Sługa gotowy do bezgranicznych poświęceń

Sługa gotowy do bezgranicznych poświęceń

Stanisław Michalkiewicz   12 września 2023 michalkiewicz

Ludzie to straszni egoiści – użalał się pewien mizantrop. – Każdy myśli tylko o sobie. O mnie myślę tylko ja jeden na całym świecie!

Jakże kompatybilne jest to stwierdzenie z dwoma wydarzeniami, które łączy pewien wspólny mianownik! Oto „pani reżyserowa” Agnieszka Holland, w ramach „pedagogiki wstydu”, którą Żydowie w porozumieniu z Niemcami na tym etapie aplikują mniej wartościowemu narodowi polskiemu, nakręciła film „Zielona granica”, który podobno święci na świecie triumfy. Film opowiada o niewinnych nachodźcach, którzy najpierw przylatują samolotami do Mińska na Białorusi, albo do Rosji, a potem, prowadzeni są przez białoruskie służby pod polską granicę, żeby ją sobie przekraczały i w ten sposób dostawały sie na terytorium Unii Europejskiej, gdzie czeka na nich socjal i w ogóle – życie, jak w Madrycie. Nad tymi niewinnymi nachodźcami pastwią się polscy okrutnicy głównie ze Straży Granicznej, którzy również przepędzają przyszłych „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, którzy pragną nachodźcom przychylić nieba, byle tylko zrobić na złość znienawidzonemu reżymowi Jarosława Kaczyńskiego. Jak donoszą niezależne media, film skłania wielu ludzi dobrej woli do potępiania polskiego faszystowskiego reżymu, co może być pomocne w przyszłości, kiedy Żydowie przystąpią do egzekwowania wobec Polski „roszczeń majątkowych” w ramach amerykańskiej ustawy 447. Ciekaw jestem, czy „pani reżyserowa” wprowadziła do swego filmu tak zwane „momenty” – jak to zrobił w „Malowanym ptaku” Jerzy Kosiński, przypisując polskim pejzanom takie wyrafinowanie w seksualnych zboczeniach, o których próżno by marzyli członkowie nowojorskiej awangardy obyczajowej – ale nie to jest najważniejsze, tylko przesłanie. A przesłanie brzmi następująco: ci nachodźcy, to współczesne wcielenie Żydów, dla których przedstawiciele narodów mniej wartościowych powinni się bezwarunkowo poświęcać. Dzięki temu – jak przewiduje „pani reżyserowa” – ci, którzy nachodźcom przychylają nieba, będą już za 20 lat uznani przez Sanhedryn za „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, podczas gdy funkcjonariusze zbrodniczej Straży Granicznej w służbie mniej wartościowego państwa polskiego poniosą zasłużoną karę – być może nawet w postaci zagazowania w jakimś, chwilowo nieczynnym obozie, nadal dysponującym sprawną infrastrukturą.

Drugim wydarzeniem, z którym łączy z dziełem „pani reżyserowej” wspólny mianownik, jest zbliżająca się beatyfikacja rodziny państwa Ulmów. Została ona w czasie okupacji zamordowana przez Niemców za udzielenie schronienia w swoim obejściu bodajże ośmiorgu Żydom. Z tej okazji JE abp Stanisław Gądecki wygłosił zdumiewającą deklarację, że państwo Ulmowie „są przykładem dla każdej rodziny”. Oczywiście polskiej, to się rozumie samo przez się. Cóż zatem każda taka polska rodzina powinna zrobić, żeby zasłużyć na beatyfikację? Ano, to samo, co państwo Ulmowie; narazić nie tylko siebie, ale i własne dzieci na utratę życia, byle tylko spełnić oczekiwania Żydów szukających schronienia przed prześladowaniem, albo nawet śmiercią.

Najwyraźniej JE abp Stanisław Gądecki zgadza się z poglądem wygłoszonym w swoim czasie przez panią Barbarę Engelking, czyli Królową Anielską, zwaną mniej ceremonialnie „ciocią Ruchlą”, że dla głupiego goja, dajmy na to – Polaka, śmierć to sprawa „czysto biologiczna”, podczas gdy w przypadku Żyda to „tragedia, dramatyczne doświadczenie, metafizyka”. Nietrudno znaleźć źródło tego rozumowania. Jest nim żydowski Talmud, według którego „goje”, a już chrześcijanie w szczególności, to tylko rodzaj człekokształtnych zwierząt, podczas gdy prawdziwymi człowiekami – wszystko jedno – sowieckimi, czy nie – są tylko Żydowie.

W tej sytuacji jest rzeczą oczywistą, że na Żydach nie ciążą żadne obowiązki, na przykład choćby w postaci refleksji, czy gwoli ratowania własnego życia wolno im narażać na śmierć całą wielodzietną rodzinę? Najwyraźniej żaden z Żydów ukrywanych przez państwa Ulmów nie miał wątpliwości, że wyświadczenie im przez nich takiej przysługi jest ich obowiązkiem, natomiast oni mają prawo żądania od nich bezgranicznego poświęcenia.

Ciekawa rzecz, że z podobnym stanowiskiem spotykamy się w innym obrazie „pani reżyserowej”: „Europa, Europa”, w której główny bohater, żydowski chłopiec, gwoli przetrwania, najpierw jest komsomolcem, czy może pionierem i jako taki robi różne świństwa na rzecz Sowietów kosztem polskich przygodnych znajomych, bo oczywiście „musi”, a potem, kiedy front niemiecki przysuwa się do przodu, wstępuje do Hitlerjugend, gdzie też dokazuje, bo „musi”, ale ma tylko jeden problem – żeby żaden z kolegów nie odkrył, iż jest on obrzezany. Morał z tego taki, że gwoli własnego przetrwania można zrobić wszystko, dopuścić się każdego łajdactwa, zwłaszcza wobec przedstawicieli narodów mniej wartościowych.

Najwyraźniej tak też musi uważać JE abp Stanisław Gądecki, co tłumaczę zbyt długim i intensywnym kontaktem a Żydami, w ramach tak zwanego „dialogu z judaizmem”, którego jest w Polsce animatorem i krzewicielem. Z kim przestajesz, takim się stajesz, a w przypadku Jego Ekscelencji jest to szczególnie groteskowe, jako że jest on stuprocentowym gojem – jeśli w ogóle w takich sprawach można mieć pewność.

Ale poza aspektem, że tak powiem, metafizycznym sprawy beatyfikacji rodziny państwa Ulmów, jest jeszcze aspekt praktyczny, czysto polityczny – jeśli tego rodzaju polityce przypisywać czystość. Otóż Ekscelencja twierdzi, że beatyfikacja ta „działa na rzecz pogłębienia relacji katolicko-żydowskich, a także na rzecz umocnienia więzi Polaków z narodem żydowskim”. Mniejsza już o „relacje katolicko-żydowskie”, chociaż warto zauważyć, iż pogląd, jakoby bez „judaizmu” nie można było w ogóle zrozumieć chrześcijaństwa, wydaje się dziwaczny, jeśli w ogóle nie heretycki – ale w dzisiejszych czasach przyzwyczailiśmy się do jeszcze bardziej osobliwych opinii. To może trochę niedobrze, bo na widok tylu osobliwości ludzie przestają przywiązywać wagę do wypowiedzi eklezjastycznych dostojników, którzy są do tego stopnia mało spostrzegawczy, że nie zauważają, iż w ramach „dialogu” podcinają gałąź, na której sami siedzą.

Mam na myśli watykański dokument, że „w przeszłości” zdarzały się „niewłaściwe interpretacje Ewangelii” to znaczy – niekorzystne dla Żydów. Ponieważ interpretowanie Ewangelii jest najważniejszym zadaniem Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, to skoro „w przeszłości” zdarzały się interpretacje „niewłaściwe”, to któż może nam zaręczyć, że te obecne na pewno są już „właściwe”? Ale ważniejsza i groźniejsza wydaje mi się intencja by ta beatyfikacja działała na rzecz umocnienia więzi Polaków z narodem żydowskim. Nietrudno się domyślić, jaki w takim razie ta więź powinna mieć charakter. Nie ulega wątpliwości, że w świetle zacytowanych wypowiedzi JE abpa Stanisława Gądeckiego, Polacy powinni być sługami Żydów i to gotowymi do bezgranicznych poświęceń na ich rzecz. Jak wiadomo, Polska została już „sługą narodu ukraińskiego”, no a teraz słyszymy, że również żydowskiego. Czy to nie za dużo szczęścia na raz?

Stanisław Michalkiewicz

Egzekutor sprawiedliwości Boskiej. [Powiększy grono aniołków?]

Egzekutor sprawiedliwości Boskiej. [Powiększy grono aniołków?]

Stanisław Michalkiewicz: egzekutor

Ajajajajajajaj! I co teraz będzie?

Czyżby po panu wiceministrze Wawrzyku w Ministerstwie Spraw Zagranicznych szykowała się kolejna dymisja? Mam oczywiście na myśli pana wiceministra Arkadiusza Mularczyka, który w swoim czasie musiał przekonać Naczelnika Państwa, że dobrze by było uruchomić nowego samograja do duraczenia wyznawców PiS, którzy najwyraźniej położyli lachę na katastrofę smoleńską. Takim nowym samograjem mogłyby być reparacje wojenne od Niemiec.

Komu w dzisiejszych czasach nie przydałaby się forsa, tym bardziej, że od Niemców, więc można by dać upust chciwości w poczuciu spełniania wyroków sprawiedliwości dziejowej, a może nawet – Boskiej? Pan wiceminister Mularczyk, jako egzekutor sprawiedliwości Boskiej – pourquoi pas?

   Oczywiście pan Mularczyk dojrzewał do tego stopniowo. Początkowo, jako adwokat, wpadł na pomysł, by Polacy pozywali Niemcy przed niezawisłe sądy – ale ktoś starszy i mądrzejszy musiał zwrócić mu uwagę, że państwa korzystają z immunitetu państw suwerennych, więc ot tak sobie zaciągać ich przed niezawisłe sądy nie bardzo można. Nawet Polska, którą pozwali do tamtejszego niezawisłego sądu jacyś amerykańscy Żydowie o “roszczenia”, z tego immunitetu skorzystała – chociaż niezawisły sędzia nie był pewien, czy ten immunitet przysługuje również naszemu mniej wartościowemu bantustanowi, bo zastanawiał się nad tym aż dwa lata – ale w końcu wyszło na nasze.

Tedy Wielce Czcigodny poseł Mularczyk wpadł na pomysł, by “Polacy” składali pozwy o reparacje do polskich sądów. Sądy – jak to sądy – z pewnością wydawałyby piękne wyroki, a potem już tylko wyegzekwować je na Niemczech – i sprawa załatwiona. Czy rzeczywiście – tego nie wiemy – ale jedno jest pewne, że kancelaria pana mecenasa Mularczyka, która by te pozwy pisała – no bo niby któż inny? –  wyszłaby na swoje.

Widocznie jednak jakoś nie było chętnych (“bo taka głupia to ja już nie jestem; może głupia, ale taka to już nie” – śpiewała przed laty w Piwnicy pod Baranami Krystyna Zachwatowicz), więc Wielce Czcigodny poseł Mularczyk zapragnął służyć Polsce w tej sprawie na stanowisku wiceministra spraw zagranicznych – i uzyskał błogosławieństwo Naczelnika Państwa, który zwęszył w tym korzyści polityczne przed wyborami. A jakie? Nietrudno się domyślić, że Donald Tusk z żadnymi roszczeniami o reparacje wobec Niemiec nie ośmieli się wystąpić, więc i na tym odcinku będzie można dźgać go nieubłaganym palcem w chore z nienawiści oczy.

W ten sposób Wielce Czcigodny Arkadiusz Mularczyk powiększył grono a…, to znaczy pardon; jakich tam znowu “aniołków”! Nie żadnych “aniołków” tylko luminarzy naszej dyplomacji.

Wyglądało to z pozoru całkiem bezpiecznie, bo – jak w swoim czasie, podczas konferencji prasowej z udziałem ówczesnego niemieckiego ministra spraw zagranicznych Waltera Steinmeiera, oświadczył polski minister spraw zagranicznych w rządzie premiera Morawieckiego Jacek Czaputowicz – “w stosunkach polsko-niemieckich problem reparacji wojennych nie istnieje”.

A nie istnieje dlatego, że w 1945 roku państwo niemieckie zostało zlikwidowane i wszystkie sprawy dotyczące Niemiec, m.in. – również sprawy reparacji wojennych – rozstrzygała Konferencja w Poczdamie. I rozstrzygnęła, że Polska miała otrzymać reparacje wojenne z sowieckiej strefy okupacyjnej. Ale Sowieci – jak  to Sowieci – dzielili się z Polską reparacjami “po bratersku”, to znaczy – nie dawali Polsce nic, a w zamian za to zażądali darmowego wybierania górnośląskiego węgla.

I dopóki Stalin żył, nikt nie ośmielił się pisnąć słówka, ale kiedy w 1953 roku umarł, to ówczesny rząd PRL zrzekł się tych reparacji, z których Polska nic nie miała, ale pod warunkiem, że Sowieci przestaną brać górnośląski węgiel. I Sowieci się zgodzili, z tym, że przestali wybierać ten węgiel dopiero w 1956 roku. W związku z tym stanowisko rządu niemieckiego jest następujące: Niemcy wykonały postanowienia Konferencji Poczdamskiej w sprawie reparacji, natomiast jakie były rozliczenia między Polską i Związkiem Sowieckim – to już rządu niemieckiego nie obchodzi.

Oczywiście rząd “dobrej zmiany” nie przyjmuje tego do wiadomości, ekscytując swoich wyznawców korzyściami z reparacji, które w międzyczasie pan wiceminister Mularczyk wyliczył na astronomiczną sumę ponad 6 bilionów złotych. Jak dotąd jednak w tej sprawie nie było żadnego postępu, chociaż pan wiceminister Mularczyk odbył wiele podróży, m.in. do Ameryki, gdzie przekonywał do naszej świętej sprawy różne tamtejsze polskie organizacje, a nawet powysyłał listy do wszystkich amerykańskich kongresmanów, ale nie wiadomo, czy jakiś twardziel coś mu odpowiedział.

To znaczy – przepraszam – ostatnio prasa doniosła, że jeden z tych twardzieli powiedział, że byłoby dobrze, gdyby Niemcy Polsce reparacje zapłaciły. Ano, jużci prawda.

I kiedy wydawało się, że pan wiceminister Mularczyk będzie załatwiał te reparacje od Niemiec aż do przejścia na zasłużoną emeryturę, niczym grom z jasnego nieba spadła na nas wieść hiobowa, która może przyczynić się do przerwania panu wiceministrowi Mularczykowi dobrego fartu. Oto Judenrat “Gazety Wyborczej” doniósł, że pani Anna Fotyga, kiedy była ministrem spraw zagranicznych w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego, podpisała w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej zrzeczenie reparacji wojennych od Niemiec.

Dotychczas nikt o tym nie wiedział, i gdyby nie jakaś Schwein, która w papierach Ministerstwa Spraw Zagranicznych wyszperała ten świstek, nikt by się nie dowiedział. Niestety, mleko się rozlało tym bardziej, że pani Anna Fotyga bynajmniej nie zapiera się, że takie pismo mogła podpisać, tylko tłumaczy się, że ktoś je jej do podpisu “podsunął” – no a ona podpisała.

Muszę w tym miejscu się pochwalić, że proroctwa mnie wspierały, bo w rozmowie Pipermana z Biberglancem wspomniałem o procedurze podpisywania papierów, co prawda nie przez panią minister Fotygę, tylko przez Księcia-Małżonka, czyli pana ministra Sikorskiego.

O trzeciej przychodził do jego gabinetu portier i wołał: “nu, panie Szykorski, podpisujemy papiery!” W pierwszej chwili nawet Piperman nie chciał w to uwierzyć, ale Biberglanc mu wyjaśnił, że ten portier to nie takich sadzał na nodze od stołka i jak go Berman posadził w MSZ na portierni, to siedzi tam do dnia dzisiejszego.  Początkowo Książę-Małżonek też był zdziwiony i chciał te papiery czytać, ale portier zapytał go, czy on aby umie czytać, zwłaszcza ze zrozumieniem i wyjaśnił, że gdyby nawet, to nie ma potrzeby, żeby on je czytał, skoro starsi i mądrzejsi już je przeczytali.

Skoro tak, to nie dziwię się, że i pani Anna Fotyga też podpisywała dokumenty w tym trybie i teraz czarne chmury gromadzą się nad Bogu ducha winnym wiceministrem Mularczykiem.

Wyborcze myślozbrodnie

Wyborcze myślozbrodnie

Stanisław Michalkiewicz    7 września 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Cogitationis poenam nemo patitur – mawiali starożytni Rzymianie, którzy – w odróżnieniu od innych starożytnych Żymian – każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji. Ta zacytowana wykłada się, że myśli nie podlegają karze. Tak było w koszmarnych czasach starożytnych, ale kiedy rewolucja francuska zapoczątkowała erę nowoczesności, pojawiły się – jak to nazwał Jerzy Orwell – „myślozbrodnie”, które od tamtej pory już nam towarzyszą. Na przykład w Stanach Zjednoczonych za myślozbrodnię uchodzi krytykowanie tamtejszej konstytucji, podczas gdy w Związku Radzieckim amerykańską konstytucję, nie mówiąc już o prezydencie, można było krytykować do woli. Za to krytyka konstytucji stalinowskiej stanowiła w ZSRR potworną myślozbrodnię, za którą – na podstawie art. 58 kodeksu karnego RFSRR – wędrowało się do dołu z wapnem, a w najlepszym razie – na tak zwaną „ćwiarę”, czyli na 25 lat do łagru. W Polsce za sanacji myślozbrodnię stanowiło demonstrowanie niewiary w tak zwaną „legendę” Józefa Piłsudskiego, którego kult rozwinął się wtedy do rozmiarów jeszcze większych od obecnego kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego – ale w tej sprawie jesteśmy dopiero na początku drogi. Z kolei za pierwszej komuny w Polsce myślozbrodnię stanowiło krytykowanie ustroju socjalistycznego i sojuszy. Na tym właśnie polegała różnica między dozwoloną krytyką konstruktywną, a myślozbrodniczym krytykanctwem; krytyka konstruktywna musiała stać na nieubłaganym gruncie akceptacji socjalizmu i sojuszy, bo w przeciwnym razie stawała się krytykanctwem. Transformacja ustrojowa i odwrócenie sojuszy nic tu w zasadzie nie zmieniły; myślozbrodnie nie przestały nam towarzyszyć, z tym, że zyskały zupełnie inną treść. No, może niezupełnie zupełnie inną, bo na przykład krytykowanie socjalizmu spotyka się z niezmiennym odporem i to w dodatku – płynącym z tych samych środowisk, które taki odpór organizowały również za pierwszej komuny. Mówię oczywiście nie tylko o Lewicy, z ramienia której do Sejmu będzie kandydowała moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, ale również – a może przede wszystkim – o Judenracie „Gazety Wyborczej”, który przez całe dziesięciolecia znajdował się w awangardzie rewolucji komunistycznej, a zmieniały się tylko tytuły gazet. Dzisiaj przeciwko myślozbrodniczemu krytykowaniu socjalizmu w wykonaniu pana Sławomira Mentzena, zdecydowany odpór daje pan Ryszard Petru – w okresie dobrego fartu przewodniczący partii Nowoczesna – który obecnie znalazł przytułek w „Trzeciej Drodze”, podobnie jak pan Artur Dziambor.

Ale mamy do czynienia nie tylko z myślozbrodniami świeckimi. Zwłaszcza w okresach przedwyborczych pojawiają się też myślozbrodnie o charakterze nadprzyrodzonym, nazywane inaczej grzechami, które – jak wiadomo – można popełnić na trzy sposoby: myślą, mową i uczynkiem. Na przykład podczas kampanii w wyborach prezydenckich w 1995 roku, JE ks. biskup Tadeusz Pieronek ogłosił nowy grzech. Grzechem mianowicie miało być powstrzymanie się od uczestnictwa w wyborach, w których trzeba było dokonać wyboru między dżumą a tyfusem, czyli między Lechem Wałęsą, a Aleksandrem Kwaśniewskim. Już miałem się z tego grzechu wyspowiadać, ale po wyborach, które Lech Wałęsa przegrał, JE ks. biskup Pieronek ten grzech odwołał, w dodatku na łamach „Życia Warszawy” piętnując tych, którzy „w kampanii wyborczej nadużywali religii dla celów politycznych”. Wspominam o tym, bo właśnie wielkie oburzenie w środowiskach zawodowych katolików wywołała myślozbrodnia JŚ. papieża Franciszka, który – zamiast wykląć i ekskomunikować rosyjskich katolików zgromadzonych w Petersburgu – zachęcał ich do kontynuowania dzieła zapoczątkowanego przez Piotra Wielkiego i Katarzynę II. Słów oburzenia nie krył pan red. Terlikowski, podobnie jak pan minister Czarnek, a także oczywiście – władze Ukrainy, którym najwyraźniej nie wystarcza demonstrowanie mocarstwowości wobec Polski, ale chętnie zajęłyby mocarstwową pozycję również wobec Królestwa Niebieskiego. To, że pan red. Terlikowski najwyraźniej uznaje te ambicje ukraińskich oligarchów za oczywiste, nie powinno nas dziwić, bo od pewnego czasu ma on we wszystkich sprawach poglądy takie, jak trzeba – to znaczy – zatwierdzone przez odpowiednie instancje. Pewne zaskoczenie natomiast wzbudziły objawy rygorystycznego przestrzegania ukraińskich norm życia partyjnego i w ogóle ukraińskich norm moralnych przez luminarzy tubylczej telewizyjnej publicystyki, np. panią red. Agnieszkę Gozdyrę. Pani red. Gozdyra przyswoiła sobie metodę wprowadzoną do tubylczego dziennikarstwa przez resortową „Stokrotkę”, czyli panią red. Monikę Olejnik, która swoich rozmówców wprawdzie jeszcze nie bije, tylko zwyczajnie przesłuchuje i sztorcuje za udzielanie nieprawidłowych odpowiedzi. Toteż kiedy zabrała się do przesłuchiwania pani Małgorzaty Zych, która chciała dostać się do Senatu z ramienia PSL, od razu zadała jej „śmiertelnego” w postaci podchwytliwego pytania, czy nazwałaby ruskiego prezydenta Putina „zbrodniarzem wojennym”. Pani Zych, zamiast skorzystać z mojej rady i scenicznym szeptem zapytać panią Gozdyrę, jak brzmi poprawna odpowiedź, a potem głośno powtórzyć ją do kamery, zaczęła plątać się w zeznaniach, co pani redaktor Gozdyrze wystarczyło do udowodnienia jej myślozbrodni w postaci wątpliwości, czy Putin jest zbrodniarzem wojennym. Tymczasem żadnych wątpliwości w tej kwestii nikomu mieć nie wolno, skoro nie tylko prezydent Zełeński obdarzył go takim epitetem, ale w dodatku Senat USA tak właśnie go podsumował. Wprawdzie Rosja nie poddała się jurysdykcji Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, ale USA też przezornie nie poddały się tej jurysdykcji z obawy, by ich przywódcy nie zostali skazani za zbrodnie wojenne Iraku i Afganistanie – ale kto w Polsce by zawracał sobie głowę takimi głupstwami, kiedy jest rozkaz, że kto głośniej wymyśla Putinowi, ten bardziej kocha nasz nieszczęśliwy kraj? Pewien dysonans poznawczy może wzbudzić okoliczność, że Polska utrzymuje ze zbrodniczą Rosją stosunki dyplomatyczne, podobnie zresztą, jak Stany Zjednoczone. Ciekaw jestem tedy, czy standardy demonstrowane przez panią red. Agnieszkę Gozdyrę, dotyczą również charge d’affaires Rzeczypospolitej w Moskwie, pana Jacka Śladewskiego, który podczas wręczania listów uwierzytelniających prezydentowi Rosji Włodzimierzowi Putinowi I przy innych okazjach, powinien zwracać się do niego per: „ty s…synu, wojenny zbrodniarzu, podetrzyj się tymi papierami!” – i tak dalej – czy może jednak w sposób trochę bardziej wyszukany? Ale skoro by się okazało, że pan Śladewski nie ma obowiązku obsobaczać Putina, to dlaczego pani red. Gozdyra uważa, że pani Małgorzata Zych taki obowiązek ma? Byłoby to sprzeczne z konstytucyjną zasadą równości obywateli wobec prawa. Czyżby pani red. Agnieszka Gozdyra tej zasady nie uznawała? To by znaczyło, że i ona dopuściła się myślozbrodni. Ładny interes!

Stanisław Michalkiewicz

Wokół projektu budżetu

Wokół projektu budżetu

Stanisław Michalkiewicz    5 września 2023 michalkiewicz

Skoro Naczelnik Państwa uczynił bezpieczeństwo głównym hasłem kampanii wyborczej, to nie może być, żeby ta decyzja nie przełożyła się również na projekt przyszłorocznego budżetu. On też jest w służbie bezpieczeństwa i to aż w trzech postaciach: dosłownego, czyli militarnego, bezpieczeństwie socjalnym i bezpieczeństwie zdrowotnym. Zwłaszcza to ostatnie w ostatnich dniach (czyżby nadchodziły zapowiadane “dni ostatnie”?) zaczyna nabierać szczególnej, aktualności w związku z pojawieniem się następcy zbrodniczego koronawirusa w postaci podstępnej legionelli, która z zagadkowych powodów zaczyna srożyć się w województwie podkarpackim, uchodzącym dotychczas za bastion Prawa i Sprawiedliwości. Podstępny charakter legionelli polega na tym, że atakuje ona osoby które już na coś chorują, doprowadzając je w ten sposób do śmierci. Nietrudno zauważyć, że ten podstępny charakter legionelli wychodzi naprzeciw pragnieniom dobroczyńców ludzkości, zarówno na odcinku finansowym, demograficznym, jak również – klimatycznym. Jak wiemy, dobroczyńcy ludzkości są zaniepokojeni postępującym starzeniem się społeczeństw, w których funkcjonują powszechne i przymusowe ubezpieczenia społeczne. Jak bowiem zauważył pewien francuski lekarz nazwiskiem Lucjan Israel, będący zarazem przeciwnikiem eutanazji, wydatki ubezpieczalni na człowieka w ostatnich 6 miesiącach jego życia są równe wydatkom ubezpieczalni na tego samego człowieka przez cały wcześniejszy okres jego życia. Rachunek ekonomiczny podpowiada, żeby ten kosztowny okres skrócić, a najlepiej – wyeliminować go całkowicie. W tym celu rządy i rozmaite wrażliwe społecznie środowiska od lat propagują “dobrą śmierć” – ale dotychczas bez jakichś przełomowych rezultatów. Legionella natomiast stwarza szansę na bezbolesne załatwienie tej bolesnej sprawy, więc jej pojawienie się akurat teraz może nie być dziełem przypadku. Umierać będą ludzie chorzy, którzy bezproduktywnie obciążają budżet państwa, a w dodatku głosują, co zmusza naszych Umiłowanych Przywódców do okazywania im szacunku i troski. Tymczasem dzięki legionelli ta nieubłagana konieczność może zniknąć, więc wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś pomógł jej pojawić się akurat w Polsce i akurat w bastionie wyborczym PiS. Podejrzenia kierują się oczywiście w stronę pana Manfreda Webera, który zapowiadał zwalczanie PiS – więc dlaczegóż by nie bronią biologiczną?

Wróćmy jednak do projektu budżetu na przyszły rok. W wystąpieniach telewizyjnych zarówno pan premier Morawiecki, jak i mężykowie stanu drobniejszego płazu podkreślali rekordowy poziom przyszłorocznych dochodów budżetowych, starannie unikając podawania poziomu budżetowych wydatków. Żeby tedy światło pod korcem nie stało, wyręczymy pana premiera Morawieckiego i podamy, że o ile dochody budżetowe osiągnęły rekordowy poziom 683,6 mld złotych, to poziom budżetowych wydatków jest jeszcze bardziej rekordowy i wynosi 848,3 mld złotych. Wynika z tego, że przyszłoroczny deficyt budżetowy wyniesie 164,7 mld złotych. A przecież nie jest to cała suma, bo znaczna część wydatków budżetowych dokonywana jest za pośrednictwem licznych funduszy pozabudżetowych – na co zwracał uwagę podczas swego ostatniego wystąpienia w Sejmie prezes NIK, pan Marian Banaś. Wygląda na to, że prawdziwy deficyt może być znacznie większy, być może nawet sięgać do 200 mld złotych. Ale tak to już jest w sytuacji, kiedy rząd bije wszelkie rekordy, byle tylko przychylić nam nieba. Według danych oficjalnych w roku 2022 polski Produkt Krajowy Brutto przekroczył 3 biliony złotych, więc deficyt wyniesie co najmniej 5,5 procenta PKB. Ale to nie koniec naszych zmartwień. Już nie chodzi nawet o tzw. kotwicę budżetową, czyli dopuszczalną wielkość deficytu budżetowego za pierwszych rządów Zjednoczonej Prawicy w roku 2007. Było to 30 mld, a teraz jest 5 razy więcej, ale to też jest dowód na to, że wszystko rośnie, razem z krajem, więc różnie dobrze, jak martwić, możemy się z tego cieszyć.

Podobnie jak z tego, że te 683 miliardy zaplanowanych dochodów rząd będzie musiał ściągnąć z obywateli. To zawsze budzi tak zwany dysonans poznawczy i mieszane uczucia, bo z jednej strony, gdyby rząd aż tyle z nas nie zdzierał, to moglibyśmy sobie przychylać nieba sami, bez oglądania się na żadne urzędy – ale z drugiej strony urzędnicy-niebożęta to też ludzie, którzy muszą z czegoś żyć, więc w związku z tym jesteśmy zmuszeni wziąć na swoje barki przynajmniej część ich brzemienia. Jak bowiem objaśniał towarzysz Szmaciak robotnikowi Deptale – “Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje – drugi zbiera. Gdy jeden wiosłem macha żwawo, drugi kieruje wtedy nawą” – i tak dalej.

Ale deficyty budżetowe z poszczególnych lat kumulują się w dług publiczny, który trzeba obsługiwać. W ubiegłym roku, według Eurostatu, nominalny dług publiczny Polski wyniósł 1531,8 mld złotych, zaś koszty jego obsługi – 70 mld. To jest właśnie ta odwrotna strona medalu wrażliwości społecznej rządu „dobrej zmiany”. Te 70 mld to należność, jaką pobiera od polskiego rządu lichwiarska międzynarodówka, która pożycza mu pieniądze. Rząd daje zabezpieczenie w postaci zastawienia dochodów z przyszłych podatków, a to oznacza, że wprawdzie jest społecznie wrażliwy i każdemu przychyliłby nieba, ale za cenę wpychania obywateli w coraz głębszą, niewolniczą zależność od lichwiarskiej międzynarodówki. Istota niewolnictwa polega bowiem na tym, że niewolnik musi pracować na swojego pana, to znaczy – oddawać mu bogactwo, które swoją pracą tworzy. Zakładając, że obecnie w Polsce mieszka ok. 35 mln obywateli polskich, każdy z nich obciążony jest na rzecz lichwiarskiej międzynarodówki kwotą 2 tysięcy złotych rocznie. Pięcioosobowa rodzina musi zatem oddać tylko z tego tytułu lichwiarskiej międzynarodówce 10 tys. złotych rocznie.

Tymczasem wg GUS w roku 2022 miesięczny rozporządzalny dochód na osobę wyniósł 2250 zł. Mnożąc to przez 5 osób w rodzinie i przez 12 miesięcy, uzyskujemy 135 tys., zł dochodu rocznego. 10 tysięcy na lichwiarską międzynarodówkę to mniej, niż 10 procent rocznego dochodu – ale to jednocześnie ponad połowa kwoty, jaką rodzina z trojgiem dzieci uzyskała z tytułu 500 plus. A przecież nie jest to jedyny haracz, bo wrażliwość społeczna przypomina węża pożerającego własny ogon. Na szczęście stosunkowo niewielu ludzi w tym wszystkim się orientuje i pewnie dlatego niemiecki kanclerz Otto Bismarck powiadał, że to bardzo dobrze, że ludzie nie wiedzą, jak się robi politykę i parówki.

Stanisław Michalkiewicz

Wedle rozkazu gen. Kiszczaka

Wedle rozkazu gen. Kiszczaka

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    3 września 2023 michalkiewicz

Kiedy na skutek obsztorcowania go za samowolkę przez pana ambasadora Marka Brzezińskiego, pan prezydent Andrzej Duda zawetował swój podpis pod ustawą o powołaniu komisji badającej ruskie wpływy w naszej – pożal się Boże – „polityce”, a w dodatku wypichcił własny projekt, zainteresowanie tą sprawą ze strony parlamentarzystów znacznie spadło. Przyjęta bowiem przez Sejm nowelizacja wniesiona przez pana prezydenta stanowiła, że do komisji bedą mogli wejść pierwszorzędni fachowcy od demaskowania ruskich wpływów – ale spoza parlamentu. Skoro tedy żadnemu parlamentarzyście nie będzie wolno nikogo wytarzać w smole i w pierzu, to ta forma poświęcenia się dla Polski z dnia na dzień przestała ich interesować. Wtedy wigoru nabrał Donald Tusk, który, wraz ze swymi kolaborantami, zaczął się naigrawać, że PiS „stchórzył” i tak dalej. Takiej zniewagi Naczelnik Państwa najwyraźniej nie mógł ścierpieć i nakazał pani kierowniczce Sejmu Elżbiecie Witek umieszczenie sprawy komisji na posiedzeniu Sejmu wyznaczonym na 30 sierpnia. W chwili, gdy piszę ten felieton, lista kandydatów nie została jeszcze zgłoszona, chociaż pojawiły się już fałszywe pogłoski, jakoby jednym z nich miał być pan dr Sławomir Cenckiewicz. Pan doktor Cenckiewicz, jak wiadomo, wraz z panem redaktorem Rachoniem z TVP, jest współautorem programu „Reset”, w którym nie tylko Donald Tusk, ale i Książę-Małżonek zostali zdemaskowani nie tyle może jako ruscy agenci, ale nawet gorzej – bo jako bezinteresowne sługusy Putina. Tak czy owak komisja wprawdzie powstanie, ale zacznie działać dopiero po wyborach – o ile oczywiście wygra je ekipa „dobrej zmiany”.

Tymczasem kampania wyborcza rozwija się niezwykle dynamicznie, chociaż listy poszczególnych komitetów wyborczych nie zostały jeszcze zarejestrowane, a nawet – ogłoszone – jak np. lista wyborcza Zjednoczonej Prawicy. Pojawiły sie tylko fałszywe pogłoski, że Naczelnik Państwa nie będzie kandydował w Warszawie, tylko w okręgu świętokrzyskim. Kiedy tylko Donald Tusk to usłyszał, natychmiast w to uwierzył, kazał w tym okręgu, na eksponowanym, ostatnim miejscu listy Koalicji Obywatelskiej umieścić pana mecenasa Romana Giertycha, który kilka dni wcześniej poniechał zamiaru ubiegania się o mandat senatora, jako, że sygnatariusze „paktu senackiego” („róbmy sobie na rękę”), a w szczególności moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, nie uwierzyła w autentyczność jego metamorfozy, że z faszysty i antysemity z czarnym podniebieniem, przepoczwarzył się w jasnego idola. Toteż pan Siemoniak twierdzi, że pan mecenas Giertych został umieszczony na tej liście za pokutę za 15 lat dokazywania – ale z szansą wniebowstąpienia – bo Judenrat „Gazety Wyborczej” twierdzi, że należy „dać mu szansę”, a z czasem może nawet dojdzie do zaakceptowania jednopłciowych małżeństw. Na razie będzie chyba musiał opowiedzieć się za aborcją, którą Donald Tusk, gwoli podlizania się „kobietonom”, wysunął na listę swoich politycznych priorytetów – oczywiście obok pogrążenia Jarosława Kaczyńskiego.

Rozpisuję się o tych wszystkich sprawach, bo o żadnych innych pisać nie można z tego powodu, że w ogóle w kampanii nie są i pewnie nie będą poruszane. Po raz kolejny widać jak na dłoni, że zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk, robią wszystko, by – wzorem lat ubiegłych – również tegorocznym wyborom nadać charakter plebiscytowy: albo za Volksdeutsche Partei, albo za „dobrą zmianą”. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że przy pozorach walki na śmierć i życie, obydwa ugrupowania realizują ten sam polityczny interes – żeby ani z jednej, ani z drugiej strony nie pojawiła się żadna alternatywa, zwłaszcza prawicowa, dzięki czemu scena polityczna – jak przez 30 ostatnich lat – będzie zdominowana przez dwie formacje socjalistyczne: socjalistów bezbożnych, którym przewodzi Volksdeutsche Partei, realizująca zadania na odcinku komunistycznej rewolucji oraz socjalistów pobożnych, którym przewodzi Naczelnik Państwa. Jest to sytuacja przedstawiona jeszcze w latach 90-tych przez pana red. Stefana Bratkowskiego. Odpowiadając w „Gazecie Wyborczej” na list otwarty dawnych AK-owców, m.in. Stanisława Jankowskiego „Agatona” ujawnił, że takie właśnie ustalenia zapadły w Magdalence – żeby pod żadnym pozorem nie dopuścić w Polsce do władzy jakiejkolwiek formacji prawicowej. Toteż widzimy, że chociaż Volksdeutsche Partei i „dobra zmiana” sprawiają wrażenie, jakby miały utopić się nawzajem w łyżce wody, zadziwiająco zgodnie atakują Konfederację, która w rankingach wychodzi na trzecie miejsce. Sekunduje im w tych atakach Judenrat „Gazety Wyborczej”, który radzi, że jeśli nawet ktoś nie chce głosować ani na Volksdeutsche Partei, ani na PiS, to niech w ostateczności głosuje na „Trzecią Drogę” – byle nie na Konfederację. Ta bowiem jest oskarżana o zamiar wejścia w koalicję z PiS-em i chociaż liderzy temu zaprzeczają, to oskarżyciele wiedzą swoje. Tymczasem w „Trzeciej Drodze” jest PSL, które tradycyjnie ma stuprocentową zdolność koalicyjną, a w patriotycznych porywach nawet większą – ale wiadomo, że „Trzecia Droga” prochu nie wymyśli, podczas gdy Konfederacja rozmaite pomysły lansuje. Wprawdzie pan Ryszard Petru, którego jakaś Mocna Ręka wyciągnęła z naftaliny żeby został senatorem, strasznie się z tych pomysłów Konfederacji natrząsa, ale myślę, że nie ma co tego brać na serio, jak i w ogóle – samego pana Ryszarda. Podobnie jak pan Mateusz Morawiecki, ostrogi zdobył on w sektorze bankowym, który i wtedy i teraz pozostaje pod kontrolą starych kiejkutów. W roku 2015 stare kiejkuty, widząc, że Polska ponownie trafiła i to już na dobre, pod kuratelę amerykańską, urządziły 18 czerwca Międzynarodową Konferencję Naukową „Most”, której celem było wciągnięcie ich na amerykańską listę „naszych sukinsynów”, Amerykanie chyba się wahali, mimo poręczeń ważnych ubeków z Izraela. Wtedy stare kiejkuty, żeby pokazać, co potrafią, utworzyły partię polityczną „Nowoczesna” z panem Ryszardem na fasadzie. Występował on tam w towarzystwie dwóch Joann, m.in. mojej faworyty, jako trójbuńczuczny basza – ale nie o to chodzi, tylko o to, że chociaż pan Ryszard jeszcze nie zdążył otworzyć ust, żeby nam powiedzieć, jak będzie nam przychylał nieba – naród obdarzył Nowoczesną aż 11 procentami zaufania – podobnie jak wcześniej biłgorajskiego filozofa Janusza Palikota. Wyjaśnienie tego fenomenu jest możliwe jedynie na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej: konfidenci starych kiejkutów dostali rozkaz: w prawo zwrot – do pana Ryszarda marsz! – i z dnia na dzień powstała partia oraz pojawiło się 11 procent zaufania. Potem z obydwiema Joannami zakładał inne formacje, ale w końcu wrócił do punktu wyjścia, chociaż moja faworyta najwyraźniej się do niego zniechęciła, zainteresowała się życiem płciowym i obecnie jest w Nowej Lewicy, która wcześniej zlała się z panem Biedroniem. Takie to ci mamy życie polityczne.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wpływy ruskie, pruskie i amerykańskie

Stanisław Michalkiewicz: wplywy

   Ogłoszone zostały tak zwane “jedynki”, czyli pierwsze miejsca na okręgowych listach kandydatów poszczególnych partii, a właściwie – komitetów wyborczych. Do ich zarejestrowania pozostał niecały tydzień, więc trzeba będzie się trochę pouwijać – ale przywódcy umiłowani odgrażają się, że jak już się uwiną z rejestracją list, to wtedy nam powiedzą, w jaki sposób zamierzają przychylać nam nieba. Czekamy na to z niecierpliwością, chociaż tego i owego możemy się domyślić.

Na przykład Volksdeutsche Partei z Donaldem Tuskiem na fasadzie chce przychylić nam nieba w ten sposób, że odsunie od władzy Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego i jego kolaborantów. Wtedy dopiero zapanuje prawo i sprawiedliwość, to znaczy – do konfitur władzy, zwanych wulgarnie “korytem”, dorwie się wyposzczona czereda z Volksdeutsche Partei i jej kolaborantów – bo właśnie na tym polega praworządność, która jest – jak wiadomo – “ostroją trwałości i mocy Rzeczypospolitej”.

Taki przynajmniej napis widnieje na gmachu niezawisłych sądów w Warszawie, który – jak zauważył jeszcze za komuny jeden z felietonistów – został zaprojektowany tak, by pokazać każdemu obywatelowi, że sprawiedliwość jest nieludzka. To oczywiście tylko pozór, jak zresztą wszystko u nas, bo wiadomo, że w tym groźnym gmachu urzędują niezawiśli sędziowie, który – podobnie jak ludzie nie należący do “kasty” – ulegają pospolitym ludzkim przywarom i dlatego tak zażarcie bronią swojej niezawisłości, to znaczy – całkowitej bezkarności – bez względu na bęcwalstwa, jakich się dopuszczają.

Z własnego doświadczenia wiem, że właśnie dlatego tak chętnie wyłączają jawność rozpraw, by nikt się nie dowiedział, co się tam wyprawia. Ale dość już o sądach; kiedyś jeszcze wrócę do tego tematu, przypominając postać starożytnego pastuszka, co to podejrzał tajemnicę króla Midasa, a na razie revenons a nos moutons, to znaczy – do Umiłowanych Przywódców i ich programów przychylania nam nieba.

Naczelnik Państwa zamierza tak przychylać nam nieba, że nie dopuści do władzy Donalda Tuska razem z tą jego całą Volksdeutsche Partei. Obywatele bowiem powinni być szczęśliwi, że pasożytują na nich szczerzy patrioci, a nie jacyś zdrajcy spod ciemnej gwiazdy, co to obwąchiwali się ze złowrogim Putinem. Z kolei Trzecia Droga stręczy się obywatelom w sposób trochę podobny do Kukuńka, który – jak pamiętamy – najpierw wspierał prawą nogę, potem z kolei lewą, aż w końcu został między nogami.

Zagadnienia znajdujące się między nogami zaprzątają też uwagę Lewicy, w ramach której nieba zamierza przychylać nam moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która niedawno w Afryce łączyła się z Murzynami. Słowem – menażeria, którą nie mógby pochwalić się żaden cyrk. W tym towarzystwie jedyną normalną grupą wydaje się Konfederacja, więc nic dziwnego, że wszyscy pozostali, mimo pozorów zażartej walki, jaką między sobą toczą, zgodnie ją krytykują.

Nawet gdybym nic nie wiedział o Konfederacji, ani o żadnym z jej kandydatów, to na widok szemranego towarzystwa, które ją krytykuje, z Judenratem “Gazety Wyborczej” na czele, zaraz poczułbym w stosunku do tej formacji odruch sympatii. Myślę, z nie jestem w tym odosobniony, bo wielu ludzi pamięta jeszcze kampanię wyborczą z roku 2019, kiedy to “banda czworga” licytowała się między sobą, która wyda więcej naszych pieniędzy na przychylanie nam nieba – i tylko Konfederacja nie wzięła w tej licytacji udziału, informując, że nikomu nic nie będzie dawała, ale też nie będzie uprawiała takiego zdzierstwa fiskalnego.

To już jest coś, bo gdyby rząd nie konfiskował – jak to obliczyliśmy w Centrum im. Adama Smitha jeszcze w 1995 roku – aż 83 procent rocznego dochodu rodziny pracowników najemnych zatrudnionych poza rolnictwem, a tylko – dajmy na to – 20 procent, to ta rodzina mogłaby przychylić sobie nieba sama, bez pośrednictwa armii naszych samozwańczych dobroczyńców. Inna rzecz, że wtedy nie odczuwałaby żadnej wdzięczności wobec biurokratycznych gangów, które oblazły Polskę na podobieństwo jakichś insektów – toteż nic dziwnego, że gangi reprezentujące naszych pasożytów zgodnie ponad podziałami Konfederację krytykują.

Tymczasem, na polecenie Naczelnika Państwa, pani kierowniczka Sejmu Elżbieta Witek, na ostatnim posiedzeniu, które odbyło się 30 sierpnia, wpisała do porządku dziennego sprawę wyboru nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże – “polityce”. Donald Tusk, który nabrał rezonu myśląc, że parlamentarzyści już definitywnie stracili zainteresowanie powołaniem tej komisji, której pan prezydent Duda, obsztorcowany przez pana ambasadora Marka Brzezińskiego, powyrywał wszystkie zęby, zaczął się nawet naigrawać, że Naczelnik Państwa przed nim stchórzył.

Takiej zniewagi Naczelnik nie mógł już przeboleć, toteż 30 sierpnia komisja została wybrana sposród pierwszorzędnych fachowców spoza Sejmu. Krzywdy nikomu nie zrobi, ale “każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje”. Toteż na wieść o powołaniu tej komisji natychmiast odezwały się nożyce w osobach zagranicznych popleczników Volksdeutsche Partei i Donalda Tuska: Reichsleitera od praworządności Didiera Reyndersa i pani Reichsleiterowej Very Jurovej, którzy uznali powołanie nawet takiej bezzębnej komisji za niedopuszczalny zamach na demokratyczne wybory w naszym bansustanie i zapowiedzieli skargę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.

Ooo, już tamtejsi przebierańcy powinność swojej służby zrozumieją i na pewno obmyślą w stosunku do Polski jakieś dotkliwe kary. Słowem – IV Rzesza stanęła murem za Donaldem Tuskiem i jego Volksdeutsche Partei, w związku z tym już prędzej powinna powstać komisja do badania niemieckich wpływów w naszej – pożal się Boże – “polityce”, a nie ruskich. Inna sprawa, że USA żadnej wojny z Niemcami w tej chwili nie prowadzą, tylko z Rosją do ostatniego Ukraińca, toteż nic dziwnego, że Naczelnik Państwa nie ma pozwolenia na żadną komisję do badania wpływów niemieckich, a tylko – do ruskich.

O tym, żeby powołać komisję do badania wpływów amerykańskich na naszą – pożal się Boże – “politykę”, w ogóle nie ma mowy, tym bardziej, że amerykańskie wojsko już w Polsce stacjonuje, podobnie jak w Niemczech, podczas gdy ruska armia wyniosła się w Polski jeszcze w 1993 roku. Ale i w Ameryce nie dzieje sie najlepiej, bo okazuje się, że nie tylko wybory prezydenckie ustawia tam Putin, ale w dodatku rywal prezydenta Józia Bidena Donald Trump, nadal jęczałby i szlochał w areszcie wydobywczym, gdyby nie udało mu się uzbierać 200 tys. dolarów na kaucję.

Z kolei Republikanie próbują wszcząć procedurę impeachmentu wobec samego prezydenta Józia Bidena pod pretekstem łapówek, jakich cała rodzina miała nabrać od operującego na Ukrainie  oligarchy Mykoły Złoczewskiego, właściciela spółki “Burisma”, na  co najmniej 10 mln dolarów. Jak na Amerykę nie jest to dużo, ale przed przyszłorocznymi wyborami i po to warto się schylić. W rezultacie, w ojczyźnie światowej demokracji może dojść do sytuacji, jak w sztuce Sławomira Mrożka “Policjanci” – że ci wszyscy prezydenci wyaresztują się nawzajem. I co my wtedy zrobimy?

Demokracja – od tyłu czy od przodu

Demokracja od tyłu i od przodu

od-przodu-czy-od-tyłu Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    29 sierpnia 2023

Kiedy tylko pan prezydent Andrzej Duda odważnie ogłosił termin wyborów na dzień 15 października, w Polsce – no, może nie w całej Polsce, co to, to nie – ale w środowiskach związanych z partiami politycznymi zawrzało. Jak bowiem wiadomo, demokracja polega na tym, że suwerenowie głosują na swoich przedstawicieli. Ale skąd właściwie suwerenowie wiedzą, kto jest kandydatem na ich przedstawiciela? Tego wiedzieć nie mogą, dopóki członkowie ścisłych kierownictw partii tych kandydatów nie wpiszą na listy wyborcze. Bo zanim jeszcze odbędzie się jakiekolwiek głosowanie, ścisłe kierownictwa poszczególnych partii eliminują całą chmarę kandydatów, o których nędznym istnieniu suwerenowie w ogóle nie wiedzą. Wiedzą jedynie o tych szczęściarzach, których ścisłe kierownictwa poszczególnych partii na listach wyborczych umieściły. W ten oto sposób odbywa się pierwsza selekcja przedstawicieli suwerenów. Szansę na zostanie przedstawicielem ma bowiem tylko ten, kogo ścisłe kierownictwa na listę wciągnęły.

Ale na tym nie koniec selekcji, która – jak wspomniałem – odbywa się zanim jeszcze dojdzie do jakiegokolwiek głosowania. Bo kandydat kandydatowi nierówny. Największe szanse na wybór ma kandydat umieszczony na pierwszym miejscu listy wystawianej w okręgu wyborczym. O tym, na którym miejscy kandydat zostanie umieszczony, również decydują ścisłe kierownictwa poszczególnych partii.

W rezultacie tych zabiegów, suwerenowie mają wybór, nie można powiedzieć – ale trochę podobny do tego, jaki przysługiwał konsumentom w kołchozowych stołówkach – że mianowicie mogli jeść, albo nie jeść. Skoro my to wiemy, to tym bardziej wiedzą to kandydaci, którzy – jako ludzie inteligentni – no, może nie wszyscy, ale nawet ci pozostali dysponują pewnym rodzajem mądrości, który nazywamy sprytem – wiedzą, że ich polityczna kariera nie zależy od żadnych suwerenów, tylko od ścisłych kierownictw poszczególnych partii – a najbardziej – od ich prezesów. W rezultacie system demokratyczny jest rodzajem oligarchii prezesów partii, którzy przed nikim za swoje decyzje nie odpowiadają, a jeśli już – to nie przed żadnymi suwerenami, tylko przed reżyserami politycznych scen w poszczególnych bantustanach.

Znakomitym przykładem takiej reżyserii jest słynna transformacja ustrojowa w Polsce. Podobnie jak w innych bantustanach Europy Środkowej, została ona uzgodniona między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR, a w Polsce konkretnie – między panem Danielem Friedem, który zdaje się, że w Departamencie Stanu USA reżyseruje do dnia dzisiejszego, a ówczesnym szefem KGB, Władimirem Kriuczkowem. Te uzgodnienia zostały przekazane do wykonania panu generałowi Czesławowi Kiszczakowi, który był wtedy szefem wywiadu wojskowego i który wykonał wszystko, jak się należy, przy pomocy wyselekcjonowanej uprzednio „strony społecznej”, w której byli zarówno – uprzejmie zakładam – nieświadomi niczego opozycjoniści, jak i konfidenci wywiadu wojskowego lub SB, np. Kukuniek. Dlatego też wywiad wojskowy, jako odpowiedzialny przez Obydwoma Reżyserami za właściwy przebieg transformacji ustrojowej, przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym, nadzorując jej prawidłowy przebieg aż do września 2006 roku, kiedy to Wojskowe Służby Informacyjne, gwoli uniknięcia zbędnej ostentacji, wypączkowały w Służbę Kontrwywiadu Wojskowego i Służbę Wywiadu Wojskowego, które pilnują interesu aż do dnia dzisiejszego.

A na czym polega interes? Między innymi na tym, co wyjaśnił w swoim czasie na łamach „Gazety Wyborczej” pan redaktor Stefan Bratkowski, odpowiadając na otwarty list AK-owców, podpisany m.in. przez Stanisława Jankowskiego „Agatona”. Pan red. Bratkowski wyjaśnił, że kształt sceny politycznej wynika właśnie z ówczesnych uzgodnień, w ramach których postanowiono, że w Polsce nie dojdzie do głosu żadna partia narodowa. Jestem przekonany, że nacisnął na to sam pan Daniel Fried, który nie dość, że sam ma pierwszorzędne korzenie, to w dodatku jest członkiem amerykańskiego lobby żydowskiego, które prezydenta Józia Bidena obstawiło tak szczelnie, jak żadnego poprzedniego. Sekretarzem Stanu jest pan Antoni Blinken, z pierwszorzędnymi korzeniami białostockimi, sekretarzem skarbu – pani Yellen, czyli tak naprawdę – pani Jeleń z pierwszorzędnymi korzeniami suwalskimi – i tak dalej.

Warto dodać, że już na samym początku transformacji ujawnił się zamiar ograbienia Polski przez amerykańskie żydowskie organizacje przemysłu holokaustu – bo właśnie wtedy wyszło stamtąd dziwaczne oskarżenie pod adresem „narodu polskiego”, że w obliczu holokaustu zachował się „biernie”. Już wkrótce wyjaśniło się, o co naprawdę chodzi, kiedy 8 polityków amerykańskich z obydwu tamtejszych partii, wysłało list do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera, żeby Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią majątkowym roszczeniom żydowskim, to stosunki Stanów Zjednoczonych z tymi państwami się pogorszą. Wtedy chodziło o ewentualny szlaban na przyjęcie ich do NATO, no a teraz, przynajmniej w stosunku do Polski, to jest ta nitka, na której wisi amerykańska troska o nasz bantustan. Po uchwaleniu przez Kongres USA ustawy nr 447 nie można mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale żeby wszystko przebiegło, jak się należy, nasza polityczna scena powinna być taka, jak ją zaplanował pan Fried z panem Kriuczkowem – a tego pilnują stare kiejkuty, które w trakcie ponownego przechodzenia Polski pod kuratelę amerykańską, 18 czerwca 2015 roku urządziły w Warszawie Międzynarodową Konferencję Naukową „Most”. Pretekstem były kombatanckie wspominki w 25 rocznicę uruchomienia pierwszego transportu rosyjskich Żydów do Izraela przez Warszawę – ale tak naprawdę chodziło o wpisanie przez Amerykanów starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”. I tak się stało – dzięki czemu USA ręcznie sterują naszym bantustanem, a tamtejsi dygnitarze co i rusz sztorcują naszych mężyków stanu, jak tylko nabiorą podejrzeń, że jakimiś samowolkami wyłamują się z subordynacji. Wspominam o tym wszystkim tak szczegółowo, żeby obywatelom, zwłaszcza młodszym, którzy myślą, że z tą całą demokracją, to wszystko naprawdę, pokazać, jak ta reżyseria sceny politycznej naszego bantustanu wygląda.

Więc, jak wspomniałem, odważne ogłoszenie przez pana prezydenta Dudę terminu wyborów, wywołało w środowiskach wrzenie. Ambicjonerzy nie dopuszczeni na listy kandydatów, knują, jakby się tu odegrać na ścisłych kierownictwach partii, które nimi wzgardziły, a ci dopuszczeni snują marzenia, których zakres zależy od tego, na które miejsce listy wyborczej trafili. Jeśli na „jedynkę”, to puszczają wodze fantazji, jak będą służyli Polsce, nie zapominając o sobie i swoich przyjaciołach, którzy już zacierają ręce na myśl o koncesjach na hurtownie spirytusu, jakie będą mogli otrzymać w nagrodę za gotowość służenia Polsce w charakterze zaplecza politycznego lub gospodarczego. I słuszna ich racja, bo kogóż w tych zepsutych czasach nagradzać koncesjami na hurtownie spirytusu, jeśli nie patriotów gotowych służyć Polsce?

Obsada list wyborczych nie powinna wzbudzać jakichś zaskoczeń, chociaż niekiedy zdarzają się sytuacje wyjątkowe. Oto sensacją dnia stało się wciągnięcie na listę wyborczą Volksdeutsche Partei pana Michała Kołodziejczaka z „Agrounii”. Pan Michał Kołodziejczak początkowo miał nadzieję zostać partnerem pana Władysława Kosiniaka-Kamysza i pana Szymona Hołowni, ale najwyraźniej mentor pana Szymona, pan Michał Kobosko nie pozwolił na takie bezeceństwo i w rezultacie pan Kolodziejczak wylądował w charakterze najukochańszej duszeńki u Donalda Tuska, któremu obiecuje wyrwanie wsi spod wpływów PiS. Najwyraźniej Donaldu Tusku ktoś starszy i mądrzejszy musiał wyperswadować niebezpieczne związki z damami w rodzaju pani Joanny Parniewskiej, której wprawdzie niepodobna odmówić wielu zalet – ale na pewno nie jest ona w stanie rzucić „polskiej wsi” pod stopy Donalda Tuska i jego Volksdeutsche Partei. Czy w związku z tym zapowiadany na 1 października z takim przytupem „marsz miliona serc” złamanych nie jest aby zagrożony?

Wyobraźmy sobie tylko, że przywlecze się tam pani Marta Lempart w całej straszliwej postaci i wzniesie triumfalny okrzyk: „Wypierdalać!”? Czy „polska wieś” uzna to za zaproszenie do bliskich spotkań III stopnia z Volksdeutsche Partei, czy przeciwnie – za brutalne odtrącenie? Jak widzimy, wbrew przysłowiu, że od przybytku głowa nie boli, doszlusowanie pana Kołodziejczaka do Volksdeutsche Partei powoduje u jej szefa potężny dysonans poznawczy, niczym u dyrektora, który przypadkowo trafił do więzienia. Naczelnik zaproponował mu najlżejszą pracę w kuchni przy obieraniu kartofli, ale dyrektor już następnego dnia zgłosił się do raportu o zmianę przydziału. – Jakże to, panie dyrektorze – powiada zmartwiony naczelnik – toż to jest najlepsza praca, jaką tu dysponujemy. – To się tak tylko panu wydaje – powiada z goryczą dyrektor. – Kartofle są rozmaite; jedne duże inne małe, jedne zdrowe, inne zgniłe… Pan nie ma pojęcia, ile decyzji trzeba podjąć!

Innym zaskoczeniem jest pojawienie się na liście wyborczej Volksdeutsche Partei pana red. Bogusława Wołoszańskiego. Pan Wołoszański zasłynął jako odkrywca tajemnic XX wieku, chociaż nie wszystkie tajemnice tak skwapliwie odkrywał. Na przykład – że bodaj w 1985 roku został tajnym współpracownikiem Departamentu I MSW, z zadaniem dostarczania bezpiece informacji z terenu Wielkiej Brytanii, dokąd wyjechał jako korespondent radia i telewizji w Londynie. Krążyły wtedy na mieście fałszywe pogłoski, jakoby postać pana red. Wołoszańskiego miała być inspiracją serialu o panu red. Maju – którego grał pan Leszek Teleszyński. Mogło być najwyżej odwrotnie, bo serial „Życie na gorąco” był kręcony w latach 70-tych, podczas gdy pan red. Wołoszański został konfidentem dopiero w połowie lat 80-tych. Ale to dawne czasy, natomiast teraz pan red. Wołoszański zgłosił się do Volksdeutsche Partei z ofertą, że „zdemaskuje” Antoniego Macierewicza, który tak samo będzie kandydował z Piotrkowa Trybunalskiego. Wprawdzie Antoni Mecierewicz już był demaskowany przez pana red. Tomasza Piątka z „Gazety Wyborczej”, którego Judenrat chciał w ten sposób sprawdzić po kuracji odwykowej i tak zwanych „nirwanach” – ale widocznie w ocenie starych kiejkutów, które z Antonim Macierewiczem mają na pieńku, spartolił sprawę, w związku z czym ponownie został zadaniowany pan red. Wołoszański: „wiecie, rozumiecie Wołoszański. Zdemaskujcie wy porządnie tego całego Macierewicza, to w nagrodę zostaniecie posłem – bo jak nie, to będzie z wami brzydka sprawa”. Kto wie jednak, czy w ten sposób stare kiejkuty nie próbują podstępnie wykonać zadania zleconego przez CIA, żeby skompromitować szefa Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, kiedy pan red. Wołoszański wcale nie zdemaskuje Antoniego Macierewicza, tylko – już jako poseł – będzie zadaniowany na demaskowanie Donalda Tuska? „Timeo Danaos et dona ferentes!” – mógłby tedy Donald Tusk zawołać na widok tych nowych sojuszników – ale mówi się: trudno – co się stało, to się nie odstanie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Gdakanie unosi się pod niebiosa

Gdakanie unosi się pod niebiosa

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    27 sierpnia 2023 tekst

Jak zwykle przed wyborami rozpoczyna się walka kogutów. Tak jest wszędzie, czego dowodem są Stany Zjednoczone, gdzie na rok przed wyborami rządząca partia pakuje do więzienia swojego najgroźniejszego konkurenta z partii przeciwnej. Mówię oczywiście o Donaldzie Trumpie, który właśnie oświadczył, że jednak podrepce do aresztu wydobywczego. Okazuje się, że ten wynalazek ministra Zbigniewa Ziobry został doceniony również w ojczyźnie demokracji. Inaczej być nie może w sytuacji, gdy Partia Demokratyczna USA to socjaldemokracja, a jej lewe skrzydło – to po prostu bolszewia. Jeszcze tego brakowało, żeby bolszewia wzdragała się przed korzystaniem z aresztu wydobywczego! Zresztą to dopiero początek drogi, bo apetyt wzrasta w miarę jedzenia i jak tak dalej pójdzie, to usłyszymy i o dołach z wapnem. Ale co nas to obchodzi, niech demokraci zagryzają się wzajemnie, podobnie jak nasze koguty, które w walce starają się wzajemnie zadziobać. Gdakanie unosi się pod niebiosa, pierze sypie się bez opamiętania, krzyków publiki niepodobna w tym jazgocie uchwycić – zresztą nie wiadomo w ogóle, o co właściwie chodzi.

Rzecz w tym, że nasi mężykowie stanu uprawianie prawdziwej polityki mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane, więc w tej sytuacji życie polityczne stopniowo i niedostrzegalnie zsuwa się w rejony psychiatryczne. Oto jeszcze ludzie nie ochłonęli po tragedii, jaką za pośrednictwem Judenratu „Gazety Wyborczej” Donaldu Tusku zaprezentowała pani Joanna Parniewska, a już się okazało, że Volksdeutsche Partei ma nowego jasnego idola w osobie pana Michała Kołodziejczaka z Agrounii. Po pani Joannie nie został nawet słynny kleks, a tylko serce gorejące na mundurowych, tym razem nie brunatnych, tylko białych koszulach członków i sympatyków Volksdeutsche Partei, a tymczasem pan Kołodziejczak, dając odpór rządowej telewizji, która wyciągnęła mu „fucka” przeciwko Amerykanom, jakiego zademonstrował w roku 2018, opublikował zdjęcie, jakie zrobił sobie z panem ambasadorem Markiem Brzezińskim. Czy to prawdziwa fotografia, czy fotomontaż – trudno zgadnąć, bo pan Kołodziejczak ma jeszcze inne zdjęcia, między innymi – z Kornelem Morawieckim, który na łożu śmierci nie wiedzieć czemu akurat jemu zwierzył się ze swoich lęków przed synem Mateuszem – podobnie jak Włodzimierz Lenin ostrzegał Nadieżdę Krupską przed Stalinem.

Inna rzecz, że pan ambasador Brzeziński fotografuje się z rozmaitymi osobami, np. z panią Barbarą Kurdej-Szatan – więc dlaczego miałby odmawiać fotki panu Kołodziejczakowi? Zresztą powątpiewanie w autentyczność tych zdjęć jest ryzykowne, bo pan Kołodziejczak odgraża się, podobnie jak „ciocia Ruchla”, czyli pani dr Babara Engelking – że wszystkich zaciągnie przed niezawisły sąd, a ten już „powinność swej służby zrozumie”. Wprawdzie pan minister Czarnek w obliczu pogróżek „cioci Ruchli” prezentuje szaleńczą odwagę, ale zobaczymy, jak będzie ćwierkał, gdy w obroty weźmie go jakiś niezawisły sędzia nierządny. Któż może wiedzieć lepiej ode mnie, że z niezawisłymi sądami nigdy nic nie wiadomo, więc na wszelki wypadek lepiej nie mieć z nimi nic wspólnego i omijać je szerokim łukiem? Oto właśnie dostałem powiestkę na styczeń przyszłego roku, kiedy to przed niezawisłym sądem będą ważyć się moje losy z łaski Hermenegildy Kociubińskiej, która wykombinowała sobie, że znowu wyciągnie ode mnie następne 150 tys. złotych z kosztami. W tej sytuacji jeszcze by brakowało, żeby przed niezawisły sąd zaciągnął mnie pan Kołodziejczak! Tedy na wszelki wypadek oświadczam, że wierzę we wszystko, na podobieństwo nieboszczyka Jacka Kuronia, w którego pogrzebie uczestniczyło przewielebne duchowieństwo wszelkich możliwych wyznań. Skoro żaden z europejskich mężów stanu nie ośmiela sprzeciwić się ukraińskiemu prezydentowi Zełeńskiemu w sprawie samolotów F-16 z obawy, że albo on sam sobie coś zrobi, albo poderżnie gardło komuś innemu, to trudno, żeby zwykli obywatele nie wyciągali z tego wniosków na własny użytek.

Warto tedy dodać, że alians Donalda Tuska z panem Kołodziejczakiem ma pozory racjonalnego jądra. Oto pan Kołodziejczak obiecał Donaldu Tusku, że rzuci mu do stóp „polską wieś”. Najwyraźniej przewodniczący Violksdeutsche Partei musi być dlaczegoś łasy na obietnice bo w charakterze kandydata na mężyka stanu doszlusował tam ostatnio pan red. Bogusław Wołoszański, który Donaldu Tusku obiecał z kolei, że zdemaskuje Antoniego Macierewicza. Wprawdzie Antoni Macierewicz był już raz demaskowany przez pana red. Tomasza Piątka, którego Judenrat „Gazety Wyborczej” sprawdzał w ten sposób na detoksie po rozmaitych nirwanach – ale co to komu szkodzi zdemaskować Antoniego Macierewicza jeszcze raz? Tym bardziej, że teraz demaskował go będzie pierwszorzędny fachowiec, jako że pan red. Wołoszański został zarejestrowany w charakterze tajnego współpracownika SB, kiedy w latach 80-tych wyjechał do Londynu jako korespondent radia i TVP. Toteż ośmielony taką nobilitacją z ręki samego Donalda Tuska pan red. Wołoszański już wyzywa Antoniego Macierewicza na „debatę” – podobnie jak Donald Tusk – Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego. Podejrzewam jednak, że i jeden i drugi udzieli na to wyzwanie odpowiedzi wymijającej, wskutek czego walka kogutów zostanie nieco zubożona.

Zresztą nie tylko z tego powodu. Oto do niedawna szumnie reklamowany wynalazek pana Rafała Trzaskowskiego pod tytułem „Campus Polska” został właśnie odwołany po tym, jak coraz więcej uczestników zaczęło się z niego wycofywać. Poszło o pana Grzegorza Sroczyńskiego, który w swoim czasie pracował dla Judenratu „Gazety Wyborczej”. Panu red. Marcinowi Mellerowi zaproponowano mianowicie, by poprowadził debatę z panem red. Sroczyńskim, ale tak, żeby jego samego do debaty nie zapraszać. Pan red. Meller odmówił, więc organizatorzy zwracali się kolejno do innych sławnych redaktorów, ale w obliczu tak ambitnego zadania ci inni też rezygnowali. W rezultacie nie było innego wyjścia, jak odwołać całą imprezę, co też się stało. Wyobrażam sobie, jak musiało to zasmucić pana Rafała Trzaskowskiego, który nie będzie miał okazji zademonstrowania naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, jak wygląda prawdziwa demokratyczna debata w atmosferze poszanowania wolności słowa. W tej sytuacji nie ma wyjścia; pozostaje nam już tylko walka kogutów, kiedy gdakanie unosi się pod niebiosa, pierze sypie się wokół bez opamiętania, a w tym zgiełku niepodobna odgadnąć żadnego słowa – nawet gdyby jakieś tam przypadkowo padły.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wracamy do PRL

Wracamy do PRL

Stanisław Michalkiewicz   24 sierpnia 2023

Jeśli nasi Umiłowani Przywódcy jeszcze trochę się wstydzą przyznać, że za komuny było lepiej, to dają temu przekonaniu wyraz przez tak zwane fakty konkludentne. Oto Naczelnik Państwa ogłosił hasło PiS na tegoroczne wybory: Bezpieczna przyszłość Polaków”. Wynika z niego, że bezpieczeństwo przede wszystkim. Trzeba jednak pamiętać, że bezpieczeństwo ma swoją cenę. Jest nią rezygnacja z wolności. Wolność bowiem niesie za sobą ryzyko – a to właśnie no towarzyszyło przedsięwzięciom, które zmieniały historię świata.

Na przykład wielkie odkrycia geograficzne nie byłyby możliwe bez ryzyka i to całkiem sporego. Według świadectw bowiem, tylko jedna wyprawa na sześć kończyła się pomyślnie i to nie tylko ze względu na „okrutne morze” – ale również z powodu arogancji ówczesnych biurokratów. Oto bowiem gdy tylko okręt wypływający, dajmy na to, z Anglii, wpływał na półkulę południową, załoga zaczynała chorować na szkorbut. Otwierały się stare rany, wypadały zęby, ludzie słabli i ocenia się, że większość katastrof morskich brała się nie z braku umiejętności ówczesnych żeglarzy, tylko stąd, że z powodu szkorbutu na statkach nie miał kto pracować; marynarze nie mieli sił, by ciągnąć liny i w rezultacie statek trafiał na łaskę fal. Co prawda kapitanowie zauważyli, że Opatrzność pomyślała o wszystkim, bo ratunkiem przed „złym powietrzem”, jakie rzekomo miało panować na południowej półkuli, były owoce cytrusowe. Te obserwacje były znane, ale przez 150 lat nikt nie wyciągnął z nich praktycznych wniosków, bo zasiadający w Admiralicji arystokraci nie dopuszczali myśli, że jacyś prości kapitanowie będą ich pouczać. W dalszym tedy ciągu marynarze żywili się solonym mięsem, podczas długich rejsów zapadali na szkorbut, statki tonęły, aż dopiero kapitan Cook zabrał w rejs do Australii beczki z kiszoną kapustą i zarządził, że wszyscy oficerowie muszą codziennie wypijać szklankę kapuścianego kwasu, a marynarze – jak chcą. Podczas tego rejsu nikt nie zachorował na szkorbut i tak został przełamany biurokratyczny opór.

Tymczasem położenie nacisku na „bezpieczeństwo” oznacza ucieczkę od ryzyka, z co za tym idzie – od wolności. Ciekawe, że dokładnie w ten sam sposób komuna przekonywała obywateli o wyższości ustroju socjalistycznego i chyba bardzo wielu przekonała z Naczelnikiem Państwa włącznie. Jak pamiętamy, bardzo ceni on Edwarda Gierka, również jako „wielkiego patriotę”, chociaż on właśnie kazał wpisać do konstytucji nie tylko kierowniczą rolę partii, ale i sojusz ze Związkiem Radzieckim. Jak widzimy, za komuny aż tak źle nie było, chociaż oczywiście miała ona tę wadę, że była bezbożna. Gdyby tak komuna była pobożna, to wszystko byłoby w jak najlepszym porządku – i wydaje się, że to jest właśnie ustrojowy ideał Naczelnika Państwa.

Ale byłoby niesprawiedliwe wytykanie nieubłaganym palcem tylko Naczelnikowi sentymentu do komuny. Właśnie nieprzejednana opozycja, czyli Volksdeutsche Partei, Lewica oraz Trzecia Droga, podpisały tzw. pakt senacki, którego myślą przewodnią jest „róbmy sobie na rękę”. Pakt senacki polega bowiem na tym, że ścisłe kierownictwa układających się stron podzieliły między siebie poszczególne okręgi wyborcze i umówiły się, że właśnie będą „robić sobie na rękę”, czyli – że nie będą w cudzych okręgach wystawiały własnych kandydatów. W ten sposób chcą opanować Senat.

Co ci przypomina widok znajomy ten?” Ależ oczywiście – wybory kontraktowe do Sejmu, kiedy to wywiad wojskowy w osobie generała Kiszczaka, za pośrednictwem Kukuńka, jeszcze przed jakimkolwiek głosowaniem, przekazał dobranej uprzednio „stronie społecznej”, że ma 35 procent mandatów w Sejmie. Kiedy część obywateli, którzy myśleli, że z tymi wyborami to wszystko naprawdę, poskreślała komunistycznych faworytów na tzw. „liście krajowej”, to zirytowany generał Kiszczak zagroził, że te całe wybory rozgoni. Wtedy Tadeusz Mazowiecki uspokoił go, że „umów należy dotrzymywać”, a Rada Państwa w TRAKCIE WYBORÓW zmieniła ordynację tak, by faworyci komuny do Sejmu się dostali. Pakt senacki nawiązuje w ten sposób do tamtej tradycji, a ofiarą tej siuchty padł pan mecenas Roman Giertych, w którego metamorfozę niestety nie uwierzyła moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus i – o ile pamiętam – również Wielce Czcigodny poseł Śmiszek. Nie ma rady; myślę że przed następnymi wyborami bez drobnej operacji chirurgicznej chyba się nie obejdzie, bo wtedy metamorfozie nie wypadałoby już zaprzeczać.

Ponieważ jednak sytuacja polityczna jest dynamiczna, to nie można wykluczyć, iż pakt senacki może być zwiastunem powrotu naszej demokracji do źródeł, to znaczy – do Frontu Jedności Narodu. Jak pamiętamy, Front Jedności Narodu skupiał wszystkich obywateli: partyjnych i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących, żywych i uma… no, mniejsza z tym – co było widomym znakiem jedności moralno-politycznej narodu, która zapanowała właśnie za Edwarda Gierka i trwała aż do momentu, kiedy wszystko się skawaliło. Polityczną konsekwencją istnienia Frontu Jedności Narodu była jedna lista wyborcza, właśnie lista FJN, sporządzana przez partię dokładnie według zasady przyjętej w pakcie senackim. Partia, stronnictwa sojusznicze i katolicy postępowi dzielili między siebie okręgi wyborcze we taki sposób żeby kandydaci zatwierdzeni przesz Biuro Polityczne KC PZPR zostali do Sejmu wybrani, żeby tam nie wiem co.

Suwerenowie, nie można powiedzieć – też mieli wybór, podobny do tego, jaki przysługiwał klientom kołchozowej stołówki – że mogli jeść, albo nie jeść. Ja na przykład chętnie z tej możliwości korzystałem i pierwszymi wyborami, w których głosowałem, były wybory „kontraktowe” w 1989 roku. Ciekaw jestem, jak w tej sytuacji zachowają się sympatycy ugrupowań, które zawarły pakt senacki; czy uznają, że „nic się nie stało” i będą głosowali na listę Frontu Jedności Narodu, czy też skorzystają z tej możliwości wyboru, jaką Umiłowani Przywódcy im łaskawie zostawili.

Być może niektórzy zorientują się, w jakim kierunku zmierza sytuacja i zrobią uczestnikom paktu senackiego na złość, chociaż szczerze mówiąc, specjalnie bym na to nie liczył. Dlaczegóż to niby sympatykom Volksdeutsche Partei, a zwłaszcza Lewicy miałaby nie podobać się zasada jedności moralno-politycznej narodu? I Lewica i Volksdeutsche Partei nawiązałyby w ten sposób do własnych tradycji, a Trzecia Droga – do tradycji tzw. „stronnictw sojuszniczych”.

Myślę, że również PiS i Naczelnik Państwa nie miałby nic przeciwko temu, bo skoro już uciekamy od wolności, to przecież nie na oślep, tylko na z góry upatrzone, sprawdzone i bezpieczne pozycje.

Referendum i „mroczni siewcy Putina”

Referendum i „mroczni siewcy Putina”

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    20 sierpnia 2023 mroczni-siewcy

Wreszcie w przeddzień defilady z okazji święta Wojska Polskiego, które przypada 15 sierpnia – w rocznicę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej z bolszewikami – rozładowało się napięcie, w którym trzymał nas Naczelnik Państwa. Jak wiadomo, Naczelnik Państwa kilka dni wcześniej ogłosił pierwsze pytanie, jakie zadane zostanie obywatelom w tak zwanym referendum, które ma być zorganizowane 15 października – jednocześnie z wyborami parlamentarnymi. To pierwsze pytanie dotyczyło stosuniu obywateli do „wyprzedaży” przedsiębiorstw państwowych – czy są „za”, czy przeciwnie – „przeciw”. W kolejnych dniach następne pytanie zadała pani Beata Szydło – ongiś premier rządu, a dzisiaj – na emeryturze dla „byłych ludzi” w Parlamencie Europejskim, przypominającym pociąg z wariatami („szósta godzina z minutami, jedzie pociąg z wariatami…”). Pani Beata zapytała, czy obywatele pragną wydłużenia wieku emerytalnego, czy przeciwnie – woleliby tak, jak obecnie. Z kolei swoje pytanie ujawnił wkrótce pan premier Morawiecki – czy obywatele chcą przymusowej relokacji migrantów, jak życzy tego sobie unijna „biurokracja”, czy nie. I wreszcie, w przeddzień defilady, pan minister Błaszczak zapytał obywateli, czy chcieliby rozbiórki płotu na granicy polsko-białoruskiej. Sejm ma podjąć decyzję w sprawie referendum 17 sierpnia – ale chyba będzie to formalność, bo skoro i Naczelnik i pani Szydło i pan premier Morawiecki, nie mówiąc już o panu ministrze Błaszczaku zdecydowali, to nie ma o czym mówić. Jak nietrudno się domyślić, prawidłowa odpowiedź na każde pytanie powinna być negatywna. Cztery razy nasze stanowcze „nie!” Przypomina to inne referendum, w którym prawidłowa odpowiedź brzmiała „3 razy tak!”, ale to było dawno, jeszcze za Stalina, więc referendum w 33 roku transformacji ustrojowej musi jakoś różnić się od tamtego.

Wprawdzie pytania zostały sformułowane podchwytliwie, więc inteligentny obywatel natychmiast skapuje, o co chodzi, ale przecież do głosowania pójdą różni obywatele; zarówno ci inteligentni, jak i pozostali. Toteż pytania pozostawiają pewien niedosyt. Gdyby na przykład pierwsze pytanie było sformułowane tak: czy jesteś za wyprzedażą przedsiębiorstw państwowych, które zdrajca Tusk chciałby za bezcen oddać niemieckim rewizjonistom i odwetowcom w rodzaju Hupki i Czai – to nawet najbardziej pozostały obywatel wiedziałby, jak należy odpowiedzieć. Niestety tego dodatku nie ma, na czym żeruje Judenrat „Gazety Wyborczej” i zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego o organizatorskiej funkcji prasy, sypie piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, drukując instrukcje, co robić z tymi referendalnymi kartami. Chodzi o to, żeby za żadne skarby ich nie wypełnić, a potem – Boże broń – nie wrzucać do urny, tylko ewentualnie – całkiem gdzie indziej. Drugie pytanie referendalne też mogłoby zostać uzupełnione na przykład takim oto dodatkiem: „które zdrajca Ojczyzny Donald Tusk, wraz ze swoimi kolaborantami z PSL, kilka lat temu podniósł”. Podobnie pytanie trzecie: „tych roznoszących różne choroby migrantów, których Donald Tusk na polecenie niemieckich rewizjonistów i odwetowców, chciałby tu sprowadzić na zgubę Narodu Polskiego”. Wreszcie uzupełnienie do pytania czwartego w sprawie płotu „któremu sprzeciwiał się Donald Tusk, co to – po powrocie do władzy – natychmiast by go zburzył, na polecenie uzurpatora Aleksandra Łukaszenki”. Widocznie jednak Naczelnik pragnął uniknąć nadmiernej ostentacji i całą inicjatywę utrzymać w granicach demokratycznej, przedwyborczej krytyki. Bo wprawdzie pragniemy być „suwerenni” – jakże by inaczej?! – ale skoro w Unii Europejskiej „jesteśmy i być chcemy”, to jednak trzeba uważać.

Co innego Konfederacja, która do Unii Europejskiej ma stosunek niejasny i w ogóle głosi poglądy nie do przyjęcia przynajmniej przez pana Jaśkowiaka, piastującego urząd prezydenta Poznania. Z miłości do wolności słowa i demokracji pan Jaśkowiak, czy może jacyś jego pomagierzy, zrobili „no pasaran” panom Bosakowi i Mentzenowi, którzy zamierzali zrzucić maski i zatruć krystaliczną wielkopolską atmosferę jakimiś poglądami nie zatwierdzonymi przez partię i rząd. W ogóle roi się tam pod podejrzanych typów, których katalog opublikował właśnie Judenrat „Gazety Wyborczej” informując, że to „mroczni siewcy Putina”, który „mieszają nam w głowie”. W jaki sposób ci „mroczni siewcy” mogą mieszać w głowie Judenratowi „Gazety Wyborczej”, który głowy ma przecież zatwierdzone jeszcze przez Bermana – tajemnica to wielka. W związku z tym jednak na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby miał zmartwychwstać obywatel, a właściwie towarzysz Różański i właśnie idzie na Polskę robić porządek a wspomniana publikacja Judenratu jest zwiastunem tego, co będzie się działo. Wprawdzie w tych fałszywych pogłoskach nie ma słowa prawdy, bo słowa prawdy płyną wyłącznie jak nie od Judenratu, to z ukraińskiego Sztabu Generalnego, a nie z jakichś fałszywych pogłosek, ale z drugiej strony wszystko to być może, bo skoro historia się powtarza na odcinku referendum, to dlaczego nie może powtórzyć się na odcinku Różańskiego? Wyobrażam sobie jak na zew znajomej trąbki zareagowaliby semiccy czekiści: Piperman i Biberglanc. Każdy z nich w mgnieniu oka by odmłodniał, jakby go kto na sto koni wsadził! Ale przecież nie tylko oni. Iluż młodych potomków semickich czekistów i ich tubylczych pomocników też by chętnie sprawdziło, czy ma „wzrok bystry i rękę niechybną” – jak słynny Jagoda – ileż młodych potomkiń czekistek, też chciałoby pościskać wrogom ludu genitalia w szufladzie biurka – jak to robiła Luna Bristigerowa?

Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (…) aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!” – pisał w proroczym natchnieniu Janusz Szpotański, któremu niezawisły sąd wszak też wlepił piękny wyrok za operę „Cisi i Gęgacze”. Na razie jednak, zgodnie z zasadami dialektyki, mamy etap kadzenia suwerenom, etap zapytywania ich, co myślą, a to o wyprzedaży przedsiębiorstw, a to o emeryturach, a to o migrantach, a to o płocie – a jak ci, którzy myślą, że to wszystko naprawdę, na te pytania odpowiedzą prawidłowo, to nadejdą odpowiednie warunki do zmiany i powoli wkroczymy w etap surowości, kiedy będzie się liczyła czujność wobec wrogów narodu i inne pryncypia. Przewidział to wszystko Adam Mickiewicz, pisząc w „Dziadach” o Senatorze: „patrz; dzisiaj on pazury schował i będzie się przymilał”. Ale pazury – pazurami, a z obfitości serca usta mówią i oto Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego złapała dwóch osobników, którzy rozlepiali w Krakowie i Warszawie ulotki werbujące ochotników do „Grupy Wagnera”. Tuż przed zapowiadaną defiladą. Ładny interes!

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

O ukraińskiej kontrofensywie: „Widać, że tu wiedza wojskowa posuwa się do przodu”

O ukraińskiej kontrofensywie: „Widać, że tu wiedza wojskowa posuwa się do przodu”

posuwa-sie

Stanisław Michalkiewicz na swoim kanale na YouTube odniósł się do mitycznej ukraińskiej kontrofensywy.

Publicysta wyjaśnił, dlaczego jest, jak jest.

– Na Ukrainie działania wojenne ugrzęzły na dobre. Już myśleliśmy, że Ukraińcy nie są zdolni do przeprowadzenia kontrofensywy, która była zapowiadana głuchą wieścią między ludem, ale wreszcie się wyjaśniło, co jest przyczyną tego zastoju na froncie wojny, jaką Stany Zjednoczone i całe NATO prowadzi z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca – powiedział Michalkiewicz.

Okazało się, że lato jest przyczyną, a konkretnie bujny rozwój roślinności. Tych przyczyn było już więcej, na początku to był mróz i śnieg (…), potem się zrobiły roztopy, to też nie można, bo błoto. Później błoto podeschło, ale też nie można było przeprowadzić kontrofensywy, bo kurz – wyliczał.

– Jak czytałem książkę feldmarszałka von Mansteina „Stracone zwycięstwa”, to on się tam bardzo na ten kurz skarżył, rzeczywiście – dodał.

– Widać, że tu wiedza wojskowa posuwa się do przodu, bo takiemu głupiemu cywilowi jak ja, to by się zdawało, że bujny rozwój roślinności sprzyja działaniom wojennym, bo wtedy łatwiej jest się schować za bujną roślinnością, a tu okazuje się, że nie. Może dlatego, że nieprzyjaciel też się może schować za bujną roślinność .

– Zobaczymy, co się będzie działo, jak liście opadną z tej bujnej roślinności. Wtedy to już wiadomo, słota będzie. Tak jak przysłowie ludowe mówi: „kiedy na świętego Prota jest pogoda albo słota, to w świętego Hieronima będzie deszcz albo go ni ma”– skwitował.

Michalkiewicz ironizował, że „możemy przewidzieć, jakie będą losy wojny na Ukrainie”.

Co wiedzą bociany?

Co wiedzą bociany?

Stanisław Michalkiewicz    17 sierpnia 2023 bociany

W mediach pojawiły się alarmujące doniesienia, że bociany już odlatują – a mamy dopiero pierwszą dekadę sierpnia. Najwyraźniej coś się dzieje – tylko jeszcze nie wiadomo co. Przyczyny tego fenomenu – jak się wydaje – mogą być dwie. Pierwsza – że to jest skutek walki, jaką ludzkość prowadzi z klimatem. Nie wiadomo bowiem, jakie stanowisko w tym konflikcie zajmują bociany – czy są po stronie ludzkości, czy raczej po stronie klimatu. Jeśli po stronie ludzkości – no to najwyraźniej pragną nas przed czym przestrzec. A jeśli po stronie klimatu – to wprawdzie nie mają intencji, żeby nas przestrzegać, ale skoro się przedwcześnie ewakuują, to może to być nieomylny znak, że tutaj zarówno im, ale skoro im, to być może i nam – zagraża jakieś niebezpieczeństwo. Tak czy owak – nie jest dobrze.

Ale jeśli nawet dalsze pozostawanie tutaj przestaje być bezpieczne, to niekoniecznie musi to być walka z klimatem. Jak wiadomo, władze ukraińskie – czemu jeszcze przed wileńskim szczytem NATO dał wyraz pan Anders Rassmussen, doradca prezydenta Zełeńskiego – marzą o tym, by wojna, jaką na terenie Ukrainy USA i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, rozlała się na inne państwa Europy Środkowej, przede wszystkim – na Polskę, której władze też sprawiają wrażenie, jakby nie mogły się już tego doczekać. Jak pamiętamy, przed kilkoma laty, prawdopodobnie wysłuchawszy zachęty Naszego Najważniejszego Sojusznika, Polska – do spółki z potężnym mocarstwem litewskim – rozpoczęła zabawę w mocarstwowość, z panią Swietłaną Cichanouską w roli głównej. Chodziło o to, by zasiadła ona na fotelu białoruskiego prezydenta w Mińsku, do którego pretendował również Aleksander Łukaszenka. Okazało się jednak, że ani Polska, ani Litwa nie są zdolne do przeforsowania tego pomysłu. W rezultacie pani Swietłana z Białorusi uciekła, poderwane do tej zabawy w mocarstwowość polskie środowiska na Białorusi zostały wyaresztowane, a Aleksander Łukaszenka, razem z całą Białorusią, został wepchnięty w ramiona zimnego ruskiego czekisty Putina. Wydawałoby się, że po takim doświadczeniu ochota do zabawy w mocarstwowość już naszym Umiłowanym Przywódcom wywietrzeje, ale gdzie tam! Najwyraźniej to ich właśnie musiał przeczuć XVII-wieczny francuski aforysta, Franciszek ks. de La Rochefoucauld pisząc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. Oto w niedzielę 6 sierpnia, przed 3 rocznicą wyborów prezydenckich na Białorusi, rozpoczęła się w Warszawie konferencja „Nowa Białoruś” z udziałem zarówno pani Swietłany, jak i pana Pawła Łatuszki. Celem konferencji była odpowiedź na pytanie, jakby tu obalić Akleksandra Łukaszenkę i wprowadzić na Białorusi prawo i sprawiedliwość. Okazało się jednak, że na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi, więc widocznie Nasz Najważniejszy Sojusznik na razie odłożył walkę o demokrację na Białorusi na termin późniejszy. Tak bywało i wcześniej; przypominam sobie, jak Kondoliza Rice, bodajże w roku 2005 oświadczyła, ze USA nie będą już forsowały przyłączenia Ukrainy i Gruzji do NATO, a tylko pilnowały, żeby zapanowała tam demokracja. Jak pamiętamy, w rezultacie 8 sierpnia roku 2008 gruziński prezydent Saakaszwili rozkazał uderzyć na Osetię. Była, to – jak się wydaje – samowolka tego awanturnika – bo już 10 sierpnia Gruzja jednostronnie poprosiła o zawieszenie broni, co Rosja odrzuciła, a w tym czasie francuski minister spraw zagranicznych Bernard Kouchner, przedstawił w Moskwie pomysł zakończenia wojny. Tedy 12 sierpnia Rosja „zawiesiła operację zmuszenia do pokoju” i działania wojenne ustały. Dzięki temu w Tbilisi mógł odbyć się wiec z udziałem prezydentów, m.in. Lecha Kaczyńskiego, który wygłosił tam przemówienie, uważane dziś w niektórych środowiskach za profetyczne, a w dodatku, kiedy w nocy podjechał samochodem w kierunku gruzińskich posterunków, to „rozległy się strzały”. 30 września 2009 roku europejska komisja międzynarodowa sporządziła raport, według którego wojna została rozpoczęta niezgodnym z prawem międzynarodowym atakiem Gruzji. Toteż kiedy w roku 2012 Saakaszwili przegrał wybory, to za tę i inne awantury zostały mu postawione zarzuty, a wtedy uciekł do Brukseli. Ponieważ Gruzja wysłała za nim list gończy, pojechał na Ukrainę, gdzie w maju 2015 roku, już po słynnym „Majdanie”, na który USA wyłożyły 5 mld dolarów, otrzymał ukraińskie obywatelstwo. Ponieważ jednak zaczął podskakiwać prezydentowi Poroszence, ten w 2017 roku pozbawił go ukraińskiego obywatelstwa, a potem kazał aresztować. Po licznych awanturach, trafił m.in do Polski, skąd wrócił na Ukrainę, bo prezydent Zełeński przywrócił mu obywatelstwo. Ale i tam coś poszło nie tak, bo w 2021 roku wrócił do Gruzji, gdzie wsadzono go do lochu, w którym siedzi do dnia dzisiejszego.

Rozpisałem się o tym bojowniku o świętą sprawę demokracji między innymi, żeby pokazać, że pani Swietłana Cichanouska aż tak bardzo jeszcze nie dokazuje, więc może aż tak źle nie skończy, jak Michał Saakaszwili. Ale – jak słychać – po wspomnianej konferencji w Warszawie, powstał Zjednoczony Gabinet Przejściowy Białorusi z panią Swietłaną na czele i panem Łatuszką, jako wicepremierem. Ten rząd rozpoczyna wydawanie białoruskich paszportów. Warto dodać, że „Dowody Osobiste Suwerena II Rzeczypospolitej Polskiej” wydaje u nas pan Jan Zbigniew hrabia Potocki, uważający się – podobnie jak pani Swietłana za prezydenta Białorusi – za prezydenta Polski. W ogóle prezydentów mamy u nas całkiem sporo, bo za prezydenta Polski uważa sie też pan Mariusz Max-Kolonko, a pikanterii dodaje całej sprawie fakt, że np. pan prof. Mirosław Piotrowski z KUL nie ukrywa, że pan Andrzej Duda wcale nie jest prezydentem i nawet całkiem przekonująco to uzasadnia.

Ale na tym nie koniec zbiegów okoliczności, bo po deklaracji szefa europejskiej Volksdeutsche Partei, pana Manfreda Webera, że jego partia będzie zwalczała PiS, pan premier Morawiecki wyzwał go na pojedynek – oczywiście nie na szpadryny, tylko na argumenty. Pan Weber się uchylił, proponując wysłanie jakiegoś swojego giermka, ale pan premier Morawiecki uznał to za obrazę godności narodowej, więc pewnie tylko ostrzela plac – oczywiście celnymi argumentami. Ale incydent może mieć ciąg dalszy, bo właśnie w Sejmie PiS zamierza złożył projekt uchwały, sprzeciwiający się niemieckiej ingerencji w demokratyczne wybory w Polsce. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” – jak głosi nasz program minimum w stosunku do Niemiec. To bardzo ładnie – ale co będzie jak Aleksander Łukaszenka przeforsuje w białoruskim parlamencie identyczną uchwałę w związku z rządem pani Cichanouskiej w Warszawie? Rzeczywiście, bociany mają powód, żeby nie czekać dłużej, tylko odlatywać, póki jeszcze można.

Niebiosa zsyłają prowokacje. „Oj dana, dana!”

Niebiosa zsyłają prowokacje

Stanisław Michalkiewicz„Goniec” (Toronto)    13 sierpnia 2023 michalkiewicz

Jakże nie współczuć naszym Umiłowanym Przywódcom, którzy uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane, a tu zbliżają się wybory i trzeba czymś uwodzić swoich dotychczasowych i potencjalnych wyznawców? Na przykład postępowania naszych mężyków stanu w sprawie Ukrainy w ogóle nie można nazwać polityką. Polityka powinna mieć bowiem jakiś cel, podczas gdy w tym postępowaniu niepodobna się tego dopatrzeć. Tu nie ma żadnej polityki, tu jest tylko nadskakiwanie, z okazji zbliżających się wyborów maskowane tromtadrackimi deklaracjami pana premiera Mateusza Morawieckiego, który najwyraźniej w tej tromtadracji się coraz wyspecjalizował i nabrał eksperiencji – chociaż oczywiście, kiedy już wygłosi swoje, to potem, albo nawet jeszcze przedtem, podpisuje wszystko, co mu tam starsi i mądrzejsi każą. Ale sama tromtadracja nie wystarczy, bo coraz więcej obywateli zaczyna kapować, o co naprawdę chodzi – a to stwarza dla naszych Umiłowanych Przywódców sytuację nie do pozazdroszczenia.

Toteż nic dziwnego, że w tej sytuacji, niczym tonący brzytwy, chwytają się wszelkich okazji, które stwarzają choćby cień szansy zademonstrowania Woli Mocy. Okazję stworzył niedawno doradca prezydenta Zełeńskiego, pan Mychajło Podolak, oświadczając, że Ukraina będzie uważała Polskę za swego umiłowanego przyjaciela – ale tylko do końca wojny. Wprawdzie konferencja w Arabii Saudyjskiej, gdzie przedstawiciele 30 państw, w tym oczywiście Polski, radzili, jak zaprowadzić pokój na Ukrainie, nie doszła do żadnych konkluzji, w związku z czym wojna potrwa chyba aż do listopada przyszłego roku, kiedy w Ameryce odbędą się wybory prezydenckie, ale nie w tym rzecz. Nawiasem mówiąc, jakże by w Arabii Saudyjskiej miało dojść do jakichś konkluzji, skoro nie zaproszono tam Rosji? Ale to nie nasza sprawa; niech się Ukraińcy martwią, ilu jeszcze ich zostało do przepuszczenia przez maszynkę do mięsa.

Nas interesuje bardziej, co w takim razie będzie po wojnie. Wielce Czcigodny pan Jacek Saryusz-Wolski już zdążył podziękować panu Podolakowi za „szczerość”, a tymczasem okazało się, że to tylko kremlowskie kłamstwa, bo pan Podolak tak naprawdę powiedział coś zupełnie innego. Jaka jest tedy ukraińska prawda na czas powojenny – tego jeszcze nie wiemy. Bardzo w tej sytuacji możliwe, że przekonamy się o słuszności nawoływań militarystów, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny – ale co z tego, skoro przekonaliśmy się, że nasi Umiłowani Przywódcy z wojny też korzystać nie umieją – bo trudno uznać za korzyść sytuację, że Polska na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku udostępnia Ukrainie za darmo zasoby całego państwa? Chyba już niewiele nam zostało, bo Ukraińcy coraz wyraźniej prezentują wobec Polski postawę mocarstwową i coraz częściej obwąchują się z Niemcami. W takiej sytuacji pokój może stać się jeszcze straszniejszy, bo kiedy wojna się skończy, to może to znaczyć tylko tyle, że Ukraina przestanie wojować z Rosją – ale bynajmniej nie to, że pokój nastanie w ogóle. Cóż; sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, bo na tym świecie pełnym złości każdy błąd się mści i to nie tylko na błądzącym, ale przede wszystkim na tych, w imieniu których błądzący błądzi.

Ale to tylko jeden – można powiedzieć – epizod w naszych stosunkach z sąsiadami, bo właśnie nasi Umiłowani Przywódcy, wyeksploatowawszy do gołej ziemi prowokację białoruską w postaci przelotu dwóch białoruskich śmigłowców nad Białowieżą, chwycili się kurczowo prowokacji następnej. Nawiasem mówiąc, w przypadku prowokacji białoruskiej nasza niezwyciężona armia początkowo nie była pewna, czy dać się prowokować, czy udawać, że żadnej prowokacji nie było, ale po naradzie, rada w radę uradzono, że jednak była, bo w okresie przedwyborczym taka prowokacja, to prawdziwy dar Niebios, dzięki któremu można napiąć muskuły nie tylko własne, ale przede wszystkim – cudze – w czym nasza sojusznica, ambasadoressa USA przy NATO, okazała się pomocna, dając do zrozumienia, gdy gdyby polską przestrzeń powietrzną naruszyli niechby nawet Marsjanie, to i tak wszystko pójdzie na rachunek Putina.

Więc po wyeksploatowaniu do gołej ziemi prowokacji białoruskiej, Niebiosa szczęśliwie spuściły nam następną. Na Jarmark Dominikański w Gdańsku Dulczessa Wolnego Miasta zaprosiła niemiecki zespół folklorystyczny, który odśpiewał chóralnie XIX-wieczną niemiecką piosenkę biesiadną. W tej piosence występował refren w postaci „heidi, heida”, co znaczy mniej więcej tyle, co nasze: „oj dana, dana!” – ale mnóstwo Umiłowanych Przywódców natychmiast uznało to za „przyśpiewki hitlerowskie”. Takie skojarzenia miała m.in. pani Anna Fotyga, która dumnie piastowała w naszym bantustanie stanowisko ministra spraw zagranicznych i zasłynęła z gwarancji suwerenności, jakich na brukselskim korytarzu, między schodami i toaletą, udzielił na jej ręce dla Polski jakiś jegomość. Wielce Czcigodny pan Płażyński, który też kandyduje w tych wyborach, uznał te przyśpiewki za „nazistowskie” i nie posiadał się z oburzenia. W tej sytuacji swoje oburzenie zaczęli wyrażać też kolejni kandydaci, bo jużci – „nie tylko dla grzeszników Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne” – jak mawiał pewien biskup-sybaryta – ale sprawa przycichła za przyczyną pana Manfreda Webera, szefa europejskiej Volksdeutsche Partei, który w niemieckiej telewizji miał powiedzieć, że jego partia będzi zwalczać w Polsce PiS. Takiej prowokacji nie mógł puścić płazem sam pan premier Mateusz Morawiecki, który wyzwał pana Webera na coś w rodzaju pojedynku z tym, że nie na szpady ani szpadryny, tylko na argumenty, czyli – na debatę. „Panie Weber, proszę nie posługiwać się swoim pomocnikiem Donaldem Tuskiem. Proszę stanąć do debaty!” Przypomina mi to trochę uwagę wygłoszoną przez Władysława Gomułkę pod adresem niemieckiego kanclerza Konrada Adenauera: „Prędzej pan, panie Adenauer, odgadnie jakiej płci są anioły, niż my się wyrzekniemy naszych Ziem Zachodnich!” Ale Władysław Gomułka prężył wtedy muskuły sowieckie, podczas gdy pan premier Morawiecki rosyjskich prężyć nie może, ukraińskich też już nie bardzo, a tylko – amerykańskie. Ale co z tego, skoro nawet prezydent Józio Biden skłania się do wniosku, że wybory prezydenckie w Ameryce ustawiał Putin, a w każdym razie w nie „ingerował”? Tak samo w wybory polskie zaingerował pan Weber, który zresztą odmówił osobistego stawienia się na udeptanej ziemi 2 października i zamierza wysłać „reprezentanta”. Nie wiadomo jednak, czy w tej sytuacji pan premier Morawiecki zechce zniżyć się do debaty z „reprezentantem”, czy też tylko ostrzela pole i otrąbi zwycięstwo. Słowem – będzie się działo, tym bardziej, że właśnie pan prezydent Duda ogłosił termin wyborów 15 października. Jakoś musimy do tego dnia dotrwać, a być może Niebiosa miłosiernie obdarzą nas jeszcze jakimiś prowokacjami, bez których nie wiadomo, jak byśmy sobie poradzili.

Planeta szaleju

Planety szaleją

Stanisław Michalkiewicz 12 sierpnia 2023 szalej

Już kiedyś o tym pisałem, ale przypomnę, bo nigdy dość przypominania w sytuacji, gdy historia się powtarza. Rosyjski historyk Lew Gumilow, syn poetki Anny Achmatowej, zwanej „Anną Wszechrosji”, w monumentalnym dziele „Cywilizacja wielkiego stepu” poświęconym imperium Mongołów, zastanawia się nad przyczynami, dla których narody przez stulecia pozostające w letargu, nagle zaczynają wykazywać niezwykłą dynamikę, wyłaniają z siebie przywódców wyciskających z ziemi krew, zakładają imperia (imperium Czyngis Chana było największym lądowym imperium w dziejach świata), a potem znowu na całe stulecia popadają w letarg. Eliminując po kolei różne prawdopodobne przyczyny, dochodzi do wniosku, że owe – jak to nazywa – przypływy i odpływy „pasjonarności” mają przyczyny kosmiczne. W pierwszym odruchu większość ludzi się z tym nie zgadza, ale kiedy zastanowimy się nad tym głębiej, to to wyjaśnienie Gumilowa już nie jest takie nieprawdopodobne. Bo przecież z wpływami kosmicznymi na ludzi spotykamy się częściej, niż nam się wydaje. Nie mówię już nawet o przypływach i odpływach oceanów, które są następstwem grawitacji Księżyca, ale skoro już o Księżycu mowa, to niepodobna nie zauważyć jego wpływu na kobiety, których cykl życiowy regulowany jest właśnie przez to ciało niebieskie. Wypada też wspomnieć o zapisie w kronice Jana Długosza, który odnotowuje tam wydarzenie, jak to za jego życia gromady dzieci europejskich dlaczegoś ciągnęły na Mont Saint Michel we Francji, gdzie przypływy i odpływy oceaniczne są szczególnie spektakularne. Poza tym Konrad Lorenz twierdzi nawet, że większość zachowań ludzkich uważanych za kulturowe, tak naprawdę ma przyczyny biologiczne, tylko ludzie z powodu pychy nie chcą tego przyznać.

To spostrzeżenie wydaje się godne przypomnienia zwłaszcza dzisiaj, kiedy to w ramach operacji duraczenia miliardów ludzi tak zwane studia genderowe stały się dyscypliną akademicką. Tymczasem jest to szamaństwo, podobne do fantasmagorii Trofima Łysenki, ulubionego naukowca Józefa Stalina, który jego bałamuctwa nazwał „nauką przodującą”. Łysenko zajmował się genetyką i doszedł do wniosku, że z perzu można wyhodować pszenicę, Ponieważ w ZSRR, w odróżnieniu od pszenicy, perzu było od dostatkiem, Stalinowi bardzo się to spodobało. Genderowcy, twierdzący, że płeć jest determinowana kulturowo, a nie biologicznie, są współczesnymi przedstawicielami „nauki przodującej” – szamaństwa, zdemaskowanego właśnie przez Konrada Lorenza.

Ale mamy jeszcze lepszy dowód na rolę wpływów kosmicznych na zachowania ludzkie i to w skali masowej. Wykryła to m.in. słynna „Kora”, śpiewając w piosence „Szał niebieskich ciał”, jak to „planety szaleją”. Rok ziemski, jak wiadomo, jest okresem, w którym Ziemia wykonuje pełny obrót wokół Słońca. Bo mamy jeszcze tzw. „rok platoński”, czyli okres w którym oś ziemska w ramach tzw. precesji, zakreśla wokół bieguna niebieskiego ogromne koło. Rok platoński trwa 26 tysięcy lat i to właśnie precesja jest jedną z prawdopodobnych przyczyn zmian klimatu. Ale mamy jeszcze rok galaktyczny, czyli okres, w którym Układ Słoneczny, wraz z Ziemią, dokonuje pełnego obiegu centrum galaktyki Drogi Mlecznej. Trwa on 250 mln lat i według obliczeń, Układ Słoneczny dokonał do tej pory tylko 20 takich obiegów. Wróćmy jednak do roku ziemskiego. Jest ona zjawiskiem kosmicznym, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.

Tymczasem widzimy, że wystarczą cztery takie obiegi Ziemi wokół Słońca, by ludzie zaczęli wariować. Oczywiście nie wszyscy w ten sam sposób, co to, to nie, bo Rosjanie w ramach tzw. „kremlowskich kłamstw” twierdzą, że każdy durak po swojemu suma schodit, co się wykłada, że każdy wariat wariuje po swojemu. I wszystko się zgadza. Co cztery lata mamy bowiem u nas wybory parlamentarne, a na przykład w USA co cztery lata mają wybory prezydenckie. No i cóż widzimy? Jak tylko rozpoczyna się rok wyborczy, nasi Umiłowani Przywódcy zaczynają fantazjować, jak to będą przychylali nam nieba, a miliony ludzi, którzy w latach wcześniejszych na nich narzekają, teraz im wierzą i daliby się nawet za nich pokroić.

Wyjaśnić ten fenomen można tylko na gruncie zagadkowych wpływów kosmicznych, do wyjaśnienia których można by batogiem zapędzić genderowskie szmaństwo, sprawdzając w ten sposób przydatność tych osób dla nauki. Na przykład teraz przywódca Volksdeutsche Partei Donald Tusk, który przecież jest już dużym chłopczykiem, tak się przejął rzewnymi opowieściami pani Joanny Parniewskiej, jak to pewnego dnia odkryła w majtkach kleksa, że aż postanowił zwołać na 1 października „marsz miliona serc” oczywiście – serc złamanych. Aliści okazało się, że pani Joanna nie bardzo nadaje się na cierpiętnicę, bo podczas psychodramy, jaka urządzono jej w Sejmie, zaczęła się przechwalać, jaką to jest kochanką i w ogóle. Co teraz Donald Tusk zrobi z tym fantem, skoro nawet Judenrat „Gazety Wyborczej” z dnia na dzień przestał się panią Joanną interesować?

Zresztą mniejsza o to, bo pewnie w miarę pogłębiającego się amoku, w jaki wprowadzają go wpływy kosmiczne, coś tam znowu wymyśli, jak to bywa z wariatami – bo ważniejsze jest do, co wyprawia rząd „dobrej zmiany”. Pan premier Morawiecki, jakby zapominając o Naszym Najważniejszym Sojuszniku, który nie po to w 2014 roku za 5 miliardów dolarów kupił sobie Ukrainę, żeby teraz do niej dokładać, złożył buńczuczne oświadczenie, że nawet jeśli Komisja Europejska nie pozwoli Polsce na podjęcie suwerennej decyzji o przedłużeniu embarga na ukraińskie, a właściwie – amerykańskie „zboże techniczne” – (bo tym zbożem zasypały polskie magazyny trzy koncerny, które na Ukrainie mają 17 milionów hektarów; dwa z nich: Cargill i Du Pont są amerykańskie, a trzeci, Monsanto, też był amerykański, ale kilka lat temu wykupił go niemiecki Bayer za 63 mld dolarów), to Polska „i tak” to embargo przedłuży.

Tymczasem Ukraińcy, udając, że nie rozumieją, że to nie naprawdę, że to tylko z powodu przedwyborczego amoku, sztorcują pana premiera i Polskę za „nieprzyjazne” deklaracje, chociaż pan premier , odzyskując na chwilę poczucie rzeczywistości, zwrócił uwagę, że w sprawie „tranzytu” nic się nie zmieni. Tymczasem pamiętamy, ze to „zboże techniczne”, które zasypało polskie magazyny, też miało przejeżdżać tylko „tranzytem” – ale do dzisiaj nie wiemy, co się stało, że nie przejechało, ani nawet – co to za firmy je tu wysypały, chociaż pan minister Telus wielokrotnie się odgrażał, że je zdemaskuje.

Słowem – wariactwo zatacza coraz szersze kręgi – bo jakby tego było mało, to rząd uczepił się prowokacji – tym razem białoruskiej. Chodzi o to, że dwa białoruskie śmigłowce przeleciały nad Białowieżą. Nasza niezwyciężona armia początkowo wszystkiemu zaprzeczyła, ale po naradzie widocznie ktoś doszedł do wniosku, że to znakomity pretekst do podgrzania nastrojów – żeby wystraszony naród skupił się wokół rządu i Naczelnika Państwa. Toteż okazało się, że prowokacja rzeczywiście miała miejsce, ale to jeszcze nic, bo Książę-Małżonek Radosław Sikorski oświadczył, że jak tak, to trzeba było je zestrzelić. Próżno Wielce Czcigodny Patryk Jaki, tłumaczy mu, że to by wywołało wojnę – o czym marzy Putin – ale to groch o ścianę, bo Książę-Małżonek – jak to on – wie swoje? Kropkę nad „i” postawił Naczelnik Państwa twierdząc, że tylko ktoś „skrajnie niemądry” mógłby się na to nabrać – znaczy się – na tę prowokację. Słuszna jego racja, chociaż z drugiej strony to przecież Naczelnik Państwa nastręczył Polakom Księcia-Małżonka na ministra obrony, podobnie jak przedtem Kukuńka na prezydenta.

Jak widzimy, wpływy kosmiczne sprawiają, że nasz nieszczęśliwy kraj pogrąża się w odmętach szaleństwa. Możemy pocieszać się tym, że nie tylko nasz – bo u Naszego Najważniejszego Sojusznika jest podobnie, skoro urządza debaty nad UFO, oraz opowiada, jak to Putin manipuluje amerykańską demokracją. Na szczęście 31 grudnia rok się skończy i jeśli nawet nadal będziemy pod wpływem „pasjonarnosci”, to już na całkiem inne tematy.

W kanikularną posuchę

Stanisław Michalkiewicz: W kanikularną posuchę michalkiewicz-w-kanikularna-posuche

Nie wiadomo, kiedy właściwie odbędą się wybory, bo na mieście krążą fałszywe pogłoski, że na pana prezydenta Dudę wywierane są naciski, żeby przesunął je z połowy października, na połowę listopada. Listopad – wiadomo – “niebezpieczna dla Polaków pora” – jak twierdził wielki książę Konstanty Pawłowicz w “Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego. Oczywiście chodzi o Polaków prawdziwych, jak na przykład Jarosław Kaczyński, czy Mateusz Morawiecki, a nie jakichś farbowanych na “ryżo” lisów, jak, dajmy na to – Donald Tusk – co to w dodatku przewodzi Volksdeutsche Partei.

W takiej sytuacji przesuwanie wyborów na listopad mogłoby stanowić kolejną dywersję pana prezydenta Dudy wobec Naczelnika Państwa. Tymczasem jeszcze nie zagoiły się rany po poprzedniej, kiedy to pan prezydent najpierw podpisał ustawę o utworzeniu nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, ale  po dwóch dniach, wystraszony obsztorcówą ze strony pana ambasadora Marka Brzezińskiego, zawetował własny podpis. Nie tylko zawetował, ale zaproponował własny projekt, który obecnie, po pewnych perypetiach, został zatwierdzony i wchodzi w życie.

To znaczy – niezupełnie wchodzi, to najsampierw Sejm musi wybrać tę komisję – ale nie z parlamentarzystów, tylko z fachowców spoza Sejmu. Już ta okoliczność sprawia, że zainteresowanie wyborem komisji nie jest aż takie duże tym bardziej, że właśnie Sejm, podobnie jak i Senat, rozjeżdża się na wakacje. Ale nawet jak już z wakacji wróci, to też nie bardzo wiadomo, po co właściwie powoływać tę komisję, skoro pan prezydent Duda wyrwał jej żądło w postaci możliwości orzekania 10-letniego szlabanu na piastowanie funkcji publicznych? Tymczasem właśnie ono było pomyślane jako tajna broń na Donalda Tuska – ale dywersja pana prezydenta Dudy położyła kres tym nadziejom.

Tymczasem wybory, wszystko jedno; w październiku, czy listopadzie, jednak się zbliżają i ten czas trzeba czymś wypełnić i to nie byle czym, tylko rewelacjami mogącymi zelektryzować opinię publiczną. I tu objawiła się – co tu ukrywać – degrengolada Donalda Tuska, który wszedł na drogę, jaką nastręczyły mu jakieś “skisłe Szekspiry majtek damskich”. Tylko tymi złowrogimi podszeptami tłumaczę sobie wynajęcie pani Joanny Parniewskiej z Krakowa, której stworzono nawet okazję do odegrania w Sejmie psychodramy.

Całe przedstawienie jednak okazało się na nic, bo pani Parniewska, zamiast – jak tresuje swoich podopiecznych fundacja “nie bzykajcie się!” – zademonstrowania spazmów i innych symptomów straszliwej traumy – zaczęła się przechwalać, jaką to nie jest “kochanką” – co postawiło w szalenie niezręcznym położeniu Wielce Czcigodną Wandę Nowicką oraz moją faworytę, Wielce Czcigodną Joannę Scheuring-Wielgus, która tylko co wróciła z Rwandy, gdzie łączyła się z Murzynami.

W tej sytuacji nie było sensu dalej lansować pani Joanny, jako heroiny walki o prawa kobietów – ale to z kolei postawiło pod znakiem zapytania sens urządzania 1 października “marszu miliona serc” złamanych – bo w krążących po mieście fałszywych pogłoskach, jakoby kulminacyjnym momentem tej imprezy miałoby być bliskie spotkanie III stopnia Donalda Tuska z panią Joanną, nie było ani słowa prawdy. Tymczasem nawet podczas Światowych Dni Młodzieży w Lizbonie przewidziane zostały “momenty” w postaci zeznań ofiar molestowania.

Z komunikatów wynika, że ofiary molestowania musiały zostać odpowiednio pouczone przez pierwszorzędnych fachowców, bo podobno nawet papież Franciszek “intensywnie słuchał”. Co prawda również mojej faworycie udało się go zainteresować przypadkiem pana Lisińskiego z fundacji “nie bzykajcie się!” do tego stopnia, że go pocałował – na szczęście tylko w rękę, bo – jak się potem okazało – pan Lisiński został zdemaskowany jako naciągacz.

W tej sytuacji świat musiałby wstrzymywać oddech w oczekiwaniu, czy pan Szymon Holownia “zleje się” z Polskim Stronnictwem Ludowym, czy jednak się nie “zleje”, gdyby nie rząd “dobrej zmiany”. Nawiasem mówiąc, według ostatnich doniesień, pan Hołownia jednak się “zleje”, z czego naturalnie wszyscy się radują, jako że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Tymczasem rząd “dobrej zmiany” doprowadził do gwałtownego zaostrzenia stosunków na odcinku polsko-ukraińskim. Ambasador Rzeczypospolitej w Kijowie został “wezwany” do tamtejszego MSZ, a ambasador Ukrainy w Warszawie – “zaproszony”.

Chodzi oczywiście o zboże, którym trzy koncerny; dwa amerykańskie, a jeden – obecnie – niemiecki, mające na Ukrainie latyfundia o powierzchni 17 mln hektarów, zasypały polskie magazyny. Graniczące z Ukrainą rządy państw środkowoeuropejskich zwróciły się do Komisji Europejskiej z supliką, by pozwoliła im na podjęcie suwerennej decyzji o przedłużeniu embarga po 15 września, ale pan premier Morawiecki buńczucznie oświadczył, że Polska “i tak” to embargo przedłuży.

Ukraińcy, jakby nie wiedzieli, że to przecież nie naprawdę, a tylko ze względu na przedwyborczą pokazuchę, zaczęli narzekać, że “populizm” i w ogóle, więc rząd “dobrej zmiany” na wszelki wypadek nie odważył się sytuacji zaostrzać. Może to zbytek ostrożności, bo – jak się własnie okazało – ukraińska kontrofensywa utknęła z powodu intensywnego wzrostu roślinności. Wcześniej utykała najpierw z powodu mrozów, potem – z powodu roztopów i błota, później – ze względu na kurz, którego na Ukrainie nigdy nie brakowało, na co uskarżał się jeszcze podczas II wojny  światowej feldmarszałek von Manstein – no a teraz – z powodu roślinności.

Jesienią co prawda liście opadną, ale wtedy zaczną się szarugi i błoto, a potem sciśnie mróz – i tak aż do ostatecznego zwycięstwa. Tymczasem mój Honorable Correspondant zwraca mi uwagę, że ta roslinność, to może być pozór – na co wskazywałby rekordowy poziom ukraińskich rezerw walutowych. Podejrzewa on, że na dostawach broni Ukraina robi znakomite interesy, bo nikt nie patrzy jej na ręce, komu co odprzedaje, dzięki czemu można ominąć rozmaite surowe międzynarodowe restrykcje, od jakich w tej branży się roi.

Taki monsieur Zacharoff sprzedawał broń wszystkim stronom wojującym, co było sprawiedliwe, bo nikt nie miał krzywdy, ale to dawne, dobre czasy, podczas gdy teraz obowiązuje “sprawiedliwość społeczna”, w związku z tym biurokraci we wszystko wtykają swoje mięsiste nosy. Ale to nie nasza rzecz, chociaż trochę i nasza, bo Polska, na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku, broń i amunicję daje Ukrainie za darmo – ale widocznie taki los wypadł nam, żebyśmy się poświęcali dla pokoju i demokracji.

Toteż rząd “dobrej zmiany” uczepił się prowokacji, której tym razem dopuścił się białoruski uzurpator Aleksander Łukaszenka. Oto dwa białoruskie śmigłowce prowokacyjnie przeleciały nad Białowieżą. Początkowo nasza niezwyciężona armia twierdziła, że nic nie przeleciało, ale widocznie rada w radę uradzono, że jednak przeleciało – bo taka prowokacja to  przecież dla rządu prawdziwy dar Niebios! Znowu okazało się, że jak nie Putin, to Łukaszenka jest dobry na wszystko, a zwłaszcza – na kanikularną posuchę, kiedy już nie ma czym ekscytować opinii publicznej. Od razu odezwała się ambadoressa USA przy NATO, słowem – Polska jednym susem wskoczyła do pierwszego szeregu mocarstw światowych.

Czegóż chcieć więcej?

Stanisław Michalkiewicz

Polecamy również: Banderyzm kwitnie na Ukrainie. Problem narasta

Przypadek i konieczność

Przypadek i konieczność

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    3 sierpnia 2023

Byłby to przypadek rzadki – a czy w ogóle są przypadki?” – zapytywał retorycznie w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański. Podobne wątpliwości musiały targać przewielebnym księdzem Bronisławem Bozowskim z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Twierdził on, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”.

Ten ksiądz Bozowski był wielkim oryginałem. Pewnego razu w marcu po mszy św. wezwał zebranych, by pomodlili się za duszę Józefa Stalina. Nie był to przypadek, bo tego dnia przypadała kolejna rocznica jego, śmierci. W kościele zaszumiało, więc ks. Bozowski odwrócił się i powiedział: wiem, że to was zaskakuje, ale pomyślcie sami; któż bardziej potrzebuje modlitwy, jeśli nie on? Ciekaw jestem, co by było, gdyby zaproponował modlitwę za duszę Adolfa Hitlera, który z pewnością potrzebował modlitwy nie mniej, niż Józef Stalin.

Dotychczas nie słyszałem, by ktokolwiek wpadł na ten pomysł, co pokazuje, jak bardzo oddaliliśmy się – co dotyczy również papieża Franciszka – od ducha franciszkańskiego. Św. Franciszek uważał, że człowiek nieszczęśliwy zasługuje na współczucie bez względu na to, czy nieszczęście spotkało go z jego winy, czy nie. Myślę, że 30 kwietnia 1945 roku, w dniu swojej samobójczej śmierci, Adolf Hitler musiał być bardzo nieszczęśliwy. Ale co tam odwoływać się do Adolfa Hitlera, kiedy obawiam się, że żaden proboszcz w Warszawie nie przyjąłby intencji mszalnej za dusze żołnierzy ukraińskich i rosyjskich, poległych w toczącej się wojnie. Za ukraińskich – owszem, bardzo chętnie – ale za jednych i drugich to już nie bardzo. A przecież w obliczu śmierci wielkich, a może nawet żadnych różnic między nimi nie ma? Toteż na wszelki wypadek nawet przedstawicielom „kościoła otwartego” ze zboru przy świętej ulicy Wiślnej w Krakowie, łatwiej demonstrować odwagę i pryncypialne przywiązanie do wiary Chrystusowej podlizując się pederastom, którzy przecież wcale nie są nieszczęśliwi. Przeciwnie – na „marszach równości” demonstrują niezmiennie znakomite samopoczucie, więc o żadnym współczuciu w ich przypadku mówić nie można.

Do tych rozważań zainspirowała mnie sprawa „pani Joanny”, która twierdzi, jakoby przeżywała wielkie katiusze z powodu niedostatecznej rewerencji z jaką potraktowała ją policja. A jeśli podsumować dotychczasowe ustalenia, to było tak: pani Joanna twierdzi, że najadła się jakichś wczesnoporonnych specyfików, po których zrobiło się jej niedobrze, więc powiadomiła doktora. Tymczasem doktor, w przekonaniu, że ma do czynienia z próbą samobójczą, powiadomił policję, która panią Joannę zrewidowała w poszukiwaniu trucizny. Trucizny nie znaleziono, wobec czego pani Joanna opuściła szpital i wszytko mogło zakończyć się wesołym oberkiem.

Ale się nie zakończyło, co skłania do postawienia pytania, czy to był przypadek, czy nie. Do postawienia tego pytania skłania również okoliczność, że pani Joanna nie tylko miała epizody psychiatryczne, ale w dodatku – co jedno z drugiego może wynikać – była tzw. „aktywistką aborcyjną” i nawet widziałem jej fotografię z hasłem: Ch… z wami, aborcja z nami!Kogo miała na myśli pani Joanna używając tych zaimków? Na pierwszy rzut oka trudno zgadnąć, bo – jak twierdził Aaronek z popularnej w 1968 roku anegdoty – żadnej logiki w tym nie ma. Żeby bowiem „aborcja” była „z nami”, to najpierw trzeba jednak dokonać bliskiego spotkania III stopnia z „ch…”. Pani Joanna, która jest dużą dziewczynką, sprawiającą w dodatku wrażenie wyedukowanej w sprawach płciowych, nie może takich rzeczy nie wiedzieć tym bardziej, że stawia retoryczne pytania, „kto ma prawo decydować o mojej macicy, jeśli nie ja sama?” Jeśli chodzi o „macicę”, to ma całkowitą rację; mogłaby ją sobie wypatroszyć nawet piłą mechaniczną i nikt by nie powiedział złego słowa, chyba, żeby przy tej okazji obryzgała któregoś ze spektatorów – bo jestem pewien, że taki widok przyciągnąłby wielu amatorów mocnych wrażeń.

Kto wie, czy nie można by nawet zebrać od nich pewnej kwoty, jak to próbowała zrobić pewna Francuzka w Paryżu, kiedy to po strzelaninie w okolicy stacji metra Blanche, wystartował przybyły tam wcześniej policyjny helikopter: „un franc pour spectacle!” – powiedziała obchodząc gapiów z kapeluszem. Jeśli jednak ktoś wcześniej do macicy pani Joanny, w trakcie bliskiego spotkania III stopnia z ch…., wstrzyknąłby zawartość swoich pęcherzyków nasiennych, to sprawa się komplikuje. Nie można bowiem przejść do porządku nad kwestią, czy macica wypełniona zawartością wspomnianych pęcherzyków, stanowiłaby wyłączną własność pani Joanny, czy też rodzaj współwłasności – bo jużci – zawartość pęcherzyków od niej przecież by nie pochodziła.

A przecież to wcale nie koniec komplikacji, bo po wstrzyknięciu do macicy zawartości wspomnianych pęcherzyków, dochodzi tam do połączenia komórek, w następstwie czego pojawia się następna osoba, która wprawdzie do „macicy” żadnych pretensji może nie wnosić, ale może żądać od demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej, żeby zagwarantowało mu prawa wynikające z art. 31 ust. 2 konstytucji („każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych”) tym bardziej, że zgodnie z art. 32 ust. 2 konstytucji, „nikt” nie może być dyskryminowany w życiu (…) społecznym (…) z jakiejkolwiek przyczyny” – a więc na przykład z przyczyny, że jest bardzo mały, czy, że jeszcze nie głosuje na Volksdeutsche Partei Donalda Tuska.

Tymczasem właśnie Donald Tusk, podobnie jak Judenrat „Gazety Wyborczej” rzucił się na panią Joannę z chciwością sępa i od razu, na kanwie jej katiuszy, zapowiedział na 1 października, a więc tuż przed wyborami, zorganizowanie „marszu miliona serc” złamanych, przypuszczam, że pod patronatem doktora Mengele. Skłania mnie to do podejrzeń, że pani Joanna mogła zostać zwyczajnie wynajęta do odegrania roli męczennicy faszystowskiego reżymu i że żadnej aborcji farmakologicznej nie przeprowadziła, ani nie planowała próby samobójczej. Aktorzy odgrywają rozmaite postacie i psychodramy, ale to nie jest żaden przypadek, tylko czysty – jeśli można tu użyć tego słowa – interes.

O zupełnie odmiennej sytuacji donosi mi Honorable Correspondant z Malmo w Szwecji. Oto przed tamtejszym niezawisłym sądem stanęła panna Greta Thunberg pod zarzutem okazania nieposłuszeństwa policji. Panna Greta nie zaprzeczała nieposłuszeństwu, ale oświadczyła, że ponad nie postawiła konieczność. Wykonywała mianowicie to, co było konieczne dla ratowania „klimatu”, czy może „planety”. Mimo to niezawisły sąd 24 lipca skazał ją na niewielką grzywnę, podobnie jak w Polsce „Babcię Kasię”, która policjanta wybatożyła kijem od szturmówki. Takie to ci przypadki chodzą po ludziach, co zdarza się zwłaszcza, gdy ludzie chodzą po ludziach, albo się na nich kładą!

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Prezent od Stalina i od Bidena

Prezent od Stalina i od Bidena

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    1 sierpnia 2023 prezent

Konferencja w Teheranie, jaka odbyła się na przełomie listopada i grudnia 1943 roku przesądziła o wschodniej granicy Polski, która miała przebiegać wzdłuż tzw. „linii Curzona”, a także – de facto – o zachodniej. Chodzi o to, że na tej konferencji postanowiono, iż Niemcy zostaną podzielone na strefy okupacyjne, a sowiecka strefa będzie przylegała do Polski, przez którą będą biegły do niej linie komunikacyjne. Żeby nie było wątpliwości co do intencji Naszych Sojuszników w stosunku do Sojusznika Naszych Sojuszników (taką formułę nasi statyści wymyślili po zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych z rządem RP), ogłoszono tam również decyzję o zaprzestaniu pomocy dla Draży Michajłowicza w Jugosławii, a cała aliancka pomoc miała być przeznaczona dla Józefa Broz Tito, przywódcy tamtejsze partii komunistycznej. Mówiąc krótko, Nasi Sojusznicy, przechodząc do porządku nad rozmaitymi polskimi nadziejami, wynagrodzili Stalina nie tylko Polską, ale również innymi państwami Europy Środkowej.

Konferencja w Jałcie w lutym 1945 roku te wszystkie postanowienia potwierdziła, dodając do nich również decyzje co do składu przyszłego polskiego rządu. Jak przystało na szczerych i patentowanych demokratów, co to w „Karcie Atlantyckiej”, jako najważniejsze postanowienie uznali „prawo narodów do posiadania własnych rządów” i „własnego niepodległego państwa”, najwyraźniej Nasi Sojusznicy uznali, że dla mniej wartościowego narodu tubylczego tak będzie najlepiej. Toteż rząd w naszym bantustanie zaprojektował nam Józef Stalin, który początkowo nawet łaskawie zgodził się na opatrzenie go „demokratycznym” kwiatkiem do sowieckiego kożucha w osobie Stanisława Mikołajczyka. Stanisław Mikołajczyk długo się tym zaszczytem jednak nie nacieszył, bo w obawie przez aresztowaniem i znalezieniem się w dole z wapnem, „wybrał wolność”, uciekając na Zachód i w ten sposób nic już nie zakłócało „jedności moralno-politycznej narodu”, która przetrwała aż do sławnej transformacji ustrojowej w roku 1989.

W 1945 roku, już po pokonaniu Niemiec, odbyła się konferencja w Poczdamie, na której wschodnia granica Niemiec nie została ustalona, a decyzja w ten sprawie została odłożona do „traktatu pokojowego” z Niemcami. Sęk w tym, że w 1945 roku „Niemiec” nie było, bo Hitler już nie żył, rządu admirała Donitza nikt nie uznawał, więc nie było z kim podpisać traktatu. Z punktu widzenia Józefa Stalina, który na konferencji w Teheranie przekonał Naszych Sojuszników do zaakceptowania „linii Curzona”, taki rozwiązanie było idealne, bo posiadanie przez Polskę tzw. „Ziem Odzyskanych” zależało wyłącznie od jego woli, co skłaniało polskie władze do zaakceptowania okupacji sowieckiej. Dopiero 7 grudnia 1970 roku podpisany został w Warszawie układ, w którym Republika Federalna Niemiec uznała granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. Sęk w tym, że Republika Federalna Niemiec z Polską nie graniczyła, więc – po pierwsze – to uznanie miało przede wszystkim wymiar moralny, a po drugie – Republika Federalna Niemiec nie była „Niemcami” w rozumieniu postanowień Konferencji w Poczdamie, więc ten układ nie miał charakteru ani rangi traktatu pokojowego.

Zmiana nastąpiła dopiero na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy to mocarstwa „poczdamskie” wyraziły zgodę na „zjednoczenie Niemiec”, czyli na wchłonięcie przez Republikę Federalną Niemiec dawnej sowieckiej strefy okupacyjnej, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Pojawiła się zatem szansa na odtworzenie „Niemiec”, z którymi Polska mogłaby podpisać traktat pokojowy, który ostatecznie rozstrzygałby sprawę granicy polsko-niemieckiej. Kanclerz Helmut Kohl zaproponował tedy, by mocarstwa „poczdamskie”, które uczestniczyły w „Konferencji 2 plus 4” (dwa państwa niemieckie oraz cztery mocarstwa „poczdamskie:”: USA, Wielka Brytania, Związek Sowiecki i Francja), najpierw zgodziły się na zjednoczenie Niemiec, a potem zjednoczone Niemcy podpiszą z Polską stosowny traktat pokojowy. Ten pomysł szalenie Polskę zaniepokoił, bo kiedy Niemcy się już zjednoczą, to Polska nie miałaby żadnego narzędzia, by wymusić na nich zawarcie traktatu pokojowego. W interesie Niemiec bowiem niewątpliwie leżało przeciąganie jak najdłużej stanu tymczasowości w tej sprawie, natomiast interes Polski był odwrotny. Toteż Polska podjęła interwencję, m.in. u pani Margaret Thatcher. Była ona na szczęście przeciwna zjednoczeniu Niemiec i mówiła, że tak kocha Niemców, że życzyłaby im, by nie mieli zaledwie dwóch państw, ale niechby nawet dwadzieścia! Tedy uradzono, że Niemcy zgodzą się, iż Konferencja dwa plus cztery „ma charakter” traktatu pokojowego z Polską – bo jak nie, to żadnego zjednoczenia nie będzie. Kanclerz Kohl, któremu zależało, by przejść do historii jako zjednoczyciel Niemiec, z ciężkim zapewne sercem się na to zgodził i 14 listopada 1990 roku zjednoczone już Niemcy podpisały z Polską traktat graniczny. Nie jest to jednak traktat pokojowy, a tylko „graniczny”, co pozostaje w pewnej sprzeczności z ustaleniami Konferencji w Poczdamie, która ostateczne decyzje co do przynależności państwowej obszarów na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej odkładała do traktatu pokojowego.

Przypominam o tym wszystkim ze względu na niedawną wypowiedź rosyjskiego prezydenta Putina, który przypomniał, że „Ziemie Odzyskane” Polska otrzymała w prezencie od Stalina. Wprawdzie popularne porzekadło mówi, że kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera, ale – po pierwsze – Stalin chyba w żadne piekło nie wierzył, a po drugie – warto przypomnieć pełną mądrości sentencję starożytnych Rzymian, że cuius est condere, eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Czy oznacza to również, że ten, kto podarował, może również odebrać? To nie jest już takie oczywiste – ale warto przypomnieć, jak to w latach 60-tych Nikita Chruszczow, którego pięknie ugoszczono we wschodnim Berlinie powiedział, że to właściwie wszystko jedno, czy ujście Odry ze Szczecinem jest w rękach polskich, czy niemieckich. Rzeczywiście – z punktu widzenie Kremla przebieg linii demarkacyjnych między poszczególnymi prowincjami sowieckiego imperium nie był znowu taki ważny. Z punktu widzenia polskiego wyglądało to inaczej, toteż Władysław Gomułka nakazał przeprowadzenie w Szczecinie wielkiej defilady wojskowej, po której już nikt do tej sprawy nie wracał. Ogromnie tedy jestem ciekaw, co polski minister spraw zagranicznych powiedział rosyjskiemu ambasadorowi, który w związku z wypowiedzią Putina został wezwany do MSZ. Myślę jednak, że cokolwiek by mu nie powiedział, to ambasador, a Putin już na pewno, się tym nie przejmie.

Przede wszystkim dlatego, że w Europie nie ma obecnie żadnego porządku politycznego. Porządek jałtański już nie obowiązuje, bo na jego miejsce, po 25 latach od rozpoczęcia prac nad jego ustanowieniem, podczas dwudniowego szczytu NATO w Lizbonie, 19 i 20 listopada 2010 roku, proklamowano strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Był to właśnie „porządek lizboński”, który nastał na miejsce jałtańskiego. Najważniejszym postanowieniem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Najtwardszym jądrem tego partnerstwa było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, a kamieniem węgielnym tego partnerstwa, był podział Europy na strefę rosyjską i strefę niemiecką – prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. Prawie – bo republiki bałtyckie, które pierwotnie były po wschodniej stronie kordonu, po ewakuacji imperium sowieckiego z Europy Środkowej i przyłączeniu ich do NATO, znalazły się po stronie zachodniej. I kiedy wydawało się, że klamka zapadła na 50, a może nawet na 100 lat, prezydent Obama wysadził ten porządek w powietrze, wykładając 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu”, którego celem była zmiana rządu tego państwa i wyłuskanie go z rosyjskiej strefy. Od tamtej pory w Europie wschodniej trwa przepychanka, która – jak się wydaje – powoli dobiega końca – jako, że żadna ze stron – ani USA ze swoimi wasalami, ani Rosja – nie uzyskały ostatecznego zwycięstwa.

W tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym zakończeniem awantury na Ukrainie będzie „zamrożenie konfliktu”. To jednak oznaczałoby, że Ukraina, wysłuchawszy zachęty rządu amerykańskiego, by pozwoliła się wkręcić w maszynkę do mięsa – utraci około 20 procent swego terytorium i to nie wiadomo, na jak długo, bo te tereny zostały urzędowo włączone do terytorium Federacji Rosyjskiej. Jeśli tedy Amerykanie nadal zechcą wykorzystywać Ukraińców w charakterze swego mięsa armatniego, to będą musieli pod adresem Ukrainy wykonać jakiś gest. A jaki? Pewne światło na tę sprawę rzucił pan prezydent Duda, deklarując 3 maja ub. roku zamiar przeforsowania „unii polsko-ukraińskiej”. Co to konkretnie miałoby oznaczać – tego nikt nie wie, bo pan prezydent, któremu widocznie ktoś starszy i mądrzejszy natarł uszu, zaraz swój pomysł zawetował. Nie wiadomo tedy, czy pod hasłem „unii” nie kryje się pomysł zrekompensowania Ukrainie utraconych na rzecz Rosji terytoriów kosztem części terytorium polskiego: województwa podkarpackiego i części małopolskiego oraz lubelskiego – bo cóż to za różnica, kto będzie tymi terenami administrował, kiedy proklamuje się „unię”? Ale na tym może się nie skończyć, bo – o czym była mowa na szczycie NATO w Wilnie – USA będą chciały skaptować przynajmniej niektóre państwa europejskie do udziału w ostatecznym rozwiązaniu kwestii chińskiej. Mam na myśli przede wszystkim Niemcy, które być może nie powiedziałyby: nie – ale nie za darmo. Na przykład poprosiłyby o zgodę na dokończenie procesu zjednoczenia – to znaczy – na odtworzenie granicy wschodniej sprzed I wojny światowej – o czym przebąkiwała całkiem niedawno przedstawicielka niemieckiej AfD. Ponieważ stosunki niemiecko-polskie są obecnie co najmniej tak samo złe, jak stosunki polsko-rosyjskie, to w sytuacji europejskiego zawirowania można spodziewać się wszystkiego. Również i tego, że USA wykorzystałyby tę okazję do ustanowienia na reszcie terytorium, jakie pozostanie po Polsce – Judeopolonii – realizując w ten sposób swoją ustawę nr 447.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Igraszki zastępcze

Igraszki zastępcze

Stanisław Michalkiewicz igraszki-zastepcze 28 lipca

Ponieważ nasi Umiłowani Przywódcy, a tym bardziej – Wielce Czcigodni Parlamentarzyści – uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane, to muszą sobie wynajdywać jakieś zajęcia, którymi mogliby wypełnić sobie czas i zabić nudę.

Niektórzy ludzie nie wierzą, żeby nasi Umiłowani Przywódcy mieli surowo zakazane uprawianie prawdziwej polityki, więc żeby nie być gołosłownym, podam kilka przykładów.  3 maja ubiegłego roku, przemawiając z okazji rocznicy Konstytucji, pan prezydent Duda, zupełnie na trzeźwo i bez pistoletu przy głowie, zadeklarował intencję przeprowadzenia unii polsko-ukraińskiej.

Jestem przekonany, że chciał dobrze, to znaczy – że chciał podlizać się Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, odgadując jego życzenia, a nawet je uprzedzając. Myślę, że spodziewał się, iż Nasz Najważniejszy Sojusznik poklepie go po plecach i powie “nu Duda, maładiec! – a potem, jak już przestanie być tubylczym prezydentem, obieca mu trafikę. Aliści musiał spotkać się z reprymendą, bo w kilka dni później już tylko powiedział, że granica polsko-ukraińska powinna “łączyć”, a nie “dzielić”.

Ale żeby nawet “łączyła” – cokolwiek miało by to znaczyć –  to musi najpierw istnieć. A skoro musi istnieć, to znaczy, że o żadnej “unii” nie ma mowy.

Co się mogło stać? Ano prawdopodobnie to, że ktoś przypomniał panu prezydentowi przysłowie: “co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie!”. Rzecz w tym, że o tym, czy Polska będzie nadal istniała, czy też dostanie rozkaz, by “zlać się” z Ukrainą, nie będzie decydował pan prezydent Duda, tylko Nasz Najważniejszy Sojusznik. Tym razem reprymenda była jeszcze dyskretna, ale w rok później Nasz Najważniejszy Sojusznik dyskrecję w stosunku do pana prezydenta Dudy porzucił.

Kiedy pan prezydent w podskokach podpisał ustawę o nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, w przekonaniu, że podpisując “lex Tusk”, znowu odgadnie najskrytsze życzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika i zostanie przez niego pochwalony, Sojusznik, ustami pana ambasadora Marka Brzezińskiego, który pełni u nas obowiązki ambasadora Lebiediewa, a w każdym razie – Aristowa – obsztorcował pana prezydenta, że to niby jest “zaniepokojony”.

A czym? Przecież nie komisją, która – nie dość, że nie może powstać, to w dodatku przez kilka przedwyborczych miesięcy zajmowałaby się biciem piany – tylko samowolką pana prezydenta Dudy. “Wiecie, rozumiecie, Duda, jak coś macie podpisać, to najpierw zapytajcie starszych i mądrzejszych, czy wam wolno. Żadnych mi tu samowolek – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.” Toteż obsztorcowany pan prezydent dwa dni po podpisaniu ustawy, zawetował potulnie własny podpis.

A żeby obsztorcować  pana premiera Morawieckiego, to Nasz Najważniejszy Sojusznik nawet się nie fatyguje osobiście, tylko zleca to zadanie  ukraińskiemu premierowi Denysowi Szmyhalowi, a nawet jego zastępczyni Julii Swyrydenko, która samowolkę pana premiera Morawieckiego w sprawie embarga na ukraińskie “zboże techniczne” nazwała “niedopuszczalną”. Toteż pan premier zaraz odzyskał poczucie rzeczywistości, dając do zrozumienia, że Polska nadal jest “sługą narodu ukraińskiego” i tłumacząc się tylko, że został źle zrozumiany, bo przecież “tranzyt” ukraińskiego “zboża technicznego”, nadal będzie możliwy – jak to było przedtem.

Dodajmy do tego powściągliwość ministra rolnictwa, pana Telusa, który od miesięcy nie ośmiela się podać  nazw firm, które tym “tranzytowym” zboże zasypały polskie magazyny. Pewne światło na tę powściągliwość rzuca okoliczność, że zboże to zostało wyprodukowane przez trzy koncerny, które na Ukrainie mają latyfundia o ogólnym obszarze 17 mln hektarów.

Dwa z nich: Cargill i DuPont – to koncerny amerykańskie, a trzeci, Monsanto, też był amerykański, ale przed kilkoma laty został wykupiony za 63 mld dolarów przez niemiecki Bayer. Wszystkie one mają swoje polskie oddziały, więc nic dziwnego, że pan minister Telus nie spełnia swoich obietnic, bo wie, że zaraz by mu przypomniano, skąd wyrastają mu nogi.

Skoro tedy najwięksi nasi dygnitarze uprawianie samodzielnej polityki mają surowo zakazane, to cóż dopiero mówić o dygnitarzach drobniejszego płazu, czyli o Wielce Czcigodnych Parlamentarzystach? W ich przypadku o żadnej polityce nie może być mowy, ale z drugiej strony trzeba suwerenom urządzić od czasu do czasu pokazuchę, jeśli nie głębokiego sporu politycznego, to przynajmniej pochylenia się nad losem obywateli.

Toteż parlamentarny Zespół do Spraw Kobiet urządził przestawienie z udziałem pani Joanny Parniewskiej z Krakowa, która od tygodnia znalazła się na czele orszaku męczenników faszystowskiego reżymu, dystansując nawet pana sędziego Igora Tuleyę. Inna sprawa, że pan sędzia Tuleya do takiego przedstawienia  nie bardzo się nadaje. Pani Joanna, to co innego: najsampierw zaszła w ciążę, potem najadła się jakiś wczesnoporonnych pastylek, od czego zrobiło się jej niedobrze.

Próbowała kurować się winkiem, ale winko jakoś tym razem nie pomagało, więc zadzwoniła do doktora, a pani doktor doszła do wniosku, że ma do czynienia z próbą samobójczą i zawiadomiła policję. Policja – i odtąd już nie ma wątpliwości, co naprawdę się zdarzyło – zrobiła pani Joannie rewizję osobistą w poszukiwaniu cyjanku potasu. Rewizja osobista polega m.in. na tym, że trzeba zdjąć majtki, a nawet zrobić przysiad.

Wiem, co mówię, bo za komuny takie przyjemności mnie spotykały. Tymczasem pani Joanna takiej siurpryzy najwyraźniej się nie spodziewała, a miała w majtkach podpaskę, w dodatku z kleksem. Obciach straszny – no i właśnie Parlamentarny Zespół do Spraw Kobiet uznał, że musi się tym zająć, by położyć kres samowoli policji. Najwyraźniej Wielce Czcigodni członkowie Zespołu muszą uważać, że propozycję zdjęcia majtek może złożyć kobiecie albo jej aktualny dobiegacz – oczywiście za zgodą wyrażoną w akcie notarialnym, albo “siostra” w ramach siostrzanych baraszkowań – ale w żadnym razie policja, nawet przy rewizji osobistej!

Co z tego wyniknie, czy Zespół zgłosi jakieś propozycje de lege ferenda – tego jeszcze nie wiemy – ale z pewnością się wzruszył, bo i pani Joanna przykładnie się rozbeczała, podobnie jak kiedyś Wielce Czcigodna Beata Sawicka, którą agent Tomek podstępnie rozkochał, chociaż do sprokurowania ciąży już się nie posunął.

Jak tam będzie, tak tam będzie – ale już nie ulega wątpliwości, że dzięki tym traumatycznym przeżyciom, pani Joanna Parniewska zostanie dokooptowana do grona autorytetów moralnych, a poza tym – “stając się damą i pisarką” – napisze książkę, na podstawie której na przykład pani reżyserowa Agnieszka Holland nakręci film z wyeksponowaniem “momentów”, który oczywiście dostanie Oskara, od czego wzbogaci się kultura światowa i tubylcza.

Obrazki z piekła kobiet

Obrazki z piekła kobiet

Stanisław Michalkiewicz   27 lipca 2023 obrazki

Każdy redaktor naczelny wie, ileż udręki każdego roku dostarcza mu sezon ogórkowy. Gazeta, czy portal musi ukazać się każdego dnia, podobnie jak program radiowy, czy telewizyjny – a czym tu wypełnić łamy, czy czas antenowy, kiedy nawet zapowiadana od miesięcy decydująca ukraińska kontrofensywa najwyraźniej weszła w fazę wakacyjnej przerwy, w związku z czym Ukrainki, które – uciekając przed wojną – schroniły się z dziećmi w Polsce i zostały przez hojny rząd „dobrej zmiany” obdarowane socjalem na koszt polskiego podatnika, jak gdyby nigdy nic, wyjeżdżają na Ukrainę na wakacje, pilnując się wszelako, by przed upływem miesiąca znowu schronić się przed wojną w Polsce, bo w przeciwnym razie ryzykują utratę socjalu za który na Ukrainie mogą spędzić wakacje na poziomie telewizyjnych „królowych życia”? Toteż każdy ratuje się, jak tam potrafi, zamieszczając np. rewelacje o artystce, co to maluje obrazy „krwią menstruacyjną”, a w przerwach demonstruje „masaż członka”, czy – ale to już desperacja – o praniu majtek damskich, splamionych „kleksem” – jak prać, żeby nie było śladów.

To wbrew pozorom poważna sprawa, skoro nawet Stanisław Wyspiański, kreśli w ”Weselu” postać „Dziada”, którego zjawa Jakuba Szeli molestuje, żeby dał mu „kubeł wody” („Dajcie bracie kubeł wody; gębę myć, ręce myć, suknie prać – nie będzie znać!”). Chodziło oczywiście o tzw. „rabację galicyjską” w ramach której włościanie rżnęli krwiopijców piłami („myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli!”) – niczym w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej.

Ale w sukurs żurnalistom przychodzi Adam Grzymała-Siedlecki. Był on w za Najjaśniejszego Pana dyrektorem teatrów miejskich w Krakowie i na podstawie własnych doświadczeń utrzymuje, że „pewniakiem”, również w sezonie ogórkowym, jest sztuka w której kobieta cierpi z powodu męskiej przewrotności. Toteż trudno się dziwić, że kiedy pani Joanna łyknęła pigułkę wczesnoporonną i została przez ratowników medycznych zawieziona do szpitala, gdzie ponoć miała grozić samobójstwem, w związku z czym zawiadomiona policja przeszukała jej rzeczy, czy przypadkiem nie ukryła gdzieś kapsułki z cyjankiem potasu, Judenrat „Gazety Wyborczej” rzucił się na nią z zachłannością sępa, w nadziei wyciśnięcia z tego incydentu wszelkich możliwych i życiodajnych soków, przede wszystkim politycznych.

Chodzi o przestawienie przypadku pani Joanny jako elementu „piekła kobiet”, które na tym etapie rewolucji komunistycznej, w której Judenraty tradycyjnie pozostają w awangardzie, pełnią funkcję proletariatu zastępczego. Proletariat zastępczy – czy to „kobiety”, czy sodomczykowie – są dla rewolucyjnej awangardy na wagę złota, bo cóż to za rewolucjoniści, co nie mają proletariatu, który by „wyzwalali”? „Co to za gospodarz, co ni ma chałupy?” – śpiewają górale na Podhalu. Swoją szansę natychmiast wywąchał też szef Volksdeutsche Partei Donald Tusk, zapowiadając na 1 października „Marsz miliona serc”. Chodzi oczywiście o serca złamane – ale w związku z tym na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, że na tę okoliczność Donald Tusk przemieni się w kobietę, by w ramach solidarności publicznie zrobić sobie skrobankę w nadziei, że zachwycone panie będą na jego partię głosowały i w ten sposób zrobi „no pasaran” znienawidzonemu Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Nawiasem mówiąc w policyjnym komunikacie czytamy, że gdy ktoś grozi samobójstwem, to policja musi go zrewidować, ponieważ nie może pozwolić, by grożący spełnił swoją groźbę. Nie bardzo wiadomo dlaczego właściwie nie może, bo podstawowa zasada prawa rzymskiego głosi, że volenti non fit iniuria, co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda, więc jeśli ktoś pragnie przyśpieszyć bliskie spotkanie III stopnia z Trójcą Świętą, to dlaczego policja czuje się w obowiązku mu w tym przeszkadzać?

Pani premier Margaret Thatcher była innego zdania. Kiedy w 1981 roku grupa uwięzionych członków IRA ogłosiła strajk głodowy, zabroniła karmić ich pod przymusem, wychodząc z założenia, że skoro chcą w ten sposób popełnić samobójstwo, to niech się stanie według ich woli. Nie pozwoliła wodzić się za nos i w rezultacie 10 uczestników głodówki zmarło na – jak to określił koroner – „zagłodzenie dobrowolne”. No, ale Margaret Thather była ostatnim w Europie prawdziwym mężczyzną – co przewidziała u nas Danuta Rinn w swoim słynnym przeboju „Gdzie ci mężczyźni” („Jak bezwolne manekiny, przestawiane i kopane, gęby pełne wazeliny, oczka stale rozbiegane, bez godności, bez honoru, zakłamane swoje racje, wykrzykuje taki w domu śmiesznym szeptem po kolacji…”).

Najciekawsze jednak w tym wszystko jest to, że pani Joanna nie jest pierwszym łupem redakcyjnego Judenratu „Gazety Wyborczej”. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak wspomniany Judenrat rzucił się do wyzwalania pani Anety Krawczykowej. Pani Aneta pracowała w biurze poselskim Wielce Czcigodnego Stanisława Łyżwińskiego z „Samoobrony”, którego Judenrat, wraz z Wielce Czcigodnym Andrzejem Lepperem z upodobaniem nazywał „knurami”. Owe „knury” miały panią Anetę wykorzystywać seksualnie, obiecując w zamian miejsce na listach wyborczych „Samoobrony”. Wzbudzało to w pani Anecie nadzieje na karierę polityczną w naszym Sejmie – ale z jakichś powodów, których dzisiaj już nie pamiętam – do umieszczenia jej na liście kandydatów „Samoobrony” do Sejmu nie doszło. Wtedy pani Aneta postanowiła swoją krzywdę przenieść na forum publiczne i w ten sposób sprawa trafiła do Judenratu, który swoim zwyczajem podniósł klangor aż pod niebiosa. Kłopotliwym elementem całej tej sprawy była córeczka pani Anety, która podejrzenia co do jej autorstwa kierowała właśnie w stronę „knurów”. Doszło tedy do przetestowania DNA – najpierw Wielce Czcigodnego Stanisława Łyżwińskiego, którego autorstwo zostało wykluczone. Wtedy pani Aneta wskazała na Wielce Czcigodnego Andrzeja Leppera – ale jego autorstwo zostało też wykluczone. Powstała szalenie kłopotliwa sytuacja, w związku z czym pani Aneta wyraziła przypuszczenie, że autorem mógł być anonimowy mężczyzna, któremu oddała się w okolicach dworca kolejowego w Piotrkowie Trybunalskim. Tego było już za wiele nawet dla Judenratu, toteż klangor został wyciszony, bo jużci – jak powiadają wymowni Francuzi – du sublime au ridicule in n’y a qu’un pas – co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności jest tylko krok. Ciekawe, czy w przypadku pani Joanny ten krok zostanie zrobiony, czy też pozostanie ona heroiną walki o wyzwolenie kobiet w naszym nieszczęśliwym kraju przynajmniej do wyborów?

Szczytowanie z komplikacjami

Szczytowanie z komplikacjami

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    22 lipca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5432

Pan prezydent Andrzej Duda syt chwały i sukcesu dyplomatycznego, jakiego dostąpił towarzysząc prezydentowi Zełeńskiemu w Łucku podczas drugiego aktu przedstawienia pod tytułem „Sodomia pojednania polsko-ukraińskiego”, odjechał na szczyt NATO w Wilnie. Pewnie po następne sukcesy, chociaż nie bardzo wiadomo jakie, ponieważ tuż przed wyjazdem, na pytanie, co zamierza podczas tego szczytu załatwić dla Polski, odpowiedział, że dla Polski nic. Tymczasem właśnie na tym szczycie prezydent Józio Biden ponownie mówił o potrzebie „wzmocnienia wschodniej flanki NATO”. Gdyby pan prezydent Duda nie był taki nieśmiały, to mógłby podsunąć prezydentowi Bidenowi pomysł, by USA sfinansowały uzbrojenie 200 tys. dodatkowych żołnierzy, o jakich, zgodnie z ustawą o obronie Ojczyzny, ma być powiększona nasza niezwyciężona armia i w ten sposób wzmocniły wschodnią flankę.

Niestety nieśmiałość pana prezydenta Dudy, spotęgowana niedawnym obsztorcowaniem go przez pana ambasadora Marka Brzezińskiego, na taką samowolkę mu nie pozwala, więc nie ma rady; pan minister Błaszczak po staremu będzie musiał kupować wszystko, co mu tam Amerykanie, albo Koreańczycy wtrynią i nie będzie się targował. W ten oto sposób może spełnić się marzenie pana prezydenta, że zbroimy się, byśmy nie musieli walczyć. Jeśli bowiem Polska nie będzie w stanie spłacić długów zaciąganych gdzie tylko się da przez rząd „dobrej zmiany” na przychylanie nam nieba, to wierzyciele będą mogli zająć nas bez walki.

Ale nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość, bo gdy piszę ten felieton szczyt NATO w Wilnie jeszcze się nie zakończył. Biorą w nim udział nie tylko przedstawiciele państw członkowskich, ale również inni wasale Stanów Zjednoczonych: Japończycy, Koreańczycy i Australijczycy, bo zasadniczym celem szczytu jest przekonanie NATO do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej. Wskutek tego nadzieje prezydenta Zełeńskiego, że Ukraina zostanie zaproszona do NATO, rozwiały się w mglistość, chociaż szef Paktu, pan Stoltenberg wychodził ze skóry, żeby mu tę gorzką pigułkę jakoś osłodzić. Zatem uradzono, że przyszłe wchodzenie Ukrainy do NATO będzie miało charakter jednoetapowy a nie dwuetapowy, a po zakończeniu wojny będą jej udzielone „zapewnienia”, a może nawet „gwarancje”.

Warto przypomnieć, że „zapewnienia” zostały Ukrainie udzielone jeszcze w 1994 roku, więc co to komu szkodzi udzielić jej ich po raz kolejny?

Tymczasem w Ameryce zbliżają się wybory prezydenckie, w których Józio Biden zamierza wziąc udział, najwyraźniej postanowiwszy, że będzie przewodził Ameryce i światu do upadłego. Wprawdzi odbędą sie one dopiero w listopadzie przyszłego roku, ale już teraz podnoszą się w Ameryce głosy powątpiewania, czy zaangażowanie w świętą sprawę Ukrainy było szczęśliwym pomysłem. Toteż pewnie ad captandam benevolentiam tamtejszej opinii publicznej niezależne media obiegły informacje, że „byli dyplomaci” amerykańscy prowadzą jakieś sekretne rozmowy z rosyjskim ministrem Ławrowem. W związku z tym na mieście krążą fałszywe pogłoski, że Amerykanie, którzy w 2014 roku kupili sobie Ukrainę za 5 mld dolarów, teraz kombinują, jakby tu ją w miarę korzystnie sprzedać, tym bardziej, że zapowiadana od miesięcy ukraińska kontrofensywa jakoś nie może się rozwinąć. Tamtejsze władze co prawda z dumą opowiadają, że „wyzwolony” został obszar 24 kilometrów kwadratowych, a innym razem – że obszar 160 kilometrów kwadratowych, czyli prostokąt o wymiarach 15 na 11 kilometrów, albo 20 na 8 – ale dla Amerykanów, przyzwyczajonych do większego rozmachu, może okazać się to niewystarczające, zwłaszcza w proporcji do udzielonej dotychczas Ukrainie pomocy. W dodatku ukraińskie władze, chyba trochę lekkomyślnie pochwaliły się, że ukraińskie rezerwy walutowe osiągnęły rekordowy poziom ponad 30 mld dolarów, co tamtejszych oligarchów z pewnością musi przyprawiać o euforię. Co innego tamtejsi obywatele.

Najwyraźniej z rekordowym poziomem rezerw walutowych nie wiążą żadnej nadziei, bo kto tylko może, to z Ukrainy zwiewa – co widzimy choćby na ulicach miast i miasteczek polskich, gdzie aż się roi od obywateli Ukrainy, przeważnie młodych płci obojga. Tymczasem rezerwy ludzkie zdominowane przez wynędzniałych emerytów do walki specjalnie się nie nadają, toteż trudno się dziwić, że wojna stopniowo przekształca się w „konflikt zamrożony”, o którym jeszcze w połowie ubiegłego roku wspominała amerykańska ambasadoressa przy NATO, jako jednej z „możliwych możliwości”. Czy jednak „zamrożenie konfliktu” może być uznane za „zakończenie wojny”, które – jak z naciskiem podkreślił sekretarz generalny NATO pan Stoltenberg – jest jednym z warunków „zaproszenia” Ukrainy do NATO? Tego na razie nie wiemy, toteż prezydent Zełeński, który w pierwszym odruchu nie ukrywał „rozczarowania”, a nawet „rozgoryczenia” decyzjami wileńskiego szczytu, później się zreflektował, demonstrując umiarkowany optymizm. Jak bowiem jeszcze za głębokiej komuny mawiał Janusz Wilhelmi, należy wystrzegać się pierwszych odruchów – bo mogą być uczciwe – toteż i prezydentowi Zełeńskiemu ktoś starszy i mądrzejszy mógł powiedzieć: „wiecie, rozumiecie Zełeński, wy się cieszcie, żeście żywi i zdrowi, bo jak będziecie mi tu demonstrowali rozczarowanie, czy inne fochy, to będzie z wami brzydka sprawa.

Okazuje się tedy, że z przyjęciem Ukrainy do NATO może być podobnie, jak z przyjęciem pana mecenasa Romana Giertycha do grona autorytetów moralnych. Wprawdzie pan red. Michnik na łamach „Gazety Wyborczej” wystawił panu mecenasowi coś w rodzaju certyfikatu koszerności, stwierdzając, że dostąpił „przemiany”, a nawet wyrażając nadzieję, że jak tak dalej pójdzie, to zaakceptuje nawet „związki partnerskie”, ale nadział się na polemikę, której autor najwyraźniej nie uwierzył w metamorfozę pana mecenasa i zalecał dalszą jego kwarantannę w ciemnościach zewnętrznych, otaczających Olimp, gdzie autorytety moralne spijają sobie z dzióbków nektar i ambrozję.

A skoro już o panu mecenasie mowa, to właśnie dostałem z wydziału karnego niezawisłego Sądu Rejonowego w Warszawie powiestkę informującą, że karna „rozprawa główna” przeciwko mnie rozpocznie się 1 sierpnia o godzinie 10. Chodzi o donos, jaki złożył na mnie pan Jaś Kapela, toteż w ramach przygotowań do atmosfery, jaka niewątpliwie będzie panowała na sali sądowej, pogrążam się w odmętach książki Joanny Siedleckiej „Kryptonim liryka”, zawierającej prezentacje sylwetek wybitnych konfidentów SB ze środowiska literackiego.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.