Śmierć lwowskich profesorów. Zabicie ich dzieci i wnuków. Symbol uniwersalny

Śmierć lwowskich profesorów. Zabicie ich dzieci i wnuków. Symbol uniwersalny

Ks. prof. Franciszek LONGCHAMPS DE BÉRIER

Ksiądz katolicki, profesor nauk prawnych, kierownik Katedry Prawa Rzymskiego na Wydziale Prawa i Administracji UJ, członek prezydium Komitetu Nauk Prawnych PAN, wybrany do Wspólnego Komitetu Zarządzającego (kadencja 2016-2018) China-EU School of Law w China University of Political Science and Law w Pekinie.

Ryc.Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

O profesorach lwowskich zamordowanych w lipcu 1941 roku powiedziano i napisano już sporo. Dlaczego nigdy nie będzie za wiele? Zastrzeleni przez niemieckie komando, ponieważ byli Polakami i profesorami – polskimi profesorami we Lwowie

Egzekucja na Wzgórzach Wuleckich nie odbiegała zbytnio od innych okupacyjnych rozstrzelań. Wyobrażam sobie wykopane świeżo doły z przerzuconymi nad nimi deskami, na których stają po cztery osoby. Strzały na chwilę rozświetlają ciemność i ciała wpadają do zbiorowej mogiły. Nie pierwszy raz i nie ostatni podczas okupacji. Jednak morderstwo z 3 na 4 lipca, a więc tuż po wejściu Niemców do Lwowa, urasta do rangi symbolu. Dla epoki antyintelektualnych totalitaryzmów odpowiada śmierci Archimedesa w Syrakuzach. W 212 roku przed Chrystusem pokonano miasto po dwuletnim oblężeniu, ale ponoć był rozkaz dowodzącego rzymską armią Marka Klaudiusza Marcellusa, aby odnaleźć i oszczędzić uczonego. Nie dotarł do świadomości żołdaka, który bezceremonialnie zarąbał Archimedesa nad morskim brzegiem, przeszkadzając w kreśleniu figur i rozmyślaniu o matematycznych diagramach. We Lwowie rozkaz musiał być inny. Podobno wydał go generalny gubernator Hans Frank pomny „zamieszania” po wysłaniu profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego „tylko” do obozów koncentracyjnych. Wygodniej zabić na miejscu.

Morderstwo z 3 na 4 lipca 1941 roku, a więc tuż po wejściu Niemców do Lwowa, urasta do rangi symbolu. Dla epoki antyintelektualnych totalitaryzmów odpowiada śmierci Archimedesa w Syrakuzach.

Dziś o prześladowaniu krakowskich profesorów jest komu opowiadać potomnym. Szczęście, że dzieje się to instytucjonalnie w jagiellońskiej Alma Mater, która wspomina uczonych nie tylko przy okazji rocznicy tzw. Sonderaktion Krakau. Ich los stanowi część pamięci uniwersytetu, która tworzy jego tożsamość.

Nie tak samo jest w przypadku profesorów Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Nikt też z nich nie wrócił (jeśli pominąć jednego z „zatrzymanych” lipcowej nocy). Ci jednak, którzy wspominają ofiarę ich życia: we Wrocławiu, w Lublinie, jak Polska długa i szeroka oraz w dzisiejszym Lwowie, widzą w tym symbol mówiący o wielkości nauki, o „zagrożeniach” wynikających z jej uprawiania, o sile i potędze myśli, o mocy sprawczej i odnowicielskiej, której obawiają się wrogowie. Ludzie przecież ginęli z ręki Niemców, bo byli uczonymi i tylko za to, że byli uczonymi. Zastrzeleni nocą byli Polakami, jak wielu innych naszych Rodaków, pozabijanych w XX wieku często właśnie tylko dlatego, że byli Polakami. Kaźń profesorów to jednak symbol uniwersalny, ważny dla każdego, kto ceni rozum. Ostrzeżenie. Umiłowanie prawdy i poszukiwania naukowe mogą sprowadzić wyrok śmierci. Ale i tak warto je prowadzić, jak Archimedes czy uczeni z Uniwersytetu Jana Kazimierza.

W zeszłym roku sugestywną okazję, aby o nich rocznicowo i nie rocznicowo wspomnieć dał Instytut Pamięci Narodowej. Rocznicowo, bo w 2016 roku minęło 75 lat jak siły bezpieczeństwa III Rzeszy pozbawiły życia polskich profesorów we Lwowie. Nie rocznicowo, gdyż IPN przygotował piękną wystawę do przedstawiania na ulicach i placach, którą 30 sierpnia pokazano na Esplanadzie Solidarności przed gmachem Parlamentu Europejskiego w Brukseli. Potem we wrześniu pojawiła się we Wrocławiu przed Bazyliką św. Elżbiety, aby następnie zawitać w Krakowie: w listopadzie przed Ignatianum, a w pierwszych tygodniach grudnia na pl. Szczepańskim.

1-27473

Ekspozycję „Kaźń profesorów lwowskich. Wzgórza Wuleckie 1941” mogło ze zrozumieniem obejrzeć wielu, gdyż opisy przygotowano równolegle po polsku, niemiecku, ukraińsku i angielsku. Na zakończenie odbyła się 16 grudnia w Collegium Maius sesja o tytule „Sprawa mordu na profesorach lwowskich nadal jest otwarta”. Inspirowana była zakończeniem pamiętników Karoliny Lanckorońskiej. Brakuje słów wdzięczności dla Uniwersytetu Jagiellońskiego za uczczenie ich pamięci: jak od dawna tablicą na półpiętrze Collegium Novum, tak teraz spotkaniem, zorganizowanym przez prof. Andrzeja A. Ziębę, pana Macieja Wojciechowskiego i dyrektora Collegium Maius prof. Krzysztofa Stopkę. Z kilku powodów ucieszyło mnie zaproszenie do znakomitego kręgu strażników pamięci, którzy mieli podzielić się wtedy refleksjami. Wspomnienie kaźni na Wzgórzach Wuleckich zdaje się wyzwaniem dla każdego. Mnie przyszło się na nią zastanowić jako księdzu, jako osobie noszącej nazwisko aż czterech ofiar i jako profesorowi Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Cieszy, że spotkanie w Krakowie, gdzie serca otwarte i trwa pamięć nie tylko o własnych profesorach. W ich zresztą gronie został aresztowany w Sonderaktion członek naszej rodziny – historyk prawa i były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Stanisław Estreicher. Mogę napisać wuj, gdyż jego żona Helena z domu Longchamps de Bérier była najstarszą siostrą mego pradziadka Bogusława („ochrzczonego na szablach powstańczych”). Wuj nie wrócił – zmarł w Sachsenhausen 28 grudnia 1939 roku. Ona, piękna i kochająca szybko podążyła za nim, odchodząc 14 marca 1940 roku.

Czterech Longchamps de Bérier: Bronisław, Zygmunt, Kazimierz – synowie Romana. Ojciec profesor prawa cywilnego i rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza w Lwowie. Tragedia rodzinna, dlatego bliska i bardziej dotkliwa, choć inni pewnie mieli straszniejsze: więcej ludzi lub okrutniej zginęło. Nie mnie o tym pisać. Trzeba spytać stryja Jana, którego jako trzynastolatka zostawiono z matką. Ja zastanawiam się głośno, co wyjątkowego było w kaźni profesorów lwowskich? Tak wiele za nami rozważań o zbrodni, zbrodniarzach, winie, braku odpowiedzialności, białych plamach.

Sporo, choć nie wszystko wiemy o lipcowej nocy 1941 roku. Morderstwo nie zakończyło dla nazistów sprawy polskich profesorów. Nie bez znaczenia symbolicznego było to, co zdarzyło się z nimi później. W 1943 roku zbliżał się front. O tym w książce „Kaźń profesorów lwowskich. Lipiec 1941” prof. Zygmunta Alberta, szczególnego strażnika pamięci: „Ekshumowane zwłoki rozstrzelanych na Wzgórzach Wuleckich profesorów i ich współtowarzyszy przewieziono bezzwłocznie na Lasu Krzywczyckiego i następnego dnia, tj. 9 października, dorzucono je do kilkuset innych trupów i spalono wspólnie na olbrzymim stosie. Zachowane resztki kości zmielono w żwirowym młynie i wraz z popiołami rozrzucono w okolicznym lesie”. Zabity, spalony, a prochy rozsypane – tylko dlatego, że był profesorem. Pozostał pył na wietrze.

Zastrzeleni „bez sądu” i bez wyjaśnień. Co jednak uderza – zamordowani z żonami, dziećmi, a nawet wnukami. O każdym z rozstrzelanych profesorów daje się wiele powiedzieć, bo mieli piękny dorobek życiowy. Łatwiej się o nich pamięta przez dzieła, jakie zostawili. Wszelako nie wszyscy z zamordowanych byli profesorami, za to wszyscy byli równi w śmierci. Wśród ofiar znalazły się żony – panie Grekowa, Ostrowska, Ruffowa, synowie – Jerzy Nowicki, Andrzej Progulski, Adam Ruff, Józef Weigel, Eustachy i Emanuel Stożkowie, nasi Bronisław, Zygmunt i Kazimierz. I Adam Mięsowicz, wnuk prof. Sołowija. Oni także bez miejsca pochówku; rozsypani w Lesie koło Krzywczyc.

Profesorowie zastrzeleni „bez sądu” i bez wyjaśnień. Zamordowani z żonami, dziećmi, a nawet wnukami. Tylko dlatego, że ich zastano w domach polskich uczonych.

Kiedyś wnosiłem o otwarcie nowego wykładu na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zdziwienie wzbudził tytuł – „Reflektorem w mrok. Prawo rzymskie o współczesnym”. Sugerowano zmianę i należało w radzie wydziału z niego wytłumaczyć. Przy tej okazji – ale potem też wielokroć od studentów – padało pytanie: dlaczego „reflektorem w mrok”? Mało kto dał się zbyć odpowiedzią, że to po prostu dobrze brzmi. Przecież wiedzieli, że wyrażenie kojarzy się z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, krytykiem i tłumaczem francuskiej literatury. Powszechnie wiadomo o jego wyraziście nie-kościelnych poglądach, a tu ksiądz proponuje taki tytuł…? Proponowałem i proponuję między innymi po to, aby przypomnieć człowieka, który zginął razem z profesorami lwowskimi zabrany z domu prof. Jana Greka. Razem w śmierci, każdy zatem bliski nam, którzy pamiętamy. Patrzyłem na moją radę wydziału – polskich profesorów w Krakowie: „nie mam dzieci, ale wielu ze słuchających mnie ma córki, synów, a nawet wnuki. Proszę pomyśleć, że zostają zamordowane tylko dlatego, że są dziećmi, wnukami polskich profesorów”. Pamięć należy się nie tylko profesorom, lecz i tym, co zginęli z nimi. A zginęli dlatego, że ich zastano w w domach polskich uczonych.

W Księdze Życia zapisano każde imię i po zostaniemy wezwani na Sądzie. Tak tedy rozsypywanie prochów po lasach było głęboko niechrześcijańskie. A skoro o tym mowa: jako księdzu miło mi, że w gronie zabranych z lwowskimi profesorami znalazł się dwudziestodziewięcioletni wykładowca biblistyki ksiądz Władysław Komornicki. Zanim zginął, miał szansę zaopiekować się duchowo zwieziony na Wzgórza Wuleckie. Przecież pozostała jeszcze chwila, sporo czasu na pojednanie się z Bogiem. Zawsze pozostaje wybór, choćby droga wiodła na szafot: nie przebaczyć czy przebaczyć?

1-27469
1-27471
Zrzut ekranu 2017-02-04 (godz. 11.52.14)

Fot. Wystawa „Kaźń profesorów lwowskich. Wzgórza Wuleckie 1941” – Wrocław, wrzesień 2011, IPN [LINK].

Po sześćdziesięciu latach

W trybie większego przypisu: skoro o profesorach zawsze daje się powiedzieć więcej, przedkładam mój wstęp do sławnego, klasycznego i do dziś ciągle powoływanego podręcznika prof. Romana Longchamps de Bérier pt. „Polskie prawo cywilne. Zobowiązania”. Do ponownego ogłoszenia drukiem na podstawie wydania drugiego z 1939 roku doszło w Poznaniu w 1999 roku. Zatem „Po sześćdziesięciu latach” – i taki był tytuł wstępu:

Wielkiego dzieła podjęli się Polacy, gdy po z górą wieku niewoli rozpoczęli odbudowę państwowości. Nie chodziło tylko o wskrzeszenie Polski, jako o akt sprawiedliwości dziejowej. Trzeba było od podstaw stworzyć nowoczesne państwo. Wymagało to większego wysiłku niż ten, przed jakim stanęliśmy po przełomie roku 1989. Podobnie jak dziś, prawo miało wtedy szczególną rolę do odegrania w budowie Rzeczypospolitej. Jednak ówczesna sytuacja wydawała się znacznie trudniejsza. W samej tylko sferze prawa prywatnego w różnych częściach kraju obowiązywały odmienne, obce regulacje: kodeks cywilny austriacki, kodeks cywilny niemiecki, kodeks Napoleona, zwód praw, a na Spiszu i Orawie prawo węgierskie. W pierwszym rzędzie należało więc zadbać o ujednolicenie prawa, aby mogło stać się skutecznym instrumentem nie tylko tworzenia państwa, ale i zaprowadzania w nim trwałego ładu. Choć stworzenie polskich unormowań stanowiło poważne wyzwanie, prawnicy tamatych czasów byli do tego chyba lepiej niż my przygotowani. Studiowali na najlepszych europejskich uniwersytetach. Znali doskonale zarówno w teorii, jak i w praktyce prawo kilku państw, przodujących w świecie pod względem nowoczesności unormowań. Mogli tedy z pełną świadomością skutków wybierać najlepsze rozwiązania normatywne. W powołanej w 1919 roku Komisji Kodyfikacyjnej zasiedli najwybitniejsi znawcy prawa. Łącząc swą wiedzę i umiejętności stworzyli zespół, któremu do dziś trudno znaleźć równy. Pracowali solidnie, systematycznie i bez pośpiechu. Stąd rozpoczęte w początku lat dwudziestych prace nad kodeksem zobowiązań, ukończyli dopiero w 1933 roku. Dzięki temu jednak stał się on najwybitniejszym osiągnięciem polskiej myśli prawniczej w XX wieku.

Kluczową rolę w tworzeniu kodeksu zobowiązań odegrał Roman Longchamps de Bérier. Do udziału w pracach kodyfikacyjnych zachęcił go prof. Ernest Till. Już od 1922 roku jako członek lwowskiego komitetu, brał Profesor Roman udział w obradach nad przygotowanym przez E. Tilla projektem części ogólnej prawa zobowiązań. Potem wspólnie już opracowali projekt części szczegółowej[1], zaś po śmierci E. Tilla w 1926 roku, Profesor Roman przejął cały ciężar prac, będąc głównym referentem tej dziedziny prawa cywilnego w Komisji Kodyfikacyjnej[2]. Uczestniczył oczywiście także w przygotowywaniu jednolitego polskiego prawa rodzinnego, autorskiego, handlowego i morskiego, jednak kodyfikacja i wykładnia prawa zobowiązań stanowiły główne pole jego działalności. Jak się miało później okazać, stały się one najważniejszym dziełem jego przedwcześnie przerwanego życia. Prawu zobowiązań poświęcił liczne prace, wśród których poczesne miejsce zajmuje Uzasadnienie projektu kodeksu zobowiązań z uwzględnieniem ostatecznego tekstu wydane w Warszawie: tom I w 1936, a tom II w 1937 roku[3].

Jednak najwybitniejszym osiągnięciem Profesora Romana są Zobowiązania[4]. Zaplanowano je jako drugi tom systematycznego podręcznika Polskie prawo cywilne, którego pozostałe części miały wychodzić w miarę postępów prac kodyfikacyjnych. Do wybuchu wojny ukazał się jeszcze tylko tom VI – Kazimierza Przybyłowskiego Prawo prywatne międzynarodowe[5]. Pierwsze wydanie Zobowiązań drukowano w pięciu zeszytach w latach 1934-1938. Po uzupełnieniu i drobnych poprawkach drugie wydanie ukazało się w roku następnym i jako najpełniejsze, a przy tym w pełni oryginalne, jest podstawą niniejszego wznowienia. Trzecie wydanie opracował w 1948 roku w Poznaniu prof. Józef Górski, który wprowadził szereg uzupełnienień, ale i pominął pewne ustępy, aby dostosować podręcznik do stanu prawnego w dniu 1 stycznia 1948. Mając przed oczyma ujednolicone już przepisy prawa cywilnego, zastąpił uchylone normy obowiązującymi, a w szeregu przypadków, np. w rozważaniach dotyczących najmu czy umowy o pracę, przedstawił też najważniejsze postanowienia nowych regulacji.

Podręcznik Romana Longchamps de Bérier pojawił się bezpośrednio po ogłoszeniu polskiego prawa obligacyjnego[6] i był oparty o wygłoszone wykłady uniwersyteckie. Obie okoliczności wydatnie wpłynęły na charakter dzieła. W Zobowiązaniach nie chodziło bowiem o szczegółowy komentarz do poszczególnych artykułów kodeksu zobowiązań, lecz o systematyczne przedstawienie zasad nowego prawa. Nie uwzględniono orzecznictwa ani literatury, które były wówczas bardzo skromne. Kontekst prawnoporównawczy ograniczano do praw obowiązujących w danej materii w Polsce przed 1 lipca 1934. Pojawiał się zresztą tylko dla wyjaśnienia stanowiska nowego prawa w kwestiach zasadniczych. Autor zastrzegł też sobie prawo do pominięcia rozważań teoretycznych nad zagadnieniami spornymi w literaturze prawa cywilnego[7].

Już w momencie wydania, Zobowiązania zostały zaliczone do klasyki przedmiotu[8]. Zawierały bowiem nie tylko autorytatywny wykład głównego referenta kodeksu. Przedstawiały całość doktryny, nie stroniąc od wszelkich odcieni i subtelności myśli prawniczej. Stanowiły nadto doskonały pod każdym względem podręcznik. Zmarły niedawno badacz prawa rzymskiego prof. Jan Kodrębski pisał: „Erudycja autora, równie kompetentnego w czterech prawach obowiązujących na ziemiach polskich, jak i we współczesnych mu prawach zachodnioeuropejskich i tamtejszej literaturze prawniczej, wiąże się tu z wielkim talentem konstrukcji prawnej, mistrzostwem dydaktycznym i precyzyjną, elegancką formą… Dzieło Romana Longchamps znakomicie uwydatnia romanistyczny podkład współczesnych zobowiązań i – będąc wykładem współczesnego prawa – może równocześnie służyć jako największy polski podręcznik rzymskiego prawa zobowiązaniowego. Traktat Romana Longchamps jest też wzorem znakomitej formy prawniczego pisania”[9]. Ta ze wszech miar wybitna książka, cytowana we wszystkich liczących się pracach cywilistycznych, trafia ponownie do rąk czytelników dzięki entuzjazmowi prof. Władysława Rozwadowskiego oraz zgodzie syna Autora Zobowiązań – Jana Longchamps de Bérier.

Być może pisanie do niej wstępu nie powinno przypaść komuś, kto w swych skromnych poszukiwaniach naukowych próbuje poprzez prawo rzymskie i historię prawa zgłębiać czym jest prawo, jakie rządzą nim prawidłowości. Po pierwsze jednak, Zobowiązania należałoby poddać analizie, która umożliwiłaby kompleksowe wprowadzenie w zagadnienia w nich przedstawiane. Pozwoliłaby też na osadzenie wielu z przewijających się tam wątków w całym kontekście, uwzględniającym również późniejszy rozwój doktryny. Po wtóre zaś, na uważne studia i pełniejsze opracowanie zasługuje cały dorobek Romana Longchamps de Bérier. Tymczasem Profesor doczekał się dotąd tylko kilku wspomnień[10], zaś reakcji na jego poglądy naukowe należałoby szukać w szczegółowych rozważaniach całej polskiej cywilistyki. Niestety, nikt nie podjął się jeszcze ani jednego, ani drugiego. Prawda, że to zadania trudne, lecz wybitnych prawników dzisiaj nie brakuje. Ponadto dzieło Profesora Romana nie pozostało poza granicami III Rzeczypospolitej, jak miejsce jego kaźni. Przeciwnie, wpisało się na trwałe w polski porządek prawny. Przetrwało nawet ciemną noc bezprawia. Skoro jednak zaszczyt skreślenia kilku słów wprowadzenia do wznawianych Zobowiązań przypadł prawnukowi stryjecznego brata Autora, trudno aby nie zarysował sylwetki wielkiego uczonego.

Pochodził Roman Longchamps de Bérier z osiadłej w Polsce hugenockiej rodziny francuskiej, która emigrowała po odwołaniu przez Ludwika XIV edyktu nantejskiego w 1685 roku. Już pierwszy Longchamps przeszedł na katolicyzm, a jego syn Franciszek (zmarły w 1784 roku) był kapitanem gwardii królewskiej w czasach saskich i uzyskał zatwierdzenie szlachectwa[11]. W rodzinnym archiwum zachowały się dwa dokumenty podpisane w roku 1753 i 1760 przez Augusta III, przyznające mu serwitoriat, czyli przywilej kupiecki wyjmujący spod prawa i władzy miasta Lwowa, zwalniający z podatków i ograniczeń celnych oraz oddający pod jurysdykcję marszałka wielkiego koronnego. Zachowały się też druki urzędowe, na których Franciszek podpisał się jako prezydent Lwowa[12]. Jego syn Jan (1762-1834) służył w Legionach Dąbrowskiego[13], a w 1807 roku został kapitanem w I Regimencie Huzarów Polskich[14]. Synowie jego brata Aleksandra (1766-1810), bliźniacy Wincenty (1808-1881) i Bogusław (1808-1888), przerwali studia w Wiedniu na wieść o powstaniu listopadowym, w którym niezwłocznie wzięli udział. Wincenty był potem jeszcze powstańcem 1846 roku, zaś syn Bogusława – Franciszek (1840-1915), a stryj Romana, powstańcem 1863 roku[15].

W rodzinie nie brakowało nigdy prawników i lekarzy. Wincenty rozpoczął w Wiedniu studia prawnicze, które po upadku powstania ukończył w Pradze. Również jego bratanek Franciszek studiował prawo. Rodzony brat Romana Andrzej został sędzią Najwyższego Trybunału Administracyjnego w Warszawie, zaś stryjeczny brat, ochrzczony na szablach powstańczych Bogusław Karol (1884-1947) był znanym lwowskim adwokatem. Natomiast lwowskim lekarzem był już ojciec bliźniaków – Aleksander. Medycynę studiował również jego syn Bogusław, dziadek Romana, który praktykował w Lesku, by osiąść później we Lwowie, gdzie został nawet lekarzem miejskim. Jego syn Bronisław, ojciec Romana, był wojskowym lekarzem w randze generała austriackiej armii[16].

Roman Józef Longchamps de Bérier urodził się 9 sierpnia 1883 we Lwowie. Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął studia na Wydziale Prawa Lwowskiego Uniwersytetu. Stopień doktora praw uzyskał w 1906 roku, a od 2 lutego tego roku pracował w Prokuratorii Skarbu, potem w lwowskim oddziale Prokuratorii Generalnej RP. Trwało to do 30 kwietnia 1920, kiedy podjął obowiązki profesorskie w Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie: najpierw jako profesor nadzwyczajny, a od 1 sierpnia 1922 już jako profesor zwyczajny[17].

Pracy naukowej poświęcał się odkąd ukończył studia, zawsze pod troskliwym okiem swego mistrza prof. E. Tilla. W roku akademickim 1907/1908 studiował w Berlinie u profesorów Thodora Kippa i Josepha Kohlera[18]. Wkrótce przedłożył monograficzne Studya nad istotą osoby prawniczej[19] oraz zestawił polską bibliografię prawniczą za lata 1911-1912[20]. Przygotował szereg prac poświęconych zagadnieniom związanym z rękojmią[21], a wkrótce światło dzienne ujrzała rozprawa habilitacyjna pt. Rękojmia z powodu wad i braków a obowiązek świadczenia – Studyum z austyackiego prawa cywilnego[22]. „Bronił w niej poglądu, że chodzi tu o odrębny rodzaj odpowiedzialności, który różni się od odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązań zarówno podstawą, jak warunkami (niezależność od winy) i skutkami (odszkodowanie w granicach ujemnego interesu)”[23].

Prócz nauczania w katedrze prawa cywilnego, od 1920 roku aż do wybuchu wojny prowadził wykłady na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W związku z nimi przygotował podręcznik Wstęp do nauki prawa cywilnego ze szczególnym uwzględnieniem kodeksów obowiązujących w b. Królestwie Kongresowym, Małopolsce i W. Ks. Poznańskim[24]. „Jest to znakomite dzieło, które do dziś dnia zachowało swoją wartość jako najpełniejsze wprowadzenie do historii prawa cywilnego ziem polskich XIX i początków XX wieku, a równocześnie swą precyzją i zwięzłością korzystnie odbiegające od współczesnego odpowiednika”[25]. Choć przedstawiał w nim aktualny stan prawny, nie przestawał wskazywać na korzyści z unifikacji prawa, jakie przyniesie opracowanie polskiego kodeksu cywilnego. Podobnie, po opracowaniu kodeksu zobowiązań marzył, że posłuży on jako projekt dla wspólnej, europejskiej regulacji, którą proponował rozpocząć od przyjęcia jednakowych unormowań w Polsce, Czechosłowacji i Jugosławii. Wiedziony tą myślą współorganizował I zjazd prawników państw słowiańskich w Bratysławie w 1933 roku, gdzie wygłosił referat główny[26].

Do współpracy międzynarodowej przywiązywał zresztą ogromną wagę. Oprócz działań wśród prawników państw słowiańskich, brał udział w kongresach prawa porównawczego w Hadze w 1932 i w 1937 roku, publikował w niemieckich i francuskich czasopismach i dziełach zbiorowych. Przygotował prawnicze porozumienie polsko-francuskie i przewodniczył polskiej grupie działającej w jego ramach.

Profesor nie stronił od angażowania się w pracę na rzecz wspólnoty akademickiej. Wielokrotnie pełnił funkcję dziekana Wydziału Prawa UJK: w latach 1923/1924, 1929/1930, 1930/1931 i 1931/1932. Prorektorem był od 1934 aż do 1938 roku, a w roku następnym wybrano go rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza. Godność tę obejmował 1 września 1939[27].

Od 1920 roku brał udział w pracach Polskiego Towarzystwa Naukowego we Lwowie. Przez 32 lata działał w lwowskim Towarzystwie Prawniczym. W 1931 roku został członkiem korespondentem Polskiej Akademii Umiejętności. Wiele wysiłków poświęcił pracy w Przeglądzie Prawa i Administracji. W 1939 roku wszedł do komitetu redakcyjnego Orzecznictwa Sądów Polskich. Od 1936 roku był członkiem Trybunału Kompetencyjnego. Za zasługi w pracy nad kodeksem zobowiązań wyróżniono go w 1934 roku krzyżem komandorskim orderu Odrodzenia Polski. Natomiast za rozwijanie prawniczej współpracy polsko-francuskiej otrzymał Legię Honorową[28].

Roman Longchamps de Bérier pozostał w pamięci potomnych nie tylko jako wybitny uczony. Uosabiał to, co w jego rodzinie ceniono najbardziej: był dobrym człowiekiem. Kazimierz Przybyłowski bardzo pięknie i prawdziwie ujął ten profil wielkości Autora Zobowiązań:

„Cechowała go wielostronność zainteresowań i upodobań. Uprawiał sport. Miłośnik muzyki – poświęcał jej niejedną chwilę. W życiu towarzyskim chętnie brał udział. W czasie letnich ferii lubił pobyt na wsi w Hatowicach. Najlepiej czuł się w umiłowanym gronie rodzinnym (żona Aniela ze Strzeleckich i czterej synowie). Był pełen dobroci i pogody ducha, łagodny i wyrozumiały. Łatwo wybaczał urazy i innych do tego skłaniał, łagodził nieporozumienia, czuwając jak dobry duch opiekuńczy nad koleżeńskimi stosunkami na Uniwersytecie. Cechował go pogodny humor bez cienia złośliwości. Obce mu były wszelkie przejawy zawiści. Nie powodował się ambicją. Z natury optymista, skłonny dopatrywać się wszędzie raczej dobrych stron, w taki właśnie sposób odnosił się do otoczenia. Toteż daleki był od nieufności i podejrzliwości, z drugiej strony jednak nie był łatwowierny, szybko i trafnie orientował się w ludziach. Obowiązki swe traktował poważnie i wypełniał gorliwie; niezwykle pracowity i sumienny, nie znosił powierzchownej roboty. Postępował zgodnie z tym, co mu dyktowało sumienie, nie oglądając się na opinię. W obejściu łatwy i zazwyczaj życzliwie uśmiechnięty – odznaczał się niezwykle ujmującą wytwornością, która przejawiała się w każdym słowie i ruchu, a świadczyła o wysokiej kulturze osobistej. W słowach raczej powściągliwy, w zachowaniu się zawsze idealnie opanowany – był uosobieniem rozumnego umiaru, który zawsze i we wszystkim wysoko cenił. Ten styl życiowy narzucał mimowoli każdemu, kto z nim przestawał[29]„.

Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Lwowa uważał za swój obowiązek pozostać na Uniwersytecie. Nie będąc oczywiście rektorem, na Wydziale Prawa Radzieckiego wykładał prawo zobowiązań i prawo obligacyjne państw zachodnioeuropejskich[30]. Późnym wieczorem 3 lipca 1941, parę dni po wejściu Niemców, został aresztowany wraz z trzema synami: Bronisławem, lat 25 i Zygmuntem, lat 23 – absolwentami Politechniki Lwowskiej oraz Kaziemierzem, osiemnastoletnim maturzystą. Moment ten relacjonował Zygmunt Albert: „Wtargnąwszy do domu prof. Longchamps de Bérier zachowywali się brutalnie, wytrącili profesorowi papierośnicę z ręki, nie pozwolili wziąć płaszczy, krzyczeli, że nie będą im potrzebne, nie pozwolili żonie i matce pożegnać ani odprowadzić do bramy swych najbliższych”[31]. Aresztowania udało się uniknąć tylko najmłodszemu Janowi. Tej nocy zabrano też innych profesorów Uniwersytetu i Politechniki, niejednokrotnie z członkami rodzin lub osobami zastanymi w ich domach. Rozstrzelano ich jeszcze tej samej nocy, 4 lipca około 4.00 nad ranem. Na Wzgórzach Wuleckich zginęło wtedy 40 osób. Pochowano je w miejscu stracenia. Jednak 9 października 1943, najwyraźniej dla zatarcia śladów zbrodni, ich doczesne szczątki ekshumowano i kremowano w Lesie Krzywczyckim, rozrzucając po nim popioły[32]. Ogromna widać bywa cena naukowej wielkości polskiego uczonego.

Śmierć lwowskich profesorów budzi nieutulony żal. Milczenie wokół złożonej przez nich ofiary zastanawia i przeraża. Cóż, na zapomnienie skazano po wojnie całą polską obecność we Lwowie. Na pomniku wzniesionym przez Międzyuczelniany Komitet Uczczenia Pamięci Lwowskich Pracowników Nauki w 1964 roku we Wrocławiu władze nakazały umieścić napis głoszący, że upamiętnia wszystkich polskich uczonych zabitych i zmarłych podczas okupacji. Tablicę z nazwiskami lwowskich profesorów wmurowano natomiast w 25. rocznicę śmierci w krakowskim kościele oo. Franciszkanów. Jednak dopiero sierpniowy zryw Solidarności dał szansę oddania im należytego hołdu i odsłonięcia we Wrocławiu trzech okolicznościowych tablic (w tym przy pomniku). Także we Lwowie próbowano uczcić pamięć pomordowanych profesorów. Na stoku Wzgórz Wuleckich rozpoczęto w 1956 roku budowę pomnika. Stanęły rusztowania i wyłoniły się jego kontury, ale wkrótce prac zaprzestano: ślady usunięto, a teren wyrównano[33]. Nic to jednak, bo najokazalszym, choć niedokończonym pomnikiem pozostało dzieło ich życia. To właśnie Zobowiązania stanowią najwspanialsze, trwałe epitafium Romana Longchamps de Bérier. O pięknie i doskonałości tego monumentu myśli prawniczej przekonuje się każdy, kto pochyla się nad jego stronicami. Im bardziej wgłębia się w lekturę, tym silniej rośnie w nim przekonanie, że Profesor mógłby powtórzyć za starożytnym wieszczem: Exegi monumentum aere perennius… non omnis moriar, multaque pars mei…[34]

Na zakończenie pozostaje zasadnicze pytanie. Co sprawia, że po sześćdziesięciu latach dochodzi do wznowienia książki poświęconej prawu? Nowoczesne, dobrze działające wydawnictwo z pewnością nie kieruje się chęcią uzupełnienie zniszczonych zbiorów archiwalnych. Prawda, że dzieło Romana Longchamps de Bérier może być wzorem dla wszystkich piszących podręczniki prawnicze. Jednak jak ostrzeżenie brzmią słowa pewnego pruskiego prokuratora z czasów Wiosny Ludów: „trzy słowa poprawki do ustawy, a całe biblioteki idą na makulaturę”[35]. A przecież w ciągu sześćdziesięciu lat przez nasze prawo więcej zmian się przetoczyło. Zastanawia przeto, że stan prawny przedstawiony w Zobowiązaniach jest stale dość aktualny. Na szczęście, inaczej niż w wielu innych krajach tzw. demokracji ludowej, przejęto z niewielkimi zmianami przedwojenną regulację prawa obligacyjnego. Czy sekret tkwi wszelako tylko w utrzymaniu jej pozytywną wolą ustawodawcy?

Wznowienie dzieła prawniczego nie jest zjawiskiem niespotykanym, także w rodzinie Longchamps de Bérier. W 1949 roku nakazano zniszczenie całego nakładu rozprawy habilitacyjnej Profesora Franciszka (1912-1969) pt. Założenia nauki administracji[36]. Wydaje się, że ograniczenie prawa do woli ustawodawcy oraz obawa przed podważeniem jej niepodzielnego panowania, stały u podstaw zakazu uprawiania nauki administracji, a wkrótce również filozofii prawa – w zasadzie aż do 1989 roku. Jednak Założenia wydano ponownie w 1991 roku, a potem znów w 1994 roku[37] – po przeszło dwudziestu latach od śmierci Autora. Najwyraźniej w prawie, w jego konkretnych unormowaniach jest coś więcej niż tylko pozytywna wola skłanienia do konkretnych zachowań. Można chyba wskazać na swoistą ponadczasowość prawa, warunkowaną pragmatyzmem i użytecznością rozwiązań oraz otwarciem na zmieniające się potrzeby obrotu. Niezmienne prawidłowości prawne ujawniają się przecież w naturze regulowanych stosunków. Ustawodawcy odkrywają je i przyjmują w wybranej przez siebie formie, choć podlegają im nawet wówczas, gdy nie są ich świadomi czy wręcz je odrzucają. Warto przeczytać dziś Zobowiązania również pod tym kątem.

Franciszek Longchamps de Bérier

[1])  Por. E. Till – R. Longchamps de Berier, Polskie prawo zobowiązań, Lwów 1928. [2])  Prace nad kodeksem zobowiązań opisuje sam R. Longchamps de Berier, Zobowiązania, wyd. 2, Lwów 1939, str. 1-3. [3])  K. Przybyłowski, ś. p. Roman Longchamps, Państwo i Prawo, 1947, Zesz. 5-6, str. 64-68, ; Tenże, Longchamps (Longchamps de Berier) Roman Józef (1883-1941), Polski Słownik Biograficzny, T. XVII, Wrocław-Warszawa-Kraków 1972, str. 543-544. [4])  „Inaczej niż jego koledzy z innych wydziałów, czasem nawet ku ich zgorszeniu, uważa prawnik pisanie podręcznika nie za rezygnację, ale za godne pochwały dopełnienie twórczości naukowej”. F. Longchamps de Berier, O prawniku w rzeczypospolitej nauk, Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Wrocławskiego, 1958, Seria A, Nr 15, str. 10. [5])  Lwów 1935. [6])  Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej kodeks zobowiązań z dnia 27 października 1933 poz. 598 Dz. U. [7])  Zobowiązania, Zesz. 1, Lwów 1934, Przedmowa. [8])  Por. Zobowiązania, wyd. 3, Poznań 1948, Przedmowa J. Górskiego. [9])  J. Kodrębski, Roman Longchamps de Berier, w: Lwowskie środowisko naukowe w latach 1939-1945. O Jakubie Karolu Parnasie, wyd. 4, red. I. Stasiewicz-Jasiukowa, Warszawa 1993, str. 120-126, 125. [10])  Oprócz cytowanych w przyp. 3: J. Fedynskyj, Prominent Polish Legal Scholars of the Last One Hundred Years, w: J. W. Wagner, Polish Law Throughout the Ages, Stanford, California 1970, str. 469-473; W. Wojtkiewicz-Rok, Sylwetki uczonych polskich pomordowanych we Lwowie w lipcu 1941 r., w: Kaźń profesorów lwowskich. Lipiec 1941, Studia oraz relacje i dokumenty zebr. i oprac. przez Z. Alberta, Wrocław 1989, str. 359; T. Giaro, .Longchamps de Berier, Roman (1883-1941), w: Juristen. Ein biographisches Lexicon. Von der Antike bis zum 20. Jahrhundert, red. M. Stolleis, München 1995, str. 390. Ponadto ukazały się krótkie noty: A. Szpunar, Prawo cywilne, w: A. Szpunar, K. Przybyłowski, W. Siedlecki, Nauka prawa prywatnego i procesowego w Polsce, Kraków 1948, str. 14; W. Bonusiak, Kto zabił profesorów lwowskich?, Rzeszów 1989, str. 90-91. [11])  B. Longchamps de Berier, Ochrzczony na szablach powstańczych… Wspomnienia (1884-1918), Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1983, str. 26. [12])  Dokumenty w posiadaniu Jana Longchamps de Berier. [13])  B. Longchamps de Berier, Ochrzczony…, str. 26. [14])  Kopia dokumentu w posiadaniu autora przedmowy. [15])  Por. Polski Słownik Biograficzny, T. XVII, Wrocław-Warszawa-Kraków 1972, str. 540-545. [16])  Tamże. [17])  Por. K. Przybyłowski, ś. p…, str. 64; Tenże, Longchamps…, str. 543. [18])  Tamże. [19])  Przegląd Prawa i Administracji, 1910, 1911, 1912 i odbitka Lwów 1911. [20])  Polska bibliografia prawnicza 1911, 1912. Rejstr alfabetyczny, Lwów 1916. [21])  Por. np. R. Longchamps de Berier, Czy nabywca rzeczy wadliwej w rozumieniu § 922 nast. u. c. może domagać się jej naprawy z tytułu rękojmi?, Księga Pam. ku czci Orzechowicza, T. II, Lwów 1916, str. 1-9. [22])  Lwów 1916. [23])  K. Przybyłowski, ś. p…, str. 64. [24])  Lublin 1922. [25])  J. Kodrębski, l. c., str. 123. [26])  Zjednoczenie prawa obligacyjnego w państwach słowiańskich, Przegląd Prawa i Administracji, 1933, str. 3-14, 9. [27])  K. Przybyłowski, ś. p…, str. 67. [28])  Tamże, str. 65-68. [29])  Tamże , str. 67. [30])  J. Fedynskyj, Prominent, str. 472; J. Kodrębski, l. c., str. 126. [31])  Z. Albert, Mord profesorów lwowskich w lipcu 1941 roku, w: Kaźń…, str. 40. [32])  Tamże, str. 37-62. [33])  Tamże, str. 65-66. [34])  Horacy, Pieśń III.30. [35])  Cytowane za F. Longchamps de Berier, O prawniku…, str. 10. [36])  Wrocław 1949. Por. K. Jonca, Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego 1945-1995, Wrocław 1996, str. 31. [37])  Wyd. 1, Wrocław 1991; wyd. 2, Wrocław 1994.

105 rocznica wyzwolenia Lwowa przez Orlęta Lwowskie

105 rocznica wyzwolenia Lwowa przez Orlęta Lwowskie

kresywekrwi./105-rocznica-wyzwolenia-lwowa

„Naród, który traci pamięć przestaje być Narodem- staje się jedynie zbiorem ludzi czasowo zajmujących dane terytorium” – Józef Piłsudski

 


22 listopada 1918 roku o świcie, oddział pod dowództwem porucznika Romana Abrahama zatknął biało czerwony polski sztandar na wieży lwowskiego ratusza, przywracając Lwów na łono naszej odradzającej się po 123 latach zaborów Ojczyzny. Po dwudziestu dwóch dniach ciężkich walk, niemal zupełnie osamotnionych polskich obrońców miasta Zawsze Wiernego Rzeczpospolitej, z doborowymi jednostkami zbrodniarzy z Ukraińskiej Halickiej Armii, które na początku toczyły, nieliczne, samoistne grupki polskich obrońców, często bardzo młodych uczniów gimnazjów i studentów, skupionych wokół rzutkich oficerów, którzy gremialnie odpowiedzieli na apel powszechnej mobilizacji w celu obrony Lwowa przed ukraińską agresją. I pomimo ponad dwukrotnej przewagi Ukraińców w pierwszych dniach walk o wyzwolenie Lwowa, gdy całkowity stan polskich organizacji konspiracyjnych wynosił łącznie zaledwie około 700 osób, gdy siły ukraińskie liczyły w początkowej fazie walk o miasto ponad 1500 doborowych żołnierzy i oficerów regularnej armii, których stan osobowy w ciągu następnych trzech dni zwiększył się o ośmiuset kolejnych żołnierzy. Jednak pomimo początkowej słabości polskich obrońców, ich konsolidacja zaczęła szybko postępować w miarę rozwoju działań zbrojnych ze strony Ukraińców. Lepsza znajomość topografii miasta, a także błyskawiczna po stronie polskich obrońców organizacja różnych nowych oddziałów wojskowych, takich jak piechota, artyleria, kawaleria, oddział techniczny, a nawet niewielki oddział lotniczy, które to wszystkie polskie siły, od samego początku wspierały nieustraszone w boju Orlęta Lwowskie, czyli lwowska młodzież, zdobywająca każdego dnia broń na przeciwniku, a potem również z magazynów austriackiej armii. 

 

Walki o Polski Lwów były jednym z wydarzeń najbardziej mobilizujących polską opinię publiczną w całym odradzającym się kraju, gdzie zewsząd organizowano wszelką możliwą pomoc dla obrońców Lwowa, włącznie z błyskawicznym tworzeniem oddziałów wojskowych złożonych z ochotników, którzy natychmiast wyruszali z odsieczą miastu Zawsze Wiernemu Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, a Orlęta Lwowskie przeszły do historii, jako przykład niezwykłego wręcz poświęcenia i bohaterstwa w obronie Ojczyzny. 

Dziś minęło 105 lat od tamtych wydarzeń, wyzwolenia miasta spod ukraińskiej okupacji i przywrócenia go na łono Rzeczpospolitej. I to co było dzisiaj najsmutniejsze, to że poza krótkim, lapidarnym wręcz wspomnieniem o tym jednym z najdonioślejszych wydarzeń w naszej polskiej historii, nie odbyły się, co już raczej nie dziwi, a jest raczej bardzo smutną konstatacją nad stanem naszego państwa i całego narodu, absolutnie żadne uroczystości, które upamiętniłyby tamten bohaterski, zakończony wielkim zwycięstwem zryw polskiej młodzieży w walce o wyzwolenie Lwowa, Lwowskich Orląt, spośród których jeden, nieznany z imienia i nazwiska, kilkunastoletni żołnierz niezłomny, spoczął w kwaterze Grobu Nieznanego Żołnierza w Warszawie, o czym większość Polaków nawet nie wie, a gdy idzie o obecne pokolenie polskiej młodzieży, to nic ona nie wie o tamtym zrywie swoich rówieśników sprzed ponad stu laty. Nie uczy bowiem o tym niczego szkoła, ani ta podstawowa, ani też średnia, a o tzw. uczelniach wyższych lepiej zmilczeć gwoli przyzwoitości, bo cisną się człowiekowi na samo wspomnienie o ich haniebnej roli w edukacji polskiej młodzieży na przestrzeni ostatnich 34 lat, słowa powszechnie uważane, za nie nadające się do druku, a ich tzw. kadra profesorska sama zdyskwalifikowała się i to pod każdym względem, na niwie totalnego spodlenia całej oświaty w Polsce i to na wszystkich jej poziomach bez wyjątku, doprowadzając do tego, że dyplomy, którymi raczą swoich absolwentów, są dzisiaj mniej warte, niż papier, na którym są drukowane. Upadek całkowity. 

 

Praktycznie również CAŁE obecne pokolenie Polaków, co można już dziś stwierdzić i to ze stu procentową pewnością, bez żadnej przesady, iż sprawdza się na nich, jakże trafna diagnoza marszałka Piłsudskiego, wypowiedziana przed prawie stulaty, którą w dniu dzisiejszym nasi rodacy potwierdzili tylko po raz kolejny, a mianowicie, że:

„Naród, który nie szanuje swej przeszłości nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”

Dziś o godzinie 17ej tylko we dwóch, ja wraz z kolegą Jackiem Zbrzeźnym, z elbląskiej Konfederacji Korony Polskiej Grzegorza Brauna, pod Pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego na Skwerze Rotmistrza Pileckiego, przy Szkole Muzycznej w Elblągu, uczciliśmy pamięć i oddaliśmy hołd bohaterskim obrońcom polskiego Lwowa sprzed 105 lat, a w szczególności najbardziej heroicznym spośród nich wszystkich – Lwowskim Orlętom, takim jak najmłodszy z nich Antoś Petrykiewicz, dekretem Józefa Piłsudskiego odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtutti Militari – najwyższego polskiego orderu wojskowego. Do dziś pozostaje najmłodszym kawalerem tego odznaczenia, czy Jurek Bitschan, który byłjedynym synem Aleksandry Zagórskiej z jej pierwszego małżeństwa. Wraz z matką i ojczymem dr. Romanem Zagórskim zamieszkiwał we Lwowie na Kulparkowie.

 

 

 

 13 letni Antoś Petrykiewicz – Najmłodszy z Orląt Lwowskich

 

Był uczniem szóstej klasy Gimnazjum im. Jordana. Był uważany za ucznia inteligentnego. Należał do II lwowskiej drużyny harcerskiej. Po rozpoczętej w listopadzie 1918 polskiej obronie Lwowa w trakcie wojny polsko-ukraińskiej pragnął wziąć udział w walkach. 17 listopada, tuż po przebytej anginie, odwiedziła go w domu matka, służąca w tym czasie walk w innej części miasta. 

 

14 letni Jurek Bitschan – Lwowskie Orlątko

 

Na drugi dzień odprowadził matkę do linii frontu, pozostając na rogu ulicy Leona Sapiehy. Pomimo braku zgody ze strony ojczyma, dr. Romana Zagórskiego, w dniu 20 listopada 1918 opuścił dom i udał się w rejon walk. Pozostawił wiadomość w formie bileciku o treści:

 

Kochany tatusiu! Idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle sił, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem też moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska braknie ciągle dla oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było.

Jurek Bitschan ciężko ranny w walce z Ukraińcami na lwowskiej Pohulance w nogi i w głowę, zmarł w wyniku odniesionych ran 21 listopada 1918 roku, na dzień przed wyzwoleniem Lwowa.

Pomnik Podziemnego Państwa Polskiego w Elblągu, przy Skwerze Rotmistrza Pileckiego

Dziś z kolegą Jackiem Zbrzeźnym przy tablicy poświęconej bohaterom polskich Kresów, Pomnika Podziemnego Państwa Polskiego zapaliliśmy znicze i postawiliśmy niewielką tablicę w hołdzie bohaterskim Lwowskim Orlętom z herbem miasta Zawsze Wiernego Rzeczpospolitej i Odznaką Orląt Lwowskich.

CZEŚĆ ICH PAMIĘCI!

Przyśniła się dzieciom Polska

Przyśniła się dzieciom Polska, 

czekana przez tyle lat,

do której modlił się ojciec, 

za którą umierał dziad.

Przyśniła się dzieciom Polska, 

w purpurze żołnierskiej krwi,

szła z pola bitym gościńcem,

szła i pukała do drzwi.

Wybiegły dzieci z komory, 

przypadły Polsce do nóg,

i patrzą – w mrokach przyziemnych,

posępny czai się wróg.

Dobywa ostre żelazo

zbójecką podnosi dłoń…

Więc obudziły się dzieci 

i pochwyciły za broń.

Podniosły w groźny wir bitwy

zwycięski parol swych snów

i osłoniły przed wrogiem

własnymi piersiami Lwów!

Edward Słoński

Jacek Boki – 22 Listopad 2023 r.

Źródła:

105. rocznica obrony Lwowa. Zapomniana historia, zapomniani bohaterowie.  

https://ww.btx.home.pl/ksiBTX/index.php/aktualnosci/2325-105-rocznica-obrony-lwowa-zapomniana-historia-zapomniani-bohaterowie

 

Orlęta Lwowskie

 

http://lwow.wypoczynek.turystyka.pl/orleta.html 

Prowadzenie tego bloga to moja pasja, ale także wielogodzinna praca. Jeśli uważasz, że to co robię ma sens, to możesz wesprzeć mnie niewielką darowizną w tym co robię.

PKO BP SA Numer konta: 44 1020 1752 0000 0402 0095 7431

Lwów – ratowanie dóbr kulturalnych

Lwów – ratowanie dóbr kulturalnych

Posted by Marucha w dniu 2023-10-23 lwow-ratowanie-dobr-kulturalnych

Naukowe osiągnięcia prof. Mieczysława Gębarowicza i jego ogromne zasługi położone w dziele dokumentowania i naukowego opracowania polskich zabytków sztuki i kultury we Lwowie i na dawnych południowo-wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej są dość dobrze znane.

Najkompetentniej mogliby wypowiadać się tutaj historycy sztuki. Natomiast ja chciałbym przedstawić prawie w ogóle dotąd nie znany, ale jednocześnie bardzo ważny fragment biogram Profesora.

Dotyczy on okresu II wojny światowej i pierwszych lat powojennych, kiedy to prof. Gębarowicz, rezygnując ze swoich ambicji naukowych i dalszej kariery zawodowej, całkowicie poświęcił się ratowaniu dla Polski zgromadzonych we Lwowie polskich zbiorów kulturalnych.

Działalność ta nierozerwalnie złączona była z Zakładem Narodowym im. Ossolińskich, na którego czele stanął z nominacji kuratora najpierw w lipcu 1941 r. jako kierownik, a od kwietnia 1943 r. jako dyrektor. Stanowisko to, pełnione w konspiracji, w tajemnicy przed okupantami – przypomnijmy, że Zakład został w 1940 r. zlikwidowany przez władze sowieckie – łączył w latach 1941-1946 z oficjalnym stanowiskiem kierownika Biblioteki Ossolineum, włączonej w latach okupacyjnych najpierw do struktur niemieckiej Staatsbibliothek Lemberg, a od sierpnia 1944 r. jako tzw. Sektor Polski do Lwowskiej Biblioteki Akademii Nauk USRR.

Spośród lwowskich placówek naukowo-kulturalnych Zakład Narodowy im. Ossolińskich (do 1939 r – łączący w sobie Bibliotekę, Wydawnictwo i Muzeum im. Lubomirskich) był jednym z najważniejszych i najbardziej zasłużonych ośrodków kultury polskiej, o czym decydowały przede wszystkim niezwykle bogate zbiory biblioteczne, pod względem wartości drugie w kraju po Bibliotece Jagiellońskiej.

W latach okupacji niemieckiej kierowane przez prof. Gębarowicza Ossolineum stało się miejscem schronienia dla różnego rodzaju zbiorów polskich, narażonych na zniszczenie lub rozproszenie w warunkach wojennych. Taką akcję ratowania dóbr kultury prof. Gębarowicz podjął już w 1941 r., przyjmując w formie depozytów księgozbiory wielu polskich uczonych, zagrożonych aresztowaniem lub zmuszonych do wyjazdu ze Lwowa.

W Ossolineum znalazły wówczas schronienie m.in. księgozbiory profesorów Uniwersytetu Lwowskiego: filologa Jerzego Manteuffla, fizyka Stanisława Lorii, historyka ks. Józefa Umińskiego, filozofa Kazimierza Twardowskiego, a także znanego chirurga Adama Grucy. Największym osiągnięciem było jednak uratowanie w lutym 1943 r. bibliotek seminaryjnych kilku zakładów uniwersyteckich (filologii polskiej, romańskiej i klasycznej oraz historii, prawa i filozofii), które M. Gębarowicz zgodził się przyjąć do Ossolineum natychmiast po wydanym przez władze niemieckie zarządzeniu ewakuacji gmachu uniwersytetu i zajęciu go przez niemieckie wojska lotnicze.

Pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych i braku środków transportowych w ciągu kilkunastu dni pracownicy Ossolineum przenieśli do gmachu Biblioteki ok. 100 tysięcy książek.

Innym, choć jednocześnie jak się później okazało połowicznym sukcesem M. Gębarowicza było uratowanie od zniszczenia nie rozprowadzonych przed 1939 r. nakładów Wydawnictwa Ossolineum (były to m.in. podręczniki szkolne, prace naukowe i dzieła z literatury pięknej), których ilość szacowano orientacyjnie na 2-3 wagony towarowe. W 1942 r. do książek tych, znajdujących się wówczas w dawnych magazynach Ossolińskich przy ul. Kaleczej, pretensje wysunęło ukraińskie przedsiębiorstwo handlowe Knyhotorh, planując przekazanie ich w zależności od decyzji niemieckiej cenzury na sprzedaż lub na przemiał. M. Gębarowicz, interweniując jednak skutecznie u swoich władz zwierzchnich, nie dopuścił do wydania tych książek Ukraińcom i spowodował przeniesienie ich do gmachu Ossolineum.

Troska o los polskich dóbr kulturalnych we Lwowie zmuszała prof. Gębarowicza do szukania różnych sposobów ich ochrony. W związku ze zbliżaniem się linii frontu do ziem polskich i coraz wyraźniej rysującą się perspektywą objęcia Lwowa działaniami wojennymi, a co za tym idzie ponowną okupacją sowiecką, M. Gębarowicz w ścisłym porozumieniu z dyrektorem Biblioteki Jagiellońskiej dr. Edwardem Kuntze wystąpił w jesieni 1943 r. z inicjatywą ewakuacji najcenniejszej części zbiorów Ossolińskich z zagrożonego Lwowa do Krakowa.

Podjęcie ostatecznej decyzji w tej sprawie na pewno nie było dla niego łatwe, ale rozwój wypadków wojennych przesądził sprawę. W początkach 1944 r. władze niemieckie zarządziły przeprowadzenie ewakuacji lwowskich zbiorów bibliotecznych – oprócz Ossolineum także bibliotek uniwersyteckiej i politechnicznej oraz Towarzystwa im. Szewczenki – co prof. Gębarowicz wykorzystał do realizacji swoich planów. Przygotowane przez niego z udziałem nielicznych pracowników Biblioteki dwa transporty ewakuacyjne zawierały – wbrew wyraźnym instrukcjom niemieckim, nakazującym przede wszystkim ewakuację niemieckiej literatury fachowej i księgozbiorów podręcznych czytelni głównych – najcenniejsze i starannie wyselekcjonowane zbiory specjalne i cymelia Ossolineum. Było to ok. 2300 rękopisów, ok. 2200 dokumentów (dyplomów), ok. 1700 starych druków, ok. 2400 rycin i rysunków z dawnych zbiorów Muzeum im. Lubomirskich i kolekcji Pawlikowskich oraz kilkaset sztuk numizatów. Ponadto znalazło się tam ok. 170 najcenniejszych rękopisów innej fundacyjnej biblioteki polskiej – Biblioteki Baworowskich, oraz najcenniejsze rękopisy i inkunabuły Biblioteki Uniwersyteckiej we Lwowie.

W celu zilustrowania wartości ewakuowanych wówczas ze Lwowa zbiorów Ossolińskich można podać, że znajdowały się tam prawie wszystkie najstarsze ossolińskie kodeksy średniowieczne od XII w. poczynając, materiały do historii Polski XVI-XVIII w., w tym miscellanea historyczne, diariusze sejmów, reiacje poselstw zagranicznych, zbiory oryginalnych dokumentów oraz listów królów polskich i obcych, zbiory praw i przywilejów koronnych i litewskich, akta sądowe, majątkowe i cechowe miast (m.in. Biecza, Grodziska, Kościerzyny, Stanisławowa, Lwowa), archiwa polskich rodzin magnackich Mniszchów, Rzeczyckich, Wodzickich i Fredrów oraz utwory i papiery najwybitniejszych polskich pisarzy i poetów epoki staropolskiej: Łukasza Opalińskiego, Wacława Potockiego (w tym autograf Wojny okocimskiej), Jana Andrzeja Morsztyna i Ignacego Krasickiego

Wśród ewakuowanych materiałów literackich XIX i XX w. znalazł się autograf Pana Tadeusza Adama Mickiewicza, całe spuścizny rękopiśmienne Juliusza Słowackiego (z autografami Mazepy, Lilli Wenedy, Króla Ducha) i Aleksandra Fredry (z autografami Pana Jowialskiego, Ślubów Panieńskich, Zemsty i Dożywocia), a w dalszej kolejności autografy prac Seweryna Goszczyńskiego, Teofila Lenartowicza, Józefa Conrada Korzeniowskiego, Henryka Sienkiewicza (w tym autograf Potopu), Józefa Ignacego Kraszewskiego, Jana Kasprowicza, Władysława Reymonta (w tym autograf Chłopów), Stefana Żeromskiego.

Ponadto ewakuowano spuścizny rękopiśmienne lwowskich uczonych: Wojciecha Kętrzyńskiego, Ludwika Bernackiego, Oswalda Balzera, Karola Szajnochy oraz archiwum galicyjskich działaczy ruchu ludowego Bolesława i Marii Wysłouchów. Jeśli idzie o dokumenty, do ewakuacji wytypowano przede wszystkim egzemplarze najstarsze i najcenniejsze, poczynając od dokumentów papieża Grzegorza IX z 1227 r. i ks. śląskiego Henryka Brodatego z 1229r.

Ewakuowane zbiory Ossolineum dotarty w ciągu marca i kwietnia 1944 r. do Krakowa, gdzie w bezpiecznych piwnicach Biblioteki Jagiellońskiej przeczekać miały okres działań wojennych. Zbiory te jednak zostały niespodziewanie w lecie 1944 r. wywiezione przez Niemców dalej na zachód i zmagazynowane w miejscowości Adelin (obecnie Zagrodno) koło Złotoryi na Dolnym Śląsku. Szczęśliwie przetrwały tam wojnę i w 1947 r. zasiliły reaktywowaną we Wrocławiu Bibliotekę Ossolineum. Wywieziony wówczas do Krakowa zbiór grafiki obejmował w większości grafikę polską.

Prof. Gębarowicz nie chciał zapewne przekazywać w ręce Niemców najcenniejszych zabytków sztuki zachodnioeuropejskiej, obawiając się, aby nie podzieliły one losów rysunków Albrechta Durera, skonfiskowanych przez nich w Ossolineum w 1941 r. Jest natomiast prawdopodobne, że zdecydował się wówczas poza wiedzą władz niemieckich na wyekspediowanie ze Lwowa do Krakowa drogą prywatną kilkudziesięciu rysuków obcych mistrzów ze zbiorów Muzeum im. Lubomirskich, w tym zwłaszcza kolekcji rysunków Rembrandta. W końcu marca 1944 r. prawdopodobnie powierzył je wyjeżdżającemu do Krakowa konserwatorowi lwowskiemu Janowi Marksenowi, który z kolei w połowie kwietnia tego roku złożył je jako depozyt w Muzeum Narodowym w Krakowie u dyrektora Feliksa Kopery.

W tym samym czasie prof. Gębarowicz wspólnie z muzealnikami lwowskimi wziął udział w wyekspediowaniu ze Lwowa trzech dużych obrazów Jana Matejki, tj. będącej przed wojną własnością Muzeum im. Lubomirskich „Unii Lubelskiej” oraz prawdopodobnie „Rejtana” i „Batorego pod Pskowem”. Dwa te ostatnie obrazy znalazły się we Lwowie w 1943 r. po przewiezieniu ich z Łucka, i jak świadczy zachowana w papierach M. Gębarowicza fragmentaryczna dokumentacja fotograficzna, podjęto wówczas nad nimi wstępne prace zabezpieczające, a w Ossolineum spisano ich dzieje wojenne.

Warto przy tej okazji zaznaczyć, że podobne starania ewakuacyjne podjęły również archiwa lwowskie. Wówczas to – w lutym 1944 r. – ewakuowano z Archiwum Państwowego do Tyńca pod Krakowem najcenniejsze archiwalia, w tym komplet ksiąg grodzkich i ziemskich przemyskich. Natychmiast po zajęciu Krakowa w styczniu 1945 r. księgi te zostały zabrane przez Rosjan i przewiezione z powrotem do Lwowa, gdzie dotąd się znajdują.

Wobec coraz bardziej rysującej się od momentu zajęcia Lwowa przez Rosjan w lecie 1944 r. perspektywy, że Lwów znajdzie się po wojnie poza granicami państwa polskiego, uwagę M. Gębarowicza zaczął wówczas zaprzątać problem dalszych losów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich.

Są przesłanki pozwalające stwierdzić, że pierwsze starania o uratowanie tych zbiorów dla Polski podjął już pod koniec 1944 r. W każdym razie bezporny jest fakt, że co najmniej od początków 1945 r. opowiadał się za przeniesieniem Zakładu ze Lwowa, jako przyszłe miejsce jego lokalizacji proponując Kraków. Stał się wówczas jednym z najgorliwszych i najbardziej aktywnych rzeczników rewindykacji całych bez wyjątku zbiorów Ossolińskich przez Polskę, a jednocześnie gorącym przeciwnikiem reprezentowanych przez stronę ukraińską planów podziału zbiorów i przekazania Polsce jedynie ich małej części jako „daru” od narodu ukraińskiego.

Prof. Gębarowicz uważał Ossolineum za polską instytucję narodową. Jako dzieło całego narodu przez kilka pokoleń tworzone i utrzymywane” i za niedopuszczalne uznawał pozostawienie go w całości lub w części poza granicami Polski. Prowadzona przez niego w latach 1945-1946 działalność zmierzająca do uratowania dla polskiej kultury i nauki zbiorów Ossolińskich była rzeczywiście imponująca, zważywszy na warunki, w których przyszło mu działać, i ograniczone, coraz bardziej kurczące się możliwości.

Przede wszystkim ze względu na rozstrzygające się wówczas losy Ossolineum nie zdecydował się na opuszczenie Lwowa. Pozostając na miejscu miał możliwość bezpośredniego czuwania nad sprawami instytucji, obserwowania poczynań władz ukraińskich, a także podejmowania konkretnych prób ratowania zbiorów.

Jednym z ważniejszych kierunków jego działalności było nieustanne informowanie odpowiednich władz i środowisk w kraju o stanie spraw Ossolińskich, a także ciągłe przypominanie o konieczności pełnej rewindykacji zbiorów. Służyć temu miały przede wszystkim zarówno pisane przez niego liczne memoriały i relacje, jak i osobiste spotkanie z przebywającym we wrześniu 1945 r. we Lwowie z oficjalną wizytą wiceprzewodniczącym Krajowej Rady Narodowej prof. Stanisławem Grabskim. Uczestniczył również w pracach polskiego środowiska naukowokulturalnego we Lwowie i w sierpniu 1945 r. został wybrany na przewodniczącego działającej pod egidą Związku Patriotów Polskich we Lwowie Komisji Ekspertów dla Przejęcia Polskiego Dobra Kulturalnego, która miała się zająć zebraniem danych dotyczących polskich dóbr kulturalnych w tym mieście.

W przygotowanym wówczas – w sierpniu 1945 r. – przez M. Gębarowicza memoriale wśród podlegających zwrotowi Polsce dóbr kulturalnych wymieniano przede wszystkim całość zbiorów dwóch polskich bibliotek fundacyjnych, tj. Ossolineum i Baworowskich, polonica ze zbiorów bibliotek uniwersyteckiej i pedagogicznej, lwowskie zbiory miejskie, akta archiwalne dotyczące terenów należących do Polski, archiwa i zbiory prywatne oraz zabytki kościelne. Memoriał ten, będący najpełniejszą i najkompetentniejszą charakterystyką polskich dóbr kulturalnych we Lwowie, został wręczony wiceprzewodniczącemu KRN prof. Grabskiemu oraz dostarczony do instytucji polskich zajmujących się sprawami rewindykacyjnymi (Wydział Rewindykacji i Odszkodowań Ministerstwa Kultury i Sztuki, Polska Akademia Umiejętności).

Gębarowicz był na pewno jeśli nie autorem, to przynajmniej współautorem kolejnego memoriału skierowanego do polskich władz państwowych w pierwszej połowie 1946 r. W memoriale tym domagano się niezwłocznego podjęcia oficjalnych rozmów z ZSRR na temat rewindykacji dóbr kultury, a rozwiązanie całej sprawy widziano jedynie w zawarciu stosownego porozumienia, „gwarantującego Rzeczypospolitej całkowity zwrot prawnie się jej należącego mienia kulturalnego z obszarów wschodnich, które przez tyle wieków pozostawały w nierozdzielnej łączności z Macierzą”.

Jak argumentowano, „nie wolno tych skarbów kulturalnych uważać za zdobycz wojenną Związku Radzieckiego. Jesteśmy bowiem państwem sprzymierzonym, a nie pokonanym wrogiem, którego można ogołacać z jego dóbr kulturalnych, nagromadzonych żmudnym wysiłkiem wielu pokoleń”.

Niestety, wbrew nadziejom prof. Gębarowicza, polskie władze państwowe nie podjęły żadnych aktywniejszych starań w sprawie rewindykowania polskich dóbr kulturalnych, nie doszło również do oficjalnych rozmów z ZSRR czy Ukrainą na ten temat. W sprawę tę najsilniej zaangażowały się środowiska naukowe skupione w Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie, występujące z własnymi memoriałami do rządu i prezydenta Bieruta.

Warto przypomnieć nazwiska tych naukowców, którzy w kraju wspierali działania prof. Gębarowicza. Byli to dawni profesorowie Uniwersytetu Jana Kazimierza: Franciszek Bujak, Stanisław Łempicki, Stefan Inglot oraz najbliższy przyjaciel M. Gębarowicza, dr Tadeusz Mańkowski.

Gębarowicz nie ograniczał się tylko do działań propagandowo-informacyjnych, lecz zgodnie z przyjętą przez siebie zasadą, że jeśli istnieje możliwość wyrwania stąd [tj. ze Lwowa] czegokolwiek, należy z niej skorzystać”, podjął razem z innymi zaufanymi pracownikami lwowskiego Ossolineum akcję ratowania dla Polski zbiorów Ossolińskich. Jest to najmniej znana, podejmowana z osobistym ryzykiem strona jego działalności.

Z zachowanej w jego papierach fragmentarycznej dokumentacji, a także prywatnej korespondencji i akt archiwalnych Ossolineum można stwierdzić, że w latach 1945-1946 zdołał on potajemnie przekazać do bibliotek i muzeów krakowskich poza wiedzą władz sowieckich, za pośrednictwem osób prywatnych i instytucji opuszczających Lwów, pewną ilość głównie nie zinwentaryzowanych zbiorów Ossolineum. Najważniejszą i udokumentowaną rolę odegrali tutaj oo. Dominikanie lwowscy, którzy przesiedlając się ze Lwowa w organizowanych przez siebie transportach przewieźli do Krakowa dużą partię nie zinwentaryzowanych rękopisów i starych druków Ossolineum. Była to zapewne jakaś część zbiorów, która ukryta przez Ossolineum na wiosnę 1944 r. w podziemiach klasztoru Dominikanów w obawie przed bombardowaniami nie została później stamtąd zabrana i bez większych przeszkód mogła zostać wyekspediowana ze Lwowa.

Z cenniejszych wywiezionych wówczas do Krakowa rękopisów warto wymienić autografy prac Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, spuściznę rękopiśmienną prezydenta Lwowa Tadeusza Rutowskiego, archiwa rodzinne Prusiewiczów, Massalskich i Pruszyńskich, zbiór autografów wybitnych Polaków, rękopisy ormiańskie i korespondencję arcybiskupa Józefa Teodorowicza, rękopisy ze zbioru księgarza i historyjka krakowskiego Ambrożego Grabowskiego, kartoteki i wykazy legionistów polskich z lat I wojny światowej oraz depozyty złożone w Ossolineum w latach wojny (archiwa biskupa lwowskiego Bilczewskiego i księży zmartwychwstańców oraz archiwum lwowskiej Armii Krajowej). Na stare druki składały się głównie zbiory Biblioteki Poturzyckiej Dzieduszyckich oraz mniejszych kolekcji.

Wiele szczegółów tych osłoniętych zrozumiałą tajemnicą działań nie zostanie zapewne nigdy już wyjaśnione. Przy tak szeroko zakrojonej akcji nieuniknione były też straty. Nie wszystkie przesyłki dochodziły na miejsce swego przeznaczenia, wiele zbiorów zaginięło, a pozostający we Lwowie M. Gębarowicz nie miał żadnych możliwości kontrolowania dalszych losów przekazywanych w pełnej dyskrecji zbiorów. W sumie jednak w latach 1945-1946 dzięki inicjatywie i wysiłkom M. Gębarowicza oraz innych pracowników lwowskiego Ossolineum przekazano do Krakowa znaczną ilość zbiorów lwowskich, które w latach 1948-1957 były sukcesywnie przejmowane przez wrocławskie Ossolineum.

Nie udało się natomiast M. Gębarowiczowi doprowadzić do wywiezienia ze Lwowa nie rozprowadzonych przed 1939 r. wydawnictw Ossolineum. Próby wpłynięcia na stanowisko władz Akademii Nauk USRR, zainteresowania tą sprawą Związku Patriotów Polskich, jak i nakłonienia polskiego Ministerstwa Oświaty do podjęcia interwencji nie przyniosły rezultatu, wskutek czego książki te, których wartość dla polskiej kultury i nauki po zniszczeniach wojennych wielokrotnie wzrosła, nie trafiły do polskiego czytelnika i całkowicie bezużyteczne pozostały zmagazynowane we Lwowie.

Przedstawiona działalność M. Gębarowicza była tym ważniejsza, że możliwości jego wpływu na ukraińską politykę wydzielenia części zbiorów Ossolineum jako tzw. „daru” dla Polski były od samego początku dość ograniczone. Ostateczna decyzja w sprawie wyboru druków i rękopisów do przekazania Polsce pozostać miała w rękach ukraińskiej komisji, w której zabrakło dyrektora Ossolineum.

W ten sposób, gdy we wrześniu 1945 r. pełną parą ruszyły prace około przygotowania „daru” dla Polski, M. Gębarowicz – jako „element niepewny i niepożądany” – został całkowicie odsunięty od jakiegokolwiek wpływu na podejmowanie zasadniczych decyzji, przy czym nadzorująca przygotowanie „daru” ukraińska komisja nie szczędziła mu licznych szykan i przykrości.

Uwagi powyższe staną się może bardziej zrozumiałe, gdy przybliżymy realia dokonanego w latach 1946-1947 przez Ukraińców podziału zbiorów lwowskich. Przyjętą przez nich generalną zasadą było, że wszystkie materiały pochodzące lub odnoszące się do ziem leżących na wschód od linii Curzona, a zwłaszcza materiały związane (w pojęciu komisji ukraińskiej) z historią i kulturą zachodniej Ukrainy, a także w jakikolwiek sposób wiążące się z Rosją, Białorusią, Podolem, Wołyniem, Litwą, Turcją itd. miały pozostać we Lwowie. Zasady tej przestrzegano nawet w stosunku do materiałów, w których była choćby jedna wzmianka dotycząca zachodniej Ukrainy. Znany był przypadek, że wielki fascykuł zawierający materiały wielkopolskie i śląskie nie mógł być zwrócony Polsce, gdyż znalazła się w nim tylko jedna karta poświęcona Żółkwi. Odnosiło się to także do wszelkich materiałów obcych, nie wiążących się W opinii komisji ukraińskiej z Polską.

Jak wyglądał podział w praktyce? Z Biblioteki Ossolineum Ukraińcy planowali pierwotnie przekazać zaledwie 30 tysięcy tomów książek. Liczba ta była kilkakrotnie podwyższana, aby wreszcie ostatecznie dojść w maju 1946 r. do 150 tysięcy starych druków, druków XIX i XX w. i rękopisów, co stanowiło zaledwie ok. 15-20% całości zbiorów, przy czym nie uwzględniono w ogóle zbiorów graficznych, kartograficznych oraz praktycznie całego zbioru czasopism polskich z XIX-XX w.

Personel polski wykonywał prace tylko techniczne, natomiast decyzja, kierownictwo i kontrola została powierzona Ukraińcom. Lokale, w których odbywało się pakowanie, były zamykane i personel polski nie miał do nich dostępu, a cała praca odbywała się w ogromnym pośpiechu. Podczas dzielenia zbiorów stosowano dość oryginalne kryteria. Zakwestionowano m.in. akt abdykacji króla Stanisława Augusta ponieważ nastąpił w Grodnie, druki leszneńskie Jana Amosa Komeńskiego jako bohemica, wszelkie druki dotyczące dysydentów, materiały dotyczące konfederacji barskiej, korespondencję dyplomatyczną dotyczącą rozbiorów Polski.

Podobnie przedstawiała się sytuacja w muzeach lwowskich. W Muzeum Historycznym polski personel został całkowicie odsunięty, a większość pierwotnie wytypowanych do przekazania Polsce eksponatów komisja ukraińska zakwestionowała. Tak np. z pierwotnego spisu obrazów, który obejmował 1000 pozycji, pozostało zaledwie 105, wśród których tylko nieznaczny procent stanowiły cenniejsze. W Galerii Obrazów większość wytypowanych do wysłania przez polskich pracowników obrazów komisja ukraińska zakwestionowała. Polecono m.in. wyłączyć wszystkie tzw. martwe natury, portrety dzieci, obrazy przedstawiające zwierzęta, sceny i widoki ze Wschodu, Francji itd., malowane zresztą przez polskich artystów, oraz obrazy poruszające ogólniejsze tematy, jak np. cykl „Wojna” Grottgera, motywując to tym, że wszystkie te dzieła posiadają „międzynarodową wartość”. Mieczysław Gębarowicz – Lwów- rok 1983. Fot. Piotr Szczepański

Argumentowano także, że portrety osobistości polskich malowane przez artystów obcych nie posiadają żadnego związku z kulturą polską, że wszystkie portrety kobiece, malowane nawet przez artystów polskich, nie mają znaczenia dla narodu polskiego. Sprzeciwiono się wysłaniu do Polski szkicu Jana Stanisławskiego przedstawiającego widok Zakopanego, ponieważ w tej miejscowości bawił kiedyś „nasz wielki Lenin”, oraz portretu dzieci Jana Matejki, gdyż uznano, że jest to zbyt ładny obraz na prezent. Poza tym skreślono wszystkie cenniejsze eksponaty (np. popiersie Chopina Xawerego Dunikowskiego, portrety Boznańskiej, rysunki Wyspiańskiego, obrazy Jacka Malczewskiego i Juliusza Kossaka) motywując to tym, że w Polsce znajduje się wiele dzieł tych artystów, we Lwowie natomast musi być odpowiednio reprezentowana sztuka „najbliższego sąsiada Ukrainy”. Na takich samych zasadach w Muzeum Przemysłu Artystycznego odpadła porcelana korecka itp. jako ukraińska, pasy słuckie jako białoruskie, meble gdańskie jako niemieckie.

Pozbawiony oficjalnego wsparcia ze strony władz polskich i coraz bardziej ograniczany w swoich kompetencjach prof. Gębarowicz był bezsilnym świadkiem poczynań Ukraińców. Tak, jak w latach pierwszej okupacji sowieckiej 1940-1941, tak i teraz obserwował rozgrabianie i zawłaszczanie polskich zbiorów narodowych. Szczególnie podział zbiorów Ossolińskich, dokonany arbitralnie przez Ukraińców bez liczenia się ze zdaniem i racjami strony polskiej, był nie tylko klęską jego ponad dwuletnich wysiłków o uratowanie dla Polski tej substancji narodowej, ale także osobistą tragedią ostatniego lwowskiego dyrektora tej instytucji.

Pozostając na swoim posterunku we Lwowie, M.Gębarowicz zrobił wszystko, co mógł, dla ratowania dóbr polskiej kultury. A zrobił rzeczywiście wiele. Najwięcej zawdzięcza mu wrocławskie Ossolineum. Niestety, ciągle sprawa ratowania polskich dóbr kultury we Lwowie jest przysłowiową „białą plamą”. Przez wiele lat nie można było o tym oficjalnie pisać, obecnie nie żyje już większość uczestników i świadków wydarzeń. Również i prof. Gębarowicz nigdy nie doczekał się uznania za swoje zasługi. Dlatego też przypomnienie tych faktów w setną rocznicę jego urodzin jest jakąś formą oddania hołdu temu wybitnemu polskiemu humaniście i wielkiemu patriocie.

Aleksander Szumański
https://ksi.btx.pl

MISTRZ I NAUCZYCIEL: Profesor Mieczysław Gębarowicz

Profesor Mieczysław Gębarowicz (ur. 17 XII 1893 w Jarosławiu, zm. 2 IX 1984 we Lwowie) wielki uczony i humanista – historyk sztuki i historyk, w latach 1923-1939 wykładowca Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i Politechniki Lwowskiej, ostatni dyrektor Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie; wybitnie zasłużony dla sprawy kultury i sztuki Lwowa, w którym pozostał do śmierci. Autor licznych prac naukowych. Został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim.  
==============================
  Władysław Szczepański MISTRZ I NAUCZYCIEL Świetlanej pamięci
Profesora Mieczysława Gębarowicza   Z okresem mej młodości w mieście rodzinnym łączą się moje najpiękniejsze wspomnienia, gdyż miałem szczęście spotkać tam ludzi niezwykłych, którzy równocześnie kierowali moim życiem. Jest to już świat, który w znacznej mierze odszedł, ale to właśnie dzięki tym cichym ludziom, do końca wiernym swojej ojczyźnie, istnieje jeszcze na naszych dawnych ziemiach wschodnich polskość i ludzie posiadający świadomość swojej odrębności duchowej i swojej rodzimej kultury. Jednym z tych ludzi, który wpłynął na mnie w sposób zasadniczy, był Profesor Mieczysław Gębarowicz – wybitny uczony humanista. Poznałem Go, jako student wydziału grafiki, w roku 1974, gdy był już na emeryturze. Kim był ten człowiek dla mnie i dla całego polskiego środowiska we Lwowie ? Musiałbym na te sprawy spojrzeć z większego dystansu czasu, aby najpełniej oddać swoje spostrzeżenia i refleksje. Ponieważ mieszkam już kilka lat w Polsce i patrzę na te rzeczy jakby z boku, nabierają one dla mnie coraz większej wymowy i wartości. We Lwowie był Profesor postacią znaną i trudno należycie ocenić Jego wielką rolę w tamtym środowisku. Wartości, które wniósł do naszej historii, przetrwają, nie tylko ze względu na wielki dorobek naukowy, ale też poprzez postawę Profesora, bezkompromisowość i niezłomność Jego ducha. I właśnie ta Jego postawa jest chyba najistotniejsza, jeżeli chodzi o rolę odgrywaną w środowisku Polaków we Lwowie po 1945 roku. Postawa całego życia, którą dowiódł, ze mimo niszczenia kultury i dorobku stuleci, zniewalania ludzi i prób podporządkowania ich wschodniemu niewolnictwu, nie sposób wydrzeć człowiekowi wolnemu tego, co ma w sercu i w duszy. To właśnie, moim zdaniem, reprezentował Profesor Mieczysław Gębarowicz całym sobą, swoim niezwykle silnym, nieugiętym i szlachetnym charakterem – w obcym otoczeniu, w okupowanym powojennym Lwowie. Był tam autorytetem, przykładem i wzorem dla całego środowiska, choć przede wszystkim dla Polaków, którzy znaleźli się tam w mniejszości. Siła wewnętrzna, a równocześnie niesłychanie wysoka kultura osobista tego człowieka, robiła na otoczeniu – i to nie tylko polskim – ogromne wrażenie. Przypomina się wiele tłumaczące powiedzenie Napoleona: “Religia i narodowość – to jest jak gwóźdź, im mocniej się go bije, tym on głębiej wchodzi.” Z Profesorem miałem sposobność wiele rozmawiać. Zawsze, do końca życia był młody i – co znamienne – rozmawiając z Nim nie wyczuwało się wcale różnicy wieku. Był dla mnie Przyjacielem, odgrywa do dziś w moim życiu dużą rolę, gdyż był znawcą sztuki niezwykle wymagającym, a Jego stosunek do twórczości był na wskroś uczciwy. Wysiłek twórczy stanowił dla Niego kryterium wartości artystycznej dzieła. Przy tym jako nauczyciel nigdy niczego nie narzucał, a jest to chyba nie bez znaczenia dla młodego artysty, który ciągle poszukuje swoich dróg. Uważał, ze warunkiem każdej twórczości jest wolność, nauczył wierzyć we własne siły i nie cofać się nigdy przed tym, co mogłoby się wydawać trudne. Jego uwagi krytyczne były wprost bezcenne, był jednym z niewielu spotkanych przeze mnie ludzi o tak niesłychanie subtelnym wyczuciu i wyjątkowej wprost wrażliwości na piękno i formę plastyczną. Dużą wagę przywiązywał do tego, czy artysta, a szczególnie grafik, umie rysować. Wiele od Niego się nauczyłem, pomógł mi odnaleźć swoje własne możliwości w sztuce. Entuzjazm w moim działaniu – Jemu niewątpliwie zawdzięczam. Powojenna działalność Profesora przypadała na okres, kiedy kultura i sztuka podporządkowane były propagandzie. Moja twórczość, która rozwijała się wówczas w kierunku czystej abstrakcji, mało kogo obchodziła, a na wystawach liczyło się tylko to, co służyć mogło w jakiś sposób dyktaturze partii. Profesor należał do nielicznych w tamtym środowisku ludzi, z którymi mogłem na temat swojej twórczości rozmawiać, a ponieważ każda twórczość skierowana jest do odbiorcy – żywe zainteresowanie nią Profesora i rzeczowa, nieraz surowa krytyka miały dla mnie nadzwyczaj istotne znaczenie. Interesował się też Profesor moją pracą pedagogiczną, której się poświęciłem. Od roku 1977, po ukończeniu studiów, zacząłem uczyć uzdolnione plastycznie dzieci i młodzież. Działalność tę prowadziłem w realiach szkoły sowieckiej, gdzie nauczanie i wychowywanie było właściwie tępieniem indywidualności dziecka. I na tym tle dochodziło nieraz do nieporozumień miedzy mną i kolegami, gdyż uważałem, że dziecku nie należy narzucać schematów i swojej woli, ale traktując każdego ucznia indywidualnie, pozostawiać mu wiele swobody i przyzwyczajać do samodzielnego wypowiadania się przy pomocy rysunku i koloru. Zrozumienie i oddźwięk dla swego wysiłku, swoich poczynań i, nieraz, eksperymentów pedagogicznych znajdowałem u swoich uczniów, no i u swego Profesora, ale nie w kręgach kierowników i specjalistów z urzędu. Wiele się od Profesora nauczyłem dzięki rozmowom, w bezpośrednim kontakcie, ale równie dużo czerpię, także dziś, z Jego prac. Mają one dla mnie wielką wartość – problemy w nich zawarte są nadal aktualne. Na szczególną uwagę zasługuje opublikowana w maju 1982 roku w Znaku “Autobiografia. Jeden żywot w służbie nauki”. Nie dziwię się też, że recenzja “Wstępu do historii sztuki” pod redakcją P. Skubiszewskiego i “Niektóre zagadnienia metodologii sztuki” ogłoszone przez Profesora w Biuletynie Historii Sztuki (w latach 1975-76) były wtedy bardzo cenione, szczególnie w kręgach historyków sztuki w Polsce. Słyszałem o takich przypadkach, że były przez studentów przepisywane ręcznie. Dla mnie Profesor ciągle żyje i jest kimś bardzo realnym. Jest to zapewne dowód na to, że istnieją rzeczy ponadczasowe. Nie ulegają one zniszczeniu i właśnie chyba one stanowią największą i najgłębszą, nieprzemijającą wartość. Na pewno jest nią wysiłek twórczy w nauce i sztuce, w którym człowiek może się, w jakimś stopniu, upodabniać do Stwórcy. Postać Mieczysława Gębarowicza jest dla mnie równocześnie uosobieniem czegoś niezwykle czystego i szlachetnego. Może dlatego, że właściwie nigdy nie zajmował się własną osobą, jakby przekreślił samego siebie… “Jeśli człowiek chce coś w życiu stworzyć, coś po sobie zostawić – musi wyjść poza siebie samego” – tak kiedyś powiedział Profesor do swego młodego rozmówcy. Niczego nie robił dla swojej własnej wygody i korzyści i chyba z taką postawą przeszedł przez cale swoje życie. Na dzisiejszym tle sylwetka Profesora może czasami sprawiać wrażenie szaleńca. A przecież takie bezinteresowne poszukiwanie prawdy – na każdej drodze życiowej – stanowi istotę życia i jego głęboki sens. Jakim był Profesor w bezpośrednim kontakcie ? Była to niezwykła i pełna czaru w obcowaniu osobowość. Cechami, które zwracały uwagę od początku były Jego optymizm, pogoda i hart ducha, a przy tym niezwykłe wprost poczucie humoru. Obcowanie z nim nie tylko wzbogacało innych wewnętrznie, ale przynosiło ludziom radość i dodawało sił duchowych. W atmosferze bezprawia, beznadziejności, wegetacji i zdemoralizowania oraz zakłamania i obłudy, które nas tam zewsząd otaczały, wśród ludzi, których postawą życiową była kapitulacja, często przejawiająca się w negacji i bierności – Jego cechy, mające swoje źródło w zdrowiu moralnym, budziły podziw w otoczeniu znajomych i bliskich Mu osób. Obcych – powojennych mieszkańców Lwowa – nieraz to intrygowało, gdyż nie potrafili takiego usposobienia i postawy życiowej logicznie wytłumaczyć. Reprezentował wśród napływowej ludności Lwowa, jak zresztą większość mieszkających tam Polaków, którzy nie zatracili swojej tożsamości, inny świat – i na tle systematycznie niszczonego człowieka stanowił zagadkę. Wspomnieć tu należy, ze po wkroczeniu sowietów cała niemal Jego rodzina została wywieziona na Wschód, On zaś pozostał we Lwowie sam, ale nigdy tej swojej podjętej raz decyzji nie komentował i nie żałował. Jako historyk sztuki był przez tamto środowisko naukowe i kulturalne dyskryminowany, a po solidarnie zorganizowanej przez kręgi nowych naukowców nagonce został odrzucony i po prostu nie istniał. Nie miał tam możliwości zabierania głosu jako humanista. Był niewygodny. Na każdym niemal kroku doznawał, tak jak i inni Polacy, różnego rodzaju przykrości. Ponadto nie miał możliwości publikowania swoich prac. W roku 1963 został zwolniony z pracy w Muzeum Etnografii, drogę zaś do źródeł w Archiwum Miasta i zbiorów rękopisów Biblioteki Ossolineum miał zamkniętą. Mimo wielu trudności i szykan, które Go tam spotykały, ratował dorobek kulturalny wielu pokoleń, do końca swoich dni pracował, korzystając jedynie ze zbiorów biblioteki uniwersyteckiej, gdyż do jej czytelni tylko miał dostęp. Był człowiekiem prostym i przystępnym, a równocześnie niezwykle delikatnym oraz niespotykanie taktownym i dyskretnym. Posiadał szaloną dyscyplinę wewnętrzną i wiele wymagał – przede wszystkim od siebie. Mówił niewiele, głosem spokojnym, nie uciekając się do retoryki, myśli swe zawsze formułował prosto i jasno, nieraz w sposób syntetyczny. Często posługiwał się aluzjami, pozostawiając pole dla domysłu. Każde wypowiadane przez Niego zdanie, czy to o życiu, czy też o sztuce, miało głęboki sens i prawdziwą wartość. Posiadał wyjątkowe poczucie odpowiedzialności za słowo. Można było podziwiać bogactwo Jego wiedzy, myśli i spostrzeżeń. Nieraz przytaczał w odpowiednim momencie przysłowia (nie tylko polskie) i dowcipy jako skróty myślowe. A pamiętał ich naprawdę wiele. Folklor, zwłaszcza ukraiński i rosyjski, znał znakomicie, często – ku zdumieniu tych, do których ów folklor należał – o wiele lepiej niż oni. Zarówno w swoich pracach, jak i w żywym słowie na co dzień, posługiwał się piękną polszczyzną. Zawsze żywo interesował się tym, co się działo dookoła w życiu i w kulturze. Miał niezwykle szerokie horyzonty i zainteresowania – można z Nim było rozmawiać o wielu sprawach. Każdy problem – czy to w kulturze, czy w życiu – widział w szerokim ujęciu. Przy tak wielkiej wiedzy i erudycji nie wytwarzał z nikim w rozmowie dystansu i nie dawał odczuć swojej wyższości. Mimo sędziwego wieku nie zatracił wrażliwości na otaczający Go świat i żywej wyobraźni. Do wszystkiego próbował się ustosunkować, wnikliwie i uważnie obserwował i mnóstwo niejasnych, nowych zjawisk umiał sobie wytłumaczyć, a zdanie swoje potrafił odważnie zaznaczyć. Ciągle pracował, szczególnie intensywnie już po przejściu na emeryturę, kiedy stracił pracę. Obserwując człowieka w tak podeszłym wieku z bliska, można było zauważyć, jak praca twórcza potrafi regenerować cały organizm. Praca z powołania może odradzać i mobilizować, gdyż warunkiem zdrowia człowieka jest – jak mi się wydaje – jego życie duchowe i właściwie obrany cel. Zawsze służył życzliwą radą i pomocą naukowcom, którzy przyjeżdżali z Polski, jak magnes przyciągał do siebie miejscowych z najbliższego otoczenia ale i przyjeżdżających swoich i obcych, nieraz z Kijowa, Moskwy czy Petersburga. Drzwi Jego mieszkania były zawsze otwarte dla wszystkich, niezależnie od narodowości, przekonań i poglądów. Wielu jest takich ludzi, którym pomógł i którzy korzystali z Jego rad. Z każdym, kto tego pragnął, próbował rozmawiać. Dla każdego miał czas i był niezwykle gościnny. W całym okresie powojennym miał wiele kontaktów korespondencyjnych z Polską i, co warto zaznaczyć, nigdy nie zostawiał listów bez odpowiedzi. Wyznawał zasadę: “Pisać listy jest grzecznością, ale odpisywać jest to obowiązek”. Sądzę, że korespondencja Profesora z kolegami, przyjaciółmi i krewnymi w Kraju stanowić może w przyszłości nieoceniony materiał do pełnego naświetlenia Jego sylwetki, gdyż to, co sam pisał przemawia bardzo mocno – czasami silniej niż jakikolwiek komentarz. Listy Jego robią duże wrażenie, wypowiadał się w nich w sposób bezpośredni, między innymi o kulturze i sztuce. Myślę, ze niektóre z nich złożyć się mogą na taki swego rodzaju Jego autoportret. Żywo się interesował i autentycznie przeżywał wszystko, co działo się w Polsce powojennej i nieraz był lepiej zorientowany w sytuacji, niż niektórzy odwiedzający Go z kraju. W rozmowie każdego traktował z szacunkiem i umiał słuchać. Był życzliwy dla wszystkich, nie był Mu obojętny los Polaków we Lwowie, i co istotne, zawsze pamiętał o innych, nawet zwykłych, szarych ludziach. Opiekował się też młodzieżą, przekazywał jej swoje wiadomości. Na wielu wpłynął, wielu wychowywał, ale zawsze odbywało się to w sposób cichy, bez rozgłosu. Interesował się też amatorskim teatrem polskim i bywał na jego przedstawieniach przy ul. Kopernika. Była to jedyna placówka we Lwowie, gdzie Polacy mogli się spotykać i zaspokajać swoje potrzeby kulturalne. Niełatwo jest w słowach ująć i przybliżyć taką sylwetkę, choć miałem okazję obserwować Profesora z bliska przez ponad 10 lat. W ostatnich latach (a nawet miesiącach) życia Profesor Mieczysław Gębarowicz pozował mi do portretu. W ten sposób powstało kilka rysunków wykonanych z natury. Głęboki umysł, równowaga wewnętrzna i jakąś taka doskonałość Profesora nie były dla mnie czynnikami ułatwiającymi portretowanie. Niemniej jednak uważam, że udało mi się coś o Mieczysławie Gębarowiczu przez te portrety powiedzieć i w tej postaci utrwalić. Profesor zmarł nagle, w niedzielę, drugiego września 1984 roku. Z głębokim żalem pożegnaliśmy Go we Lwowie 5 września na cmentarzu Łyczakowskim. Odszedł w wieku 91 lat, do końca swoich dni czynny jako naukowiec, oddany i wierny swojemu miastu. Nadal żyje w swoich pracach i w pamięci tych wszystkich, którzy zetknęli się z Nim osobiście. Żyje jako człowiek prawy, który pozostał sobą, bez względu na okoliczności, w jakich przyszło Mu żyć. Spojrzenie na Jego drogę życiową wywołuje głęboki szacunek, napawa optymizmem i wiarą w swój własny naród. Przychodzą mi na myśl słowa Benedykta Dybowskiego, który tak kiedyś powiedział: “Według mojego widzenia rzeczy ten kto kocha szczerze kraj swój, potrafi sercem być w nim zawsze, chociażby był od niego oddalony o tysiące kilometrów, kto tej miłości nie posiada, będzie mu kraj własny obcym, chociażby w nim przebywał stale.” Mieczysław Gębarowicz był niewątpliwie człowiekiem opatrznościowym w zagarniętym powojennym Lwowie. Wartości moralne, które wniósł do naszej kultury na zawsze pozostaną wzorem cichego i skromnego życia, w całości podporządkowanego sprawom Ojczyzny. Copyright 1994 Władysław Szczepański
Wszystkie prawa zastrzeżone.
GŁOS LECHA KALINOWSKIEGO W IMIENIU PAU, STOWARZYSZENIA HISTORYKÓW SZTUKI I UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO W imieniu Wydziału Filologicznego Polskiej Akademii Umiejętności, którego profesor Mieczysław Gębarowicz był członkiem-korespondentem od 17 czerwca 1938, a członkiem czynnym od 20 lipca 1945, i w imieniu Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia Historyków Sztuki, które w roku 1972 nadało mu godność członka honorowego, a także w imieniu Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego profesor Gębarowicz był wypróbowanym przyjacielem, w setną rocznicę jego urodzin i w roku dziesiątej rocznicy jego śmierci składam hołd jego pamięci, wyrażając głęboką wdzięczność za naukowe osiągnięcia i patriotyczne dokonania. Znakomity historyk sztuki i historyk zapisał się złotymi zgłoskami w dziejach polskiej nauki, a swoim patriotycznym dziełem dał przykład, jak należy służyć ojczyźnie za cenę osobistych wyrzeczeń. Jest tragicznym znamieniem polskiego losu, że w roku 1994 czcząc w wolnej Polsce pamięć zmarłego w roku 1984 we Lwowie uczonego powtórzyć przychodzi, nie bez goryczy, słowa wypowiedziane w roku 1911, w czasach rozbiorowej niewoli przez Kazimierza Morawskiego, ówczesnego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, nad trumną twórcy polskiej historii sztuki Mariana Sokołowskiego: „Kto porówna pogodne twarze uczonych Zachodu, którym błogiego spokoju w służbie nauki nie zmącą boleść dnia teraźniejszego, żadne utrapienia publiczne, z naszymi zatroskanymi twarzami, na których nieszczęścia kraju wyciskają piętno ciągłego niepokoju, ten uzna ogromną odrębność warunków, wśród których się znoimy, przyzna, że praca nasza bywa często zwycięstwem nad samym sobą, wysiłkiem i poświęceniem, a dosięga niekiedy dostojności ofiary i modlitwy za ojczyznę”. Profesor Mieczysław Gębarowicz całą swoją pracą, całą swoją działalnością, całym swoim życiem ukazał, jak się dostojność tej ofiary osiąga, jak brzmi zrodzona z niej modlitwa za utraconą ojczyznę. Był, jest i pozostanie wzorem szlachetności umysłu, prawości postępowania i wierności Polsce. Za Czasopismem Zakładu Narodowego im. Ossolińskich Z.4, Wrocław 1994. Piotr Czartoryski-Sziler Wielcy zapomniani Mieczysław Gębarowicz – strażnik dóbr narodowych Nasz Dziennik, 1-2 października 2005, Nr 229 (2334) W okresie II wojny światowej i w latach powojennych prof. Mieczysław Gębarowicz, rezygnując ze swoich ambicji naukowych i kariery zawodowej, całkowicie poświęcił się ratowaniu zgromadzonych we Lwowie dzieł polskiej kultury. Działalność ta związana była nierozerwalnie z Zakładem Narodowym im. Ossolińskich, którego przez lata był kierownikiem. Urodził się 17 grudnia 1893 roku w Jarosławiu. Dom rodzinny ukształtował jego przywiązanie do wartości elementarnych, tj. umiłowania prawdy, uczciwości, rzetelności, wierności obowiązkowi i samemu sobie. Naukę szkolną rozpoczął w Stanisławowie, w którym zamieszkał z rodzicami po kilku latach. Kontynuował ją w Buczaczu, potem we Lwowie, z którym związał się już na stałe do końca swojego pracowitego życia. Początek kariery We Lwowie właśnie w 1912 roku rozpoczął wyższe studia historyczne na dwu kierunkach: historii powszechnej i historii sztuki na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jana Kazimierza. W 1918 roku brał udział w obronie Lwowa. Następnie, już w 1920 roku, został asystentem katedry Historii Polski Uniwersytetu Lwowskiego, a w 1921 r. skończył studia uzyskaniem doktoratu. Rok 1922 to rok podjęcia przez profesora pracy w Zakładzie Narodowym imienia Ossolińskich, “początkowo jako bibliotekarza, ze specjalnym przydziałem do Zbiorów Pawlikowskich, od 1923 r. jako kustosza Muzeum im. Lubomirskich”. To muzeum, będące integralną częścią składową Ossolineum, zajmowało jedno z naczelnych miejsc wśród kolekcji muzealnych II Rzeczypospolitej, szczycąc się też mianem jednego z najstarszych w kraju muzeów publicznych. Profesor prowadził tutaj szeroko zakrojoną pracę naukową. “Mój profil naukowy – pisał w ‘Autobiografii’ – sprawiał kłopot przy próbach opatrzenia go etykietką: historyk czy historyk sztuki. Mam wrażenie, że w tym wypadku, jak i w podobnych, problem przestałby istnieć przy zastąpieniu dylematycznego ‘czy’ łącznikiem ‘i’. W rzeczywistości bowiem jestem – jeśli idzie o przygotowanie teoretyczne – jednym i drugim. Zasadniczo uprawiam historię sztuki, ale z zastosowaniem historycznego trybu myślenia. Jeśli czasem daję się skusić ‘czystej’ historii, jest to zabieg higieny duchowej. Idzie o to, aby najeżone niebezpieczeństwami subiektywizmu manowce historii sztuki zastąpić na chwilę twardym gruntem zobiektywizowanej metodologii i jednoznacznej terminologii historii, tej matki i królowej nauk”. Profesor podróżował często do Włoch, Francji, Belgii, Hiszpanii, Niemiec, Austrii i Czechosłowacji. W 1928 roku obronił rozprawę habilitacyjną na Uniwersytecie Lwowskim, uzyskując stopień docenta historii sztuki, w roku 1936 zaś został mianowany profesorem na Wydziale Humanistycznym tej naukowo-dydaktycznej placówki. Od 1923 do 1938 roku wykładał również historię sztuki na Wydziale Architektonicznym Politechniki Lwowskiej. Wybuch II wojny światowej przyniósł straty w ludziach nauki we Lwowie. Już 18 września 1939 roku, w czasie niemieckiego oblężenia Lwowa, zmarł na zawał serca ówczesny dyrektor Zakładu Narodowego Ludwik Bernacki. Kierownicze funkcje w Ossolineum przejęli wówczas: Mieczysław Gębarowicz, Kazimierz Tyszkowski i Władysław Wisłocki, z tym że drugi z wymienionych wkrótce zmarł, nie wytrzymawszy ciężkich, zimowych warunków pierwszej sowieckiej okupacji Lwowa. Ostatni polski opiekun Ossolineum Profesor Gębarowicz nie miał dużego wpływu na losy Ossolineum, które zostało wkrótce nazwane “Lwowską filią Biblioteki Akademii Nauk USRR”, a mimo to całe swoje życie poświęcił na ratowanie znajdujących się w nim zbiorów kultury narodowej. W grudniu 1939 roku nowa władza formalnie już włączonego do USRR Lwowa postawiła na czele Ossolineum polskiego komunistę Jerzego Borejszę, po którym przychodzili kolejni ludzie oddani Sowietom. Zajmowali się oni likwidacją Ossolineum, która przebiegała równolegle z likwidacją innych zbiorów bibliotecznych. Delegowani ze wschodu ludzie nie byli zorientowani w charakterze i znaczeniu miejscowych zbiorów muzealnych czy bibliotecznych. Nie liczyli się oni z historycznie ukształtowanymi kolekcjami, gromadzonymi w ciągu całych dziesięcioleci. Rozpraszano więc je zupełnie dowolnie, wcielając do innych zespołów. Taki los dotknął jedną z najstarszych polskich kolekcji muzealnych o charakterze publicznym, a mianowicie Muzeum im. Lubomirskich, jedną z części składowych Zakładu Narodowego. “Muzeum Lubomirskich ze swymi cennymi zbiorami historycznych i artystycznych poloniców i zbiorami malarstwa europejskiego poszło w rozsypkę. Jedynie kolekcja rysunków i grafiki pozostała w ramach Biblioteki. Likwidacja Muzeum im. Lubomirskich była jednym z gorzkich doświadczeń profesora Gębarowicza. Jako kustosz Muzeum, nie mógł przeciwstawić się skutecznie zarządzeniom nowej władzy. (…) Nie mógł przeciwdziałać nie tylko faktycznej likwidacji Muzeum im. Lubomirskich, ale nawet nie miał jakiegokolwiek wpływu na system przewożenia muzealiów z gmachu Ossolineum do nowych miejsc przeznaczenia (…) Zbiory malarstwa i rzeźby natomiast podzielono między lwowskie muzea, skąd później – w wyniku wymian muzealiów – niektóre obiekty wywędrowały w ogóle ze Lwowa. Jedynie część – i to wyłącznie malarstwo polskie – znalazła się po wojnie w muzeum wrocławskim (Muzeum Śląskim, później Narodowym), a ‘Unia Lubelska’ Jana Matejki w Lublinie. Trafiły tam w ramach tzw. daru muzeów Ukraińskiej SRR dla muzeów polskich. Niekiedy osoby mało zorientowane używają w stosunku do tej części zbiorów lwowskich (prócz prac z Muzeum Lubomirskich, również i innego pochodzenia) określenia ‘rewindykowane ze Lwowa’, co jest oczywistym nieporozumieniem” – pisze Janusz Michałowski w pracy zatytułowanej “Mieczysław Gębarowicz – obywatel Miasta Zawsze Wiernego”. Pomimo panujących wówczas bardzo ciężkich warunków zespół dawnych współpracowników Ossolineum pod kierunkiem prof. Gębarowicza porządkował i inwentaryzował duże zbiory biblioteczne, które po wybuchu wojny z różnych powodów trafiły do Zakładu Narodowego we Lwowie. Kiedy w 1941 roku trwały walki niemiecko-sowieckie, których wynikiem było wycofanie Armii Czerwonej ze Lwowa i zajęcie miasta przez Niemców, kierownikiem Ossolineum został ponownie Mieczysław Gębarowicz. Pod jego przewodnictwem, mimo szykan i przeszkód zarówno ze strony Niemców, jak i ukraińskich nacjonalistów, w dalszym ciągu trwały prace nad porządkowaniem, uzupełnianiem i katalogowaniem zbiorów bibliotecznych. Z jego inicjatywy pracownicy dokonywali np. systematycznego przeglądu zbioru periodyków, uzupełniając je o brakujące strony czy numery z egzemplarzy, które trafiły do zbiorów po wrześniu 1939 r. w rezultacie konfiskaty mniejszych bibliotek i zbiorów prywatnych. Inną rzeczą podjętą z myślą o przyszłości było zainicjowane przez profesora w czasie niemieckiej okupacji Lwowa opracowanie katalogu systematycznego księgozbioru. Trzeba także wspomnieć o uratowaniu zbiorów Biblioteki Uniwersytetu Jana Kazimierza oraz bibliotek, zakładów i katedr uniwersyteckich. Mimo że profesor był fizycznie wątły i słaby, nie przeszkodziło mu to z niespożytą energią organizować akcji ratowania i zabezpieczania skarbów Ossolińskich, zagrożonych wobec zajęcia gmachu uniwersytetu przez niemieckie lotnictwo. Pisze o tym Witold Szolginia w “Tamtym Lwowie”: “Gdy w następstwie zajęcia gmachu Uniwersytetu Jana Kazimierza przez niemiecką Luftwaffe (wojska lotnicze) zbiory jego Biblioteki oraz bibliotek zakładów i katedr uniwersyteckich zostały skrajnie zagrożone ich zniszczeniem – z inicjatywy profesora cały ten liczący ponad sto tysięcy woluminów księgozbiór został własnymi siłami pracowników Ossolineum przeniesiony ręcznie (żadnymi bowiem środkami transportu nie dysponowano) do gmachu Zakładu Narodowego. (…) Pod sam już koniec niemieckiej okupacji Lwowa, w następstwie sowieckich bombardowań miasta w kwietniu i maju 1944 roku, które uszkodziły między innymi także budynki Zakładu i naraziły na zniszczenie zbiory biblioteczne, głównie dzięki – jak to zapisał jeden z biografów profesora Gębarowicza – ‘jego niebywałej energii naprawiono powstałe uszkodzenia i zabezpieczono zbiory'”. Kiedy nastała druga sowiecka okupacja miasta, profesor w latach 1946-1949 pełnił jeszcze funkcje kierownicze zarówno w dawnym Ossolineum, jak i na uniwersytecie. Niestety, już w lutym 1950 roku władza sowiecka zaostrzyła postępowanie wobec profesora. Został on, jak później sam to opisał w swojej autobiografii, “wraz z innymi starymi pracownikami Biblioteki, jako żywioł niepożądany, zwolniony z pracy”. Pracował więc jako zwykły bibliotekarz w różnych instytutach Akademii Nauk ZSRR, a gdy zorganizowano Oddział Nauki o Sztuce Instytutu Nauk Społecznych AN USRR we Lwowie, został tam przeniesiony na stanowisko młodszego pracownika naukowego. Dopiero w 1962 roku Sowieci nadali mu nominację na “starszego pracownika naukowego”. Były to oczywiste kpiny, ponieważ prof. Mieczysław Gębarowicz był już wtedy znany w Polsce i w Europie jako wybitny lwowski uczony o ogromnym dorobku naukowym. Niezłomny Polak Profesor Mieczysław Gębarowicz nie opuścił Lwowa, jak wielu mu doradzało. Pozostał wierny miastu swojej młodości i ogromnym zbiorom kultury polskiej, które po wojnie w większości pozostały za wschodnią granicą. Nie mógł pogodzić się z faktem, że Lwów został zabrany Polsce i do ostatnich swoich dni uważał, że nie mieszka poza Polską, a Miasto Zawsze Wierne to w dalszym ciągu jego Ojczyzna. Z tego też względu traktowany był przez tamte władze z zajadłą wrogością, nieufnością i podejrzliwością. Często był upokarzany i narażany na ohydne prowokacje mające na celu jego pognębienie. Mimo to zachował spokój ducha, wewnętrzną niezależność i wolność. Janusz Michałowski, jeden z biografów profesora, pisze o nim następująco: “Zachował twarz, niezależność, a jednocześnie musiał lawirować, by jakąś spontaniczną reakcją nie dać argumentów przeciwko sobie, zwłaszcza że był podejrzewany o to, że jest… rezydentem Rządu RP na Obczyźnie, ‘rządu londyńskiego’. Siłę czerpał z przekonania, że jest tam właśnie, we Lwowie, mieście młodości i pierwszych naukowych sukcesów, potrzebny, i że nikt go na tym posterunku nie zastąpi. W trudnych więc warunkach podejmuje pracę naukową, choć stopniowo zamykają się przed nim te właśnie zbiory, których ratowaniu poświęcił tyle wysiłku, choć brak partnerów do naukowych dyskusji, a przed ‘kolegami’ z instytucji, w których pracował, należy się kryć z tym, co się robi…”. W latach 1927-1939 powstały najważniejsze prace mediewistyczne tego wielkiego uczonego: “O początkach kultu św. Stanisława i jego średniowiecznym zabytku w Szwecji” (1927 r., 1928 r.), “Zabytki sztuki romańskiej na Śląsku” i dwie prace wydane w 1934 r.: “Architektura i rzeźba na Śląsku do schyłku XIV w”. oraz II tom uniwersyteckiego podręcznika historii sztuki (zwanego popularnie “Historią sztuki Ossolineum”) poświęcony sztuce średniowiecza. Wymienić należy jeszcze choć kilka pozycji książkowych, które profesor w skrajnie trudnym dla siebie powojennym okresie życia napisał we Lwowie. Są to: “Studia nad dziejami kultury artystycznej późnego renesansu w Polsce” (1962 r.), “Psałterz Floriański i jego geneza” (1965 r.), “Szkice z historii sztuki XVII wieku” (1966 r.), “Portret XVI-XVIII wieku we Lwowie”(1969 r.), “Materiały źródłowe do dziejów kultury i sztuki XVI-XVIII wieku” (1973 r.), “Jan Andrzej Próchnicki (1553-1633), mecenas i bibliofil. Szkic z dziejów kultury w epoce kontrreformacji” (1980 r.). Dodajmy, że pierwsza z wymienionych powojennych książek stała się powodem gwałtownej napaści rosyjskich i ukraińskich “uczonych” na profesora Gębarowicza, co w efekcie przyczyniło się do jego karnego przeniesienia na emeryturę. Jako powód tej krzywdzącej go decyzji podano w uzasadnieniu, że napisał książkę “antynaukową i antyukraińską za ukraińskie pieniądze”. Chodziło o to, że profesor jako przykład uzasadniający swoje wywody zawarte w tej książce podawał renesansową architekturę Lwowa, który z przyczyn dla niego oczywistych umiejscawiał w Polsce. Ci zaś nie mogli pogodzić się z prawdą, że to miasto i Ruś Czerwona należały do Rzeczypospolitej. Miłośnik i strażnik zabytków Lwowa Oddajmy jeszcze raz głos Witoldowi Szolgini, który we wspomnianej już wyżej książce w szczególny sposób podkreśla wielkie zasługi dla Lwowa prof. Mieczysława Gębarowicza: “Oto w ileś tam lat po zakończeniu drugiej wojny światowej komunistyczni ‘gospodarze’ miasta postanowili odnowić stojącą na Wałach Gubernatorskich Basztę Prochową. Zrobili to oczywiście po swojemu, czyli zarazem po dyletancku i po barbarzyńsku: dokumentnie otynkowali (!) stare, kamienne mury warownej budowli i zniszczyli zabytkowe, ceramiczne pokrycie jej stromego dachu. Kiedy zrzucano z niego stare dachówki, ich potłuczone czerepy zbierał ukradkiem profesor Mieczysław Gębarowicz – Arcylwowianin, wielki polski uczony, znakomity historyk sztuki o europejskiej sławie, były wieloletni kustosz i potem dyrektor Ossolineum, były profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza, który pilnie śledził dalsze, jakże często fatalne losy lwowskich muzealiów i archiwaliów. W trybie tych właśnie działań chronił od ostatecznego zniszczenia także wspomniane ułomki zabytkowych dachówek z Baszty Prochowej… (…) I takim właśnie – wybitnym uczonym, niezwykle pracowitym i twórczym, duchowo niezależnym, niepodległym i nieugiętym, a przy tym nadzwyczaj skromnym i powściągliwym, strażnikiem skarbów narodowych, wzorowym Polakiem i zawsze wiernym synem Zawsze Wiernego Miasta – pozostał profesor Mieczysław Gębarowicz aż do końca swego żywota”. Dodajmy, że przez całe życie towarzyszyło mu poczucie misji uczonego i intelektualisty w społeczeństwie oraz umiłowanie wartości nieprzemijających. Zmarł we Lwowie 2 września 1984 r., został pochowany na cmentarzu Łyczakowskim. Piotr Czartoryski-Sziler

Kanta „Projekt wiecznego pokoju” – zrabowany [?] z Czytelni Akademickiej we Lwowie – podarował Macron papieżowi..

Kanta „Projekt wiecznego pokoju” – zrabowany z Czytelni Akademickiej we Lwowie – podarował Macron papieżowi..

Na audiencji u papieża gościł prezydent Francji. Macron rozmawiał z Franciszkiem m.in. o Ukrainie…

https://pch24.pl/na-audiencji-u-papieza-goscil-prezydent-francji-macron-rozmawial-z-franciszkiem-m-in-o-ukrainie/ 24 października 2022

Prawie godzinę trwało spotkanie papieża Franciszka z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem, zorganizowane w poniedziałek w Watykanie. Jednym z tematów rozmowy była inwazja Rosji na Ukrainę. Małżonka głowy państwa przekazała Ojcu Świętemu, że pamięta o nim w modlitwach.

Prezydent wręczył papieżowi pierwsze francuskie wydanie rozprawy filozoficznej Immanuela Kanta „Projekt wiecznego pokoju” z 1796 roku. Na pierwszej stronie książki widnieje pieczątka „Czytelnia Akademicka we Lwowie”.

Emmanuel Macron rozmawiał także z sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej kardynałem Pietro Parolinem i szefem dyplomacji arcybiskupem Paulem Richardem Gallagherem.

Watykańskie biuro prasowe poinformowało w komunikacie, że tematem rozmów Macrona w Sekretariacie Stanu była wojna na Ukrainie, a zwłaszcza sytuacja humanitarna w tym kraju. Dyskutowano także o Kaukazie Południowym, Bliskim Wschodzie i Afryce.

Po audiencji w Watykanie Emmanuel Macron udał się na spotkanie z prezydentem Włoch Sergio Mattarellą. W niedzielę rozmawiał z nową premier Giorgią Meloni, której rząd został zaprzysiężony dzień wcześniej.

(PAP)/oprac. FA

=====================

mail:

Francuski prezydent przypomniał papieżowi o polskim Lwowie.

=============================

przypomniał  nie tylko papieżowi, ale i światu.

Żaden polityk z Polski na taki gest by się nie odważył. 

Historia kawy dzieli narody: Jerzy Franciszek, Georg Franz, a może Ю́рій-Франц? Kulczyckiego wszyscy chcą

Jerzy Franciszek Kulczycki, tłumacz języka tureckiego i dragoman Kompanii Handlu Wschodniego, zapisał się w dziejach polskich i austriackich niemal równolegle jako bohaterski posłaniec z oblężonego w 1683 r. Wiednia i jako założyciel pierwszej wiedeńskiej kawiarni.  Od tego czasu – prawdopodobnie dlatego, że urodził się na ziemi lwowskiej – miasto zdobyło sławę “kawowej stolicy ziemi halickiej”.

Tym, którzy tej historii nie znają, pokrótce ją przypomnijmy: po zwycięstwie nad Turkami pod Wiedniem Jan III Sobieski miał pozwolić swojemu żołnierzowi, tłumaczowi i szpiegowi Jerzemu Franciszkowi Kulczyckiemu wybrać jako nagrodę dowolną rzecz z obozu pokonanego nieprzyjaciela. Kulczycki wybrał 300 worków z dziwnymi ziarnami, które okazały się zapasem kawy. Przypisuje się mu otwarcie pierwszej w Wiedniu – i jednej z pierwszych w Europie – kawiarni znanej jako „Dom Pod Błękitną Butelką” (Hof zur Blauen Flasche) na ulicy Schlossergassl obok katedry oraz pomysł dosładzania kawy miodem, a przede wszystkim – doprawiania jej mlekiem.

Zygmunt Gloger opisał zwyczaj wiedeńskich właścicieli kawiarni świętujących w październiku Kolschitzky Fest poprzez dekorowanie portretami Kulczyckiego okien swoich lokali. W 1862 uczczono pamięć Kulczyckiego nadając jego imię jednej z ulic w Wiedniu. Trzy lata później, w 1865 roku właściciel kawiarni przy Kolschitzkygasse uhonorował patrona ulicy wystawiając mu pomnik na narożniku domu. Dziś do tradycji Herr Kolschitzky’ego nawiązuje firma kawiarska Julius Meinl. W serii “Ślady Polskie w Europie” Poczta Polska przedstawiła sylwetkę Jerzego Franciszka Kulczyckiego wprowadzając do obiegu znaczek z przywieszką upowszechniającą jego niezwykłą postać.

Z kolei we Lwowie 22 października 2013 odsłonięto pomnik Kulczyckiego na pl. Daniela Halickiego (dawny Strzelecki), niedaleko Straży Pożarnej i Teatru Lalek. Przedstawia siedzącą postać w szarawarach i tureckiej czapeczce, z imbrykiem kawy u boku. Podpis głosi, że jest to wielki Ukrainiec, Galicjanin (Haliczanin?), bohater obrony Wiednia z 1683 r., który nauczył Europę pić kawę, a pomnik postawili wdzięczni krajane i firma Hałka

Odsłaniając ten pomnik, zrozumiałem, że kawy wystarcza dla wszystkich i na zawsze. Bo kawa w Europie ma coś szczególne ukraińskiego. To wielki zaszczyt, że nasz rodak nauczył Europę pić ten przepiękny napój. Jesteśmy dumni, że ten pomnik teraz będzie we Lwowie – stwierdził podczas uroczystości mer Lwowa Andrij Sadowyj. Żeby zadośćuczynić ambicjom mera proponujemy pójście krok dalej i gdzieś w kąciku tanlicy dopisać: W hołdzie ukraińskim wojskom, które pod wodzą Ivana III Sobieskiego uratowały Wiedeń przed Turkami.

Kresy24.pl