Jedna, jedyna, niezbyt gruba i na wpół już wypalona woskowa świeczka ledwo co rozpraszała mrok dość obszernej izby w domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu Paryża, w którym mag w piwnicach urządził swoje laboratorium.
Chociaż co prawda miał mieszkanie w Luwrze, ale tam się bał zajmować owymi niebezpiecznymi sprawami, więc nie przeniósł pracowni do królewskiego pałacu, ponieważ na starym miejscu było zdecydowanie bezpieczniej. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo przecie i tak każdy wiedział, kim jest i czym się para. A że stała za nim królowa Katarzyna, nikt go nie zaczepiał, ani nie próbował atakować. On jednakowoż wolał dmuchać na zimne.
Co prawda miał świadomość, że tak monarcha, jak i jego dwór tylko nominalnie są katolikami, bo czary i alchemia nie stanowiły dla nich najmniejszego nawet moralnego problemu i z zapałem nie tylko w nie wierzyli, ale kiedy zachodziła – wedle ich mniemania – taka potrzeba, ochoczo się im oddawali w praktyce, czy to czynnie, czy biernie uczestnicząc w mrocznych i przerażających rytuałach, ale… ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jeśli ktoś zapała jakąś szczególną nienawiścią do naszego alchemika i uprze się, by go zniszczyć, to nie zawaha się oskarżyć go o oddawanie czci diabłu, iżby maga posłać na stos, a chętnych do układania i podpalania stosów w Paryżu nie brakowało! Bo to była kulturalna Francja, a nie barbarzyńska Polska, w której to stosy nie płonęły ani obficie, ani regularnie, a nader rzadko, jakby od przypadku.
Wolał tedy Illuminatus pracować jak najdalej od dworu. I to było zrozumiałe.
Ckniło mu się jednak trochę za nieboszczykiem panem Jakubem Białeckim, bo chociaż dzięki niemu, a właściwie jego wątrobie, udało mu się pozyskać niezbędny składnik dla sporządzenia niezawodnej trucizny i jednocześnie także antidotum na ów toksykant, to zżył się z młodzieńcem i teraz mu go brakowało.
Sam, w opustoszałym obszernym domostwie, nie czuł się najlepiej, toteż się uradował, kiedy posłyszał echo kroków na dziedzińcu, a potem odgłos kołatki u drzwi.
Uchylił je i zerknął przez szparę.
– Otwieraj, otwieraj – usłyszał głos Atanasa. – Długo masz zamiar trzymać mnie na progu?
Rozwarł tedy Illuminatus pospiesznie podwoje na całą szerokość, skłonił się głęboko, z szacunkiem, przybyłemu i gestem zaprosił go do środka.
Atanas wyminął go obojętnie i od razu skierował się do laboratorium.
– Może potrzebujecie czegoś, ojcze? – zapytał mag.
Diuk wszakże wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział. Rozglądał się za to bacznie po pracowni Cadavera i z podziwem kiwał głową.
– Widzę, że nie próżnowałeś. Widzę, żeś poczynił ogromne postępy. Należy ci się uznanie. I cóżeś zdziałał nowego? Pochwalże się!
– Uzyskałem ów toksykant i antidotum nań. Ten sam, nad którym tak długo pracowałem.
– Zatem należy ci się wyjątkowa, specjalna pochwała!
Illuminatus uśmiechnął się z zadowoleniem, skłonił jeszcze niżej i ucałował dłoń przybyłego.
– Staram się, jak mogę, ojcze. Służę ci, jak mogę.
– Widzę, widzę i doceniam.
– Ckni mi się tu wszelako samemu…
– To znajdź sobie jakowegoś towarzysza, do pogawędki i do łoża.
– Towarzysza? Do łoża? Do łoża to wolałbym, ojcze, towarzyszkę…
Hrabia z pogardą pomieszaną z obrzydzeniem odął wargi.
– Pfe! Nie pochwalam, ale… skoro masz taką potrzebę? Tylko która cię zechce? Bardzoś paskudny, a na domiar niemłody już i skąpy. Po dobrawoli żadna z tobą nie zamieszka.
– Po dobrawoli i owszem, ale są i inne sposoby, co by dziewkę przy sobie zatrzymać.
– Ba! Najpierw taką znajdź, pochwyć i przymuś – zaśmiał się chrapliwie Atanas.
– Więc dajesz mi na to, ojcze, swoje błogosławieństwo?
– Tak, masz je. Bo to zabawne, bo to grzeszne, bo to okrutne. Byle bez ślubu! Nakłonisz ją do ślubu – to cię odtrącę, ale wpierw będziesz musiał spłacić wszystkie długi, jakieś u mnie zaciągnął. Zrozumiałeś?
– Tak, ojcze… tak… zrozumiałem… bez ślubu…
– To zaczynaj łowy. Ja tu zabawię ze dwa-trzy dni i ruszę w dalszą drogę.
– Może mnie, ojcze, zabierzesz ze sobą?
– A po co? Przecież kobiety ci się zachciało, a ja mam przeczucie, iż niedługo trafi ci się i młoda i ładna.
– Prawdę, ojcze, prawicie, czy kpicie ze mnie?
– Nie, nie kpię. Rzeczywiście mam takie przeczucie. A właściwie pewność. Szukaj jej w pobliżu Luwru. Wasze ścieżki rychło się skrzyżują. I odmieni to twoje dotychczasowe życie.
– A jak ją rozpoznam? – zapytał Illuminatus.
– Et, daj mi spokój. Głupiś, widzę, jak but. Znasz się może na formułach, na miksturach, na ewokacjach i inwokacjach, na procesjach i recesjach, na mieszaniu ingrediencji, na jadach i odtrutkach, na lubczykach i urokach, ale marny z ciebie samiec. A właściwie żaden tam samiec, ot kapłon i tyle. Ty nawet zapiać nie umiesz, nie mówiąc o czymś więcej.
Cadaver zgryzł w sobie to szyderstwo, nie okazując na zewnątrz, jak go słowa Atanasa ubodły i w duszy poprzysiągł sobie, że udowodni i sobie i jemu, iż wcale tak nie jest, że będzie miał kobietę, choćby nie wiadomo co!
* * *
Ludka Białecka nabożnie wysłuchała mszy świętej, a potem przemodliła całe przedpołudnie w kościele Saint Germain l’Auxerrois nieopodal Luwru, błagając Stwórcę, iżby tak pokierował jej krokami, aby trafiła na ślad brata. Nie winiła go za to, co się wydarzyło, miała bowiem świadomość, iż czar jakiś na nich rzucono, tak że grzechu w tym, co uczynili, nie było żadnego. I chociaż się wstydziła na samą myśl o tym, co to będzie i jak to będzie, kiedy się wreszcie spotkają i spojrzą sobie w oczy, to rozumiała, iż w Jakubie już tylko cała jej nadzieja. Bez niego nie uda się jej jakoś w miarę normalnie ułożyć sobie dalszego życia.
Wyszła z kościoła i jęła się przechadzać w pobliżu Luwru, darmo jednak wypatrywała oczy, bo brata nie zobaczyła. Przysiadała w Tuileriach, posiliła się skibką chleba i posmutniała. Jadąc tutaj taki szmat drogi, zdawało się jej, że skoro tylko znajdzie się w Paryżu, od razu spotka Jakuba i wszystkie problemy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… niestety, tak się nie stało… ot nazbyt bujna dziewczęca wyobraźnia…
Pierwszy dzień jej pobytu w stolicy Francji dobiegał kresu. Niebo ubarwiły przedwieczorne zorze i pora było pomyśleć o jakimś noclegu. Nie bardzo wszakże wiedziała jak się za to zabrać. Co prawda po francusku mówiła całkiem znośnie, ale wszystko tu było dla niej obce, a na dobitkę była kobietą… a właściwie to nawet nie kobietą, a niedojrzałą w pełni dziewczyną. Łakomym kąskiem dla podłego człowieka. I co najgorsze uświadomiła to sobie właśnie.
Gdy takie przykre myśli krążyły jej po głowie, starała się je tłumić, pamiętając, iż przecie bez szwanku, bez uszczerbku udało się jej przebyć całą długą drogę z Sandomierza do Paryża. Musiał więc być w tym widomy znak Boży. Dopiero wówczas uspokoiło się nieco strwożone serce dziewczyny. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała, że ktoś ją woła:
– Kogo moje oczy widzą? Toż to panna Białecka!
Ludka obejrzała się zaskoczona i dostrzegła znajomego już jej z Sandomierza doktora Cadavera Illuminatusa. Zdrętwiała na jego widok i przemożny strach ścisnął ją za gardło, osobnik ten bowiem kojarzył się jej tylko z jednym – z owym nieszczęściem, które dotknęło i ją i brata i rodziców… i to dzieciątko, które gdzieś tam, hen daleko, u wujostwa porzuciła…
Przygarbiła się, wtuliła głowę w ramiona i przyspieszywszy kroku, ruszyła przed siebie. A że nie znała okolicy, to w krótkim czasie znalazła się nie między ludźmi, na gwarnej i ruchliwej ulicy, gdzie mogłaby się poczuć bezpiecznie, lecz na opustoszałym przed wieczorem nabrzeżu Sekwany.
Cadaver widząc, dokąd zmierza, zachowując pewien dystans, szedł uparcie za nią. W końcu, gdy rzeka przegrodziła jej dalszą drogę, a do mostu było jeszcze daleko i dziewczyna uświadomiła sobie, że nie uda się jej pozbyć natręta, zatrzymała się, odwróciła i zapytała groźnie, a przynajmniej zdawało się jej, że groźnie:
– Czego chcecie, doktorze? Małom to wycierpiała przez was?
– Przeze mnie? – Illuminatus udał zdziwienie.
Ludka zbita z tropu, bo nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć, zapytała prawie z płaczem:
– Czego wy chcecie ode mnie?
– Hm… po prawdzie to niczego… ja tak z dobroci serca… widzę, że waćpanna nie bardzo wie, co ze sobą począć, pomyślałem, że jakoś wesprę, pomogę…
– A to niby jak?
– Ma waćpanna jakiś nocleg?
– A jeśli bym i nie miała, to co wam do tego? Poradzę sobie – odparła niegrzecznie i hardo.
– Taki pewny to ja na miejscu waćpanny bym nie był. Miasto duże, ludne… niebezpieczne – to ostatnie słowo wypowiedział dobitnie głośnym szeptem.
Ludka spuściła oczy i milczała.
– Znamy się przecie. Jesteśmy krajanami. Mogę zaproponować nocleg. Dom mam obszerny i dość wygodny na przedmieściu. Znajdzie się pokoik i dla panienki.
– Ja sama z wami? A cóż to za nieskromna propozycja!
– Nie mieszkam sam. Uspokójże się waćpanna. Mam współlokatora.
– I kogóż to?
– Uczonego diuka Atanasa.
– Diuka?
– Diuka.
– I mieszka z wami? To i książę i jakiś mędrzec zarazem?
– A owszem.
– Może raczej powiedzcie mi, gdzie mogę znaleźć brata, to u niego przenocuję. Przecież po to tu przybyłam, aby go odszukać.
– Niestety, nie mam dobrych wieści…
– To znaczy?
– To znaczy, że wyjechał w baaardzo, baaardzo daleką podróż, w którą wyprawił go osobiście sam król.
– A kiedy wróci?
Doktor zrobił stropioną minę i bezradnie rozłożył ręce.
– A któż to wie? Ponieważ brata waćpanny tu nie ma, najuprzejmiej ponawiam swoją wcześniejszą propozycję.
– No nie wiem… – Ludka czuła głód i coraz większe zmęczenie. Propozycja wydała się jej bezpieczna i kusząca, bo chyba w obecności osoby szlachetnej, uczonej Cadaver nie ośmieliłby się popełnić żadnego łajdactwa, pomyślała w naiwności swojej?
– Tedy chodźmy, bo coraz później się robi!
Ludka skinęła głową i podążyła za doktorem, który szedł przodem, nawet się na nią nie oglądając.
* * *
– No widzisz, jak rychło się moje przeczucie ziściło? – powiedział Atanas do alchemika, zerkając przy tym na Ludkę.
– Rzeczywiście ani bym się nie spodziewał.
– No, ale my tu konwersujemy, a panna głodna. Zapraszam na wieczerzę.
Diuk ruszył przodem w stronę pokoju stołowego, otworzył prowadzące do niego drzwi na oścież i wpuścił dziewczynę do środka.
Kiedy tam weszła, to aż dech w niej zaparło. Oto bowiem ujrzała stół zastawiony najbardziej wyszukanymi potrawami, z których większości nawet nie umiałaby nazwać. A sama zastawa! Nawet i król nie jadał na lepszej. Nie podejrzewała, iż alchemik jest tak zamożny.
Zresztą i alchemik, wybałuszywszy na zastawiony stół oczy, otwarł gębę ze zdziwienia, bo czegoś takiego się nie spodziewał.
Owa wieczerza to była taka zaskakująca niespodzianka, jaką im zafundował książę. Wyglądała niczym uczta weselna.
Atanas, mimo iż on tu był najważniejszy, usiadł skromnie u końca stołu, na talerz nałożył sobie kilka listów sałaty, ale nawet na nie nie patrzył, jakby nie miał zamiaru ich jeść. Na pierwszym miejscu natomiast usadowił pannę Białecką, a po jej lewej ręce Illuminatusa.
Dziewczyna najpierw poczuła się niezręcznie, skrępowana całą tą niezwykłą, ba! wręcz niebywałą sytuacją, ale powoli się uspokoiła. Była bardzo głodna, toteż z wdzięcznością, toteż skwapliwie, przysunęła do siebie talerz, który podał jej alchemik. Już, już miała zacząć jeść, gdy przypomniała sobie o tym, od czego zawsze rozpoczynano posiłek w domu rodzinnym – przeżegnała się, dodając przy tym:
– Niechże Waszą Książęcą Mość Pan Bóg w Trójcy Świętej Jedyny i Matka Najświętsza, wespół ze świętym Archaniołem Michałem, mają w swej opiece. Za waszą hojność i szczodrobliwość.
I oto naraz ujrzała coś, co ją zarazem przeraziło, jak i wprawiło w osłupienie. Twarz Atanasa dziwnie jakoś pociemniała. Blada i delikatna dotychczas cera stała się ciemna, jak u mumii a wąskie sinawe wargi skurczyły się tak bardzo, iż praktycznie zanikły odsłaniając pożółkłe i poczerniałe zęby, zaś na miejscu oczu i nosa pokazały się puste otwory. Osobliwy diuk gwałtownie powstał i uciekł. Tak, nie można znaleźć lepszego określenia. Uciekł w głąb domu, miotając najohydniejsze przekleństwa. Jednocześnie po jadalni rozniósł się obrzydliwy smród – jakby pomieszanych woni ziół wrotyczu, bagna i asafetydy, końskiego potu, zgniłych jaj i jeszcze rozkładającego się trupa.
Illuminatus zbladł i nie mniej przerażony od swego mentora, plącząc nogi w przydługiej todze, pobiegł za nim.
– Jezus, Maria, Józef! – wyszeptała Ludka i również porwawszy się od stołu, ruszyła w kierunku sieni.
Na szczęście główne drzwi nie były zamknięte na klucz tylko na zasuwę, którą dziewczyna odciągnęła, rozwarła podwoje i wybiegłszy na zewnątrz, popędziła co sił w nogach w stronę ulicy. Chociaż była przerażona, nie krzyczała, bo strach tak ścisnął jej krtań, że nie mogła wydobyć z siebie głosu…
Biegła środkiem zapylonej drogi, byle dalej od tego strasznego miejsca i od tych strasznych istot… byle dalej. Modliła się w duchu, przyzywając boskiej opieki i zmiłowania. Biegła, a całe dotychczasowe życie jawiło się jej niczym obrazy, przesuwające się jeden za drugim, jeden za drugim… i wszelkie dobro, które uczyniła i wszelkie zło, jakiego się dopuściła… od najwcześniejszych lat swojego niedługiego przecież żywota. I dziękowała Bogu za dobro i żałowała zła – z całego serca i szczerze, wciąż gnając przed siebie na oślep.
Naraz spoza zakrętu w wielkim pędzie wyjechała kareta zaprzęgnięta w czwórkę koni. Stangret za późno zauważył biegnącą wprost pod ich kopyta dziewczynę. Ściągnął cugle, z całych sił je ściągnął, lecz rumaki nie zdołały wyhamować pędu…
Mgnienie oka… sekund parę…
Na pokrytej kurzem drodze legła bez ruchu niczym szmaciana lalka, o pokracznie porozrzucanych kończynach ta, która w niczym i nikomu nie zawiniła… a wokół jej głowy jęła rozlewać się coraz szerzej i szerzej kałuża krwi… jakby męczeńska aureola…
Kareta stanęła. Konie nerwowo biły kopytami w ziemię. Stangret zeskoczył z kozła i podbiegł do leżącej. Przyklęknął nad nią, przyjrzał się bacznie, a potem pokręcił głową, powstał z kolan i zdjął czapkę.
Przez okienko w karecie wychyliła się głowa jakiejś damy. Twarz miała zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.
Dama przyjrzała się bacznie leżącej i zapytała:
– Czy żyje?
– Niestety… martwa…
Dama jeszcze baczniej wpatrzyła się w twarz zabitej dziewczyny i bardziej do siebie niż do towarzyszącej jej niewiasty powiedziała:
– Skądś mi owa twarz znajoma.
– Niby skąd?
– Nie, nie ona sama… ona tylko kogoś mi bardzo przypomina, kogoś, kogo kiedyś dobrze znałam… jest niezwykle podobna… ten podbródek, oprawa oczu, wykrój ust…
Stangret odciągnął ciało ze środka ulicy na pobocze i ułożył je pod murem domu Atanasa.
– Margot! Droga kuzynko, dajże już pokój. Przytrafił się nieszczęśliwy wypadek, ale to nie znaczy, że masz zaraz wpadać w melancholię! Jedźmy!
Stangret strzelił z bata, konie ruszyły galopem.
A potem niebo ostatecznie pociemniało i rozbłysły na nim pierwsze gwiazdy. Jakiś słowik śpiewał swojej wybrance, przepieką serenadę. Nagrzana przez dzień ziemia stygła i oddychała cudownym aromatem lata, rosa jęła siadać na źdźbłach traw… Cudowna, spokojna noc rozpostarła się nad Paryżem…
* * *
Atanas stał przy oknie, w zamyśleniu wpatrując się w ciemność. Milczał. Na koniec zaś zwrócił się do maga i rzekł:
– Wyjeżdżam.
– Kiedy, panie?
– Natychmiast.
– Ale koń nieosiodłany.
– Cóż z tego? Żadna to przeszkoda.
Atanas ruszył w kierunku drzwi.
– Kiedy, panie, tu powrócisz?
– Gdy się będziesz mnie najmniej spodziewał.
Trzasnęły drzwi frontowe i z podworca dobiegło klaskanie sandałów o granitowe płyty.
Cadaver w sercu czuł mróz i przerażenie. Bał się, coraz bardziej się bał Atanasa. Chętnie by się od niego uwolnił, ale wiedział, że to niemożliwe…
Aby stłumić lęk, który go porażał, schwycił sporą flaszę palonego wina, czystego destylatu, przyłożył szyjkę do ust i pił, pił, pił. Aż w końcu poczuł ulgę, wróciła mu odwaga i zaczęła rozpierać energia.
Przyodział się, przeliczył monety w sakiewce i chwiejnym krokiem ruszył na miasto w poszukiwaniu jakiejś niedrogiej ulicznicy. A niech tam! Skoro i tak jest już skończony, to niechże ma coś od życia, odrobinę szczęścia, miłości… choćby i nawet i za tę przygarść miedziaków…
Wędrował skrajem ulicy, potykając się o nierówności bruku i recytując w głos:
Nawet nie musiał daleko chodzić. Stara kokota zwiędła i niedomyta, sokiem z zielonych łupin niedojrzałych orzechów maskująca pojawiającą się siwiznę, grubo przypudrowana owsianą mąką, z ustami i policzkami zabarwionymi na ciemnoczerwono sokiem z buraka, zaraz za rogiem ulicy, stojąc na skraju zdziczałego ogrodu, zaczepiła Illuminatusa:
– Chcesz się, panie dobrze zabawić?
– A i owszem, i owszem!
Objął kokotę wpół i pociągnął w kierunku najbliższych zarośli.
Po ucieczce pana Jakuba Białeckiego miasto i okolica dosyć długo żyły tym wydarzeniem. W końcu jednak pamięć o nim zblakła i zaczęła się rozwiewać. Tym bardziej że nikt nie umiał się nawet domyślić, gdzież to mógł młody zabójca czmychnąć. Teraz bowiem, tą ucieczką, niejako przyznał się do zbrodni. Gdy po osadzeniu w wieży znaczna część szlachty trzymała jego stronę, uważając, że to, co mu się przypisuje, a więc mord na tle rabunkowym, to jakieś koszmarne nieporozumienie, to teraz wszyscy odwrócili się od niego.
* * *
A potem życie znów potoczyło się starym torem. Słońce wstawało i zachodziło, jedni ludzie w pocie czoła zarabiali na codzienną kromkę chleba, inni zaś wysilali głowy, jakby dobrze żyć, w ogóle nie kalając się pracą. Ale tak to już było od początku świata i tak będzie aż do samego jego końca.
* * *
W dworze Białeckich panowała ciężka atmosfera. Stary dziedzic chodził jak struty, bo wstyd go palił. Żona i córka pochlipywały po kątach. Sąsiedzi zasię odsunęli się od nich niczym od zadżumionych. I z tego powodu jeszcze ciężej im było na sercach.
Po stracie syna, bo byli przekonani, iż już go nigdy nie zobaczą, całą miłość i troskę przelali na Ludkę, przed którą, mimo iż mogła liczyć na bardzo suty posag, perspektyw na dobre zamążpójście raczej nie było widać… ba! dobre!… na jakiekolwiek…
* * *
Nadeszły pierwsze dni października. Wstał wczesnojesienny ranek. Mgły ścieliły się nad łąkami, wypełzały z parowów, ale pod południe, nieco wyblakłe już o tej porze roku, słońce przegoniło je precz.
Pani Białecka wraz z córką, wziąwszy kosze, wybrały się do sadu, aby zebrać trochę jabłek, czerwieniejących w trawie u stóp okazałych drzew. Szły powoli, w milczeniu. Stara dziedziczka od czasu do czasu zerkała na córkę, a w głowie kłębiły się jej smutne myśli. Nie mogła się bowiem pogodzić z tym, iż to niewinne dziecko miało zmarnowanym życiem, bez jakichkolwiek perspektyw, pokutować za przewiny brata?
Naraz Ludka zatrzymała się, pobladła, wsparła ręką o chropawy pień starej jabłoni i targnęły nią wymioty. Raz, drugi. Po chwili wszystko się uspokoiło.
Matka przestraszona objęła dziewczynę ramieniem i zapytała:
– Cóż ci to dziecko? Musiałaś się czymś struć. Coś wczoraj jadła?
– Nie, to nie to, chyba jakaś choroba mnie męczy, bo od pewnego czasu mam mdłości, a czasem i womity1 każdego nieomal ranka. Nicem nie mówiła, bom myślała, że to samo z siebie przejdzie, ale, jak widzicie, nie przechodzi.
Dziedziczka stanęła jak wryta, bo słysząc takie słowa, tylko jedno przyszło jej na myśl… Nie wiedziała, jak sformułować pytanie. W końcu się jednak przemogła, ujęła córkę mocno za ramiona i zapytała chrapliwym z emocji szeptem:
– A zatem tak… Mało było jednego nieszczęścia, musiało przytrafić się i drugie… Z kim, powiedz tylko, z kim.
– Kiedy wstydzę się, pani matko… bardzo…
– Na wstyd już za późno! Mówże, może się jeszcze da jakoś złu zaradzić. No, z kim?!
– Z Jakubem…
– Co to za Jakub?
– No, z naszym Jakubem…
– Z rodzonym bratem?! Jezus, Maryja, Józefie święty! Co ty mówisz? Jak, kiedy?
Nie bacząc, że pobrudzą suknie, przysiadły na zwalonym, nadpróchniałym pniu starej jabłoni i Ludka jęła snuć opowieść. O odwiedzinach w wieży, o dziwacznym osobniku zwanym przez Jakuba doktorem Cadaverem Illuminatusem, o eliksirze, którym ich uraczył, o utracie pamięci i… co się potem stało.
– Przysięgniesz na Mękę Pańską, że to, coś mi tu opowiedziała, to szczera prawda? Żeś ni słowem nie skłamała, iżby się obronić?
– Przysięgam, matko, na Krew i Mękę Chrystusa, przysięgam.
– Tedy grzechu tu nie ma… Bo grzech jest tylko wonczas, kiedy się prawo Boże łamie świadomie i dobrowolnie… Jezu, Jezu, co czynić?…
* * *
Stary dziedzic siedział milczący, choć głowa mu pałała, a zimny pot ściekał po plecach między łopatkami, bo tak się przeraził po wysłuchaniu tej, jakże nieprawdopodobnej, bajkowej nieomal, lecz zarazem straszliwej historii. Nie wiedział, co ma rzec. Czuł się niczym sparaliżowany.
W końcu jednak zebrał się w sobie i rzekł:
– Nie ma inszego wyjścia, jak oddać dziewczynę do klasztoru.
– Ba! A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła? – matka wzruszyła ramionami.
– Pomyślałem sobie, że może twoja kuzynka, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, która jest ksienią benedyktynek, gdy opowiemy jej o tych nieszczęściach, ulituje się nad nami. Da dziewczynie schron do czasu. Aż urodzi. Tymczasem ty pojedziesz do swojej siostry, pani Czerenowskiej, w Kaliskie, tam poczekasz aż do rozwiązania, a potem się powie, że to nasze dzieciątko. Honor Ludki i honor rodziny zostanie uratowany. Co o tym, aśćka, mniemasz?
– Mniemam, że to ma sens i że niczego lepszego się nie wymyśli.
– Tedy rozgłaszaj, choć dyskretnie, żeś jest przy nadziei i że dla lepszej opieki, zważywszy na twój wiek, wybierasz się do pani Czerenowskiej, gdzie będziesz mieć staranniejszą opiekę niż w domu. My zaś odczekamy jeszcze z jedną czy dwie niedziele, aż się ta pogłoska po okolicy rozejdzie i dopiero ruszymy w drogę.
– Niechże i tak będzie.
* * *
Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, bardziej wyglądająca na mumię niż na żyjącą istotę, o twarzy i rękach obleczonych żółtawą, przypominającą pergamin skórą, wpatrywała się w Ludkę wyblakłymi, jasnoniebieskimi, wodnistymi oczami. Milczała. Czas skapywał powoli. Nikt nie śmiał przerwać ciszy panującej w klasztornej rozmównicy.
Wreszcie ksieni zwróciła się do dziewczyny:
– Zdajesz mi się, dziecko, dobrą istotą. Przysięgłaś, że nie skłamałaś, więc nie mam powodu, by ci nie dać wiary. Ciężko was Pan Bóg doświadczył, a Zły – jak widzę – nie odpuszcza. Zawziął się na was, nie wiedzieć czemu. Jest w tym jednak chyba jakiś większy plan. Ponieważ, jak mi się zdaje, mam taką możliwość, postaram się Złemu pokrzyżować szyki… tak… zostaniesz tutaj aż do rozwiązania, a potem sama zdecydujesz, czy zechcesz poświęcić życie Panu Bogu w tych klasztornych murach, czy też wrócisz do świata…
– Chcę tu zostać na zawsze, wielebna ciotko – odparła szeptem Ludka.
– Tego to ty jeszcze nie wiesz, ale przyjmijmy, że wytrwasz w owym postanowieniu. Na wszelki wypadek tedy niechaj rodzice przygotują twój posag i dostarczą go do klasztoru, będzie on tu zdeponowany do czasu, aż w duszy rozeznasz, czego naprawdę pragniesz, bo teraz wypowiadasz się pod wpływem strachu i emocji. Zostaniesz – posag przejdzie na własność klasztoru, odejdziesz, zabierzesz go ze sobą. Dlatego najlepiej będzie dostarczyć go tu w gotowiźnie – te ostatnie słowa wypowiedziała, przenosząc wzrok z Ludki na jej ojca.
– Tak się też stanie – stary dziedzic skinął głową na znak zgody.
Ksieni podniosła się z obciągniętego ciemną gładką skórą krzesła, ujęła Ludkę za rękę, jej rodzicom skinęła głową na pożegnanie i na odchodne dodała:
– Czekam zatem na waszmości i na posag, a ty, dziecko, pójdź ze mną.
Po chwili zniknęły za wzmocnionymi żelaznymi wstęgami, kutymi w ozdobne wzory, drzwiami wiodącymi w głąb klasztoru.
Białeccy zostali sami. Dojmujący smutek ścisnął ich serca. W oczach zaszkliły się łzy. W oczach obydwojga. Oto właśnie tracili drugie dziecko…
– Pójdźmy już duszko. Spójrz, zaczyna zmierzchać, więc jak najrychlej powinniśmy znaleźć jakąś kwaterę – powiedział pan Białecki do żony.
Wyszli na dwór. Jak na tę porę dnia i roku było wyjątkowo ciepło. Wsiedli do bryki, którą powoził sam dziedzic, woźnicy bowiem nie wzięli, aby zachować wszystko w tajemnicy, szarpnął lejcami, cmoknął na konie, koła okute żelaznymi obręczami z turkotem potoczyły się po wyboistej drodze.
– Wio! Wio!
Spokojny zmierzch szybko przemienił się w noc. W noc jasną niczym dzień, ponieważ ogromny księżyc, siejący srebrzyście lśniący blask, rozpraszał mrok. Cicho było i spokojnie. Pani Białecka, zmęczona i drogą i nerwowym napięciem, teraz gdy zdawało się, iż wszystko da się naprostować i na powrót wprowadzić ład do życia rodziny, zasnęła.
Konie szły swobodnym stępem, bryka delikatnie kolebała się na boki, uśmierzając duszne rozterki pana Białeckiego, aż i na niego spłynął kojący sen…
Nie wiedział, jak długo drzemał, gdy gwałtownie rozbudziło go lękliwe rżenie koni, które raptownie zatrzymały się jak wryte, stając jednocześnie dęba.
– A cóż to? – zaniepokoił się szlachcic, mocno ściągając lejce i natychmiast je luzując, żeby konie znów stanęły na czterech nogach.
I w tejże samej chwili wypatrzył na skraju drogi ludzką sylwetkę. Białecki uspokoił konie i natężył wzrok. Kiedy zrównał się z wędrowcem, ze zdumieniem stwierdził, że to jakby mnich. Jednakowoż dziwny jakiś.
Odziany był bowiem w rodzaj pątniczej opończy czy też habitu, z szerokimi rękawami, uszytego z czarnej tafty, która mieniła się w świetle księżyca i szeleściła, kiedy się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym, zgrzebnym sznurem, splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, że mężczyzna nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic, tylko puszyste karmazynowe pióro jakiegoś egzotycznego ptaka przytroczone do sznura. Zupełnie jak nie mnich. Jak czarownik raczej.
Stary szlachcic, chociaż zdziwiony nieco wyglądem napotkanego pątnika, wychylił się ku niemu i powiedział:
– Nikolaus Białecki sum2, herbu Leszczyc. A jak godność ojca?
Podróżny zręcznie wspiął się po stopniach i usadowił obok pana Białeckiego. Ten ostatni zerkał na niego kątem oka.
Nieznajomy miał gładko wygoloną brodę i policzki, zatem żadną miarą nie mógł być mnichem ani zachodniego, ani tym bardziej wschodniego obrządku, głowę nakrył kapturem dość głęboko naciągniętym na oczy, więc nie można było dostrzec jego włosów. Twarz zaś miał dziwnie bladą, wręcz białą, jakby z niej odpłynęła cała krew, co widać było nawet w księżycowym blasku. Wysmukłe i delikatne palce z długimi, wypiłowanymi w szpic paznokciami, mocno kontrastowały z tym na poły zakonnym, na poły pielgrzymim strojem.
Pana Białeckiego znów jął morzyć sen. Powieki miał ciężkie niczym z ołowiu i same mu się zamykały. Przygarnięty do bryki wędrowiec zauważył to i zaproponował:
– Jeśli waszmość pan nie będziesz miał nic przeciw temu, to przedstawię pewną propozycję – waszmość się przesiądź do tyłu, do małżonki, bo mniemam, iż owa jejmość to wasza małżonka, i prześpij się nieco. Ja tymczasem przejmę lejce, bo choć może na takiego nie wyglądam, to niezły ze mnie woźnica.
– O! Dzięki serdeczne. Gospoda z noclegiem będzie za jakieś dwa kwadranse drogi stąd, więc skoro tylko do niej dotrzemy, obudźcie nas panie. Tam się zatrzymamy i przenocujemy. Do północy jeszcze znaczny kęs czasu, więc do rana wywczasujemy się w ciepłej pościeli.
Mężczyzna bez słowa skinął głową na znak zgody.
Pan Białecki z wdzięcznością przystał na to. Przelazł na tył bryki, przytulił się do żony, okrył ich oboje tureckim pledem z wielbłądziej wełny i rychło zachrapał.
Bryka jeszcze czas jakiś turlała się spokojnie, kiedy jednak wtoczyła się na wąską groblę przecinającą trzęsawisko, powożący szarpnął lejcami to w jedną, to w drugą stronę raz, drugi, trzeci. Potem popuścił je, ale wnet ponownie ściągnął tak mocno, że konie straciły rytm marszu, zaczęły stawać dęba, poplątały uprząż, a gdy nie pozwalał im na uspokojenie się i wyrównanie chodu, przerażone poczęły rzucać się na boki, aż wreszcie kopyta osunęły się im w błoto, w które jęły się powoli pogrążać. Walcząc o życie, pociągnęły za sobą brykę, która z głośnym plaskiem uderzyła o powierzchnię moczaru i wraz z końmi jęła zapadać się w bezdeń.
Atanas siedział na koźle bez ruchu. Spokojny i lekko uśmiechnięty. Białeccy przebudzili się i próbowali ratować życie, ale nie potrafili wydostać się z bryki, która coraz szybciej niknęła w bagnisku.
Chwile ciągnęły się niczym wieczność, lecz tak naprawdę po kilku minutach wszystko się skończyło. Powierzchnia moczaru zamknęła się nad końmi, nad bryką i wszystkimi jej pasażerami… i nie pozostał po nich najmniejszy nawet ślad…
* * *
Ksieni, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska niedomagała. Nie pomagały driakwie ni mikstury, nie pomagało lepsze jedzenie, nie pomógł nawet rosół z gołąbka. Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska gasła. Jej żywot dobiegał kresu. Była tego świadoma i nie buntowała się, błagając tylko Stwórcę o miłosierdzie, miała bowiem świadomość, że grzesząc – jak każda ludzka istota, na wieczne odpoczywanie może liczyć jedynie wówczas, gdy Pan Bóg ulituje się nad jej duszą i w łaskawości swojej wybaczy i przyjmie do swej chwały. Miała świadomość, że nie była świętą, choć starała się żyć przyzwoicie i nie obrażać Stworzyciela.
Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, wchodząc w zmierzch swojego żywota, trapiła się o los Ludki, a trapiła tym mocniej, że upłynęło wiele tygodni, a jej rodzicie nie tylko, że nie dostarczyli przyobiecanego posagu, ale w ogóle nie dali znaku życia. A teraz ona odchodziła, a jej młoda kuzynka za bardzo krótki już czas miała wydać na świat nowe życie i chyba zostać na tym nieprzyjaznym świecie sama…
Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska poprosiła współsiostry na rozmowę i błagała, by nie odrzuciły Ludki, by pomogły dziewczynie, kiedy ona już zamknie oczy.
* * *
– Przyj! Przyj! – mniszka w trudnym do określenia wieku, korpulentna, o jowialnej twarzy i krzepkich spracowanych dłoniach pochylała się nad Ludką. – No, jeszcze raz. Jeszcze trochę. Wytrzymasz. Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Już widać główkę…
Rodząca przygryzała wargi i wpijała się palcami w brzegi łóżka, starając się stłumić w sobie krzyk bólu, ale nad cichym pojękiwaniem nie potrafiła zapanować.
– No jeszcze raz! Świetnie! Już po wszystkim!
Do uszu położnicy dobiegł płacz dziecka. Usiłowała się podnieść, by je zobaczyć.
– Leż spokojnie. Siostra Małgorzata cię oporządzi, a ja w tym czasie zajmę się dzieckiem, obmyję je z krwi.
I rzeczywiście, po parunastu minutach, gdy Ludka leżała już czysta w świeżej pościeli, zakonnica-akuszerka podała jej dziecko.
– To chłopczyk. Masz zdrowego syna. Jak mu dasz na imię?
– Nie myślałam o tym.
– A co byś powiedziała na to, żeby jego patronem został św. Jerzy? Dużo zła ci się przytrafiło, a św. Jerzy ze Złym walczył i Złego pokonał. Niechby ochraniał tego tu chłopczynę.
– Macie, matko, rację. Niechże będzie Jerzy. To dobre imię i ładne.
Dziewczyna uśmiechnęła się, ale jednocześnie w oczach zaszkliły się jej łzy.
* * *
Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska w lewej ręce ściskała różaniec, prawą trzymała się za serce. Ciężko i z niezmiernym trudem oddychała. Z czasem ów ciężki oddech przerodził się w rzężenie. Mniszki otaczające posłanie konającej zrobiły miejsce dla kapłana, który udzielił jej ostatniego namaszczenia i zaopatrzył Wiatykiem. Otworzyła oczy i wyszeptała jedno słowo:
– Jezus…
Z sąsiedniej celi uszu modlących się doleciał głośny płacz noworodka.
Umierająca bezgłośnie poruszyła wargami, przymknęła oczy i wydała ostatnie tchnienie. Jej zmęczona starością i chorobą twarz wygładziła się, wypogodziła, a na wargach zagościł jakby uśmiech…
* * *
Nowo obrana ksieni, Wielebna Panna Scholastyka Ossowska, spoglądając poważnym wzrokiem na pannę Ludmiłę Białecką, z troską kręciła głową.
– Dziecko drogie – odezwała się w końcu do dziewczyny. – Nieba bym ci chciała przychylić, ale cóż ja mogę? Ustawy zakonne takie są, jakie są, a nie inne… Panny z dzieckiem nie możemy tu trzymać i jeszcze mieć ją na utrzymaniu… będziesz, niestety, musiała odejść…
– A gdzież ja się, Wielebna Matko, podzieję? Rodzice, jak się domyślam, wyrzekli się mnie i pozbyli…
– Oj, chyba nie – zaprzeczyła ksieni. Twoja ciotka, a moja poprzedniczka na urzędzie, szukała ich. Pisała zarówno do waszego majątku, do rządcy, jak i do pani Czerenowskiej, ciotki twojej, dokąd matka twoja miała się udać, iżby tam symulować ciążę i poród, wszelako ani tu, ani tam żadne z twoich rodziców nie dotarło. Obawiam się tedy, iż mogło się im przydarzyć jakieś nieszczęście, że gdzieś w drodze albo spotkał ich nieszczęśliwy wypadek, albo-li też ich ktoś ubił. Może rabusie? Może złasili się na ichni dobytek, na brykę, na konie? Bóg to raczy wiedzieć. Tak czy inaczej, z tego, co udało się ustalić mojej poprzedniczce, nie porzucili cię oni, ani się też nie wyrzekli. Tak czy inaczej, ostałaś się sama na świecie i na dodatek z tym tu oto dziecięciem, które nie wiem, jak bez męża wychowasz, jak je wykarmisz… Dlatego tak sobie pomyślałam, że najlepiej uczynisz, jeśli powrócisz w rodzinne strony…
– I co tam powiem, Wielebna Matko? Że czyje to dzieciątko?
Ksieni się przeżegnała trzykrotnie, szepcząc za każdym przeżegnaniem „Boże wybacz” i w końcu tak rzekła:
– Ja wiem, wiem, iż to grzech, ale tuszę, że Pan Bóg przymknie nań swoje miłosierne oczy… Taaak… – zawiesiła głos na dłuższą chwilę, a potem ciągnęła myśl. – Dziecię trzeba ochrzcić… A ja poproszę kapelana, iżby wystawił mu metrykę, w której jako rodziców wpisze twojego ojca i matkę. Ty zaś będziesz się od tej chwili podawać za jego siostrę.
– A co powiem, że gdzie się podziali? Dziecko zostawili pod moją opieką, zgoda, lecz gdzież oni są?
– Tu już prawdę rzekniesz. Wyjechali bryką za jakimś interesem, lecz już nie wrócili. Słuch o nich zaginął. Przepadli bez wieści… Powiesz, że ciotka twoja, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, prowadziła śledztwo w tej sprawie, wszelako nie dało ono żadnego rezultatu. Przepadli – niczym kamień w wodę… A teraz już idź, dziecko, do swojej celi i szykuj się do drogi. Wyekwipujemy i wyprowiantujemy cię, jak się tylko da najlepiej, co byś z niedostatku w drodze nie ucierpiała. Rozpytamy się też, czy ktoś z przejezdnych nie udaje się w kierunku Sandomierza, to może byś się z nim przy okazji zabrała.
Ludce wargi wygięły się w podkówkę, a broda jęła drżeć. Oczy zwilgotniały, a gardło się ścisnęło i poczuła w nim gorycz. Przemogła się jednak i pohamowała płacz. Podziękowała ksieni, pocałowała ją w rękę i ruszyła do swojej izdebki.
* * *
Majowy ranek perlił się kroplami rosy, które obsiadły świeżo rozwite kwiaty, trawy i zioła. Perlił się ptasim śpiewem i rozjaśniał słońcem, które dźwigało się nad widnokrąg. Ponieważ było już po świętej Zofii4, więc noce zaczynały być cieplejsze i skończyło się niebezpieczeństwo wiosennych przymrozków. Rozmaite ptaki śpiewały o poranku, a tuż przed świtaniem kląskały słowiki gnieżdżące się w gęstych zaroślach, porastających brzeg strumienia o krystalicznej wodzie, szemrzącego tuż za murem klasztornym perlistą strugą, zasilającego staw należący do mniszek, w którym od czasu do czasu rzuciła się ryba, marszcząc gładką, odbijającą błękit bezchmurnego nieba, połyskliwą powierzchnię.
Ludka tuliła w ramionach synka i czekała, aż przyniosą jej coś do zjedzenia, po porodzie bowiem nie była zapraszana do refektarza. Okienko jej celi zwrócone było w kierunku głównej bramy, wiodącej ku zabudowaniom klasztornym. Ludka, nosząc Jerzego na rękach, od czasu do czasu zerkała w nie, jednocześnie nasłuchując odgłosu mniszych sandałów na korytarzu. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała nie tylko ów odgłos, ale też z zewnątrz stukot końskich kopyt i ostry turkot drewnianych kół okutych żelaznymi obręczami jakieś bryki, która wjechała na podjazd, wiodący do klasztornej bramy, a wybrukowany nierówno polnym szpatem.
– Prr! – jakiś silny męski głos powstrzymał konie i pojazd się zatrzymał.
Niestety, Ludka niczego nie mogła wypatrzyć, ponieważ podwoje furty były zawarte. Odeszła zatem od okna, bo posłyszawszy pukanie w futrynę, musiała otworzyć drzwi i wpuścić do celi zakonnicę, która przyniosła jej posiłek.
Była to starowinka, o twarzy rumianej, ale pomarszczonej jak uschnięte w duchówce jabłko. Babuleńka trzęsącymi się dłońmi niezgrabnie ustawiła naczynia z jadłem na niewielkim stoliczku, uśmiechnęła się życzliwie do dziewczyny i bez słowa wyszła.
Nie minął jednakże i kwadrans, kiedy Ludka ponownie usłyszała stukanie do drzwi. Odsunęła cynowy talerz z prawie zjedzoną kaszą ze skwarkami (musiała się lepiej odżywiać, bo karmiła dziecko), wstała i otworzyła. W progu zobaczyła tę samą starowinkę.
– Chodźże dziewczyno, Wielebna Ksieni cię prosi. Do rozmównicy.
– A co pocznę z dzieckiem?
– Nie martw się, ja z nim zostanę do twojego powrotu. Zresztą… takie polecenie mi wydano.
– Bóg zapłać, matko, Bóg zapłać.
Ludka skinęła głową i ruszyła długim sklepionym korytarzem…
* * *
– O, dobrze, że już jesteś.
Ksieni, na widok Ludki, z nieskrywanym zadowoleniem wypowiedziała to zdanie, nieomal podnosząc głos. Rychło się jednak zmitygowała, skromnie spuściła oczy i dokończyła nieco tylko głośniejszym szeptem:
– Oto państwo Dunin-Smoszewscy, Stanisław i Anna. Udają się do Sandomierza w jakowychś sprawach spadkowych. A że serca mają dobre, to posłyszawszy o twoich nieszczęściach, przynajmniej w tym utrapieniu chcą ci ulżyć i ofiarowali się zabrać cię w rodzinne strony.
– A nie będzie im wadzić dzieciątko?
– Mówisz o swoim braciszku? – zapytała ksieni.
– Wła… właśnie… tak… tak jest… o braciszku – dziewczyna jąkała się i zacinała.
– Nie denerwuj się, moja córko. Pani Anna dzieci zwyczajna, swoich ma dwanaścioro, a najmłodsze liczy sobie coś koło tego, co ten twój braciszek – dorzucił pan Stanisław.
– Swoich? – szlachcianka groźnie popatrzyła na męża.
– No… naszych, duszko, naszych.
Pani Anna, słysząc te słowa, rychło się udobruchała.
– Ponoć jesteś już spakowana na wyjazd?
– Tak, pani. Jestem – potwierdziła Ludmiła.
– A śniadałaś już?
– I owszem, śniadałam.
– Tedy zbieraj się i ruszajmy w drogę. Chcielibyśmy bowiem do wieczora ujechać znaczny kęs drogi.
Ludka bez słowa zawinęła się i prawie biegiem ruszyła w stronę swojej celi.
* * *
Bryka toczyła się dostojnie, nie za wolno, nie za szybko. Pan Stanisław na ogół milczał, a odzywał się wyłącznie wtedy, kiedy go o coś zapytano, za to pani Annie usta się nie zamykały.
– A powiedz no, panna, czy ów zbiegły z wieży Jakub Białecki to jakiś twój krewniak? Z którychże to on Białeckich?
– Anulka! – pan Stanisław starał się utemperować żonę, ta jednak nie zważała na niego i naciskała na Ludkę. – No więc jak? Krewniak?
– Brat rodzony – Ludmiła spłoniła się niczym piwonia, aż po samo czoło.
Na chwilę zapadło niezręczne milczenie. Przerwał je pan Stanisław.
– Cóż, aśćka, rodziny sobie nie wybieramy…
– Ale, ale! – przerwała mu pani Anna. – A mnie doszły słuchy, i to od osoby absolutnie wiarygodnej, bo od samego przewielebnego księdza archidiakona sandomierskiego, iż brat twój czmychnął na francuski dwór naszego zbiegłego króla Henryka, aby go o ułaskawienie prosić, bo przez cały czas z uporem twierdził, iż nie jest winny zarzucanych mu zbrodni. I nawet widziano go w Paryżu. Ba! W samym Luwrze go widziano. I nawet w otoczeniu króla!
– Prawda-li to być może? – zainteresowała się Ludka.
– Głowy sobie nie dam uciąć, wszelako ksiądz archidiakon to człek stateczny, prawdomówny i godzien zaufania. Czemuż by zatem miał zmyślać coś, co w rzeczy samej jest mu przecie obojętne?
– Hm… stateczny, prawdomówny i godzien zaufania. To ciekawe, skąd się wzięło powiedzenie: Nie powierzaj żony mnichowi, a pieniędzy jezuicie – mruknął pan Stanisław.
– Zamilcz, bluźnierco!
– No tak… Zatem Jakub jest w Paryżu… – powiedziała Ludka.
– Możebyć w Paryżu, może… a to znaczna różnica. Ale, ale, a cóż ci to chodzi po głowie, moje dziecko? – zainteresowała się pani Anna. – Chyba nie zamiarujesz jechać go szukać?
– Kto wie? Samam teraz jak palec…
– A ten maleńki braciszek?
– Sama, bez pomocy, wychowaniu nie podołam… Może zechce go wziąć na wychowanie ciotka Czerenowska? Bezdzietna jest, majętna i jeszcze niestara… Wuj też człek poczciwy. Jerzy krzywdy by tam nie miał.
– Hm… może i masz rację. Może istotnie zapytaj krewną, panią Czerenowską?…
Pani Anna nie dokończyła zdania, ponieważ w tejże chwili dziecko zaniosło się płaczem.
– Zobacz, może ma mokro.
Ludka sprawdziła.
– Nie, sucho.
– Więc głodny.
Ludka odruchowo uniosła rękę w kierunku piersi, ale w porę się powstrzymała. Na szczęście Dunin-Smoszewscy niczego nie zauważyli.
– Ale czymże go nakarmię?
– A w klasztorze? Czymże tam karmiłaś? Krowim mlekiem?
– Nie, przychodziła mamka ze wsi – skłamała Ludka.
– To i pech – mruknął pan Stanisław. – Tu bowiem mamki nie ma, a dziecko nakarmić trzeba.
– Więc je nakarmimy.
Pani Anna rozpięła suknię i bez skrępowania wydobyła na wierzch obfitą i nabrzmiałą mlekiem pierś.
– Dajże mi to dzieciątko, ja je nakarmię. Na szczęście, chociaż nasza najmłodsza, Justysia, karmiona jest przez mamkę, mnie jeszcze pokarm nie zanikł. Widać w tym palec Boży! Palec Boży, jak nic!
Ludka podała pani Annie dziecko, które po chwili zaczęło łapczywie ssać podany mu sutek.
* * *
Pani Anastazja Czerenowska, żona Krzysztofa herbu Czewoja, który żadnych urzędów nie piastował, a jeno pole orał, siał pszenicę i hreczkę, z niekłamaną radością przyjęła swoją siostrzenicę Ludkę, która zjechała do niej wraz z maleńkim braciszkiem.
– To i cóż planujesz, moja droga? – pytała ciotka.
– No właśnie – wtórował jej wuj.
– Sama jeszcze nie wiem…
– Posłuchaj zatem. Jest wyjście. Zostaw braciszka u nas, na wychowanie, nie kłopocz się o niego więcej. My dzieci nie mamy, a bardzo byśmy chcieli. Cóż, Pan Bóg naszych modłów nie wysłuchał. Ale nie mamy żalu o to. Już On tam lepiej wie, co dla naszego zbawienia dobre, co ważne, a co nieistotne.
Słysząc te słowa, Ludka uradowała się, że sama nie musiała występować z taką krępującą prośbą, a ponadto zrozumiała, że rodzice nie zdążyli wujostwa w nic wtajemniczyć i ciotka była pewna, że Jerzy to nie jej dziecko, lecz młodszy braciszek. Odetchnęła z nieopisaną ulgą, bo już miała pewność, iż rzecz całą da się w tajemnicy utrzymać.
– Cóż tak wzdychasz? – zapytał wuj.
– Ano, bo kamień spadł mi z serca. Nie bardzo bowiem wyobrażałam sobie, jak sama podołam wychowaniu tej kruszyny.
– Słowem, zgadzasz się na naszą propozycję? – upewniła się ciotka.
– A jakże – odparła Ludmiła i ucałowała wujostwu ręce.
– No, nie trzeba, nie trzeba – sumitował się wuj. – Dobrze tu chłopczynie będzie. Ptasiego mleka mu nie zbraknie. A jak pomrzemy, to cały majątek po nas weźmie.
Ludce oczy zaszły łzami.
– Zaraz trzeba posłać kogoś ze służby na wieś, co by zgodził mamkę. A ty, dziewczyno, siedź u nas, ile zechcesz. A nie zechcesz, to wracaj pod Sandomierz, do siebie. Dobrze by ci było męża znaleźć… chociaż… łatwe to nie będzie, iżby cię zechciał ktoś poczciwy, po tym, co twój brat nabroił. Jakiś świszczypała, łakomy na majątek pewnikiem by się znalazł, ale takiego brać? To już lepiej w staropanieństwie żyć… Chociaż, może na zapas się trapimy? Może ci się wszystko jeszcze dobrze w życiu ułoży?
– A może ojciec i matuś się odnajdą? – z tęsknotą w głosie powiedziała Ludmiła.
– Oj, na to bym nie liczyła – ciotka ze zbolałą miną przecząco pokręciła głową. – Tyle czasu już minęło i ani widu, ani słychu. Zbóje, jak nic zbóje, ich dopadli.
– To by się żaden po nich ślad nie został? – do wuja jakoś to wytłumaczenie nie trafiało.
– Konie, bryka, łasa rzecz. Konie Cyganom sprzedać, brykę przemalować… Dobytek, jaki mieli, odzienie i to się może rozpłynąć, przecie nie było tego wiele. Ledwo tyle, co na sobie mieli. A trupy? Jak porzucili w lesie, to je wilcy zjedli, a mogli i do wody cisnąć. A choćby i ciała wypłynęły opuchłe, a nagie, to kto by je tam poznał…
– Duszko, dajże pokój z tymi opowieściami. Ludka już płacze, a i mnie się mroczno w duszy zrobiło. Dajże tedy pokój. O, popatrz, idzie Bartkowa, widać się na mamkę zgodziła. Młoda, zdrowa, silna, urodna to i pewnie dobry pokarm ma. To już przynajmniej ten problem się rozwikłał. Niech zamieszka ze swoim dzieciakiem we dworze, iżby Jerzego nie trza było do niej nosić. A kiedy ona porodziła? I co?
– Kasię, dziewczynkę, ze dwa miesiące młodszą od naszego Jureczka – odparła dziedziczka, podkreślając słowo naszego. Jak widać, już się poczuła matką.
– To i dobrze, będzie się miał chłopczyna z kim bawić, z mleczną siostrą.
* * *
Ludka nie chciała zostać we dworze wujostwa. Podziękowała za wszystko pięknie i postanowiła ruszyć niby to do Sandomierza, a tak naprawdę to o Sandomierz tylko zahaczyć, zajechać do rodzinnego dworu, zaopatrzyć się w gotowiznę, ubrania, prowiant i ruszyć na poszukiwanie brata do Paryża.
A przypadkiem tak się świetnie złożyło, iż akurat przejeżdżał tamtędy orszak wojewody sandomierskiego pana Jana Kostki, herbu Dąbrowa, który wraz ze świeżo poślubioną małżonką, Zofią Odrowążanką, córką ostatniej księżnej mazowieckiej Anny Piastówny i Stanisława Odrowąża, primo voto Tarnowską, wdową po hrabim Janie Krzysztofie, podróżującą wraz z fraucymerem, uprosiła, by mogła się do orszaku przyłączyć.
Do Sandomierza miała tedy zapewnioną bezpieczną podróż, a co będzie potem, jak sobie poradzi w drodze do Francji, na razie nie myślała. Bo też i młodzi ludzie nie zaprzątają sobie nadto głów przed czasem, powierzając wszystko szczęściu czy też losowi.
Konie ruszyły truchtem. Koła zaturkotały na wyboistej drodze, zostawiając za sobą obłoczki kurzu. Daleko, na horyzoncie, rysowała się ciemna wstęga lasu, niebo rozciągające się nad głowami czyściuchne było, bez jednej chmurki, ptaki po zaroślach rosnących wzdłuż traktu upojnie śpiewały, chłodnawy poranek powoli się rozgrzewał, słoneczko zaczynało przypiekać. Cudnie było na świecie i tak bardzo spokojnie…
Dzień 13 lutego roku Pańskiego 1575 uroczysty był nad miarę. Bo był to dzień ważny, dzień koronacji Henryka na króla Francji, który, chociaż już w maju utracił tron krakowski, nadal uważał się za władcę Polski, Litwy oraz innych polskich i ruskich ziem i księstw i ani myślał rezygnować z tej tytulatury, przydając do niej jeszcze i tytulaturę francuską.
Aktorami owej doniosłej uroczystości, prócz oczywiście jej głównego bohatera, byli: arcybiskup Reims, który władcę koronował w swojej katedrze, w asyście miejscowej kapituły oraz panów duchownych – biskupów Laon, Langres, Beauvais i Châlons, z których każdy piastował któreś z regaliów i święty olej do pomazania Bożego wybrańca. Panowie świeccy natomiast w osobach książąt Burgundii, Normandii, Akwitanii i hrabiów Tuluzy, Flandrii oraz Szampanii, zebrani w świątyni, dzierżyli królewskie godła, sztandary i inne symbole wojenne.
Henryk nie był ni spięty ani stremowany, wszak nie była to jego pierwsza koronacja, miał wprawę. Zdawał się raczej być nieco znudzony. Kiedy zatem rzecz cała dobiegła końca, zapragnął odprężyć się nieco. I to tak, jak szczególnie lubił…
Kiedy zatem znalazł się w swoich prywatnych komnatach, w otoczeniu jedynie dwóch zauszników wyłuszczył, czegoż to teraz bardzo, najbardziej pragnie…
* * *
Cadaver Illuminatus ślęczał nad jakimś starodawnym potężnym pergaminowym manuskryptem zapisanym karolińską minuskułą i, przygryzając wargi, wpatrywał się w tekst. Był to zaszyfrowany przepis, pełen symboli i słów o wielu znaczeniach, na doskonałą truciznę i jednocześnie na niezawodne antidotum na nią. Gdybyż mu się udało go rozszyfrować! Fortuna wreszcie uśmiechnęłaby się do niego, ponieważ prace nad uzyskaniem lapis philosophorum utknęły w martwym punkcie – brakło mu bowiem środków, by je kontynuować, choć do sukcesu było bliżej niż na grubość źdźbła trawy. Mając zaś truciznę lepszą niż osławiona cantarella1, ulubiona przez Borgiów, mógłby zdobyć środki niezbędne, by finansować dalszą pracę nad wytworzeniem kamienia filozoficznego i eliksiru nieśmiertelności.
Towarzyszył mu, siedzący wpodle kominka, w którym przyjemnie buzował ogień, roznosząc wokół miłe ciepło, pan Jakub Białecki, dworzanin królewski, który sam, z własnej i nieprzymuszonej woli od czasu do czasu odwiedzał starego alchemika, żeby mieć do kogo po polsku gębę otworzyć. A nie było to trudne, albowiem obaj mieszkali teraz w Luwrze. Jakub, jako się już rzekło, jako dworzanin, Illuminatus zaś, jako zaufany Katarzyny Medycejskiej.
– I cóż tam doktorze? Zgłębiłeś sedno?
– Zdaje się, iżem bardzo, bardzo blisko, a zarazem bardzo, bardzo daleko…
– A cóż wam sprawia trudność największą?
– Nijak pojąć nie mogę tego zdania: „Item dodaj dwie krople żółci kochanka monarchy, który będzie mu żoną…” Jakaś zawiła a niepojęta przenośnia…
– Oj doktorze, doktorze, wszak to trzeba rozumieć dosłownie! Żadnej przenośni w tym nie ma! Wszak tu o sodomitach mowa i tyle.
– Ba! To i ja sam skonstatowałem, ale jak, kto i komu ma być w tym układzie żoną? Monarcha kochankowi, czy kochanek monarsze? I tu jest owa zagadka.
– A z kontekstu to nie wynika?
– Rzecz w tym, że nie.
– Może z bliższego, a z dalszego?
– Czekaj, czekaj! Możesz mieć waszmość pan rację!
Illuminatus plasnął w dłonie i ponownie zagłębił się w tekst.
Pan Białecki, widząc, że nie porozmawiają, wstał, pożegnał się i udał do swojej komnaty. Alchemik zaś dalej wgryzał się w recepturę, drapał w nos, szczypał w policzki i myślał, myślał, myślał…
Niebo zaczęło już blednąć, gdy nareszcie pojął cały sens. Humoru mu to wszakże nie poprawiło, zdobycie bowiem tych kropli żółci było dlań po prostu niewykonalne…
Nie wiedział jednak, że diabeł nad nim czuwa i niebywale się o niego troszczy… Najpewniej mu się to z jakiegoś powodu kalkulowało…
* * *
Do drzwi komnaty Illuminatusa ktoś dyskretnie zapukał.
– Proszę wejść.
Drzwi się uchyliły i mag ujrzał w nich postać zaufanego królewskiego, pana Gillesa de Souvré2.
– Witam, witam!
Mag powstał i skłonił się z szacunkiem przybyszowi.
– Cóż to acana sprowadza w moje skromne progi?
– Król chce was widzieć, doktorze.
– Król? – zdumiał się alchemik.
– No właśnie?
– Och! Muszę się ogarnąć!
– Jakie ogarnąć?! Natychmiast! Bez zwłoki!
* * *
Henryk III wżerał się wzrokiem w oczy Cadavera.
– Sire… Sire… Najjaśniejszy Panie, nie podołam temu zadaniu… nie wiem, jak to zrobić… Wszak ty możesz wszystko, o największy z chrześcijańskich monarchów! Rozkazem, przymusem…
– Cóż, tak właśnie nie chcemy. A ty nie masz wyboru, bo inaczej przestaniesz nam być przydatny… i chyba wiesz, co mamy na myśli?
Illuminatus się zasępił, a jednocześnie drżał ze strachu. Naraz jednak oświeciła go pewna myśl. Nie wiedział jednak, czy król się z nią zgodzi. Ponieważ jednak nie mógł się nazbyt długo ociągać, wyłuszczył Henrykowi intrygę, jaką na podorędziu wykoncypował.
Walezjusz aż plasnął w dłonie!
– Genialne, genialne! – i rzucił alchemikowi kilka sztuk złota, które ten skwapliwie, na klęczkach pozbierał z podłogi.
– Do dzieła zatem.
– Tak, Najjaśniejszy Panie. Będzie, jak rozkazałeś.
Odprawiony skinieniem monarszej dłoni, zginając się w ceremonialnych ukłonach, tyłem podążył ku drzwiom…
* * *
Pan Jakub Białecki przechadzał się po Tuileriach. Dzień był cichy, bez jednego oddechu wietrzyku, słoneczny i spokojny bardzo. Pan Jakub Białecki szukał wytchnienia po ledwo co przebrzmiałych uroczystościach z okazji koronacji, a potem ślubu Najjaśniejszego Pana z Louise de Lorraine3, bo jeszcze od ich przepychu, zabaw, wystawnego ucztowania w głowie mu się kręciło.
Przystanął na chwilę, odetchnął pełną piersią raz i drugi i już zamierzał podjąć spacer na nowo, kiedy naraz, spoza kępy krzewiastych cisów o ciemnozielonym igliwiu, doleciało go kilkakrotne:
– Psyt… psyt…
Zaintrygowany ruszył w tamtą stronę. Za krzakiem zauważył jedną z dam dworu, a zarazem przyjaciółkę królowej Margot. Skłonił się jej dwornie i próbował zagadać, ale dama położyła mu palec na ustach, wcisnęła do ręki jakiś karteluszek i oddaliła się szybko, skręcając w najbliższą alejkę.
Nie pozostało zatem szlachcicowi nic innego, jak odczytać liścik. Rozwinął go tedy delikatnie i najpierw podniósł do nosa. Poczuł wyraźny zapach ulubionych perfum królowej Nawarry. Na karteczce było tylko jedno zdanie: „Dziś o północy, tutaj. Koniecznie!”
Pana Białeckiego przebiegł dreszcz emocji i podniecenia. Znakomicie udało mu się pozbyć już nie tylko wyrzutów, ale i samego sumienia nawet.
* * *
Echo kroków odbijało się od kamiennych ścian tunelu prowadzącego z Ogrodów Tuileries do wnętrza Luwru. Jakub znał tę drogę, tyle że tym razem nie wychodził, a wchodził nią do pałacu, tajnym przejściem wiodącym wprost do królewskich komnat, zakrytym przed niepożądanymi oczami.
Zaufana królowej Nawarry szła przodem, stąpając ostrożnie i oświetlając podążającemu za nią Jakubowi drogę. Gdy dotarli do szczytu kręconych, metalowych schodów zatrzymała się.
– Monsieur le Chevalier! Muszę zawiązać ci oczy.
– A to czemu?
– Monsieur?! – spojrzała nań ze zdziwieniem. – Powinno być to dla ciebie oczywiste!
– Skoro tak być musi, niechże będzie.
Sprawnie nałożyła mu opaskę z czarnego aksamitu i wziąwszy za rękę, poprowadziła ku jakiejś niezbyt odległej komnacie, bo w drodze do niej naliczył mniej niż dwadzieścia kroków.
Potem jakieś drzwi otworzyły się przed nimi bezszelestnie, a gdy weszli do środka, równie bezszelestnie się zamknęły. Jakub chciał zdjąć opaskę z oczu, ale dama gwałtownie powstrzymała jego dłoń.
– O nie!
A potem czyjeś ręce, zdawało mu się, że wiele rąk, obracało nim niczym kukłą, rozdziewając go. Ktoś, nie wiedzieć, kto, podprowadził go nagiego ku łożu i ułożył na nim. Jakub poczuł intensywny zapach perfum Margot. Kochanka leżała obnażona, odwrócona do niego tyłem.
Milczała, przysuwając się do niego w określony sposób, dała mu jednak do zrozumienia, iż oczekuje odeń sodomickich karesów… chociaż niechętnie, brzydziło go to bowiem, jednak poddał się temu, licząc, iż to dopiero wstęp do upojnej nocy… Poświęcił się więc…
Przez jakiś czas leżeli obok siebie wyczerpani. Wciąż milczeli. Smolista czerń, gęsty mrok, oblepiały ich niczym tężejący, choć jeszcze niescukrzony miód. Ostra słodycz przenikała chłopakowi trzewia i serce.
Jakub próbował wziąć kochankę w ramiona, ale ta odpychała go mocno i zdecydowanie łokciami. W końcu złość wzięła górę nad wymaganiami partnerki i młody szlachcic jednym ruchem gwałtownie zdarł przepaskę z oczu.
W półmroku, bo w komnacie płonęła ledwo jedna świeca, ze zdumieniem, które przerodziło się w zgrozę, zobaczył, iż osoba, z którą tutaj zległ, to bynajmniej nie Margot, lecz… król.
Porwał się na nogi, krzycząc:
– Najjaśniejszy Panie! Dlacze…
Nie dokończył. Pan Gilles de Souvré, niczym zjawa wychynął zza kotary i zatopił puginał w sercu Jakuba.
– I dobrze – rzekł Henryk – Dureń zepsuł całą zabawę. Uprzątnijcie go. Znał tu kogoś prócz alchemika?
Popatrzyli jeden na drugiego. Wreszcie de Souvré się odezwał:
– Może ze dwie-trzy osoby. Nikogo ważnego.
– To i nikt go nie będzie szukał.
– A co z ciałem?
– Zanieście do Illuminatusa. Wymyślił idiotyczny scenariusz intrygi, przysłał nam tu idiotę bez polotu, to chociaż niechaj teraz poniesie za to jakąś karę.
– A jakże on się pozbędzie w pojedynkę trupa z Luwru?
– Może go zjeść – król parsknął śmiechem. – No już, już, czym prędzej to uprzątnijcie.
* * *
Cadaver klęczał nad nagimi zwłokami pana Białeckiego i cały drżał – trochę z lęku, trochę z podniecenia, a najwięcej z radości. W najśmielszych marzeniach nie przyszłoby mu do głowy, że zdobędzie w tak łatwy i prosty sposób, a na dodatek tak szybko, ostatni składnik najdoskonalszej z trucizn.
Niepewną dłonią ujął ostry lancet, ale – uspokoiwszy się odrobinę – w końcu jednym zdecydowanym cięciem, nie za głębokim, nie za płytkim, otworzył brzuch nieboszczyka, ostrożnie wydobył wątrobę, delikatnie wyciął pęcherzyk żółciowy, który pieczołowicie złożył na srebrnej tacce. Wątrobę wepchnął na powrót do brzucha, ujął trupa za nogi i przeciągnął go w stronę okna. To ostatnie otworzył na oścież i z niemałym trudem wypchnął zwłoki na zewnątrz.
Z chmur zaczął właśnie osypywać się gęsty, mokry śnieg. Szczęście i w tym mu sprzyjało. Natura sama zacierała ślady potwornej zbrodni.
– Niech się teraz o niego już ktoś inny martwi – mruknął sam do siebie i zaczął zmywać z posadzki ślady krwi.
Nad ranem komnata maga lśniła czystością.
Alchemik z zadowoleniem plasnął w dłonie i rzucił się na posłanie, aby się cokolwiek zdrzemnąć. Mijająca noc bowiem była wyjątkowo pracowita.
Dla mnie to nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć,że cię zapamiętała. Na tylu gachów!…
=============================
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (11)
Cadaver Illuminatus
Minęło już ze dwie niedziele, a Jakub wciąż przebywał w wieży, czekając, kiedy sąd się zbierze na rozprawę.
Mógł co prawda wychodzić na miasto1, byleby na noc wracał, ale nie ciągnęło go tam wcale, bo zwyczajnie wstydził się ludzi.
Ze dwa razy odwiedziła go matka, siostra bywała prawie codziennie, ale ojciec nigdy do niego nie przyszedł. Poza nimi zaś już nikt, bo staremu słudze-piastunowi ojciec zabronił, a ów nie śmiał się sprzeciwić zakazowi, choć serce mu się ściskało z żalu.
Jakież tedy było zdumienie Jakuba, kiedy któregoś ranka drzwi komnatki, w której przebywał, otworzyły się ze skrzypieniem zawiasów i w progu stanął… doktor Illuminatus.
– Witajcie, panie – pozdrowił więźnia, chyląc przed nim głowę.
– Wszelki duch! – zakrzyknął na jego widok pan Jakub, porywając się na równe nogi.
– Nie, duch, nie duch, lecz człek z krwi i kości. Może i niezbyt okazały, ale człowiek przecie.
– Nigdy bym się was, doktorze nie spodziewał.
– A chociaż miła ta niespodzianka?
Jakub wzruszył ramionami.
– Ogarnijcie się, panie i wyjdźmy stąd. Zapraszam was na podobiadek do najsławniejszej z tutejszych karczem, do tej, co to o kęs drogi poza miastem leży. Nie pomnę jej nazwy…
– Rzym.
– A, prawda, Rzym. Dziwacznie. Niech jej będzie i Rzym, byle smaczno nam jeść dali.
– Ale ja się nigdzie nie wybieram!
– Ale ja nalegam. Mam dla waszmość pana sporo ciekawych wieści i pewną propozycję. To raz, a dwa, od tej wilgoci i chłodu nabawisz się pan łamania w kościach, a bolesna to i niemiła dolegliwość. No, chodźże waćpan!
Ostatecznie, aczkolwiek z niechęcią, dał się Białecki przekonać i ogarnąwszy nieco, ruszył wraz z Cadaverem ku drzwiom.
Na zewnątrz ostre słońce oślepiło go mocno i dopiero gdy wzrok się nieco doń przyzwyczaił, mógł się rozejrzeć dookoła. Patrzył z rozrzewnieniem na Zamek Królewski, na ulice to pnące się na liczne wzgórza stromiznami zboczy, to zbiegające z nich ku przepaścistym wąwozom, na Rynek, na Ratusz, na wieże licznych świątyń i na ludzi zabieganych w codziennej krzątaninie, by zarobić na chleb, a może i na coś do chleba. A wszystko to w zielonej kipieli sadów i winnic, rozpołożonych na żyznych niezabudowanych połaciach sandomierskich pagórków.
Ruszyli w kierunku starożytnego, drewnianego kościoła św. Jana, który być może pamiętał jeszcze świętych Braci Sołuńskich2, przed którym czekała na nich bryka zaprzężona w dwa konie – deresza i gniadosza.
Wsiedli do niej, woźnica strzelił z bata raz, drugi i trzeci, a koła zaturkotały ostro na kocich łbach…
* * *
– Mimo iż siedzisz waszmość pan w wieży, mniemam, że dotarła do ciebie wieść o tym, iż najjaśniejszy nasz władca Henryk, chyłkiem, nocą z 18 na 19 czerwca czmychnął z Polski do Francji. Niby go, co prawda, tuż za granicą Królestwa pochwycono, ale do powrotu nie dał się nakłonić, dając parol, iż za czas niedługi sam z własnej woli na Wawel powróci. Tymczasem jednakowoż siedzi w Paryżu i czeka na objęcie tronu po swym zmarłym bracie.
– Iż uciekł, wiedziałem, lecz że chce również założyć francuską koronę, to tego już nie. Mniemałem, że na tronie zasiądzie Franciszek3, ten pokraczny diuk d’Alençon, d’Anjou i czego tam jeszcze.
– No więc chce. Zresztą, wedle starszeństwa, z prawa mu się należy. Dwór, jakby to rzec, porządkuje. A, nie wiedzieć czemu, chciałby mieć cię, panie, w swoim najbliższym otoczeniu.
– Mnie?
– No właśnie.
– Dziwne. A skąd to doktorze wiecie?
– Wiem, niech waćpanu to wystarczy. Może ktoś mu tę myśl podsunął?… Królowa Margot?…
Na dźwięk tego imienia Jakub spłonił się niczym piwonia.
– Och! Wszak dla mnie to nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć, że cię zapamiętała. Na tylu gachów!… A waszmość już nigdy o niej nie myślisz?
– Był czas, jeszcze we Francji, iż zdało mi się, żem się z tego zauroczenia całkiem wyleczył…
– Ale?…
– No właśnie, ostatnimi czasy znów o niej myślę… a wczorajszej nocy nawet o niej śniłem.
– Zatem możesz pan, panie kawalerze, sprawić, iż co było majakiem, może stać się jawą.
– A to niby jak?
– Jedź ze mną do Paryża.
– Wszak czekam na proces! Niehonorowo bym postąpił i na dodatek skazałbym się na banicję.
– A tu się skażesz na katowski topór!
– Doktorze! Na topór? Za przypadkowe zabójstwo? W zaćmieniu umysłu? Przysięgam, żem widział wtenczas diuka Atanasa, że to on mnie omamił!
– Bredzisz, panie. Może ze zmęczenia albo-li też wzruszenia fantazmat jakiś wyroił się z twojej głowy. Diuk nawet na pół dnia nie opuścił Paryża, dokąd wrócił nazajutrz po twojej ucieczce. Pamiętaj, kogoś życia pozbawił. Osobę duchowną! I wszystko wskazuje też na to, żeś się na dodatek dopuścił rabunku! Mnichy ci nie odpuszczą. Co prawda modlą się co dnia …i odpuść nam… jako i my odpuszczamy… ale w sercach mają co innego. Mściwa to zgraja.
– Skąd ta pewność?
– A stąd, żem o tobie rozmawiał z przeorem.
Jakub zamilkł, bo to, co usłyszał, wręcz go zmroziło.
– Dasz drapaka do Francji, to król cię ułaskawi i wszystko skończy się pomyślnie. Póki go tu jeszcze nie zdetronizowali.
– Prr! – zawołał woźnica na konie.
Bryka stanęła i młody pan Białecki z doktorem Illuminatusem weszli w progi karczmy…
* * *
Po spożyciu posiłku niezbyt wykwintnego, bo nieskładającego się z robaków, ślimaków, żab i inszego świństwa, a sytnej jajecznicy na zacnie przerośniętym mięsem boczku, zapitej znakomitym miejscowym brunatnym piwem, nieco słodkawym i w sam raz chmielonym, biesiadnicy obtarli usta.
– Czas wracać, bo słońce już zawędrowało pod południe – powiedział pan Jakub.
– Jak waszmość uważa. Zostawiam wszakże waszmości z tym, com wyłuszczył po drodze tutaj, do rozważenia. A nazajutrz pozwolę sobie przyjść po odpowiedź. Żal by mi waszmości było, oj, żal. Może i kiedyś niezbyt was panie lubiłem, ale teraz jest inaczej…
– Bóg zapłać, doktorze, za dobre słowo.
* * *
Zaprząg zatrzymał się nieomal u celu. Jakub wysiadł, a Iluminatus wraz z nim, iżby go jeszcze odprowadzić do wieży. Skoro tylko stanęli przed wejściem do niej, dojrzeli idącą w ich stronę dziewczynę.
– Ludka! – z nieskrywaną radością zawołał pan Białecki – Ludka, siostrzyczko droga, jakże to miło znów cię tutaj widzieć.
Gdy się uściskali, młody szlachcic przedstawił siostrze doktora Cadavera, a gdy ona, speszona nie tylko obecnością nieznajomego, ale i jego wyglądem próbowała się pożegnać i wracać do domu, ten ostatni zatrzymał ją nieomal siłą.
– Niechaj waćpanna zostanie z bratem! Do zmierzchu jeszcze szmat czasu! Ja wejdę do celi pana Jakuba na parę chwil tylko, a potem zostaniecie sami i będziecie mogli nacieszyć się swoim towarzystwem do woli – te ostatnie słowa wypowiedział z jakimś dziwnym, diabolicznym półuśmieszkiem, na który wszakże żadne z rodzeństwa nie zwróciło uwagi.
Gdy znaleźli się w izbie zajmowanej przez uwięzionego, młodzi przysiedli na prostej sosnowej ławie, naruszonej nieco przez korniki, a ustawionej przy jednej ze ścian, zaś Illuminatus, przycupnąwszy na trójnogim zydlu, zaczął czegoś szukać w obszernych fałdach swojej togi. Po chwili wydobył na oko jakieś pół kwarty4 mieszczącą flaszę, czy może bardziej – z kształtu sądząc – wysmukłą, miniaturową, bezuchą amforę, z gładkiego szkła millefiori5, zatkaną jednakże zwykłym korkiem z sughery6.
Sprawnie wyciągnął ów korek i zielonkawym, lekko opalizującym płynem w trzech czwartych napełnił gliniany kubek więźnia, który wręczył dziewczynie.
– Niechaj waćpanna wypije za pomyślność brata… iżby wszystko, co złe, niczym zły sen przeminęło…
– Nie, nie – broniła się dziewczyna. – Ja nie pijam gorących trunków! Ani mi to przystoi, ani mi też wolno!
– Lecz to nie jest gorący trunek! To specjał-smakołyk, rozkoszna ambrozja, likwor cudowny i wyborny, sprowadzający szczęście, a często i rozkosz na tego, kto go skosztuje. Nuże! Śmiało!
Mag nieomal siłą wepchnął Ludce naczynie do ręki.
– Kusztyczek, połowę, a resztę niech brat dokończy. A na końcu może i ja się napiję, chociaż to drogocenny napitek, aż z Indii sprowadzony.
Jakoś żadne z rodzeństwa nie umiało oprzeć się Cadaverowi, który świdrował ich przenikliwie swoimi kaprawymi oczkami.
Dziewczyna podniosła kubek do ust… Zegar na ratuszowej wieży wydzwonił pierwszą po południu…
* * *
Jakub śnił. I wiedział, że śni, ale ów majak był tak realny, jakby to nie był sen, a istna rzeczywistość… Mocnym miłosnym uściskiem obejmował Margot, a ona mu ten uścisk odwzajemniała. Sen się przeciągał, a Jakub, chociaż miał świadomość, że w końcu nadejdzie jego kres, pragnął z całych sił, by trwał on bez końca… bez końca… aż do ostatniego tchnienia…
I wtedy jego uszu doleciał głos dzwonu ratuszowego zegara, który wydzwonił czwartą po południu. Jakub się ocknął i z przerażeniem skonstatował, iż leży nagi, zespolony miłosnym uściskiem, z równie nagą swoją własną siostrą, z dzieckiem nieomal!…
Porwał się na nogi i czym prędzej począł przyodziewać. Z trwogą rozejrzał się po izbie i ze zdumieniem spostrzegł, jakby rozpływającą się w powietrzu, postać diabolicznego diuka. Przeżegnał się zamaszyście raz i drugi, ale w odpowiedzi posłyszał tylko szyderczy chichot i słowa wypowiedziane głośnym szeptem:
– I oto dzięki temu ród nie wygaśnie.
Po czym widziadło sczezło, zapadło się w nicość…
Młody pan Białecki uznał, iż owa demoniczna persona już po raz drugi sprawiła, iż tak straszliwie, tak potwornie, a teraz i obrzydliwie zgrzeszył. O tym, że to, co się wydarzyło, mógł spowodować smakowity, zamorski likwor, którym ich poczęstował Illuminatus, nawet przez myśl mu nie przeszło.
Jakub, przejęty trwogą, jął budzić siostrę, a kiedy się ocknęła i dotarło do niej, co się tu wydarzyło, wstyd pomieszany ze zgrozą omal jej nie zabiły. Omdlała.
Brat ponownie ją ocucił, pomógł ubrać i wyprowadził za drzwi. Rozstali się w milczeniu, nie patrząc sobie w oczy.
* * *
Kiedy chłopak został sam, myśli w głowie jęły mu się kłębić niczym jadowite żmije, które i serce i duszę pokąsały mu boleśnie i przesyciły je parzącym jadem. Zrozumiał, że nie ma wyjścia, że musi wraz z Illuminatusem udać się do Paryża… Miał tylko nadzieję, że to co, się tutaj wydarzyło, nie będzie mieć takich konsekwencji, jakie przepowiedziało widmo… złowrogie widmo Atanasa… Atanasa, z którym być może znów będzie musiał stanąć twarzą w twarz… Być może? Na pewno!
Jego się bał i jeszcze wyrzutu sumienia…
Tak, wyrzut sumienia… Nie… już od tej chwili nigdy… Musi je zadusić, musi uśmiercić to swoje sumienie, bo inaczej popadnie w obłęd… Antidotum na nie… jedyne… zmusił się, by rozkoszować się wspomnieniem popełnionego czynu… Nie wychodziło, w końcu zmęczony zepchnął wszystko w niepamięć.
* * *
– Zatem acan się namyśliłeś? Takem i przypuszczał. Do zmierzchu zostało już niewiele czasu. Ruszajmyż więc w drogę!
– Teraz? Na noc?
– Im wcześniej, tym lepiej. Po ciemku nikt cię nie będzie szukał, a do rana rozstawnymi końmi ujedziemy już daaalekooo!
– Rozstawnymi końmi? – zdumiał się młody pan Białecki. A skądżeś pan wiedział, doktorze, że się jednak zdecyduję na wyjazd? O co tu chodzi?
Illuminatus wzruszył ramionami.
– Tedy wracaj acan do wieży. Szczęścia życzę.
Jakub nic już na to nie odpowiedział.
– Takem i myślał – rzekł mag. – Zatem, jakom rzekł: w drogę!
Powstał, okrył się peleryną i, skinąwszy na szlachcica, skierował się wraz z nim ku drzwiom.
1Szlachcic siedzący w wieży, co mu bynajmniej nie przynosiło ujmy na honorze, miał sporo swobody i wolno mu było nawet wychodzić na zewnątrz, pod warunkiem, że do wieży wróci. Gdyby jednakowoż tego nie uczynił, skazywał się na banicję.
2Bracia Sołuńscy – św. św. Cyryl i Metody, Apostołowie Słowian.
3François de France (1555-1584), diuk d’Anjou, diuk d’Alençon etc., najmłodszy z braci Walezjuszy, również zmarły bezpotomnie.
4Pół kwarty polskiej – nieco więcej niż pół litra.
5Millefiori – wielobarwne szkło o gęstym wzorze kwiatowym – stąd taka poetycka nazwa „szkło tysiąca kwiatów”, wytwarzane już od starożytności, a w opisywanym okresie głównie na terenie Italii.
O pijaku, który duszę sprzedał diabłu. I to już wszystko.
Andrzej Sarwa
O kleryku, który nie posłuchał św. Benedykta
Pewien kleryk doznał tegoż nieszczęścia, iż od czarta opętany został. Próżno jego biskup kazał odprawiać nad nim egzorcyzmy, próżno kazał go prowadzić do miejsc łaskami i cudami słynących i do relikwii wielkich świętych.
W końcu, Opatrzność Boska tak owym klerykiem pokierowała, iż stanął przed św. Benedyktem, a ów, przeżegnawszy znakiem krzyża świętego i pomodliwszy się nad nim, zaraz od złego ducha go uwolnił.
Gdy kleryk dziękował mu za ratunek, święty powiedział te oto słowa:
- Idź w pokoju, żyj wstrzemięźliwie, módl się, umartwiaj, nie jadaj mięsa i poprzestań na niższych święceniach. Gdybyś bowiem poważył się przyjąć święcenia kapłańskie, diabeł powtórnie tobą owładnie.
Zapamiętał kleryk ową radę i żył zgodnie ze wskazaniami. Tak mijały lata i dziesiątki lat. Starsi współbracia powymierali, młodsi prześcignęli go i stali się kapłanami, a on tkwił w tym samym miejscu.
Wreszcie pomyślał, że skoro przez tyle czasu nic mu się złego nie przytrafiło, to pewnie niebezpieczeństwo minęło raz na zawsze.
Udał się zatem do biskupa i z jego rąk święcenia kapłańskie przyjął.
Ale skoro się to tylko stało, natychmiast demon ciałem jego owładnął i tak długi dręczył - nie ulegając egzorcyzmom - aż pozbawił go życia. (Gregorius Dialog: lib. 2. cap: 16, wg.: Tamże, s. 426.).
O pijaku, który duszę sprzedał diabłu
Jednego razu zdarzyło się, że w pewnej karczmie pijacy bawili się, śmiejąc i dowcipkując. Jeden z nich, chcąc być zapewne oryginalnym, napadł na Kościół i jego naukę. Ku uciesze słuchaczy, ozwał się tak:
- Głupot nas księża uczą, że w człowieku jest dusza, która po śmieci ciała żyje. Gdyby się znalazł kto chętny, rad bym swoją tanio sprzedał, a za uzyskane pieniądze, wszystkim wam kolejkę postawił.
Na to odparł siedzący w kącie, i dotąd w milczeniu przysłuchujący się biesiadującym, postawny mężczyzna, którego nikt nie znał:
- Jeśliś skory duszę sprzedać, to ja ją kupię.
Rychło też z pijanicą do porozumienia doszli i targu dobili. Obcy mężczyzna wypłacił gotówkę, a ów co duszę sprzedał, zaraz wina kupił i wszystkich częstował.
Kiedy zrobiło się już późno i coraz ktoś spośród bawiących się z karczmy wychodził, podniósł się też obcy mężczyzna i rzekł:
- To i na mnie już pora. A jeśli na mnie, to i na to, za com zapłacił.
Wypowiedziawszy owe słowa ujął za rękę tego, który mu duszę sprzedał i dodał:
- Ponieważ dusza znajduje się w ciele, chociaż mi ono nie potrzebne i ciało muszę wziąć.
Potem, na oczach przerażonych zebranych, wraz z owym pijakiem uniósł się najpierw kilka stóp nad ziemię, a potem znikli obaj. I nikt ich już nigdy nie widział. (Cantip: lib: 2. Apum cap. 56. par. 1, wg.: Tamże, s. 333.).
Św. Bazyli ratuje opętanego
Człowiek, o imieniu Proteriusz, miał córkę, którą bardzo miłował, a którą zamierzał oddać do klasztoru na służbę Bogu. Ona zaś nic nie miała przeciw temu.
Nie zawsze się jednak układa tak, jak sobie człowiek zaplanuje. Oto bowiem, za sprawą jednego ze sług owego pana, wszystko owo jęło się gmatwać.
Otóż ów sługa, rozgorzał do córki swojego pana okrutną miłością, a wiedząc, że jako człowiek lichego stanu, nawet marzyć nie może o tym, by poślubić tę pannę, postanowił wezwać na pomoc Szatana.
Poprzysiągł tedy Księciu Ciemności, że będzie jego sługą na wieki, byleby tylko stało się zadość jego żądaniom i by pojął ową dziewczynę za żonę, albo przynajmniej posiadł ją cieleśnie.
I stało się, jak sobie życzył. Oto Szatan, poprzez gwałtowną pokusę do popełnienia grzechu nieczystego, zaatakował dziewczynę. Ta zaś prawie od zmysłów odchodziła, żądając od ojca, by ją za mąż wydał za owego sługę, bez którego żyć nie chciała.
Ponieważ ojciec kochał swoje dziecko nade wszystko, rad nie rad, nie mogąc znieść widoku jej cierpień, zgodził się na ślub młodych przekazują jednocześnie cały majątek zięciowi.
Tak więc ze strony Szatana pakt został dopełniony.
Ale i młody człowiek dotrzymał danego Lucyferowi słowa. Do kościoła nie wchodził, nie żegnał się znakiem krzyża świętego, nie modlił. Rychło zauważyli to ludzie i o przyczynę pytali jego pięknej małżonki. Ta zaś zapytała męża wprost, czy prawdą jest, iż nie wyznaje wiary chrześcijańskiej. Ów zaś odrzekł, że istotnie prawdą i opowiedział jej - rozumiejąc że tego dłużej zataić nie sposób - o swoim pakcie z Szatanem.
Usłyszawszy to żona, przeraziła się bardzo i czym prędzej pobiegła do św. Bazylego i rzecz mu całą przedstawiła. Święty zaś kazał przyprowadzić męża do siebie.
Gdy ów przybył, jął go prosić, by nawrócił się do Boga, ale ów odrzekł, iż to niemożliwe, ponieważ Chrystusa się wyparł, a diabłu wiarę przysiągł i musi słowa dotrzymać. A zresztą, czy warto się trudzić? Wszak i tak już jest na wieki potępiony.
- Nie lękaj się, mój synu - odrzekł św. Bazyli - Miłosierdzie Boskie większe niż złość szatańska. I naznaczywszy mu krzyż na czole, zamknął go w małej izdebce na trzy dni.
W tym czasie nieszczęśnik przeżywał potworne katusze. Oto bowiem demony napadły nań z wielką wrzawą, ukazując mu się w wielkiej liczbie i przerażających postaciach, wygrażając, lżąc, bijąc i ciskając weń kamieniami, wśród ryków:
- Toś ty do nas przyszedł, a nie my do ciebie!!!
Tymczasem św. Bazyli modlił się w jego intencji, co kilka dni zaglądając do komórki, przynosząc owemu mężczyźnie tyle tylko jedzenia i wody, by z głodu nie umarł.
Wreszcie, po 40 dniach postu i modłów, demony odstąpiły od nieszczęśliwego. Wówczas św. Bazyli ujął go za rękę i powiódł do kościoła. I wtedy, w drodze do świątyni, Szatan po raz ostatni, wobec licznych świadków, zaatakował tego, który niegdyś mu się oddał na własność.
Jednak modlitwy i egzorcyzmy świętego przemogły złość czartowską, a mężczyzna ostatecznie już wolnym został. (In vitis Patrum, part: 1. In vita S. Basylij cap: 7. Et apud Surium. Tomo 2., wg.: Tamże, s. 301 – 304.).
O demonach które wstąpiły w wieprza
W mieście Spoleto, w Italii, pewna dziewczyna szlachetnego rodu, wbrew woli rodzicielskiej, miast iść za mąż, wstąpiła do klasztoru. Ojciec, widząc że nie zmieni decyzji swej córki, rozgniewał się na nią do tego stopnia, że ją z majątku wydziedziczył.
Ona przecież, ani jej współsiostry zakonne, nie rozpaczała z tego powodu, godząc się z postanowieniem ojca.
Niedługi czas minął, gdy dziewczyna owa, wielka świątobliwością życia zasłynęła i była wzorem dla innych.
Któregoś dnia, gdy rozmawiała o Bogu z opatem Eleuteriuszem, przystąpił do niej opętany, a natychmiast rzucony przez Szatana na ziemię miotał się i ryczał rozmaitymi głosami, budząc tym grozę pośród świadków zdarzenia.
Świątobliwa panna ulitowała się nad nieszczęśnikiem i rozgniewana na demony, stanowczym głosem zawołała:
- Wyjdźcie z niego nędznicy! Wyjdźcie z niego!
Na to zaś jeden z demonów obsiedlających to ciało odparł:
- Jeśli wyjdziemy z niego, gdzież się podziejemy? W cóż wejdziemy?
A przechadzał się nieopodal nieduży świniak. Wskazując tedy na niego, panna powiedziała:
- Oto, w co macie wejść.
I zaraz demony opuściły ciało nieszczęśliwego człowieka, a wstąpiły w wieprza, którego natychmiast zabiły. (Gregorius. libro 3. capite 21. wg.: Tamże, s. 290.).
***
I to już wszystko. Mam nadzieję, że pobudziłem Czytelników do refleksji, a być może i zastanowienia się nad tym jak żyć, aby nie wpaść w diabelskie pazury...
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
O kobiecie, która wybrała opętanie zamiast grzechu
Pewna światowa kobieta, lekko sobie żyjąc i oddając się rozpuście, w moc szatana wpadła tak, iż ów ją opętał.
Cierpiąc okrutnie, udała się po pomoc i ratunek do pewnego świątobliwego kapłana. A ów, nakłoniwszy ją do pokuty, sprawił, iż z mocy diabelskiej uwolniona została.
Nie dane jej było przecież zażywać spokoju. Mimo, iż demon nie dręczył już jej ciała, natarł na nią tak straszliwymi pokusami, mamiąc ją rozkoszami rozpustnego życia, że ledwie wysiłkiem całej swej woli, z trudem tylko, nie uległa grzechowi.
Widząc, że dłuższe opieranie się przerasta jej siły, poszła po pomoc i ratunek do owego świątobliwego kapłana. On zaś rzekł tak:
- Córko moja. Cóż wybierasz? Zdrowie duszy i wieczne zbawienie, czy też rozkosz ciała i potępienie na wieki?
Gdy ona odparła, że wieczne zbawienie, zaproponował, by wyraziła zgodę na to nieszczęście, jakie wpierw dla jej grzechów dopuścił na nią Bóg, i pozwoliła demonowi, by znów w jej ciele zamieszkał, zatrącając w ten sposób ciało, ale ratują duszę.
Chętnie zgodziła się na to i tak też się stało. (Vincent: Specul: Hist: lib: 30. cap: 71. Antonius part: 3 Hist: titul: 22. cap: 4. § 6., wg.: Tamże, s. 90 – 91.).
O tym jak opat Inocenty przeklął swego syna
Święty Inocenty mieszkał na Górze Oliwnej, jako mnich, srodze pokutując i umartwiając swe ciało. Zanim jednak stał się zakonnikiem spłodził syna.
Ten ostatni jednak nie zamyślał iść w śladu ojca, ale na grze i rozpuście trwonił życie. Dowiedziawszy się o tym, Innocenty tak się modlił:
- Panie mój i Boże, miłośniku czystości, proszę Cię spraw, by syn mój doznał takiego karania, a nawet przez szatana był dręczony, byleby nie mógł Ciebie już więcej grzechem obrażać. Lepiej bowiem, by zginęło ciało, a dusza osiągnęła chwałę wiekuistą.
I modły owe zostały wysłuchane.
Demon wstąpił w ciało Pawła, syna Inocentego, i tak nim targał, tak go dręczył, iż musiano powiązać go łańcuchami. (Palladius vita 103, wg.: Tamże, s. 292.).
Ojciec zwiedziony przez Szatana chciał zamordować syna
W pewnym klasztorze mieszkał ojciec wraz z synem - obaj zakonnicy. Ojcu przez wiele lat ukazywał się Szatan, ale pod postacią Anioła Światłości.
Mnich dał się zwieść sile nieczystej, wierząc wszystkiemu, co zły duch mówił. W tym zaś, iż był to rzekomo poseł Sprawiedliwości, utwierdzał go fakt, że każdego wieczora, mimo iż nie używał ni kaganka, ni świeczki, w jego celi panował taki blask, że mógł wykonywać wszelką pracę, a nawet czytać.
Któregoś razu uwiedzionemu ojcu znowu ukazał się demon i rzekł tak:
- Masz - z woli mojego pana - stać się podobny w zasługach patriarsze Abrahamowi i, składając panu (demon miał tu na myśli bez wątpienia Lucyfera) ofiarę, zabić swego syna.
Zakonnik posłusznie zgodził się z tym wyrokiem. I zrobiłby to, naszykowawszy wyostrzony nóż i powróz, ale syn jego przejrzawszy zamiary ojca, zdążył przed nim uciec. Co zaś było dalej, historia milczy. (Cassianus Collat: 2. de Discretione. cap: 7, wg.: Tamże, s. 297.).
Mnich - złodziej opętanym został
Niegdyś, gdy św. Grzegorz był jeszcze opatem, posłał dwu swoich mnichów, dawszy im pieniędzy, aby kupili wszystko, co do zaopatrzenia klasztoru było potrzebne.
I stało się, że jeden z nich, skuszony przez złego ducha, skradł nieco z powierzonych im pieniędzy.
Skoro wrócili - po wypełnieniu tego, co im był opat przykazał - do klasztoru, w ciało mnicha złodzieja wszedł demon, rzucił nim o ziemię, trząsł i wydawał ryki.
Przystąpił święty, duchem proroczym wiedząc, co było tego przyczyną, i wypytywał opętanego o grzech, jakiego się dopuścił, dając tym samym demonowi pretekst do opętania.
Ale ów zapierał się twierdząc iż jest niewinny. W końcu jednak udręczony przez złego ducha wyznał, że ukradł pieniądze, a gdy opat stosowną wymierzył pokutę, uwolniony został. (Ex Vita S. Gregorio libro 1. num: 11, wg.: Tamże, s. 456 – 457.).
O dziewczynie, która przed posiłkiem miast się przeżegnać, diabła przyzywała
Działo się to w Kolonii w Niemczech. Oto dziewka pewna, służebna, która dąsając się o coś, jeść nie chciała, przymuszona przez swą panią, aby obiad spożyła, rzekła:
- Skoro mnie do jedzenia przymuszacie, to zjem, ale w imię diabła.
Po obiedzie, naraz w jej ciało wszedł demon, który przyprawił ją o konwulsje, ryczał i wył jej ustami, jednocześnie przyprawiając ją o niesłychaną rozpacz i potworny lęk.
Mimo, iż demon mieszkał w jej ciele, ona pełną świadomość i zdrowe zmysły zachowała i gdyby nie owe - powtarzające się napady - nikt by jej nawet o opętanie nie podejrzewał.
Poddana egzorcyzmom przez pewnego świątobliwego zakonnika, dostała szału. Demon wykręcał wszystkie jej członki, rzucał nią o ziemię i strasznie wył i ryczał. Na koniec jednak musiał ulec rozkazom kapłana i odszedł. Dziewczyna zaś, gdy uwolniona została postanowiła poświęcić się Bogu, i w dziewictwie aż do śmierci Mu służyła. (Tamże, s. 466.).
Zaparcie się Chrystusa powodem opętania
Za Decjusza cesarza rzymskiego wszczęto prześladowania chrześcijan, a imperator, skoro przybył do Troady, zażądał, by stawiono przed nim trzech wyznawców Jezusa: Andrzeja, Pawła i Nichomacha.
Ponieważ wszyscy oni zgodnie twierdzili, że są chrześcijanami i nie mają zamiaru wyprzeć się swej wiary, cesarz skazał ich na męki. Te, ani Andrzeja, ani Pawła nie załamały. Nichomachus jednak, nie mogąc znieść bólu, będąc bliski skonania, zawołał, by go uwolniono, że wypiera się Chrystusa i że złoży ofiarę bogom w pogańskiej świątyni.
Skoro dopełnił obrzędu, natychmiast w jego ciało weszły demony. Dostał konwulsji, jął rzucać się po ziemi, ryczeć i wyć budzącym przerażenie głosem, a w końcu kąsając zębami swój język, w okropnych mękach skonał. (Vincentius Spec: Hist: lib: 11. cap: 46, wg.: Tamże, s. 689.).
O uzdrowieniu z grzechu próżności
Pewien świątobliwy zakonnik, srodze się umartwiający, poszczący i wiele czasu spędzający na modlitwie, taką miał moc nad demonami, że samo dotknięcie się jego szat, złe duchy z opętanych wypędzało.
Po niejakim czasie, gdy sława jego świątobliwości i mocy rozeszła się daleko, jął odczuwać próżną satysfakcję, że oto on właśnie jest tym wybranym i lepszym od innych ludzi. Mając świadomość, że to go zły duch w ten sposób napastuje, a nie mogąc sobie z próżnością ową poradzić, jął modlić się i prosić Boga, aby na pięć miesięcy, dla uleczenia z pychy, poddał go władaniu Szatana. I rzeczywiście, wstąpił weń demon, który nim tak strasznie poniewierał, że nieomal życia go pozbawił. Czego nie trudno się domyślić - egzorcyzmy nie dawały żadnych rezultatów. Skoro jednak pięć miesięcy minęło, za wolą Bożą, uwolniony został, odzyskując dawną władzę nad mocami ciemności, będąc już raz na zawsze uwolniony od grzechu pychy i próżności. (Severus Sulpit: in vita Sancti Martinii Dialog: 1. cap: 14., wg.: Tamże, s. 899 – 900.).
O demonie nękającym urodziwą pannę
W Brabancji, pewna niezwykle urodziwa panna, postanowiła poświęcić się na służbę Bogu i wstąpić do klasztoru. Nie spodobało się to jednak Szatanowi, wrogowi rodzaju ludzkiego.
Objawił się jej tedy w widzialnej postaci niezwykle przystojnego młodzieńca i do zamęścia ją namawiał.
Kiedy ona jednak twardo obstawała przy swoim i ulec mu nie chciała, on zwiększył jeszcze naciski. Ale gdy i to nie skutkowało, znikł. Po czym ona poznała, iż był zjawą - złym duchem. Czym prędzej zatem udała się do spowiedzi i o wszystkim opowiedziała kapłanowi.
Ale po spowiedzi demon wrócił. Ba! Wraz z nią zamieszkał w jej pokoju, gdzie dziewczyna go widziała i słyszała, inni zaś - rodzina i znajomi - jedynie słyszeli. A słyszeli chrapliwy głos dobiegający skądś z bliżej nie określonej przestrzeni.
Demon ów ulubił sobie szczególnie publiczne wyjawianie najbardziej skrytych i najohydniejszych grzechów wszystkich tych, którzy wiedzeni próżną ciekawością odwiedzali nękaną przez szatana. Odpowiadał też na pytania osób postronnych, zawsze jednak przy okazji ich lżył.
Niestety, nie wiadomo jak się cała sprawa zakończyła, czy demon został przepędzony, czy też nie uległ egzorcyzmom. (Caesarius lib: 3. cap. 6, wg.: Tamże, s. 1179 – 1180.).
O pomocy Matki Bożej
W roku 1082 do Zakonu Kartuzów przyjęto pewnego młodzieńca. Chociaż nie pochodził ze szlachetnego rodu, wyższych urodzeniem tak pokorą jak i świątobliwością życia przechodził.
Szczególnie czcił Jezusa, Mękę Jego rozpamiętywując i Matkę Najświętszą.
Wkrótce doszedł do takiej doskonałości, iż piekło jego świętość dłużej już ścierpieć nie chciało. I jak to bywa, zaczął być dręczony przez złe duchy.
Którejś nocy zdarzyło się, iż do jego celi stado rozszalałych wieprzów wpadło i chciało go rozszarpać. Drżąc ze strachu i potem oblany, uciekł się pod opiekę Matki Bożej.
Gdy tak się modlił, szykując się jednocześnie na śmierć, do celi wkroczył ogromny mężczyzna o ohydnym, potwornym wyglądzie i jął strofować demony w postaci wieprzy, iż dotychczas jeszcze nie rozerwały zakonnika. W końcu rzekł:
- Czegoście wy dokonać nie zdołały, ja sam dokonam.
Ale zaledwie się zbliżył do młodzieńca, oto w celi pokazała się, w widomej postaci, Najświętsza Maryja Panna, na której widok larwy piekielne jak dym się rozwiały.
Maryja zaś, zwracając się ciepłymi słowami do, ciągle jeszcze drżącego ze strachu, zakonnika, pouczyła go, by żył tak jak dotychczas, a osiągnie szczęście wiekuiste. (Petru Venerabilis Abbas Cluniacensis lib: 2. mirac: cap: 29, wg.: Tamże, s. 526 – 527.).
===========================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Pan Jakub Białecki z trudem otworzył oczy. Pierwsze, co zobaczył to pochylonego nad sobą Cadavera Illuminatusa.
– Ocknij się waćpan. Ocknij, co prędzej – ten ostatni szeptał mu do ucha.
Ale młody szlachcic czuł w całym ciele jakąś dziwną niemoc, w piersiach lodowaty strach, umysł zaś przepełniała mu niebywała, niemożliwa do opisania groza. Bowiem, gdy król wyzionął ducha, on omdlał z przerażenia i osunął się na podłogę.
Illuminatus sięgnął tedy za pazuchę, skąd wydobył znany już nam szmaragdowy flakonik. Ostrzem niedużego nożyka o w połowie miedzianym, a w połowie srebrnym ostrzu, z rękojeścią z kości słoniowej, który zawsze miał przy sobie, podważył zęby Białeckiego i bardzo uważając, by nie przekroczyć dawki, odmierzył mu wprost do ust sześć kropli cudownego eliksiru.
Nie minęła i minuta, a Jakub odzyskał pełnię sił i całkiem się uspokoił.
Illuminatus przynaglił go tedy, by powstał, a potem dyskretnie podprowadził ku drzwiom, szepcząc przy tym:
– Umykaj, póki nikt na ciebie nie zwraca uwagi. Pamiętaj, by nie iść do domu, w którym do dziś mieszkaliśmy, ale do owej staruchy, od której kupiliśmy owo zabite tutaj żydzię. Gdy cię zapyta, po co przychodzisz, powiedz jej te słowa: Mater Lachrymarum1. A ona już będzie wiedzieć, że ma ci pomóc, ukryć cię i przechować bezpiecznie. Ja najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, dołączę do ciebie. No, idź już, idź! – mag wypchnął pana Białeckiego na korytarz i ostrożnie, iżby nie zaskrzypiały, zamknął za nim podwoje komnaty.
Gdy minął wstrząs i opadły emocje spowodowane śmiercią monarchy i tym, co jej towarzyszyło, królowa Katarzyna rozejrzała się pośród obecnych. Potem odwołała Illuminatusa na stronę i zapytała:
– I co mam uczynić ze świadkami? Co radzisz?
– A komu, Najjaśniejsza Pani, nie ufasz?
– Prawdę powiedziawszy, to nikomu, nawet i tobie.
– Zatem…
– Nie, nie, większość nie zdradzi strasznego sekretu, ale ci – tu dyskretnie wskazała dwie osoby spośród obecnych podczas czarnej mszy i… co zdumiało Illuminatusa, także mnicha-apostatę, który tę mszę celebrował i który dokonał ofiary z chłopca – ci mają zbyt długie języki… Ale, ale… kogoś mi jeszcze brakuje… gdzież się podział ów młody cudzoziemski szlachcic, który ci towarzyszył, doktorze?
Illuminatus wzniósł oczy w górę i bezradnie rozłożył ręce.
– Nie wiem, pani, w całym tym zamieszaniu straciłem go z oczu. Musiał się, wystraszywszy, wymknąć niepostrzeżenie. Innego wyjaśnienia nie znajduję.
– Gdzie go znajdziemy?
– Zapewne tam, gdzie mieszka. Gdzieżby indziej?
– Czy to twój przyjaciel?
– A skądże! Toż to szlachcic, a ja… cóż… lichego stanu…
– Więc kim jest dla ciebie?
– Uczniem.
– Nie jest więc adeptem?
– Ma takie pragnienie.
– Ręczysz za niego?
Illuminatus bezradnie rozłożył ręce i wymownie przewrócił oczami, wzdychając przy tym.
* * *
Pięciu jezdnych, należących do gwardii króla, wjechało na podworzec domu stanowiącego własność diuka Atanasa, w którym mieszkali Illuminatus, pan Białecki i Michałek, pachoł tego ostatniego.
Jeden z gwardzistów zeskoczył z rumaka, podszedł do drzwi wchodowych i załomotał w nie mocno. Otworzył im przystojnie odziany niedorostek, gołowąs jeszcze, ale, z postawy sądząc, widać było, że w sztuce wojennej od dziecka ćwiczony.
– Hola, panowie! Hola! To mieszkanie polskiego szlachcica! Tu wasza jurysdykcja nie sięga! To poseł!
– Z drogi, bo oberwiesz.
Ale Michałek zastawił sobą drzwi i bronił intruzom dostępu do wnętrza domu.
Wtedy jeden z nich, z dzikością w oczach, wyciągnął szpadę i zatopił ją w szyi chłopaka. Ten padł na posadzkę i w ostatnich konwulsjach drapał paznokciami kamienne płyty, a nogi drgały mu w przedśmiertnych skurczach. Krew z rozciętej tętnicy tryskała rytmicznie, rozlewając się szeroką strugą dokoła.
Żołdacy, przeskakując trupa, wdarli się do wnętrza domu i przeszukali go od piwnic po strych. Pana Białeckiego jednak nie znaleźli.
* * *
– Posłuchaj waszmość – Illuminatus poufale ujął Jakuba za ramię, a ten nie strząsnął jego dłoni. – Posłuchaj waszmość. Prawdę powiedziawszy, to mi na waszmości wcale a wcale nie zależy. Gdybyście nie byli otoczeni protekcją diuka Atanasa, to porzuciłbym was na pastwę losu.
– Przynajmniej jesteście szczerzy, doktorze. Dobre i to.
– Ponieważ jednak jesteście, panie, otoczeni protekcją diuka Atanasa, jestem zmuszony wam pomóc. Tu macie sakiewkę, niezbyt zasobną może, ale razem z tym, czym sami dysponujecie, przy oszczędnym życiu, grosza powinno wam starczyć, aż do powrotu w Sandomierskie. Za domem znajdziesz pan dwa konie, jednego dosiadaj, a drugiego prowadź jako luzaka… i tak na zmianę. Podróżując w ten sposób, polegając na samym sobie, do granicy unikając głównych traktów, bezpiecznie wymkniesz się pan żołdakom, którzy szukają pana po mieście i okolicy. Masz pan tu sakwy z zapasami, dwie krócice, proch, kule, szpadę i topór. Siłę i rozsądek dał ci Pan Bóg i rodzice, którzy cię spłodzili i wychowali. Na koniec powiem ci jeszcze, że pewnie nie widzimy się po raz ostatni, ale gdzie i kiedy znów się spotkamy, tego nawet nie próbuję zgadywać. Ruszaj! Nie masz co zwlekać. Pamiętaj, że jeśli cię pochwycą, to stracisz głowę. A chyba byś nie chciał, iżby cię spotkał taki sam los, jaki spotkał twego pachoła Michałka?
Pan Białecki ze zrozumieniem skinął głową i ruszył w stronę koni.
– A w jednej z sakw przytroczonych do siodła masz także i mapy! Co byś nie pobłądził! – dorzucił jeszcze Cadaver na odchodne.
* * *
Pan Jakub czasu nie mitrężył. Nie napawał oczu widokami i nie pragnął dogłębnie poznawać krain, które przemierzał, chociaż go to, i owszem, ciekawiło.
Gdy po dniach kluczenia, unikając głównych traktów, minął w końcu granicę francuską, odetchnął z ulgą, bo nareszcie poczuł się bezpiecznie, będąc pewnym, iż pogoń już mu nie zagraża.
Jeśli jednak sądził, że na niemieckiej ziemi nie będzie już musiał być tak czujny, jak wprzódy, to się głęboko mylił. Napadano nań tam bowiem kilkakroć, a razu jednego omal, że życia nie stracił w potyczce z rabusiami, od których na tych dziadowskich ziemiach aż się roiło.
Przez cały ten czas żył oszczędnie, jadał skromnie, bynajmniej nie jak na szlachcica przystało, ale mówił sobie, że jest jakby na wojnie, a wszystko to powetuje sobie, gdy już wreszcie stanie w drzwiach ojcowskiego dworu.
No i w końcu się doczekał.
Kiedy dom rodzinny zamajaczył mu z daleka, zsiadł z konia i prowadząc go za uzdę, szedł powoli, jakby z nabożeństwem w stronę wytęsknionych pieleszy.
Nareszcie oddychał nie tylko z ulgą, ale i pełną piersią, bez krzty lęku. Spod kopyt wierzchowców, które człapiąc wolno, podążały za nim trop w trop, wykwitały obłoczki kurzu. Niebo błękitniało mu nad głową, a słońce niezbyt przypiekało, bo lekuchny wiaterek, rozwiewając skwar, dawał miłą ochłodę.
Na obrzeżach polnej drogi aż gęsto było od kwiatów, od których niosły się upojne wonie.
Najpierw owiał go korzenny aromat rozgrzanych słońcem i ciepłem ziemi macierzanek i leciuchno jakby gorzkawokwaskowaty szałwi łąkowej. Później wręcz posmakował delikatnej, chłodnej niczym dotknięcie jedwabiu słodyczy z głęboką landrynkową nutą, dolatującej od płożących się na skraju zbocza pobliskiego pagórka delikatnych pędów dzikiego groszku pokrytych ciemnoróżowymi kwiatami.
Zaraz potem zaś wszedł w chmurę woni smużącej się od złocistych miniaturowych kwiatuszków przytulii, zebranych w niezbyt zwarte wiechy. Był to gęsty, ale nie kleisty, miodowy aromat utkany na cierpkawej osnowie, ze szczyptą delikatnej goryczki.
I naraz… uderzył go w nozdrza ostry i niemiły odór ziela bagna, wrotyczu i zgniłych jaj… Tak dobrze już mu znajomy. Zdrętwiał ze zgrozy, podejrzewając najgorsze. I nie omylił się bynajmniej. Zza zakrętu wyłoniła się bowiem postać osoby, której pan Białecki już nigdy w życiu nie chciałby spotkać… Zatrzymał się gwałtownie, nie mogąc postąpić ni kroku, a zimny pot obficie zrosił mu czoło, czekając, kto wychynie zza zakrętu…
O mnichach i mniszkach, którzy potajemnie habity zrzucić chcieliO proboszczu strofowanym przez usta opętanej
Andrzej Sarwa
Pewien proboszcz miał zatarg z zakonnicami zamieszkującymi klasztor znajdujący się na terenie jego parafii, a chodziło o sprawy majątkowe.
Kapłan ten taki był zajadły w swej nienawiści do owych zakonnic, że nawet słyszeć nie chciał o ustąpieniu, czy jakiejkolwiek ugodzie.
W klasztorze owym zakonnice trzymały pewną opętaną przez demona, świecką kobietę, za którą się modliły, umartwiały, i aby mogła być uwolnioną od złych mocy, każdej niedzieli przyprowadzały ją do parafialnego kościoła, iżby tam przyjmowała Komunię św.
Pewnego razu nasz proboszcz, mają serce szczególnie przepełnione niechęcią do zakonnic, jął odprawiać Mszę. Gdy przyszedł czas rozdawania Ciała Pańskiego, podprowadzono do stopni ołtarza także i ową opętaną, aby mogła komunikować.
Ale wówczas stało się coś, co wzbudziło grozę w zebranych wiernych: Oto demon jął ciskać ciałem opętanej i chropowatym, przerażającym głosem ryczeć i wykrzykiwać:
- O, ty najmizerniejszy z mizernych człowieczynko! Podły, występny kapłanie! serce masz przepełnione jadem chciwości i nienawiści i czynisz publiczne zgorszenie! Jak śmiałeś, grzeszniku, przestąpić progi tej świątyni?! Jak śmiałeś, świętokradco, przeistaczać chleb w Ciało?!
I opętana z ogromną siłą opierała się przed przyjęciem komunii z rąk owego księdza.
Uległa dopiero wówczas, gdy egzorcyzmami i modlitwami została do tego zmuszona. (Libro de viris illustribus Ordinis Cisterciens wg.:Tamże, s. 110.).
O opętaniu możnego pana, który chciał wrócić do świata
Pewien młody człowiek, pochodzący z Azji Mniejszej, szlachetnie urodzony, mający urodziwą żonę i maleńkiego synka, gdy został mianowany w Egipcie dygnitarzem państwowym, wyjechawszy do owego kraju, chętnie nawiedzał chatki pustelników i wiódł z nimi rozmowy o życiu doskonałym.
W końcu doszedł do przekonania, iż winien porzucić świat, rodzinę, a żyjąc w umartwieniu na pustyni, starać się osiągnąć świętość.
Jak postanowił, tak też i uczynił. Rychło stał się wzorem dla innych - srodze pościł i na różne sposoby umartwiał swe ciało.
Tak upłynęły mu cztery lata. I wówczas naszła go myśl - podszepnięta przez złego ducha - iż zabiegając o własne zbawienie, porzucił rodzinę, którą przecież miał się opiekować.
Bił się sam ze sobą nie wiedząc co począć. W końcu jednak porzucił pustelnię i udał się w powrotną drogę do domu.
Pierwszej nocy, szukając gdzie by się móc przespać, trafił na klasztor, kędy mu udzielono gościny. Skoro wyznał kim jest i co zamierza uczynić, tak mnisi, jak i sam opat, odwodził go od tego, nakłaniając, by powrócił na pustynię. On jednak był stateczny w swym postanowieniu. Dlatego też, skoro świt, udał się był w dalszą drogę.
Ledwo jednak klasztor zniknął mu z oczu, w jego ciało wstąpił demon. Ogarnięty szałem, krwawą pianę toczył z ust i kąsał własne ciało.
Gdy bracia z pobliskiego klasztoru dowiedzieli się, co mu się przytrafiło, pochwycili go i powiązali łańcuchami, bowiem taką miał siłę, że i kilku najtęższych mężczyzn nie mogło go utrzymać. Przez dwa lata ów pustelnik w tak opłakanym znajdował się stanie, i dopiero po tym czasie, na skutek modłów, postów i egzorcyzmów, jakie nad nim odprawiano, został uwolniony od czarta. (Severus Sulpit: Dial: 1. cap: 15, wg.: Tamże, s. 43 – 44.).
O mnichach i mniszkach, którzy potajemnie habity zrzucić chcieli
Pewien mnich, w sam dzień św. Andrzeja, począł drżeć, mdleć, pokazując że strasznie cierpi. Gdy bracia spostrzegli, iż się z nim coś niedobrego dzieje, przybliżywszy się do niego zobaczyli jak pada na ziemię i ujrzeli go leżącego na wznak i miotającego się w konwulsjach, a jego twarz przybrała przerażający grymas.
Na polecenie św. Grzegorza zaniesiono go przed ołtarz św. Andrzeja, gdzie go położywszy, jęli odmawiać modlitwy i egzorcyzmy.
Po niejakim czasie ów przyszedł do siebie i wyznał co następuje: Od dłuższego już czasu umyślił potajemnie habit zrzucić, klasztor opuścić i wrócić do świata. Gdy już ostatecznie zdecydował, iż tak właśnie uczyni, naraz spostrzegł nieznajomego starca, który go poszczuł strasznym czarnym psem, a ten chciał go pożreć. Wtedy też dostrzegł braci zakonnych, jak się do owego starca za nim wstawili i dopiero ów psa odwołał, a sam mnich wrócił do przytomności. (Ex vita S. Gregorij lib: 1, nu. 12, wg.: Tamże, s. 43 – 44.).
Toż samo dzieło opowiada o innym mnichu, który także chciał uciec z klasztoru św. Grzegorza. Ale gdy tylko o tym pomyślał i chciał wejść do Oratorium, natychmiast szatan na niego napadał i dręczył go niemiłosiernie. Na każdym innym miejscu zaś dawał mu spokój.
Widząc św. Grzegorza wraz z towarzyszami, że źle się dzieje z owym mnichem, wypytując go, nakłonił iż wyznał prawdę o zamyśle ucieczki z klasztoru. Wówczas święty zarządził trzy dni modłów w intencji niedoszłego zbiega i demon opuścił go raz na zawsze. (Ibidem num: 13, wg.: Tamże, s. 45 – 46.).
***
''Pisze Jan Luiratus. Przyszliśmy - prawi - do Klasztoru Trzebieńców, ja i brat mój Sofroniusz. I powiedział nam opat Mikołaj, tego klasztoru kapłan, mówiąc: W krainie mojej (bo był z Licji) jest klasztor panieński, których [zakonnic] jest około czterdziestu. W tym tedy klasztorze pięć panien się zmówiło, żeby w nocy z klasztoru uciekły i za mąż szły. Nocy tedy jednej, gdy drugie spały, naradziły się między sobą, jakby szat swych dostawszy uciekły. A zaraz wszystkie one pięć od szatanów opętanymi się stały, i tak nigdy już potem z klasztoru nie wyszły, ale wyspowiadawszy się z grzechów swoich, dziękowały Panu Bogu, mówiąc: Dziękujemy wielkiemu darów Bożych dawcy, który to karanie na nas dopuścił, żeby dusze nasze nie zginęły.'' (Prac: Spirut: cap: 35, wg.: Tamże, s. 52.).
O opętanym dziecku
Św. Grzegorz opowiedział był swego czasu taką historię:
Laurenty, ojciec klasztoru w mieście Spoleto, w podeszłym wieku już będąc, wędrował w sprawach klasztoru. Ponieważ noc go zaskoczyła w drodze, zwrócił się z prośbą o nocleg do mniszek zamieszkujących pewien klasztor.
Widząc starego, zmęczonego człowieka, chętnie się na to zgodziły. Skoro go ugościły jak mogły i pokazały mu miejsce gdzie miał spać, zapytały, czyby się nie zgodził, iżby spało z nim w jednej celi pewne dziecko które od niejakiego czasu mieszkało w ich klasztorze, a które szatan srodze męczył każdej nocy.
O. Laurenty nic nie miał przeciw temu i razem z owym dzieckiem udał się na spoczynek.
Skoro świt, zakonnice ciekawe, jak podróżnemu upłynęła noc, jęły go wypytywać, szczególnie interesując się, jak zachowywało się dziecko.
Gdy Laurenty odparł, że normalnie, i że spokojnie spało, zaczęły go błagać, by je zabrał ze sobą, bo w jego obecności zły duch najwidoczniej nie ma do opętanego przystępu.
Zgodził się starzec na to i przywiódł dziecko do swego macierzystego klasztoru, gdzie żyło spokojnie, nie trapione przez demona. Laurenty ze zdrowia dziecka niezmiernie się cieszył i któregoś dnia, niebacznie, takie oto wyrzekł słowa:
- Diabeł sobie grę czynił z owymi siostrami. Ale gdy do sług Bożych przyszło, tedy chłopięcia już tknąć nie śmie.
Ledwo dopowiedział tych słów, a natychmiast, w obecności wszystkich braci, szatan w potworny sposób jął dręczyć ciało dziecka.
Ujrzawszy to starzec, zrozumiał swój błąd i grzech pychy, po czym nakazał absolutny post i modły całego zgromadzenia, póki diabeł nie ustąpi.
I tak też się stało. W końcu Bóg wysłuchał ich próśb, a dziecko uwolnione zostało i nigdy już więcej szatan go nie nękał. (Gregorius Dialog. lib: 3. cap: 33, wg.: Tamże, s. 80.).
========================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)
=========================================
L’oracle de la tête sanglante, czyli Wieszczba krwawej głowy
Był dzień 30 maja 1574 roku, do dwudziestych czwartych urodzin Karola IX brakowało ledwo niecały miesiąc… Królowa Katarzyna, która od jakiegoś czasu nie odstępowała łoża syna, czuwając przy nim we dnie i w nocy, zauważyła, iż Karol zaczyna gasnąć. Zrozumiała, że nie ma już na co czekać, że to ostatnie chwile, by odprawić obrzęd, dzięki któremu, być może, uda się wyrwać króla, jej syneczka, jej ukochanie, z objęć śmierci…
A bez wątpienia kłamstwem jest, co sugerowali niektórzy, jak choćby Claude de Guise, opat z Cluny1, który w swoim dziele, tłoczonym roku Pańskiego 1581 przez Gilberta Regnault, a noszącym tytuł Légende de Dom Claude de Guise, abbé de Çluny, contenant ses faits et gestes depuis sa nativité jusqu’à la mort du cardinal de Lorraine, et des moyens tenus pour faire mourir le roy Charles IX2, oskarżał królową wręcz o to, że zgładziła własnego syna. Ale wiadome jest, że Gwizjusze nienawidzili Katarzyny Medycejskiej, więc nic dziwnego, iż jeden z nich posunął się do aż tak straszliwej kalumnii.
A przecież było wręcz odwrotnie. Królowa ze wszystkich sił starała się ratować Karola.
Kiedy zatem stan zdrowia syna ustawicznie się pogarszał, a lekarze bezradnie rozkładali ręce, nie umiejąc nawet nazwać choroby, która zabijała władcę, Katarzyna, która przez całe życie była blisko z magami i astrologami, uznała, że w nich jest ostatnia nadzieja. I wtedy to właśnie ceniony przez nią nekromanta, doktor Cadaver Illuminatus, podsunął królowej, jako ostatnią deskę ratunku, nadzwyczajny obrzęd magiczny, noszący miano kefalomacji, polegający na złożeniu w ofierze nadnaturalnym mocom głowy, przez którą miała ona dać wskazówki, jak dany problem rozwiązać. A tutaj tym problemem było, co czynić, by król odzyskał zdrowie i co go w najbliższej przyszłości czeka. To, że takich obrzędów w owych czasach dokonywano, nie ulega najmniejszej wątpliwości, albowiem mówi o tym w swoim dziele: Incrédulité et mescréance du sortilège plainement convaincue3 wybitny znawca tematu Pierre de l’Ancre, który jak mało kto był obeznany we wszystkich tamtoczesnych praktykach magicznych4.
Pisze on, że kefalomancję praktykuje się, używając głów zwierzęcych, a szczególnie ceniona i zalecana jest głowa osła. Głowę taką kładzie się na rozpalonych węglach, a ta, pod wpływem ciepła, wydaje różne dźwięki, jak choćby skwierczenia, a i porusza się także, często rozwierając szczęki i rozdziawiając pysk, co może sprawiać wrażenie, że przekazuje jakieś informacje magowi, który, nim ją włożył na żar, odmówił wcześniej stosowne ewokacje skierowane do potężnych, nadziemskich ciemnych mocy. W szczególnych jednakowoż przypadkach, miast zwierzęcej, do obrzędu używa się ludzkiej głowy i bynajmniej nie rozżarzonych węgli...
Jeśli mielibyśmy wątpliwości co do rzetelności informacji de l’Ancre’a, to nie możemy ich mieć w stosunku do Jeana Bodina5, który dokładnie jeden taki, bardzo szczególny, obrzęd opisał...6 Jeśli byś tedy, miły czytelniku, śmiał powątpiewać w to, co przeczytasz niżej, to wiedz, że twoje powątpiewanie pozbawione jest jakichkolwiek podstaw... a twoje niedowierzanie, czy może nawet wręcz niewiara, wynika z czystej indolencji...
* * *
Władczyni wydała dyspozycje, a między innymi i tę:
– Sprowadźcie co rychlej, doktora Cadavera Illuminatusa.
– Tutaj, Najjaśniejsza Pani? – zapytała jedna z dwórek.
– Nie, nie! Do komnat mnicha!
Sama zaś czym prędzej skierowała się ku jednej z dziewięciu wież otaczających zamek Vincennes, do pomieszczeń zajmowanych przez odstępczego katolickiego duchownego, którego imię nie zachowało się ni w księgach, ni w ludzkiej pamięci, byłego jakobina7, który nie tylko tu mieszkał, ale i urządził, godne pozazdroszczenia przez tych, którzy parali się tym samym, co i on fachem, czarnomagiczne laboratorium i budzący grozę, ale i podziw takież sam księgozbiór. Nie wiadomo, czy to z owego, czy z jakiegoś innego powodu ten element fortyfikacji zamkowej zyskał miano Tour du Diable8
Wieża była wysoka, okazała, chociaż niezbyt ciekawa architektonicznie, podobnie zresztą, jak i pozostałe. Miała kształt prostopadłościanu, składający się z trzech kondygnacji, z których każda od frontu posiadała po trzy okna, a każde środkowe było nieco wyższe od dwu bocznych. Budowla zwieńczona była blankami, czy też, inaczej mówiąc, merlonami, szczerzącymi się niby zęby olbrzyma,za którymi – w razie ataku na twierdzę – mogli kryć się obrońcy i stamtąd razić wroga.
Jedna z dam towarzyszących królowej energicznie zapukała do drzwi odstępczego mnicha, a one w tej samej chwili stanęły przed przybyłymi otworem, tyle że w drzwiach kobiety ujrzały nie tego, kogo się spodziewały, lecz… Cadavera Illuminatusa.
– Wy, doktorze, tutaj? – zdumiała się Katarzyna.
– Jak widać, Najjaśniejsza Pani.
– Wszak dopiero co posłałam po ciebie?
– Tyle że ja przybyłem grubo wcześniej… czcigodny mistrz – tu wskazał na ex-dominikanina – potrzebował mojej pomocy, iżby wszystko porządnie urządzić i potrzebował też pomocy tego oto kawalera – Illuminatus wskazał na pana Białeckiego, który zgiął się w dwornym ukłonie przed monarchinią.
W oczach tej ostatniej zabłysły ognie wściekłości.
– Jakim prawem?! Jakim prawem?! Obcy tutaj?! W takiej chwili?
Illuminatus zachował kamienną twarz i, nie podnosząc głosu, bardzo spokojnie, cedząc słowa, odparł:
– Albowiem to protegowany i polecony przez samego diuka Atanasa.
Słysząc to, Katarzyna powoli się uspokoiła, a w końcu łaskawie skinęła głową Jakubowi.
– Taaak… no, chyba że tak się sprawy mają. Tylko po co on tu?
– To człek nieco już obyty w wiedzy tajemnej, krzepki i nielękliwy, no i… szlachcic. Kto wie, co się może wydarzyć? A nuż się przyda? Choćby dźwignąć coś ciężkiego…
– Niechże zatem pójdzie ze mną – zarządziła królowa. – Zerknę jeszcze tylko, czy istotnie wszystko już gotowe do obrzędu. Czy wszystko jest, jak należy. A kiedy dokładnie zlustrowała całe pomieszczenie, urządzone na kształt kaplicy, z aprobatą pokiwała głową i rzekła do pana Białeckiego:
– Idźmyż, panie kawalerze – po czym skierowała się ku komnatom króla, pełniącym teraz bardziej rolę infirmerii, niż monarszych apartamentów.
Szła przodem, bardzo szybko, tak że dwórka i Jakub ledwo mogli za nią nadążyć, dlatego też wkrótce stali już u wezgłowia doświadczającego nieopisanych mąk Karola IX.
Katarzyna skinęła na pana Białeckiego i zaufanego dworzanina króla, a ci dwaj ujęli chorego pod ramiona i za nogi i ostrożnie, bacząc, iżby nie przysporzyć mu jeszcze większego bólu, przenieśli do demonicznego sanktuarium urządzonego w pomieszczeniach zajmowanych przez mnicha-apostatę.
Umieszczono Karola na uprzednio przygotowanym dlań łożu, na którym na wpół leżał, a na wpół siedział, aby mu było lżej oddychać. Mimo niewyobrażalnych cierpień władca rozejrzał się jednak z pewną ciekawością po pomieszczeniu.
Obszerna sala, o ścianach pomalowanych na czarno i czerwono, obwieszona symbolami magicznymi, robiła niesamowite i zarazem przerażające wrażenie. W bliskości zachodniej ściany umiejscowiono ołtarz9, na którym stał krucyfiks. Ponad krucyfiksem widać było wpisaną w pentagram10 głowę kozła, a jeszcze wyżej wizerunek Matki Ciemności – Mater Tenebrarum, z twarzą zakrytą potrójną zasłoną z czarnej jedwabnej krepy, spoza której przezierały jedynie budzące grozę oczy, rozjarzone krwawym blaskiem piekielnego żaru. Za chwil kilka miała się rozpocząć celebracja nabożeństwa ku czci Notre-Dame-des-Ténèbres – Pani Ciemności11.
Odstępczy mnich, ubrany w szaty kapłańskie – albę, stułę, manipularz i ornat białej barwy zahaftowany licznymi czarnymi sosnowymi szyszkami12 zbliżył się do ołtarza, złożył korny pokłon przed obrazem przerażającej niewiasty i począł recytować litanię:
Matko, wysłuchaj nas,
Pani, wysłuchaj nas,
Pani Zbrodni… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Ciemności… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Obłędu… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Morderców… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Samobójców… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Złej Mocy… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Skalana… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Perwersji… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Opętania… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Kazirodców… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Dewiantów… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Ciemności… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Rozpaczy… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Złowroga… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Niemiłosierna… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Pyszna… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Niewierna… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Niesprawiedliwa… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Chytrości… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Fałszu… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Obłudy… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Krnąbrności… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Buntu… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Rozpusty… przyjmij nasze zbrodnie.
Matko Dzieciobójstwa… przyjmij nasze zbrodnie.
Pani Łez… przyjmij nasze zbrodnie.
Na zakończenie litanii zebrani dopowiedzieli:
Matko, wysłuchaj nas,
Pani, wysłuchaj nas,
Celebrans kontynuował:
W ten czas mroku, w czas mglistego mroku, w czas krwawego mroku pamiętaj na pakty, jakie z tobą zawarliśmy i wysłuchaj nas. Spraw, byśmy pomarli w naszych grzechach, a nasze dusze poszły na zatracenie, daj jednakowoż zdrowie naszym ciałom, a powodzenie naszym poczynaniom. Amen.
Obecni odpowiedzieli:
Amen.
A potem mnich przystąpił do odprawiania mszy…
Na ołtarzu rozesłano obrus z czarnej materii wyhaftowany w srebrne pentagramy i ustawiono nie sześć, ale cztery świece13 w srebrnych masywnych lichtarzach. Na środku postawiono kielich wypełniony rubinowym winem, przed nim patenę, na której spoczywały dwie hostie – biała, zwyczajna i niezwyczajna, czarna.
Mnich oprawiał mszę zgodnie z wszystkimi rubrykami14. Dopiero po konsekracji, kiedy to chleb przemienił się w Ciało Pańskie, a wino w Krew Chrystusa, z rękawa alby wyciągnął magiczną różdżkę i nakreślił nią w powietrzu trzy kręgi, obchodząc ołtarz dokoła i wypowiadając przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Zapewne były to ewokacje do duchów nieczystych. Jedyną osobą, który je rozumiał, był Cadaver Illuminatus, który posługując się tą samą mową, odpowiadał na nie.
Raptem celebrans się zatrzymał, zza cingulum15 wyciągnął magiczny, gładki, lśniący i bardzo ostry sztylet i położył go pomiędzy kielichem napełnionym konsekrowanym winem i pateną, na której spoczywały konsekrowane hostie.
Z trzaskiem zamknął Mszał, a ponownie otworzył Grimoire16, z którego wyrecytował donośnie ósme wezwanie z Litanii do Matki Ciemności:
– Pani Perwersji, przyjmij nasze zbrodnie!
Zaraz potem zmienionym, nieludzkim głosem, głosem tak strasznym, jakby to nie on przemawiał, a przemawiało przezeń, samo czyste Zło, po trzykroć zakrzyknął:
– Airam! Airam! Airam17!
I z rozłożonymi szeroko ramionami uniósł się na kilka stóp nad posadzkę.
A wtenczas nagły podmuch wiatru, który wdarł się do komnaty, otwarłszy wprzód okno z wielkim hukiem, zgasił wszystkie świece. Ciemność stała się tak gęsta, że aż prawie oblepiała ciała uczestników demonicznej liturgii. I nie było tam osoby, prócz dwóch magów, którzy nie drżeliby z przerażenia i grozy. Naraz pojaśniało, bo Illuminatus, skrzesawszy ognia, na nowo pozapalał świece.
Teraz celebrans, straszliwie bluźniąc Chrystusowi, krucyfiks stojący na ołtarzu odwrócił tak, iż Pan Jezus zawisł głową w dół.
Potem zaś schwycił żydowskiego chłopca, któremu udzielił komunii, przemocą wkładając mu do ust konsekrowaną białą hostię umoczoną we Krwi Pańskiej i zmuszając, by ją połknął, a wreszcie położył go na ołtarzu i ostrym niczym brzytwa sztyletem poderżnął mu gardło. Krwią, która tryskała z otwartych tętnic, oblał ołtarz dookoła, później oddzielił głowę od tułowia i umieścił ją na czarnej hostii spoczywającej na srebrnej patenie, szepcząc ostatnie zaklęcie wzywające Szatana, iżby zechciał przemówić przez usta krwawej głowy dziecka18. Na koniec zaś bardzo poważnym tonem zwrócił się do króla:
– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. I pamiętaj, odpowiedź ta będzie szczera i wiarygodna.
Ale król nie miał odwagi na głos zadać pytania, choć wiadomo było, co go nurtuje, mianowicie to, co ma uczynić, by żyć dalej... w dobrym zdrowiu... i cieszyć się powodzeniem... Wyszeptał więc owo pytanie, ledwo poruszając wargami, tak cicho, że nikt, nawet matka, która siedziała tuż obok niego, niczego nie zdołała usłyszeć.
Zapadła martwa cisza. Chwile skapywały powoli, bardzo powoli... Aż oto naraz usta zamordowanego dziecka poruszyły się, zrazu bezgłośnie, a potem wydobył się z nich płaczliwy głos, przepełniony bólem i smutkiem:
– Vim patior... Vim patior19...
Król, usłyszawszy te słowa i to dwakroć powtórzone począł dzwonić zębami, drżeć na całym ciele, a potem omdlał z przerażenia. Gdy go ocucono solami trzeźwiącymi, jął krzyczeć:
– Zabierzcie tę głowę! Zabierzcie tę głowę!
A potem znów schwyciły go drgawki i nie wyrzekłszy już więcej ni jednego słowa, skonał skąpany we krwi, która rzuciła mu się z ust i nosa i wypłynęła z każdego poru skóry. Skonał w nieopisanych boleściach i udręce ducha, porzuciwszy wszelką wiarę w lepsze jutro, albowiem pojął, iż po drugiej stronie żywota czeka nań wieczność piekielna, przepełniona beznadzieją, strachem, bólem i nienawiścią, gdzie będzie cierpiał ustawiczny gwałt...
Stało się to w dzień 30 maja 1574, w sam dzień Pięćdziesiątnicy, lecz to nie Duch Święty zstąpił na Karola IX... bo nie Jego wzywał20...
* * *
Ponieważ nienawistnicy coraz głośniej szeptali, że Karola IX otruto za cichym przyzwoleniem jego matki, aby oddalić te podejrzenia, królewski chirurg – niezawodny, szczery i oddany przyjaciel zmarłego, Ambroise Paré przeprowadził autopsję i stwierdził, iż król zmarł na tuberculosis21, czyli na płuca, które były zgniłe, a nie w wyniku otrucia, jak głosiła plotka…
Bardziej niż płuca miał on jednak zgniłą duszę... a i serce także... pyszne, bezlitosne, okrutne i puste...
* * *
Wiosna miała się już ku końcowi i nadchodziło lato... W gałęziach drzew i gąszczu zarośli, skryte śród listowia, radośnie śpiewały ptaki, a ich trele niosły się daleko, zaś od łąk smużyły się upajające wonie ziół i dzikich kwiatów... Całą krainę otaczającą zamek Vincennes przepełniał spokój i tętniła życiem...
2Legenda o Dom Claude de Guise, opacie z Cluny, zawierająca jego dzieje i czyny od narodzin aż do śmierci kardynała de Lorraine, oraz opisująca środki stosowane do zgładzenie króla Karola IX.
3Niedowierzanie i niewiara dotyczące czarów w pełni pokonane idowiedzione, Paryż 1622.
4Pierre de l’Ancre (1553-1631), demonolog i sędzia w Bordeaux, którzy zasłynął z przeprowadzenia licznych procesów o czary.
5Jean Bodin (1530-1596) – francuski prawnik, teoretyk państwa, polityk, oraz znakomity demonolog, autor fundamentalnego dzieła z tego zakresu noszącego tytuł De la démonomanie des sorciers(O demonomanii czarowników), wydanego w Paryżu w roku 1580.
7Przed Rewolucją 1789 roku jakobinami nazywano dominikanów, a to dlatego, iż ich pierwszy paryski klasztor powstał w roku 1218 przy rue Saint-Jacques, czyli przy ulicy św. Jakuba w Paryżu.
8Tour du Diable – Wieża Diabła. To iż taką właśnie nazwę nosiła, można znaleźć w różnych dawnych dokumentach czy księgach, jak choćby w: The Living Age, No. I. – 11 May 1844, s. 748, Boston: Published by T. H. Carter & Company.
9W kościołach i kaplicach katolickich aż do Soboru Watykańskiego II ołtarze umieszczano na ścianach wschodnich, ponieważ ze Wschodu ma powtórnie przyjść Chrystus Pan. Zachód zaś należy do diabła. Celebrans, niczym przewodnik stada, odprawiał Mszę z twarzą zwróconą na Wschód, jakby prowadząc wiernych na spotkanie z Panem. Tutaj odwracał się tyłem do Zbawiciela, a wiernych jakby popychał wprost w objęcia Złego.
10Pentagram – gwiazda pięcioramienna – symbol okultystyczny, masoński, socjalistyczny i komunistyczny. Poza klasyczną figurą występuje też w formie pięcioramiennej gwiazdy – żółtej używa Unia Europejska, białej USA, a czerwonej komuniści.
11Por.: Eugène Defrance, Catherine de Médicis ses astrologues et ses magiciens-envoûteurs. Documents inèdits sur la diplomatie et les sciences occultes du XVI siècle avec vingt illustrations, Paris 1911, p. 234.
12Szyszka sosnowa w okultyzmie symbolizuje najwyższy stopień oświecenia duchowego. Symbol ten stosowany był i jest nadal w stowarzyszeniach ezoterycznych i magicznych wyobrażając zarówno narząd płciowy, jak i trzecie oko, szyszynkę, która uważana jest przez okultystów i magów za siedzibę duszy.
13Liczba 4 wedle starożytnych wierzeń pogańskich uchodziła za szczęśliwą, tutaj symbolizowała ją ilość świec, a miała zapewnić szczęśliwy przebieg rytuału. W liturgii katolickiej używano sześciu świec, co miało symbolizować m.in. pełnię doskonałości stworzenia wszystkiego przez Boga w sześć dni.
14Rubryki – objaśnienia, jakie czynności ma wykonywać kapłan. Nazwa pochodzi od czerwonego (łac. ruber) koloru liter, teksty modlitw nazywano nigrykami, ponieważ były pisane na czarno (łac. niger).
15Cingulum – sznur, którym kapłan przewiązuje albę, czyli długą do ziemi białą szatę, na którą nakłada ornat.
17Airam to satanistyczny, czarnomagiczny anagram imienia Maria, uważany za potężne zaklęcie, którym wzywa się Jej przeciwniczkę – żeńskiego demona Lilith, albo nawet samego Lucyfera.
18Por.: Eugène Defrance, Catherine de Médicis…, p. 235.
Pewnego razu w Kolonii, w kościele św. Piotra, spotkały się dwie opętane przez demony kobiety, mając nadzieję, iż zostaną w świętym miejscu uwolnione od cierpień.
Podczas egzorcyzmów, gdy demony jęły przemawiać ustami opętanych, tak jednemu, jak i drugiemu zadano pytanie, czy nie chciałyby powrotu do chwały wiekuistej w niebie.
Obydwa duchy zgodnie oświadczyły, że tak. A oto słowa jednego z nich:
- Gdyby był słup żelazny, od ziemi aż po samo niebo sięgający, cały pokryty rozżarzonymi kolcami, zadziorami i hakami bardzo ostrymi, a mnie pozwolono, pokutując cierpieć, ciało ludzkie przyoblekłszy, mógłbym bez ustanku, aż po sam Dzień Sądu Ostatecznego wspinać się po słupie owym w górę i ześlizgiwać w dół, byle móc odzyskać tę chwałę, której byłem uczestnikiem, to wszystko dobro, które utraciłem. (Caesarius libro 5. capite 10., wg.: ZWIERCIADŁO PRZYKŁADÓW: Wiecei nizli od pięćdziesiąt Pisarzów, pobożnością, nauką, y starowiecznością przezacnych: także z rozmaitych Historiy z Traktatów Kościelnych wyięte, przez iednego nie mianowanego, ktory żył około Roku Pańskiego 1480. Potym przez X. Jana Maiora Societatis Iesu, dowodem samych Autorow obiasnione: tudzież więcey nizli stem y sześćdziesiąt Przykładów rozszerzone. Potym z X. Antoniego Dauroulciusa Societatis Iesu, który wiele znamienitą Księgę Flores Exemplorum abo Cathechismum Historialem, wydał szeroko rozwiedzione. Y naostatek Przez X. Symona Wysockiego Societatis Iesu kapłana, na Polskie znowu przełożone y sporządzone. Każdy nowy Tytuł y Przykład z gwiazdką iest naznaczony y do swych Tytułów y materyi, porządkiem abecadła Polskiego na mieyscu swym położony. Z dozwoleniem Starszych. Cum Gratia et Priuilegio S.R.M. w KRAKOWIE, w Drukarni Macieia Andrzeiowczyka, Roku Pańskiego 1624.).
Cudowny wizerunek Matki Bożej uwalnia opętaną
Tomasz Morus (1480 - 1535) powiada, że za jego czasów wiele się w Anglii stało cudów, przy obrazach świętych, szczególnie Matki Bożej. Na dowód tego takie oto przytacza opowiadanie:
Pewna dwunastoletnia dziewczynka, córka szlachetnego człowieka, sir Ryszarda Wentunorthy, została opętana przez demona, który wszedł w jej ciało.
Dostawała szału, w którym potwornie bluźniła Panu Bogu, używając przy tym sprośnych słów. Brzydziła się wszelkimi poświęconymi przedmiotami. A co zadziwiające, rzecz niepoświęconą od poświęconej nieomylnie odróżniała. Wydaje się, że są to dowody wskazujące na rzeczywiste opętanie (posesję).
Miewała jednak - co normalne - przebłyski świadomości, kiedy to w pełni odzyskiwała jasność umysłu. Wówczas prosiła, by ją ratowano, a nawet sama postanowiła poszukać ratunku.
Udała się tedy do pewnego miasteczka, w którym znajdował się cudowny wizerunek Matki Najświętszej. W czasie drogi różne dziwne rzeczy się z nią działy. Chociaż dziecko jeszcze, miewała uczone dysputy, które w podziwienie wprawiały doktorów i profesorów. Ale poza tym zachowywała się normalnie.
Dopiero gdy przybyła na miejsce i doprowadzono ją przed cudowny obraz, demon jął targać jej ciałem. Dostała drgawek i konwulsji, jej twarz wykrzywiła się potwornie, zmieniły rysy, usta rozciągnęły, a oczy nieomal nie wyskoczyły z orbit, tak iż nikt bez lęku nie mógł na nią patrzeć.
Wkrótce ów atak minął, a demon uwolniwszy ciało dziewczynki odszedł, pozostawiając ją w spokoju.
Stało się to w obecności licznych świadków, którym nie ma powodu nie dać wiary. (Tamże, s. 751 – 752.).
Św. Wincenty Ferrariusz i opętana
Św. Wincenty Ferrariusz (ok. 1350-1419), dominikanin, był nie tylko pobożny i uczony, ale i wielce urodziwy. Z tego powodu, podczas jego pobytu w Walencji, przytrafiła mu się taka oto przygoda:
Pewna piękna kobieta zapałała do świętego taką żądzą cielesną, że postanowiła go uwieść za wszelką cenę. Udała tedy chorą i posłała po Wincentego, aby ów ją wyspowiadał.
Kiedy święty przybył, oświadczyła mu, że go kocha, pożąda i pragnie. Odrzuciwszy prześcieradło, którym była okryta, ukazała mu się naga, namawiając i kusząc do grzechu. Wincenty jednak nie uległ pokusie, ale zgromiwszy ową kobietę, czym prędzej wyszedł z jej domu.
Wtedy zaś w jej ciało wstąpił szatan. Począł nią rzucać i targać, wydawać niesamowite głosy. Na próżno modlono się i egzorcyzmowano opętaną. Zły duch przez jej usta oświadczył:
- Nigdy mnie z tego ciała nie będziecie mogli wygnać, aż przybędzie tu ów człowiek, który w pośrodku ognia będąc, żadnej szkody nie poniósł.
Nie wiedziano o czym zły duch mówi i różne powstawały domysły. W końcu ktoś wpadł na pomysł, aby ową kwestie rozstrzygnął słynący z uczciwości św. Wincenty Ferrariusz.
Ów zaś - mimo, że się początkowo wzbraniał - przybył w końcu do domu owej opętanej, gdzie zaczął się modlić w jej intencji. Na to demon, który obsiedlił piękne ciało, jął wydawać przerażające głosy, aż w końcu oświadczył:
- Oto przybył człowiek, który w pośrodku ognia będąc, żadnej szkody nie poniósł. Niestety... teraz muszę odejść.
To wyrzekłszy, kilka razy jeszcze szarpnął ciałem opętanej, potwornie je wyprężył, a potem z krzykiem z niego wyszedł, zostawiając ją poły umarłą. (Ex vita S. Vincentij Ordinis Praedicatorum libro 1. cap. 12 apud Surium, wg.: Tamże, s. 798 – 800.).
Pokora zwycięża złego ducha
Opowiada opat Daniel, iż w czasach ojców pustyni, pierwszych pustelników, pewna dziewczyna, córka znamienitego ojca, mieszkająca w Babilonie, została opętana przez złego ducha.
Na nic się zdały modlitwy, posty, egzorcyzmy. Demon uparcie tkwił w jej ciele, nie dając się stamtąd wyrzucić.
Nie trzeba nikogo przekonywać, że biedny ojciec, widząc tak wielkie udręczenie dziecka, które kochał nad życie, nieomal od zmysłów odchodził.
Uchwycił się tedy rady pewnego kapłana, z domem ich zaprzyjaźnionego, który rzekł:
- Szczególny to przypadek i nad wyraz ciężki. Jedyna wasza nadzieja, w którymś z pustelników. Skoro nadejdzie dzień targowy, jeden z nich przybędzie do miasta by sprzedać koszyki, które plotą na puszczy, by zarobić na swe utrzymanie. Ty je kup od niego i rozkaż by po zapłatę zgłosił się do twego domu. A gdy już się tam znajdzie, staraj się go przekonać, iżby się modlił o uwolnienie twojej córki od ducha ciemności.
I tak się stało.
Skoro pustelnik stanął w bramie domu owego pana, opętana, miotając bluźnierstwa, cała w drgawkach, wyjąc i rycząc, wybiegła mu naprzeciw, a stanąwszy przed starcem pustelnikiem, z całej siły uderzyła go w twarz.
On zaś na to, pomny słów Zbawiciela, że ''gdy cię ktoś uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi'', właśnie dokładnie tak uczynił.
Wtedy zły duch strasznym głosem zawołał:
- Och! przeklęta pokora, przez którą zostałem pokonany! Teraz muszę odejść i wstrząsnąwszy jeszcze kilka razy ciałem dziewczyny, rzucił ją na ziemię, gdzie leżała jakiś czas zemdlona, a skoro się ocknęła, była już wolna i zdrowa. (Ex lib: Doct: Patrum lib: de Humilitate, num: 5., wg.: Tamże, s. 875.).
***
Pewnego razu przyprowadzili ludzie, do starca, świątobliwego pustelnika do Tebaidy, człowieka opętanego. A demon go zamieszkujący nie poddawał się żadnym egzorcyzmom.
Starzec ów jął się modlić i prosić Boga o uwolnienie nieszczęśnika. Na to demon przez jego usta rzekł:
- Wyjdę z niego, jeśli mi poprawnie odpowiesz na takie oto pytanie: Kim są kozły, mające stanąć na Sądzie Bożym po lewicy, a kim baranki, których miejsce jest po prawicy Majestatu?
Pustelnik na to bez namysłu odparł:
- Kozły, to tacy jak ja. Zaś baranki sam Pan Bóg zna tylko.
Szatan usłyszawszy owo, zawołał głosem wielkim:
- Oto dla twojej pokory wychodzę!
I w tejże chwili wyszedł. (Ibidem num.: 27, wg.: Tamże, s. 876.).
Pysznego mnicha Szatan w ogień wrzucił
Pewnego razu św.św. Pachomiusz i Palemon rozpalili ogień, aby się rozgrzać. Na ów widok mnich pewien zawołał:
- Kto z was w ów ogień wejdzie i tam, bezpiecznie, pacierz odmówi? - a pytał o to powodowany pychą, mając się za świętego.
- Zaprzestań bracie tego szaleństwa! - strofowali go święci.
On jednak upierał się przy swoim, w końcu zaś stanął wpośród ognia, na rozżarzonych węglach i... rzeczywiście ogień mu nie szkodził!
Stojąc tam, naśmiewał się z Pachomiusza i Palemona, drwiąc:
- I gdzież wiara wasza?!
Skoro nadeszła noc, udał się do swojej celi, gdzie ujrzał piękną kobietę, która z płaczem prosiła go, by jej udzielił schronienia, bo jest - rzekomo - prześladowana przez wrogów. Ulitował się nad nią nich i zezwolił by spędziła noc w raz z nim w tej samej celi.
Skoro ułożył się do snu, przed oczyma stanął mu obraz owej kobiety, która spoczywała w pobliżu i zapłonął grzeszną do niej namiętnością. Czym prędzej zatem podniósł się z pryczy, aby żądzę zaspokoić i wówczas - natychmiast - w ciało jego wstąpił demon - bo kobieta owa była demonem w ludzkiej postaci - i targając nim, rzucał nim o ziemię.
Później zaś, przymuszony przez złego ducha, uciekł ów mnich z klasztoru i pognał precz - przed siebie, gdzie oczy poniosą, długo błądząc po pustkowiu. Gdy na koniec przyszedł do pewnego miasta, tam się w wielki piec rzucił i żywcem zgorzał. (Thomas Vantip. libro 2. cap: 39. par: 9, wg.: Tamże, s. 691.).
========================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Karola IX przez całe jego niezbyt długie życie w zasadzie fascynowało tylko jedno – krew. Przemoc, gwałt, dominacja, a jakże, ale gdy widział krew, jakby przestawał być człowiekiem i budziła się w nim bestia. Czasami się zdawało, że sens jego życia to zadawanie śmierci i napawanie się widokiem posoki wypływającej z drgających jeszcze ciał zwierząt, a czasem i ludzi. Gdy się patrzyło na tego wysokiego, chudego, lekko przygarbionego i zda się nieporadnego mężczyznę, trudno by było odgadnąć, jaki mrok skrywa w duszy…
Większość swojego gwałtownego i ekstrawaganckiego życia spędził – na epatowaniu się mordami i na wyuzdanej do granic możliwości rozpuście.
Któregoś dnia zarżnął swojego ukochanego psa – pożądanie bowiem widoku krwi, jej zapachu, jej smaku przeważyło miłość do najwierniejszego i bodaj jedynego, jakiegokolwiek miał, odkąd pojawił się na świecie, przyjaciela…
Aż nadszedł moment, w którym krwią się przesycił… a stało się to wówczas, kiedy na jego rozkaz wybito kwiat hugenockiego rycerstwa, gdy nie odpuszczono nawet mentorowi i przyjacielowi Karola IX, admirałowi Coligny, którego król nazywał ojcem…
Oszczerstwo? Król nie mógłby się dopuścić aż takiej ohydy? Być może, ale przecie znane są słowa biskupa Simona Vigor1, który powiedział – usprawiedliwiając owo krwawe rozpasanie nocy św. Bartłomieja, która się zaczęła od zamachu na życie Coligny’ego, że jeśli król nakazał admirała zabić, grzechem byłoby go nie zabijać…
Lecz może biskup kłamał? Na króla przecież można było całą winą zrzucić, bo przecież i tak nie mógł temu oficjalnie zaprzeczyć. A czyż król na wieść o śmierci admirała nie doznał jakby pomieszania zmysłów z rozpaczy?
Ta niebywała orgia krwi wpędziła Karola w obłęd. Obłęd? Może raczej w coś jeszcze gorszego… Jego zachowanie, do tej pory okrutne, a chwilami straszne, stało się jeszcze okrutniejsze i jeszcze straszniejsze. Po kilku godzinach niebywałego podniecenia i nasycenia się zbrodnią król popadł w ciężką depresję, zaczęły się zżerające mu duszę wyrzuty sumienia, aż w końcu, nie mogąc ich znieść, dostał gorączki.
Później zaś jęły nawiedzać go nieustanne krwawe widziadła i wizje, jakieś potworne fantazmaty, zjawy i złudy, ni w dzień, ni w nocy niedające mu chwili wytchnienia. Nękały go halucynacje, w których pomordowani protestanci pokazywali mu – zmieniając się jak w kalejdoskopie – swoje ohydne twarze o barwie szkarłatu. W tych wizjach nawiedzał go także admirał Coligny, który głęboko zaglądał mu w oczy, ale nic nie mówił…
Król nie umiał sobie poradzić z omamami, więc uciekał przed nimi w coraz bardziej chaotyczne i gwałtowne poczynania, w codzienne już nieomal polowania, na których dokonywał niesłychanie okrutnych rzezi wszelkich zwierząt, jakich tylko udało mu się dopaść, nawet i domowych – krów, świń, owiec. Krew chciał zagasić krwią, grozę – grozą, szaleństwo – szaleństwem.
Lecz lęk go nie opuszczał ani na chwilę. Zatem po powrocie z polowań, oddawał się ohydnej, okrutnej, sadystycznej rozpuście, traktując kolejne kobiety tak, jakby miłosne leża, chciał im poprzemieniać w trumny… Ale i to nie przynosiło ukojenia, co najwyżej nieco tylko rozładowywało nieustanne napięcie i odrobinę przyciszało strach, wszechogarniający i wszechobecny.
Król zamieszkał w wiekowej fortecy Vincennes, gdzie zaczął przynajmniej nieco lepiej sypiać. Nie trwało to jednak długo. Znów dopadła go bezsenność i znów przed jego oczami przesuwały się całe procesje zmasakrowanych trupów o ohydnych, pokrytych krwią twarzach…
Wszędzie widział krew, wyczuwał krew, a w ustach czuł posmak krwi… W końcu sam zaczął pluć krwią i pocić się krwią… Wyglądało na to, że niebo wydało wyrok na tego zboczeńca i zbrodniarza…
Choć miał najlepszą opiekę lekarską, jaką w tamtych czasach osobie o takim statusie można było zapewnić, chociaż czuwał przy nim – prócz medyków – najznamienitszy i okryty europejską sławą chirurg Ambroise Paré, żaden z nich nie mógł przynieść cierpiącemu ulgi, nie mówiąc już o wyleczeniu.
Na dodatek król nikogo nie słuchał. W grudniu jeszcze – gdy tylko jakimś cudem pojawiało się u niego trochę siły – wstawał z łoża i gnał na polowania.
Dopiero styczeń 1574 roku unieruchomił go ostatecznie. Gorączka nie ustępowała, oddech słabł, cera najpierw zżółkła, a potem zszarzała, aż w końcu twarz mu mocno poczerwieniała, policzki się zapadły, usta zaklęsły i tylko oczy stały się wręcz ogromne i wyraziste, pełne bólu pomieszanego z obłędem i strachem…
Karol IX miał coraz większą gorączkę i dręczyło go nieustające pragnienie. Całe jego ciało drżało. Błagał lekarzy, iżby mu ulżyli, ale oni bezradnie rozkładali ręce. To było już poza ich możliwościami i kompetencjami, poradzili monarsze, iżby prosił Boga o ulgę w cierpieniu.
Król umierał, bardzo obficie pocąc się krwią, potem chwyciły go tak wyniszczające wymioty, że zdawało się, iż wyrwą z niego wnętrzności… I na przemian wymiotował i opadał wyczerpany w pościel przesyconą posoką do tego stopnia, iż można by ją było wyżąć… i wciąż miał krwawe wizje pomordowanych hugenotów… wciąż… i wciąż…
27 maja zaczęła się agonia. Król umierał z pragnienia, którego żadną miarą nie mógł zaspokoić, w drżeniu i w wielkiej gorączce. Po kościołach odprawiano msze w intencji monarchy, ale lud Paryża czekał już na pogrzeb2…
Sam nieustannie nękany przez demona, którego nazwał imieniem Grappin, św. Jan Maria Vianney posiadał daną mu od Boga szczególną moc nad złymi duchami, które bez trudu wypędzał z ciał ludzi opętanych przez diabła, przynosząc im ulgę w cierpieniach i wybawienie od potwornych katuszy tak fizycznych, jak i psychicznych. Skuteczność jego egzorcyzmów byłą tak wielka, a sława jego świętości tak ugruntowana, iż biskup dał mu specjalne pozwolenie, by odprawiał obrzęd egzorcyzmów zawsze, ilekroć to sam uzna za konieczne, bez każdorazowego starania się o zezwolenie na to u swojego pasterza diecezji. I Jan Maria rzeczywiście dość często i chętnie korzystał z owego przywileju.
A oto garść przykładów zaczerpniętych z doskonałego dzieła ks. Trochu:
''Kowal wiejski, Jan Picard, był świadkiem dziwnych scen. Razu jednego, pewien człowiek przyprowadził do Ars swą nieszczęśliwą żoną, która wpadła w furię, wydając dzikie okrzyki. Zobaczywszy chorą, ks. Proboszcz oświadczył, że należy zaprowadzić ją do miejscowego biskupa.
- Dobrze, dobrze! - krzyknęła kobieta, odzyskując nagle mowę, a dźwięk jej głosu dreszczem przejmował obecnych - stworzenie pójdzie z powrotem!... Ach! gdybym miała władzę Jezusa Chrystusa, wszystkich was pogrążyłabym w piekle!...
- To ty znasz Jezusa Chrystusa? - zapytał ksiądz Vianney. Dobrze więc. Zanieście ją przed stopnie wielkiego ołtarza.
Mimo oporu, czterech silnych ludzi tam ją zaniosło.
Wówczas podszedł ks. Vianney, i na głowie opętanej położył swój relikwiarz. Na razie kobieta stężała w bezruchu, jakby umarła. Po chwili jednak podniosła się o własnych siłach i szybkim krokiem zupełnie spokojna; przeżegnała się wodą święconą i uklęknęła jak wszyscy. Dawne ataki już się nie powtórzyły. (...)
Pewna biedna staruszka z okolic Clermont Ferrand, którą uważano za opętaną, obudziła szczególniejszą litość w Piotrze Oriol, jednym z ''przybocznych gwardzistów'' naszego świętego. Opowiada on, iż nieszczęsna ta kobieta, przez cały dzień śpiewała i pląsała dziko na rynku przed kościołem. Gdy dano jej napić się kilka kropel wody święconej, dostała ataku furii i poczęła kąsać mury kościelne, raniąc sobie usta aż do krwi. Syn jej nie wiedział co począć. Jeden z obecnych kapłanów zaprowadził ją pomiędzy plebanię a kościół, na drogę którą przechodzić miał ks. Vianney. Skoro tylko święty Proboszcz udzielił nieszczęśliwej błogosławieństwa, zaraz uspokoiła się całkowicie. Syn jej później opowiadał, że choć cierpiała ataki już od lat czterdziestu, nigdy jeszcze nie wpadła w tak wielki szał, jak w Ars. Odtąd strasznie dręczące staruszkę ataki, już się więcej nie powtórzyły.
Wieczorem dnia 27 grudnia 1857 roku, wikariusz kościoła świętego Piotra w Avinionie, wraz z matką przełożoną Franciszkanek z Orange, przywieźli do Ars młodą nauczycielkę, zdradzającą wszelkie objawy szatańskiego opętania. Arcybiskup Awinioński sam badał tę sprawę i poradził, by zawieziono nieszczęsną do księdza Vianne'a. Nazajutrz z rana wprowadzono ją do zakrystii w chwili, gdy Mąż Boży miał właśnie ubierać się do Mszy św. Opętana próbowała wydostać się za drzwi.
- Za dużo tu ludzi! - wołała.
- Za dużo ludzi? - odparł święty. W takim razie wszyscy wyjdą.
Na dany przez niego znak, obecni usunęli się i pozostał tylko on sam z nieszczęsną ofiarą szatana.
Zrazu w kościele słychać było z zakrystii niewyraźny szmer: ale wkrótce zaczęły dobiegać słowa. Ksiądz wikariusz z Avinionu, stojąc pod drzwiami, podchwycił taką rozmowę:
- Chcesz więc koniecznie wyjść? - pytał Proboszcz z Ars.
- Tak! - odpowiedziała dziewczyna.
- A dlaczego?
- Gdyż jestem w towarzystwie człowieka, którego nie lubię.
- Więc mnie nie lubisz? - pytał dalej ksiądz Vianney.
Przeraźliwie rzucone: - ''Nie!''... - było odpowiedzią złego ducha, dręczącego nieszczęśliwą dziewczynę.
Gdy drzwi otwarto, już moc świętego odniosła zwycięstwo: skupiona, w skromnej postawie, płacząc z radości i wdzięczności, młoda nauczycielka ukazała się w progu. Po chwili wyraz lęku odbił się na jej twarzy. Zwróciwszy się do księdza Vianney'a, rzekła:
- Obawiam się, by ''on'' nie powrócił.
- Nie, moje dziecko, nie wróci; a przynajmniej nie rychło - odparł święty.
I rzeczywiście ''on'' już nie powrócił, i młoda dziewczyna mogła znowuż przystąpić do dawnych zajęć jako wychowawczyni w mieście Orange.
25 lipca 1859 r. (...) około godziny ósmej wieczorem, przyprowadzono do niego z wielkim trudem kobietę, która uchodziła za opętaną. Towarzyszący jej mąż, wszedł z nią na podwórze plebani, zaś p. Oriol, wraz z wielką liczbą osób przybyłych, czekali przy bramie. W chwili, gdy ksiądz Vianney dokonywał egzorcyzmu, usłyszano na podwórzu trzask, jakby gwałtowne łamanie gałęzi. Wśród obecnych powstał popłoch. Wkrótce przekonali się, że nigdzie żadna gałąź nie spadła; krzaki bzu były nietknięte.
Inna nieszczęśliwa, podejrzana o opętanie kobieta, skoro tylko usłyszała wymówione imię Świętego, stawiała tak silny opór, że nie zdołano jej sprowadzić do Ars. Zaproszono więc świętego do domu, w którym mieszkała. Nie zastawszy jej w mieszkaniu, w dalszym pokoju oczekiwał jej powrotu. Chociaż kobieta nie wiedziała o jego obecności, gdy zbliżała się do domu, chwyciły ją gwałtowne konwulsje.
- On jest niedaleko, ten klecha!... - krzyczała.
I tym razem święty spełnił swe zbawcze posłannictwo.
Dnia 23 stycznia 1840 r., po południu, miał Proboszcz z Ars fantastyczne zdarzenie przy konfesjonale.
Jakaś kobieta, przybyła z okolicy le Puy en Velay, która zrazu niczym szczególnym się nie wyróżniała, zbliżyła się do Trybunału Pokuty. Stało wtedy przy kaplicy św. Jana Chrzciciela, czekając swej kolei, około dziesięciu osób, a w ich liczbie były: Maria Boyat oraz Genowefa Filliat. Obie one dosłyszały, jak ksiądz Vianney, zachęcał przybyłą, by zaczęła oskarżać się z grzechów. Nagle odezwał się jakiś dziwny, silny a odrażający głos:
- Popełniłem jeden tylko grzech i tym pięknym owocem dzielę się z każdym, kto tego zechce... Podnieś rękę, rozgrzesz mię!... O ty ją nieraz dla mnie podnosisz, gdyż ja często jestem przy twoim konfesjonale...
- Tu quis es? (Ktoś ty?) - zapytał święty.
- Magister Caput (Mistrz Głowa) - odparł szatan, i dalej krzyczał po francusku:
- Ach, czarna ropucho! Jakież ty mi zadajesz męki!... Powtarzasz ciągle, iż chcesz opuścić swoje stanowisko... Czemu tego nie czynisz?... Inne czarne ropuchy, mniejsze mi, niż ty, zadają męki''.
- Napiszę do biskupa, aby ci kazał wyjść.
- Tak? - A ja sprawię, że ci ręka drżeć będzie, iż nie zdołasz napisać... Nie wywiniesz mi się, czekaj!... Silniejszych od ciebie zdobyłem... Jeszcze nie umarłeś... Gdyby nie Ta... (tu wstrętnie grubiańskim wyrazem nazwał Najświętszą Pannę) tam, w górze, już byśmy cię mieli, ale Ona cię ochrania, razem z tym wielkim smokiem (świętym Michałem) co stoi przy drzwiach twego kościoła... Powiedz, dlaczego tak wcześnie wstajesz. Jesteś nieposłuszny fioletowej sukni!... (swemu biskupowi). Czemu tak proste kazania mówisz?... To sprawia, że uchodzisz jeszcze za nieuka. Czemu nie głosisz kazań w wielkim stylu, jak to bywa w miastach?...
Kilka minut trwały te szatańskie wymysły, skierowane kolejno, to do biskupa Devie z Belley, to do biskupa de Bonald z Le Puy, (...) potem do różnych kapłanów, wreszcie znów do samego Proboszcza w Ars. I zły duch, który w zachowaniu się każdego z nich miał coś do zaznaczenia, mimo woli musiał wyznać nieposzlakowaną cnotę świętego sługi Bożego.
***
Proboszcz z Ars, którego wzrok przenikał świat tajemnic, okazywał się niezmiernie srogim dla wyznawców okultyzmu i spirytyzmu.
Co sprawia, że stoliki wirują i wróżą? - zapytano kiedyś nieszczęsnej opętanej, która na rynku w Ars znieważała przechodniów.
- To ja czynię... odrzekła kobieta, dręczona przez złego ducha. - Wszystko to jest moją sprawą.
Proboszcz z Ars był zdania, że piekielny zwodziciel tego dnia powiedział prawdę. (Ks. dr Franciszek Trochu: PROBOSZCZ Z ARS..., s. 231 – 235.).
=============================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Andrzej Sarwa UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY; opowieści o szatańskim zniewoleniu
Jan Józef Surin S.J., urodził się w roku 1600 w Bordeaux. W roku 1616 wstąpił do zakonu jezuitów, gdzie ukończył studia teologiczne. Następnie, w roku 1628, został wyświęcony na kapłana. 17 grudnia 1634 roku, w kilka miesięcy po wykonaniu wyroku śmierci na księdzu Grandier (a zatem - nie był zamieszany w sprawę tego występnego duchownego!), skierowano go do egzorcyzmowania opętanych urszulanek w Loudun. Z powierzonego mu zadania wywiązał się nadzwyczaj sumiennie. Widząc jednak, iż jego wysiłki nie przynoszą spodziewanego rezultatu, po kilku miesiącach bezowocnych prób uwolnienia opętanych spod władzy demonów, ofiarował się Bogu jako ofiara zastępcza owego opętania, prosząc by demony opuściły ciała zakonnic, a weszły w niego. Jego prośby zostały wysłuchane i tak też się stało.
Ojciec Surin był przekonany, że jego ciało i wyobraźnia podlegają jakiejś obcej woli. Stan opętania świątobliwego kapłana utrzymywał się nieustannie od tego czasu do roku 1658, a więc przez ponad dwadzieścia lat.
Przez pewien okres - uznany przez władze zakonne za umysłowo chorego - przebywał w odosobnieniu. W tym też właśnie czasie powstały jego głębokie dzieła ascetyczne, które są najlepszym dowodem na to, iż Ojciec Surin był całkowicie zdrowy psychicznie i że stan, któremu podlegał był rzeczywistym, a nie urojonym opętaniem (poseją). Dopiero na trzy lata przed śmiercią został uwolniony spod władzy demonów. Potworne udręczenie ustąpiło miejsca niewyobrażalnej wprost radości. Umarł w Bordeaux 22. kwietnia 1665 roku. Napisał wiele dzieł i rozpraw, w tym i na temat opętania w Loudun. Nas interesować będzie, jak sam określał swój stan i co odczuwał, znajdując się we władaniu demonów. (Encyklopedia Kościelna... przez X. Michała Nowodworskiego, Warszawa 1904, t. XXVII, s. 147.).
A oto słowa Ojca Surin:
''Zdawało się, że cała moja istota, wszystkie władze mojej duszy i członki ciała, z niewypowiedzianą gwałtownością wydzierały się ku Panu Bogu mojemu, którego uznawałem jako najwyższe moje szczęście, jako dobro nieskończone, jako jedyny przedmiot mojego istnienia. Ale jednocześnie czułem, że jakaś siła, mimo mojego oporu, gwałtem mnie odrywa i trzyma z dala od Niego tak dalece, iż stworzony na to, aby żyć, widziałem się i czułem pozbawiony Tego, który jest Żywotem; stworzony dla prawdy i światła, widziałem się stanowczo odpychanym od światłości i prawdy. Stworzony dla miłości, byłem bez miłości i odepchnięty od niej. Stworzony dla dobra, byłem pogrążony w otchłani zła. Trwogę, rozpacz, która przenikała mnie w tym niewymownym ścisku serca, mógłbym chyba przyrównać do stanu lecącej strzały, z wielką mocą wypuszczonej ku pewnemu celowi, a nieustannie od niego odpychanej nieprzepartą siłą: koniecznie dążyć musi naprzód, a ciągle coś ją odpycha wstecz.'' (Ks. L.G. de Ségur: Piekło..., s. 32.).
Konwulsjoniści z cmentarza św. Medarda
Przypadki, bądź to sporadycznych, bądź epidemicznie występujących, konwulsji, wywoływanych albo przyczynami naturalnymi, albo pozanaturalnymi o charakterze szatańskim, są odnotowywane od najgłębszego średniowiecza poczynając.
Najgłośniejsze z konwulsji są te, związane z jansenizmem, kultem diakona Parisa i cmentarzem św. Medarda w Paryżu.
Na wstępie kilka słów wyjaśnienia. Oto w XVII wieku powstała błędna nauka o łasce Bożej, która zyskała licznych zwolenników zwanych - od nazwiska autora heretyckiego dzieła - jansenistami. Przeciw jansenistom i ich błędom ostro wystąpił Rzym, ostatecznie potępiając ich bullą papieską Unigenitus (z 8.09.1713 r.).
Janseniści wszakże nie dali za wygraną i postanowili apelować od decyzji papieża do przyszłego Soboru Powszechnego. Jednocześnie wciąż szerzyli swoją naukę, którą w pewnym okresie wsparli rzekomymi cudami, które jakoby się miały dziać - jako potwierdzenie z nieba - tego czego uczyli.
Tak więc, czego nie mogli dokonać przy użyciu innych środków, postanowili przeprowadzić za pomocą rzekomych cudów zmarłego w Paryżu w roku 1726 diakona Franciszka de Paris, który swoim pełnym umartwień i prowadzeniem działalności dobroczynnej życiem zyskał duży rozgłos w stolicy Francji. Rozpuszczono wieści, że przy grobie owego diakona, pogrzebanego na cmentarzu św. Medarda, dochodzi do licznych cudownych uzdrowień. Sprawiło to, że na grób de Parisa wyruszyły tysiące pielgrzymów.
Zaczęto wówczas, wobec licznych świadków, dochodzić do zachwytów i ekstaz, objawiających się straszliwymi konwulsjami i wykręcaniem członków ciała.
Na wieść o tym król Ludwik XV zakazał wstępu na rzeczony cmentarz. Wtedy czciciele zmarłego diakona, ze swymi praktykami przenieśli się do prywatnych domów, gdzie grób ''świętego'' zastępowała przyniesiona z niego garść ziemi.
Nie ma absolutnie żadnych podstaw i możliwości, by zaprzeczyć realności konwulsji, ponieważ ich świadkami było tysiące ludzi i to zarówno jansenistów (zwolenników konwulsjonizmu), jak i katolików (upatrujących w konwulsjoniźmie działań diabelskich). Ludzie ci mogli doskonale kontrolować się nawzajem. Tedy - bezwzględnie wykluczyć trzeba oszustwo.
Franciszek de Paris był diakonem, wyznawcą jansenizmu, który należał do stronnictwa apelantów (odwołujących się od bulli Unigenitus do Soboru Powszechnego). Żył, srodze umartwiając swe ciało, i słynąc z dobroczynności. Umierając oświadczył, że umiera jako jansenista. W glorii sławy świętego, przez swoich współwyznawców, został 1 maja 1727 roku pochowany na wspomnianym cmentarzu św. Medarda w Paryżu.
O rzekomych cudach, których komisja kościelna nie uznała za prawdziwe, już wspomniałem wcześniej.
W lipcu 1731 roku zdarzył się pierwszy wypadek konwulsji na grobie ''świętego'' u niejakiej Amalii Pivert. W sierpniu podlega jej pewna głuchoniema kobieta z Wersalu, oraz ksiądz Bescherrant.
Z czasem konwulsje tak się rozpowszechniają, że ulegają im tysiące ludzi. Konwulsje owe są przyczyną wielkich cierpień tych, którzy im ulegli.
Konwulsjonistom się zdaje, że przynosi im ulgę, gdy się ich... bije po żołądkach, ściska ciała i traktuje kopniakami. Zadanie tegoż ''przynoszenia ulgi'' przypadło ludziom nazwanym wspomożycielami. Wspomożyciele owi, zwykle mężczyźni, bili swe ofiary pięścią, niekiedy po dwunastu kładli się na desce, gniotącej ciało konwulsjonisty. Później z tego zwykłego wspomagania, wynikł drugi jego rodzaj - wspomaganie zabójcze, dokonywane poprzez uderzanie ofiary sztabą żelaza lub drągiem drewnianym.
Władza - zarówno świecka, jak i duchowna (z wyjątkiem biskupów sprzyjających jansenizmowi) - rozpoczęła ostrą walkę z konwulsjonistami, zabraniając im występowania publicznie.
Mimo to, zjawisko nie tylko, że nie ustępuje, ale nawet się wzmaga. Zgromadzeni po prywatnych domach janseniści doświadczają konwulsji, popadają w ekstazy, przemawiają nieznanymi językami, prorokują. Mimo fizycznego znęcania się przez ''wspomożycieli'' nad ich ciałami, nie doznają najmniejszych nawet urazów! Na ciałach niektórych pojawiają się stygmaty Męki Jezusa i zjawisko konania. Ta epidemia trwa aż do wybuchu Rewolucji Francuskiej w 1789 roku. Potem o niej już nie słychać.
Co sądzić o tych dziwnych wydarzeniach?
Wykluczając oszustwo (bo było niemożliwe na tak wielką skalę) musimy przypuścić, że konwulsje na cmentarzu św. Medarda, z towarzyszącymi im zwykle objawami, miały w istocie początek pozanaturalny. Nie możemy jednak przypisać ich pochodzenia ani działaniu Boga, ani dobrych aniołów, a jedynie szatana, bowiem w samych konwulsjach, w postępowaniu konwulsjonistów ich przemowach daje się zauważyć cechy diabelskie.
Np. niejaki brat Augustyn, kładł się na stole i twierdząc, że jest ''Barankiem bez zmazy'' kazał sobie oddawać cześć boską. Inny z konwulsjonistów, ks. Vaillant, ogłosił się wcieleniem proroka Eliasza. Ba! dzięki działalności ''braci wspomagających'' dwanaście dziewcząt konwulsjonistek zaszło w ciążę, a prorocy konwulsjoniści w swych przemowach namawiali matki, by te same oddawały im córki, bo to podoba się Bogu.
Dalej. Cóż może mieć wspólnego z dziełem bożym (jak o konwulsjonizmie mówili janseniści) tzw. wielkie wspomaganie, zwłaszcza wspomaganie zabójcze? Niesłychanie brutalne katowanie ludzi znajdujących się w transie? Do okrucieństwa dodajmy rozpacz (nieomylny znak działania Szatana!). Widziano jak jedna z konwulsjonistek, rozorawszy sobie twarz paznokciami, usiłowała popełnić samobójstwo. W czasie zaś przemów i obrzędów konwulsjonistycznych dopuszczano się wielu bluźnierstw i świętokradztw.
Np. jedna z kobiet konwulsjonistek odprawiała mszę, do której służyli jej księża. Inna także odprawiała mszę, z godnością i powagą, w nikomu nieznanym języku. Jeszcze inna także odprawiała mszę, ale na leżąco, wijąc się i rzucając w sposób nieprzyzwoity tak, że musiano przytrzymywać jej ubranie, aby nie zostały odsłonięte intymne części ciała.
Co się tyczy pozanaturalnych objawów konwulsjonizmu, to słuszna jest ocena jednego z teologów, że są one przejawem działania Szatana. Dowody? Wdowa Thévenet wznosiła się od czasu do czasu na siedem lub osiem stóp nad ziemię, aż do sufitu. A unosząc się pociągała za sobą na trzy stopy od ziemi dwie inne osoby, które całym swoim ciężarem wisiały u jej nóg. Wypadek jeszcze bardziej dziwny - podczas gdy wspomniana wdowa podnosiła głowę do góry, jej spódnice i bielizna zwijały się jakby własną siłą ponad jej głową.
Istotnym będzie zaznaczenie faktu, iż konwulsje wybuchały właśnie w chwili, kiedy dana osoba dotykała grobu diakona Parisa, a bezzwłocznie ustępowały, skoro ją tylko od grobu odsuwano.
Nadzwyczajność bywała jeszcze bardziej widoczna, kiedy relikwie rzekomego świętego przykładano do ciał dzieci, lub dorosłych którzy nie byli tego świadomi, albo pogrążeni w głębokim śnie, a natychmiast po owym przyłożeniu relikwii następowały gwałtowne konwulsje. W momencie, gdy relikwie usuwano, natychmiast konwulsje ustawały.
Niezliczone są jeszcze bardzo okrutne doświadczenia, którym poddano dziewczęta konwulsjonistki. Niejaką Nisettę bito w głowę drągiem drewnianym. Czterech mężczyzn waliło z całej mocy pięściami w głowę Małgorzatę-Katarzynę Turpin. Tęż samą bito w twarz, plecy, boki i brzuch kawałem drewna tak grubym, że z trudem można było unieść oburącz. Takich ciosów zadawano jej nieraz aż do dwóch tysięcy (!). I tu rzecz znamienna: uderzenia owe nigdy nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu zranienia!!! (Słownik apologetyczny..., t. II, s. 305 – 316.).
Opisane powyżej zdarzenia, jako dziejące się niezbyt dawno, i to w obecności tysięcy świadków, nie dadzą się skwitować pogardliwym wzruszeniem ramion i ''naukowym'' stwierdzeniem: zabobon.
=====================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Przypadek lewitacji u opętanej Hiszpanki. Dobrowolna zgoda na opętanie. Opętanie w Loudun.=============================
Andrzej Sarwa
Przypadek Marii Cecylii Pistorini
Dawniejsza literatura dotycząca tak opętań, jak i czarownictwa nader często zamieszcza opisy unoszenia się ludzi w powietrzu.
Na polecenie cesarzowej austriackiej Marii Teresy (1717 - 1780) opat Oswald Laschert szczegółowo przebadał przypadek opętania niejakiej Marii Cecylii Pistorini, jednej z mniszek klasztoru kierowanego przez ksienię Renatę Seanger, oskarżoną o uprawianie czarnej magii i rzucanie uroków na podległe sobie zakonnice.
Według świadectwa uczonego opata Maria Cecylia wielokrotnie, kilkadziesiąt, do stu razy na dzień, była gwałtownie unoszona w powietrze, a potem z ogromna siłą ciskana o posadzkę, co jednak nie powodowało obrażeń zagrażających jej życiu. Poddana zabiegom egzorcyzmowania, również została - wraz z krzesłem - uniesiona do góry.
W czasie masowych opętań, jakie miały miejsce w XVII wieku w Loudun i Marsylii, prócz objawów katalepsji, znieczulenia ciała na ból, ujawniania się dodatkowych osobowości, telepatii i jasnowidzenia, obserwowane były również - u niektórych z opętanych niewiast - również i zdolności lewitacyjne. (Ignacy Matuszewski, Czarnoksięstwo..., s. 86 i n.).
Przypadek lewitacji u opętanej Hiszpanki
W hiszpańskim dziele ''Historia del Emperados Carlos V'' wydanym w roku 1507, znajduje się opis badania inkwizytorskiego kobiety podejrzanej o zawarcie paktu z diabłem. Przesłuchujący ją biskup Pampeluny Prudencio de Sandoval, powodowany ciekawością, zażyczył sobie, aby owa niewiasta pokazała mu swoje nienaturalne umiejętności. I wówczas ona, wydostawszy się przez okno, poczęła schodzić po murze głową w dół, a później swobodnie uniosła się w powietrzu.
Jeśliby ktoś mniemał, że tego rodzaju opisy pochodzą jedynie z protokołów inkwizytorskich przesłuchań prowadzonych przez duchownych rzymskokatolickich, jest w błędzie. Napotyka się je bowiem zdecydowanie częściej w dokumentach protestanckich.
W jednym z nich, pochodzącym z siedemnastego wieku, występuje, pod datą 1620, informacja na temat opętanej Anny Fleischer, która zachowując się bardzo nienaturalnie, kręcąc się, rzucając, wijąc jak robak, wstrząsana konwulsjami, na koniec całkowicie oderwała się od ziemi i zawisła w powietrzu. Świadkami tego zdarzenia były osoby raczej wiarygodne, a mianowicie dwaj diakoni protestanccy Kacper Dachsel i Tobiasz Walpurger. (Tamże, s. 88.).
Demon imieniem Gabbage
Pewien mężczyzna, po dość długim okresie utraty przytomności najpierw usłyszał męski głos, który oświadczył, że należy do istoty imieniem Gabbage, po jakimś czasie zaś ujrzał swego rozmówcę, który - jako żywo - przypominał diabła z podań ludowych. Miał bowiem wygląd niespełna czterdziestoletniego osobnika, był silnie zbudowany, o gęstym czarnym zaroście, takiejż czuprynie i brwiach, pałających ciemnych oczach. Ukazywał się zawsze w stroju myśliwego. W czasie rozmów, jakie prowadził z bohaterem niniejszej opowiastki, ustawicznie namawiał go do działań destrukcyjnych (kazał mu niszczyć rozmaite wartościowe przedmioty i targnąć się na własne życie). Osobnik ów posłuchał w końcu owych podszeptów i popełnił samobójstwo rzucając się z trzeciego piętra na bruk. (Tamże, s. 158.).
Opętanie w klasztorze urszulanek
W roku 1610 miało miejsce masowe opętanie w klasztorze żeńskim św. Urszuli w Marsylii. Pierwsze oznaki posesji diabelskiej wykazała nowicjuszka Magdalena de la Palud, po niej zaś inne.
Magdalena, poddana indagacji ze strony inkwizytorów, wyznała, że wszystko to sprawił niejaki ks. Ludwik Gaufridi, proboszcz miejscowy, który gdy dzieckiem jeszcze była, wprowadził ją do kręgu osób oddających cześć szatanowi na miejscu ustronnym. Od tamtej pory wiele razy uczestniczyła w sabacie, podczas którego oddawała się wyuzdanym orgiom seksualnym, bluźniła Bogu i Kościołowi. Jednocześnie przez cały ten czas była kochanką Gaufridiego.
Ten, pojmany i stawiony na przesłuchanie, przyznał się co prawda do tego, że współżył seksualnie z młodą zakonnicą, ale kategorycznie wyparł się przypisywanych praktyk satanistycznych. Dopiero później zmienił zdanie i przyznał się do wszystkiego, co mu zarzucała kochanka. Oddany władzy świeckiej, wyrokiem sądu spłonął na stosie.
W trakcie badań okazało się, że Magdalena de la Palud wykazuje nienormalne właściwości. Między innymi ustalono, że biegle włada łaciną, czyli językiem, którego nigdy się nie uczyła. Ponieważ sama się oskarżała przed inkwizytorami, zachowano ją przy życiu, uprzednio poddano egzorcyzmom, które przyniosły pożądany skutek.
Dobrowolna zgoda na opętanie
Kolejny przykład dotyczy Szwajcarki (nb. żyjącej współcześnie) niejakiej R.B., która została opętana w wieku 15 lat przez cztery demony. Opętanie owo nie było spowodowane niemoralnym życiem dziewczyny, bo takiego nigdy nie prowadziła, żyjąc w zgodzie z prawem Bożym, lecz zostało jej zaproponowane (jeśli można użyć tego dość niefortunnego określenia), jako zadośćuczynienie za grzechy świata i w celu ostrzeżenia ludzkości przed grożącą jej straszliwą karą, jeśli się nie opamięta i nie nawróci.
Ponieważ R.B. zgodziła się przyjąć cierpienie, które dotknęło ją w ukrytej formie, w żaden sposób się nie uzewnętrzniając, opętanie stało się faktem.
Po upływie wielu lat, przeżywając nieopisany wprost koszmar i po wędrówkach od lekarza do lekarza, po gruntownych wielokrotnych badaniach psychiatrycznych, które wykazały, iż jest zupełnie normalna, trafiła wreszcie w ręce egzorcystów. Ci, niestety, mimo wielu wysiłków, nie umieli jej okazać pomocy. Udało się im jednak zmusić demony do ujawnienia i do mówienia, choć czyniły to bardzo niechętnie i pod silnym przymusem.
Ponieważ nie miejsce tutaj na szczegółowe rozpisywanie się na temat ostrzeżenia, jakie Pan Bóg i Matka Boża zsyłają za pośrednictwem duchów nieczystych (może to zabrzmieć dziwnie, ale skoro ludzie odrzucają jakże liczne objawienia Boskie oraz nadzwyczaj jasne i czytelne znaki czasów, nadeszła pora, by nawet piekło zmusić do świadczenia o prawdzie), nie będę tutaj rozwodził się nad treścią przekazów zasłyszanych od demonów.
Opętana na specjalne życzenie spisała swój życiorys, w którym zawarła opisy udręk spowodowanych faktem zniewolenia przez złe moce.
Zarówno z jej słów, jak i z zeznań świadków wynika, że za dnia nie odczuwa poważniejszych dolegliwości (spełnia obowiązku żony i matki), straszne są natomiast dla niej noce, podczas których przeżywa niewyobrażalne wprost katusze psychiczne. (Piekło wypluwa prawdę [w:] Ks. L.G. de Ségur: Piekło....., s. 136 – 137.).
Opętanie Annelise Michel
Wydaje się, że na uwagę zasługuje również przypadek opętania niemieckiej studentki pedagogiki, pochodzącej z Klengenbergu, niejakiej Annelise Michel. Ten przypadek opętania tym znów różnił się od licznych uprzednio wymienionych, że było to świadomie przyjęte cierpienie, jako wynagrodzenie za grzechy świata. Nie mogły zatem egzorcyzmy odprawiane nad ową dziewczyną przynieść oczekiwanego rezultatu. Annelise Michel wycierpiała bardzo wiele i męczyła się strasznie, ponieważ do zgonu doszło na skutek nie przyjmowania przez nią pokarmów i napojów, mimo strasznego głodu i pragnienia. Ta głośna niezbyt dawno sprawa, która miała miejsce w roku 1976, rozeszła się szerokim echem po całym świecie. ''Postępowe'' media o spowodowanie śmierci opętanej oskarżały duchownych egzorcystów, jednocześnie ośmieszając całą sprawę i domagając się sądownego ukarania kapłanów, którzy ''hołdując średniowiecznemu zabobonowi'' doprowadzili - rzekomo - do tak strasznej tragedii: śmierci dziewczyny. Jakoś jednak nikt nie wspomniał, że i ''naukowa'' terapia nie przyniosła żadnego, nawet minimalnego pozytywnego rezultatu, i że wcale w tym wypadku nie chodziło o schorzenie psychiczne, a o jakąś bliżej nie określoną (dla ''naukowców'') dolegliwość, co do której medycyna była bezsilna, nie tylko nie umiejąc jej leczyć, ale nawet i nazwać!
Opętanie w Loudun
W roku 1626 założono w Loudun klasztor Urszulanek. Zakonnice w większości odznaczały się wysokimi przymiotami i na ogół pochodziły z dobrych domów, i zgodnie ze swym powołaniem zajmowały się wychowaniem dziewcząt.
Pierwszym spowiednikiem urszulanek był przeor O. Moussant. W niedługi czas po jego śmierci poczęły się dziać w budynku klasztornym rzeczy co najmniej dziwne. Dawało się zupełnie wyraźnie słyszeć w nocy hałasy, a wiele spośród zakonnic uległo dziwnym objawom przypominającym opętanie. Samej matce przełożonej ukazywały się widma, przypominające bądź to zmarłego spowiednika, bądź też jakowąś inną osobę duchowną.
Ponieważ owe dziwne zjawiska trwały bez ustanku, zakonnice poinformowały o wszystkim nowego spowiednika, ks. Jana Mignon, kanonika z kościoła św. Krzyża w Loudun, pomijając głównego bohatera dramatu ks. Urbana Grandier. Powód pominięcie Grandiera nie jest znany, wydaje się jednak prawdopodobnym, że urszulanki nie zaproponowały mu stanowiska swego spowiednika, z powodu faktu złej opinii, jaką ów duchowny miał. Zamieszany był nawet w procesy sądowe, a w końcu ukarany przez miejscowego biskupa za złe prowadzenie się. Ale Grandier nic sobie z tego nie robił, apelował do wyższych instancji, przez które został od kary uwolniony.
Tymczasem zjawiska natury szatańskiej w klasztorze urszulanek nie ustawały. Widząc to ks. Mignon poprosił o radę i wsparcie ks. Piotra Barré, proboszcza kościoła św. Jakuba i kanonika de Saint Meme. Owi duchowni, w towarzystwie jeszcze dwu karmelitów sporządzili szczegółowy protokół, dotyczący niezwykłych zjawisk, który zaopatrzyli własnymi podpisami.
Niebawem zjawiska przybrały wyraźniejszy charakter, wiele zakonnic i sama przełożona podlegały dziwnym konwulsjom, a ich czynności i rozmowy w czasie ataków zupełnie były niezgodne z zachowaniem jakie przystoi mniszkom.
Wówczas księża Mignon i Barré, mając na to zgodę biskupa z Poitiers, odprawili nad opętanymi zakonnicami egzorcyzmy. Było to latem 1613 roku. W październiku - wobec bezskuteczności tamtych egzorcyzmów - odprawiono nowe, tym razem w obecności władz świeckich.
Opętane zakonnice badano, zadając im pytania po łacinie, czyli w języku, którego się uczyły, a demony odpowiadały, że przyczyną opętania jest ks. kanonik Urban Grandier, proboszcz u św. Piotra. Można sobie wyobrazić jakie wrażenie na świadkach wywołało takie oświadczenie. W tym miejscu - co istotne - należy zaznaczyć, że egzorcyzmy odbywały się zawsze w obecności świadków.
Pod koniec listopada ksiądz Barré uznał za stosowne, aby biskup Poitiers dodał mu dwóch nowych świadków do obrzędu egzorcyzmów. I rzeczywiście dodano mu dziekanów kapituły Champiny i Thouars. Z kolei podejrzany o spowodowanie opętanie ks. Urban Grandier ze swej strony wniósł prośbę do arcybiskupa Bordeaux, który przeznaczył na egzorcystów ks. Barré, O. Escaye, jezuitę z Poitiers, i O. Gau, oratorianina z Tours, dał im szczegółową instrukcję i rozkazał oddalić wszystkich innych świadków, oprócz mera miasta Loudun, prezesa sądów kryminalnych i przełożonego opactwa Saint Jouin.
Pech chciał, że w tym samym czasie - w zupełnie innej sprawie - w Loudun znajdował się delegat królewski, którego kuzynka była przełożoną owego klasztoru urszulanek. Była to panna Belsiel, w zakonie nosząca imię (rozsławione w negatywny sposób przez literaturę i film) Matki Joanny od Aniołów.
Delegat królewski dowiedziawszy się o wszystkim, co się u urszulanek dzieje, pojechał czym prędzej do Paryża, zdał sprawę królowi Ludwikowi XIII i kardynałowi Richelieu, po czym, dnia 30 listopada 1633 roku przybył do Loudun z komisją królewską, która miała zbadać całą sprawę.
Komisja swoją pracę zaczęła od aresztowania ks. Urbana Grandier i dokładnej rewizji w jego domu. Nie znaleziono niczego kompromitującego, poza odręcznym pismem księdza wymierzonym przeciwko celibatowi duchowieństwa. Pismo owo miało uspokoić sumienie pewnej dziewczyny, która dała się uwieść temu występnemu kapłanowi.
Niemniej był to kamyczek, który pociągnął za sobą lawinę. Przeciw Ks. kan. Urbanowi Grandier komisja królewska wytoczyła formalny proces kryminalny i powołała licznych świadków, którzy zeznawali przeciw niemu. Badanie świadków wykazało u ks. Grandier wiele wykroczeń przeciw moralności, a jedna z zeznających kobiet, niejaka Elżbieta Blanchard zeznała, iż oskarżony proponował jej, że ją uczyni czarownicą.
W tym samym czasie w klasztorze urszulanek, gdzie objawy opętania nie zanikły, zarządzono nowe egzorcyzmy. Brali w nich udział m. in. O. Laktancjusz, reformat, O. Tranquille, kapucyn i O. Józef, kapucyn.
Proces przeciwko ks. Grandier, oskarżonemu o spowodowanie opętania zakonnic, i egzorcyzmy odprawiane nad nimi, trwały siedem miesięcy, po czym akta procesu przewieziono do Paryża, gdzie po ich dokładnym zbadaniu uznano, że Grandier jest winny i 3 lipca 1634 roku ustanowiono specjalną komisję złożoną z 14 urzędników duchownych i świeckich, dla wydania ostatecznego wyroku. Dnia 18 sierpnia komisja owa uznała ks. kanonika Urbana Grandier winnym magii, czarnoksięstwa, spowodowania opętania i skazała go na śmierć.
Grandier tego samego dnia został stracony.
Mimo to, objawy opętania nie ustawały. Udzielały się nawet wielu świeckim kobietom w Loudun i jego okolicach, a także w Chinon. Również opętani zostali niektórzy spośród egzorcystów. Przytrafiło się to między innymi O. Laktancjuszowi, który zmarł 18 września 1634, O. Tranquille, który żył jeszcze kilka lat, mianowicie do roku 1638 i O. Surin, który zastępował O. Laktanciusza po jego śmierci. O. Surin pozostawił nam szczegółowy opis swego stanu i wiele spostrzeżeń o wypadkach opętania, zaszłych po śmierci księdza Grandier.
O. Surin przybył do Loudun dopiero w cztery miesiące po wyroku na księdza Grandier, uwolnił on w części matkę Joannę od Aniołów spod władzy demonów i został odwołany, a zastąpiony przez O. Recés, również jezuitę. W czasie od śmierci ks. Grandier do roku 1639 i 1640, kiedy opętania ustały i wieści o nich znacznie ucichły, mamy do zaznaczenia niektóre wizyty znakomitych osób, świadczących za rzeczywistością opętania. Oprócz kilku biskupów był tam rodzony brat królewski i dał świadectwo autentyczne, własną ręką podpisane dnia 11 maja, na rzecz prawdziwości opętania, na podstawie dokonanych prób z opętanymi, które sam sprawdzał. Nie możemy też pominąć świadectwa lorda Montagu i pana de Quériolet, którzy tak byli wstrząśnięci tym, co widzieli, iż nie tylko opętanie uznali za absolutnie prawdziwe, ale - ponadto - stało się to okazją do głośnego i niespodziewanego nawrócenia wspomnianego lorda.
Opętanie w Loudun przez licznych pisarzy o ''krytycznym i postępowym'' nastawieniu uznane zostało, bez gruntownego zbadania, za fałszerstwo z premedytacją przygotowane i przeprowadzone przez księży i zakonnice.
Tymczasem bezstronne badanie dowiodło, iż w opętaniu w Loudun dało się zauważyć wszystkie cechy prawdziwego opętania. I tak: na ręce Matki Joanny od Aniołów pokazywały się napisy o nadnaturalnym pochodzeniu, zakonnice nie znające łaciny, odpowiadały po łacinie na po łacinie zadawane im pytania, wyjawiały ukryte tajemnice i widziały na odległość. (Słownik apologetyczny wiary katolickiej, podług d-ra Jana Jauge'a oprac. i wydany przez X. Wł. Szcześniaka i grono współpracowników, Warszawa 1894, s. 505 – 514.).
=========================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
O sławnym magu niemieckim, Johannes Faust. Opętani i nękani.
Andrzej Sarwa
Sądzę, że każdy z Czytelników słyszał o sławnym magu niemieckim, żyjącym na przełomie XV i XVI stulecia, niejakim doktorze Johannesie Fauście. Chociaż niektórzy uważają, że to postać mityczna, szczegółowe badania przeprowadzone przez historyków oraz badaczy zjawisk okultystycznych udowodniły, że to na pewno postać autentyczna, działająca przed wiekami na terenie Niemiec.
Mimo iż literatura nie informuje, że Faust był opętany, analiza opowieści o życiu niemieckiego alchemika i czarnoksiężnika zdaje się bezsprzecznie wskazywać na fakt, że jego ciałem zawładnął demon.
Wszystko zaczęło się w chwili, gdy Johannes Faust zaprzestawszy studiów teologicznych, całym sobą oddał się badaniom rzeczywistości piekielnej. Z wielką energią zajął się krystalomancją (czyli wróżeniem przy pomocy wpatrywania się w kryształową kulę, zwierciadło, albo powierzchnię wody lub jakąkolwiek inną, błyszczącą powierzchnię) oraz wywoływanie demonów.
Po dość długim i uporczywym ćwiczeniu się w tej sztuce, przyszły oznaki pierwszych sukcesów - Faust jął widywać sylwetki ludzkie i latające światełka, oraz słyszeć głosy dochodzące skądś z bliżej nieokreślonej przestrzeni, z których jedne były cichsze, inne głośniejsze. Ucieszyło go to niezmiernie i teraz był już pewny, iż uda mu się przymusić piekło do posłuszeństwa.
Zachęcony pozytywnymi osiągnięciami swych praktyk, uczony doktor nie zamierzał bynajmniej poprzestać na tym. Zgodnie z posiadaną wiedzą czarnoksięską udał się teraz do lasu i tam przestrzegając rytuału i ceremoniału magicznego jął przywoływać do siebie demona.
Przez dłuższy czas nic się nie działo, aż raptem śród drzew rozległ się hałas potężny, a zaraz po nim pojawiło - przez mgnienie oka zaledwie - widmo jakiejś zwierzokształtnej postaci. Wreszcie skądś z góry spadła ognista kula, z której wydobył się płomień. Ten początkowo rozdzielił się na kilka smug, a później sformował w ludzką szkaradną postać, z grubsza przypominającą swym wyglądem mnicha. Demon w rozmowie z czarnoksiężnikiem podał swe imię Mefistofeles, a później, przymuszony [??] zaklęciami, obiecał pokazywać się odtąd w mieszkaniu Fausta i służyć mu.
Dzięki Mefistofelesowi zyskał on nie tylko zdolność przepowiadania przyszłości i jasnowidzenia, ale również moc oddziaływania na innych ludzi, a konkretnie paraliżowanie ich własnej woli i poddawanie woli swojej. Dalej - powodowanie przedziwnych wizualnych zjawisk - miraży (na przykład na oczach nader licznie zgromadzonych świadków wyczarował iluzję zamku, lub formował zastępy widmowych rycerzy), dokonywanie tzw. aportów, czyli materializowania nie znajdujących się wcześniej w danym pomieszczeniu przedmiotów (za pośrednictwem demona Mefistofelesa otrzymywał w ten sposób nie tylko wykwintne jadło i napitek, ale również kosztowności, co pozwalało na prowadzenie beztroskiego i niezależnego trybu życia).
Oprócz demona wymienianego już z imienia, a posłusznego rozkazom czarnoksiężnika, miewał on również wizje i innych duchów nieczystych, nieraz w znacznej liczbie. Ich materializacjom towarzyszyło zawsze tak dotkliwe uczucie zimna, iż doktorowi zdawało się , iż zamarznie. Johannes Faust, jak przystało na potężnego maga, posiadł był również i sztukę lewitacji.
Dzięki obcowaniu z demonami nie narzekał na brak środków do utrzymania, ba! powodziło mu się bardzo dobrze. Cieszył się tedy dobrym humorem, bo i zdrowie również mu dopisywało. Często, a nawet bardzo często upijał się i z prawdziwą lubością oddawał najmilszemu swemu zajęciu - wyrafinowanej rozpuście.
Atoli wszystko to do czasu. Nadszedł bowiem taki moment, że zły duch przestał być dla Fausta łaskawy, a jął go dręczyć na najrozmaitsze sposoby. Wpadł tedy doktor Johannes w przygnębienie i rozpacz, stając się nadzwyczaj rozdrażnionym. Często płakał, ubolewając nad swoim losem, od którego już nie widział ucieczki.
Wreszcie doszło do tego, że diabeł jął potwornie wstrząsać jego ciałem. Cierpiał na okrutne konwulsje, które w końcu stały się przyczyną śmierci. Demon rzucając nim po całym pomieszczeniu, obijając ciało o podłogę i ściany, w końcu zatłukł go na śmierć. (Ignacy Matuszewki, Czarnoksięstwo imedyumizm, Warszawa 1896 s. 167–192.).
Opętany ksiądz czeski
Jak podają dawne kroniki, za pontyfikatu papieża Piusa II (1458 - 1464), miało miejsce takie oto zdarzenie:
Pewien kapłan, Czech z pochodzenia, został opętany przez ducha nieczystego. Ponieważ ani modły, ani egzorcyzmy odprawiane nad nim w ojczystym kraju nie przyniosły pożądanego rezultatu, zrozpaczony ojciec owego księdza udał się z nim do Rzymu, z nadzieją w sercu, że jego dziecko zostanie uwolnione od demona.
Opętany ów na ogół zachowywał się zupełnie normalnie, od czasu do czasu tylko wpadał w szał. Odczuwał także niewypowiedziany wstręt do rzeczy świętych. Nie mógł odprawiać mszy, ani nawet przekroczyć progu kościoła.
Władza duchowna przekonawszy się o rzeczywistym opętaniu owego kapłana, zaleciła by prowadzać go do miejsc szczególnie uświęconych, gdzie odprawiano nad nim egzorcyzmy. Skoro się one rozpoczynały, demon obsiedlający jego ciało miotał nim, przeklinał i bluźnił.
Wreszcie przywiązano go do słupa kamiennego, przy którym - jak głosiła tradycja - ubiczowano Pana Jezusa. Wówczas szał opętanego rozgorzał w dwójnasób i kąsając zębami kamień, pokrwawionymi ustami, przerażającym głosem wył:
- Tu stał! Tu stał! - mając na myśli Jezusa.
Później jął przemawiać po włosku, chociaż – jako Czech, który nigdy się owej mowy nie uczył - zupełnie nie znał tego języka. Na koniec demon, zamieszkujący to nieszczęsne ciało, na naleganie egzorcystów stanowczo oświadczył, iż nie uwolni opętanego.
Dopiero pewien biskup grecki, który przed Turkami uciekł z Konstantynopola do Rzymu, pożałował nieszczęśnika, jął na jego intencję pościć o chlebie i wodzie, oddając się też wielogodzinnym modlitwom, jednocześnie przez wiele dni odprawiając egzorcyzmy nad opętanym, aż w końcu go wyzwolił, tak - że uszczęśliwiony i zdrowy - mógł wrócić wraz z ojcem w rodzinne strony.
O pewnej kobiecie dręczonej przez diabła
Też same piętnastowieczne kroniki wspominają o pewnej kobiecie, która doznała napaści ze strony demona, który przez pół roku przyprawiał ją o potworne, wręcz nie do zniesienia bóle.
Chociaż miała ona świadomość - bo złe moce jej to ujawniały, że one są przyczyną dolegliwości - pochodzenia owych cierpień, i mówiła o tym zarówno własnemu mężowi, jak i miejscowemu proboszczowi, spotkała się z ich strony jedynie z drwiną i twierdzeniem, że jest chora z urojenia.
Dopiero gdy na oczach świadków zwymiotowała ciernie, kawałki kości, drewna i fragmenty okrytych ostrymi kolcami gałązek dzikiej róży, uwierzono iż jej cierpienia nie pochodziły z wybujałej fantazji, a ich pochodzenie nie mogło mieć naturalnej przyczyny.
Jednym ze znaków opętania może być właśnie wydalanie z organizmu osoby podległej demonowi takich dziwnych przedmiotów, na co bywają niepodważalne dowody i wiarygodni świadkowie.
Opętanie ośmioletniej dziewczynki
W mieście Sienie, w Italii, mieszkał człowiek pewien, Michał Noualdy, mający żonę i dwie córki. Był on uczony i pobożny. Skoro osiągnął dojrzałe lata, za zgodą małżonki postanowił oddać dzieci do klasztoru św. Jana, a sam poświęcić się na wyłączną służbę Bogu, zajmując się doczesnymi potrzebami wzmiankowanego klasztoru, mieszkając nieopodal niego.
Z dopustu Bożego, którego przyczyny zakryte były przed ludźmi, stało się, że jedna z córek owego pobożnego człowieka, licząca zaledwie osiem lat, została opętana przez ducha nieczystego, który jej ciało srodze dręczył. Zakonnice wystraszone, zażądały, iżby ojciec opętaną córkę od nich zabrał, co też się i stało.
Przy badaniu przez egzorcystów demon przemawiał przez usta dziewczynki po łacinie, wdając się w uczone dysputy z teologami, zajmując się kwestiami trudnymi i bardzo głębokimi.
Ponadto publicznie odkrywał trzymane w tajemnicy grzechy i występki tych, którzy się do owego nieszczęśliwego dziecka zbliżali.
Smucili się i frasowali niepomiernie rodzice, nie widząc sposobu - bo egzorcyzm zawodził - uleczenia swego dziecka. Prowadzili ją do rozmaitych relikwii, aby przez ich moc i zasługi owo diabelstwo mogło być wypędzone. Niestety - nigdy nie bywali wysłuchani - bo, jak można domniemywać, ani grzech owego dziecka, ani grzechy jego rodziców, ale jakieś tajemne zamysły i dopust Boży sprawiły, iż doszło do tegoż opętania. Po to zapewne, aby nawrócić grzeszników, ukazując im na przykładzie, iż oprócz znanej, materialnej rzeczywistości, istnieje również inna, mogąca się niekiedy manifestować w naszym wymiarze.
Słuchając rad życzliwych ludzi, rodzice nieszczęśliwego dziecka zwrócili się o pomoc do św. Katarzyny Sieneńskiej, lecz ta kategorycznie odmówiła mieszania się do owej sprawy.
Dopiero przymuszona świętym posłuszeństwem przez swego spowiednika, zgodziła się przetrzymać opętane dziecka w swojej celi. Całą noc spędziła na modlitwie, i dopiero to dało pożądany skutek. Skoro noc się zbliżała, ku końcowi, demon opuścił młode ciałko.
Lecz to jeszcze nie koniec naszej opowieści.
Po kilku dniach duch nieczysty ponownie wszedł w ciało owej dziewczynki. Zatem znów św. Katarzyna Sieneńska przez całą noc w obecności nieszczęśliwego dziecka modliła się w swojej celi. Wszakże duch nieczysty był krnąbrny i nie chciał ustąpić, odgrażając się nawet:
- Jeśli wyjdę z tego dziecka, wejdę w twoje ciało! Zaniechaj więc tego, co robisz!
A na to święta mu odpowiedziała:
- Sam z siebie nic uczynić nie możesz. Lecz jeśli taka jest wola Boża, pokornie się jej podporządkuję.
Demon pokonany pokorą świętej i jej całkowitemu zaufaniu Jezusowi, upokorzony, na koniec poddał się i opuścił dziecko, by już nigdy go nie opętać. (Żywot przedziwny..., Kraków 1609, s. 354 – 364.).
O opętanej dwórce
Święta Katarzyna Sieneńska pewnego razu odwiedziła zaprzyjaźnionych ze sobą ludzi, którzy mieszkali w bogatym pałacu. Jedna z dwórek pani domu była opętana przez ducha nieczystego.
Ucieszyli się gospodarze - wiedząc już, że czarty przed św. Katarzyną uciekają - iż zostali nawiedzeni przez też pobożną niewiastę. Poprosili ją zatem co rychlej, aby wyzwoliła nieszczęsną opętaną z mocy ducha ciemności.
Ponieważ Katarzyna akurat nie miała czasu, musiała bowiem odwiedzić - w ważnej i nie cierpiącej zwłoki sprawie - jeszcze jeden dom w tym mieście, widząc, iż w pałacu przebywa znany z pokory i nabożeństwa mnich, nakazała przyprowadzić opętaną. A gdy ją przywiedziono, nakazała jej uklęknąć przed mnichem i ułożywszy głowę na jego kolanach trwać tak bez ruchu aż do jej powrotu z owego drugiego domu, o którym wcześniej wspomnieliśmy.
Zły duch zaklęty w imię Jezusa, związany wolą świętej panny, musiał być posłuszny rozkazowi.
Cały czas jednak poprzez usta opętanej złorzeczył, bluźnił i przeklinał, jednocześnie informując, gdzie się Katarzyna w danej chwili znajduje. Na koniec krzyknął:
- Oto wchodzi w drzwi domu tego!
I rzeczywiście, Katarzyna weszła do pałacu, a znalazłszy się w komnacie, w której przebywała opętana usłyszała jęki i zawodzenia demona:
- Ach! Czemuż mnie zatrzymujesz?! Czemu mnie dręczysz?!
Św. Katarzyna zaś na to:
- Wstań nędzniku, wyjdź z dziewczyny, opuść to stworzenie Pana Jezusowe, i więcej w nią nie wchodź.
Na owe słowa diabeł opuścił ciało opętanej, a ta została na trwałe uleczona. (Tamże, s. 364 – 368.).
Epidemie opętań
W dawnych wiekach, kiedy mniej sceptycznie podchodzono do zjawisk nadprzyrodzonych, nierzadko obserwowano i opisywano nie tylko opętanie pojedynczych osób, ale całych - mniejszych, bądź większych - społeczności.
I tak na przykład w 1487 roku miała miejsce prawdziwa ''epidemia'' opętań, która ogarnęła wiele miast niemieckich i niderlandzkich. Jednym z najbardziej odrażających jej objawów były mnożące się przypadki kanibalizmu, głównie pożerania niemowląt. Za popełnienie tej zbrodni, na śmierć skazano blisko pięćdziesiąt osób.
Ojciec Pio i opętana
W maju 1922 roku, któregoś niedzielnego popołudnia, przyprowadzono do Ojca Pio osobę podejrzaną o to, iż jest opętana przez demona. Ta - na widok zakonnika - poczęła ordynarnie przeklinać i bluźnić, wyjąc i rycząc donośnie. Egzorcysta, nie zwracając na owo najmniejszej uwagi, natychmiast przystąpił do odprawiania obrzędu. Nie trwał on nazbyt długo, gdy opętana wydawszy z siebie jeszcze donioślejszy, od uprzednio wydawanych, ryk, uniosła się około 1 metra nad ziemię, a potem opadła z powrotem na dół, już bez oznak opętania przez ducha nieczystego.
====================================
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Ponieważ na wyjazd króla Henryka do Polski trzeba było poczekać jeszcze parę tygodni, bo niezwykle starannie przygotowywano się do tej podróży, młody pan Jakub Białecki, poza skromnymi obowiązkami, które mu wyznaczono, czasu wolnego miał co niemiara. Nie nudził się jednak bynajmniej, albowiem zwiedzał Paryż, który wzbudzał w nim nieco mieszane uczucia. Z jednej strony znaczne miasto tętniące życiem, jakiego jeszcze ani razu nie widział, bo poza Sandomierz zwykle się dalej nie wypuszczał, przyprawiało o zawrót głowy, z drugiej wszystko tu było inne i obce. Tęsknił więc za czymś swojskim, za czymś, co by mu przypomniało ojczyznę, ale kościoły, domostwa, ludzie, a nawet kramy przekupek były odmienne od tych, które znał z Polski. Ba! Nawet i sprzedajne dziewki uliczne były inne!
Któregoś jednak dnia zabłąkał się nad Sekwanę i natknął tam na okraweczek zapuszczonej łąki, gdzie po przejściu kilku kroków owionął go słodkawockliwy, z wyraźnym miodowym akcentem, jakby lekko lepki, pozostawiający jednak chropawy posmak, zapach żółtych kwiatów kozibrodu.
Przymknął oczy i wyobraził sobie gęstą murawę nieopodal rodzinnego dworu bogato poprzetykaną tym złocistym kwieciem, a później jeden z jego ulubionych sandomierskich parowów, gdzie w słoneczne i ciepłe letnie przedpołudnia pachniało tak samo, jak tutaj. Nie dane mu jednak było długo się delektować tymi wyobrażeniami. Szybko wrócił do rzeczywistości, kiedy posłyszał za plecami energiczne męskie kroki i pytanie, najwyraźniej skierowane do niego:
– Monsieur le Chevalier! Czy aby pan nie pobłądził, panie polski rycerzu?
Jakub przystanął i, obejrzawszy się, ujrzał francuskiego szlachcica w stroju gwardzisty królewskiego, na oko swojego rówieśnika, który prawą ręką dwornie uchylał kapelusza, lewą zaś wspierał na rękojeści szpady.
Zapytany odkłonił się grzecznie i odparł:
– Ano cóż, monsieur, z braku przewodnika błąkam się bez celu i planu. A może wręcz i bez sensu trochę. Zwiedziłem najważniejsze miejsca waszej stolicy, chociaż bynajmniej pewnie nie wszystkie, bo niewiele wiem o Paryżu.
– A czy w Luwrze pan byłeś? – zapytał Francuz.
– Ba! A niby jak? Czyż można tak komu bądź i kiedy bądź wchodzić do siedziby monarchy?
– A pan by chciał, panie kawalerze?
– A czy to możliwe?
– I owszem!
– Więc?
– Zawracaj zatem i chodźmy, monsieur! Pełnię dziś wartę w pałacu, więc ci to ułatwię.
– A nie obawiasz się, panie, że mogę być kimś, kto mógłby zagrozić bezpieczeństwu króla?
– Przecie należysz do oficjalnej polskiej delegacji, zatem musisz być osobą najwyższego zaufania. A poza tym w swoim niezwykłym stroju nie skryjesz się pomiędzy innymi, zawsze będziesz się wyróżniał. A to udaremnia jakiekolwiek próby zamachu. A… poza tym... poza tym… prędzej król tobie zagrozi niż ty królowi…
– W istocie – uśmiechnął się Jakub. – Poprawnie pan rozumujesz, chociaż pewności jednak nigdy mieć nie można. Wybacz, monsieur, ale zdajesz mi się być dosyć lekkomyślny. Gdybym ja się znajdował na pańskim miejscu, na pewno bym nie zaryzykował.
Francuz wzruszył ramionami i podkręcił wąsa:
– Więc idziesz pan, czy nie? Bo jeśli nie, to niech każdy z nas rusza w swoją stronę!
– Oczywiście, że idę. Nie przegapię takiej okazji!
Ostatecznie więc zawrócili i poszli. Po niewielu minutach marszu dotarli do Ogrodów Tuileries, a potem skierowali się w stronę królewskiej siedziby, do której dostali się bocznym wejściem. Znalazłszy się w budynku, polski szlachcic wyczuł jakiś niemiły odór, jakby starego moczu. Jednakowoż uznał, że może węch mu płata figle, że może to tylko jakiś rodzaj stęchlizny, albo skądś od rzeki przygnało ten smród. Tak czy inaczej, nie pachniało tu ładnie, chociaż wnętrze robiło duże wrażenie.
– A teraz panie kawalerze, kiedyś już w środku, możesz się rozpatrzeć, jak we Francji mieszkają władcy.
– Władcy? I skądże ta liczba mnoga?
– Jakże skąd? No przecież król Francji Karol, król Polski Henryk, królowa-matka Katarzyna, królowa Nawarry Margot…
– Prawda, umknęło mi to z pamięci. Ale jakżeś to pan wymienił te imiona? Zdaje się, że niezgodnie z precedencją1?
– Panie, kpisz pan ze mnie? – gwardzista chwycił za rękojeść szpady.
– A skądże! Nie obznajmiony jeszcze jestem z dworską etykietą, z protokołem… Korzystam więc, gdzie i jak się da, żeby się czegoś nauczyć.
Francuz słysząc takie słowa, nic już nie powiedział, zresztą nie musiał, bo jego bezbrzeżnie zdumiona mina wszystko powiedziała za niego.
– Zatem, monsieur, czy mam rację? – Jakub nie ustępował.
Gwardzista, potrząsając głową z niejaką dezaprobatą, w końcu dość gwałtownie ujął Jakuba za łokieć i poprowadził schodami w stronę jednego z korytarzy, wiodących w głąb gmachu. Nie uszli daleko, kiedy Francuz skierował się w stronę wnęki w ścianie, w której ustawiony był marmurowy tors jakiegoś mędrca czy greckiego bożka.
– Wybacz, panie kawalerze – przeprosił towarzysza, po czym bezceremonialnie rozpiął spodnie i odwróciwszy się w stronę postumentu, na którym była umieszczona rzeźba, zaczął oddawać mocz.
Skończył, otrzepał się, głośno wypuścił gazy, zapiął spodnie, odwrócił się z uśmiechem do kompana i jakby nigdy nic rzucił:
– No! Teraz mi lżej!
Jakub stał ze szczętem skonfundowany, bo czegoś takiego w życiu by się nie spodziewał. Jednocześnie dotarło do niego, że to, co wyczuł zaraz po wejściu do budynku, to naprawdę był stary, wyschły i zatęchły mocz.
– I cóżeś pan zrobił?… – wydusił z siebie z Polak.
– No jakże co? Ulżyłem naturalnej potrzebie, przecież pan widział, monsieur.
– Potrzeba może i naturalna, lecz nie miejsce, by sobie ulżyć – żachnął się Białecki.
– Nie rozumiem?… – Francuz zrobił tak zdziwioną i zarazem zakłopotaną minę, iż widać było, że naprawdę nie wie, o co rozmówcy chodzi. – A w owej waszej Polsce gdzie potrzebujący może ulżyć pęcherzowi? Bo nie wyobrażam sobie…
– W wychodku, czyli locum secretum, monsieur, w wychodku! – Jakub nie pozwolił mu dokończyć zdania.
– A i cóż to takiego?
– Osobne pomieszczenie, skąd nieczystości odprowadzane są od razu poza mury zamkowe! Drzwi ma zawsze zawarte to i smrody po korytarzach i komnatach się nie rozchodzą!
– Dziwne… i po cóż to? Nie łatwiej tak jak u nas?
Jakub aż złapał się za głowę:
– Bo to i nieprzystojnie, nieobyczajnie, to raz i żeby nie śmierdziało, to dwa.
– Może i jest w tym jakaś szczypta racji… może… tylko czy, u licha, warto komplikować proste sprawy? Przecież służba posprząta. Ale zakończmy ten temat, bo nie ma w nim niczego interesującego. Teraz zaś, monsieur, zostawię cię samego. Po pałacu możesz chodzić do woli. Jeśli byś jednak zapragnął gdzieś zerknąć za zamknięte drzwi, radzę ostrożność, iżbyś sobie jakiejś biedy nie napytał.
– A gdy mnie ktoś zaczepi i zacznie dochodzić, jakem tu wszedł, to jak się mam tłumaczyć?
– Nijak. Skoroś tu jest, to widać ci wolno. Nikt o nic pytać cię nie będzie. Zapamiętaj tylko drogę, byś trafił prosto do wyjścia, a nie pogubił się i potem nie błąkał.
* * *
Wnętrza Luwru zrobiły na Jakubie ogromne wrażenie. Bogactwo, przepych, okazałość… Rozległe, wysokie, ciągnące się hen korytarze i komnaty o krzyżowych i kolebkowych sklepieniach, pokrytych stiukami, przepysznymi malowidłami i złoceniami. Ściany z rzędami okien i drzwi, których wnęki były równie bogato zdobione, co i sufity. Fryzy, gzymsy, belkowania, kolumny, palmety, pilastry, stiuki, medaliony, wspaniałe meble ze szlachetnych gatunków drewna zdobione markietażem2, inkrustowane, intarsjowane… Feeria barw, blask złota i srebra, macica perłowa, polerowane brązy, kość słoniowa, niezliczone obrazy i rzeźby, elegancja, wykwint i zbytek, ale zawsze pełen smaku… Przepych… przepych… przepych… Aż kręciło się w głowie…
Galerie i krużganki, tajemnicze schodki, zaciszne pokoiki i obszerne komnaty, tapety z bogato tłoczonych w fantazyjne wzory kolorowanych, złoconych i srebrzonych szlachetnych skór i tapiserie – arrasy ze scenami rodzajowymi i gobeliny zdobione werdiurami3. Boazerie, w które wkomponowano obrazy w pysznych, bogato zdobionych ramach, cudowne rzeźby poustawiane w niszach, a wszystko to jak z fantastycznego snu…
* * *
Jakub, zwiedzając pałac, dotarł na ostatek do pewnej niewielkiej, lecz przytulnej komnaty, mającej nie więcej niż dziesięć kroków na długość i jakieś osiem na szerokość. Posiadała ona tylko jedno wąskie okno, za to dwoje drzwi umieszczonych w naprzeciwległych ścianach. Jej wyjątkowo skromne umeblowanie składało się z filigranowego stolika, równie filigranowej ozdobnej hebanowej szafki inkrustowanej srebrem, w której zamku tkwił kluczyk, kilku krzeseł oraz obszernego wygodnego łoża, które zajmowało nieomal połowę powierzchni pomieszczenia. Było to dziwne, ponieważ pokój nie wyglądał na sypialnię.
Pan Białecki ruszył ode drzwi, przez które wszedł i skierował się ku drzwiom znajdującym się po przeciwnej stronie komnaty, po czym położył rękę na klamce. Nie zdążył jednak jej nacisnąć, bo czyjaś inna dłoń otwarła je z drugiej strony i teraz zaskoczony młodzieniec znalazł się twarzą w twarz z wytwornie ubranym mężczyzną, z kolczykiem w uchu, obficie skropionym pachnidłami, w którym rozpoznał… króla Henryka.
Obydwaj, zdezorientowani nieco, przez chwilę zamarli w bezruchu, po czym Jakub cofnął się gwałtownie, blednąc i czerwieniąc się na przemian, następnie zaś skłonił się przed przybyłym, najdworniej jak umiał.
Król był równie zaskoczony, nie spodziewał się bowiem w tym miejscu zacisznym i skrytym, położonym z dala od serca pałacu, spotkać jednego ze swoich przyszłych polskich poddanych.
Jakub przez parę chwil nie potrafił wydobyć z siebie głosu, dopiero po dłuższej chwili, kłaniając się po raz kolejny, wydusił tylko te kilka słów:
– Wasza Królewska Mość! Sire!…
Król, widząc zakłopotanie intruza, natychmiast odzyskał rezon i z uśmiechem, siląc się na polski, powiedział:
– Dządobrhy, Monsieur le Chevalier!
Młodzik odetchnął z ulgą i, jednocześnie zginając się w ukłonie, po francusku odpowiedział królowi:
– Sa Majesté! Najjaśniejszy Panie!
Henryk wszedł do komnaty, a zaraz za nim jakiś jeszcze szlachcic, w którym Jakub rozpoznał drugiego z braci – króla Francji Karola IX. Skłonił się więc ponownie, lecz tym razem całkiem stracił już i głos i odwagę. Stał więc w milczeniu niczym skamieniały, bo nie wiedział jak wybrnąć z niezwykle kłopotliwej sytuacji.
Tymczasem władcy rozsiedli się na krzesłach i przyglądali Polakowi, z jakimiś dziwnymi wyrazami twarzy, lubieżnymi półuśmieszkami na ustach, drapieżnymi błyskami w oczach, trochę z drwiną, trochę z szyderstwem, a trochę z dziwnym jakowymś podnieceniem.
W końcu Henryk powstał i wyciągnął rękę w kierunku szafki, której wcześniej, siedząc, dotykał ramieniem. Przekręcił klucz, otwarł drzwiczki i wydobył ze środka flaszę o dziwnym kształcie, napełnioną jakimś złocistym i jakby lekko opalizującym płynem. A może to szkło flaszy opalizowało? Postawił flaszę na stoliku i sięgnął ponownie w głąb kredensiku, wyciągając tym razem wysmukły kielich z weneckiego szkła na kręconej nóżce.
Odkorkował butelkę, a następnie napełnił kielich po wręby płynem, który zawierała. Później przesunął delikatnie naczynie w stronę Jakuba i przywołał go gestem.
– Wypij, monsieur. Za nasze zdrowie. I za zdrowie naszego brata.
– I cóż to jest, Najjaśniejszy Panie?
– Wino, panie kawalerze, wino, a cóż by innego?!
– Nie ma u nas zwyczaju, by samemu pić…
– Lecz nie jesteśmy u was, lecz na razie jeszcze u nas. Monarsze się nie odmawia. I zapewniamy cię, że takiego wina nigdy w życiu nie kosztowałeś. Być może będziesz je wspominał przez długie lata?
Chłopak nic już nie rzekł, tylko chwycił nóżkę kielicha w palce, z szacunkiem pochylił głowę, potem podniósł go niezbyt wysoko i dobitnie wypowiedział słowa toastu:
– Vivat dux Henricus! Vivat rex Carolus!4 Dziękuję za niebywały zaszczyt, jakiego dostąpiłem, ze strony Waszych Królewskich Mości.
Przyłożył brzeg naczynia do ust i upił ze dwa łyki, a wtedy zdało mu się, że to jakowaś ambrozja bogów olimpijskich, rozkoszny nektar nieznany, specjał nieziemski wlewa mu się do wnętrza, a stamtąd przenika do żył i napełnia całe ciało cudownym, mistycznym niemal, nasyceniem! Już się więc nie ociągał, wypił wino kilkoma długimi łykami, aż mrużąc oczy z zachwytu. Kiedy zaś spełnił toast, postawił kielich na brzegu stoliczka i czekał, co będzie dalej. Ale nic nie było, Henryk ponownie napełnił puchar po wręby i znów delikatnie przesunął go w stronę młodzieńca…
* * *
Jakub był odurzony i bezsilny. Nie był skrępowany, lecz nie mógł się poruszyć. Przed oczami przesuwały mu się jakieś twarze, jedne realne, inne jakby z miłych baśniowych majaków, a jeszcze inne niczym dręczące widma ze snów koszmarnych. Nie odczuwał jednak lęku. Był obojętny na wszystko, co się wokół niego działo, a nawet na to, co jego samego spotykało. Uzmysłowił sobie, że leży na obszernym łożu, które zajmowało większą część komnaty, a tuż nad swoją twarzą ujrzał twarz króla, a właściwie księcia, bo przecież nie był jeszcze koronowany, Henryka. Władca zbliżył swoje usta do ust młodzieńca i jął całować je namiętnie. Potem zaś zaczął go rozbierać, nieomal zdzierając z niego przyodziewek. Gdy był już nagi, odwrócił go na brzuch i zaczął gładzić, a potem lekko kąsać w zadek, tak jednak, żeby go nie pokaleczyć, szepcząc coś przy tym, ale, mimo iż słowa docierały do uszu Jakuba, nie rozumiał ich, rozróżniał co prawda poszczególne dźwięki i sylaby, sensu jednak nie chwytał, mimo iż były to słowa znajome. To przez tę pustkę w głowie… Zamiast myśli – martwota, niemoc, otępienie…
Nie protestował, bo było mu obojętne, co się z nim dzieje. W końcu poczuł jeszcze intensywniejszą woń perfum Henryka, a potem jego ciężar na sobie. Smukłe i delikatne palce zaczęły rozsuwać mu pośladki…
– Henryku! Nie! – jakiś ostry, podniesiony młody kobiecy głos rozległ się komnacie. – Henryku!!! Ani się waż!
Czyjeś ręce zacisnęły się na ramionach księcia i poczęły go ściągać z Jakuba.
Henryk dźwignął się na nogi, podciągnął spodnie i z wściekłością schwycił napastniczkę w żelazny uścisk, a potem z całych sił pchnął ją na ścianę.
– Ferme ta gueule! Casse-toi!5 – wrzasnął ordynarnie.
Siedzący dotychczas bez ruchu i tylko przypatrujący się bratu i jego poczynaniom względem Polaka, Karol IX, teraz się odezwał:
– I czemuż to, Margot, wtrącasz się w nieswoje sprawy? A może zazdrościsz? Poproś Henryka to i tobie wygodzi, jak to już nie raz bywało – i począł się donośnie śmiać, ale zaraz zamilkł. Jakiś skurcz przebiegł mu przez twarz i wykrzywił usta w okropnym grymasie. Karol schwycił się za głowę i wyjęczał:
– Znów płonę… znów płonę… och! Niechże mi ktoś ulży…
Margot podeszła do niego, przytuliła głowę brata do piersi i zaczęła ją gładzić.
– Już dobrze braciszku, już dobrze… To minie, za parę chwil minie…
Król drżał jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu się uspokoił, kiedy jednak Margot chciała się od niego odsunąć, przytrzymywał ją z całych sił, błagając:
– Zostań, Margot, zostań…
Henryk, rozzłoszczony, rzucił się na krzesło, wyciągnął nogi jak najdalej przed siebie i założywszy ręce na piersiach, sapał z wściekłości.
– Henryku – Margot spokojnym głosem odezwała się do niego. – Henryku. Czy wiesz, jakie by mogły być konsekwencje tego, czegoś chciał się tu dopuścić?
– Żadne… – burknął książę i wzruszył ramionami.
– Nie, nie żadne. Polacy to nie Francuzi, z polską szlachtą nie można tak sobie poczynać, jak z francuską. To raz, a dwa – jeszcze jesteś w Paryżu, a nie w Krakowie i jeszcze nie zostałeś koronowany!
Henryk znów wzruszył ramionami.
– Gdyby wybuchł skandal, to polski tron mógłby cię ominąć. Wątpię, żeby Polacy puścili płazem taką zniewagę. Toż to poseł! Może nie magnat, nie arystokrata, ale poseł! Powinieneś to zrozumieć. I tak już cała nasza rodzina ma w świecie złą reputację, nie dokładajmy do niej kolejnych zgorszeń, braciszku. Raczej trzeba się nam zastanowić, jak zatuszować całą tę niemiłą historię. Ów młodzieniec w końcu dojdzie do przytomności i będzie chciał wrócić do swoich. I co się stanie, gdy im opowie o tym, co go tu spotkało? Oby niczego sobie nie przypomniał, lecz nie można mieć takiej pewności, bo a nuż wszystko zachowa w pamięci?
– Margot ma rację – zgodził się Karol, po czym wyswobodził się z jej objęć, sięgnął po sztylet i skierował w stronę wciąż półprzytomnego Polaka. Jego wąska i chuda szczurza twarz o chytrym wyrazie, w jednej chwili zmieniła się w twarz krwiożerczą, oczy mu płonęły żądzą mordu i drżał cały, jakby z pożądania.
– Co chcesz uczynić?! – zawołała Margot.
– Jakże co? Zabić! Rozwiązać problem. Usunąć przeszkodę. Tak będzie najprościej.
– Zaczną go szukać – Henryk pokręcił głową z dezaprobatą. – Nie bracie, nie można go tu zaszlachtować, co jak wiemy, emocjonuje cię, podnieca i uspokaja zarazem, chociaż zgadzam się, że tak by było najprościej i w innych okolicznościach bym cię nie powstrzymywał.
– Więc? – Karol spojrzał pytająco na Henryka.
– Może na początek przenieście go do mnie, do mojej komnaty? – wtrąciła Margot.
– A potem?
– Potem coś wymyślę. Czyż to raz ratowałam was z opresji?
Obydwaj Walezjusze ujęli młodzieńca mocno pod ramiona i poprzedzani przez Margot powlekli tajemnym korytarzem do jej sypialni.
Nad Paryżem poczynało zmierzchać…
* * *
Jakub Białecki obudził się zmęczony i nie całkiem przytomny. Czuł się otępiały i lekko zamroczony. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje, ale spojrzawszy na bogato dekorowany sufit, ściany, sprzęty, zrozumiał, że wciąż jest w Luwrze. Jeszcze bardziej się zdumiał, gdy usiadł i dostrzegł leżącą obok, może nie uderzająco piękną, lecz za to bardzo pociągającą młodą kobietę, mogącą liczyć jakieś dwadzieścia lat, która spała wciąż głębokim snem. Nie pojmując, kiedy i jak tu się znalazł, zaczął przyglądać się jej z uwagą. Twarz miała miękko zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.
Jakub uchylił przykrycia i zobaczył, iż oboje są całkiem nadzy, co go i przeraziło i do końca zbiło z tropu. Nie pojmował, jak mogło do tego dojść i dlaczego niczego nie pamięta. Miniony wieczór był dla niego czarną bezdenną studnią. Miał pustkę w głowie, a ostatnim, co mu przychodziło na myśl, było dość mgliste wspomnienie tego, jak wchodził do niewielkiej komnaty z obszernym łożem i dwojgiem drzwi. Lecz to nie była komnata, w której się teraz przebudził!
Chłopak pomyślał, że skoro leżą tu obnażeni, to musiał dopuścić się grzechu nieczystego… On, który do minionej nocy żył cnotliwie, a był tak skromny, iż nawet wstydził odzywać się do dziewcząt, nie mógł teraz pojąć, jak doszło do tego, że leży taki, jakim go Pan Bóg stworzył, obok rozebranej kobiety w jednej z królewskich komnat Luwru… I kimże jest jego towarzyszka?…
W głowie kłębiły mu się najróżniejsze myśli, jedna goniła drugą, lecz nijakiego rozsądnego rozwiązania sytuacji, w której się znalazł, żadna z nich nie przynosiła.
Nie wiedział, gdzie jest, poza tym, że w pałacu królów Francji, nie wiedział, z kim jest i – co najgorsza – nie miał pojęcia, jak się stąd wymknąć niepostrzeżenie i wydostać na zewnątrz. Może gdyby ktoś go podprowadził do owej niewielkiej komnatki, którą zapamiętał jako ostatnią, to pewnie jakoś by mu się udało trafić do wyjścia. Tyle, iż na coś takiego nie mógł przecież liczyć. A jeśli nawet chciałby spróbować odnaleźć drogę na własną rękę, to jak? Wszak był goły!
Więc raz jeszcze rozejrzał się, tym razem bardzo, bardzo uważnie, po sypialni i skonstatował, iż musi ona należeć do kogoś znacznie wyżej postawionego w hierarchii pałacowej, niż zwykła dwórka. Hrabina? Jakaś księżna? A może nawet… Czym prędzej zgasił tę myśl. Nie, nie! To nie byłoby możliwe… Żadną miarą… chociaż… chociaż bardzo mu kogoś przypominała. Tak jakby już ją kiedyś widział… W katedrze Notre-Dame? Gdy elekt zaprzysięgał pactaconventa? Nie!… To absurdalne przypuszczenie! Jakub przeraził się własnych myśli. Nie, nie! Inaczej się wygląda w ubraniu, pomiędzy ludźmi, w świetle dnia, a inaczej nago w pościeli, w cokolwiek mrocznej sypialni…
Tymczasem leżąca obok urocza nieznajoma w końcu otworzyła oczy, potem rozkosznie się przeciągnęła i uśmiechem powitała młodzieńca. Ten ostatni zaczerwienił się po samo czoło.
– Jakże ci się spało, panie kawalerze? – zapytała.
Jakub milczał.
– Pogniewałeś się na mnie? A fe! Nieładnie, panie kawalerze! Gdzież twoja dworność? I to po nocy spędzonej w jednym łożu?… – wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń i pogładziła Jakuba po policzku. Potem zaś, wsparłszy się na łokciu, zajrzała mu głęboko w oczy i drapieżnie przywarła wargami do jego warg.
Młodzieńcowi aż zakręciło się w głowie i na chwilę stracił dech. Nieznajoma odsunęła się od niego i nadal na wpół siedząc, na wpół leżąc, z filuternym uśmieszkiem i diablikami w oczach zapytała:
– I cóż, mon cherie? Wciąż milczysz?
– Pani! Ani nie wiem, kim jesteś… ani też, kiedy i jak się tu znalazłem…
– Naprawdę nie pamiętasz, jak się tu znalazłeś? – spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Naprawdę.
– I nie zachowałeś żadnego wspomnienia?
– Niestety!
– A jakie ostatnie zdarzenie przetrwało w twej pamięci?
– To, że wchodzę do niewielkiej, zacisznej komnaty… a potem dopiero moje przebudzenie obok ciebie, pani. Gdybyś tylko zechciała mi przypomnieć… – złożył ręce w błagalnym geście.
– Może przypomnę… ale dopiero za chwilę… Musisz poczekać…
Wysunęła się zwinnie z pościeli i wydobywszy spod łoża porcelanowy, bogato zdobiony wytwornymi malunkami urynał, zwany bourdaloue usiadła na nim, by załatwić potrzebę naturalną.
– Jeśli i ty potrzebujesz sobie ulżyć, nie krępuj się, śmiało, zrób to do kominka.
Jakub wiedział już, że innej możliwości tu nie ma, zatem – chociaż bardzo się wstydził – opróżnił pęcherz w miejsce wskazane mu przez nieznajomą. Silny strumień moczu rozbryzgiwał się w miałkim popiele, który sklejając się w drobne bryłki, pryskał i osiadał na wszystkim dookoła.
Dama, skończywszy, głośno wypuściła gazy, przykryła nocnik, wsunęła go pod łóżko i ponownie rzuciła się na posłanie. Młodzieniec natomiast rozglądał się gorączkowo, wypatrując swojego ubrania.
– Nie ma go tu – rzekła nieznajoma. – Zabrano je do oczyszczenia. Lepiej wracaj do mnie – uśmiechnęła się zalotnie i kilka razy klepnęła otwartą dłonią w miejsce obok siebie. – No chodź! Jeszcze wcześnie! Chyba nie będziesz stał tu nagi, nie wiadomo jak długo i marzł?
Jakub, wstydliwie zakrywając sobie przyrodzenie dłońmi, usłuchał zaproszenia i wślizgnął się pod przykrycie, starając się jednak, aby nie dotykać swoim ciałem delikatnego, lecz i jędrnego ciała nieznajomej.
Ta jednak wybuchnęła śmiechem, odrzuciła nakrycie i objąwszy ramionami tors młodzieńca, przygarnęła go do siebie, a w końcu legła na nim… Chłopakowi aż tchu zabrakło i zmroczyło się w oczach. Próbował walczyć sam ze sobą, próbował, Bóg świadkiem, lecz żądza okazała się silniejsza… nie umiał jej opanować i… przegrał.
* * *
Nieznajoma, przytulając się do Jakuba, z zadumą wpatrywała się w jego na wpół dziecięcą, wciąż jeszcze niewinną twarz.
– Wybacz, mon cherie, nie wiedziałam, że to twój pierwszy raz… naprawdę mi przykro, że nie mogłam ofiarować ci tego samego… – pogładziła go czule po głowie, zagłębiając długie, delikatne, wypielęgnowane palce w jego miękkie jasne włosy, przeczesując je i bawiąc się nimi. Delikatnie ugryzła go w ucho. – Opowiedz mi coś o sobie.
Wsłuchała się w głos chłopaka, który z początku dość nieporadnie, potem jednak z coraz większą swobodą mówił o matce i ojcu, siostrzyczce, o rodzinnym dworze, o Polsce, o pięknie ojczystej ziemi… A kiedy już skończył, zebrał się na odwagę i zapytał:
– Kimże ty jesteś, cudna pani?
– Nie domyślasz się, panie kawalerze?
– Być może, ale myśl tę odpędzam, jako świętokradczą…
Dama uśmiechnęła się smutno.
– Świętokradczą… Tak… Niczego piękniejszego dotychczas w całym moim życiu nie usłyszałam… A jakże brzmi twoje imię w moim języku? – zmieniła temat.
– Jacques.
– Jacques… – zawiesiła głos na moment. – Jacques… Pora więc zaspokoić i twoją ciekawość, Jacques… Jestem Marguerite de Valois, przez najbliższych nazywana Margot, królowa Nawarry – mówiąc to, usiadła na łożu i energicznie pociągnęła za taśmę dzwonka, przywołując pokojową.
Jakub chwycił królową za rękę, chcąc jej przeszkodzić.
– Kocham cię, pani… – wyszeptał. – Całą swoją duszą, sercem, umysłem… Kocham!
Margot spojrzała na niego z czułością, ale też ze smutkiem i litością. Milczała.
– Musisz już iść – powiedziała w końcu, siląc się na oziębłość.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz…
– Czy zobaczę cię kiedyś jeszcze?
– Pewnie tak… lecz co najwyżej z daleka…
– Margot!
– Nie zapominaj się, panie kawalerze!
– Najjaśniejsza Pani!…
– Już dosyć, dosyć… – położyła mu palec na ustach.
Weszła pokojowa z ubraniem Jakuba. Zakładał je w milczeniu, niezgrabnie, nerwowo, myląc części garderoby i potykając się o własne stopy…
– Pójdźmy, panie.
– Dokąd?
Lecz pokojowa nie odpowiedziała, tylko ujęła chłopaka za łokieć i powiodła w stronę ukrytego przejścia.
W milczeniu mijali puste jeszcze korytarze, budząc w nich ponure echa. Jakiś dziwny chłód ścisnął serce Jakuba. Pokojowa poprowadziła go ku kutym, kręconym schodom prowadzącym ostro w dół, bezpośrednio ku podziemiom. Na ostatek dotarli do lochu o chropawych ścianach, umurowanych z szarego kamiennego ciosu, nagich, zimnych i wilgotnych, ciągnącego się prosto, jak strzelił, kędyś w mrok. Dziewczyna przystanęła, skrzesała ognia i zapaliła świecę. A później powędrowali dalej, ostrożnie stawiając stopy. Po kilkunastu minutach na końcu tunelu pojawiły się niewielkie drzwiczki, które przewodniczka bez trudu otworzyła i gestem pokazała młodzieńcowi drogę. Bezwiednie jej usłuchał i wyszedł na zewnątrz. Był w Ogrodach Tuileries.
I dopiero teraz ocknął się z martwoty i zamyślenia, gwałtownie odwracając, aby zatrzymać dziewczynę. Tyle pytań kłębiło mu się pod czaszką! Lecz już jej nie było. Usłyszał tylko odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek i stukot szybkich kroków oddalających się gdzieś w głąb podziemia… Usiadł na trawie i wtulił twarz w dłonie. Wszystko, co przeżył, zdało mu się przedziwnym snem, słodkim i jednocześnie bolesnym majakiem, cudownym i zarazem strasznym…
– Margot… – wyszeptał. – Margot… moja miłości… – w gardle poczuł ucisk i gorycz, a w kącikach oczu zaszkliły mu się łzy. – Margot!
Jeszcze nie minęło pół godziny, od chwili, gdy rozstał się z kochanką, a już przeraźliwa tęsknota za nią rozrywała mu serce, pożerała duszę i mąciła rozum.
* * *
Jakub po nocy spędzonej w Luwrze powrócił między swoich całkiem odmieniony. Ci, którzy znali go wcześniej, albo zaprzyjaźnili się z nim w czasie podróży do Francji, nie mogli go teraz poznać. W ciągu zaledwie paru dni stał się zamknięty w sobie, ciągle smutny i milczący. Już sam wygląd świadczył, iż cierpi. Twarz miał bladą, cerę ziemistą, oczy podkrążone i jakby nieobecne, utkwione w martwym punkcie, wzrok mętny. Białka oczu przekrwione z bezsenności. Prawie przestał jeść, więc chudł w oczach i to tak dramatycznie, że już po tygodniu ubrania wisiały na nim jak na kołku.
Gdy pytano, co mu dolega, nigdy nie odpowiadał, a tylko wzruszał ramionami. Czasem jednak wybuchał niepohamowanym śmiechem, a czasem kulił się w sobie i milcząc, chyłkiem uciekał w jakiś kąt, gdzie zanosił się łkaniem. Zachowywał się niczym obłąkany.
Za to każdego dnia z rana, kiedy to odprawiały się msze św., przesiadywał w kościele Saint Germain l’Auxerrois będącym w pewnym sensie królewską świątynią parafialną. Nikt jednak nie widział, żeby się tam kiedykolwiek modlił, za to wciąż rozglądał się niespokojnie, jakby kogoś wypatrywał, albo na kogoś czekał. Później zaś godzinami krążył wokół Luwru. Z nikim nie rozmawiał i na zaczepki nie reagował.
Tymczasem zbliżała się pora wyjazdu orszaku królewskiego do Polski, a młody szlachcic miał się coraz gorzej. W stanie, w jakim się znajdował, absolutnie nie nadawał się do podróży. Rada w radę, przyjaciele postanowili powiadomić o wszystkim pana Tomickiego, ten zaś zdecydował, że nie można dłużej tego bagatelizować i nakazał czym prędzej wezwać medyka.
Przyszło ich nawet dwóch – jeden Włoch, drugi Francuz. Obydwaj dość mocno już leciwi, pomarszczeni i zasuszeni. I obydwaj jednakowo nieprzyjemni w obejściu.
Jakub najpierw nie chciał się poddać oględzinom, ale lekarze, nie zważając na protesty pacjenta, nieomal fizycznie przełamując jego upór, zabrali się do badania tak zdecydowanie, że w końcu im uległ.
Obmacywali go, opukiwali, osłuchiwali, stwierdzając między innymi puls mocno nieregularny, palpitacje serca, dreszcze wywołane lekką gorączką, bóle brzucha zlokalizowane w okolicy żołądka, pieczenie i ucisk w klatce piersiowej.
Z wcześniejszego wywiadu, jaki zebrali w otoczeniu młodzieńca, dowiedzieli się, że jest sfrustrowany, że przeżywa skrajne emocje i zmiany nastroju – od zwykłego rozmarzenia i roztargnienia, po zawroty głowy, odrętwienie i czarną melancholię, nieomal stupor.
Medycy naradzali się długo. Potem raz jeszcze obejrzeli cierpiącego i ostatecznie zawyrokowali, że wymaga on dalszej obserwacji, a doraźnie mogą mu tylko zaoferować puszczenie krwi, co też i uczynili. Potem, a jakże, wzięli honorarium i skierowali się ku wyjściu, obiecując, że odwiedzą chorego rankiem następnego dnia.
* * *
Ledwo świt zaróżowił nieboskłon, obydwaj doktorzy pojawili się na kwaterze Jakuba. Towarzyszyło im dwóch polskich szlachciców, kalwinistów, przyjaciół młodzieńca, którzy przywiedli ze sobą hugenockiego ministra Louisa-Antoine Belmaina, iżby się pomodlił nad chorym, chociaż ten ostatni był katolikiem. Być może mieli też nadzieję, że jeśli pacierze poskutkują, to zyskają nowego współwyznawcę? A może i nie, może to naprawdę było ze szczerej troski i dobroci serca? Kto wie?
Po modłach, gdy medycy znów zajęli się badaniem Jakuba, wielebny Belmain zaczął ściszonym głosem opowiadać towarzyszom, jak to minionego popołudnia, bawiąc w Luwrze, niespodzianie się natknął na królową Nawarry, i że ta nawet zaszczyciła go spojrzeniem.
– Margot… – Belmain wymówił owo imię z rozmarzeniem i niejakim uczuciem. – Margot… choć nie cieszy się najlepszą reputacją, to przecież trudno nie docenić jej urody, wdzięku… Och! Margot… że też nie urodziłem się księciem krwi!
Słysząc to wyznanie, wszyscy się roześmiali.
– Ależ ona i lokajom daje! – ktoś zakrzyknął.
Ale gdy pastor wypowiedział imię królowej po raz trzeci, słabujący Jakub raptem mocno się ożywił, gwałtownie uniósł głowę i wpił oczyma w twarz mówiącego. W tym samym momencie medycy wyczuli nasilone kołatanie jego serca, a nierówny i dotychczas słaby puls gwałtownie przyspieszył, stając się mocny i miarowy. Lekarze spojrzeli po sobie.
– Le chagrin d’amour? – zapytał Francuz.
– Bez wątpienia – zgodził się Włoch i kiwnął głową.
– Co takiego? – zdziwił się pastor.
– To, co żeś pan usłyszał.
– Wytłumaczcie i nam, jakaż to dolegliwość – odezwał się jeden z Polaków. – Nasz druh choruje, to widać, ale na co?!
– Na miłość, monsieur, na miłość – odpowiedział mu ironicznie Włoch. A po chwili dorzucił, popisując się swoją erudycją: – Amor verus semper dolor est6.
– Nieprawdopodobne! On nigdy nie miał kochanki! On nawet nie myślał o kochance! – polski szlachcic z niedowierzaniem kręcił głową.
– Objawy pokazują coś innego zgoła. I nawet odkryły nam jej imię.
– Jakież to?
– Margot… królowa Margot…
– Niemożliwe! Niby jak, skąd? Jakimż cudem? Może to uczcicie platoniczne?
– Nie sądzę, iżby miało być ono platoniczne. Objawy są jak najbardziej typowe. Cud zaś w tym przypadku nie byłby konieczny, panie kawalerze. Królowa jest rozwiązła, a w swojej rozwiązłości… jakby to ująć… mało powściągliwa i mało wybredna. Wasz przyjaciel, panowie, mógł spotkać ją przypadkiem. Ona go wykorzystała, a on… on zakochał się bez przytomności i bez wzajemności. Ona być może już o nim nie pamięta, tymczasem jego serce cierpi katusze większe, niż może udźwignąć. Ów brak wzajemności powoduje u waszego druha desperację mogącą doprowadzić nawet do tego, że sam na siebie rękę podniesie. Popatrzcie na niego: spocone dłonie i suchość w ustach, przygnębienie i łzy, bo nie jest przy obiekcie swoich uczuć, utrata apetytu, bóle żołądka, ale gdy usłyszał imię ukochanej, natychmiast przyspieszyła czynność serca, puls stał się mocny i regularny, rozbudziły emocje.
– A jak długo może trwać owa choroba? – zapytał hugenocki minister.
– To zależy. U każdego człowieka przebiega ona nieco inaczej. Jeden cierpi przez kilka dni, inny przez kilka miesięcy, a w skrajnych przypadkach nawet i przez kilka lat. Pięć, sześć lat… czasami zaś nawet i do końca życia…
– Lat?! Do końca życia?!
– I owszem.
– Czy da się to jakoś leczyć?
– Niby tak, ale łatwe to nie jest.
– A co by mogło w miarę szybko poskutkować?
– Chyba tylko schadzka z ukochaną.
– Ba! To przecież niemożliwe!
– No właśnie.
– Więc co robić? Czy ten młody człowiek będzie zdolny odbyć wielotygodniową podróż do Polski? I to na dodatek zimową porą?
– W żadnym razie. Nie w tym stanie.
– Zatem?…
– Zatem musi zostać we Francji. Spróbujemy kuracji. Może się nam poszczęści. A gdy już wyzdrowieje – o ile wyzdrowieje – to sam wróci do ojczystego kraju.
– Niechże i tak będzie – pastor ze strapioną miną zgodził się na ofertę medyków.
– A pieniądze? Kuracja nie będzie tania – ozwał się doktor Francuz.
Hugenocki predykat7 spojrzał na pytającego spode brwi i powiedział:
– Pewnie ma coś w mieszku, ja jednakowoż dołożę trochę złota od siebie. W Polsce odbiorę sobie tę pożyczkę od ojca tego młodego szlachcica.
– To i my coś dorzucimy – ozwali się prawie jednocześnie druhowie Jakuba i wyciągnęli sakiewki. – Ale zwrotu żądać nie będziem!
Obydwaj medycy z aprobatą i wyraźnym zadowoleniem skinęli głowami.
– Zważcie panowie, że tutaj, w tej kwaterze, chory nie może zostać – odezwał się Włoch.
– To kłopot – strapił się hugenot. – A czy da mu się jakoś zaradzić?
– Mogę go zabrać do siebie. Mam niekrepującą izdebkę na pięterku, za ów kąt i strawę nie policzę drogo, wręcz symbolicznie. A będzie to z korzyścią dla chorego, będę bowiem mógł go codziennie doglądać. Co wy na to panowie? – zwrócił się do przyjaciół Jakuba.
Jeden popatrzył na drugiego i zgodnie skinęli głowami.
– Przystajemy na to – odpowiedzieli zgodnie.
– Znakomicie.
– Czy to już wszystko?
– Nie… nie… Jeszcze trzeba mi go dostarczyć, w waszej panowie asystencji. Mnie nie zna, to i może protestować, nie godząc się na tę translokację.
2Markietaż – to sztuka zdobnicza m.in. w meblarstwie, polegająca na nanoszeniu różnobarwnych fornirów pozyskiwanych z rozmaitych gatunków drewna, na jednobarwne powierzchnie, tworząc w ten sposób dekoracyjne wzory, a niekiedy nawet wręcz obrazy.
3Czyli motywami roślinnymi, zwierzęcymi bądź heraldycznymi.
Andrzej Sarwa
Szatan nękał także św. Teresę od Dzieciątka Jezusa:
''Wczoraj wieczór - mówiła /św. Teresa/ do matki Agnieszki od Jezusa - opanowała mnie trwoga, a ciemności wzmogły się. Jakiś głos wrogi mówił do mnie: ''Czy jesteś pewna, że Bóg cię miłuje? Czy przyszedł i to ci powiedział? Zdanie niektórych ludzi nie uczyni cię przed Nim sprawiedliwą.'' (...)
W miesiącu sierpniu była /św. Teresa/ przez kilka dni w takim stanie duszy, jakoby od siebie odchodziła, i błagała nas, aby się za nią modlić. Nigdy nie widziałyśmy jej w podobnym stanie duszy. W tym niewypowiedzianym udręczeniu powtarzała co chwila:
''O, gdyby ludzie wiedzieli, jak potrzeba się modlić za konających!''
Pewnej nocy prosiła infirmerkę, by skropiła jej łóżko święconą wodą, mówiąc:
''Szatan jest koło mnie; nie widzę go, ale czuję... dręczy mię, trzyma mnie jakby żelazną ręką, by nie dopuścić najmniejszej ulgi; przysparza mi cierpień, aby mnie przywieść do zwątpienia... A nie mogę się modlić!... Mogę tylko patrzeć na Najśw. Pannę i wymawiać: Jezus! Jakże potrzebna jest modlitwa komplety:
''Procul recedant somnia, et noctium phantasmata! Wybaw nas od widziadeł nocnych!''
''Dziwne mam uczucie, nie cierpię za siebie, lecz za inną jakąś duszę... a szatan nie chce tego.''
Infirmerka wzruszona, zapaliła gromnicę, a duch ciemności uciekł bezpowrotnie. Jednak nasza siostra /św. Teresa/ zostawała aż do końca w bolesnych trwogach.'' (DZIEJE DUSZY czyli żywot św. Teresy od Dzieciątka Jezus i od Najśw. Oblicza Karmelitanki Bosej przez nią samą skreślony. Listy - Poezje - Cuda, Poznań - Warszawa - Wilno - Lublin 1925, s. 247 – 248).
***
Kolejną postacią, o której opowiem w tym rozdziale będzie św. Proboszcz z Ars - Jan Maria Vianney. Żył w wieku XIX i po dziś dzień jest niejako klasycznym przykładem, często przytaczanym w różnych dziełach, nękania przez złego ducha.
Był nieuczonym, lecz niezwykle świątobliwym, ascetycznym kapłanem, który za cel życia postawił sobie przyprowadzenie jak największej liczby dusz do Boga.
Od momentu objęcia przezeń bardzo zaniedbanej moralnie parafii w Ars, i podjęcia działań, by ją odrodzić do życia w zgodzie z prawem Bożym, począł nękać go demon, którego on na poły żartobliwie nazywał Grappinem.
Początkowo nie działał wprost, ale za pośrednictwem oszczerstw i obelg rzucanych na proboszcza przez wrogich mu ludzi, nie widząc jednak żadnego pozytywnego rezultatu takowych działań, jął go osobiście dręczyć.
Napaści szatańskie na świętego rozpoczęły się w szóstym roku jego proboszczowania, gdy liczył sobie trzydzieści osiem lat.
Demon począł go nawiedzać w nocy i wyłącznie w nocy. W dzień nie miał do niego przystępu. A oto opis niektórych nadnaturalnych zjawisk:
Początkowo demon, każdej nocy, tylko szarpał zasłony wokół łóżka, na którym sypiał kapłan. Skoro to jednak nie niepokoiło proboszcza (zjawisko przypisywał harcom szczurów) zły duch posunął się dalej:
Następnych nocy dało się słyszeć dobijanie do drzwi i dziwne krzyki rozlegające się we wnętrzu budynku plebani. Tym razem Jan Maria Vianney przypuszczał, że to złodzieje, próbujący go ograbić.
Dla tego też powodu poprosił jednego z miejscowych osiłków André Verchére, by spędził noc na plebani i jeśli to rzeczywiście włamywacze kręcą się koło niej, wraz z proboszczem, spróbował ich przegonić.
André nie miał nic przeciwko temu. Zaopatrzony w nabitą strzelbę udał się do wyznaczonego mu przez proboszcza pokoju, rozebrał i usiłował zasnąć.
Nie było mu to przecież dane. Ledwie minęło kilka chwil od jego udania się na spoczynek, posłyszał okropne, niezwykle silne uderzenia w drzwi wejściowe, które pod ich wpływem całe się trzęsły, a wewnątrz pomieszczenia plebani dało się słyszeć huki i łoskot.
Schwyciwszy strzelbę, odważnie pobiegł na poszukiwanie intruza. Nie znalazł jednak nikogo. Tymczasem potworny łoskot, huki i walenie w drzwi trwały nadal. Wówczas gość proboszcza zrozumiał, że z diabłem to sprawa.
Gdy demon wreszcie zamilkł, udali się na spoczynek, a następnego dnia, gdy ksiądz go prosił, by znów przyszedł na nocleg, zdecydowanie odmówił.
Kolejne dwanaście nocy spędziło na plebani dwóch silnych i odważnych młodych mężczyzn, im jednak demon nie dał się słyszeć.
Proboszcz upewnił się - ostatecznie - co do szatańskiego pochodzenia owych zjawisk dopiero wówczas, gdy pewnej zimowej nocy, kiedy spadł świeży śnieg i przysypał cały plac wokół plebani i kościoła, z owego placu dało się słyszeć dźwięki głośnych rozmów i krzyki, jakby wielkiej liczby ludzi, którzy tam się znajdowali. Duchowny natychmiast wyszedł z latarką na dwór - na świeżym śniegu nie było ani jednego śladu. Niepokalana biel pokrywała wszystko wokół.
Jak sam relacjonował później, dopiero po tym zdarzeniu począł odczuwać strach.
Od tej pory nie miał już ani jednej spokojnej nocy. Każdej dawało się słyszeć mniej lub bardziej nasilone hałasy.
Po dłuższym czasie święty doszedł do wniosku, iż w sposób szczególny nasilają się one wówczas, gdy następnego dnia ma do Ars przybyć jakiś zatwardziały grzesznik i tu się nawróci.
W miarę upływu czasu proboszcz przestawał się bać. Ot, po prostu, przyzwyczaił się do Grappina. Kiedy ów zaczynał harce żegnał się znakiem krzyża, a z demona kpił i mu urągał. Traktując go jak idiotę.
Pewnego razu Grappin, czyli demon nękający św. Proboszcza, powędrował wraz z nim poza Ars, do Saint Trivier, gdzie nocą, na plebani, dał się słyszeć przerażający łoskot i huki dobiegające z sypialni Jana Marii. Byli liczni świadkowie, spośród okolicznego duchowieństwa.
Diabeł nękający Proboszcza z Ars dręczył go i na inne sposoby - a to ni stąd, ni zowąd, w postnym posiłku pojawiało się mięso, a to odgrażał mu się i urągał, przemawiając strasznym, grozę budzącym głosem.
Wielokroć demon dyszał mu w twarz, bądź przesuwał się po niej jakby pod postacią niewidzialnego szczura.
Demon ukazywał mu się również widomie, raz jako potworny, potężny czarny pies o ognistych oczach rozkopujący mogiłę, w której pochowano zmarłego bez sakramentów zatwardziałego grzesznika, a raz pod postacią niezliczonej ilości nietoperzy, które napełniły całą jego sypialnię, to znów pod postacią roju pszczół.
Innym razem przed świtem, grudniowego dnia 1826 roku, gdy znajdował się w drodze do sąsiedniej parafii, wokół niego, w powietrzu, jęły się unosić kłęby ognia, a po chwili zdało się, iż drzewa i krzewy po obydwu stronach drogi płoną.
Szatan znieważał i plugawił obraz Zwiastowania N.M.P., tak często, że proboszcz musiał go zabrać z plebani i przenieść do kościoła.
Hałasy na plebani, bądź przesuwanie się mebli słyszeli i widzieli liczni świadkowie, np. Maria Ricotier, Franciszek Pertinard, Ks. Dionizy Chaland.
Również liczne osoby słyszeli głos demona, który wołał:
- Vianney, Vianney! Wynoś się stąd! I tak cię dostanę!
Demon wielokroć, w nocy, ciągnął łóżko, na którym spoczywał św. Proboszcz, po całym pokoju. A ukoronowaniem prześladowań diabelskich było podpalenie owego łóżka. Na szczęście wówczas, gdy Jana Marii nie było w sypiali, lecz w kościele, gdzie siedział w konfesjonale i od pięciu godzin spowiadał.
Pod koniec życia proboszcza napaści szatańskie i dręczenia nocne ustały zupełnie, tak że mógł spokojnie przenieść się do Wieczności. (Ks. Franciszek Truchu, Proboszcz z Ars. Święty Jan Marja Vianney 1786 - 1859. Na podstawie aktów procesu kanonizacyjnego i niewydanych dokumentów. Z francuskiego przełożył ks. dr Piotr Mańkowski Arcybiskup Enejski, brak miejsca wydania, 1932 rok, s. 216 – 231.).
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Koniec maja 1573 roku był bardzo ciepły i pogodny. Niebo nad Sandomierzem czyste, bez jednej, choćby najmniejszej chmurki, miało barwę głębokiego chabrowego błękitu. Choć jeszcze nie nadeszło południe, słońce przygrzewało dość mocno, nie na tyle jednak, by sprawiało to przykrość. Raczej odwrotnie. Było przyjemnie i sielsko, bo powietrze nie stało nieruchome, ale od czasu do czasu łagodny, ledwo wyczuwalny wietrzyk poruszał nim nieco.
Ścieżką przecinającą leniwie falujący i połyskujący srebrzyście łan żyta, który się ciągnął od strony Rokitka aż prawie po Wzgórze Świętopawelskie, szedł wolnym krokiem dość wysoki, foremnie zbudowany, prosty niczym świeca, a wyglądający na jakieś osiemnaście-dziewiętnaście lat, młodzieniec.
Ubrany był w ciemnopąsowy kontusz, ściągnięty w talii pasem, do którego przytroczona była demeszka, czyli szabla, zwana także damascenką. Pod kontuszem miał bladobursztynowy żupan, na nogach safianowe buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem, spod której wymykała się niesforna grzywka koloru dojrzałej pszenicy.
Przemierzywszy pole porosłe zbożem, zagłębił się w płytki parów, biegnący wpierw ku kościołowi Nawrócenia Świętego Pawła, a potem skręcający w lewo i ciągnący się dalej, aż do podnóża następnego wzniesienia, którego płaski szczyt wieńczyły zabudowania zamku królewskiego.
W parowie ciepło odrobinę zelżało, jego zbocza bowiem, gęsto porosłe murawą, ziołami, krzakami nieokwitłych jeszcze głogów, a rozwijających się dopiero kwiatów dzikich róż i bzów czarnych, miejscami rzucały nieco cienia.
Piechur z lubością wciągnął powietrze, łowiąc nozdrzami aromaty, którymi przesycony był cały jar. Niektóre z nich rozpoznawał, niektórych nie.
Najpierw poczuł odurzający, aksamitny i gorzkokorzenny zapach rozgrzanych słońcem, głęboko powcinanych i jakby posrebrzanych po wierzchu, listków piołunu i wtórującą mu balsamiczną, korzenną, z odrobiną cierpkości, woń macierzanki i ciepłej, wilgotnej ziemi.
Później natomiast owionęła go chmura niezbyt miłego zapachu, który był mdły, ale z ledwo wyczuwalną słodkawoostrą i jakby odrobinę gorzkawockliwą, niezbyt przyjemną nutą, która emanowała z kremowobiałych kwietnych baldachów dzikiego bzu.
Intensywne wonie rozsnuwały się daleko, tak daleko, jak sięgał oddech rozpalonej słońcem sytnej ziemi, niosący się wraz z tchnieniem wietrzyku, a właściwie z leniwymi poruszeniami rozgrzanego powietrza, muskającego zioła, prawie nieruchome, mimo jego pieszczotliwych dotyków.
Młody człowiek minął następne dwa kościoły, zostawiając Świętego Jakuba po prawej i Świętego Jana po lewej swojej ręce i teraz szparko zmierzał ku podnóżu kolejnego wzniesienia. Na wprost niego pysznił się okazały, wspaniały zamek królewski wzniesiony z kamienia i czerwonej cegły, kryty takiej samej barwy dachówką, otoczony murem, za którym pysznił się zadbany ogród. Całe zaś zamkowe wzgórze było obwiedzione fosą, zasilaną krystalicznie czystą wodą strumienia zwanego Piszczelka. Nie miał ów kasztel co prawda tej okazałości, co monarsza siedziba na Wzgórzu Wawelskim w Krakowie, niemniej była to i tak budowla godna władców. Bywali w świecie powiadali, iż był to zamek nie gorszy niż paryski Luwr, tyle, że pozbawiony jego przepychu. Bogaty, lecz z umiarem, strojny, lecz powściągliwie.
I nie dziwota, wszak Sandomierz był, drugą po Krakowie, stolicą Małopolski i miastem stołecznym jednego z największych województw w Koronie. Na stu czterdziestu najważniejszych dostojników Rzeczypospolitej wojewoda sandomierski między senatorami świeckimi brał w Senacie trzecie miejsce, po kasztelanie krakowskim i wojewodzie krakowskim, któremu to przysługiwało drugie miejsce, ale na zmianę z wojewodami poznańskim i wileńskim. Zaś spośród trzydziestu jeden senatorów piastujących urzędy kasztelanów większych, sandomierski, jako drugi, szedł zaraz po poznańskim. Zaś stary król Zygmunt, a i jego poprzednicy również, tytułował się „z Bożej łaski królem Polski, Ziemi Krakowskiej, Sandomierskiej etc.”. W tej właśnie kolejności.
Młodzieniec przyspieszył kroku, kierując się ku bramie prowadzącej na zamkowy dziedziniec. Strażnicy trzymający wartę przy wejściu nie zareagowali na jego widok, był im więc on najpewniej doskonale znany.
Z naprzeciwka, przecinając na ukos brukowany polnym szpatem1 plac, zbliżał się do przybysza jakiś starszy szlachcic. Kiedy spotkali się mniej więcej w połowie drogi, ten ostatni zawołał:
– Nareszcie! Gdzieżeś to waćpan bywał do tej pory? Właśniem wyszedł, aby cię odszukać!
– Z rana nabożnie słuchałem mszy u Świętego Pawła, a potem udałem się na przechadzkę, aby zażyć powietrza. A stało się coś?
– A i owszem. Panowie Kochanowscy specjalnie zjechali do Sandomierza w drodze z Warszawy, z pola elekcyjnego. I chcą cię widzieć.
– Dopiero dziś zjechali? Ja tu jestem od pozawczoraj. Acan zresztą też.
– Może ich coś zatrzymało. Ale nie ma co po próżnicy gadać i czas mitrężyć, bo i co nas to obchodzi. Pójdźmy, to prędzej się pan wywiesz, w czym rzecz.
– Racja.
Ruszyli szparko ku głównemu wejściu, nad którym wmurowana była prostokątna tablica z orłem zygmuntowskim o złoconych szponach i takiejż koronie oraz z łacińskim, także złoconym, napisem.
Pokonawszy kilkanaście stopni, weszli do wielkiej i wysokiej sieni z pociemniałą ze starości belkowaną, dębową powałą, a potem skierowali się w stronę jednej z komnat. Starszy szlachcic zakołatał do jej drzwi, a usłyszawszy zaproszenie, nacisnął klamkę i ze skrzypieniem je otworzył, po czym obaj z towarzyszem przekroczyli próg.
Przy ciemnomiodowym, jesionowym stole, o gładko wypolerowanym blacie, na krześle z wygiętym oparciem rzezanym w kiście winogradu i jabłka grantu2 oraz obitym oliwkowym złoconym flandryjskim kurdybanem, siedział wysoki i mocno zbudowany mężczyzna. Włosy miał krótko ostrzyżone i nie po sarmacku bynajmniej. Twarz zaś pociągłą, przyozdobioną długą brodą i sumiastymi wąsami. Był to pan Jan Kochanowski herbu Korwin, znakomity i szeroko już sławny w świecie poeta. Niedaleko, wpodle ściany, siedział jego młodszy brat, Andrzej, który także bawił się piórem, tyle że przekładając cudzoziemskie utwory na ojczystą mowę. Byli to synowie Piotra, sędziego sandomierskiego, sami też już zasłużeni dla rodzinnej Terra Sandomiriensis3.
Na widok wchodzących podźwignęli się oba nieco, z uszanowania, a potem Andrzej, wskazawszy przybyłym zydle i gestem zapraszając, by spoczęli, zwrócił się do młodzieńca z pytaniem:
– Waćpan jesteś Jakub Białecki herbu Leszczyc?
– W rzeczy samej. Ale ja Waszą Miłość znam. I Wasza Miłość także mnie znać powinien.
– Parę miesięcy temu. Tu, w Sandomierzu. W Jarmark na świętą Pryskę…
– Ach tak! Teraz sobie przypominam. No nic. Nieważne. Posłuchaj młodzieńcze. Pan Jan Tomicki herbu Łodzia4, ten sam, którego kandydaturę do tronu naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej panowie szlachta wysunęli na polach elekcyjnych, a z której zrezygnował i ostatecznie poparł francuskiego królewicza, formuje orszak, który uda się do Francji po nowego monarchę.
– Cóż z tego?
– A to, że chciałby cię mieć w onym orszaku.
– Mnie? – zdumiał się Jakub. – Wszak się nie znamy. Bo i skąd? Za wysokie progi na lisie nogi.
– Czemu ciebie? Tego nie wiem. Widać ktoś cię zaprotegował. Orszak ma liczyć ponad sto pięćdziesiąt osób, to może znalazł się między nimi ktoś, kto cię zna i wspomniał o tobie? A pan Tomicki prosił nas tylko, mnie i brata, cobyśmy cię odszukali, gdy będziemy w Sandomierzu, i wysłali do niego. Jak widzisz, posłannictwo spełniliśmy. Decyzja zaś należy do ciebie. Ja jednakowoż radziłbym ci skorzystać z zaproszenia. Coś takiego trafia się raz w życiu. Może też i zyskasz na tym nieco więcej niż tylko piękną przygodę? Może, jak cię ktoś ważny dostrzeże, postąpisz kiedyś na jakiś urząd, a nie tylko będziesz łany obsiewał żytem i pszenicą, a największym wydarzeniem w roku będzie kulig albo sandomierski Jarmark na św. Pryskę… Kto wie?… Zresztą… i to ma wartość, że kawałek świata zobaczysz!
Białecki niby słuchał w skupieniu, ale jednocześnie w oczach zaczęły mu pobłyskiwać iskierki radości, na twarzy pojawiły się lekkie wypieki i jął niespokojnie przestępować z nogi na nogę.
Pan Jan Kochanowski uśmiechnął się do chłopaka, wstał, zbliżył się do niego i poufale oparł mu dłoń na ramieniu.
– Widzę, iż zaproszenie padło na dobrą glebę. Jedź, młodzieńcze! Wolno mi sądzić, że nie pożałujesz. Jedną ci tylko dam radę. Pilnuj się! Pilnuj się cudzoziemskich pokus! Boga się bój i każdy swój dzień, skoro tylko z rana oczy otworzysz, Jemu polecaj. A czy władasz jaką obcą mową?
– Tak, władam.
– I jakąż to?
– Łaciną…
Kochanowski odął wargi i prychnął:
– Ba! Toż to oczywiste! Wszak szlachcicem jesteś, to jakże byś mógł po łacinie nie rozumieć?!
– Nieźle też italski język poznałem i dobrze się po francusku dogadać potrafię…
– Po francusku? – zdziwił się pan Jan. – A to ciekawe! A skądże to? Jakeś posiadł znajomość tej mowy?
– Trochę przypadkiem. Nie mogąc znieść niepewnego losu w ojczystej Francji, zjechał był do Polski jeden z hugenockich ministrów, czyli jak to inaczej mówią pastorów, coś jak u nas ksiądz. No i jakoś tak się stało, że znalazł gościnę pod dachem naszego dworu. Ojciec mój zaś nie omieszkał wykorzystać onej okazji i poprosił, by mnie ów przybysz po francusku wyuczył.
– No tak, zjechał tu do nas, w Sandomierskie, do tego matecznika kalwinów i arian… i znalazł dach nad głową we dworze katolika? Paradne! To tylko u nas w kraju możliwe! W innym królestwie by go po prostu zarżnęli – pan Jan Kochanowski burknął z wyraźną dezaprobatą i pokręcił głową, ale po chwili, spokojniejszym już tonem, zapytał – A jakże się on zwał, ów kacerz?
– Louis-Antoine Belmain.
– Ach! To już rozumiem! – wtrącił się do rozmowy młodszy z panów Kochanowskich, Andrzej. – Poznałem w Warszawie tego jegomościa i z rozmowy z nim wiem, iż wraz z orszakiem pana Tomickiego rusza do Francji. Pewnie to on cię zarekomendował, a jako atut podał, iż biegle mówisz po francusku! A tobie Janie dopowiem, że Lubelskie nie lepsze. Nie mniej tam kacerzy niż u nas.
– I nie ma się co dziwić, boć to przecie ta sama ziemia, sandomierska i to samo plemię, sztucznie przez Kazimierza IV w 1475 podzielone na dwoje, od czego jeszcze nawet i sto lat nie minęło5. A co do tego tu młodego człowieka, to zapewne tak było, jak mówisz, nie inaczej – zgodził się pan Jan, a młody Białecki im przytaknął, znowu nerwowo przestępując z nogi na nogę.
– Tedy szykuj się chłopcze do drogi! Widzę, że ci bardzo pilno?
Jakub podziękował, skłonił się grzecznie i pośpiesznie opuścił komnatę. Na kwaterę, którą wynajął na mieście, pędził jak na skrzydłach, a skoro tylko przekroczył próg izby, rzucił pacholikowi, który bezmyślnie gapił się w okno i zawzięcie dłubał w nosie, od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia, drapiąc się po przyrodzeniu:
– Pakuj nas! Skoro świt ruszamy w drogę!
Pacholik skrzywił się niemiłosiernie:
– Jeszcze żeśmy, paniczu, ani krzty wywczasu nie zażyli, a już mamy gdzieś jechać?
– Nie marudź, nie marudź i bierz się do roboty.
Pacholik nic już nie odrzekł i zabrał się do pakowania tobołów.
– Koniom obroku nie poskąp! Owsa, owsa im sypnij, tak od serca! Niech sił nabiorą przed podróżą!
– Jak panicz każe… ale się szkapiny po owym owsie zapierdzą…
– Co tam burczysz pod nosem? – Jakub nie dosłyszał.
– Jak panicz każe! – głośniej powtórzył sługa.
– Ano właśnie! Tak zrobisz!
Zza okna do uszu młodzieńca doleciał spiżowy dźwięk zegara z ratuszowej wieży, który wybijał godzinę. Jakub zaczął liczyć. Najpierw cztery mocniejsze uderzenia, a potem słabsze, za to bardziej dźwięczne. Jeden… pięć… dziewięć… dwanaście…
Boże! – pomyślał. – To już południe! Nie wiadomo, kiedy upłynęło tyle godzin… A jutro w drogę! Z uciechy zatarł ręce.
* * *
Pan Tomicki przyjął młodego Białeckiego łaskawie i do formującego się orszaku przyłączył, proponując także, aby został na jego dworze, iżby w naukach bardziej mógł się wyćwiczyć, pańskiej ogłady nabyć, a dzięki temu z czasem może i na urząd jakiś postąpić. Tyle że nie przyjął go jako oficjalnego członka poselstwa, co chyba zrozumiałe, ale tak czy siak, było to dla młodzika, któremu ledwie co wąs się sypnął, znaczne wyróżnienie. A i ojciec, kiedy mu Jakub przez umyślnego przekazał tę nowinę, bardzo się uradował i przestał martwić, że syn coś nazbyt długo nie wraca z elekcji.
Jednakowoż cierpliwość młodziana, w gorącej wodzie kąpanego, została wystawiona na próbę. Zdawało mu się bowiem, iż ruszą do Francji, skoro tylko on się u pana Tomickiego zamelduje, tymczasem dni mijały, a orszak nie rozpoczynał podróży. Debatowano, roztrząsano, zastanawiano się, jaką trasę wybrać, obawiając się drogi przez kraje niemieckie, ostatecznie jednak usłuchano rady biskupa Walencji Jeana de Monluc i innych członków francuskiej delegacji i ruszono z Międzyrzecza na zachód, rozpoczynając tę daleką wyprawę.
Chociaż pierwsze emocje u pana Jakuba nieco już opadły, to jednak, gdy się jął rozglądać między członkami delegacji, wzrosły one na nowo, a i duma także go rozpierała, duma, iż znalazł się w tak zacnym towarzystwie, w którym nie brakowało licznych karmazynów z najpierwszych w Rzeczypospolitej rodów6.
Poselstwu przewodził reverendissimus Adam Konarski, herbu Abdank, biskup poznański, a wcześniej sekretarz i zaufany zmarłego króla jegomości Zygmunta Augusta. Był to mąż poważny, o dość odpychającej powierzchowności, kościstej budowy, z wielką czarną brodą i takimi samymi wąsami, o twarzy pociągłej, zapadniętych policzkach i odstających uszach znacznych rozmiarów.
Między dygnitarzami świeckimi prym wodził, jak nietrudno się domyślić, pan Jan Tomicki, któremu towarzyszyli trzej synowie, a pośród innych najznaczniejszych wielmożów znalazły się takie osobistości jak Mikołaj Firlej, herbu Lewart, kasztelan wiślicki, syn Mikołaja, wojewody sandomierskiego i hetmana wielkiego koronnego; Jan Zborowski, herbu Jastrzębiec, hetman nadworny; Andrzej Górka, herbu Łodzia, kasztelan międzyrzecki, syn Andrzeja kasztelana kaliskiego i starosty generalnego Wielkopolski; Jan Herburt z Felsztyna, herbu Herburt, starosta sanocki; Jan Zamoyski, herbu Jelita, także były sekretarz zmarłego króla; czy wreszcie kniaź Aleksander Proński, herbu Pogoń Ruska7. Były też i pomniejsze rangą, choć niekoniecznie urodzeniem, persony.
Kiedy przekroczono granicę Rzeczpospolitej i podróżowano przez Śląsk, nie było jeszcze tak najgorzej, bo bez przeszkód można się było porozumiewać polską mową, lecz kiedy wjechano do Saksonii, Jakub poczuł się niczym okaleczony, jakoby niemowa. Co prawda na Łużycach można się było jakoś dogadać z miejscowymi, bo ich język także był słowiański i bardzo podobny do lechickiej mowy, gdy jednak poselstwo znalazło się w rdzennych krajach niemieckich, młodzieniec nie rozumiał niczego ni w ząb. Próbował zagadywać po łacinie, po italsku, po francusku, ale nieodmiennie słyszał coś, jakby pies szczekał: Ich verstehe nicht!8 Wzruszał tedy ramionami i jeśli już koniecznie musiał – dogadywał się na migi.
To jednakowoż była błahostka, w porównaniu z utrudnieniami, z jakimi polskie poselstwo spotkało się ze strony Niemców. Oto bowiem elektor saski zaaresztował w Lipsku Polaków i towarzyszących im Francuzów, nie dozwalając dalszej podróży, a nadto straszył nieprzyjemnymi konsekwencjami, gdyby, nie zważając na jego zakaz, próbowali udać się w dalszą drogę przez kraje cesarskie, iżby przedostać się do Francji. Nie zawahał się nawet przed jawną pogróżką: „Jeśli ruszycie w dalszą drogę, wielkiemu poddacie się niebezpieczeństwu!”. A mogło to oznaczać ni mniej, ni więcej tylko to, iż Niemcy ich po prostu wymordują. Co by i nie było dziwne, znając zbójecki charakter tego narodu.
Początkowo nie wiedziano zatem, co dalej czynić, w końcu jednakże, rada w radę, oddelegowano bezpośrednio na dwór księcia elektora jednego z panów, a mianowicie pana Jana Herburta z Felsztyna, który miał przekazać ostre w tonie oświadczenie, iż aresztowanie posłów, którzy udają się po swego króla, to nie tylko naruszenie praw narodów i dobrych obyczajów, lecz ponadto faktyczne zerwanie traktatów przyjaźni zawartych ongi między Rzeczpospolitą a Rzeszą Niemiecką, na których obydwu stronom winno zależeć. Dlatego też poselstwo polskie zabawi w Lipsku jeszcze przez dwa dni, a potem, nie zważając na zakazy księcia elektora, ruszy w dalszą drogę.
Nie w smak były księciu te słowa, lecz ugiął się i już ani nie straszył, ani też nie szkodził więcej. Niemniej dalsza podróż przez niemieckie kraje nie należała do najprzyjemniejszych, a droga do Francji niepomiernie się dłużyła.
* * *
Jakub odetchnął z niewysłowioną ulgą, gdy w końcu między delegatami rozeszła się wieść, iż w odległości niewielu już mil jest granica Rzeszy.
8 sierpnia wjechali do lotaryńskiego miasta, do Pont-Mousson. Niestety, ulga była przedwczesna, w Lotaryngii nadal bowiem, zamiast miłej dla ucha francuskiej mowy, słyszał przeważnie to niemieckie poszczekiwanie. Ale i ta przykrość wreszcie się skończyła, bo gdy minęło kolejnych jedenaście dni podróży, w końcu dotarli do Paryża.
* * *
Ścisk, ciżba, tłumy – wiwaty i dziwowanie się mieszczan, a i szlachty także – tak witano Polaków. Niebywały przepych poselstwa, egzotyczne stroje, dumne postawy, a na ostatek pełne odwagi przemówienie wygłoszone po francusku przez pana Tomickiego, wzywające króla, by zaprzysiągł pacta conventa, łącznie z gwarancją wolności sumienia i wyznania w Rzeczypospolitej – to wszystko zrobiło niebywałe wrażenie, dobrze tu bowiem jeszcze pamiętano hugenocką krew płynącą ulicami w noc św. Bartłomieja i trupy zalegające bruk, szarpane przez psy.
Jednakowoż elekt do przysięgania nie był skory i to nawet wtedy, gdy już niby uległszy polskim panom, niechętnie stanął przed ołtarzem paryskiej katedry Notre-Dame. Aż na ostatek głęboko poirytowany pan Jan Zborowski nie zdzierżył i mocno podniesionym głosem, nie bacząc, iż jest w kościele, ozwał się do przyszłego króla:
Wtenczas dopiero Henryk skłonił głowę i na Krzyż Święty, na Mękę Pańską – przysiągł.
Nie było to jednak po myśli księdza biskupa Konarskiego, który ze wszech sił od składania tej przysięgi króla usiłował odwieść. Ostatecznie jednakże biskup poniósł porażkę, a Rzeczpospolita znów miała władcę…
O przypadkach dręczenia diabelskiego, któremu podlegali ludzie uznani za świętych.
Dręczenie diabelskie (obsessio)
Andrzej Sarwa
W tym rozdziale opowiemy o przypadkach (oczywiście niektórych tylko, wybranych) dręczenia diabelskiego, któremu podlegali ludzie uznani za świętych, bądź zgaśli w opinii świętości. (Chociaż nie tylko oni owej przypadłości mogą podlegać, co wyraźnie zaznaczyć należy).
Ponieważ Szatan nie ma dostępu do serc i umysłów ludzi dobrych, bo te zajmuje jedynie miłość i chęć pełnienia woli Bożej, działa na nich w inny sposób. Napotykając na tak silny opór woli człowieka, że nie może nań wywrzeć najmniejszego nawet wpływu, doprowadzony tym do wściekłości, stosuje wobec tych dusz wiernych Panu, nie tylko ataki w sferze psychicznej, ale również i w fizycznej.
Na początku opowiemy o dręczeniu diabelskim, jakiego doświadczał za życia św. Ojciec Pio, stygmatyk włoski, należący do zakonu kapucynów, zmarły 23. września 1968 roku.
Zarówno z własnoręcznych zapisków O. Pio (a konkretnie jego listów do kierowników duchowych), jak i w oparciu o świadectwa tych, którzy widywali napaści szatańskie na owego niezwykłego człowieka, niezbicie wynika, że był on dręczony w sposób szczególny, i to przez lata całe (poczynając od dzieciństwa, aż po schyłek życia).
Sam O. Pio tak mówi na ów temat: ''Moje słabe zdrowie (...) ma swoje lepsze i gorsze chwile. Prawdą jest, że cierpię, ale cieszę się bardzo, że przez moje cierpienie Pan daje mi przeżyć niewyrażalną radość! Jeśliby nie było tych cierpień, tej ustawicznej walki, którą szatan nieustannie toczy ze mną (...) chyba już byłbym w raju. Tymczasem czuję, że tkwię w pazurach szatana, który usiłuje mnie wyrwać z rąk Jezusa. Mój Boże! Jakaż to okrutna, przejmująca bitwa!
Moja wielka słabość napawa mnie lękiem i sprawia, że zimny pot oblewa me ciało. Szatan w swej przewrotnej strategii, wojując ze mną, nie męczy się nigdy (...) Diabeł czyni potworny zamęt i nieustannie wydaje ryki, krążąc wokół mnie, wokół mej ubogiej woli. (...) W pewnych chwilach staję jakby na krawędzi zatracenia i wydaje mi się, że ta walka służy raczej mojemu ośmieszeniu przez tych strasznych łajdaków. Wszystko to przeżywam, odczuwając uderzenia bolesnych ciosów.
Diabeł za wszelką cenę chce mnie zdobyć dla siebie. Proszę mi wierzyć, że to wszystko znoszę i cierpię dlatego, że jestem chrześcijaninem. Gdybym nim nie był, to by tego nie było. Nie znam jednak powodu, dla którego Bóg dopuszcza to wszystko na mnie i dotychczas nie ulitował się nade mną, i nie uwolnił mnie od tego. Tylko to wiem, że On nie działa bez celu i że wszystko ma swój najświętszy sens i pożytek dla mej duszy. (...)
Odnoszę wrażenie (...), że znajduję się w rękach szatana, który chce mnie wyrwać z rąk Jezusa. Jakaż to wielka walka, o mój Boże, którą szatan podejmuje przeciwko mnie. To prawda, że pokusy, na które zostałem wystawiony, są okrutne. Pokładam jednak ufność w Bożej Opatrzności i mam nadzieję, że nie wpadnę w otchłań kusiciela.'' (Ojciec Pio, oprac. Irena Burchacka, Warszawa 1986, s. 26.).
Warto również powołać się na świadectwo jednego ze współbraci zakonnych O. Pio, mianowicie na świadectwo O. Alberto d'Apolito, który widział i słyszał, jak demony nękają stygmatyka:
''My, braciszkowie, bywaliśmy często budzeni ze snu w środku nocy przerażającym odgłosem rzucanych mocno łańcuchów, zgrzytem żelaza, krzykami i jękami dochodzącymi z celi numer 5, w której przebywał O. Pio. Chłopcy naciągali kołdry na głowy, drżąc ze strachu. O. Pio, pragnąc ich uspokoić, zapewniał, że demon nie będzie ich dręczył ani nie zrobi im nic złego, że całą złość i nienawiść kieruje ku niemu. Raz jeden z chłopców rzekł, chcąc ujść za śmiałka: ''Gdyby mi się ukazał, przegoniłbym go precz''. Na to O. Pio: ''Nie wiesz co mówisz. Gdybyś ujrzał demona, umarłbyś z przerażenia.'' (Tamże.).
Pewnego razu zdarzyło się, że demon obsiedliwszy ciało opętanej dziewczyny publicznie, w obecności licznie zgromadzonych wiernych, którzy czekali na odprawienie przez O. Pio Mszy św., szczycił się, iż minionej nocy tak dotkliwie uderzył zakonnika, iż ten nie będzie miał siły przyjść do kościoła. Jak potwierdzili to świadkowie, współbracia zakonni stygmatyka, fakt taki istotnie miał miejsce i od owego pobicia musiało upłynąć kilka dni, by O. Pio mógł znów podjąć swoje normalne obowiązki kapłańskie.
***
Wielka święta, jaką była Katarzyna Sieneńska, także doświadczała napaści ze strony złych duchów. I to zarówno w sferze psychicznej, jak i fizycznej, o czym można dowiedzieć się z jej biografii, która wyszła spod pióra jej spowiednika O. Rajmunda z Kapui.
Katarzyna była atakowana niezmiernie ciężkimi pokusami, myślami natrętnymi i koszmarami nocnymi. Demony ukazywały się jej także i w postaci widzialnej, unosząc się w powietrze, pokazując jej i mówiąc rzeczy obrzydliwe.
Broniąc się przed owymi napaściami diabelskimi, św. Katarzyna czyniła ostrą pokutę, biczując się, opasując żelaznymi łańcuchami i pozbawiając snu. Ale niewiele to pomagało. Demony, nieraz w bardzo wielkiej liczbie, unosząc się w powietrzu, przybierając przerażające postaci, naśmiewały się z niej, albo przeciwnie - użalały się nad nią, mówiąc:
- Czemu tak nędzne życie prowadzisz? Znęcając się nad własnym ciałem, co najwyżej możesz je o śmierć przyprawić. Nie myśl sobie, że dasz radę wytrzymać w tak srogiej pokucie. Lepiej dla ciebie będzie, kiedy to wszystko porzucisz, zanim samą siebie zamordujesz. Jeszcze masz dość czasu! Jeszcze możesz dobrze użyć świata! Młodaś jeszcze! Żyj jak inne dziewczęta! Idź za mąż i wychowuj dzieci. Przyczyniaj się do rozmnażania rodzaju ludzkiego!
Na owe jawne pokusy święta zupełnie nie reagowała, nie odpowiadając demonom i nie wdając się z nimi w żadne dysputy. Bywało jednak, że ponad miarę udręczona, traciła już siły psychiczne, i wtedy modliła się tymi słowy:
- Ufam Panu Jezusowi Chrystusowi, a nie samej sobie!
Wówczas przerażające widzenia ją opuszczały i doznawała ulgi. (Żywot przedziwny świętey dziewice KATHARZYNY SENENSKIEY, przez wielebnego oyca Raymunda Kapuana, Generała Zakonu Dominika S. na ten czas Spowiednika tey ś. Panny napisany, y od niegoż, THEOLOGIA MYSTICA, nazwany, iż taiemne nauki Boskie w sobie zamyka. Z łacińskiego na polskie przez X. Symona Wysockiego, Societetis Iesu, przełożony, y tu y owdzie potrosze skrocony, w Drukarni Mikołaja Loba, Kraków 1609, s. 101 – 103.).
Kiedy nie skutkowały pokusy, widziadła i natrętne namowy, czart używał względem św. Katarzyny przemocy fizycznej.
Pewnego razu, w obecności licznych wiarygodnych świadków, diabeł wrzucił świętą w środek płonącego ognia. Gdy przerażeni świadkowie usiłowali ją czym prędzej stamtąd wydobyć, lękając się o jej życie, ona z uśmiechem mówiła:
- Nie bójcie się, szatan to sprawił, ale żadna krzywda mnie nie spotka.
Po czym nietknięta przez ogień ani na ciele, ani na ubraniu, wyszła zeń.
Drugim razem przytrafiło się, że gdy leżała chora w łóżku, ustawiono obok niej dużą glinianą donicę, napełnioną żarzącymi się węglami, aby świętej było ciepło, diabeł z całej siły pchnął jej głowę w ową donicę, że padając twarzą w węgle, uderzyła z taką siłą, iż naczynie roztrzaskała się na kawałki. I tym razem z opresji owej wyszła bez szwanku. (Tamże, s. 138 – 139.).
Świadkowie potwierdzili również, iż widzieli na ciele świętej rany, ślady i blizny od uderzeń zadawanych jej przez duchy nieczyste, oraz że w roku jej śmierci dało się słyszeć głosy straszliwe, wołające:
- O przeklęta! Dotychczas wszędzie nas i zawsze prześladowałaś, ale wreszcie przyszedł czas, że teraz my wypędzimy życie z ciebie!
I przy tych słowach jakieś niewidzialne ręce zadawały jej bolesne razy. A męka ta trwała przez kilka tygodni, aż do samego dnia jej śmierci. (Tamże, s. 408 – 409.).
Przeważnie tak się dzieje, że dusze szczególnie miłe Bogu, które doświadczają napaści szatańskich, srodze cierpiąc z tego powodu, mają równocześnie wielką władzę nad złymi duchami, które wyrzucają z ciał osób opętanych.
Święta Katarzyna również tę władzę nad demonami posiadała i wiele osób spod wpływu mocy ciemności w imię Jezusa uwolniła.
***
Wróćmy po raz kolejny do postaci, sługi Bożej, siostry Józefy Menendez, zakonnicy która zmarła 1923 roku, a jej proces beatyfikacyjny jest w toku.
Opisy tego, co Szatan wyczyniał z ową kobietą, gdyby nie pewność, że świadectwa jej współ-sióstr, które na własne oczy widywały, co się z nią działo, są absolutnie uczciwe, można by uznać je za przejaw bujnej wyobraźni, tak to wszystko wygląda fantastycznie. Udręki jednak były prawdziwe, a ponieważ doświadczała mąk nadzwyczaj okrutnych, trzeba podziwiać jej wytrzymałość i samozaparcie.
Szatan dręczył ją na najrozmaitsze sposoby, szczególnie przecież upodobał sobie fizyczne znęcanie się nad zakonnicą. Siostra Józefa była ustawicznie dotkliwie bita po całym ciele. Zły duch przeszkadzał jej w modlitwie, bardzo często nie pozwalał wchodzić do kaplicy klasztornej, lub - o ile się już tam znalazła - wyciągał ją gwałtem na zewnątrz.
Albo też - a działo się to wszystko na oczach innych zakonnic - porywał ją (co wyglądało w ten sposób, że Józefa naraz znikała) - by po dłuższym, bądź krótszym czasie porzucić ją w którymś z rzadka uczęszczanych, lub trudno dostępnych zakamarków klasztoru. Przez długi czas działo się to każdego dnia.
Innym z prześladowań diabła było palenie żywym ogniem ciała Józefy. Przełożona i współsiostry widziały, jak ni stąd ni zowąd ubranie Józefy stawało w płomieniach, a ciało pokrywało się głębokimi oparzeliznami.
W tym samym czasie udręczona kobieta doznawała dodatkowo katuszy innego rodzaju, katuszy duchowych, bowiem objawiał się jej sam Szatan pod najrozmaitszymi postaciami, od postaci Jezusa poczynając, poprzez rozmaite zwierzęce kształty, a na posturze najbardziej przerażającej i odrażającej - ludzkiej postaci - kończąc, kusząc ją i namawiając na najrozmaitsze sposoby do odstępstwa od Prawdy i Miłości. Podsuwał też wówczas myśli plugawe i bluźniercze, które nie opuszczały jej przez długie godziny, a nieraz nawet dnie i noce.
Bywała też porywana do piekła, gdzie cierpiała niewyobrażalne wprost męki ognia, smrodu, rozpaczy, musząc wysłuchiwać zawodzeń, wycia, ryków, obelg, bluźnierstw i przekleństw potępionych. W owym miejscu katuszy nie doświadczała jedynie nienawiści, choć czuła się opuszczona i pozbawiona miłości, zatracając jednocześnie poczucie czasu, tak iż sądziła, że jej pobyt w czeluściach piekielnych trwa w wieczności. Jak wynika z jej słów, do otchłani boleści i rozpaczy była przenoszona ponad sto razy! (L.G. de Ségur: Piekło. Czy istnieje? Czym jest?, Wrocław 1993, [w:] Dodatek. Wybór tekstów pod redakcją Walentego Barczaka, s. 77 – 110).
Jedno z uprowadzeń diabelskich siostra Józefa opisuje tak oto: ''... wleczono mnie przez długą drogę pogrążoną w ciemnościach. Ze wszystkich stron słyszę straszliwe krzyki. W ścianach tego wąskiego korytarzyka, znajdowały się zagłębienia jedne na przeciw drugich, skąd wychodził dym niemal bez płomienia, a zapach jego był nieznośny. Stąd też głosy potępionych miotały różnego rodzaju bluźnierstwa i brudne słowa. Jedni przeklinali swe ciało, drudzy - swych rodziców. Inni wyrzucali sobie, że nie korzystali ze sposobności i ze światła, aby porzucić zło. A wreszcie była to wrzawa pełna wściekłości i rozpaczy.
Wleczono mnie przez to przejście, w rodzaju korytarza, który nie miał końca. A potem otrzymałam tak gwałtowne uderzenie, że zgiętą we dwoje, wepchnięto mnie do jednej z tych nisz. Czułam się jakby ściśnięta między rozżarzonymi igłami. Naprzeciw i obok mnie przeklinały mnie dusze i bluźniły. To sprawiało mi najwięcej cierpienia... Ale, co nie może być porównane z żadną katuszą, to udręka duszy widzącej, że jest odrzucona przez Boga...
Zdawało mi się, że spędziłam długie lata w tym piekle, a przecież trwało to tylko sześć do siedmiu godzin... Nagle szarpnięto mnie gwałtownie i znalazłam się w ciemnym miejscu, gdzie szatan, uderzywszy mnie zniknął i zostawił mnie wolną... Nie potrafię wypowiedzieć, co czułam w duszy, kiedy zdałam sobie sprawę, że żyję jeszcze i że mogę miłować Boga (...)
Widzę jasno, że wszystkie cierpienia świata są niczym w porównaniu z bólem, jaki sprawia świadomość, że już więcej nie można miłować, gdyż tam oddycha się tylko nienawiścią i pragnieniem zatracenia dusz...'' (L.G. de Ségur: Piekło..., s. 96 – 97.).
UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY
opowieści o szatańskim zniewoleniu
z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał
Andrzej Sarwa
* * *
Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:
Piękna kobieta o smagłej cerze – ni to Indianka, ni Europejka, taka, którą Meksykanie zowią Morenita, stojąca na szczycie góry spoglądała na wielkie, wspaniałe, urzekające miasto rozciągające się u jej stóp. Miasto budziło podziw. Ogromne, przecudne, zbudowane na obszernej wyspie rozłożonej pośrodku jeziora Texcoco, wgryzające się w toń jeziora pływającymi sztucznymi trzcinowymi wysepkami-ogrodami. Od miasta ku brzegom, ku stałemu lądowi, prowadziło kilka grobli. Był to bajecznie bogaty Tenochtitlan, stolica imperium Azteków.
Gwarne było i ludne, zasiedlone przez ponad dwieście tysięcy mieszkańców… Pełne zasobnych domów, pałaców i świątyń. Rezydował tu cesarz, a był nim podówczas Montezuma II1. Władca świecki i najwyższy kapłan zarazem.
Kobieta stała nieporuszona, tylko łagodny wiatr szarpał lekko kosmykiem jej ciemnokasztanowych włosów, który niesfornie wysunął się spod brzegu ciemnobłękitnego płaszcza obszytego ciężką złotą lamówką, który miała narzucony na głowę niczym welon. Płaszcz okrywał suknię w kolorze delikatnego różu zdobną kwiatami, a przepasaną w talii szarfą czarną, jak to u indiańskich ciężarnych mężatek było w zwyczaju.
Naraz, skądś zza rozłożystego i dość pokracznego drzewka jukki o ciemnozielonych, twardych, mieczowatych liściach i dzwonkowatych kremowobiałych kwiatach, rosnącego niedaleko potężnego świętego drzewa ceiby2, gęsto pokrytego różowym wonnym kwieciem, a wspierającego kolosalny pień na deskowatych korzeniach podporowych, drzewa zwanego przez tubylców pochote albo yaxché, wysunął się mężczyzna. Cerę, choć również smagłą, miał jednak zdecydowanie jaśniejszą niż kobieta, w której stronę zmierzał, przedzierając się przez zarośla złożone z krzewów białej szałwi, która nie wiadomo skąd się wzięła w tym miejscu, bo to nie były jej ojczyste strony, więc zapewne musiał ją ktoś przywieźć i celowo tu zasadzić, oraz rosnącej w cieniu tej pierwszej, szałwi wieszczej, która również nie była tutejszą rośliną3, obydwie owe krzewinki wydzielały upajające i odurzające aromaty, a to, że tu się znajdowały, mogło wskazywać tylko na jedno – mimo iż okolica była dzika i nie wyglądała na zbyt często odwiedzaną, sądząc po ledwie zarysowanej w chaszczach wąziuchnej ścieżynie, musiała posiadać charakter sakralny. Mężczyzna ubrany był w czarny płaszcz uszyty z najdelikatniejszej tkaniny bawełnianej, narzucony na gołe ciało i przepasany czymś w rodzaju powroza uplecionego z surowych włókien agawy. We włosach, nad lewym uchem, niczym zastygła stróżka krwi zwieszało mu się karmazynowe pióro świętego kwezala4.
– Podziwiasz moje królestwo? – zagadnął kobietę.
– Twoje, Quetzalcoatlu?
– A i owszem. Moje. Czyż nie jestem księciem tego świata? Bogiem tego świata? Patronem wszelkiej wiedzy, nauki, sztuki, rzemiosła, stanu kapłańskiego? Czyż nie do mnie przynależy Gwiazda Zaranna, Jutrzenka? Czyż nie jestem pierzastym wężem? Panem grzechotnikiem przystrojonym w pióra kwezala i ary? Czyż nie jestem władcą wichru? Czyż nie jestem panem deszczu? Czyż nie władam światem z centrum mojego wspaniałego miasta Cholula, gdzie ze szczytu poświęconej mi piramidy spadają tysiące i dziesiątki tysięcy trupów? Gdzie na moją cześć tryska krew przeobficie, gdzie wyrywa się gorące i bijące jeszcze serca z ludzkich piersi? Czy to nie tam żywych ludzi obdziera się skóry i czyż kapłani nie ubierają się w te skóry, by modlitewnie tańczyć na moją cześć? Czyż to nie tam wyrywa się paznokcie maleńkim dzieciom, kiedy kraj dotyka susza, by ich płacz, by ich łzy przebłagały mnie, iżbym zesłał deszcz, który napoi ziemię, a ta wyda plon złocistych kukurydzianych kaczanów, pękatych strąków fasoli, pomidorów o delikatnym miąższu, mięsistych owoców papryki, złotych jagód uchuva5, bulw ziemniaczanych i nie będzie głodu i smutku, a sytość i radość? Widzisz? Kto jest potężniejszy ode mnie? Kto mnie pokona? Kto by się zresztą ośmielił?
– Ja.
– Ty??? A kimże ty jesteś?… Cóż ty możesz?… Kobieto… – słowa te wypowiedział z nieskrywaną pogardą.
– Twierdzisz, żeś jest bogiem, a nie rozpoznałeś mnie?
Quetzalcoatl cofnął się o krok i teraz wyjątkowo bacznie zlustrował pytającą, zamilkł na chwilę, a potem nieswoim głosem zapytał:
– A jakie jest twoje imię? Zdradzisz mi je?…
– Coatlaxopueh.
– Coatlaxopueh… Ta, która zmiażdży węża… – Quetzalcoatl aż skulił się ze strachu i wyszeptał w przerażeniu. To ty… Lecz przecie nie tak do tej pory się ukazywałaś… Pani Coatlaxopueh… Dziewico-Matko… – zawiesił głos, a potem nieomal krzyknął: – Ale ja nie poddam się bez walki. Nie poddam!…
– Przegrasz… starodawny wężu… morderco i łgarzu, wiesz o tym doskonale…
– Może jako Pierzasty Wąż przegram tę batalię. Tę tutaj. Ale jako diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio6, bo tak się teraz nazwę – dla nowych panów, dla nowych władców tego czasu i tego wymiaru – popróbuję jeszcze sił. I pewnie nie raz się spotkamy. Chociaż, przyznam to szczerze, wolałbym cię już nigdy więcej nie oglądać.
Dopowiedziawszy tych słów, Pierzasty Wąż gwałtownie cofnął się w chaszcze, a potem oddalił śpiesznym krokiem, kierując się w stronę miasta. Jeszcze tylko przez krótki czas słychać było trzask uschłych gałązek, łamanych jego stopami, a potem wszystko ucichło. Ptaki zaś, które zamilkły, gdy się tu pojawił, znów zaczęły śpiewać.
* * *
Letni dzień roku Pańskiego 1517 szarzał i ciemniał spowijany delikatną opończą zmierzchu.
Francisco Hernández de Córdoba7, hiszpański hidalgo, postawny, prosty niczym świeca, szeroki w barach i wąski w biodrach, o twarzy pociągłej, pokrytej czarnym zarostem i dość krótko przyciętych włosach, stał wsparty o burtę karaweli i wpatrywał się w horyzont, na którym majaczył zarys lądu.
Oto właśnie przecierał nowy szlak morski wiodący od Antyli do nieznanego wcześniej Jukatanu…
* * *
Poranek 31 października 1517 roku był szary, zimny, zamglony nieco i przesycony mikroskopijnymi kropelkami wody. Katolicki niemiecki zakonnik w augustiańskim habicie energicznie wywijał młotkiem. Jeszcze jedno, ostatnie uderzenie, wbity ostatni gwóźdź i na drzwiach kościoła zamkowego w Wittemberdze odznaczył się jasną prostokątną plamą dokument, który wówczas może nie wydawał się zbyt ważny, bo też i nikomu by do głowy nie przyszło, jakiej to rewolucji i kościelnej i z czasem społecznej da on początek.
Mnichem z młotkiem był wielebny ojciec doktor Marcin Luter, OSA, a owym dokumentem jego słynne 95 tez, zwanych potocznie przeciw odpustom.
Lecz w głowie Lutra wylęgły się i inne poglądy, te odpusty, czy raczej publiczne wystąpienie przeciwko nim, to było już tylko ostateczne przekroczenie granicy, przed której przekroczeniem wcześniej się wzdragał i rozpoczęcie rozgłaszania nauk, jakich do tej pory żaden chrześcijanin nie odważyłby się głosić. Ba! Nie tylko chrześcijanin, ale i wyznający dualizm gnostyk! Żaden bogomił, żaden albigens! Żaden „pełnokrwisty” manichejczyk8 nawet!
Doktor Luter wszelako się odważył, oznajmiając:
„Nie życzę sobie, iżby ktokolwiek naukę moją osądzał – ni ludzie, ni też i wszyscy aniołowie. Albowiem pewien jestem i chcę także przez tę naukę swoją, iżbym był nie tylko waszym, lecz również i aniołów sędzią… Tedy więc, kto mojej nauki nie przyjmie, ten niech nie stanie się błogosławionym, a to dlatego, iż moja nauka boska jest, nie moja. Dlatego też i sąd mój jest również boski, a nie mój”9.
A ponieważ owa nauka była – jak twierdził – boska, to bez szemrania należało przyjmować wszystko, co głosił ów niemieckidoktor w augustiańskim habicie.
Nielicho musiał zaskoczyć i zwolenników i oponentów, kiedy ujawnił się i z takim poglądem, że:
Bóg nie może być Bogiem; On najpierw musi stać się diabłem… Muszę przyznać boskość diabłu na krótką godzinę i niech szatańskość będzie przypisana do naszego Boga. Ale to wczesne dni jeszcze. W końcu rzeczywiście możemy powiedzieć: Jego dobroć i sprawiedliwość trwa nad nami10.
A zatem? Z Szatana wyewoluował Bóg? Więc to Szatan jest tym Odwiecznym? Pierwotnym? Pierwszym i Przedwiecznym? Ale czy przeistaczając się w Boga, przestał być Szatanem? Bo skoro tak, to…
…żaden grzech nie może mi zaszkodzić… Grzech nie może cię oderwać od Niego [Chrystusa], nawet jeśli cudzołożysz sto razy dziennie i tyleż morderstw popełniasz…11 Czyż bowiem i sam Jezus nie cudzołożył? Cudzołożył! I to nie raz: Chrystus był cudzołożnikiem: pierwszy raz z kobietą przy studni, gdy było mówione: »Nikt nie wie, co On z nią robi«. Ponownie, z Marią Magdaleną i jeszcze raz z kobietą przyłapaną na cudzołóstwie, którą oddalił tak lekko. Zatem i sprawiedliwy Chrystus musiał przed śmiercią stać się cudzołożnikiem…12
Ta boska nauka nie mogła tedy nie być atrakcyjna… więc boska nauka jęła się szerzyć niczym pożar dotkniętego suszą lasu, i to po całej Europie… a że ani cudzołóstwo, ani morderstwo nie mogło wierzącego oderwać od Chrystusa, to, chociaż i wcześniej niezbyt mocno się przed takimi uczynkami wzdragano, to teraz i cudzołożono i jeszcze więcej mordowano – nader ochoczo, rzec by można.
Uczynki przecie nie miały żadnego znaczenia, albowiem sprawiedliwy z wiary żyć będzie, co akcentował niemieckidoktor w augustiańskim habicie… a ponieważ jego zwolennicy pamiętali i o pozostałej części zdania: jeśli się cofnie, nie upodoba sobie dusza moja w nim13, nie cofali się tedy i cofać się nie zamierzali – w niczym…
A kiedy jeszcze drugi z patriarchów reformacji, zda się jeszcze żarliwszy od Lutra zwolennik wyleczenia chrześcijaństwa z jego półtora tysiąca lat trwającej tradycji i wiary od czasów apostolskich licząc, niejaki Kalwin, jął głosić, że Bóg z góry przeznaczył niektórych do zbawienia, a niektórych skazał na potępienie, to już nikt nie musiał się w niczym krępować – bo i tak niebieskie podwoje stały dla niego otworem… pod warunkiem oczywiście, że został przez Boga wybrany… a jeśli nie został wybrany, to i tak było mu już wszystko jedno…
Jako że jednak nie wszyscy podzielali te światłe i postępowe opinie, więc Europa znów spłynęła potokami krwi…
* * *
8 sierpnia 1535 roku w Genewie zapanowało niezwykłe podniecenie. Zgraja młodzieniaszków, pełna uniesienia, pragnąca zasłużyć się Bogu, podekscytowana wspaniałym kazaniem Kalwina ruszyła na miasto.
– Do najbliższego kościoła! Gdzie najbliższy papistowski kościół14? – słychać było ich krzyki i nawoływania.
– Jest, jest!
– Wyrąbać drzwi!
Lecz wyrąbywać ich nie było potrzeby. Stały otworem.
Gromada młodzieniaszków wpadła do środka, ale gdy przeszli przez kruchtę i znaleźli się w nawie, mimo wszystko zatrzymali się onieśmieleni. Powaga i dostojeństwo wieków, pełgający czerwonawo płomyk wiecznej lampki i ta cisza, cisza wręcz paraliżująca.
Krótko to jednak trwało. Jeden z napastników ruszył ku prezbiterium.
– Chodźcie, nie ma się czego bać!
Inni ruszyli za nim.
Kopniakiem otworzył zamknięte na zasuwkę drzwiczki balustrady, przy której wierni komunikowali15, w kilku susach dopadł ołtarza, rozbił drzwiczki tabernakulum, z pozłocistej puszki na ołtarzową mensę wytrząsnął Najświętszy Sakrament, sam nabrał pełną garść komunikantów i zachęcił innych, by poszli w jego ślady.
A później, tak jak wpadli do wnętrza, tak i wypadli na ulicę – nieomal pędem.
A potem szli jej środkiem, pewni siebie, butni, odważni – bo w tłumie.
– Hej, ludzie! Luuudzie!!! Mamy tu sporo katolickich bogów! Kto ich chce trochę? Nikomu nie poskąpimy!
Ale nie było odzewu.
Któryś z owych zacnych i pobożnych kalwińskich młodzieńców swoją porcję komunikantów rzucił w górę, a wiatr je rozniósł. Pospadały na ziemię niczym ogromne śniegowe płatki.
– Nie marnuj tego dobra, lepiej niech ktoś z niego skorzysta! – zaprotestował jeden z kompanów. – O! Spójrz, może on?
Pod nadjedzonym liszajami grzyba murem kamienicy siedział bezdomny wynędzniały pies. Zaczęli go wabić. Pies w pierwszej chwili próbował się ratować ucieczką, ale otoczony ze wszystkich stron nie miał na to szansy. Dał za wygraną, bezradnie tylko szczerzył wykruszone ze starości i niedożywienia zęby. Wtedy jeden z najbardziej gorliwych w swej wierze młodzieńców, przykucnął przed nim i wprost przed pysk cisnął mu zabrane z kościoła hostie.
– Na! Żryj!
Było ich dużo. Bardzo dużo. Kilkadziesiąt. Pies nieufnie obwąchał ów dziwny Chleb, a potem ostrożnie, jakby z niejakim nabożeństwem, delikatnie zbierając językiem, zjadł to, co przed niego rzucono. I po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni poczuł się szczęśliwy i syty… Zaskomlił radośnie i, zległszy na ziemi, wsparł łeb na łapach i przymknął powieki…
* * *
Rześki ranek 20 sierpnia 1566 roku zapowiadał bardzo upalny dzień. Mrowie protestanckich mieszkańców Antwerpii w religijnym zapale wędrowało przez miasto, wznosząc wrogie antypapieskie okrzyki, szukając pretekstu, aby pobić, a jeszcze lepiej zakatować na śmierć jakiegoś katolickiego klechę, ale miasto wyglądało na wyludnione. Trzeźwiejsi i rozsądniejsi mieszkańcy poukrywali się w domach i bali się nawet zerkać przez okna. Protestantów jednakże rozsadzała energia i ogromne pragnienie przypodobania się Bogu. I oto naraz na ich drodze znalazła się cudowna niczym senne marzenie, ogromna świątynia. Katolicka!
– Katedra… Tfu… Najświętszej Maryi Panny… Tfu!
Jakiś dryblas o czerwonym od opilstwa, nalanym pysku i nieomal filetowym nosie, perorował zawzięcie, wygłaszając swoje mądrości do zebranego wokół niego tłumu, równie zajadłych, co i on sam, prymitywnych ludzi. Bluźnił przy tym, przeklinał i potrząsał solidną dębową pałą, którą dzierżył w garści.
– Czy my, kur…, pozwolimy, żeby coś, kur…, takiego, to siedlisko papistowskich, kur…, diabłów, ściągało nędzę i Boskie, kur….., przekleństwo, na kur…, nasze, kur…, sławne miasto, kur…?
– Nie! – ryknął tłum. – Nie! Niedoczekanie ich!
– Więc co nam, kur…, czynić trzeba? – zakrzyknął dryblas, a, iż zakrzyknął tak głośno, że aż mu gardło odmówiło posłuszeństwa, musiał je od razu przepłukać winem, co też i uczynił i, nie skąpiąc sobie, pociągnął tęgi łyk, a potem drugi i trzeci. Wino było dobre, mszalne, zrabowane onegdaj w zakrystii, któregoś z wcześniej sprofanowanych kościołów.
– Spalić! Spalić! – wrzeszczeli ci najgorliwsi.
– Nie! Budynek zająć, a tylko bałwany powyrzucać! – wrzeszczeli inni.
Ostatecznie opinia tych drugich zwyciężyła.
Solidne dębowe drzwi katedry ustąpiły pod ciosami, rozpękły się na kilka części i rozwarło się wejście dla dzikiego tłumu. A ów rzucił się w kierunku wielkiego ołtarza, nad którym wisiał ogromny krucyfiks z rozpiętym na nim Chrystusem Panem, zaś po lewej i prawej jego stronie mniejsze krzyże, na których wisiało dwóch łotrów. Tych ostatnich nie ruszano, widać bliżsi byli sercom pobożnych protestantów, niźli ów Pan Jezus gwoździami do Drzewa przybity. Nie darowali Mu, zarzucili powróz na szyję i zwalili na posadzkę, a potem rzucili się na Niego, z czym kto miał – z drągami, siekierami, kamieniami, młotami i tłukli, i walili, i cięli, aż rozpadł się w drzazgi, a potem i te drzazgi deptali stopami, jakby chcąc je zetrzeć na pył. A dwóch łotrów spokojnie, z wysokości, przyglądało się tej nabożności. Temu przydawaniu chwały Bogu. Temu zacnemu czynowi gorliwych Jego czcicieli.
Gdy jedni zajmowali się unicestwianiem krucyfiksu, inni wydarli drzwiczki do tabernakulum, z puszek i cyboriów wytrząsnęli na podłogę konsekrowane hostie i komunikanty, deptali stopami i na nie pluli. Naczyń liturgicznych, a jakże, nie potrzaskali bynajmniej, a pochowali za pazuchy i do worów. Cóż, wszak były one ze szlachetnych kruszców, to nie godziło się z nimi źle obchodzić, a nie daj Boże, uszkodzić, iżby nie straciły na wartości, bo Żyd mógłby za nie zapłacić tylko cenę kruszcu, a nie wyrobu…
Jeszcze inni zaś wdarłszy się do zakrystii, powywlekali z szuflad komód i kredencji16 pyszne, złotem i srebrem tkane bądź haftowane ornaty, kapy, dalmatyki, welony kielichowe, ubierali się w nie i z wrzaskiem obłąkańców biegali po ulicach.
Jakiś filut i żartowniś poupychał trochę konsekrowanych komunikantów po kieszeniach i wypatrzywszy stadko gołębi, karmił je nimi… Zasłyszał był bowiem, że ongiś jakiś pobożny niemiecki luteranin karmił hostiami swoją papugę.
Tego dnia bez wątpienia była wielka radość w niebie i sam Pan Bóg klaskał w dłonie z ogromnej uciechy. A już szczególnie się uradował, gdy jakiemuś przypadkowemu przechodniowi, który nie chciał się przyłączyć do tych gorliwych chrześcijan, wybito wszystkie zęby i skopano go po nerkach, aż zamiast moczu oddał krew…
Marzyło się pobożnym mężom, aby złowić jakąś zakonnicę, iżby ją zgwałcić, ale tego dnia nie mieli szczęścia do zakonnic… Pech jakiś, czy coś?…
Na koniec, bo zmierzch nadchodził, pomyślano i o modlitwie, więc zaczęto śpiewać psalmy na ponurą nutę…
* * *
Jak psy wściekłe, jak zajadłe brytany, gryźli się między sobą członkowie protestanckich denominacji. Luteranie nienawidzili kalwinistów, kalwiniści luteran, jedni i drudzy antytrynitarzy17, a najsławetniejszego z tych ostatnich, Miguela Serveta18, kazał spalić na stosie nie byle kto, bo sam Kalwin przecie! Ale oni wszyscy w jednym byli zgodni – w nienawiści do katolików. Czemu dawali wyraz w napaściach na ludzi, bezczeszczeniu świątyń, profanacjach, bluźnierstwach i znieważaniu wszystkiego, co do tej pory uważane było za święte.
Katolicy byli tymczasem w wyraźnej defensywie. W krajach urzędowo protestanckich musieli się kryć lub ponosili śmierć męczeńską, w innych, jak choćby we Francji, kalwińscy protestanci – hugenoci, śmiało i bez zahamowań, z jakąś diabelską zajadłością, prześladowali katolików, burzyli kościoły, klasztory, a nawet – nie wiedzieć czemu – szpitale, które przecie i im samym służyły. Lubowali się w mordach popełnianych na zakonnikach i gwałceniu zakonnic. Tak! Ci sami hugenoci, których się daje za przykład katolickiego okrucieństwa i nietolerancji. Na domiar szczycili się tymi czynami.
Aż wreszcie… nadeszła noc krwi i grozy…
Hugenockie poczynania – hugenockie mordy, hugenockie bluźnierstwa i świętokradztwa, katolickie odpowiedzi na nie – nie mniej okrutne, ale w początkowej fazie konfliktu nie aż tak okrutne. Inaczej bowiem jest, gdy ktoś się broni przed agresorem, a inaczej, gdy sam tym agresorem się staje.
Francja pogrążona w chaosie, niepewność, co dalej będzie z państwem, niechęć protestantów do domu panującego, pogłębiająca się nienawiść mogąca Francję ostatecznie doprowadzić do ruiny, szczególnie gdyby – tak, jak tego pragnęli hugenoci – udało się sprowokować króla do wojny z Hiszpanią. To wszystko ani nie wyglądało, ani nie wróżyło dobrze.
A hugenoci rośli w siłę. W większości miast, szczególnie tych dużych, liczących się, nie mieli co prawda przewagi, lecz w mniejszych, w miasteczkach i na wsiach, sytuacja wyglądała już inaczej. Ich liczba rosła – było ich w kraju kilkaset tysięcy i przybywało, a w miarę, jak ich siła rosła, rosła też i bezczelność, a szczególnie ciekła im ślinka na zawładnięcie Paryżem. Nie byli to bowiem anieli w ludzkiej skórze, jak to później oświeceniowi prorocy i wszelkiej maści lewactwo wmówiło tak zwanym ludziom, inaczej masom, niegdyś określanymi prostymi, trafnymi słowy: pospólstwem, gawiedzią, czy też jeszcze trafniej – motłochem.
Ale król, chociaż pozostający pod dużym wpływem admirała Gasparda de Coligny19, protestanta, którego nawet wyjątkowo zaszczycał, nazywając go ojcem, nie miał raczej zbyt wiele do powiedzenia, więc choćby i przejawiał wolę, iżby mocniej poprzeć kalwinistów, nie bardzo dysponował taką siłą, by to przeprowadzić. Ponad królem, chociaż nie formalnie, to przecież faktycznie, stała jego matka, Katarzyna Medycejska ciesząca się zdecydowanie złą sławą.
A ona nie życzyła sobie bynajmniej żadnych wojen, wręcz przeciwnie, na rękę by jej było uspokojenie nastrojów w królestwie i osiągnięcie równowagi między katolikami a hugenotami.
Katoliczką była tylko z nazwy, naprawdę chrześcijaństwo, w jakimkolwiek wydaniu, raczej jej nie obchodziło. Miała za to niepohamowane ambicje zdobycia królewskiego tronu dla każdego ze swych dzieci i prowadziła własną twardą politykę zmierzającą w tym kierunku.
Do tego zaś potrzebowała pokoju, nie zaś wojny, albo, jeśli na pokój nie mogła liczyć… wyeliminowania przeciwnika, wyrugowania go ze sceny politycznej.
To było dla niej ważne, a nie, w co kto wierzy. A niechby i wierzył w kopkę siana, póki nie zagrażał jej planom oraz interesom dynastycznym, to mógł sobie wierzyć…
Franciszek II i Karol IX zasiadali po kolei na tronie Francji, trzeci z braci podle starszeństwa, Henryk, raczej nie miał widoków na koronę, no, chyba żeby i Karol IX umarł przedwcześnie i bezpotomnie, ale na to przecie liczyć nie można było.
Zatem katolicka władczyni, królowa-matka Katarzyna, chciała go najpierw ożenić z protestancką królową Anglii, Elżbietą Tudor, nie bacząc na to, że byłby wówczas zmuszony przejść na protestantyzm, a kiedy nic z owych planów nie wyszło, próbowała osadzić go na tronie Algierii, co byłoby równoznaczne, gdyby się owo zamierzenie powiodło, z przejściem przez Henryka na islam. A kiedy i tego nie udało się przeprowadzić, zaczęła się starać dla niego o tron polski, a w Polsce musiałby być katolikiem…
Taki to właśnie katolicyzm fanatyczny i bezkompromisowy, jak się można dowiedzieć z licznych opinii protestanckich, a i nie tylko protestanckich także, tak zwanych historyków, panował na paryskim dworze Walezjuszy.
Lecz to, że chrześcijaństwo – w żadnym wydaniu, ani ortodoksyjnym, ani heterodoksyjnym – nie miało dla Katarzyny żadnego znaczenia, nie oznacza bynajmniej, iż w nic nie wierzyła, o nie, była bowiem żarliwą wyznawczynią innego kultu. Jakiego? O tym będzie później.
Tymczasem, chcąc uspokoić nastroje panujące w królestwie, Medyceuszka wpadła na pomysł, iżby swoją jedyną córkę Marguerite, po naszemu Małgorzatę, de Valois, zdrobniale nazywaną Margot, wydać za hugenockiego króla Nawarry, Henryka.
Była co prawda potrzebna do tego dyspensa papieska, jako że Henryk był nie tylko innej wiary, ekskomunikowanymheretykiem, ale na dodatek także i krewniakiem Margot, lecz Katarzyna ową dyspensę lekceważyła.
Podobnie lekceważyła ją Margot, no i narzeczony, król Henryk też, ale przynajmniej w jego przypadku nie może budzić to zdziwienia ani potępienia, albowiem uważał papieża rzymskiego za antychrysta.
Co więc postanowiono, to i przeprowadzono.
Mimo drobnej przeszkody, jaką była śmierć matki pana młodego, która ślub odsunęła nieco w czasie, to przecie plan Katarzyny się ziścił. I chociaż kontrakt ślubny podpisano już w kwietniu, to oficjalne zaręczyny nastąpiły dopiero 17 sierpnia 1572 roku, zaś sam ślub w dzień później, 18 sierpnia.
Dziwaczne to było widowisko, albowiem ceremonia, po zapewnieniu kardynała Karola de Bourbon, wuja pana młodego, iż dyspensa papieska lada chwila dotrze do Paryża, w co on udawał, że wierzy, bo inaczej nie mógłby legalnie Henrykowi i Margot udzielić ślubu, odbyła się nie w kościele, ale na placu przed nim, konkretnie przed paryską katedrą Notre-Dame.
A czemu tak? Ano, bo gorliwy protestant, hugenot, Henryk z Nawarry zdecydowanie odmówił wejścia do świątyni i uczestniczenia we Mszy. Sumienie mu na to, jak twierdził, nie pozwalało.
Zatem młodą parę jęto wiązać węzłem małżeńskim na placu przed katedrą. Henryk podczas ceremonii ślubnej nie robił już żadnych trudności, natomiast Margot i owszem.
Śmierdziało jej owo polityczne małżeństwo bardzo – to w przenośni. Śmierdział jej też przyszły małżonek – czosnkiem i kozami – a to już bez przenośni. Brzydziła się nim jako mężczyzną. I to okrutnie. Już chyba wolałaby parzyć się z capem niż z nim.
Chyba więc dlatego, gdy kardynał zadał jej rytualne pytanie, czy chce pojąć Henryka za męża, nie odpowiedziała na nie. Milczała. Pytanie ponowił, milczała uparcie.
Ten i ów zaczął chrząkać.
W takiej sytuacji nie wiadomo było, co robić. Pytać po raz kolejny i kolejny, z nadzieją, że w końcu coś powie? A jak nie powie? Pewności nie było.
Plan matrymonialny Katarzyny Medycejskiej ocalił i sytuację uratował książę Henryk, brat Margot i późniejszy król Polski, który w nagłym olśnieniu, stojąc z tyłu, palnął pannę młodą z całej siły pięścią w tył głowy tak, że musiała nią kiwnąć, co kardynał z ulgą odczytał jako znak wyrażający zgodę.
Ślub dobiegł końca.
Po zakończeniu ceremonii nastały dni zabaw, które trwały do 21 sierpnia, a więc, jak na królewskie weselisko, raczej skromnie i krótko.
* * *
Równocześnie z Henrykiem z Nawarry przybyło do Paryża, iżby uczestniczyć w ślubie, całe mrowie hugenotów. Zachowywali się butnie. Jakby dając w ten sposób do zrozumienia, że dzięki owemu mariażowi, odczytywanemu przez wielu, nie ważne czy słusznie, czy nie, za kapitulację katolików przed protestantami, że teraz oni są górą, że trzeba się z nimi liczyć, bynajmniej nie pozornie, ale naprawdę.
Królową Katarzynę ogarnęła wściekłość. Nie dość, iż plan pogodzenia i zjednoczenia Francuzów – katolików i protestantów, wydawał się zagrożony, to i równowaga sił na samym szczycie była zachwiana na korzyść hugenotów.
Stało się to zaraz po zamordowaniu François de Guise20, skrytobójczo, strzałem z pistoletu, przez Jeana de Poltrot21, 24 lutego 1563 roku. A mówiło się przy tym, choć on sam się tego wypierał, że wydarzyło się owo z poduszczenia admirała de Coligny.
Wtedy Katarzyna uznała, że miarka się przebiera i admirał stał się jej solą w oku, paląc je niemiłosiernie.
Nie czuła się panią we własnym państwie. A to Hiszpanie bezpardonowo mieszali się w wewnętrzne sprawy Francji, a to hugenoci coraz wyżej podnosili głowy, a to wreszcie jej syn, jej ukochany Karol IX, zaczął wierzgać i wyrywać się z matczynych pęt, zaraz po tym, jak poślubił Elżbietę Austriacką i, mimo że żona była katoliczką, sam rzucał się w objęcia znienawidzonego protestanta, admirała Coligny’ego, ulegając jego wpływom.
Nie, tak być nie mogło! Jej plany, marzenia, zamierzenia lada moment mogły obrócić się w perzynę. Więc?… Trzeba było zrobić z tym wszystkim porządek! W radykalny sposób! Dość już miała półśrodków, które niczego pozytywnego nie przynosiły. Dosyć!
Coligny… był to, wedle opinii nie tylko hugenotów, ale i katolików, człowiek uczciwy i stateczny… Ale może nie tak do końca? Wypierał się, ale czego innego można się było spodziewać? Że przyzna się do podżegania do skrytobójczego mordu na Gwizjuszu? Że choć nie osobiście, ale to jednak on pokierował ręką Jeana de Poltrot? To by może i przełknęła, ale Coligny wszedł na jej teren, zawłaszczając monarchę. Nie, nie monarchę, bo tak o nim nie myślała, wszak rzeczywistym królem była ona, zatem nie monarchę, ale jej syna!…
Wyrzucała nie raz Karolowi, iż ją zdradził, choć ocaliła go zarówno przed Gwizjuszami, jak i hugenotami, że posadziła go na tronie Francji, a doczekała się wyłącznie niewdzięczności i spiskowania z admirałem. Groziła mu, że wróci do Italii, a jego porzuci na pastwę losu. Lecz Karol, człowiek mocno niezrównoważony, mało się tym przejmował.
Wtedy podjęła decyzję. Kalwiński admirał Gaspard de Coligny będzie musiał zniknąć z tego świata. W sercu Katarzyny zapadł na niego wyrok. Ostateczny i nieodwołalny.
A uroczystości ślubne i zabawy i weselisko, dawały ku temu doskonałą okazję. Można przecież było upozorować wypadek… a w ostateczności, gdyby to nie wyszło – skrytobójstwo.
22 sierpnia Charles de Louviers de Maurevert22, schowany w domu kanonika Villemur, czatował na pojawienie się admirała, który tamtędy zwykł był chadzać. I doczekał się. Wypatrzywszy Colignego na ulicy, po dwakroć wypalił doń z arkebuza. Marny był jednakowoż z niego strzelec. Jedna z kul naderwała bowiem admirałowi palec, druga utkwiła w ramieniu.
Gdy król dowiedział się przy śniadaniu o zamachu, czym prędzej odwiedził poszkodowanego w towarzystwie matki i braci, biorąc ze sobą najlepszego chirurga, którym wonczas uznawano pana Ambroise’a Paré23. Król był wściekły i przyrzekł admirałowi, że znajdzie sprawców i srogo ich ukaże. Skończyło się jednak na słowach. Bo tyle tylko ten król mógł – gadać.
Ranny admirał natomiast, przeczuwając, że zbliżają się jego ostatnie chwile, że wyrok nań już został wydany, błagał władcę, iżby wyzwolił się spod wpływów matki i sam zaczął rządzić Francją.
Na jego nieszczęście owa matka wszystko to słyszała, co zapewne całą sprawę przyśpieszyło…
* * *
Nad Paryżem słońce zachodziło krwawo. W gabinecie Karola IX królowa Katarzyna i jej zaufani siedzieli nieruchomo, w ciszy. Król natomiast nerwowo przemierzał komnatę – od drzwi do jednego z okien i na powrót. Kręcił głową, jakby nie mogąc się pogodzić z tym, co usłyszał z ust matki. A ona poinformowała go, że hugenoci, w tym i Coligny, zawiązali spisek na jego życie.
– Nie, nie i nie! To podłe kłamstwa, to oszczerstwa. Nie! Nigdy w to nie uwierzę! Nigdy!!! Coligny? To jest po prostu niemożliwe!
Katarzyna zaczęła tracić cierpliwość, porwała się gwałtownie z fotela i, zastąpiwszy Karolowi drogę, spojrzała mu głęboko w oczy.
– Wychowałam cię, chroniłam, zapewniłam koronę, ustrzegłam od śmierci z rąk wrogów, a ty mi zarzucasz kłamstwo?! I to kiedy? W jakiej chwili? Wtedy, gdy znów chcę cię ocalić? Synu!…
Katarzyna prawie krzyczała. Król zaś poczerwieniał na twarzy, oczy mu się zwęziły, zaciśnięte wargi zaczęły drżeć. Dłonie zwierał w pięści i rozprostowywał je gwałtownie. Widać było, że z całych sił się hamuje, iżby nie rzucić się z tymi pięściami na matkę. A ona nie przestawała.
I tak się mocowali ze sobą i bez słów i krzycząc na siebie nawzajem. Czas płynął… minęła jedna godzina… druga… aż w końcu król uległ. Nie zdzierżył nacisku, nie wytrzymał napięcia. Rzucił się ku drzwiom, krzycząc:
– Skoro musicie, skoro tylko to was zadowoli, to zabijcie ich wszystkich… Słyszycie? Wszystkich! Niechże ten problem zniknie już ostatecznie! Raz na zawsze! Zamknąć bramy miejskie, aby nikt się nie wymknął!
Królowa i jej zaufani odetchnęli z ulgą.
* * *
Książę Henri de Guise24 ze zgrają żądnych krwi towarzyszy czym prędzej udał się pod dom, w którym leżał ranny admirał. Gwizjusz został na zewnątrz, reszta wbiegła do środka. Kilka sztyletów przebiło pierś de Colignego. Admirał zacharczał, ale po chwili umilkł już na zawsze.
– Co z nim? Co z admirałem? – wołał zza okna Gwizjusz.
– Koniec, panie, koniec.
– Tedy wyrzućcie go na ulicę.
Mordercy powlekli trupa ku oknu i wypchnęli na zewnątrz.
Trup upadł u stóp Gwizjusza, u stóp diuka Henri de Guise, który wreszcie zaspokoił pragnienie zemsty na starym admirale za to, że ów kazał zabić jego ojca… Rachunki wyrównane?… Nie, jeszcze nie…
– Odetnijcie mu głowę i zanieście królowej na dowód, że zadość się stało jej życzeniu – rozkazał.
– A ciało? – zapytał któryś z napastników.
– Ciało? – de Guise wzruszył ramionami. – Ciało? – de Guise kopnął trupa. Zróbcie z nim, co chcecie.
* * *
Śmierć admirała Gasparda de Coligny to był dopiero początek. Ludzie Gwizjusza rozpoczęli polowanie na przywódców hugenockich, a paryski tłum dzielnie im w tym pomagał. Zaskoczeni protestanci prawie nie stawiali oporu. Krew lała się strumieniami, trupy zaścielały ulice. Gwałty i rabunki. Miłosierdzie uciekło z Paryża… mimo zamkniętych miejskich bram…
Kto z hugenotów uszedł żywy z tej rzezi, jaka miała miejsce w noc 24 sierpnia, kiedy to przypadało wspomnienie Apostoła Bartłomieja, ten świętemu mógł był podziękować za to, iż doświadczył cudu…
Oszczędzono życie Henryka z Nawarry, bynajmniej nie dlatego, że był bliskim krewniakiem Walezjuszy, nie dlatego, że był zięciem królowej, bo ta usilnie namawiała córkę, iżby natychmiast wystąpiła o unieważnienie małżeństwa, ale z czystego politycznego wyrachowania, ponieważ jeśliby kazała zaszlachtować i tego Burbona, to Gwizjusze mogliby ponad miarę wzrosnąć w siłę. I co wówczas? Na to pytanie nie potrafiła znaleźć dobrej odpowiedzi, dlatego cuchnący czosnkiem i kozami Henryk przeżył…
* * *
Sytuacja we Francji powoli się uspokajała. Katarzyna koiła nerwy. Jej plany się ziszczały. Nadzieja na tron dla Henryka rosła. Z Polski dochodziły radosne dla niej informacje, bo od kiedy król Zygmunt August zgasł, szanse na tron krakowski dla jej syna stawały się coraz bardziej realne. A kiedy wreszcie posłaniec przybył z wieścią, że dnia 11 maja 1573 roku polscy elektorzy na swego pana wybrali jej Henryka, księcia Angoulême, Orleanu i Andegawenii, mogła wreszcie odetchnąć z ulgą… Przynajmniej na razie…
3Biała szałwia (Salvia apiana) gatunek kalifornijskiej szałwi używanej w rytuałach oczyszczających ludzi, miejsca i pomieszczenia; szałwia boska (Salvia divinorum), inaczej wieszcza, endemit występujący w naturze wyłącznie w niektórych miejscach meksykańskiej Sierra Mazateca – roślina posiadająca właściwości psychoaktywne, wywołujące wizje i inne duchowe doświadczenia. Mazatekowie, po podboju kraju przez Hiszpanów poświęcili tę roślinę Najświętszej Maryi Pannie.
4Kwezal, quetzal (Pharomachrus mocinno), święty ptak pogańskich mieszkańców Meksyku.
8Gnostyk, manichejczyk, bogomił, albigens – wyznawcy religii opierających się na dualizmie i gnozie, czyli na wierze w dwóch równorzędnych sobie bogów – dobrego i złego oraz wiedzy, przeznaczonej dla wtajemniczonych. Uważający Boga chrześcijan za złego, za stwórcę materii i wszelkiego zła, którego należy zwalczać. Gnostycyzm powstał na Bliskim Wschodzie, manicheizm narodził się w Persji, potem dał początek bułgarskim bogomiłom i oksytańskim albigensom.
9Por.: Wider den falsch genannten geistlichen Stand [Against the falsely named spiritual state], Index verborum, Martin Luther´s German Writings, 1516-1525, Boston College 1999, volume 10 / 2, p. 107), [w:] So speaks Martin Luther, so speaks Jesus of Nazareth, [w:] Protestant Theology: Martin Luther and Jesus of Nazareth – Contradictions, Theologian No 3, [w:] Internet: http://www.theologe.de/theologian3.htm (dostęp 30 września 2016 r.).
10Wider die stürmenden Bauern [Against the storming peasants] Weimar Edition of Luther’s Writings 18 (Schriften 1525), p. 249 f., źródło: Theologian, Editor Dieter Potzel, Edition N°3: So speaks Martin Luther, so speaks Jesus of Nazareth, Wertheim 1999, English Translation: Wertheim 2001, [w:] http://www.theologe.de/theologian3.htm, version from 10 th May 2016, [dostęp: 11 października 2016].
12Luther’s Works, American Edition, Volume 54, p 154, także: D. Martin Luthers Werke, kritische Gesamtausgabe [Hermann Bohlau Verlag, 1893], vol. 2, no. 1472, April 7 – May 1, 1532, p. 33.
13Z Listu św. Pawła Apostoła do Hebrajczyków, Rozdział 10, wers 38.
15Komunikowali – dawna forma: przystępowali do Komunii św.
16Dziś stolik w prezbiterium, na którym ustawia się naczynia liturgiczne, oraz wino i wodę w ampułkach, dawniej rodzaj komody z szufladami w dolnej części, w których przechowywano szaty liturgiczne i nadstawką z zamykanymi szafkami, w których umieszczano naczynia liturgiczne.
17Antytrynitarze – zwolennicy herezji Ariusza (256-336), negujący naukę o Trójcy Świętej, twierdzący, że Bóg istnieje tylko w jednej osobie – dziś najbardziej znanymi w Polsce antytrynitarzami są Świadkowie Jehowy.