Targi czartów. Lenin, Ochrana a Car. Volkoff [4].

Targi czartów. Lenin, car a Ochrana. [3].

Vladimir Volkoff CARSKIE SIEROTY Str. 183 i nn. Cz IV.

[koniec kwietnia 1917 roku, St. Petersburg md]

Pułkownik gwardii Bazyl Psarski nie żywił najmniejszego szacunku dla inteligencji politycznego emigranta Uljanowa, znanego pod pseudonimem Lenin.

Wiedział, że to typ niezdolny do zrozumienia Hegla oraz dyskutowania z kimkolwiek bez dawania odczuć rozmówcy, że go traktuje jak zwykłe gówno, człowiek pasjonujący się Rocambolem, a za nie mający Dostojewskiego, kiepski szachista i facet nie umiejący przegrywać, odznaczający się niezwykłą łatwowiernością. Psarski osobiście manipulował czterema współpracownikami Lenina – Gurowiczern, Czernomazowem, Malinowskim (którego Lenin przedstawił jako swojego kandydata do Dumy) oraz Żytomirskim (tego ostatniego wódz rewolucji uczynił odpowiedzialnym za sprawy finansowe) [ Wszyscy czterej byli agentami Ochrany].

Z drugiej jednak strony, pułkownik miał najwyższy podziw dla siły woli tego indywiduum, dla jego bezwzględności, oportunizmu i dążenia po trupach do celu. Charakterystyczna dla Lenina niezdolność do przyjęcia, choćby na sekundę, punktu widzenia swych przeciwników, czyniła z niego polityka, którego nic nie mogło powstrzymać.

Psarski o Leninie wiedział wszystko. Zarabiający sto lub dwieście rubli za artykuł, ów wielki obrońca proletariatu płacił swojej sprzątaczce dwa i pół rubla miesięcznie. Ten wielki teoretyk marksizmu widział w Kapitale „nie dogmat, ale podręcznik działania”. Ten wspaniały dobroczyńca ludzkości uważał, że „w marksizmie nic nie podlega krytyce, a jedyna możliwa odpowiedź na krytykę to: walić w pysk”. Jako szef partii był zdania, że każdy organizm wzmacnia się „poprzez oczyszczanie”. Uważał też, że upadek rewolucji w 1905 roku był winą chłopstwa, które spaliło wówczas tylko dwa tysiące pałaców, podczas gdy należało spalić „piętnaście razy tyle”. Za najlepszy środek perswazji miał terror.

Natomiast Lenin niewiele wiedział o Psarskim – ot, na wskroś lojalny, przebiegły oficer Ochrany, jeden z tych, których należałoby jak najszybciej się pozbyć. Chyba, że. ..

– Siadajcie, pułkowniku. W czym mogę wam pomóc? ]

Chichocząc głośno, łysy i brodaty karzeł o grubych i ruchliwych brwiach przysunął swoje krzesło do krzesła gościa. Tak właśnie lubił rozmawiać: nos w nos, śmiejąc się bez przerwy. Jednocześnie uważnie obserwował podłużną czaszkę, na której jasne włosy zaczynały już się przerzedzać, czuj ne oczy patrzące z głębokich oczodołów, ostry nos, usta wzięte w nawias pionowych zmarszczek i wydłużoną szczękę wszystko to stworzone do wrodzonej chudości, a jednak przyprawione niewielką ilością tłuszczyku, jakby jego właściciel, pomny rady Szekspira („Strzeżcie się chudych”), postanowił nieco się zaokrąglić, by wzbudzać zaufanie. Gość ubrany był po cywilnemu, w ciemnoszary garnitur o angielskim kroju. Czarny kapelusz pilśniowy położył koło nóg krzesła, wcześniej włożywszy do niego szare rękawiczki. Zgolił wąsy, co w przypadku oficera już samo w sobie było przebraniem.

W końcu Lenin usiadł. Jego stopy ledwo dotykały ziemi, a dłonie zacisnęły się na krawędzi siedzenia.

– Mam nadzieję – zaczął żeby przełamać lody, ale także po to, żeby pokazać, kto tutaj rządzi – mam nadzieję, że nie lubicie dmuchać ludziom dymem w nos.

Ruchem głowy wskazał na wiszącą na ścianie tabliczkę z napisem: PALENIE WZBRONIONE.

– Nie przyszedłem tutaj palić – spokojnie odparł Psarski, jakby chciał dać do zrozumienia, że wybacza gospodarzowi brak manier. Przyszedłem bo znam pańskie tezy kwietniowe i sądzę, że może pan być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

– Moje służby wywiadowcze nie dysponują takimi środkami jak wasze i wiem o was niewiele – przyznał Lenin, dając jednocześnie do zrozumienia, że ta niewiedza nie ma większego znaczenia. – Ale jeszcze przedwczoraj mówiono o was jako o bezwzględnym monarchiście i zagorzałym zwolenniku samowładztwa. Czyżbyście zmienili zdanie? W końcu nawet pułkownik gwardii jest w stanie wyczuć, skąd wiatry wieją. W takim razie, powiedzcie, co macie do sprzedania, a ja powiem, czy to kupię. Znacie moją dewizę: kto kogo pożre?

– Znam pańską dewizę i nawet się z nią zgadzam. I pozwólcie mi powiedzieć, Włodzimierzu Iljiczu, że gdyby monarchia dała mi taką władzę, to zjadłbym pana w kaszy. Niestety, jedynowładztwo ma swoje zalety i wady, a opierając się na rodzaju moralności, która z kolei opiera się na religii, dysponuje ono, niestety ograniczonymi środkami. W tej chwili, gdybym zadał sobie trochę trudu, może i mógłbym pana zniszczyć, bo pańska rewolucja socjalistyczna jeszcze nie jest zakończona i wciąż są oddziały wierne Rządowi Tymczasowemu, ale szczerze mówiąc. .. nie mam ochoty. Zniszczyć pana, a co w zamian? Błazen pokroju Kiereńskiego, który twierdził, że przekształcenie wschodniej autokracji w nowoczesną republikę wymaga czasu, zatem on potrzebuje na to co najmniej sześciu tygodni?

– Zaczynacie mnie zaciekawiać, pułkowniku.

– Pan natomiast rzucił dwa hasła: „Natychmiastowy pokój” i „Ziemia dla chłopów”. Żadne z nich nie jest szczere. Jeśli chodzi o pokój z Niemcami, to zawrzecie go, żeby mieć wolne ręce, ale zerwiecie natychmiast, gdy rewolucja zwycięży. Co zaś do ziemi, to owszem, rozdacie ją mużykom jedną ręką, by za chwilę drugą ręką dokonać kolektywizacji. A ponieważ chłopi tego nie zaakceptują, zmiażdżycie tę grupę społeczną, zresztą bez większych wahań, bo wasz alians z sierpem jest tylko chwilowy – tak naprawdę liczycie wyłącznie na młot. Nie muszę pana pytać, czy mam rację. .. Wystarczająco dużo się pana naczytałem. Musi pan jednak przyznać, że to Stołypin wymyślił ową „ziemię dla chłopów”. A „natychmiastowy pokój”. .. No, cóż, car powinien był go zawrzeć już w 1915 roku, przynajmniej część naszych elit byłaby wciąż przy życiu. Z tymi dwoma hasłami monarchia utrzymałaby władzę w Rosji przez następne tysiąclecie, bo w tym programie nie ma niczego, co by naruszało jej podstawy. Przeciwnie, lud powiedziałby: nasz car woli Rosjan od cudzoziemców, daje nam ziemię naszych panów… Podejrzewam, Włodzimierzu Iljiczu, że musiałby pan wtedy poszukać sobie pracy jako nauczyciel u jakiegoś nowobogackiego.

Włodzimierz Iljicz wstał i wsunął dłonie pod pachy. Chodził po pokoju, ruszając łokciami jak kikutami skrzydeł. Nie był przyzwyczajony by ktoś do niego mówił tym tonem.

– Czego więc chcecie, pułkownika? A raczej, co macie do zaproponowania? Bo czego chcecie wy zdrajcy wiem doskonale. Nie jesteście jedyni. Mam pełne kieszenie generałów. Pieniądze, władza, bezpieczne życie. .. Ale muszę przyznać, macie nosa. Dobrze wyczuliście, że te pajace nie przetrwają nawet pół roku, gdy my tymczasem. ..

– Zgadza się. Jesteście jedyni, którzy mogą utrzymać się przy władzy. Bo przychodzicie z programem, który ma tylko dwa punkty i może się wyłącznie podobać, i ponieważ jesteście zdeterminowani A ta determinacja oznacza, że gdy wybieracie cel, gotowi jesteście zrobić wszystko, by go osiągnąć. Nie prawie wszystko. Wszystko.

– Coś mi się zdaje, pułkowniku, że jesteśmy do siebie podobni. Wy i ja – powiedział Lenin, zatrzymując się nagle.

– Może to niezbyt pięknie wygląda w przypadku kogoś wierzącego. .. bo przecież jesteście wierzący, nieprawdaż? W każdym razie wasz stopień o tym świadczy. . . Mimo to widzę między nami znaczne podobieństwo. .. Krótko mówiąc, jesteście gotowi oddać do dyspozycji partii socjaldemokratycznej o zabarwieniu bolszewickim waszą wiedzę agenta Ochrany? Wiedzę i kartoteki, jak sądzę, z nazwiskami agentów, których do nas wprowadziliście? Bo bez tych nazwisk, sami rozumiecie. ..

Zrobił wymowny grymas. Nawet stojąc, nie był wiele wyższy od siedzącego Psarskiego.

Tymczasem Psarski, zdając sobie sprawę, że stawką w tej grze było nie tylko jego życie, ale i, w jakiejś mierze, przyszłość Rosji, przyglądał mu się flegmatycznie. W obecnej sytuacji ten człowiek wydawał się jedynym, który mógł odtworzyć państwo rosyjskie. Cóż to jednak za upokorzenie dla Rosji, by rolę tę odegrał ów niedouczony adwokacina o podejrzanej proweniencji!

– Gdybym wam oddał moje kartoteki, Włodzimierzu lljiczu, bardzo słusznie uznałby mnie pan za idiotę, grzecznie mi podziękował i kazał jakiemuś pijanemu marynarzowi dźgnąć mnie w plecy. Owszem, mam kolegów, którzy wciąż jeszcze przechowują dokumenty i życzę panu udanego polowania, kiedy już się pan dorwie do szaf na Fontance. Z moich papierów została tylko sadza. Wszystko spłonęło. No, poza tym, co mam w głowie, i dzięki czemu mogę teraz panu złożyć pewną ofertę, która może przynieść pożytek całej naszej trójce.

– Trójce?

– Tak, Rosji, panu i mnie.

– Naprawdę, podobacie mi się. Będę potrzebował porządnego wywiadu. Mam już nawet kandydata na szefa – to polski szlachetka, bardzo zapalony do roboty, ale wy, wy to co innego, wy jesteście zawodowcem. Mogę was wziąć najpierw na próbę, jeśli chcecie.

Psarski uśmiechnął się.

– Myli się pan, Włodzimierzu Iljiczu. Z pańskiego punktu widzenia, wcale nie jestem zawodowcem, a w moim wieku za późno na szkolenie. Opowiem panu pewną historię. ..

Chcecie może herbaty? przerwał Lenin.

– Z przyjemnością.

Lenin szczeknął krótko:

– Nadia, herbata!

I usiadł ponownie, sprawiając wrażenie (udawane zapewne), że płonie z ciekawości. To było jak swoisty rytuał. Niektórym proponowano herbatę, innym zaś nie – w zależności od przebiegu rozmowy. Nawiasem mówiąc, w herbacie serwowanej po rosyjsku (osobno esencja i osobno wrzątek) można było łatwo przemycić truciznę. Drzwi do gabinetu się otworzyły i weszła odrażająca kobieta z tacą, na której niosła samowar, imbryk, cukierniczkę, szczypczyki do cukru filiżanki i małe ciasteczka. Zniknęła też zaraz bez słowa, wychodząc – ostentacyjnie na palcach.

W ostatniej chwili, w geście nieco spóźnionej uprzejmości, Lenin postanowił obdarzyć owo monstrum imieniem i nazwiskiem:

– To Nadieżda Konstantinowna Krupska.

Gdy to mówił, widać już było tylko obfity tyłek przedstawionej, tarasujący drzwi. Bazyl powściągnął cisnący mu się na usta uśmiech i wrócił do tematu:

– Otóż miał pan wielką admiratorkę, Elenę Dmitriewną Stasową, wielką damę, nawiasem mówiąc. Pewnego dnia aresztowano ją za działalność antyrządową. Osobiście ją przesłuchiwałem. Wie pan, co mi powiedziała zaraz na wstępie? „Nie mam zwyczaju rozmawiać z kimś, kto mi nie został przedstawiony”. Co by pan zrobił na moim miejscu? Baty na goły tyłek damulce, aż by zmieniła ton. I miałby pan rację. Tylko że, wie pan, tego rodzaju metody były zabronione. Nie, nawet nie to, że zabronione, bo przecież zawsze można zakaz obejść, one były nie do pomyślenia. Nawet – jeśli ręce nas świerzbiły. Możecie nas oskarżać o różne rzeczy, ale nigdy o tortury. Nie przyszłoby nawet panu do głowy, że moglibyśmy kogoś torturować. To był zupełnie inny świat od tego, który właśnie zaczynacie budować. My, być może, nie wierzyliśmy w te wszystkie pseudo-prawa człowieka wydumane przez rewolucję francuską, ale mieliśmy – według mnie, często niesłusznie – szacunek dla człowieka. Obojętnie, jakiego. Nie mówię, że nie stosowaliśmy kar cielesnych. Ale to były kary dla winnych, a nie metody śledcze. Dlatego też, sam pan widzi, że wytresowany w takiej szkole, nie mógłbym być wam przydatny na czele organizacji, która będzie stosowała bardzo poważne środki perswazji. Więc niech pan lepiej zatrudni swojego Feliksa Edmundowicza – bo to o nim, zdaje się, pan mówił przed chwilą? Słyszałem, że niektórzy ludzie bardzo szybko uczą się tych metod, jeśli tylko dostarczy im się odpowiednią liczbę królików doświadczalnych.

Zapadła cisza, w czasie której obaj mężczyźni – najpierw gość, a potem gospodarz nalali sobie niemal czarnej esencji i wrzątku. Lenin wziął trochę cukru, Psarski nie – w końcu te niewinnie wyglądające bryłki mogły być znaczone. Lenin skrzyżował ramiona.

– A więc?

– Powiem panu, Włodzimierzu lljiczu, jaka jest moja ocena sytuacji. Miał pan przebłysk geniuszu, używając słowa „rady”, które właściwie nic nie znaczy, a które wzbudza taki entuzjazm. A wokół nikogo, kto mógłby się z panem równać. Rząd Tymczasowy. . .

– To szambo _ dopowiedział Lenin, który lubił metafory skatologiczne.

– Mienszewicy. ..

– Tancerki z wodewilu.

– Republikanie? Tchórzliwi legaliści. Bez znaczenia.

– A więc uważa pan, że już wygraliście?

Krzaczaste brwi Lenina uniosły się pytająco.

– Niech pan przyzna – ciągnął Bazyl Psarski – sam był pan zaskoczony, z jaką łatwością carski reżim odszedł w niebyt. Ale to dlatego, że on wcale nie odszedł W niebyt. Cały front jest jeszcze wierny cesarzowi, żydowska finansjera jeszcze nie zrezygnowała z popierania reżimu, który jej gwarantuje stabilizację, lud na wsi pozostaje fundamentalnie monarchistyczny i prawosławny, a dziesiątki generałów i tysiące oficerów gotowych jest stanąć przeciw wam, jeśli tylko car odwoła abdykację, która, tak czy inaczej, jest nielegalna i bezpodstawna. Gdybym teraz oświadczył, że nie jestem już Rosjaninem, to jeszcze mogłoby mieć jakiś sens, ale gdybym stwierdził, że przestałem być mężczyzną. . .? Albo, żeby być bliższym natury rzeczy, ujmę to inaczej: skoro namaszczenie cara jest aktem tak fundamentalnym jak obrzezanie, to czy, będąc obrzezanym, mógłbym nagle oświadczyć, że nim nie jestem? Car jest carem, czy tego chcecie czy nie. Czy on tego chce, czy nie.

– Do czego właściwie zmierzacie?

– Do tego, że w najbliższych miesiącach Rosja będzie kipiała od spisków, których celem będzie nie tyle uwolnienie cara, ile zmuszenie go, by z powrotem przejął władzę. I wystarczy, że wraz z nią przejmie także pański program: „natychmiastowy pokój” i „ziemia dla chłopów”, a zostaniecie zmieceni z powierzchni ziemi równie definitywnie, jak to sami zamierzacie uczynić z pajacami z Rządu Tymczasowego. Tak, wiem, że dysponuje pan bandą pijanych żołdaków, którzy są straszakiem na burżuj ów, ale wie pan równie dobrze jak ja, że jeden porządny regiment, sprowadzony z frontu w imieniu cara, zetrze was na miazgę.

– Co więc powinniśmy zrobić?

Bazyl zdążył się już przyzwyczaić, że mu zadawano to pytanie. Tymczasem Lenin znowu usiadł koło niego, uważnie nastawiając swoje małe uszy spryciarza.

– Przyjrzyjmy się sytuacji. Planujecie, rzecz jasna, bolszewicki zamach stanu i przejęcie władzy. To się, oczywiście, spotka z opozycją. Załóżmy, że ona wygra. To nie jest niemożliwe. Kto wtedy będzie rządził państwem? Albo jakiś nieokreślony rząd republikański wyłoniony z Rządu Tymczasowego, który będzie się potykać na każdym kroku, albo Mikołaj II, przywrócony siłą na tron autokrata, który, posuwając się od ustępstwa do ustępstwa, dojdzie w końcu do jakiegoś ustroju parlamentarnego, który pasuje Rosji jak siodło krowie. Jeśli chodzi o republikanów, to nie mogę wam pomóc. Ci ludzie mnie nie interesują. Ale będziecie potrzebowali wysoko wyspecjalizowanych agentów wśród procarskich konspiratorów. Dla was to oni są najbardziej niebezpieczni.

W chwili obecnej, Włodzimierzu Iljiczu, to Mikołaj II, choć uwięziony przez tego błazna Kiereńskiego, który się barłoży w cesarskim łóżku, jest waszym jedynym godnym uwagi przeciwnikiem. Ja proponuję panu, żeby mi powierzył misję rozbrojenia jego zwolenników. Kimkolwiek by oni byli.

– A ja myślałem, że jesteście monarchistą.

– Nie chcę monarchii, która się ośmiesza, lub którą się znieważa. Wolę ją martwą. Ale Rosja potrzebuje państwa. Rozumie pan? Za wszelką cenę.

Minęło kilka sekund.

– Rozumiem – odparł Lenin i siorbiąc, wypił łyk niemal czarnej herbaty.

DOWÓD na istnienie Stwórcy-Trójcy, a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej. Cz.I.

DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej.

[czy zauważyli państwo, jak ostatnio przemilcza się ten Wielki Krok Naprzód, ku Postępowi ?? Przypominam więc. Mirosław Dakowski]

[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, Dębogóra 2007]

DOWÓD

Binokle profesora Piotra Piotrowicza Czebrukowa, tusza, „liberalne” seplenienie, ssanie fajki i popluwanie z wyższością, gest, którym wylewał herbatę na spodek, żeby za chwilę hałaśliwie ją wypić, oraz – nade wszystko – głębokie przekonanie, że wszystko wie najlepiej, były cechami charakterystycznymi rosyjskich intelektualistów jego epoki. Pod powierzchownym pedantyzmem kryła się głęboka nieśmiałość i skromność, mające ścisły związek z fizyczną niezdarnością. Profesor potrzebował aż pół godziny, żeby zasznurować buty i nie ożenił się z obawy, że nie zdoła poradzić sobie z kobietą. Ta nieśmiałość i skromność maskowały z kolei jeden z największych umysłów przełomu wieków.

Tak, Piotr Piotrowicz Czebrukow, który mówiąc o butach, wygłaszał nikomu niepotrzebny wykład o systemach metrycznych lub imperatywie kategorycznym, który przytłaczał słuchaczy swoimi wywodami o Nibelungach lub streptokokach, o których nie miał pojęcia, poza murami uniwersytetu nigdy nie wspominał o dziedzinie, w której był prawdziwym znawcą owej no man ‘s land, leżącej na pograniczu fizyki i matematyki. To właśnie w tej dziedzinie był prawdziwym geniuszem. Z owych wyżyn, gdzie zbiegają się drogi wszystkich nauk ścisłych, rzucał czasem tu i tam jakieś okruchy. Opowiadano, że kiedy miał piętnaście lat, mruknął do Mendelejewa: „A może by pan ułożył to wszystko w tablicę?”, ponoć Ciołkowskiemu podsunął pomysł silnika rakietowego, a pewnego dnia rzekł zamyślonym tonem do Pawłowa: „Dobrze znam Czajkowskiego. Wyznał mi, że na sam widok butelki wódki wpada w dobry humor. Nie sądzi pan, że to daje do myślenia?”.

Wszystko to było bliskie prawdy, on jednak zupełnie się tym nie przechwalał.

Jak na intelektualistę przystało, Piotr Piotrowicz był ateistą – jednym z tych, których Dymitr Karamazow nazywał pogardliwie: „Bernardy” -i jako taki marzył o rewolucji. Nie, żeby był marksistą. Oddajmy sprawiedliwość rosyjskim intelektualistom: po 1905 roku po drugiej stronie Niemna nie było już ani jednego inteligentnego umysłu, wierzącego w pseudo-filozoficzne dywagacje wielkiego Karola, może z wyjątkiem kilku domorosłych uczonych i półgłówków.

W tym względzie Rosja znacznie wyprzedziła kraje Zachodu.

Ale profesor Czebrukow w mgnieniu oka doszedł do wniosku, że rewolucja to postępujący ateizm, a to wystarczyło, żeby stał się jej zagorzałym zwolennikiem. W lutym 1917 roku utworzono dla niego Katedrę Fizyki Metafizycznej (miał wielu przyjaciół wśród przyjaciół Kiereńskiego) i od lutego do października był najszczęśliwszym z ludzi, igrając z prędkością Światła, przewidując odkrycia mechaniki kwantowej, przeprowadzając dowód twierdzenia Euklidesa z jednoczesnym wykazaniem jego względności, żonglując kwadraturą koła i perpetuum mobile (oba te pojęcia były doskonale możliwe w Czebrukowowskim świecie), rozwiązując paradoksy Zenona z Elei oraz wynajdując mimochodem urządzenie, które nazwał telepyskiem (po rosyjsku – telemorda), czyli telefon z ekranem, którego nawet siedemdziesiąt lat później nikt jeszcze nie umiał „skomercjalizować”.

Rozzuchwalił się do tego stopnia., że podczas wykładu poruszył dwa tematy, które mu szczególnie leżały na sercu – równanie uniwersalne oraz matematyczny dowód nieistnienia Boga. Krótko ostrzyżeni studenci w okularach przyjęli je owacyjnie.

Październik bynajmniej go nie zaskoczył. Fizyk dostatecznie dobrze rozumiał tę formę biologii, jaką jest Historia, by zaakceptować fakt, że Październik jest nieuniknionym, naturalnym, nieślubnym dzieckiem Lutego. Jednak Październik przyszedł na świat w towarzystwie dwóch siepaczy, których trudno pominąć milczeniem: Głodu i Terroru.

Faktem jest, że na początku Piotr Piotrowicz nie dostrzegał obecności terroru. Przyjął bowiem, że stosują go jego przyjaciele przeciwko jego wrogom, co zdawało się czynić go w pełni usprawiedliwionym. Mniej też cierpiał od innych, gdy jego pięciopokojowe mieszkanie niedaleko Arbatu zostało przekształcone na „komunałkę”, w której miał do swojej dyspozycji już tylko dawny pokój służącej (na jego szczęście, za caratu pokoje służących znajdowały się na tym samym piętrze co pokoje państwa, były przestronne, widne i wyposażone we wszelkie wygody).

Trzeba było również czasu, by zaczął mu doskwierać głód – było mu w zasadzie obojętne, czy je kapustę, czy końskie mięso, nie miał zbyt czułego podniebienia i nie ulegał żadnym przesądom. Kiedy jednak zabrakło nawet koni, zaczął się niepokoić potencjalnym brakiem węglowodanów. Jakże teraz będzie pracowało dwadzieścia miliardów jego neuronów, jeśli nie dostarczy im kwasów rybonukleinowych i dezoksyrybonukleinowych? Co poczną, biedactwa, bez panny Adenozyny Trój- fosforanownej?

Aż nadszedł dzień, w którym Piotr Piotrowicz naprawdę zaczął cierpieć. Stało się to wówczas, gdy pewien ubrany w skórzaną kurtkę Łotysz z naganem przy pasie przyniósł mu napisane na maszynie pismo zakazujące dalszego prowadzenia wykładów. Powód? Fakt, że jeden z odczytów rozpoczął słowami: „Hipoteza: Bóg istnieje.. .”, a co gorsza, w pisemnej wersji wykładu dopuścił, aby słowo „Bóg” zostało napisane wielką literą. – No nie! – wykrzyknął Piotr Piotrowicz, na chwilę zapominając o swojej nieśmiałości.

Przecież nowa Władza nie może zabronić abstrakcyjnych spekulacji.. . – Jeśli o to chodzi- odparł Łotysz – to zdecydowanie odradzam. Do spekulantów Iljicz każe strzelać jak do kaczek.

Od tej chwili Piotr Piotrowicz stał się bardziej lękliwy, unikał towarzystwa i był sobą jedynie w zaciszu swego pokoiku, nad kartką papieru zabazgraną ezoterycznymi formułami. Szedł na targ, żeby sprzedać samowar lub portret przodka, przynosił do domu kilka zgniłych ziemniaków, na prymusie przygotowywał sobie filiżankę gorącej kawy i zasiadając do pracy z rękami odzianymi w mitenki, gratulował sobie, że jest w intelektualnej zgodzie z aktualnymi zwycięzcami.

Ci ostatni krzyżowali księży na drzwiach cerkwi (na wspomnienie tych straszliwych pokazów siły dobroduszny Piotr Piotrowicz marszczył nos, uznając je wszelako za niezbędne dla edukacji narodu), on zaś za pomocą [a + b] przeprowadzał dowód, że Bóg nie istnieje – różne metody w służbie tej samej sprawy rodzą trwałe związki. Jego dobra wola w służeniu rewolucji sięgała tak daleko, że uznał nawet, iż czasowy zakaz prowadzenia wykładów z fizyki metafizycznej, choć bardzo dla niego dotkliwy, także jest pożałowania godną koniecznością, mającą korzenie w ignorancji, w której ancien régime utrzymuje masy ludowe.

Ale to wszystko nie było jeszcze takie najgorsze. Kilka miesięcy później były profesor Piotr Piotrowicz Czebrukow był już nie do poznania. Wychudzony, ze zmiętymi i poszarzałymi policzkami, żywił się już tylko obierkami i głąbami kapusty, a ogrzewał, paląc zagryzmolone równaniami papiery. I przechodził na drugą stronę ulicy, gdy tylko dostrzegł skórzaną kurtkę lub kaburę nagana. Nikt nie rozumiał, co się z nim dzieje.

Kiedy pewnego wieczora Piotr Piotrowicz wracał do domu, dokonawszy szczęśliwej wymiany pary emaliowanych spinek do mankietów na dwa wysuszone śledzie, usłyszał za sobą wilgotne kroki po niebieskawym śniegu. Obrócił się, przestraszony. Skórzana kurtka przyciągała światło ulicznej latarni. Przyspieszył kroku, potykając się w zaspach. Tamten zbliżał się szybko i radośnie, jakby maszerował w siedmiomilowych butach.

  • Piotrze Piotrowiczu! Profesorze! To ja, Gorszkow! Gorszkow był jednym z najgorszych studentów, jakich Piotrowi Piotrowiczowi kiedykolwiek zdarzyło się uczyć. Nigdy nie postawił mu stopnia lepszego niż dwója i nigdy nie omieszkał wykorzystać okazji, by go ośmieszyć. Takie spotkanie nie wróżyło nic dobrego. Ale jak tu uciec w przemoczonych trzewikach? Tak więc Piotr Piotrowicz zatrzymał się. Gorszkow rzucił się w ramiona swego dawnego kata i trzykrotnie ucałował jego obwisłe i zaczerwienione policzki, ściskając profesora w swych niedźwiedzich łapach.
  • – Piotrze Piotrowiczu! Kopę lat! Jakież cudowne wspomnienia z tamtych złotych, szczenięcych czasów! Pamięta pan? Tkwiliśmy wtedy jeszcze w ogólnej ciemnocie, a pańska myśl lśniła pod sklepieniem naszych czaszek niczym światło elektryczne, które woźny zapalał w auli po zmroku! A jak się panu wiedzie, panie profesorze, odkąd nasz ziemski raj został, że tak powiem, oficjalnie ogłoszony? Profesorowi wiodło się nijak i zdążył już zapomnieć o skłonności Gorszkowa do przesadnie kwiecistego stylu. Czuł się jednak odrobinę pewniej i pośpiesznie odpowiedział ludową sentencją, która zapewne miała ukryć jego prawdziwe, bynajmniej nie ludowe korzenie oraz działalność nie mającą nic wspólnego z proletariatem: – Bogu dzięki, bywało gorzej.

No tak! W czasie gdy kampania przeciwko opium dla ludu rozwijała się w najlepsze, on machinalnie wypowiedział to zakazane słowo! Dziecinnym gestem zakrył dłonią usta i zaczął się nieskładnie tłumaczyć: – Rozumiecie, Gorszkow, to tylko takie powiedzenie… Bogu dzięki… wiecie lepiej ode mnie, że dzięki Bogu… nigdy nie wierzyłem w Boga.

Po czym zamilkł na dobre, przekonany, że oto trzykrotnie podpisał na siebie wyrok śmierci. Jego myśl czepiała się nagana, na którym kilka chwil wcześniej Gorszkow czule położył rękę. Gorszkow jednak nie wydawał się przywiązywać zbytniej wagi do tych wysoce niestosownych wypowiedzi. Klepnął Piotra Piotrowicza po plecach. – Ach, profesorze, profesorze! Życie to huśtawka – źle oheblowana deska położona na beczce. Raz na górze, raz na dole. Był pan jednym z orłów inteligencji w mrokach naszej epoki, ja zaś pyłkiem u pańskich stóp. Dziś, dzięki Bogu (tak, Gorszkow powiedział: dzięki Bogu!) i koniunkturze, wiedzie mi się świetnie i pochlebiam sobie, że budzę większy strach niż pan. Jeśli zaś idzie o pana… Tłuszczu między łopatkami tyle co nic, a i z przodu niewiele zostało! (Wypowiedzi tej towarzyszyło kilka przesadnie żywiołowych, acz współczujących klepnięć).

A co by pan powiedział, profesorze, na wzmacniający kieliszeczek naszej kochanej, proletariackiej wódeczki? Służymy ludowi w pocie czoła, a raczej pięści, ale on, drogi ojczulek-lud, też o nas, chwała Bogu (Gorszkow najwyraźniej musiał być wysoko postawiony, skoro w ogóle nie bał się chwalić Boga), nie zapomina. Grzechem byłoby nie podzielić się z moim starym nauczycielem odrobiną dobrodziejstw dzisiejszych czasów.

Ruszyli z miejsca. Piotr Piotrowicz, częściowo uspokojony, kulił się pod swoją czapką-uszanką, choć jego górna warga, jak za dawnych lat, nadal była wyniośle wydęta. Gorszkow, wysoki, z długimi, odzianymi w piękne boty nogami i ramieniem opiekuńczo otaczającym plecy staruszka, wypuszczał w mroźne powietrze wielkie kłęby pary.

Kiedy Piotr Piotrowicz zdał sobie sprawę, do jakiej dzielnicy, ku któremu placowi i budynkowi prowadzi go przez zwały zmrożonego śniegu jego dawny uczeń, smutno zadumał się nad swoją naiwnością – jakże mógł choć przez chwilę pomyśleć, że mu wybaczono? Ów pretensjonalny gmach, składający się z cokołu z łukowatymi oknami, na którym wspierały się trzy poziomy żłobionych kolumn, nad nimi zaś wznosiło się piętro podwójnych okien, Wyżej piętro okien pojedynczych, a na samej górze schodkowy fronton, ten gmach, gdzie za Mikołaja Krwawego spokojnie sprzedawano polisy ubezpieczeniowe, dziś słynął z tego, że nikt, kto raz tam wszedł (z wyjątkiem tych, którzy w nim pracowali), nie wyszedł z niego żywy, a ludzie zmuszeni przejść obok niego, przesadnie odwracali wzrok.

Naturalnie, należało wiać. Jak jednak uciec żwawemu Gorszkowowi? Piotr Piotrowicz z rezygnacją podniósł oczy na wielkie gmaszysko, przypominające tort Weselny lub parostatek o nakładających się na siebie i zakotwiczonych W nocy pokładach. Wszystkie jego okna były szczelnie zasłonięte i oświetlone tylko od Wewnątrz (przesłuchania z lampą świecącą prosto w twarz były najłagodniejszym sposobem traktowania wrogów ludu).

„A więc – powiedział do siebie z pewnym rodzajem obojętności – to właśnie tutaj przyjdzie mi umrzeć?”. Nie tak łatwo jest jednak wpaść w rozpacz. Poza wszystkim, przeszłość polityczna profesora Czebrukowa była bez zarzutu. Co zaś do jego obecnych badań, to przecież nikt o nich nie wiedział. Zresztą, wszystkiemu mógł zaprzeczyć… Ze skurczem przerażenia fizyk metafizyczny zastanawiał się, czy aby nie zapomniał spalić ostatniej strony swoich równań.

Sala była przestronna. Poprzez dym papierosowy profesor z trudem dostrzegał przepych sufitowych stiuków. Wielki, wysoki pod sklepienie piec ceramiczny napełniał całe pomieszczenie ciepłem, od którego bolały przemarznięte palce rąk i nóg. W parkiecie, zasłanym łuskami słonecznika, rybimi ogonami i kośćmi kurcząt, brakowało kilku desek. Stojące na kominku, marmurowe popiersie Aleksandra II Wyzwoliciela najwyraźniej posłużyło za cel w jakichś zawodach strzeleckich – brakowało nosa i jednego policzka, a stojące z tyłu lustro było gwiaździście popękane.

Mahoniowy stół uginał się pod przystawkami, drobiem, szynką, kiełbasą, butelkami wódki, koniaku, szampana i piwa. Na wyściełanych fotelach i wiedeńskich krzesłach siedziało dwunastu rozchełstanych mężczyzn, którzy jedli gołymi rękami.

– Oto, rzec można, nasza stołóweczka – wyjaśnił Gorszkow, wciąż jeszcze przyjaźnie.

-Braciszkowie, przedstawiam wam prawdziwego intelektualistę, dziedzica wielkiej tradycji nauki rosyjskiej, pod którego rządami na uniwerku zdarłem moje jedyne portki, kiedy byłem jego studentem. A Bóg mi świadkiem, że gorszego nigdy nie miał. Zawsze dostawałem od niego dwóję z minusem, a i to tylko z dobroci serca. Ale jak zobaczycie, jego inteligencja nie wyklucza zrozumienia dla władzy. Nakarmimy go i napoimy, a jeśli zechce nam zrobić mały wykład, to ręczę, że nie zrozumiecie ani słowa – taki bystry jest ten mój Piotr Piotrowicz. Siadaj, profesorze. Masz tu jesiotra, wędzonego węgorza, trochę kawiorku, chyba że wolisz pierożki albo kulebiak. A tu masz – nie, Sieriożka, psi synu, daj mi czystą szklankę dla profesora! – a tu masz naszą boską wódeczkę.

Choć prawdziwy intelektualista i dziedzic wielkiej tradycji nauki rosyjskiej nie zrobił na nich większego wrażenia, braciszkowie posunęli się uprzejmie, robiąc mu miejsce, a nawet przysuwając talerze, nadal jednak, pomijając kilka krótkich wybuchów zbiorowej wesołości, tkwili samotnie pogrążeni w marzeniach, ssąc papierosy, masując sobie w zamyśleniu podrapane i opuchnięte pięści, zatapiając bezbarwne spojrzenie w kieliszku lub napełniając sobie talerz tym, co komu w rękę wpadło.

Potem zaś żarli, żarli – głusi i ślepi na wszystko dookoła, jakby przemienieni w wielki, uzbrojony w zęby przewód pokarmowy. Od czasu do czasu ktoś wstawał i ciężko wzdychał: „Trzeba wracać !”.

I głośno czkając, kuśtykał ku schodom do piwnicy. Piotr Piotrowicz poświęcał im jeszcze mniej uwagi niż oni jemu. Wyglądało na to, że wystraszył się zupełnie bez powodu – zaproszenie Gorszkowa było absolutnie szczere. Pierwszy raz od bardzo dawna profesor mógł jeść ipić do syta. Inie żałował sobie. Odrobinę zażenowany brakiem sztućców, łapczywie nagarniał na talerz przyozdobiony znakiem Wszechrosyjskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego pasztet z łososia, węgorza w galarecie i udka cietrzewi, po czym za jednym zamachem zaczął pozbywać się długotrwałego uczucia głodu oraz strachu, którego jeszcze przed chwilą doznawał.

Gorszkow, rozrzewniony apetytem starego nauczyciela, dolewał mu nieustannie do małego, kryształowego kieliszka, ozdobionego tym samym znakiem. Kiedy uznał, że profesor już się zregenerował, rzekł: – Słuchajcie, braciszkowie! Piotr Piotrowicz opowie nam teraz o wzorze unikalnym…

  • Oto właśnie, drogi przyjacielu, dowód ignorancji – przerwał mu Piotr Piotrowicz, wycierając usta chusteczką. – Wzór unikalny? A cóż to za dziwoląg? Chciałeś zapewne powiedzieć: równanie uniwersalne? Uszczęśliwiony Gorszkow mrugnął do swych towarzyszy. – A nie mówiłem? To prawdziwy uczony, ten mój Piotr Piotrowicz. Te dwóje z minusem, które mi zawsze stawiał i to jeszcze z dobroci serca. ..

Wraz z żubrówką po żyłach Piotra Piotrowicza rozpłynęło się uczucie błogości, zaczął więc tłumaczyć pojęcie równania uniwersalnego, mówiąc sobie w duchu (zachował jeszcze resztki trzeźwości umysłu), że to bezpieczny temat.

Zresztą, czyż nie był wśród przyjaciół? Zaczął więc od stwierdzenia, że materia jako taka nie istnieje. Natychmiast wywołał skandal.

-Jak to nie istnieje? – ryknął brodacz. – Jestem materialistą. Może i ja nie istnieję, co? Uważaj, co mówisz, profesorku! Piotr Piotrowicz nie dał się zbić z tropu. – Mój młody przyjacielu – odparł . Właśnie wystawił pan sobie świadectwo „ignorantissimusa” pierwszej klasy. Chyba sobie pan nie wyobraża, że ten stół jest jednorodnym ciałem stałym, z pustą przestrzenią między nogami?

  • Oczywiście, że jest ciałem stałym! Mam oczy i widzę! A ty poczujesz to bardzo wyraźnie, jak ci go rozwalę na łbie.
  • – Ach, drogi panie, wciąż jest pan na etapie dawania wiary zmysłom? Cóż, skoro jest pan do tego stopnia prymitywny, to pewnie zechce mi pan wmówić, że powietrze nie istnieje, a wdychamy pustkę? Tak, pozornie, stół składa się z cząsteczek, które zbudowane są z atomów, a te z kolei z jeszcze drobniejszych cząstek, a wszystkie one oddzielone są od siebie przestrzeniami, które można porównać do przestrzeni międzyplanetarnych. Rozumie pan, co mówię? W rzeczywistości jednak wspomniane przeze mnie cząstki nie wyglądają jak ziarenka piasku, ale raczej jak wibracje. Materia jest skupieniem energii, to znaczy światła. Chemia zaś jest w gruncie rzeczy formą matematyki.
  • Brodacz nie wiedział, co powiedzieć, jednak słowa profesora rozbudziły ciekawość pozostałych, którzy zaczęli zadawać pytania. Chcesz powiedzieć, że to krzesło jest skondensowanym światłem? – śmiali się, chrupiąc korniszony pięknymi, białymi zębami zjadaczy razowego chleba. I trącali się łokciami, mówiąc: „Ależ ma gadane, co?”. Piotr Piotrowicz zaś odnalazł swój dawny, profesorski ton, naszpikowany różnymi „a zatem” i „nieprawdaż” oraz krągłymi, wyjaśniającymi gestami nadgarstków i nie dał się onieśmielić sukcesem, jaki właśnie odnosił (bardziej ze względu na swoją elokwencję niż głoszone poglądy).
  • – Czyli co, profesorze? Znalazłeś w końcu to równanie uniwersalne? – spytał Gorszkow.
  • – Tak, grosso modo. Naturalnie, można je jeszcze uszczegółowić, nic bowiem nie wskazuje na to, byśmy znali wszystkie istniejące pierwiastki, nie mówiąc już o tym, że tablica Mendelejewa powinna zostać uzupełniona o substancje syntetyczne.
  • – Co to za wzór? – spytał jakiś chudzielec w okularach. – To coś jak H2O, tylko trochę bardziej skomplikowane?
  • – Powtarzam, przyjacielu, że nie chodzi o wzór, ale o równanie – rzekł Piotr Piotrowicz, dokładając sobie kawioru. – W ostatecznym rozrachunku, wszystko da się sprowadzić do liczb, prawda? Jeśli oznaczymy wodór liczbą x, a tlen liczbą y, to wzór matematyczny wody nie będzie miał kształtu H20, ale (x + 2y). A zatem, biorąc pod uwagę, że 103 pierwiastki mają podobną strukturę elektronową, możemy wyrazić wszechświat w formie jednego równania, gdyż nawet odległości dają się zmierzyć w latach świetlnych.
  • – A nos naszego Sierożki? Jego też można zmierzyć w latach świetlnych? – spytał jakiś blondynek, dusząc się ze śmiechu i wskazując palcem swego sąsiada o wykrzywionej twarzy, gruzłowatym czole oraz długim i ponurym nosie.
  • – Czy tylko nasz Boży świat? i – jeśli chodzi o Sierożkę, to niech mnie Bóg broni, bym miał go obrazić – odparł Piotr Piotrowicz, który tak sie rozzuchwalił, że celowo wypowiedział Boże imię. A Sieriożka składa się ze skondensowanego światła lub, jeśli wolicie, z energii elektrycznej, zatem można go opisać w kategoriach elektrycznych, podobnie jak dom, śledzia czy gwiazdy na niebie.
  • – Sierożka, jesteś elektrycznością. Uważaj na krótkie spięcia! – rzucił Gorszkow, który był w siódmym niebie. Ale powiedz, profesorze, mógłbyś tu, w naszej obecności, napisać to swoje równanie uniwersalne? Zaraz ci znajdziemy kawałek kartki…
  • – Potrzebowałbym do tego – odpowiedział Piotr Piotrowicz – kartki wielkiej jak fasada tego budynku. Właśnie w tym momencie alkohol, którzy gotował się w jego żołądku, dotarł do głowy i sprawił, że profesor zatracił poczucie czasu i miejsca, w którym się znajdował. Mocno poczerwieniał, na skórę wystąpił mu pot, a oczy zmętniały mu do tego stopnia, że ledwo zauważył dziwaczną parę, która właśnie weszła do sali, a którą widział jak przez mgłę. Najpierw pomyślał, że to człowiek trzymający na smyczy wielkiego, czarnego psa, a chwilę później stwierdził z pewną obojętnością, że ów pies to idący na czworakach, młody pop w sutannie, którego dozorca popędzał wolnym końcem łańcucha obwiązanego wokół szyi.
  • – Choć do nas, Bezzub. Posłuchaj profesora! – krzyknął Gorszkow. – Odkrył równanie uniwersalne.
  • Taa, to bardzo pouszające – przytaknął mu Sierożka. Bezzub podszedł bliżej, ciągnąc mocno za łańcuch. Miał postawę szypra z kutrów pływających po Wołdze i wielką głowę, której czoło szczelnie zakrywały ostrzyżone „pod garnek” włosy. Na przedzie brakowało mu dwóch zębów. – Co jest? O co chodzi? – spytał.
    • W końcu mi powie, gdzie schował złote błyskotki od Świętego Jana Chrzciciela – zagrzmiał Bezzub. – Popi pies! – dorzucił, wymierzając mu kopniaka. – Ale muszę czasem wrzucić coś na ząb. No dobra, co to jest to równanie uniwersalne? Opadł na fotel naprzeciwko Piotra Piotrowicza, wziął do ręki kawał kiełbasy i ugryzł. Rozpłaszczony u jego stóp pop patrzył nieruchomym wzrokiem na stół zastawiony jedzeniem.
    • Równanie uniwersalne w rzekł Piotr Piotrowicz (nagle, nie wiedzieć czemu, poczuł pragnienie, by olśnić Bezzęba; może dlatego, że Bezzub w doskonały sposób uosabiał Lud – taki, jakim go sobie wyobrażali lutowi intelektualiści) – równanie uniwersalne to tylko początek. Równanie bowiem ma sens tylko wtedy, gdy można je rozwiązać. – Z Bożą pomocą – wtrącił się Gorszkow coraz bardziej rozczulony – rozwiążesz je, ojczulku. – A można wiedzieć – spytał Bezzub chrupiąc kiełbasę – co może być tym rozwiązaniem? . Piotr Piotrowicz zaczynał czuć, jak pod wpływem alkoholu jego jaźń ulega rozdwojeniu (tak naprawdę, ludzie pijani nie widzą podwójnie – to oni stają się podwójni).
    • Piotr Piotrowicz numer l, bardziej z owej dwójki przytomny, zaczął po cichu bić na alarm. Według niego już sam fakt, że wspomniał o równaniu uniwersalnym, był dowodem braku roztropności. Ujawnienie rozwiązania równałoby się samobójstwu. Piotr Piotrowicz numer 2 czuł, że oto nadeszła chwila, żeby zakończyć wymuszoną emeryturę i zacząć zdumiewać tłumy. Jednak to Numer l zyskał chwilową przewagę – spróbował zmienić temat rozmowy. – A czy ja ze swej strony mogę spytać, obywatelu Bezzubie – przemówił wyraźnie artykułując każde słowo – jakież to imię daliście swemu psu i czym go karmicie? I czknął śmiechem, wierząc, że popisał się subtelnym dowcipem, który jednak – jeśli jego plan się powiedzie – zaowocuje humanitarnym gestem. Nieważne, że nienawidził rasy księży – ten jeden, niezgłębionym wzrokiem wpatrzony w szynki, budził w nim litość. Bezzub odpowiedział niezmieszany: – Karmię go możliwie najrzadziej i to jedzeniem, które nie wymaga żucia, bo on już prawie nie ma zębów. A wołam na niego Popi Pies.

Bezzub lubił mówić i zachowywać się w sposób prostacki, ale wyczuwało się w nim pewną bystrość i inteligencję. Piotr Piotrowicz numer l zastanawiał się, jak by tu zaproponować siedzącemu na ziemi księdzu kawałek szynki lub jesiotra, nie traktując go ani jak psa (co byłoby dla niego obraźliwe), ani jak popa (co byłoby obraźliwe dla Bezzuba, na przychylności którego bardzo zależało Piotrowi Piotrowiczowi numer 2). – Czy ppozwolicie, towarzyszu Bezzubie – spytał tonem pełnym najwyższej uprzejmości – że zaproszę jjego śświątobliwość do udziału Ww tej pprzeppysznej kolacji?

Spółgłoski wychodziły z jego ust z coraz większym trudem, miał jednak nadzieję, że ironia będzie uchodzić za kurtuazję, a kurtuazja za ironię. Bezzub wzruszył ramionami. – Chcesz żreć, Popi Psie? Z ust umęczonego księdza pierwszy raz wydobyły się słowa. – Pić. Wody.

Gorszkow ruszył na poszukiwanie szklanki, którą Piotr Piotrowicz numer l, zachwycony swoim fortelem, osobiście napełnił. Podzwaniając łańcuchami, ksiądz chwycił ją w ręce. Kiedy jego opuchnięte i obite usta wysączyły już ostatnią kroplę, oddał szklankę i wbijając swoje straszne, wyblakłe spojrzenie w uczonego, wyszeptał: – A to rozwiązanie? Co z rozwiązaniem…?

– O, właśnie! – podchwycił Bezzub. – Do czego właściwie służy to wasze równanie? Pomoże zelektryfikować wieś?

Piotr Piotrowicz numer 2, błyskawicznie wyrywając się przed Piotra Piotrowicza numer l, teraz już całkowicie przejął kontrolę nad konwersacją. – He, he, towarzyszu Bezzub, chyba sami w to nie wierzycie. Odkąd człowiek pojawił się na ziemi, nieustannie zadaje sobie to samo pytanie: Jak się tu dostałem? Po co? I po co istnieje cokolwiek? A co by było, gdyby nie istniało nic…? To z pewnością najbardziej odpowiednie zajęcie dla ludzkiego umysłu. Może jednak, szukaj ąc odpowiedzi, człowiek niepotrzebnie zwraca się ku filozofom i założycielom religii. Może już dawno znalazłby odpowiedź, gdyby spytał ludzi nauki, co? Nie sądzicie, towarzyszu, że ludzie nauki byliby najbardziej kompetentni, żeby udzielić odpowiedzi?

Mówiąc to, Piotr Piotrowicz przekrzywił głowę z przebiegłą miną.

  • No dobra – rzekł Bezzub beznamiętnie, choć nadal czujnie – i co ci ludzie nauki odpowiadają?
  • Gdzieś w tle Piotr Piotrowicz numer 1 wykręcał sobie palce i błagał swojego sobowtóra, żeby go oszczędził, żeby oszczędził samego siebie, oraz próbował przypomnieć mu, gdzie się znajduje i do kogo mówi, ale Numer 2 widział go tylko mgliście, jakby gestykulującą w milczeniu sylwetkę na peronie kolej owym lub w koszmarnym śnie i nie zadał sobie nawet trudu, by odpowiedzieć, że doskonale Wie, co robi, że jest pośród przyjaciół, a poza tym zamierza mówić w sposób tak zawoalowany, że nikt go nie zrozumie.
  • – Ludzie nauki… – zaczął pompatycznie i zaraz urwał. ~ Zupełnie nie wiem, jak wam przybliżyć te w końcu dosyć złożone pojęcia. Otóż, ludzie nauki zaczynają od zebrania razem wszystkich elementów danego problemu (tak, dobrze słyszycie: wszystkich), nie poddając ich żadnej subiektywnej selekcji, a następnie je porządkują. To się nazywa budowanie równania. A skoro problem jest uniwersalny, zatem potrzebne jest równanie uniwersalne. O takim właśnie mówiliśmy. A teraz, jeśli pozwolicie, doleję sobie wódeczki. Jeśli chodzi o moje obliczenia, to nie są one jeszcze całkiem zakończone, ale już teraz mogę wam przekazać trzy absolutnie niepodważalne wnioski, do których doszedłem. Niepodważalne, ponieważ obiektywne. Oznacza to tyle, że jeśli jakikolwiek inny matematyk dokonałby tych samych obliczeń, doszedłby do identycznych wyników. Spółgłoski wciąż utykały gdzieś pomiędzy górnymi a dolnymi zębami profesora, jednak potok elokwencji jakoś sobie z tym problemem radził, a przyzwyczajenie do słów, które wypowiadał, rekompensowało bełkotliwość jego dykcji.
  • Punkt pierwszy. Otóż, drodzy studenci, pierwszym pytaniem, jakie stawia sobie człowiek nauki, który stwierdził istnienie świata, jest to, czy ów świat jest zorientowany, czy jest wektorem, zmierzającym od jakiegoś punktu w konkretnym kierunku, czy też może jest chaosem, czymś w rodzaju atomowego raka. Długo sądziłem, że tak właśnie jest. I mam zaszczyt i przyjemność poinformować was, że byłem w wielkim błędzie! Analiza równania uniwersalnego nie tylko dowodzi, że energia lub światło, z którego zbudowany jest świat, ma swoje źródło w początkowej eksplozji usytuowanej w punkcie alfa, ale również i tego, że jest ona w ciągłym ruchu. Innymi słowy, by rzecz całą uprościć, możemy powiedzieć, że kontinuum czasowo-przestrzenne, w którym się znajdujemy, stanowi wiązkę krzywych, wychodzących z punktu O układu współrzędnych i zmierzających w jakimś kierunku. Mają one swój początek i będą miały koniec.
  • – A ja, durny, zawsze sądziłem, że krzywe są nieskończone! – rzucił Gorszkow, z politowaniem kiwając głową nad własną głupotą.
  • – Zmierzają one w jakimś kierunku, ale i łączą się z sobą. Ujmując rzecz w kategoriach antropocentrycznych, można więc powiedzieć, że świat ma jakiś zamysł, a raczej, że jest zamysłem.
  • W tym momencie siedzący na ziemi ksiądz mruknął pod nosem: „Sofia!Sofia!”, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Bezzub zaś spytał nieufnie: – Czyim zamysłem? Piotr Piotrowicz odpowiedział z uśmiechem, który jemu samemu wydał się przebiegły: – Bóg raczy wiedzieć. Tymczasem słuchacze, początkowo rozbawieni tonem profesora, zaczęli się nudzić. Kilku wstało i opuściło salę, jednak inni, których wewnętrzny alkomat wskazywał już poziom metafizyczny, zgromadzili się wokół złotoustego szarlatana i udawanym za- interesowaniem zachęcali go, by mówił dalej.
  • Dowiódłszy, że świat ma źródło – ciągnął profesor – trzeba naturalnie zapytać, czym ono jest. I jedyną odpowiedzią, jakiej możemy udzielić, jest ta oto, że źródło to jest tym, czym jest. I tu, panowie studenci, mamy do czynienia z czymś niezwykle ciekawym, albowiem wszystkie obliczenia, że się tak wyrażę, normalne, w których przyjmuje się, że l = l, prowadzą do wniosku, ze owo Źródło równa się O. Inaczej mówiąc, n i e i s t n i e j e. Jeśli jednak nie istnieje, to i świat nie istnieje. Nie istnieje też badacz, będący częścią tego świata, co już jest oczywistym absurdem. Dlatego też, szukając nieco po omacku, dochodzimy do następującego wniosku. Jeśli owo Źródło ma istnieć i świat ma istnieć, i badacz też ma istnieć, to musimy założyć.. .
  • Piotr Piotrowicz zniżył głos i uniósł palec. Jego oczy zwilgotniały, jak to się zwykle dzieje, gdy odkrywamy lub wyjawiamy rzeczy nadzwyczajnie piękne. – Trzeba, panowie, założyć… – Tutaj nie ma żadnych panów – przerwał mu brodacz. – Są towarzysze. – Piotr Piotrowicz zgromił go wzrokiem. W tym momencie Numer l, dostrzegając swą ostatnią szansę, pociągnął Numer 2 za rękaw – jeszcze był czas, żeby udać irytację i zamilknąć. „Skoro tak się zachowujecie, to nic wam nie powiem”.
  • Ale Numer 2 za bardzo chciał mówić. Koniuszkiem języka zwilżył wargi. _-Dobrze już, dobrze. Otóż, trzeba założyć, towarzysze, że na poziomie źródła, w absolutnej sprzeczności z zasadą tożsamości oraz obiegową opinią… Zrobił pauzę i dokończył, podkreślając każde słowo uderzeniem dłoni o stół: – …że 1 = 3. Jeśli przyjmiemy takie założenie, towarzysze, to cała reszta układa nam się w całość.

I spojrzał na nich drwiąco, z miną iluzjonisty, który właśnie wyj ął z kapelusza trzy króliki.

Brodacz się skrzywił. Sierożka wzruszył ramionami. Dwaj inni towarzysze studenci także uczynili gest rozczarowania. Oczekiwali nie wiedzieć jakiej sensacji. A tu co? Jeden równa się trzy. A to ci dopiero! Jednakże Bezzub oparł się ciężko o stół i przestał jeść, Gorszkow nagle się zachmurzył, a w panującej na sali ciszy dał się słyszeć śmiech księdza. –

No, dobra – rzekł Gorszkow – myślę, ze pora położyć naszego profesora do łóżka. Zaczyna gadać od rzeczy. Zrobił gest, jakby chciał wstać.

  • Siedź – rzucił ostro Bezzub. – Twój profesorek zaczyna mnie ciekawić. -~ No, Piotrze Piotrowiczu, pora wracać – naciskał Gorszkow. – Naprawdę. Jeden równa się trzy! I co jeszcze? Proszę, niech się pan zbiera. Jego oczy też wilgotniały, ale z zupełnie innych powodów. Właśnie odkrył, że lubi tego zmiętego i trochę pompatycznego człowieka, który nigdy nie postawił mu oceny wyższej niż dwa z minusem, i że chce go ocalić nawet wbrew jemu samemu.
  • Ale Piotr Piotrowicz numer 2 nie słuchał. – Gorszkow – powiedział – zawsze byliście leniem, ale ten tu obywatel – wskazał podbródkiem na Bezzuba – wydaje się głodny wiedzy. Bezzub chwycił Gorszkowa za ramię i siłą posadził go z powrotem.
  • Ano jestem, tak jak mówi, głodny wiedzy. To cię dziwi? (wziął do lewej ręki śledzia, potrzymał go chwilę nad otwartymi ustami i odgryzł kawałek). Jedź dalej, profesorku.
  • A zatem – ciągnął profesor, dziękując Bezzubowi uprzejmym skinieniem głowy – stwierdziliśmy po pierwsze, że wszechświat porusza się od punktu alfa do punktu omega, a po drugie (przy „a po drugie” ton Piotra Piotrowicza stał się nieco przekorny), że doświadczenie każe nam przyjąć hipotezę pierwotnej monady będącej jednocześnie triadą. Chętnie napiłbym się jeszcze wódeczki.
  • Wystarczy, profesorze – jęknął Gorszkow, odsuwając butelkę, ale Bezzub, nadal czujny, osobiście napełnił kieliszek Piotra Piotrowicza. – Pozostaje tylko określić, nieprawdaż, relację między pierwotną monadą a wszechświatem, czyli zdefiniować siłę, która pchnęła wszechświat naprzód lub, jeśli wolicie – gdyż pojęcie czasu jest tutaj zupełnie niestosowne – wciąż powoduje jego ruch do przodu, w każdej nieskończenie małej frakcji jego istnienia. Nie wiem, czy mnie rozumiecie.
  • Nie szkodzi, jedź dalej – rzucił Bezzub.
  • – Tu dochodzimy do niezwykle skomplikowanych obliczeń, które jednakowoż za każdym razem sprowadzają się do niezwykle prostej konstrukcji iw efekcie otrzymujemy coś, co można by nazwać energią matematyczną, czyli zwykłą proporcję.
  • – Zwykłą. . . co? – spytał Bezzub, mrużąc kałmuckie oczy. – No więc, a/b = b/c, nieprawdaż – rzekł Piotr Piotrowicz, zaskoczony, że ktoś może nie mieć pojęcia o tak podstawowej zasadzie, nadal jednak liberalny, liberalny do szpiku kości i wciąż gotowy wszystko wyjaśniać Ciemnemu Ludowi, zniżając się do jego poziomu, choćby to miało drogo go kosztować. – Jakby to wyjaśnić? Stosunek mocy stwórczej i stworzenia wydaje się nie- możliwy, jeśli jednak założycie istnienie pośrednika…
  • Znacie starą zagadkę: w pokoju znajdują się dwie matki, dwie córki, jedna babka i jedna wnuczka; ile to w sumie osób?
  • – Sześć – wrzasnął brodacz. – Pięć kobitek – wymamrotał Sierożka, który podsypiał z głową W resztkach szprotek. – Cztery? – spytał Gorszkow. Bezzub milczał. -Oczywiście, trzy – rzekł profesor uroczyście. – Ojciec jest dla syna tym, kim syn jest dla wnuka. Cała tajemnica wszechświata mieści się w tym odwiecznym frazesie.
  • Zapadła długa cisza. A siedzący pod stołem ksiądz szczeknął: – Właśnie dowiodłeś istnienia Boga, łajdaku.

==============================================

W tym czasie w całym kraju burzono cerkwie. W miastach maszyny rozpruwały mury, a kopuły waliły się w tumanach różowego pyłu, przy wtórze pękających szyb i trzasku złoconego drewna. Na wsi nieokrzesani robotnicy przystawiali drabiny do cebulowatych, pokrytych złotymi łuskami kopuł, osadzonych ponad pięć wieków wcześniej na szczytach kaplic, i rąbali je siekierami: trrach! Wokół wieńczących je krzyży zarzucano sznury i mużykowie zatrudnieni przez odzianych w skórzane kurtki komisarzy politycznych ciągnęli za nie rytmicznie – iii rraz! Stu trzydziestu biskupów umierało w reżimowych więzieniach. W tamtym roku zamordowano 2691 księży, 1962 mnichów, 3447 zakonnic. Dzieci w szkołach recytowały z pamięci: „Elementy składowe człowieka o wadze 70 kg: Mięśnie i skóra – 50 kg; Kości – 15 kg. Narządy wewnętrzne – 5 kg. Dusza – 0 gramów”.

———————————

Wokół stołu zapadła cisza. Do uczonego dotarło, ze pop ma rację. Oto ateista dowiódł, że wiara wierzącego ma sens. Który z nich jest zwycięzcą?

Bezzub zwrócił się do Gorszkowa: – To twój przyjaciel, tak?

Gorszkow westchnął z głębi serca. – Taaa… – powiedział. Czuł się odpowiedzialny. – Ja zadzwonię.

Wstał i chwiejnie powlókł się do wiszącego na ścianie telefonu. Jako jeden z nielicznych miał prawo dzwonić do Iljicza bezpośrednio i zwykle poczytywał to sobie za powód do dumy. Teraz chętnie zrezygnowałby z tego przywileju. Czuł niesmak na myśl o zadenuncjowaniu swego starego nauczyciela, którego już zdążył polubić. Ale przeprowadzenie dowodu na istnienie Boga to nie była zdrada stanu – to była zdrada absolutna. Iljicz musiał się o tym dowiedzieć jak najszybciej.

Gdyby jeszcze nie było przy tym Bezzuba, Gorszkow podjąłby może próbę odprowadzenia Piotra Piotrowicza do domu, w nadziei, że pozostali, pijani w sztok, zapomną te strzępki jego wywodów, które w ogóle zdołali zrozumieć. Ale Bezzub nie był pijany, Bezzub zrozumiał wszystko, Bezzub nigdy niczego nie zapominał. A jak mówi stare rosyjskie przysłowie: koszula bliższa ciału. Wykręcił numer. A w biurze wielkiego szefa zaczęła migotać żaróweczka, która w trosce o jego uszy, zastępowała dzwonek telefonu.

===========================

[ciąg dalszy tej miłej historii umieszczę, przypomnę. Ponieważ każdy, nawet pijany czekista wam powie, że Бог Тройцу любит , będzie i trzecia część. MD]

Historia. Marksiści są w błędzie… Ale car nic nie powiedział.[3]

Historia. Marksiści są w błędzie.

Vladimir Volkoff CARSKIE SIEROTY

Tytuł oryginału: Les Orphelins du Tsar

[Car z Rodziną był przez bolszewików więziony w Tobolsku. md]

Marksiści są w błędzie. Historia tak naprawdę nie ma sensu, ale jeśli nawet ma, to nie ma on charakteru czegoś ostatecznego. To tylko równia pochyła, na którą można się wspinać. I choć ta wspinaczka jest trudniejsza niż schodzenie, to przecież nie jest niemożliwa.

Są takie momenty w historii, gdy ciężary na jej wadze rozkładają się równo i wystarczy miligram, żeby waga przechy­liła się na jedną stronę, pociągając za sobą całą resztę. W takiej chwili maleńkie zwycięstwo może oznaczać wielką wygraną. Przeczucia Kalpurni, sny żony Piłata, włócznia Montgomery’ego, szynkarz z Varennes, nos Kleopatry.. . *.

—————–

* Kalpumia – żona Juliusza Cezara (przepowiedziała jego śmierć w Idy Marcowe); Montgomery – rycerz, który podczas turnieju zabił króla Francji Henryka II; szynkarz z Varennes – człowiek, który w karczmie w Varennes rozpomał przebranego za lokaja króla Francji Ludwika XVI, podczas jego nie­udanej ucieczki do Belgii. Nos – poczytaj Asterixa..

———————–

W 1918 roku ludność syberyjskiego Tobolska była przychylna carowi i jego rodzinie, ponieważ się nad nimi litowała. Co jednak nie znaczy, że żywiła sympatię dla caratu. Co jednak nie znaczy, że była przeciwna powrotowi monarchy na tron. Co jednak nie zna­czy, że zamierzała się w to czynnie zaangażować. Nagle się oka­zało, że każdy szczegół ma ogromne znaczenie. Ludzie byli mniej lub bardziej przywiązani do monarchii. Byli też mniej lub bardziej przeciwni kontynuowaniu wojny. Mniej lub bardziej żałowali, że do władzy doszedł Rząd Tymczasowy. Mniej lub bardziej wie­rzyli w raj na ziemi. I mniej lub bardziej bali się nadejścia bolsze­wików. Nawet najlżejszy wstrząs mógł spowodować lawinę.

Spowodował go skandal, który wybuchł w Boże Narodzenie.

Utarło się, że rodzina cara może uczestniczyć w nabożeństwach w Domu Wolności, ale z braku poświęconego ołtarza nie mogli tam przyjmować komunii. Dlatego też z okazji Bożego Narodze­nia pozwolono im udać się pod strażą do przyklasztornej cerkwi.

Gdy tylko carski orszak wyszedł poza otaczającą Dom Wol­ności palisadę, przez Tobolsk przebiegł dreszcz. Na widok cara i jego rodziny ludzie klękali na śniegu, płakali i żegnali się zna­kiem krzyża. Kobiety szły za orszakiem, zawodząc liryczne skar­gi, zwane priczitanie: “Wzleć na nowo, jasny sokole, nie pozwól łotrom, by nas pozbawili widoku twych pogodnych oczu…”. Niektórzy przemykali się między żołnierzami i wciskali w ręce księżniczek to jajko, to kiszonego ogórka. Na widok takiego zapału żołnierzom wilgotniały oczy i wystarczyłoby jedno słowo, żeby straż więzienna zmieniła się w straż przyboczną.

Gdyby w ów dzień Bożego Narodzenia na dziedzińcu cerkwi car zwrócił się do ludu, który się do niego garnął, gdyby pocze­kał, aż zapadnie cisza, gdyby ukląkł i powiedział:

“Ludu mój, w imię Chrystusa, błagam cię o wybaczenie. Błagam, byś mi wybaczył, żem ustępował moim wujom; żem nie pojął, iż należało znieść święto koronacyjne po tych wszystkich nieszczęściach, jakie ze sobą przyniosło; żem nazbyt często zmie­niał ministrów; żem wciągnął cię w niepotrzebną i przegraną woj­nę; żem nie uczynił tego, co mi nakazał mój ojciec i nie «wziął wszystkiego»; żem pozwolił wymordować tych ministrów, którzy czynili rewolucję zbędną i niemożliwą; żem ustępował przed naci­skami zapadników; żem wprowadzał reformy szkodliwe lub nie­wystarczające; żem był nieobecny w dniu Krwawej Niedzieli; żem nadużył nieroztropnego miłosierdzia wobec przestępców, którzy nastają na ład społeczny i naszą świętą religię; żem, pragnąc pozo­stać wiemy sojusznikom, pozwolił się wciągnąć w niepotrzebny konflikt z Niemcami i Austrią; żem cię prosił, byś ciągnął tę wojnę, ponosząc ofiary ponad twoje siły; w końcu, żem w chwili słabości, porzucił funkcję, którą mi przekazali moi przodkowie i sam Bóg. . .”.

Gdyby car to powiedział, lejąc z oczu łzy, i gdyby imperatoro­wa, jej cztery córki i syn uklękli tuż za nim, lud Tobolska przyjąłby to z entuzjazmem, broń wypadłaby z rąk żołnierzy lub zwróciłaby się przeciwko wrogom cara.

Czy miałoby to jakieś polityczne konsekwencje? Z pewno­ścią.

Jeśli się pomyśli, że Lenin po siedemdziesięciu jeden dniach rewolucji gratulował sobie, iż trwa ona już tak długo jak Komuna Paryska, że podczas wojny Białych z Czerwonymi Judenicz za­groził Petersburgowi, Kołczak zajął Kazań, Denikin o mały włos zająłby twierdzę Orzeł, a w kleszcze była wzięta Moskwa. ..

Jeśli się pomyśli, że w 1919 roku Lenin stwierdził, iż gdyby Kolczak dokończył to, co zaczął, to on, Lenin, mógłby przetrwać najwyżej piętnaście dni, jeśli więc weźmie się to wszystko pod uwagę, to łatwo sobie wyobrazić, jaki wpływ na bieg historii mógłby mieć powrót cara… Ogólnoświatowe skutki rewolucji październikowej, z narodowym socjalizmem na czele, zostałyby zapewne oszczę­dzone światu.

Ale car nic nie powiedział.

=========================

[Klub Książki Katolickiej Sp. z oo. Dębogóra, ul. Dąbrówki 7 62-006 Kobylnica e-mail: klub@kkk.com.pl ]

Abdykacja Władcy, uprzejme zaproszenie dzieci Szatana. [2].

Abdykacja Władcy, uprzejme zaproszenie dzieci Szatana. [2].

Vladimir Volkoff, Carskie sieroty. Str. 158 i nn. Rozdz. 21. Dębogóra.

Przez pierwsze miesiące 1917 roku w Petersburgu miały miejsce tylko strajki i drobne zamieszki. Lud był wyczerpany wojną i zaczęły krążyć plotki o głodzie, którym rząd próbował, bez powodzenia, zaprzeczać. Przebywający w Szwajcarii bolszewicy nie brali udziału w grze, ale inne partie rewolucyjne korzystały z okazji. Kraj pogrążał się w anarchii.

Car Mikołaj II miał zaś tylko jedną obsesję: kontynuować wojnę i nie zdradzić sojuszników.

Dnia 15 marca 1917 roku, sprzeniewierzając się wszystkim fundamentalnym aktom prawnym cesarstwa, podpisał akt swojej abdykacji:

W dniach straszliwej walki z wrogiem zewnętrznym, który od blisko trzech lat próbuje podporządkować sobie naszą Ojczyznę, spodobało się Panu Bogu poddać Rosję nowej, bolesnej próbie. Ruchy ludowe, które zaczęły ją nękać, stanowić mogą zagrożenie dla kontynuowania wojny… W tych decydujących dla Rosji dniach uznaliśmy za nasz obowiązek ułatwić naszemu ludowi ścisłe jego zjednoczenie i zespolenie wszystkich sił narodu w celu odniesienia rychłego zwycięstwa. Zatem w porozumieniu z Dumą postanowiliśmy abdykować i złożyć naszą najwyższą władzę.

Wołodia szedł właśnie na ulicę Kawalergardską, gdy minął go pędzący przez miasto, trąbiący kabriolet. Stał w nim mężczyzna w mundurze oficera. Był przepasany czerwoną szarfą i rzucał przechodniem garście czerwonych ulotek, krzycząc ze wszystkich sił:

– Car Mikołaj II abdykował! Abdykował!

A z nieba padał czerwony deszcz. Wołodia musiał się oprzeć o ścianę domu, żeby nie upaść. On, który nie był specjalnie przywiązany do idei monarchii, miał teraz wrażenie, że słońce zgasło, a ulica pogrążyła się w mroku. Na chodniku stała mała dziewczynka o złocisto-brązowych włosach. Chciała przej ść przez ulicę, zapewne po to, żeby udać się do sklepu naprzeciwko. Wołodia zobaczył, jak nagle wybuchnęła płaczem i uciekła, nie zrobiwszy swoich zakupów. A on, demokrata, zrozumiał, że w pewien sposób życie straciło sens, ponieważ w Rosji nie ma już cara.

Och, miliony Rosjan będą świętować. I chociaż większość z nich nie jest bolszewikami, to jak Wołodia jeszcze przed kilku dniami, przed kilku minutami, głoszą konieczność zmian, domagają się reform, pragną „zerwania z barbarzyństwem zacofanego reżimu” i „dogonienia Europy”. ..

On jednak, choć jego poglądy nie zmieniły się ani na jotę, zobaczył nagle, jak odskoczył jeden z wielkich rygli świata:

Święta Rosja zakończyła żywot i już nic nie zagradza drogi Antychrystowi.

Wiek XX będzie stuleciem Czerwonej Bestii. Podtrzymująca sklepienie kolumna upadła, sklepienie miało się osunąć, ściany zawalić, a każdy kamień budowli utracić swoje miejsce i rolę, stając się zwykłym kamieniem. Od tej pory królować będzie wzgarda i okrucieństwo i to nie tylko w Rosji. Boże stworzenie jest jednością, zatem cała ludzkość dozna uszczerbku, bo namaszczony przez Boga książę nie dotrzymał słowa. A przysięgi, które mu składali jego poddani, zaczną eksplodować jedna po drugiej , niczym w reakcji łańcuchowej. Lud stanie się krzywoprzysięzcą, bo krzywoprzysiągł jego car. A jeśli przysięga nie jest pustym słowem, jeżeli dotyka samego jądra prawdy, to gangrena tych eksplozji toczyć będzie ciało narodu i rozpełznie się po całym świecie.

Wołodia pospieszył do Ariadny ciężko oparta o futrynę okienną, mnąc w dłoniach czerwoną ulotkę. Pierwszy zwrócił się do niej per „ty”:

– Wyglądasz jak śmierć.

Spojrzała na niego.

– Ty też.

Jej głos był bezbarwny.

– Pogromy. . . Znowu się zacznie. Tylko car mógł nas przed tym obronić. Tylko on mógł to wszystko utrzymać w ryzach. Zapewnić jakąś równowagę. A teraz. .. Teraz nic już nie położy tamy okrucieństwu. O, my nieszczęśni! Teraz już nie skończy się na rozpruwaniu pierzyn i wyrzucaniu kołder przez okno. Nasze dziewczęta będą gwałcone, starcy ciągnięci za brodę. . . Każą nam jeść wieprzowinę. .. Nie wiesz, do czego zdolny jest lud Rosji.

Wołodia był wstrząśnięty. – Tak jest z każdym ludem, który poczuje krew. Pamiętasz, jak Francuzi garbowali skórę szuanom podczas swojej rewolucji?

– Teraz będzie gorzej. Większość Francuzów to drobnomieszczanie. Oni jeszcze znają jakieś granice. Rosjanie to naród maksymalistów. To już nie będą tylko pogromy Żydów. Cała Rosja będzie jednym wielkim pogromem, przez wiele pokoleń.

W egzaltacji Ariadny było coś biblijnego. Można by rzec, że to „Rachel opłakuje swoich synów, nie daje się pocieszyć, bo już ich nie ma”.

Ariadna opadła na fotel.

– Jak on mógł! Przecież to na swój sposób dobry człowiek, inteligentny. Został namaszczony! Można zrzec się władzy, ale nie namaszczenia. W przeciwnym razie namaszczenie to tylko farsa. Jak on odkupi tę zdradę? Bóg mu jej nie przebaczy. Przepowiadam mu straszliwe męki, jemu i jego rodzinie, bo jeden człowiek nie jest w stanie odpokutować takiego wiarołomstwa. Przecież go kochaliśmy, Wołodia, uwielbialiśmy!

(Wołodia nie wiedział, że Ariadna darzyła Mikołaja II uwielbieniem. Bez wątpienia albo dopiero teraz to sobie uświadomiła, albo po prostu zmyślała).

– Dlaczego więc nas opuścił?

Trzy lata wcześniej Wołodia uważał Ariadnę za żydowską intelektualistkę o sympatiach rewolucyjnych. Wypowiedzenie wojny zrobiło z niej prawosławną nacjonalistkę. Dziś przywdziewała kostium autokratycznego rosyjskiego mesjanizmu, może pod wpływem wyrzutów sumienia.

Spróbował przedstawić jej bardziej racjonalne wyjaśnienie sytuacji.

– Car poświęcił się dla sojuszników. Żeby wojna mogła dalej się toczyć. Tak samo jak poświęcił armię Samsonowa nad Marną.

– Prawdziwy car – odpowiedziała – poświęca się tylko dla swojego ludu.

Kiwała się na boki i jak dziecko żałośnie szlochała z rozpaczy. Kiedy wreszcie udało mu się ją nieco uspokoić, wyszli na ulicę. Intelektualiści w binoklach na nosie stali na narożnikach ulic, perorując głośno iw kwiecistych słowach sławiąc zwycięstwo rewolucji, którą określali jako „bezkrwawą” i uważali za dokonaną, zakończoną. Dwóch z nich bywało kiedyś w salonie Ariadny. Odwróciła się od nich z niesmakiem. Między przechodniami krążyli żołnierze w rozchełstanych mundurach, nie salutując mijanym oficerom. Wołodia poczuł ulgę, że nie jest w mundurze. Pijane grupki śpiewały Marsyliankę. Inne intonowały rosyjską wersję Międzynarodówki:

Rozpalimy ogień wielki,

A w nim sczeźnie burżuj wszelki.

Na przekór wszystkiemu, Wołodia miał jeszcze nadzieję, że wieść o abdykacji okaże się fałszywa, albo że car zmieni zdanie, albo że wierne mu oddziały przywrócą porządek. To, co się zdarzyło, było jak śmierć ukochanej osoby: zbyt straszne, żeby mogło być prawdziwe. Ariadna natomiast nie miała już żadnej nadziei. Szła uczepiona ramienia Wołodii, ze zwieszoną głową, nie zważaj ąc na zaściełające chodniki niedopałki i gnij ące głąby kapusty. Tego dnia i przez kilka następnych dni Wołodia, symulując chorobę nie poszedł do pracy w biurze Ministerstwa Sprawiedliwości.

Dnia 21 marca car złożył dymisję z funkcji dowódcy sił zbrojnych:

Po raz ostatni zwracam się do was, moi ukochani żołnierze. Abdykując z tronu Rosji w imieniu własnym oraz mojego syna, przekazałem władzę w ręce Rządu Tymczasowego… Niech Bóg dopomoże mu poprowadzić Rosję drogą chwały i szczęścia… Przez dwa i pół roku pełniliście ciężką służbę, przelaliście wiele krwi, podjęliście wielki trud i bliska jest już godzina, gdy Rosja, złączona ze swymi walecznymi sojusznikami we wspólnym pragnieniu zwycięstwa, przełamie ostatnie bastiony oporu wroga… Spełnijcie tedy wasz obowiązek, brońcie mężnie waszej wielkiej Ojczyzny, poddajcie się władzy Rządu Tymczasowego, bądźcie posłuszni waszym dowódcom, pamiętajcie, że każde rozluźnienie dyscypliny służy wyłącznie naszym wrogom… Niech Pan Bóg wam błogosławi, a święty Jerzy prowadzi was do zwycięstwa. Mikołaj.

Wołodia miał przyjaciół w kwaterze głównej dowództwa sił zbrojnych. Przez telefon dowiedział się, że generałowie ucieszyli się z abdykacji, a wszystkie jednostki przedefilowały przed byłym carem, nawet mu nie salutując.

Było jednak zupełnie inaczej . Gdy nadeszła ta wieść, jedni oficerowie zalewali się łzami, inni padali zemdleni. Zemdleni? Oficerowie? To był początek kataklizmu. Ukonstytuował się Rząd Tymczasowy złożony z centrystów i socjalistów.

Ogłoszono amnestię dla więźniów politycznych. Wprowadzono wolność słowa i stowarzyszeń – także w armii. W szkołach zaprzestano nauki religii. Policja miała zostać zastąpiona milicją, której dowódcy mieli być wybierani. Zniesiono podziały klasowe, etniczne i wyznaniowe. Ogłoszono wybory powszechne, równe i tajne. Pozbyto się całej spuścizny monarchii autokratycznej. Koniec z tytułami honorowymi, sztandary noszące inicjały Mikołaja II wyrzucono do lamusa, z orderów i odznaczeń usunięto godła monarchii. Zmieniono nazwy ulic, statków oraz instytucji naukowych, wymazując z nich jakikolwiek ślad panowania carów. Zburzono wzniesione ku ich chwale pomniki. Nawet Cerkiew Prawosławna oddała na przetopienie srebrny dzwon, który niegdyś odlano na cześć Aleksandra III.

Dnia 22 marca Mikołaj II został aresztowany z rozkazu tego samego Rządu Tymczasowego, do podporządkowania się któremu osobiście wzywał.

OSTATNI POTĘPIONY, CZYLI TAJEMNICA PANA BOGA

[z książki Vladimira Volkoff, „Kroniki anielskie”, dwunasta nowela, Wyd. KKK]

Kiedy Richter (nazwijmy go tak – był to jeden z jego niezli­czonych pseudonimów: IIjin, Starik, Frei, Pietrow, Mayer, Jorda­now, Miiller, Tulin, Peterburżec i wiele innych [my znamy go pod skywą LENIN – md), a więc, kiedy Richter stanął przed nami, zaparło nam nasz anielski dech. Stał tak – krępy, kiwając się na przykrótkich nogach, z dłońmi we­tkniętymi pod pachy i łokciami wystawionymi na zewnątrz ni­czym płetwy, zupełnie nie zbity z pantałyku, a my wiedzieliśmy, że to jest właśnie człowiek, który uczynił na świecie najwięcej zła, ale z jego postaci biła taka energia, że to my prawie mieliśmy poczucie winy.

[…]

Za życia Richter wynalazł obozy koncentracyjne, usunął do­mniemanie niewinności z procesu karnego, systematycznie zarzą­dzał masowe egzekucje, podejrzenie uznawał za dowód, domagał sie bezustannego nasilania represji, głodził lud [..]

– No, dobrze – rzekł Zehanpwju – wierzył w przymus i zniewolenie. Nie on jeden. Muszą istnieć jakieś okoliczności łagodzące. Z pewnością sądził, że ma do wykonania jakąś wielką misję, a u ludzi tak już jest, że nie da się zrobić omleta, nie rozbi­jając jajek.

    – W jego przypadku – odparł Munkar – nie było omleta. Za to całe mnóstwo rozbitych jajek.

    Spytany o zdanie, Anioł Stróż przyznał, że w tym przypadku trudno nawet mówić o pomyśle na omlet.

Richter, który był ignorantem zarówno w dziedzinie filozofii, jak i ekonomii politycznej, zaadaptował doktrynę starego, broda­tego satanisty, całkiem zresztą nieaktualną w nowych strukturach społecznych, wyłącznie po to, żeby stała się siłą napędową rewo­lucji, która była dla niego celem samym w sobie. Cytował swoich mistrzów jak niepodważalne autorytety, ale wybierając jedynie to, co mu akurat pasowało. Jego ulubione hasło – “dyktatura proletariatu” – było jedynie pretekstem do rewolucji. Nawiasem mówiąc, w jego dziełach słowo “proletariat” zawsze pojawia się w dopełniaczu i nigdy nie jest podmiotem, co pokazuje, że w ludo­wych masach widział raczej środek niż cel. Tak naprawdę, Richter nie wierzył, że zwycięży i nie był przygotowany do rządzenia. Ale gdy się znalazł na szczycie, jego celem stało się utrzymanie na nim. “To nie moja wina” – zakończył Anioł Stróż.

Mimo wszystko, zelektryfikował wieś – zauważył Ze­hanpurju.

Elektryfikacja zaczęła się już za cara – odpalił Munkar, który skrupulatnie przestudiował dossier. – I czy nie jest prawdą – dorzucił – że pod koniec życia Richter miał kilka wylewów krwi do mózgu i stał się umysłowo niepełnosprawny (miał kłopo­ty z mnożeniem), a mimo to nie wypuścił z rąk władzy i nadal uparcie rządził milionami ludzi?

To prawda – przyznał Anioł Stróż – ale to nie moja wina.

————–

[str. 282 md]

Minęło kilka tysiącleci – sam nie wiem, ile. Świat zbliżał się do końca. Co jakiś czas Anioł Stróż schodził na dół, do piekła, żeby nieśmiało spytać Richtera, czy nadal uparcie odrzuca miłość, a Richter niezmiennie odpowiadał: – Tak, nie chcę o niej słyszeć.

         Tu trzeba-zaznaczyć, że piekło nie wygląda tak, jak je sobie ludzie wyobrażają, a dantejscy potępieni, którzy wyrywają sobie kawałki ciała lub pożerają swe mózgi, należą raczej do rzadkości. Kotły z wrzącą smołą też zdarzają się niezbyt często. Najokrut­niejszą torturą jest absolutna nieobecność Boga (żyjący też jej niekiedy doświadczają, tyle że na Ziemi nie jest ona absolutna). Na Richterze jednak zdawała się ona nie robić zbytniego wraże­nia i Diabeł, rozpoznając w nim kolegę po fachu, traktował go nad wyraz uprzejmie. Skutek? Podobnie jak śmiertelne ciało Richtera nie zostało przez jego wyznawców powierzone ziemi, ale zabalsamowane i w postaci bożka-truposza złożone w trum­nie z kuloodpornych szyb w porfirowym mauzoleum, tak samo jego nieśmiertelna dusza przebywała zamknięta w Pałacu Nieod­kupionej Winy – wiecznej replice doczesnego grobu.

A koniec świata zbliżał się nieubłaganie.

         Aniołowie zajęci byli oddzielaniem dobrego ziarna od plew i składaniem tego pierwszego w Spichlerzach Bytu oraz wrzuca­niem tych drugich w otchłań. Dusze, które skazane zostały niegdyś na oczyszczający ogień, opuszczały go jedna po drugiej i niczym bańki mydlane wzlatywały ku niebu, żeby tam cieszyć się wreszcie widokiem nieskończenie dobrego Boskiego Oblicza. Wkrótce na dole zostało już tylko kilku najbardziej zatwardziałych przestęp­ców, ale i ci, wyznawszy swe winy, doczekali się przebaczenia i z wdzięcznością odnaleźli swoje miejsce w niebie. Dawną zie­mię zastąpiła nowa ziemia, dawne niebo – nowe niebo, Jerozoli­ma niebieska o jaspisowych murach i złotych domach, funda­mentach z drogich kamieni i dwunastu bramach z pereł, zeszła z firmamentu, wystrojona niczym oblubienica dla swego oblubień­ca. Krótko mówiąc, nadszedł czas, by położyć kres obecnemu eonowi, zamykając piekło. Ale nie można było tego zrobić, dopóki przebywał tam ostatni człowiek – Richter. Jego Anioł Stróż miał się do niego udać i wyciągnąć go stamtąd za wszelką cenę. Już nie wymagano od Richtera, żeby się nawrócił, byle tylko opuścił to miejsce i całkiem za darmo poszedł się cieszyć Bożą chwałą.

         W Pałacu Nieodkupionej Winy Richter, ubrany w garnitur ze sztucznym gorsem, leżał na materacu z czerwonego jedwabiu, z jedną ręką na piersi, a drugą wzdłuż ciała.

– A, jesteś, głupku – rzekł z głębi swej przezroczystej trumny. – Dawno już nie miałem nieprzyjemności cię widzieć. No co, gamoniu? O czym znowu będziesz mi truł?

– Przybywam, aby cię poinformować – odparł anioł dyplo­matycznie – że czas zmazuje wszystkie winy, nawet zbrodnię Orestesa, nawet twoją. Człowiek, istota skończona, nie jest w sta­nie grzeszyć w nieskończoność. Zatem musi być i koniec dla jego kary. Możesz uznać, że ci wybaczono. Chodź, dołącz swą radość do radości całego stworzenia. Na ziemi nie ma już zła, jagnię i lew spoczywają obok siebie, a wszystko lśni Bożym światłem.

– Te ludowe rozrywki – odrzekł Richter – zawsze mnie nudziły. Mam w nosie twoje karnawałowe światełka. Półmrok, który tu panuje, bardzo mi odpowiada. A co do Boskiego wyba­czenia to uważam, że twój Bóg jest impertynentem, skoro śmie mi wybaczać wbrew mojej woli.

– Nic nie rozumiesz – upierał się anioł. – Tam, w górze, jesteśmy szczęśliwi – i ludzie, i anioły. Wszyscy się kochamy i śpiewamy wspólnie na Bożą chwałę. Ludzie stali się tacy, jacy byli przed upadkiem. Jeśli stąd wyjdziesz, sam siebie nie poznasz – będziesz dobry i szczęśliwy. Tak, tak, nawet ty, Richter! Powi­nieneś zobaczyć, jakie kozły fika stary Adam, gdy Izrafel gra na trąbie! Tu już naprawdę nie masz nic do roboty.

– Przeciwnie, mam. Mówię Bogu nie.

Anioł rozzłościł się.

– Wykorzystujesz to, że piekło się ucywilizowało. Chciałbym cię tutaj widzieć w czasach, kiedy diabły przypiekały pięty grzesznikom.

– Och, wtedy z pewnością od razu poprosiłbym o litość, ale czy nie rozumiesz, że właśnie w tym tkwiłoby moje zwycięstwo? Bo jakaś część mojego jestestwa i tak mówiłaby Bogu nie, a ta maleńka cząstka wystarczyłaby za całą moją rację.

Odmowa Richtera została przekazana drogą służbową do Uriela, regenta Słońca i Bożego Płomienia, anioła obecności i archanioła zbawienia. Ten wezwał najpierw Pedaela, anioła wybawienia.

– Idź i wybaw Richtera.

– A jeśli odmówi?

– Jesteś aniołem, mój drogi. Musisz sobie jakoś poradzić.

Richter jednak oznajmił, że nie chce zostać wybawiony, bo ni­gdzie nie czuje się tak wolny jak tam, gdzie Boga nie ma. Nie rozu­mieliśmy, jak może być tak uparty i leżeć pokurczony w ciemno­ściach, gdy świat oświetla słońce prawdy. Pedael nic nie wskórał.

        Ponieważ takie podejście wydało się Urielowi skrajnie głupie, […]

[Resztę mogą państwo przeczytać kupując tę książkę, lub – wersja dla oszczędnych –  poczekać trochę, to już chyba niedługo, sami się przekonacie o wyniku.. MD]

Wiara a wiedza – a CzK i Lenin

[z książki Vladimira Volkoff, „Kroniki anielskie”, czwarta nowela, Wyd. KKK]

[Genialny fizyk metafizyczny PP udowodnił matematycznie istnienie Boga w Trójcy. Na jego nieszczęście – stało się to w czasie rewolucji bolszewickiej. Dowiedziało się CzK, jest przesłuchiwany w gabinecie Lenina, a rozmawia z nim Feliks Edmundowicz (dla ciemniaków – Dzierżyński) ]

 [mówi Żelazny Feliks: ] [str. 99]

 …Zajmijmy się teraz owym narzędziem przebóstwienia czło­wieka, które zwie się wiarą. Jest to narzędzie sensu stricte. Kiedy Jezus mówi o wierze przenoszącej góry, należy to brać dosłow­nie. Wiara to buldożer. Wróćmy do cudów. Zdarzają się tylko wtedy, gdy wiara jest wystarczająco silna. Wiara została poczyta­na Abrahamowi za cnotę. Wiara jest dla człowieka przepustką do tamtego świata. Spójrzcie na mnichów, którzy dla niej gotowi są zrezygnować z doświadczeń męskości. Spójrzcie na męczenni­ków, którzy dla niej pozwalają rozszarpać swoje ciało na kawałki. Wiara to obrona przed upadkiem. Wiara to znaczona karta Pana Boga. Cała zawiera się w jednej formule, równie ge­nialnej co wzór Einsteina: “Ojcze nasz, któryś jest w niebie“. Gdyby nie był w niebie, czyli gdzie indziej, nie byłoby wiary.

Albowiem wiara zakłada brak pewności. Przypomnijcie sobie Pawła z Tarsu. Powiedział, że Grecy szukają mądrości, Żydzi znaków, a jedyne, co można im zaoferować, to ukrzyżowany Bóg. Czyż nie oznacza to, że wiara jest jedyną możliwą drogą?

Postanowiliśmy więc zniszczyć wiarę, która jako jedyna może doprowadzić do realizacji Bożego planu […]

————–

      – Powstaje następujące pytanie – ciągnął Feliks Edmundowicz. – Co się stanie, gdy ludzie zyskają pewność, że Bóg istnieje?

To prawda, nie wszyscy zrozumieją wasze matematyczne wy­wody, ale ludzie mają zaufanie do lepiej od siebie wykształco­nych. Nikt nie podważa odkryć Newtona czy Einsteina, a jeśli pewnego dnia kosmonauci polecą na Księżyc, to cała ludzkość przyjmie to za fakt, choć nie będzie im w tej podróży towarzy­szyła. Tylko, że taki kredyt zaufania nie ma nic wspólnego z wiarą. Wynika z tak zwanego poznania pośredniego, a to coś in­nego. Zatem na słowo kilku uczonych ludzie przyjmą, że Bóg ist­nieje, podobnie jak przyjmują, że E = mc2.

Czy ich życie się zmieni? Zakładam, że będą starali się zabez­pieczyć. Spróbują dowiedzieć się od Bóstwa, jaki jest aktualny kurs grzechów i kar, dobrych uczynków i nagród. I jeśli tę wiedzę posiądą, będą ją stosowali najlepiej jak potrafią, w swoim dobrze pojętym interesie. Jeśli zaś nie posiądą, to zgodnie z własnym in­stynktem spróbują prognozować i podejmować ryzyko.

Wszyscy dobrze wiemy, że istnieje policja, a mimo to popełniamy przestęp­stwa. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zdaję sobie sprawę, że przed Nim raczej trudno się ukryć. Skoro jednak Bóg nie może na poważnie domagać się, żebyśmy byli doskonali (sam nas stwo­rzył, wie, jacy jesteśmy), to mamy jakiś margines tolerancji. Lu­dzie będą mieli nadzieję, że ten margines jest spory i nie staną się wiele lepsi.

Będą natomiast, być może, chodzili w niedziele i święta do ko­ścioła. Trzeba będzie zbudować więcej cerkwi. Ale będą do tego podchodzili jak do służby wojskowej. Z obowiązku. Żeby sobie uzbierać więcej zasług. A przecież nawet ja, który wywodzę się z Kościoła rzymskokatolickiego, dobrze wiem, że zasługi to tyl­ko element dyscyplinujący i Duch Święty nic do tego nie ma. Może będą dawali większe jałmużny, ale tylko tak, jak się płaci podatki. I będą co tydzień przyjmowali komunię – tak jak się przyjmuje lekarstwo.

Jak widzicie, dalekie to wszystko od planu Jezusa Chrystusa, który mówi: “Weź swój krzyż i pójdź za Mną”. W wierze jest swoisty dynamizm, ponieważ jest ona chwiejna. W wiedzy tego dynamizmu nie ma – właśnie dlatego, że z definicji jest ona czymś pewnym. […]

Jest inny problem, powiecie. Ludzie przestaną się zapisywać do organizacji ateistycznych, zatriumfują kółka różańcowe, a komu­niści i ich partie poniosą klęskę. I co z tego! Co nam po partiach i samych komunistach?

Zdecydowanie wolimy kółko różańcowe bez Chrystusa od bolszewickiej komórki partyjnej wciąż jeszcze zajętej walką z Chrystusem. Włodzimierz Iljicz ma takie powie­dzonko, które lubi powtarzać: ,,.Kto kogo dopadnie?”. Tylko to się liczy.

Tak, ludeczkowie zamiast się gimnastykować, będą chodzili na pielgrzymki, zamiast Międzynarodówkę będą śpiewać kantyczki i będą adorować ikony zamiast haseł na murach. I co z tego? My pierwsi się nawrócimy. Tu obecny Włodzimierz Iljicz każe się wybrać patriarchą (sami wiecie, że jeśli chodzi o infiltrację, to nie ma sobie równych), a ponieważ oszczędzamy na ekumenizmie, w trymiga zostanie papieżem. Słowo będzie nasze! Bóg może działać jedynie przez Kościół – sam narzucił taką regułę, więc skoro to my będziemy Kościołem…? Nie macie chyba złudzeń co do związku: Marks-Lenin? Marks tylko użycza nam swego na­zwiska. W innych czasach Włodzimierz Iljicz byłby Ariuszem, Julianem Apostatą, Konstantynem Kopronimem, papieżycą Jo­anną – Bóg wie kim jeszcze. Jest Antychrystem lub jest nikim. (Iljicz wydawał się rozbawiony; kołysał głową, a jego łysina rzu­cała świetlne refleksy, kiedy znalazła się w kręgu światła abażuru).

Chcecie wiedzieć, co się stanie, gdy ludzie nabiorą pewności, że Bóg istnieje? Chrystus przegra, bo Jego gra opiera się na miłości i wolności. A tam, gdzie jest pewność, nie ma wolności.

I święty Adam mógłby równie dobrze nie tknąć owocu z Drzewa Dobra i Zła. Powiem więcej – Feliks Edmundowicz mimo woli podniósł głos, jakby rozgrzane wnętrzności powodowały goto­wanie się jego umysłu – jeśli człowiek zyska pewność istnienia Boga, to drugim Adamem będzie Iljicz, a nie Chrystus. I to dzięki wam. Skutek? Zbawienie stanie się niemożliwe, gdyż zniszczone zostanie narzędzie zbawienia.

Ale to jeszcze nie wszystko, Piotrze Piotrowiczu. Jest jeszcze lepiej, znacznie lepiej.

Przyznacie, że człowiek został stworzony z pewnymi fizycz­nymi i duchowymi potrzebami. Musi jeść, pić, rozmnażać się. Musi też wierzyć. Zupełnie jakby miał jakiś tajemniczy gruczoł wydzielający hormon wiary. Naturalnym obiektem tej wiary jest Bóg. Bóg lepiej lub gorzej pojmowany, Bóg osobowy lub nieoso­bowy, dobry lub zły, pojedynczy lub mnogi. Taki czy inny – ale zawsze Bóg. Przypuśćmy jednak, że ów instynkt, być może naj­silniejszy spośród wszystkich, jakimi zostaliśmy obdarzeni, zo­staje nagle zaburzony. Że staje w obliczu, jak by to powiedzieć wakatu. Że ten gigantyczny gejzer wiary, który tryska z nas nie­ustannie, pozbawiony zostaje przedmiotu. Co się wtedy stanie?

– Nastąpi atrofia – mruknął Piotr Piotrowicz.

    – Tak. Matki w końcu tracą mleko, a prawiczki popadają w impotencję. Ale tylko wtedy, gdy ich gruczoły nie znajdą ujścia dla swoich wydzielin. Jeśli udowodnimy, że Bóg istnieje, to przejmiemy kontrolę nad narządem wiary, tak jak się przejmuje fabrykę maszyn ciężkich, żeby uczynić z niej fabrykę armat. Tyl­ko tak możemy sprawić, że ludzie będą wierzyli w to, czego nie ma, bo już nie będą mogli wierzyć w to, co jest. Nieważne, że będą wiedzieli, że Bóg jest, i tak będą woleli wierzyć w coś inne­go, bo ludzie generalnie wolą wierzyć niż wiedzieć – to ich główna cnota, ich zasadnicza, nie-burżuazyjna cecha. A i dla nas to lepiej, bo nas z kolei interesuje działanie, a wiara bardziej sprzyja dowodzeniu akcją niż pewność.