewicy. ..
– Tancerki z wodewilu.
– Republikanie? Tchórzliwi legaliści. Bez znaczenia.
– A więc uważa pan, że już wygraliście?
Krzaczaste brwi Lenina uniosły się pytająco.
– Niech pan przyzna – ciągnął Bazyl Psarski – sam był pan zaskoczony, z jaką łatwością carski reżim odszedł w niebyt. Ale to dlatego, że on wcale nie odszedł W niebyt. Cały front jest jeszcze wierny cesarzowi, żydowska finansjera jeszcze nie zrezygnowała z popierania reżimu, który jej gwarantuje stabilizację, lud na wsi pozostaje fundamentalnie monarchistyczny i prawosławny, a dziesiątki generałów i tysiące oficerów gotowych jest stanąć przeciw wam, jeśli tylko car odwoła abdykację, która, tak czy inaczej, jest nielegalna i bezpodstawna. Gdybym teraz oświadczył, że nie jestem już Rosjaninem, to jeszcze mogłoby mieć jakiś sens, ale gdybym stwierdził, że przestałem być mężczyzną. . .? Albo, żeby być bliższym natury rzeczy, ujmę to inaczej: skoro namaszczenie cara jest aktem tak fundamentalnym jak obrzezanie, to czy, będąc obrzezanym, mógłbym nagle oświadczyć, że nim nie jestem? Car jest carem, czy tego chcecie czy nie. Czy on tego chce, czy nie.
– Do czego właściwie zmierzacie?
– Do tego, że w najbliższych miesiącach Rosja będzie kipiała od spisków, których celem będzie nie tyle uwolnienie cara, ile zmuszenie go, by z powrotem przejął władzę. I wystarczy, że wraz z nią przejmie także pański program: „natychmiastowy pokój” i „ziemia dla chłopów”, a zostaniecie zmieceni z powierzchni ziemi równie definitywnie, jak to sami zamierzacie uczynić z pajacami z Rządu Tymczasowego. Tak, wiem, że dysponuje pan bandą pijanych żołdaków, którzy są straszakiem na burżuj ów, ale wie pan równie dobrze jak ja, że jeden porządny regiment, sprowadzony z frontu w imieniu cara, zetrze was na miazgę.
– Co więc powinniśmy zrobić?
Bazyl zdążył się już przyzwyczaić, że mu zadawano to pytanie. Tymczasem Lenin znowu usiadł koło niego, uważnie nastawiając swoje małe uszy spryciarza.
– Przyjrzyjmy się sytuacji. Planujecie, rzecz jasna, bolszewicki zamach stanu i przejęcie władzy. To się, oczywiście, spotka z opozycją. Załóżmy, że ona wygra. To nie jest niemożliwe. Kto wtedy będzie rządził państwem? Albo jakiś nieokreślony rząd republikański wyłoniony z Rządu Tymczasowego, który będzie się potykać na każdym kroku, albo Mikołaj II, przywrócony siłą na tron autokrata, który, posuwając się od ustępstwa do ustępstwa, dojdzie w końcu do jakiegoś ustroju parlamentarnego, który pasuje Rosji jak siodło krowie. Jeśli chodzi o republikanów, to nie mogę wam pomóc. Ci ludzie mnie nie interesują. Ale będziecie potrzebowali wysoko wyspecjalizowanych agentów wśród procarskich konspiratorów. Dla was to oni są najbardziej niebezpieczni.
W chwili obecnej, Włodzimierzu Iljiczu, to Mikołaj II, choć uwięziony przez tego błazna Kiereńskiego, który się barłoży w cesarskim łóżku, jest waszym jedynym godnym uwagi przeciwnikiem. Ja proponuję panu, żeby mi powierzył misję rozbrojenia jego zwolenników. Kimkolwiek by oni byli.
– A ja myślałem, że jesteście monarchistą.
– Nie chcę monarchii, która się ośmiesza, lub którą się znieważa. Wolę ją martwą. Ale Rosja potrzebuje państwa. Rozumie pan? Za wszelką cenę.
Minęło kilka sekund.
– Rozumiem – odparł Lenin i siorbiąc, wypił łyk niemal czarnej herbaty.
20 lipca 1914 roku – dzień przełomowy dla Imperium, ale też dla świata.
[O Rosji i Rosjanach można się dowiedzieć od generała tajnych służb Francji – wielkiego Rosjanina i wielkiego pisarza Wołkowa, nie z propagandy pseudo-polskich żurnalistów. Mirosław Dakowski]
Vladimir Volkoff, Carskie sieroty. Str. 142 i nn. Dębogóra.
——————————-
Dnia 20 lipca 1914 roku, w niedzielę, mieszkańcy Petersburga zgromadzili się na Placu Pałacowym. Przybył tam naprawdę cały Petersburg: mężczyźni i kobiety, szlachta i mieszczanie, prawnicy profesorowie, dentyści, sklepikarze, robotnicy, złodzieje, popi, żołnierze, cywile, uczniowie, prawosławni, katolicy, luteranie, żydzi, cała stolica zebrała się u stóp pałacu swego cara.
Wymachiwano ikonami, portretami i tablicami, na którychwidniały hasła: „Boże, chroń cara”, „Zwycięstwo dla Rosji” i „Jesteśmy Rosjanami, zatem Bóg z nami”. Wiadomo było, że wojna jest nieunikniona, ale stanie się faktem dopiero wówczas, gdy zostanie ogłoszona ustami cara. W takiej chwili nie było zwolenników i przeciwników caratu, wszyscy byli jak dzieci zebrane wokół ojca danego im przez Boga.
Car pojawił się na balkonie – brodaty i łagodny. W jednym spontanicznym odruchu sto tysięcy Rosjan, którzy mieli poczucie reprezentowania stu dziesięciu milionów rodaków, uklękło, a z ich gardeł popłynął hymn:
Boże, cara chroń!
On, władca wspaniały,
Jego rządzi dłoń
Dla rosyjskiej chwały.
Przed nim pierzcha wróg,
Z nim Cerkiew i Bóg!
Car głośno odczytał swój manifest. Tylko nieliczni mogli go usłyszeć, ale cóż z tego? Sens jego słów przekazywano sobie z ust do ust, by zaczęła krążyć w zbiorowej świadomości.
My, Mikołaj II, z łaski Boga Samowładny Cesarz Wszechrosji… wyczerpaliśmy wszelkie środki, by znaleźć pokojowe rozwiązanie Austria przeszła do zbrojnej ofensywy, bombardując bezbronny Belgrad… Niemcy… wypowiedziały wojnę Rosji… Żywimy niezachwianą pewność, że wszyscy nasi wierni poddani zjednoczą się w poświęceniu i podejmą obronę rosyjskiej ziemi. Niechże w godzinie tak straszliwej próby w niepamięć idą wszelkie wewnętrzne spory, niech związek cara ze swym ludem stanie się jeszcze mocniejszy… Głęboko wierząc w słuszność naszej sprawy ipokładając pokorną nadzieję w Boskiej Opatrzności, modlimy się, by Bóg pobłogosławił naszej Świętej Rosji i mężnej armii.
Wszyscy płakali. Opłakiwali przyszłych poległych, cierpienia, poświęcenia, grzechy, nieuniknione okropności. Ale płakali też ze wzruszenia nad rosyjską i chrześcijańską jednością, zapomnianą od dawna, od. .. 1812 roku, być może, która teraz nagle się odrodziła.
Bazyl zaprosił Wołodię na balkon budynku Admiralicji, by stamtąd mógł podziwiać tę scenę, która miała zakończyć tysiąc lat historii, z czego niewielu zgromadzonych zdawało sobie sprawę.
Wołodia, choć na ogół nie był podatny na tego rodzaju uniesienia, czuł, jak łzy napływają mu do oczu i wcale się tego nie wstydził. Tak, był demokratą, okcydentalistą i agnostykiem. Podobnie jak jego ojciec Szurik, za śmieszną uważał całą tę bogoojczyźnianą demagogię o „naszej Świętej Rosji” i „naszym ojczulku carze”. Jednak wobec tego spektaklu, którego czuł się mimowolnym aktorem, musiał przyznać, że określenie „samowładny car” ma w sobie coś świętego i niepodważalnego, coś, z czego nie miał zamiaru tak całkiem zrezygnować.
Dlatego nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy obok siebie usłyszał słowa:
– Ten człowiek jest szalony.
Bluźnierstwo to wypowiedział Bazyl, stojący koło niego z rękami wczepionymi w balustradę i z oczyma wbitymi w postać cara, majaczącą w oddali w otoczeniu rodziny – carowej, carewicza i czterech carskich córek.
– Kto jest szalony?
– On. Pułkowniczek. (Tak nazywali Mikołaja II ci jego zwolennicy, którzy za nim nie przepadali).
– Chcesz powiedzieć: Jego Cesarska Wysokość?
Nikt, mówiąc o carze, nie używał zwrotu „ten człowiek”. Rewolucjoniści nazywali go „Krwawym Mikołajem”, co świadczyło o nienawiści, ale nie braku szacunku. Dla reszty Rosjan Władza cara była święta, nawet jeśli krytykowali tego, który ją sprawował.
– Sądziłem, że jesteś monarchistą.
– Otóż to.
Tego wieczora na kolację poszli do Ariadny. Na stojącym w rogu małym, okrągłym stoliku pojawiła się znienacka ikona Zbawiciela, oraz inna, przedstawiająca Matkę Bożą (obie namalowane w dziewiętnastowiecznym stylu „psychologicznym”), a także portret Mikołaja II.
Wszystkie te obrazy niewątpliwie wyciągnięto z lamusa, do którego jakiś czas temu zostały odesłane. Błękitne spojrzenie cara porażało pełnym poświęcenia blaskiem. Władca zdawał się rozmyślać o dniu swoich urodzin przypadającym na dzień świętego Hioba (w Rosji zwanego Hiobem Cierpiętnikiem) i związanym z tym ścigającym go przeznaczeniem.
Pierwszy raz od dłuższego czasu bracia razem odwiedzili Ariadnę. Nikt nie był tym zażenowany. Wypili dużo szampana. Ariadna wyciągnęła nawet kilka małych kieliszków do wódki, serwowanej w zroszonej karafce, do której podano kawior łososiowy barwy koralu i jesiotrowy barwy agatu.
Do tej pory Wołodia był przekonany, że ich tajemnicza gospodyni jest wroga reżimowi cara, a może nawet bliska kręgom rewolucyjnym, o czym zdawały się świadczyć okulary i krótko obcięte włosy.
Dziś stała się zagorzałą zwolenniczką Mikołaja II.
– Ta wojna to najlepsze, co mogło spotkać Rosję. Rosjanie znów się zjednoczą, a to się może dokonać tylko wokół tego człowieka – dobrego pełnego umiarkowania, miłującego pokój, doskonałego męża i ojca, szczodrego władcy. Zmyjemy plamę klęski zadanej przez Japonię, zapomnimy o błędach i okropnościach 1905 roku, terroryści znajdą zajęcie, zabijając Niemców zamiast wielkiego księcia, ci wszyscy mali bakałarze, którzy podgryzali monarchię swoimi spróchniałymi zębami, będą teraz musieli jej bronić, jeśli chcą bronić Rosji, Polacy, jeśli tylko okażą się wierni, wkrótce odzyskają wolność, a Żydzi. ..
Jej głos zadrżał. Nie ukrywała już swoich korzeni. Wydawała się nawet z nich dumna.
– Wiecie, wśród naszych panuje prawdziwy entuzjazm. Niektórzy oddali do dyspozycji cesarza wielkie sumy na uzbrojenie, na szpitale. Wiedzą, że skończyło się poniżanie, że mogą teraz przebywać, gdzie chcą, studiować, co chcą. Nigdy wcześniej nie czuli się tak bardzo Rosjanami. Przecież lud rosyjski tak dobrze przyjął Tatarów. Dlaczego nie mógłby tego samego uczynić z Żydami? W tym właśnie tkwi sens słowa „imperium” – to stopniowa integracja za obopólną zgodą. Bez cesarza nie ma imperium, a bez imperium nie ma integracji. Niech żyje cesarz! Boże, chroń cara! O, tak, niech Bóg go strzeże!
I Ariadna rzuciła za siebie kryształowy kielich, z którego dopiero co piła szampana. Kielich rozprysnął się tuż przed nosem patrzącej spode łba Gorgony, która burknęła:
– Boże, chroń cara! Jasne, że go chroni. Ale to nie powód, żeby tłuc zastawę.