Szanowny Panie Gestapo!

Szanowny Panie Gestapo!

 Stanisław Michalkiewicz 17 listopada 2023 michalkiewicz

Zapoczątkowana młodzieżową rewoltą na Zachodzie nowa strategia rewolucji komunistycznej najwyraźniej wchodzi w nowy etap. Jak bowiem pamiętamy, wiodącym hasłem tamtej rewolty było: „Zabrania się zabraniać”. Chodziło przede wszystkim o usunięcie wszelkich możliwych ograniczeń w dziedzinie seksualnej, bo młodzi – jak to młodzi – w większości przypadków przede wszystkim chcieli się wybzykać z panienkami – ale nie da się ukryć, że to hasło było bardzo podobne do tego, które towarzyszyło rewolucji bolszewickiej w samych jej początkach: „Grab nagrabliennoje!” W jednym i drugim przypadku chodziło o obalenie dotychczasowych reguł stabilizujących społeczeństwo. „Grab nagrabliennoje” godziło w dotychczasowe stosunki własnościowe, bo gwałtowna i gruntowana zmiana stosunków własnościowych była – obok masowego terroru i masowego duraczenia – istotnym elementem bolszewickiej strategii rewolucyjnej. W 1968 roku sytuacja była inna; zmiana stosunków własnościowych, jeśli w ogóle była postulowana, to raczej na marginesie zmian obyczajowych. Myślę, że złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze ówczesna młodzież na Zachodzie znakomicie wpasowała się w panujący tam system ekonomiczny i nikomu nie przychodziło do głowy, by cokolwiek w nim zmieniać. Owszem, zdarzały się wyjątki.

Na przykład podczas wyjazdu na „saksy” do Francji w roku 1978, pracowałem na winobraniu z pewnym Grekiem. Był on zdecydowanym rewolucjonistą, ale kiedy zwróciłem mu uwagę, że jeśli wybuchnie rewolucja to prawdopodobnie zabraknie bagietek, bardzo się zaniepokoił i zażądał wyjaśnień. Wyjaśniłem mu więc, że w rewolucji udział biorą nie tylko tacy rewolucjoniści, jak on, ale przede wszystkim – tak zwany „lud”, czyli między innymi piekarze. – Co ty sobie myślisz – mówiłem – że ty będziesz się kotłował rewolucyjnie, a oni po staremu całymi nocami będą po piekarniach wypiekać bagietki, żebyś każdego ranka miał do dyspozycji świeżą i chrupiącą? Nic z tego; oni też będą chcieli się trochę pokotłować, więc bagietek może nie być. Na takie dictum mój Grek głęboko się zamyślił i sądzę, że zasiałem w nim straszliwą wątpliwość, czy w takim razie w ogóle robić jakąś rewolucję. Druga przyczyna była taka, że o ile w przypadku rewolucji bolszewickiej, jedną z jej sił napędowych był żydowski proletariat ze Wschodniej Europy, to w roku 1968 Żydzi, którzy nadal byli w awangardzie rewolucji komunistycznej, kontrolowali już sektor finansowy na Zachodzie, więc w tej sytuacji, na wszelki wypadek, woleli skierować uwagę zrewoltowanej młodzieży w stronę genitaliów, niż stosunków własnościowych.

Celem rewolucji komunistycznej jest bowiem uchwycenie władzy nad większością przez mniejszość i dlatego właśnie Żydzi tradycyjnie są w awangardzie komunistycznej rewolucji, bez względu na to, czy są biedni, czy bogaci. Nowa rewolucyjna strategia, której programem pilotażowym była wspomniana rewolta, nie dążyła do obalenia istniejących instytucji, jak np. banki czy fundusze inwestycyjne, tylko do ich wykorzystania w służbie rewolucji. Dotyczyło to również instytucji publicznych, czyli struktur państwowych, a także – co akurat dokonuje się na naszych oczach w postaci dokazywania w ramach enigmatycznej ”synodalności” – również struktury Kościoła katolickiego. Po ateistycznym, bolszewickim terrorze, pojawił się zwiastun nowego etapu w postaci „ekumenizmu”, w ramach którego ćwiczyliśmy i nadal ćwiczymy tak zwany „dialog z judaizmem”, który w końcu właśnie doprowadza do wmontowania struktur Kościoła w ariergardę komunistycznej rewolucji, dowodzonej oczywiście tradycyjnie przez tzw. starszych i mądrzejszych.

Od roku 1968 minęło już ponad 55 lat, czyli mniej więcej – dwa pokolenia – więc promotorzy rewolucji musieli dojść do wniosku, że musi ona wejść w kolejny etap. Toteż na naszych oczach etap umizgów z jego hasłem: „zabrania się zabraniać”, właśnie jest zastępowany przez nadchodzący etap surowości, w którym lista zachowań i postaw zabronionych nie tylko każdego dnia się wydłuża, ale w dodatku – coraz częściej na straży tych zakazów stawiane są instytucje państwowe, z orwellowskim Ministerstwem Prawdy i Ministerstwem Miłości na czele. A skoro tak, to nic dziwnego, że towarzyszą temu zmiany obyczajowe, a zwłaszcza jedna. O ile na etapie umizgów, podobnie jak na etapie uwiądu starczego, na który rewolucja bolszewicka zaczęła zapadać po śmierci Ojca Narodów Józefa Stalina, donosicielstwo uznane było powszechnie za zachowanie niegodne człowieka honorowego, to obecnie przeżywa ono nie tylko okres rehabilitacji, ale również – instytucjonalnego rozwoju. Donosiciele nie nazywani są już „konfidentami” – o co jeszcze w stanie wojennym obrażał się pewien oficer SB prowadzący ze mną „rozmowę ostrzegawczą” po zwolnieniu z obozu internowania w Białołęce – aż musiałem mu wyjaśnić, że po łacinie „konfident” znaczy po prostu „zaufany”, a więc nie ma w tym nic obraźliwego – to teraz donosiciele, podobnie jak zboczenia płciowe, które ponad 30 lat temu zostały uznane za szlachetne „orientacje”, noszą szlachetne nazwy „aktywistów” i „sygnalistów”, którzy pozostają pod szczególną ochroną prawa, przede wszystkim – funkcjonariuszy Ministerstwa Miłości, czyli niezawisłych sędziów – o czym świadczy niedawny prawomocny wyrok skazujący kol. Rafała Ziemkiewicza na przymusowe „prace społeczne” (jak zwykle: grabimy – mawiało się za pierwszej komuny), ale nawet tworzą specjalnie organizacje delatorskie w rodzaju „Nigdy Więcej”, czy Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Jak widać choćby na przykładzie pana Rafała Gawła, założyciela tej ostatniej organizacji delatorskiej, korzysta on z ochrony władz państw miłujących pokój chociaż skazany został w Polsce za przestępstwa kryminalne: oszustwa i wyłudzenia. Takich właśnie jednak komunistyczna rewolucja na tym etapie potrzebuje, bo zmiany obyczajowe dopiero się rozpoczynają, toteż Parlament Europejski, w którym liczba wariatów w sensie medycznym prawdopodobnie dorównuje liczbie rewolucyjnych postępków, którzy w podskokach dostarczają pozorów legalności coraz to nowym „myślozbrodniom”, właśnie na skutek donosu pana Gawła, cofnął immunitet czterem europosłom za „polubienie” jakiegoś wpisu na Twitterze. Jestem przekonany, że za ten bohaterski czyn pan Rafał Gaweł nie tylko już wkrótce zostanie oczyszczony ze wszystkich fałszywych zarzutów, być może nawet przez tego samego sędziego, który go wcześniej skazał (wiecie, rozumiecie sędzio, wy lepiej naprawcie krzywdę wyrządzoną naszemu sygnaliście, by inaczej będzie z wami brzydka sprawa), ale przez Judenrat „Gazety Wyborczej” zostanie dokooptowany do grona autorytetów moralnych. Toteż nic dziwnego, że na mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby na Uniwersytecie Warszawskim i innych tego typu parkach jurajskich w Polsce, mają zostać utworzone specjalne kierunki delatorskie, gdzie młode kadry będą przez starych praktyków kształcone w służbie rewolucji.

Stanisław Michalkiewicz

Wielce Czcigodna Anna Maria Żukowska została wciągnięta na członka [KRS].

Stanisław Michalkiewicz: Etap surowości dla Generalnej Guberni Etap-surowosci

Nowy Kierowniczek Sejmu w osobie pana Szymona Hołowni przerwał posiedzenie Wysokiej Izby bodajże do 25 listopada, kiedy to pan Mateusz Morawiecki ma ogłosić skład swego gabinetu. Ciekawe, co wykombinuje, bo zapowiada, że w tym składzie zajdą “głębokie zmiany”. O takich zmianach można by jednak mówić tylko w jednym przypadku – gdyby mianowicie pan Mateusz utworzył gabinet wyłącznie ze starych kiejkutów, czyli tak zwanych “fachowców spoza Sejmu”.

Wydaje się to wielu osobom nieprawdopoodobne, ale taki precedens już był. Do rządu pana premiera Marka Belki nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a jednak nie tylko uzyskał on votum zaufania, ale w dodatku rządził jak-gdyby-nigdy-nic.

Co prawda pan premier Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne, ale przecież pan Mateusz Morawiecki też miał dwa i to jeszcze lepsze, niż pan Marek Belka, bo ten tylko w tubylczej SB, podczas gdy pan Mateusz – w STASI – co w tym sezonie politycznym, kiedy Nasz Najważniejszy Sojusznik oddał nas w arendę Naszemu Drugiemu Sojusznikowi liczy się podwójnie. Ciekawe, czy Donald Tusk ośmieliłby się podnieść świętokradczą rękę na taki rząd.

Myślę, że przynajmniej długo by się namyślał, pamiętając rok 2008, kiedy to stare kiejkuty wsadziły go na aferę hazardową, a z opresji musiała ratować go sama Nasza Złota Pani. Bardzo możliwe zresztą, że odwiedziłby go ktoś starszy i mądrzejszy i powiedziałby jemu tak: wiecie, rozumiecie Tusk. Wy się cieszcie, że żywy-zdrowy i nie próbujcie tu wierzgać przeciwko ościeniowi, bo inaczej będziemy musieli wam przypomnieć, skąd wyrastają wam nogi.

Nie uprzedzajmy jednak faktów, tylko na razie korzystajmy z zarządzonej przez Pana Kierowniczka Sejmu przerwy w parlamentarnej pracy dla dobra powszechnego, żeby na gorąco skomentować różnicę między dawnymi i nowymi laty.

W ostatnich latach, podobno również na skutek epidemii zbrodniczego koronawirusa, wyraźnie wzrosła w naszym nieszczęśliwym kraju liczba obywateli cierpiących na rozmaite zaburzenia psychiczne. Statystyki mówią o 20 procentach, ale wydaje się, że to jest liczba zaniżona już choćby z tego względu, że nie obejmuje ona sodomczyków, gomorytki i osób z płcią – jak to mówił marszałek Piłsudski – “rozdziwaczoną” – jak na przykład Wielce Czcigodna Anna Maria Żukowska, co to została wciągnięta na członka Krajowej Rady Sądownictwa.

Myślę, że w obliczu zadań, jakie Nasz Drugi Sojusznik postawi przed Krajową Radą Sądownictwa na odcinku praworządności ludowej, takie nominacje są jak najbardziej uzasadnione. Ponieważ – jak za Donaldem Tuskiem powtarza Pan Kierowniczek Sejmu – właśnie “przywracana jest demokracja”, to jest rzeczą oczywistą, że te 20, a może nawet 40 procent obywateli powinno mieć reprezentację parlamentarną.

Wygląda na to, że tak się własnie stało – a wskazuje na to między innymi pani wicemarszałkowa Sejmu, Wielce Czcigodna Dorota Niedziela, która na razie nie ma większych zmartwień, tylko żeby mogła do Sejmu przyprowadzać swego psa. Najwyraźniej musi być z nim bardzo zżyta; kto wie, czy nie jest on jakimś jej konsyliarzem w sprawach państwowych, więc jego obecność w Sejmie jest tak samo uzasadniona, jak obecność Wielce Czcigodnej Anny Marii Żukowskiej w KRS.

To zresztą jest stara, jeszcze XVIII-wieczna tradycja. Jak pisze Karol Zbyszewski w książce “Niemcewicz z przodu i z tyłu”, pani Chrzanowska nigdy nie rozstawała się z białym baranem, wodziła go do salonu, a nawet spała z nim w jednym łóżku, a znowu pani Olędzka ukochała wielką gęś i wszędzie prowadziła ją ze sobą na wstążce.

Myślę, że prześwietne grono, które – zapewne zaśmiewając się do łez – układało  Donaldu Tusku  listy wyborcze Volksdeutsche Partei, podobnie jak w 2007 roku – skład gabinetu, do którego weszły tylko dwie osoby z tak zwanego “gabinetu cieni” – przygotowało nam jeszcze inne niespodzianki, które będą nam objawiane w odpowiednim czasie.

Ale to są drobiazgi w porównaniu z symptomami wskazującymi na możliwość zmiany etapu. Dotychczas bowiem obowiązywała niepisana zasada konstytuująca III Rzeczpospolitą: “my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”.

Tak było do tej pory  i chociaż minister Ziobro, którego teraz Wielce Czcigodny poseł Pupka chce zaciągnąć przed Trybunał Stanu, a nawet – przed niezawisły sąd – miotał rozmaite groźby pod adresem podejrzanych osobników, to jednak nie zrobił krzywdy nikomu, bo nawet pan Sławomit Nowak trafił do aresztu wydobywczego tylko dlatego, że zadenuncjowali go Ukraińcy, z którymi najwyraźniej musiał nie podzielić się wziątkami z tytułu budowy tamtejszych – pożal się Boże! – dróg.

Zresztą i jemu nic się nie stało, a kiedy tylko praworządność zostanie przywrócona, to na pewno Judenrat “Gazety Wyborczej” dołączy go do grona autorytetów moralnych. Komisje śledcze, na przykład ta, w sprawie “Amber Gold”, w którą pośrednio zamieszany był sam Donald Tusk, zakończyła się wesołym oberkiem i nawet żona wytypowanego na głównego winowajcę pana P. otrzymała od naszego nieszczęsliwego kraju ponad 6 tys. euro odszkodowania za katusze, jakie w związku z tym przeszła.

Teraz może być inaczej, bo rzeczywiście – jeśli planowana nowelizacja traktatu lizbońskiego zostanie dokonana – co jest kwestią tygodni, bo z przekształceniem Unii Europejskiej w IV Rzeszę Niemcy chcą zdążyć jeszcze przed 5 listopada przyszłego roku, kiedy to Amerykanie wybiorą sobie jakiegoś ulubieńca ulicy na kolejnego prezydenta.

Jeśli tedy wspomniana nowelizacja zostanie dokonana – a przecież nie wyobrażam sobie, by Donaldu Tusku, ani ktokolwiek inny z Volksdeutsche Partei przeciwko temu protestował – to możliwe jest przekształcenie naszego nieszczęśliwego kraju w Generalne Gubernatorstwo tym bardziej, że Niemcy mogą skorzystać z okazji by dokończyć proces zjednoczenia, przesuwając swoją wschodnią granicę do linii z 1937 roku, a może nawet do tej z roku 1914.

Co to w końcu za różnica, którędy będą przebiegały wewnętrzne granice między poszczególnymi landami IV Rzeszy, bez której – na tym etapie – nie może wytrzymać pan Leszek Miller, podobnie, jak na etapie tak zwanym minionym, nie mógł wytrzymać bez Związku Radzieckiego i wszelką myśl o naruszeniu sojuszów uznawał za myślozbrodnię.

No a w Generalnym Gubernatorstwie już nie będzie miejsca na polskie safandulstwo, jakim charakteryzowała się III Rzeczpospolita, tylko przeciwnie – wszelkie, nawet powzięte wyłącznie in pectore, “zdradzieckie zamachy na niemieckie dzieło odbudowy”, będą zwalczane z całą – jakby to powiedział wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler – “fanatyczną konsekwencją”.

Dlatego z parlamentarnych czeluści dobiegają głosy, by ministrem sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska został pan Adam Bodnar, z pierwszorzędnymi ukraińskimi korzeniami, a “killerem” – sam Książę Małżonek, który będzie się mógł wykazać pomysłowością w zakresie “dożynania watahy”.

Paroksyzmy jurydyczne

Paroksyzmy jurydyczne

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    14 listopada 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Już był w ogródku, już witał się z gąską…” Tak zaczyna się bajka Adama Mickiewicza o Lisie, który „już witał się z gąską”, a tymczasem wpadł do studni. „Inny zwierz na pewno załamałby łapy i bił się w chrapy, wołając gromu, ażeby go dobił” – ale nie Lis. Ujrzawszy Kozła, który mu się przyglądał, zaczął udawać, że pije wodę i głośno zachwalać jej niebywałe zalety. Kozioł, wzburzony możliwością, że Lis wypije mu całą tę wspaniałą wodę, postanowił go ze studni przegonić. W tym celu skoczył do niej, a Lis natychmiast wskoczył mu na grzbiet i ze studni się wydostał.

To prawie prefiguracja tegorocznych wyborów parlamentarnych w naszym nieszczęśliwym kraju. Wyposzczona po ośmiu latach opozycja, do której dołączyła Trzecia Noga, przypomina Kozła, który chciałby sam wypić całą wodę ze studni, podczas gdy Naczelnik Państwa, co to wygrał, ale przegrał, kombinuje, jakby tu wykorzystać koźle namiętności dla własnej korzyści. A wbrew pozorom, tych możliwości jest całkiem sporo.

Najprzód pan prezydent Andrzej Duda. Puszcza on mimo uszu nawet surowe rozkazy „Babci Kasi”, co to demonstrując przez Pałacem Namiestnikowskim, kazała mu natychmiast zwołać nowowybrany Sejm. Tymczasem pan prezydent postanowił wykorzystać cały 30-dniowy termin, jaki wyznacza konstytucja, wobec czego pierwsze posiedzenie Sejmu odbędzie się nie wcześniej jak 13 listopada. Posłowie będą składali ślubowania, chociaż nie wiadomo, czy wszyscy – na przykład pan mecenas Roman Giertych. Został wprawdzie wybrany, ale mandatu jeszcze nie otrzymał, bo ten uzyskuje się właśnie dopiero po złożeniu ślubowania. Wtedy też nabywa się immunitet. Na razie tedy pan mecenas nie ma immunitetu, w związku z tym, nie jest wykluczone, że kiedy tylko przekroczy granicę naszego nieszczęśliwego kraju, zaraz zostanie zatrzymany przez prokuraturę w związku z „nowymi zarzutami”, które mu postawiła. W dodatku, jeśli obrotny prokurator dogada się z jakimś rządowym sędzią, na którego dybią dzisiaj wszyscy płomienni szermierze praworządności i miłośnicy konstytucji z Kukuńkiem na czele, to od razu przysoli mu 3 miesiące aresztu wydobywczego. Tym razem prokurator na pewno będzie pilnował, by pan mecenas nie odwrócił się do niego tyłem, bo – jak wiemy w orzeczenia niezawisłego sądu nierządnego – zarzuty skutecznie można delikwentowi przedstawić tylko od przodu, a od tyłu – nie. Jeśli tak by się stało, to pan mecenas może nie złożyć ślubowania, a wtedy na jego miejsce wskoczy następny na liście wybrańców narodu i z upragnionym immunitetem trzeba będzie się pożegnać. Słowem – cały pogrzeb na nic.

Potem pan prezydent powierzy komuś od Naczelnika Państwa misję tworzenia rządu. Ten jegomość ma 14 dni na przeprowadzenie „rozmów programowych”, które w tym sezonie politycznym sprowadzają się do kwestii, do której nogawki zostanie przełożona Trzecia Noga. Od tego bowiem zależy, czy przedstawiony przez jegomościa rząd uzyska votum zaufania, czy nie. Jeśli nie – to pan prezydent nie będzie miał innego wyjścia, jak powierzyć misję tworzenia rządu Sejmowi, a jeśli Trzecią Nogę uda się przełożyć do nogawki Volksdeutsche Partei, to pan prezydent nie będzie miał innego wyjścia, jak ten rząd zaprzysiąc.

Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że to już koniec paroksyzmów. Wszystko bowiem może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach, a to z uwagi na art. 101 konstytucji, za którą płomienni szermierze praworządności z Kukuńkiem na czele bez wahania oddaliby życie. Ten artykuł stanowi, że „ważność wyborów (…) stwierdza Sąd Najwyższy”. Stwierdza – albo i nie stwierdza. Dotychczas zawsze stwierdzał, chociaż protestów wyborczych za każdym razem było co niemiara. Ale zawsze Sąd Najwyższy stwierdzał, że nawet jeśli protest był uzasadniony, to nie miał on wpływu na wynik wyborów. Dlaczego nie miał? Tajemnica to wielka i skazani jesteśmy na domysły. Ja na przykład domyślam się, że do sędziów, albo przynajmniej do Pierwszego Prezesa SN, przychodził ktoś starszy i mądrzejszy i mówił tak: wiecie, rozumiecie prezesie; te wszystkie protesty nie mogły mieć wpływu na wynik wyborów, nieprawdaż? W przeciwnym razie świat mógłby się zawalić, a z wami, prezesie, byłaby brzydka sprawa. Dzięki temu nasza demokracja funkcjonowała bez zarzutu.

Teraz jednak może być inaczej. Nie dlatego, że tegoroczne protesty są bardziej uzasadnione, niż tamte poprzednie, tylko dlatego, że z obfitości serca usta niektórych wybrańców narodu zaczynają nieprzytomnie chlapać, jak to będą przywracali praworządność w „wolnych sądach”, dusząc „sędziów dublerów” gołymi rękami. Tak się akurat składa, że w Sądzie Najwyższym tych sędziów zwanych przez Judenrat „Gazety Wyborczej” , za którym powtarzają postępaccy mikrocefale, „dublerami”, uzbierało się przez ostatnie 8 lat całkiem sporo. Skoro nawet my, biedni felietoniści, słyszymy te pogróżki dobiegające z czeluści świątyń demokracji, to niezawiśli sędziowie nie tylko też je słyszą, ale nawet mogą wyciągać na ich podstawie wnioski. Na przykład – jak wy tak, to my tak – co w przełożeniu na język ludzki oznaczałoby odmowę zatwierdzenia wyborów. I co w tej sytuacji uczyniłaby Volksdeutsche Partei ze stronnictwami sojuszniczymi?

Jej sytuacja byłaby trudna, dlatego, że nie mogłaby tym razem powoływać się na konstytucję, która po to zawiera art. 101, żeby w naszej demokracji niczego nie chybiało, żeby była ona, niczym żona Cezara – bez zarzutu. Z tymi żonami, nawiasem mówiąc, rozmaicie bywało. Na przykład żoną cesarza Klaudiusza była Messalina, słynąca z urządzania orgii, podczas których – jak podaje Swetoniusz Trankwillus – wyrażała żal, iż natura nie dała jej większych otworów w piersiach, by mogła wypróbować również takie dreszczyki.

Na takie dictum Sądu Najwyższego nie mógłby chyba też powiedzieć złego słowa Sąd Ostateczny IV Rzeszy w Luksemburgu – a poza tym zanim by ktoś tam naskarżył, zanim tamtejsi przebierańcy by się namówili, to upłynęłoby sporo czasu, w którym Naczelnik Państwa rządziłby sobie naszym nieszczęśliwym krajem, jak gdyby nigdy nic, ogołacając go z konfitur władzy. W takiej sytuacji do głosu mogłyby dojść emocje tym bardziej, że i BND mogłaby zacząć w tym kierunku ekscytować nie tylko naszych Umiłowanych Przywódców „demokratów”, ale również zadaniowaną przez siebie wywiadowczo, a nawet dywersyjnie część ukraińskiej diaspory – żeby urządziła w naszym nieszczęśliwym kraju powtórkę z wołynki. W tak sprzyjających okolicznościach przyrody pan prezydent nie miałby innego wyjścia, jak ogłosić stan wyjątkowy, podczas którego, jak wiadomo, nie można skrócić kadencji Sejmu – oczywiście starego, bo ten nowy byłby nieważny – i tak dalej. Jak widzimy, do powitania z gąską może być znacznie dalej, niż się wielu wydaje – i dlatego z demokracją niepodobna się nudzić.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Buldogi pod dywanem

Buldogi pod dywanem

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    12 listopada 2023 michalkiewicz

Pan prezydent Andrzej Duda przemówił. 6 listopada wygłosił do naszego mniej wartościowego narodu tubylczego orędzie, w którym przekazał trzy informacje. Po pierwsze, że jest dumny z wysokiej frekwencji na wyborach, która jego zdaniem świadczy o dobrej kondycji naszej demokracji, a poza tym – że na marszałka-seniora, który otworzy pierwsze posiedzenie Sejmu po wyborach wybrał pana Marka Sawickiego z PSL, zaś misję tworzenia rządu powierzył panu Mateuszowi Morawieckiemu. Wybór pana Sawickiego na marszałka-seniora jest trochę zagadkowy, bo ma on zaledwie 65 lat, podczas gdy najstarszym posłem, w dodatku też z PSL, jest pan Tadeusz Samborski, liczący sobie lat 78. A w ogóle to posłów starszych od pana Sawickiego jest w Sejmie cały Legion, zatem jedno jest pewne; to nie wiek pana Sawickiego zdecydował o powierzeniu mu tej funkcji przez pana prezydenta, tylko coś innego. Co?

Pewne światło na tę sprawę rzuca Judenrat „Gazety Wyborczej” ironizując na temat pomysłu pana Sawickiego, by już po wykokoszeniu się Sejmu przedstawić konstruktywne votum nieufności dla rządu zaproponowanego przez pana Morawieckiego. Konstruktywne votum nieufności polega na tym, że ta frakcja, która złożyła wniosek o votum nieufności dla rządu, musi jednocześnie uzyskać votum zaufania dla rządu proponowanego przez nią samą. Zaniepokojenie Judenratu bierze się tedy z niedostatku zaufania zarówno dla pana Marka Sawickiego, jak i PSL, a może nawet całej Trzeciej Nogi, od której wszystko zależny, to znaczy – nadzieje Donalda Tuska i jego Volksdeutsche Partei na objęcie rządów w naszym bantustanie – czego Judenrat „Gazety Wyborczej” też nie może się już doczekać, żeby wreszcie przeprowadzić rozdział Kościoła od państwa, które ma być poddane starszym i mądrzejszym.

Ciekawe, że nikt nie bierze w ogóle pod uwagę jeszcze jednej możliwości, a mianowicie, że Sąd Najwyższy orzeknie, iż wybory były nieważne. A może tak orzec, bo wpłynęło tam grubo ponad tysiąc protestów wyborczych w sprawie wyborów do Sejmu i Senatu, a drugie tyle – w sprawie referendum – ale o te mniejsza – a do końca ubiegłego tygodnia SN nie rozpoznał jeszcze ani jednego, jakby na coś czekał. I znowu – jako że z obfitości serca usta mówią – musimy zwrócić uwagę na reakcję Judenratu, który niepokoi się działaniami pana prezydenta Dudy, który właśnie zaproponował zmianę regulaminu SN polegającą na tym, by nie 2/3, a tylko połowa składu SN mogła przeforsować uchwałę pełnego składu SN lub uchwałę połączonych izb. Ta zmiana regulaminu – jak podają media związane z Judenratem – miała być po to, by można było uchylić uchwałę SN z 2020 r. o nielegalności „nowej” KRS i rekomendowanych przez nią tzw. „neo-sędziów”. Judenrat bowiem uznaje tylko tych sędziów, którzy albo samego jeszcze znali Stalina, albo przynajmniej – generała Kiszczaka, a w ostateczności – generał Marka Dukaczewskiego. Jak który nie znał nikogo z tych osób, orzekać w Sądzie Najwyższym, podobnie jak w żadnym innym – nie powinien. Taki jest rozkaz. Toteż kiedy ta zmiana regulaminu miała zostać poddana pod obrady Kolegium SN, które jednak się nie odbyło, bo… zabrakło quorum. „Starzy” sędziowie, co to samego jeszcze znali… – i tak dalej – odmówili udziału w posiedzeniu Kolegium pod pretekstem, że zostało ono zwołane w trybie nagłym. Słowem – jak mawiali starożytni Rzymianie, na których obecni Żymianie najwyraźniej się wzorują – cunctando rem restituere, to znaczy – ratować sytuację odwlekaniem. Ciekaw jestem, co na to stare kiejkuty; jeśli na tym etapie akurat służą niemieckiej BND, to z pewnością za pośrednictwem oficerów prowadzących spowodują, iż Sąd Najwyższy zostanie sparaliżowany, podobnie jak wcześniej – Trybunał Konstytucyjny. Okazuje się, że taktyka zastosowana wobec Polski przez Prusy w wieku XVIII, znakomicie sprawdza się również w wieku XXI, między innymi dlatego, że – wbrew nadziejom naiwnego pana prof. Adama Strzembosza – środowisko sędziowskie nie tylko się nie „oczyściło” z agentury, ale nawet dodatkowo sfajdało nie tylko z WSI, ale i w ramach prowadzonej przez ABW operacji „Temida”, której celem był werbunek „nowej” agentury w tym środowisku.

Jak widzimy, trwa walka buldogów pod dywanem, a stawką są nie tylko rządy w naszym bantustanie, ale również – czy przebudowa Unii Europejskiej w IV Rzeszę będzie trwała długo, czy krócej. Niemcy chciałyby, by to przepoczwarzanie trwało jak najkrócej to znaczy – najpóźniej do wyborów prezydenckich w USA, a w ostateczności – do stycznia 2025 roku, kiedy to nowy amerykański prezydent obejmie władzę. Rzecz w tym, że prezydent Józio Biden w marcu pozwolił kanclerzowi Scholzowi, by Niemcy urządzały Europę po swojemu, ale jeśli w listopadzie 2024 roku prezydentem zostanie kto inny, ot na przykład – pani Nikki Haley, z hinduskimi korzeniami, to lepiej będzie, kiedy fakty dokonane zostaną dokonane wcześniej. W tym celu na pozycji lidera sceny politycznej w naszym bantustanie powinna zostać dokonana podmianka, by proces przepoczwarzania przebiegał bez zakłóceń. Te zakłócenia by go nie zahamowały, bo wiadomo, że w tych sprawach Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński zawsze szedł ręka w rękę ze znienawidzonym Donaldem Tuskiem, ale gwoli uwodzenia swoich wyznawców uprawiałby tromtandracką, patriotyczną retorykę na którą teraz nie ma ani czasu ani zapotrzebowania. Co innego demonstracje. 11 listopada w Warszawie mają się odbyć chyba aż trzy „Marsze Niepodległości” nie mówiąc o nabożeństwie w tej intencji – ale to zrozumiałe w sytuacji, gdy Niemcy resztki niepodległości właśnie chcą zlikwidować, ale Marsze im w tym nie przeszkadzają. Już w XVIII wieku ruski ambasador Stackelberg raportował Katarzynie, że wolność polska manifestuje się w sferze imaginacji, przyzwyczajając naród do kultu działań pozornych. I tak już zostało – o czym się właśnie przekonujemy.

Tymczasem kiedy bezcenny Izrael deklaruje iż bezterminowo „przejmuje odpowiedzialność” za Strefę Gazy – co w pokojowej nowomowie oznacza starą, poczciwą aneksję – a stojące na nieubłaganym gruncie zasady samostanowienia narodów, miłujące pokój państwa ze Stanami Zjednoczonymi na czele, stoją na świecy, pilnując, żeby nikt mu w ostatecznym rozwiązaniu kwestii palestyńskiej nie przeszkadzał, amerykańskie media puszczają bąki, że ukraiński prezydent Zełeński „do końca roku” musi zacząć dogadywać się z Putinem. Jak już wielokrotnie pisałem, również Partia Demokratyczna w USA, mając świadomość, że ukraińska awantura może zdominować kampanię wyborczą, zawczasu przygotowała sobie preteksty, by Ukraińców zmłotować, m.in. w postaci ultimatum, by prezydent Zełeński w ciągu 18 miesięcy poddał Ukrainę kuracji przeczyszczającej z korupcji – bo jak nie, to koniec wspierania. Tymczasem taka kuracja przeczyszczająca jest znacznie trudniejsza od oczyszczenia stajni Augiasza i nawet zakochana w prezydencie Zełeńskim pani Urszula von der Layen wprawdzie go komplementuje, ale ostrożnie – że na tej drodze „robi postępy”. Może i robi – ale czy zdąży? Tego nikt nie wie łącznie z nim samym. Toteż prezydent Zełeński energicznie dementuje doniesienia amerykańskich mediów, twierdząc że „nikt” nie wywiera na niego nacisków, by rozpoczął kapitulacyjne negocjacje z Putinem – ale co ma mówić?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wstydliwe zakątki koordynacji

Wstydliwe zakątki koordynacji

Stanisław Michalkiewicz 11 listopada 2023 tekst

Kto by pomyślał, że dotychczasowa koordynacja, która dotyczyła tylko polityki historycznej żydowskiej z niemiecką rozwinie się aż tak bardzo? Dotychczasowa koordynacja polityk historycznych, jak pamiętamy, doznała mocnego impulsu po deklaracji niemieckiego kanclerza Schroedera, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca.

W przełożeniu na język ludzki oznaczało to, że Niemcy, które wypłaciły rozmaitym organizacjom żydowskim i Izraelowi co najmniej 100 mld marek, nie licząc dostaw okrętów podwodnych i innych broni, już nie będą przyjmowały żadnych suplik od holokaustników, ani – tym bardziej – od ich samozwańczych pełnomocników. Stwarzało to zarówno dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, jak i dla bezcennego Izraela zupełnie nową sytuację. Dotychczas bowiem żydowska polityka historyczna, nakierowana była na dojenie Niemiec, ale teraz musiała znaleźć sobie jakiegoś nowego jelenia, którego organizacje przemysłu holokaustu mogłyby szlamować. Padło na Polskę, co było o tyle oczywiste, że większość Żydów europejskich została przez Niemców przetransportowana na „wschód”, czyli na teren obecnego polskiego terytorium państwowego i tu zholokaustowana. Toteż żydowskie organizacje wiadomego przemysłu, ku cichej satysfakcji Niemiec, których polityka historyczna nakierowana jest na stopniowe zdejmowanie odpowiedzialności za II wojnę światową, zaczęły pokrzykiwać na winowajcę zastępczego i za pośrednictwem rozmaitych swoich agend, swoich „Kulturträgerów” w rodzaju pani reżyserowej, co to serce ma czułe, niczym chronometr, no i Judenratów gazet wyborczych we wszystkich krajach, zaczęły aplikować mniej wartościowemu narodowi tubylczemu w Polsce „pedagogikę wstydu”. Celem tej operacji jest wzbudzenie w Polakach bliżej nieokreślonego poczucia winy wobec Żydów, żeby nie ośmielili się im sprzeciwiać w sytuacji, gdy przystąpią do ich szlamowania.

Innym stałym elementem żydowskiej polityki historycznej jest pilnowanie żydowskiego monopolu na martyrologię. O czujności judejskich strażników tego monopolu świadczy incydent z ukraińskim prezydentem Zełeńskim, który przecież legitymuje się pierwszorzędnymi korzeniami. Kiedy chlapnął, że na Ukrainie dokonuje się holokaust mniej wartościowego narodu tubylczego, zaraz został przywołany do porządku przez władze bezcennego Izraela i pouczony, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Chodzi nie tylko o forsę, chociaż o forsę, ma się rozumieć, przede wszystkim, zgodnie z zasadą, że „ z wszystkiego można szmal wydostać”, a już specjalnie – z nieboszczyków, którzy mają tę zaletę, że nic nie powiedzą, więc można spokojnie włożyć im w usta wszystko, czego dusza zapragnie – ale również o sprawę, że tak powiem, metafizyczną. Konkretnie o to, by dotychczasowy kult Złotego Cielca nieco zreformować.

Reforma ta przybiera na naszych oczach postać „religii holokaustu”. Już nie odwołujemy się wyłącznie do starożytnych sag, jak to Morze Czerwone się rozstąpiło – i tak dalej – chociaż w dialogu z judaizmem również i one mają swoje zalety – tylko do wydarzenia, w które nie trzeba wcale „wierzyć”, tylko o nim pamiętać. Nie wystarcza jednak, by pamiętali o nim wyłącznie Żydzi, ale przede wszystkim – głupi goje, to znaczy – żeby uważali je – zgodnie z rozkazem – za wydarzenie bez precedensu w historii Wszechświata. W tym celu nie tylko trzeba czujnie strzec monopolu ma martyrologię, ale i edukować głupich gojów w bezprecedensowym charakterze holokaustu. Znakomitym przykładem takiego ekscesu edukacyjnego, który można porównać do rewelacyjnych odkryć Trofima Łysenki, jest wynalazek pani Barbary Engelking, że śmierć głupiego goja to rzecz w gruncie rzeczy niewarta splunięcia, podczas gdy w przypadku Żyda – ooo – od razu poruszone są Moce Niebieskie.

Wróćmy jednak do koordynacji, która obecnie najwyraźniej wchodzi w swoje apogeum. Kiedy tylko za sprawą ataku Hamasu na bezcenny Izrael, cały miłujący pokój świat w podskokach uznał jego prawo „do obrony”, premier Beniamin Netanjahu z podejrzanego o geszefty, jednym susem awansował do rangi Umiłowanego Przywódcy i szefa rządu jedności narodowej, ale w dodatku postanowił wykorzystać sprzyjający moment dziejowy do przeprowadzenia ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej.

Wprawdzie amerykański prezydent Józio Biden zaczyna się trochę dystansować od wcześniejszego, bezwarunkowego poparcia, ale szef izraelskiego rządu najwyraźniej się tym nie przejmuje, mając przecież świadomość, że ten amerykański twardziel jest szczelnie obstawiony przez Żydów. Sekretarz stanu – Żyd. Sekretarz skarbu – Żyd, to znaczy – Żydówka – i tak dalej – nie mówiąc już o wszystkich goldmanach-sachsach z Wall Street oraz magnatach hollywoodzkich, prasowych i telewizyjnych, którzy na sygnał znajomej trąbki każdego twardziela mogą albo rozsmarować na podłodze, albo wykreować na mesjasza. Demokracja ma swoje prawa, toteż premier Netanjahu rozumie, że Józio Biden musi trochę podlizać się tamtejszym suwerenom – ale wiadomo przecież, że w swoich wątpliwościach nie posunie się dalej poza żądanie, by bomby miały prawidłowy kaliber. Gdyby dopuścił sobie do głowy jeszcze coś więcej, to „dałaby świekra ruletkę mu!

Toteż kiedy tylko wokół Gazy zamknął się pierścień okrążenia, wystąpił w projektem, by deportować stamtąd 2,2 mln Palestyńczyków. Tak się akurat składa, że Rosja jest skonfliktowana z Ameryką, więc najprostsze rozwiązanie, by te dwa miliony deportować w chłodne miejsca na Syberię, na razie nie wchodzi w rachubę. Kiedy jednak w ramach kampanii wyborczej, prezydentowi Józiowi Bidenowi starsi i mądrzejsi każą zakończyć ukraińską awanturę, to niemożliwe może stać się możliwe. Ale o tym nie trzeba głośno mówić, więc na razie premier Netanjahu przebąkuje coś o Egipcie i innych ciepłych krajach.

Tymczasem kiedy tylko padły z jego ust skrzydlate słowa o milionowych deportacjach, zaraz niemiecki kanclerz Scholz przeforsował w Reichstagu ustawę norymberską w sprawie przyspieszonych procedur deportowania tak zwanych migrantów, czyli amagtorów niemieckiego socjalu, co to na poprzednim etapie witani byli chlebem, solą i kwiatuszkami. Ciekawe, gdzie Niemcy będą ich deportowały? Naturalnym kierunkiem, zresztą już wcześniej przetrenowanych przez wybitnego przywódcę socjalistycznego Adolfa Hitlera, jest oczywiście „wschód”, czyli – znowu nasz nieszczęśliwy kraj – który po podmiance na pozycji lidera naszej politycznej sceny może zacząć specjalizować się w całkiem nowej dziedzinie.

Cała Polska żyje pytaniem: Co mówi klasyk demokracji?

Stanisław Michalkiewicz: Co mówi klasyk demokracji? magnapolonia-co-mowi-klasyk-demokracji

Cała Polska żyje oczekiwaniem na utworzenie rządu, który – zanim zacznie obywatelom przychylać nieba – najpierw będzie musiał rozsiąść się własnymi zadami w fotelach, czyli umoczyć usta w melasie.

Oczywiście według uzyskanego przydziału – potem tę melasę należy zacząć przetrawiać, co się musi przełożyć na zasadnicze zmiany w najbliższym otoczeniu Umiłowanych Przywódców: żony zaopatrzą się w toalety i zaczną bywać w tak zwanym mondzie, a w ostateczności – w demi-mondzie – naturalne przyjaciółki dostaną perły i brylanty, które są prawdziwymi przyjaciółmi kobiet, a przyjaciele będą liczyć dochody z hurtowni spirytusu i zastanawiać się, gdzie by tu schować szmalec na wypadek, gdyby z tym całym rządem coś jednak poszło nie tak.

A może pójść nie tak, chociażby z tego powodu, że kiedy już pierwszy głód zostanie zaspokojony, Umiłowani Przywódcy zaczną zapadać na chorobę czerwonych oczu, która jest jednym z grzechów głównych, całkiem zresztą wyjątkowym. Święty Jan Maria Vianey zastanawiał się kiedyś nad grzechami głównymi – dlaczego właściwie ludzie je tak nagminnie popełniają. I jak to Francuz, nie wahał się z odpowiedzią ani chwili. – Nic dziwnego – powiadał – skoro każdy grzech główny dostarcza człowiekowi przynajmniej chwili przyjemności.

Chwila przyjemności – dobre i to. Jest atoli jeden grzech główny, właśnie w postaci choroby czerwonych oczu, czyli zazdrości, który nie dostarcza człowiekowi ani chwili przyjemności, tylko przeciwnie – od samego początku zgryzotę. Dlaczego w takim razie ludzie również ten grzech popełniają nagminnie? To jest tajemnica ludzkiej natury. Nie tylko zresztą ludzkiej natury, bo również wydarzeń politycznych. Czyż nie choroba czerwonych oczu bywa częstą, a może nawet bardzo częstą przyczyną tak zwanej dekompozycji, czyli sytuacji, gdy dawni koalicyjni wspólnicy stają się antagonistami?

Ale mniejsza już o naturę ludzką i jej tajemnice, tym bardziej, że żaden ze mnie teolog. Teraz cała Polska żyje rządem i nierządem, a gdyby wierzyć komentatorom telewizji rządowej i nierządnej, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy w przededniu końca świata. Coś takiego powinno mnie konfundować, jako że od co najmniej 30 lat twierdzę, że sytuacja polityczna w Polsce jest stabilna. Naszym nieszczęśliwym krajem bowiem rządzą rotacyjnie trzy stronnictwa; Stronnictwo Ruskie, Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie.

Skąd się one wszystkie wzięły? Ano, kiedy w drugiej połowie lat 80-tych gruchnęła wieść, że istotnym elementem nowego europejskiego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, rozpoczęły się tu przygotowania do transformacji ustrojowej – również w środowisku bezpieczniackim, które – jak wiadomo – było najtwardszym jądrem systemu komunistycznego.

Bezpieczniacy zdając sobie sprawę, że dojdzie do odwrócenia sojuszy, zaczęli się przewerbowywać na służbę do central wywiadowczych naszych przyszłych sojuszników – i tak właśnie doszło do wyodrębnienia się wspomnianych stronnictw. Dochodzą one do władzy w naszym bantustanie w zależności od tego, pod czyją kuratelę akurat trafiamy. Najpierw byliśmy pod kuratelą amerykańsko-ruską.

Potem, kiedy prezydent Obama dokonał słynnego resetu w 2009 roku, przeszliśmy pod kuratelę rusko-niemiecką. Potem, w 2014 roku, kiedy prezydent Obama zresetował swój poprzedni reset, przeszliśmy pod kuratelę amerykańsko-niemiecką. I tak było aż do roku 2017, kiedy to pan prezydent Duda, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią dopuścił się felonii wobec swego wynalazcy Jarosława Kaczyńskiego.

To Naczelnika Państwa tak osłabiło, że pod koniec roku 2017 musiał dokonać głębokiej rekonstrukcji rządu, w następstwie której nowym premierem, w miejsce absolwentki Szkoły Liderów przy Departamencie Stanu USA pani Beaty Szydło, został pan Mateusz Morawiecki – były doradca doskonały Donalda Tuska, a wcześniej – tajny współpracownik STASI. Ponieważ aktywa Stasi po zjednoczeniu Niemiec zostały w całości przejęte przez BND, to epizod agenturalny pana Mateusza Morawieckiego mógł mieć dalszy ciąg. To by nawet nieźle wyjaśniało dymisję pani Beaty i Antoniego Macierewicza i wyniesienie pana Mateusza – bo osłabiony felonią pana prezydenta Naczelnik najwyraźniej musiał pójść na kompromisy. Ale teraz pan Mateusz Morawiecki zaprezentował się jako zajadły krytyk Donalda Tuska i odwrotnie – Donald Tusk zionął nienawiścią do Mateusza Morawieckiego. Mamy więc zagadkę, rodzaj wstydliwego zakątka naszej młodej demokracji. Jak ją rozwiązać?

W takich sytuacjach trzeba odwołać sie do klasyków demokracji, a w szczególności do jednego w osobie Józefa Stalina. Sformułował on spiżową sentencję, że jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy, jest przedstawienie wyborcom prawidłowej alternatywy.

A kiedy alternatywa jest prawidłowa? Wtedy, gdy bez względu na to, kto wygra wybory, będą one wygrane. Kierując się zatem wskazówką klasyka demokracji, przypatrzmy się sytuacji politycznej naszego bantustanu w czasie, gdy podczas marcowej wizyty kanclerza Scholza w Białym Domu, prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, rezerwując sobie tylko za pośrednictwem Trzeciej Nogi kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią, której USA przydały zresztą – i chyba na stałe – swój kontyngent.

I jaką sytuację mamy po święcie naszej demokracji? Oto z jednej strony do objęcia rządu pretenduje Donald Tusk, a z drugiej – Mateusz Morawiecki. Donald Tusk, jak wiadomo, jest podejrzewany o to, że był agentem STASI o pseudonimie “Oskar”. Pewne światło rzuca na to nie tylko okoliczność, że były ambasador Niemiec w Polsce, Rudiger Freiherr von Fritsch, wcześniej był sekretarzem niemieckiej ambasady i jako taki zaprzyjaźnił się z niektórymi “gdańskimi liberałami”.

Potem i oni porobili kariery, a jak wielokrotnie mówił pan Paweł Piskorski – Niemcy finansowały Kongres Liberalno-Demokratyczny. Z kolei Mateusz Morawiecki, jak wiadomo, był zarejestrowany w roku 1989 jako tajny współpracownik STASI. Wiadomość o tych niebezpiecznych związkach została – jak pamiętamy – przyjęta grobową ciszą zarówno przez sfery rządowe, jak i – zdawałoby się – wrogie sfery opozycyjne. Jedynie Konfederacja chciała sie czegoś dowiedzieć, ale odpowiedzią było głuche milczenie.

W takiej sytuacji wygląda na to, że ostatnie wybory rozegrały się zgodnie ze wskazówką Ojca Narodów, że najważniejsza jest prawidłowa alternatywa. Bez względu na to, czy wygrałby Mateusz Morawiecki, czy Donald Tusk, wybory byłyby wygrane przez Niemcy, które właśnie gwałtownie przyspieszają budowę IV Rzeszy. Quod erat demonstrandum.

Majstersztyk Beniamina Netanjahu

Majstersztyk Beniamina Netanjahu

Stanisław Michalkiewicz, „Najwyższy Czas!”    7 listopada 2023 michalkiewicz

Na Bliskim Wschodzie znowu się biją. To już kolejna wojna, co do której jeszcze nie wiadomo, czy będzie mała, czy duża – bo odkąd w 1948 roku powstał tam Izrael, odbyły się w tym rejonie cztery duże wojny i kilka małych, nie licząc palestyńskich intifad, do których świat zdążył się przyzwyczaić, jak szynkarz do bójek miedzy klientami. Żeby przybliżyć przyczyny tego nieustającego konfliktu, musimy cofnąć się w czasie – może nie do Adama i Ewy – ale do XIX wieku, kiedy to pojawiła się w Europie ideologia zwana nacjonalizmem. Istotą nacjonalizmu jest przekonanie, że każda wspólnota etniczna powinna sie politycznie zorganizować w państwo. Ten pogląd od początku XIX wieku podbijał Europę i w połowie tamtego stulecia odniósł triumf, którego wyrazem była Wiosna Ludów. Doprowadził on do zmiany układu sił, m.in. do wzrostu potęgi Niemiec i rozpadu monarchii austrowęgierskiej – ale my się tymi zagadnieniami zajmować nie będziemy, tylko spróbujemy pokazać, jak nacjonalizm oddziaływał na europejskich Żydów i do czego to doprowadziło.

Żydzi chcą mieć państwo

Jak wiadomo, po stłumieniu w roku 135 żydowskiego powstania przeciwko Rzymowi, tzw. powstania Bar Kochby, cesarz Hadrian zburzył Jerozolimę, na jej miejscu założył rzymską kolonię Aelia Capitolina i pod karą śmierci zabronił pozostałym przy życiu Żydom zbliżania się do tego miejsca. Odtąd rozpoczyna się w dziejach narodu żydowskiego okres życia w diasporze, to znaczy – w rozproszeniu wśród innych ludów i innych państw. Taki stan trwał przez stulecia aż do wieku XIX, kiedy to pozostający pod wpływem idei nacjonalistycznej paryski korespondent wiedeńskiej gazety „Neue Freie Presse” Teodor Herzl, ogłosił broszurę pod tytułem „Der Judenstaat” czyli państwo żydowskie, w której zawarł pryncypia żydowskiego nacjonalizmu. Podstawowym bowiem postulatem Herzla było utworzenie państwa żydowskiego. Uważał on, że Żydzi są takim samym narodem, jak każdy inny i wobec tego powinni mieć własne państwo. W odróżnieniu od innych narodów, które miały geograficznie określone siedziby, Żydzi takiej od czasów starożytnych już nie mieli. Podstawową sprawą była jednak lokalizacja tego państwa – a na to pytanie na razie nie było odpowiedzi. Co więcej, głoszony przez Herzla żydowski nacjonalizm, który nazwał on „syjonizmem”, nie był w diasporze żydowskiej popularny. Asymilowani Żydzi z Europy Zachodniej, którzy w tamtejszych społeczeństwach zajmowali całkiem niezłą pozycję społeczną, na myśl, że powinni to wszystko rzucić, żeby nie wiadomo gdzie budować żydowskie państwo, wzruszali ramionami. Z kolei religijni Żydzi z Europy Wschodniej odrzucali syjonizm, uważając go za podstęp szatana, który nie zdoławszy uwieść Izraela prześladowaniami, podsuwa im pokusę własnego państwa, które w dodatku ma być demokratyczne, sprzeciwiając się nakazom mojżeszowym, który zalecał Żydom ustrój arystokratyczny: „idź, zbierz starszych Izraela…” Ta sytuacja zmieniła się pod wpływem pogromów, jakie rosyjskie władze, pragnące wprzęgnąć rodzący się tam nacjonalizm w służbę caratu, organizowały na terenie Imperium Rosyjskiego, zaś w Europie Zachodniej, pod wpływem procesu kapitana Dreyfusa, który w roku 1894 został pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec skazany na dożywotnie więzienie na Wyspie Diabelskiej w Gujanie. W roku 1897 podczas pierwszego Kongresu Syjonistycznego w Bazylei, syjonizm – obok komunizmu – staje się dominującą ideologią diaspory żydowskiej.

Deklaracja Balfoura

Kiedy Wielka Wojna w Europie się przedłużała, rząd brytyjski podjął starania o dodatkowe fundusze na jej kontynuowanie, w 1917 roku minister spraw zagranicznych Alfred Balfour złożył Rotschildowi obietnicę, że po zwycięskiej wojnie rząd brytyjski będzie sprzyjał utworzeniu żydowskiej siedziby narodowej w Palestynie. Rzeczywiście po zakończeniu wojny, w wyniku której rozpadło się Imperium Osmańskie, Wielka Brytania otrzymała od Ligi Narodów mandat nad Palestyną. Wtedy syjoniści zażądali od rządu brytyjskiego spełnienia tej obietnicy i tak rozpoczęła się żydowska akcja osadnicza w Palestynie. Żydowscy osadnicy przybywali do pracy w pardesach urządzonych przez Rotschilda, a gospodarstwa te zakładane były na ziemiach wykupywanych albo przejmowanych w inny sposób od Palestyńczyków. Doprowadziło do do walk między ludnością palestyńską, a żydowskimi osadnikami, który utworzyli podziemne organizacje bojowe: Haganę i Irgun. Funkcjonariusze tych organizacji stali się później organizatorami państwa Izrael.

Proklamowanie Izraela

Po II wojnie światowej, pod wrażeniem masakry europejskich Żydów przez Niemcy, społeczność międzynarodowa skłaniała się do przyznania Żydom własnego państwa, by w razie czego mieli jakiś azyl. Pod egidą ONZ został więc przygotowany plan podziału Palestyny na część żydowską i arabską. Plan ten nie zadowolił żadnej ze stron, a wobec wygaśnięcia brytyjskiego mandatu nad Palestyną, 14 maja 1948 roku proklamowana została jednostronnie niepodległość Izraela. Na tę proklamację palestyńscy Arabowie odpowiedzieli wojną, która Izrael wygrał, stając się w ten sposób stałym elementem Bliskiego Wschodu, który krytycy tego państwa uważają za krostę na ciele świata, wywołującą nieustające stany zapalne.

Duże wojny z Arabami

Pierwszą dużą wojną Izraela z Arabami była ta z 1948 roku. Ponieważ Izrael zastosował czarną propagandę (agenci izraelscy przenikali na drugą stronę frontu, rozpuszczając wśród Palestyńczyków pogłoski, że wojsko izraelskie po wkroczeniu na jakiś teren morduje wszystkich tamtejszych mieszkańców), która spowodowała masową ucieczkę Palestyńczyków tym bardziej, że takie przypadki rzeczywiście się zdarzały. Tak właśnie powstał problem palestyńskich uchodźców, który trwa do dnia dzisiejszego.

Druga duża wojna z udziałem Izraela wybuchła w roku 1956 roku, kiedy to egipski prezydent Naser znacjonalizował Kanał Sueski. Wielka Brytania i Francja były z tego powodu bardzo niezadowolone i podjęły próbę odzyskania kontroli nad Strefą Kanału. Podczas tajnej narady w Sevres pod Paryżem ustalono, że Izrael uderzy na Egipt w Strefie Kanału, wywabiając tam wojsko egipskie. Wywiążą się zażarte walki, w następstwie których żegluga na Kanale zostanie wstrzymana. Wtedy Wielka Brytania i Francja, w imię pokoju światowego i swobody żeglugi, zażądają od obydwu stron konfliktu wycofania wojsk ze Strefy Kanału. Izrael, zainkasowawszy wynagrodzenie, się wycofa, w wojsko egipskie, będące na swoim terytorium – nie. Wtedy Wielka Brytania I Francja zrzucą tam swoim komandosów, wyprą Egipcjan ze Strefy Kanału i w ten sposób odzyskają nad nią kontrolę. I tak się stało – ale prezydent Einsenhower zażądał od Wlk. Brytanii i Francji natychmiastowego wycofania swoich wojsk i w ten sposób Kanał wrócił pod kontrolę Egiptu.

Kolejna duża wojna, tzw. „wojna sześciodniowa”, wybuchła w czerwcu 1967 roku. W tej wojnie Izrael rozgromił wspierane przez Związek Sowiecki sąsiednie kraje arabskie, co miało swoje następstwa w następnym roku w Europie Środkowej. Izraelowi udało się zająć niektóre terytoria, m.in. Jerozolimę. Nastał kruchy pokój z żydowskim obiciem, ale następna wojna wybuchła już w roku 1973, tzw. wojna „jom kipur”. Kraje arabskie uderzyły na Izrael z zaskoczenia. Strona izraelska poniosła spore straty, ale wkrótce odzyskała inicjatywę. Udało się jej wyjść na tyły nacierającej armii egipskiej, co zagrażało jej zagładą. Wojna ta doprowadziła do zawieszenia broni, które było jednak naruszane. W rezultacie rozdzwoniły się gorące linie między Ameryką i Sowietami i obydwaj antagoniści wymusili na wszystkich stronach konfliktu przestrzeganie zawieszenia broni.

Izrael zaskoczony, czy tylko udaje?

No i teraz, w 50 rocznicę wybuchu wojny „jom kipur”, Hamas uderzył na Izrael, wystrzeliwując ze Strefy Gazy tysiące rakiet domowej roboty, a także przenikając na terytorium Izraela przez wykopane uprzednio podziemne tunele. Wszyscy mogli się przekonać, jak bardzo Izrael był tym atakiem zaskoczony, mimo, że Mosad uchodzi za najlepszy wywiad na świecie. A jednak nie zauważył słonia w menażerii, bo przygotowania do tego ataku musiały być przecież zakrojone na szeroką skalę. W tej sytuacji mamy dwie możliwości: albo Mosad nie jest najlepszym wywiadem na świecie, albo jest – ale dostał rozkaz, by udawał ślepego i głuchego.

Pierwsza możliwość jest mało prawdopodobna. Jeśli Izrael sprzedaje innym państwom takie systemy inwigilacyjne, jak „Pegasus”, przy pomocy których bezpieka w Polsce dowiaduje się nawet, kiedy Wielce Czcigodny poseł Łajza wychodzi za potrzebą, to cóż dopiero mówić o systemach, których nikomu nie sprzedaje? W tej sytuacji pozostaje możliwość druga – że dostał rozkaz, by udawać ślepego i głuchego.

Beniamin Netanjahu duszeńką i natchnieniem świata

No dobrze – ale kto mu kazał i po co? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy przypomnieć, w jakich tarapatach był do niedawna izraelski premier Beniamin Netanjahu. Kierowano pod jego adresem zarzuty korupcyjne, co groziło wtrąceniem go do więzienia. Kiedy po wyborach stanął na czele koalicji rządowej, na wszelki wypadek zainicjował reformę, polegającą na wyposażeniu Knesetu, w którym dysponuje większością, w prawo uchylania wyroków Sądu Najwyższego. Reforma ta wywołała nie tylko masowe protesty w Izraelu, nawet większe od tych, które w Ameryce organizowano przeciwko wybranemu już prezydentowi Donaldowi Trumpowi, ale na domiar złego prezydent Józio Biden bardzo na premiera Netanjahu kręcił nosem, że pod jego rządami demokracja cierpi niewymowne katiusze.

Tymczasem, kiedy tylko pierwsze rakiety Hamasu uderzyły na Izrael, premier Netanjahu ogłosił stan wojny i zapowiedział odwet, jakiego świat nie widział. W tej sytuacji wszelkie demonstracje przeciwko niemu i jego rządowi ustały, jakby ręką odjął, a w dodatku amerykański prezydent Józio Biden natychmiast odzyskał poczucie rzeczywistości, powinność swej służby zrozumiał w jednej chwili i oświadczył, że USA murem stoją na nieubłaganym gruncie poparcia dla Izraela, którego prawo do obrony jest święte. Jestem pewien, że jeśli nawet Izrael w ramach odwetu wymorduje całą ludność Strefy Gazy, to miłujące pokój kraje świata nie pisną nawet słowa krytyki, bo – jak napisał Adam Mickiewicz – „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia”. A jakaż sprawa może być lepsza, niż interes Izraela? Takich spraw na świecie nie ma, a skoro pokój jest najwyższym nakazem, to nie można zapominać, że najbardziej niezmącony pokój panuje na cmentarzu. Tak oto Beniamin Netanjahu z podejrzanego o korupcję osobnika, w jednej chwili przepoczwarzył się w najukochańszą duszeńkę miłującego pokój świata i w jego natchnienie. Czegóż mógłby chcieć więcej?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wszystko się zazębia

Wszystko się zazębia

Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Goniec” (Toronto)    5 listopada 2023 michalkiewicz

Teraz wszyscy porozjeżdżali się po cmentarzach w związku ze świętem Wszystkich Świętych, które za pierwszej, a także i obecnej komuny nazywane jest też Dniem Zmarłych. Forsuje to głównie Judenrat „Gazety Wyborczej”, co jest całkowicie zrozumiałe, bo skąd wśród antenatów ścisłego kierownictwa miałby się znaleźć jakiś święty? Trudno by tam było nawet o świętego tureckiego, toteż Judenrat forsuje głównie halloween, w ramach których prezentuje się antenatów jako potwory. Coś niewątpliwie jest na rzeczy, bo jakże inaczej zaprezentować takich na przykład Budowniczych Polski Ludowej? Tymczasem przewielebne duchowieństwo, chociaż oczywiście nie całe, co to, to nie, bo duchowieństwo postępowe jeśli nawet nie chwali, to nabiera wody w usta, jako że wiadomo, iż najważniejsze jest, by nikogo nie urazić, no i oczywiście – wypić i zakąsić – ale część dopatruje się w tym „okultyzmu” i innych karygodnych myślozbrodni. Ciekawe, co w tej sprawie postanowi w przyszłym roku Synod o Synodalności – bo z listu skierowanego do szerokich mas ludowych nie wynikają żadne konkrety. Może właśnie to jednak zapowiadać jakieś paroksyzmy, o których Ojcowie Synodaliści nie chcą zawczasu nas informować, by nikogo nie płoszyć. Wiadomo już jednak, że za sól ziemi czarnej zostali chyba uznani sodomczykowie, jak i „kobiety” i że wszystkie sprawy Nieba i Ziemi będą roztrząsane pod tym właśnie kątem. Najwyraźniej nie mamy większych zmartwień, więc zanim zaczniemy głosować nogami, musimy przyjąć postawę wyczekującą.

Tym bardziej wypada ją przyjąć, że pan prezydent Duda termin pierwszego posiedzenia Sejmu wyznaczył na 13 czy może 14 listopada – dokładnie w 30 dni po wyborach. Z tymi wyborami jest jednak taka sprawa, że jeszcze nie wiadomo, czy będą one ważne, czy nie. Zgodnie bowiem z art. 101 konstytucji, ważność wyborów stwierdza Sąd Najwyższy – a jeszcze się w tej sprawie nie wypowiedział. Podobno jest on zasypany protestami wyborczymi, ale chociaż protestów wyborczych było wiele również poprzednio, to Sąd Najwyższy zawsze posłusznie stwierdzał ważność wyborów, stabilizując w ten sposób naszą młodą demokrację. Tym razem w grę może wchodzić jeszcze jeden czynnik. Mianowicie wielu Umiłowanych Przywódców, przede wszyskim z Volksdeutsche Partei, a także ze stronnictw sojuszniczych: Trzeciej Drogi, zwanej również przez złośliwców „Trzecią Nogą” oraz Lewicą, od dnia wyborów odgraża się, że gwoli przywrócenia „wolnych sądów” i w ogóle – „praworządności” – tak zwanych „sędziów dublerów”, czyli sędziów rekomendowanych przez „nową” Krajową Radę Sądownictwa, będzie dusić gołymi rękami. Bo ci „sędziowie dublerzy” tworzą partię sędziów rządowych, podczas gdy sędziowie rekomendowani przez „starą” Krajową Radę Sądownictwa, w której zasiadali sędziowie, co to, o ile już samego nie znali Stalina, to w każdym razie – generała Kiszczaka – tworzą partię sędziów nierządnych, która jest ostoją trwałości i mocy praworządności socjalistycznej. A tak się akurat składa, że w Sądzie Najwyższym jest sporo sędziów rządowych, którzy – jeśli nawet nie zostaną uduszeni gołymi rękami, to zawsze mogą gazem. W obliczu takiej perspektywy mogą wpaść na pomysł, by przynajmniej kilka protestów wyborczych nie tylko uznać za słuszne, ale i przyjąć, że miały one wpływ na wynik wyborów i na tej podstawie wybory unieważnić.

Wprawdzie nigdy jeszcze coś takiego się nie zdarzyło, ani za pierwszej komuny, ani za demokracji, czyli za komuny obecnej – ale zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz – o czym wiedzą chłopcy i dziewczęta, więc dlaczego niby nie mieliby wiedzieć o tym sędziowie? Jest rzeczą prawie pewną, że taka decyzja doprowadziłaby do rozruchów, tym bardziej, że i BND mogłaby zadaniować na tę okoliczność część licznej ukraińskiej diaspory do powtórki z wołynki, co zmusiłoby pana prezydenta, ku radości Naczelnika Państwa i jego ekipy – do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Podczas takiego stanu nie można bowiem skracać kadencji Sejmu, ani organizować wyborów – a także przynajmniej przez 90 dni od jego odwołania. Ponieważ w przypadku stwierdzenia nieważności wyborów, nowo wybrany Sejm też byłby nieważny, wszystko zostałoby po staremu, a „demokraci”, którzy już nie mogą doczekać się konfitur i rozliczeń – bo wiadomo, że zemsta jest rozkoszą bogów – zostaliby, jak to się mówi – z fiatem w garści. To znaczy – tylko na początku awantury, bo dla pełności obrazu warto dodać, że cały czas obowiązuje ustawa nr 1066, przewidująca, że w tłumieniu rozruchów na terenie Rzeczypospolitej – ot choćby takiej wołynki – mogą wziąć udział formacje zbrojne obcych państw, a konkretnie – państw członkowskich IV Rzeszy.

Bo Unia Europejska, a konkretnie Niemcy, kują żelazo, póki gorące, to znaczy – starają się maksymalnie wykorzystać pozwolenie na urządzanie Europy po niemiecku, jakiego w marcu udzielił kanclerzowi Scholzowi amerykański prezydent Józio Biden. Nie wiadomo przecież, kto w listopadzie przyszłego roku zostanie kolejnym amerykańskim prezydentem, ani też – co mu strzeli do głowy – toteż trzeba się spieszyć, by stworzyć fakty dokonane jeszcze przed 21 stycznia 2025 roku, kiedy to nowy prezydent obejmie w Ameryce władzę. W związku z tym w Unii Europejskiej nie tylko ma zostać zlikwidowane prawo weta, ale w dodatku – Rada Europejska, będąca organem prawodawczym Unii – ma zostać zmniejszona z 27 do 15 uczestników, co oznacza, że niektóre bantustany nie będą w ogóle w niej reprezentowane. W dodatku 65 obszarów decyzyjnych ma zostać formalnie przekazanych do wyłącznej kompetencji Unii Europejskiej. Krótko mówiąc – IV Rzesza tworzy się właśnie na naszych oczach – a w tej sytuacji wszystko wydaje się możliwe. Ot na przykład z dnia na dzień Niemcy zmienili zdanie we sprawie migrantów. Już nie witają ich chlebem i solą ani kwiatami, tylko właśnie uchwalili przepisy pozwalające na ich przyspieszoną deportację. Zawsze mówiłem, że Niemcy są narodem zdyscyplinowanym i jeśli, dajmy na to, dzisiaj jest rozkaz, że Żydów trzeba nosić na rękach, to nikomu nie pozwolą się wyprzedzić, ale jeśli pewnego dnia padnie inny rozkaz, to też nie pozwolą nikomu się wyprzedzić. Ciekawe, gdzie będą teraz tych migrantów deportowali – czy przypadkiem nie na wschód? Jeśli tak by się stało, to nie ma rady; trzeba by przygotować istniejącą infrastrukturę na ich przyjęcie, no i zorganizować techniczną stronę tego przesiedlenia.

Dlatego warto przyglądać się poczynaniom bezcennego Izraela w getcie zwanym „Strefą Gazy”, z której – jak powiedział premier Netanjahu – ma zostać „wysiedlone” ponad 2 miliony ludzi czy może jednak podludzi? Można to potraktować jako program pilotażowy ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej – bo myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Polska przekupywana własnymi pieniędzmi

Polska przekupywana własnymi pieniędzmi

 Stanisław Michalkiewicz 4 listopada 2023 michalkiewicz

Gdyby oglądać telewizje; rządową i nierządną, można by odnieść wrażenie, że kampania wyborcza nie tylko się nie skończyła, ale dopiero się rozkręca – z tym, że o ile w telewizji rządowej dominuje nurt katastroficzny, to w nierządnej – triumfalistyczny. Na ile i jeden i drugi jest uzasadniony – to osobna sprawa. Tymczasem Niemcy, skwapliwie korzystając z udzielonego im w marcu br. przez prezydenta USA Józia Bidena pozwolenia na urządzanie Europy po swojemu, nie zasypiają gruszek w popiele, tylko starają się stworzyć fakty dokonane jeszcze przed możliwą zmianą na stanowisku amerykańskiego prezydenta w listopadzie przyszłego roku. Nie tylko nie wiadomo, kto nim będzie, ale przede wszystkim nie wiadomo, co mu strzeli do głowy, więc trzeba korzystać z okazji i kuć żelazo póki gorące.

Ta sytuacja jest znakomitą ilustracją, że Niemcy są – mimo wszystko, to znaczy – mino wariactw ekologicznych i migracyjnych – państwem poważnym. Jak pamiętamy, w wieku XX, dwukrotnie próbowały zjednoczyć Europę metodami militarnymi – ale to im się nie udało. I za pierwszym i za drugim razem poniosły klęskę, zwłaszcza w drugiej wojnie światowej, kiedy to państwo niemieckie zostało zlikwidowane, Europa została skotłowana, całe narody znienawidziły Niemców, a kontrolę nad Europą przejęli Amerykanie do spółki z Sowietami, czego symbolem była Jałta. Toteż w tej sytuacji jakakolwiek rywalizacja między Niemcami i Francją, czy między Niemcami i Anglią o hegemonię w Europie, przestała mieć sens. Dlatego też, kiedy tylko gwoli stworzenia zapory przed sowiecką presją na Europę Zachodnią, Amerykanie w 1949 roku zdecydowali się na odtworzenie państwa niemieckiego, kanclerz Adenauer niezwłocznie porozumiał się w Francją, co do poczynań, jakie wydawały się wtedy niezbędne dla rozpoczęcia procesu odzyskiwania przez Europę politycznego znaczenia w świecie.

Żadne militarne metody oczywiście nie wchodziły w grę nie tylko ze względu na Stalina, ale również – ze względu na obecność w Niemczech amerykańskiego wojska okupacyjnego. Toteż Niemcy, w podskokach poddając się „denazyfikacji”, wyrzekły się militarnych prób jednoczenia Europy, w porozumieniu z Francją, a wkrótce również z Włochami, rozpoczynając żmudny proces pokojowego jednoczenia Europy poprzez korumpowanie biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne kraje. Pierwszy krok zmierzał do odbudowy gospodarki państw europejskich, co paradoksalnie ułatwił Stalin, inspirując Amerykanów do ogłoszenia Planu Marshalla. Dzięki niemu oraz dzięki realizacji pomysłu, by w Europie ustanowić jednolity obszar celny w postaci Wspólnego Rynku, pokojowe jednoczenie Europy zyskało solidne podstawy.

Ale wszystko jedno – militarne, czy pokojowe – cały czas chodziło przecież od to samo, to znaczy – by Europę tak czy owak zjednoczyć, oczywiście pod kierownictwem niemieckim. Mówił o tym jeszcze w 1943 roku Adolf Hitler na spotkaniu z gauleiterami. Roztoczył przed nimi wizję przyszłej Europy, w której „małe państwa” nie będą miały racji bytu, bo Europą mogą prawidłowo pokierować tylko Niemcy. Ciekawe, że do podobnych wniosków doszedł Alfiero Spinelli, w odróżnieniu od Adolfa Hitlera, otoczony w Unii Europejskiej kultem. On z kolei uważał, że dla dobra przyszłej Europy trzeba zlikwidować tutejsze historyczne narody. Oczywiście nie w ten sposób, by je wymordować, tylko – żeby przerobić je na tak zwany nawóz historii, na którym wyrośnie nowa, tym razem już wymarzona komunistyczna Europa.

Przełomowym momentem w tym procesie było wejście w życie w roku 1993 traktatu z Maastricht, który w sposób zasadniczy zmienił formułę funkcjonowania wspólnot europejskich – a konfederacji, czyli związku państw – jakim Europa była pierwotnie – na federację, czyli państwo związkowe – jakim staje się na naszych oczach. Wspominam o tym, by pokazać, że żaden z naszych Umiłowanych Przywódców nie mógł w roku 2003, kiedy to u nas odbywało się referendum akcesyjne, o tym nie wiedzieć. Wszyscy wiedzieli, bo przypuszczenie, że nie, byłoby po prostu niegrzeczne.

Wiedzieli – a mimo wszystko Anschluss do Unii Europejskiej nam stręczyli. Że robili to liderzy Lewicy, to rzecz normalna; oni zawsze muszą mieć nad sobą jakiegoś fuhrera, któremu by służyli; jak nie Hitlera, to Stalina, jak nie Stalina, to Kohla – wszystko jedno kogo, byle tylko zagwarantował im on możliwość pasożytowania na historycznym narodzie tubylczym. Bo od 1944 roku nie ma już jednolitego narodu polskiego, tylko historyczny naród polski zmuszony został do dzielenia terytorium państwowego z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, której lewica stanowi polityczną ekspozyturę. Transformacja ustrojowa niczego tu nie zmieniła, bo wywiad wojskowy, któremu Amerykanie i Sowieci przekazali uzgodniony przez siebie projekt do wykonania, zakręcił się jeszcze w drugiej połowie lat 80-tych wokół wyselekcjonowania takiej „reprezentacji społeczeństwa”, do której komunistyczna bezpieka miałaby zaufanie. Dlatego też przez ostatnie 30 lat każde „święto demokracji”, czyli wybory, mają charakter plebiscytowy; albo za jedną, albo za drugą frakcją owej „reprezentacji społeczeństwa”, do której w żadnym razie nie może doszlusować prawica, zwłaszcza narodowa. Pilnuje tego nie tylko bezpieka, ale również zainteresowane w takim właśnie ukształtowaniu sceny politycznej środowiska żydowskie w Polsce i poza nią, kontrolujące, a może nawet za pośrednictwem mediów, sprawujące rząd dusz w naszym bantustanie. Teoretycznie pretenduje do tego Kościół, ale chyba nie jest on w stanie wytrzymać tej konkurencji nie tylko ze względu na widoczny gołym okiem i pogłębiający się kryzys przywództwa we własnych szeregach, ale przede wszystkim ze względu na procesy zachodzące w samej jego Centrali, która coraz wyraźniej lokuje się w ariergardzie rewolucji komunistycznej. Świadczy o tym choćby ostatni dokument „synodu o synodalności”, którego intencją jest ostrożne przygotowanie katolickich mas do poddania się ideologicznemu kierownictwu promotorów komunistycznej rewolucji – tym razem pod pretekstem „otwarcia na słuchanie” i wystrzegania się „wykluczania kogokolwiek”, a zwłaszcza sodomczyków, najwyraźniej uznanych na tym etapie za sól ziemi czarnej.

Toteż nic dziwnego, że sytuacja dojrzała do tego, by historyczne europejskie narody w świetle jupiterów, za miskę soczewicy, a nawet gorzej – bo w zamian za pieniądze z Funduszu Odbudowy, które przecież – jako pożyczone w ich imieniu przez Komisję Europejską, będą musiały oddać – odstąpiły te resztki suwerenności, których jeszcze próbują się trzymać. Ale coraz słabiej – bo skoro w 2003 roku zdecydowały się na Anschluss, w nadziei, że Unia sypnie złotem i znowu będzie, jak za Gierka, to teraz już za późno na jakikolwiek sprzeciw. Toteż nikt się nie sprzeciwia, a tylko wykorzystuje tę sytuację propagandowo, do potępieńczych swarów – jakby kampania wyborcza nadal trwała.

U progu nowego etapu

U progu nowego etapu

Stanisław Michalkiewicz magnapolonia

Gdyby jakiś polski nieboszczyk z okazji Wszystkich Świętych zmartwychwstał i zabrał się do czytania “Gazety Wyborczej”, to mógłby nabrać podejrzeń, że tamtejszy Judenrat ma na punkcie Kościoła katolickiego i w ogóle – chrześcijaństwa – obsesję. Takie podejrzenie byłoby zresztą uzasadnione i to podwójnie. Po pierwsze dlatego, że Żydowie na punkcie chrześcijaństwa mają obsesję od samego początku, to znaczy – odkąd chrześcijaństwo się pojawiło.

Chodzi o to, że do czasu pojawienia się chrześcijaństwa Żydowie uważali, że są wyjątkowi, ponieważ są pupilami Stwórcy Wszechświata, z którym pewien mezopotamski koczownik zawarł geszeft, na podstawie którego Stwórca Wszechświata zobowiązał się oddać im świat w arendę. Nie cały Wszechświat; co to, to nie – ale naszą – jak mówią ekologowie – “planetę”, co to obecnie przeżywa niewymowne katiusze z powodu globalnego ocieplenia.

Tymczasem chrześcijaństwo nie tylko podważyło ten judaistyczny ekskluzywizm, ale nawet go w pewnym sensie ośmieszyło, ponieważ za ulubieńców Stwórcy Wszechświata uznało również tak zwanych głupich gojów. Tymczasem Żydowie głupich gojów uznają za istoty człekopodobne – o czym każdy może się przekonać choćby na podstawie lektury broszury księdza Bonawentury Pranajtisa “Chrześcijanin w Talmudzie żydowskim”.

Teraz wprawdzie JE abp Stanisław Gądecki przeforsował w naszym nieszczęśliwym kraju obchody “Dnia Judaizmu”, podczas których część katolickiego duchowieństwa zajmuje się propagowaniem żydowskiego przemysłu rozrywkowego. Niektórzy – jak np. JE bp. Tadeusz Pieronek, podczas przesłuchania, jakiemu poddała go resortowa “Stokrotka”, czyli pani red. Monika Olejnik na konwejerze w TVN  – przyznał nawet że Żydów nie wolno na chrześcijaństwo nawracać.

W ten sposób ocenzurował samego Pana Jezusa, który przykazywał apostołom, by “szli i nauczali wszystkie narody”, a nie tylko niektóre – ale najwyraźniej Ekscelencja uważał, że z Panem Jezusem łatwiej się dogada, niż z  resortową “Stokrotką”. Ciekawe, że przy tym wszystkim zwolennicy wspomnianego “dialogu” nie przechodzą na judaizm, tylko trzymają się tego całego chrześcijaństwa, jak pijany płotu.

Wyjaśnienie może być proste; rabinowie wcale nie życzą sobie takich konsekwencji dialogu, bo stanowiłoby to dla nich pojawienie się konkurencji, której nikt nie lubi, a zwłaszcza – delegaci Stwórcy Wszechświata na poszczególne kraje. Poza tym i poeta twierdzi, że najlepiej, kiedy człowiek “się trzyma tego, w co już raz wdepnął”, podając negatywny przykład rabina ben Alego ze Smyrny. “Gdy go grzeszna zwabiła pokusa na katolicki dwór Constantinusa, wyrzekł się wiary ojców i Talmudu i zaczął kochać bliźnich – nie bez trudu.”

Aliści wkrótce cezarem obwołano Juliana Apostatę. “Rabbi się tedy modli do Zeusa, uczy się mitologii lecz psikusa los powtórnemu zrobił neoficie, bo Apostata w Persji stracił życie. Więc wrócił Kościół i rządy biskupie, a neofita znów dostał po d…”.

Toteż nic dziwnego, że i Judenrat, który – jak wszystkie Judenraty wszystkich gazet wyborczych na świecie – niezmiennie pozostaje w awangardzie rewolucji komunistycznej – do Kościoła  i chrześcijaństwa zieje nienawiścią w nadziei, że rewolucja zmiecie je z powierzchni “planety”, która dzięki temu będzie mogła zostać oddana w arendę starszym i mądrzejszym.

Drugi powód może być nie tak doniosły, tylko natury raczej osobistej. Nie wiem, czy przywódca tubylczego Judenratu, pan red. Adam Michnik, był ochrzczony, chociaż na etapie łaszenia się  “lewicy laickiej” do Kościoła, swego syna ochrzcił i to u samego księdza prałata Henryka Jankowskiego – ale nie sądzę, by kiedykolwiek przystępował do spowiedzi. On nie – ale inni członkowie Judenratu już mogli. Z takich doświadczeń niekiedy rodzą się obsesje, o których wspomina poeta w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak”.

Jest tam scena, kiedy szef UB Rurka karci Szmaciaka za mało wartościowe donosy: “Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości?”

Podobnie było w przypadku mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus, która do dzisiaj nie może zapomnieć o kłopotliwej sytuacji, kiedy w wieku 14 lat się spowiadała, a spowiednik koniecznie chciał wiedzieć, czy już się bzykała.

Toteż po latach zaciągnęła do papieża Franciszka swego przełożonego z fundacji “Nie bzykajcie się”, pana Marka Lisińskiego jako ofiarę księdza-pedofila, a  wzruszony Ojciec św. nawet go pocałował – na szczęście tylko w rękę – bo wkrótce okazało się, że pan Lisiński nie jest żadną ofiarą, tylko naciągaczem, niczym Zenek Dreptak z ballady Tadeusza Chyły. Jak się okazuje, wskazówka dla każdego, kto chce przez życie przejść spokojnie, by nie rozdrażniał trzech ludzi: kobiety, kucharza i człowieka z nożem, jest uzasadniona.

Muszą się tego wystrzegać zwłaszcza ludzie znani i zamożni – jak na przykład Roman Polański. Okazało się właśnie, że jakaś pani po 50 latach przypomniała sobie, że ją upił i nie tylko wsadził jej rękę pod spódniczkę, ale nawet “zgwałcił”. Ciekaw jestem ile pod tym pretekstem od niego zażąda; czy tylko miliona dolarów, czy – uznając, że na biednego nie trafiło – np. nie 10 milionów? Słusznie; jak naciągać, to naciągać!

Wymowni Francuzi twierdzili, że najlepszymi przyjaciółmi kobiet są brylanty – ale tak było na poprzednich etapach, kiedy niezawisłe sądy jeszcze tak nie współczuły “siostrom”, jak teraz. Teraz najlepszymi przyjaciółmi kobiet są niezawisłe sądy. Wracając do Romana Polańskiego, to chciałbym przypomnieć, że mniej więcej te same środowiska, które jeszcze niedawno stawały w jego obronie, pryncypialnie schłostały Janusza Korwin-Mikke, kiedy powiedział, że ustalać tak zwany “wiek rębny” dla panienek powinny one same w porozumieniu z matkami – a nie rząd.

Ta reakcja pokazuje, jak bardzo zakorzenione są w naszym społeczeństwie, nawet w środowiskach wykształconych, ciągoty etatystyczne.

Daleko z tym nie zajedziemy tym bardziej, że oto – po marcowym przyzwoleniu, jakiego kanclerzowi Scholzowi udzielił Józio Biden, by Niemcy urządzały Europę po swojemu – na naszych oczach przyspiesza budowa IV Rzeszy, wskutek czego faszyzm zostanie nam – chciałem napisać: narzucony – ale wcale nie musi być nam narzucony, bo przez zdecydowaną większość naszego społeczeństwa będzie przyjęty z radością – że wreszcie państwo się wszystkim zajmie.

Najwyraźniej również Kościół wyczuwa nadchodzące znaki czasu i próbuje się do nich akomodować – o czym świadczy list skierowany do szerokich mas ludowych przez Ojców Synodalniaków. Jeśli tak się stanie, będzie to znak, że nadszedł nowy etap, kiedy Kościół i chrześcijaństwo stanęło w ariergardzie rewolucji komunistycznej. W tej sytuacji również Judenraty gazet wyborczych chyba będą musiały trochę się wyciszyć?

Umizgi i konsultacje programowe

Umizgi i konsultacje programowe

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  29 października 2023 tekst

W „Rzeźni numer 5” Kurt Vonnegut użył ciekawego porównania; po orgazmie zwycięstwa mamy rodzaj łagodnej gry miłosnej, która nazywa się „przeczesywaniem terenu”. Myślę, że odnosi się ono nie tylko do batalii militarnych, ale również – politycznych. Po wyborach, które można porównać do kulminacyjnego momentu bitwy, po orgazmie zwycięstwa, prawdziwego lub udawanego, nadchodzi łagodna gra miłosna w postaci umizgów „programowych”, no i konsultacji, które właśnie rozpoczął pan prezydent. Zaczął od spotkania z PiS-em, a następna w kolejce była Koalicja Obywatelska, której trzon stanowi Volksdeutsche Partei, a wokół niej krążą „stronnictwa sojusznicze”. Jednocześnie trwają pokątne starania o przeciągnięcie na jedną lub drugą stronę Trzeciej Nogi, to znaczy, pardon – oczywiście Trzeciej Drogi. Te freudowskie pomyłki biorą się chyba ze wspomnień z czasów prezydentury Kukuńka. Jak pamiętamy, najpierw wspierał on prawą nogę, potem lewą, a w końcu został między nogami, czyli czymś w rodzaju „trzeciej nogi”.

Pan minister Czarnek właśnie powiedział, że jakieś rozmowy „trwają”. Może i „trwają”, bo czemu nie – ale z drugiej strony właśnie został ogłoszony skład „gabinetu cieni” z charyzmatycznym Donaldem Tuskiem jako premierem.

Ten „gabinet cieni” został ogłoszony chyba trochę na wyrost, bo – jak wiadomo, pan prezydent ma 30 dni od dnia wyborów na zwołanie pierwszego posiedzenia nowego Sejmu. Potem komuś – prawdopodobnie komuś z PiS – powierzy misję tworzenia rządu. Ten ktoś będzie miał 14 dni na ogłoszenie Sejmowi jego składu, a Sejm albo udzieli mu votum zaufania, albo nie. Jeśli PiS-owi uda się przeciągnąć na swoją stronę Trzecią No… – to znaczy, pardon; nie żadną Trzecią Nogę, tylko oczywiście – Trzecią Drogę, to wtedy votum zaufania wydaje się bardzo prawdopodobne. Jeśli nie – to następny ruch należy do pana prezydenta, który może zaproponować Sejmowi własny rząd – na przykład złożony z tzw. „fachowców spoza Sejmu”.

Precedens już był w postaci rządu pana premiera Marka Belki, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne – a on rządził, jak-gdyby-nigdy-nic. No, ale pan Marek Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne, co wiele wyjaśnia. Jeśli jednak Sejm w zuchwałości swojej tę propozycję odrzuci i votum zaufania takiemu rządowi nie udzieli, to wtedy sam musi przeforsować jakiś rząd i udzielić mu votum zaufania, bo jak nie, to prezydent rozwiązuje ten cały Sejm i rozpisuje nowe wybory.

Opozycja skupiona wokół Donalda Tuska i Volksdeutsche Partei już nie może się doczekać, kiedy wreszcie dorwie się do władzy. Nietrudno ich zrozumieć; 8 lat ścisłego postu robi swoje, a tu konfitury władzy już-już w zasięgu ręki. Dlatego apelują do pana prezydenta by nie czekał 30 dni, tylko zwołał Sejm natychmiast – ale jak dotąd prezydent jest głuchy na te wołania i solennie celebruje konstytucyjne procedury, a nawet zwyczaje. Inna rzecz, że tego „gabinetu cieni” nie musimy brać na serio. Jak bowiem pamiętamy, w roku 2007 Platforma Obywatelska też miała „gabinet cieni”. Kogóż tam nie było! Kiedy jednak przyszło do tworzenia rządu, to z tego całego „gabinetu” stanowiska swoje objęły tylko dwie osoby: pan Drzewiecki został ministrem sportu i pani Ewa Kopacz – ministrem zdrowia. Inne resorty objęły zupełnie inne osoby. Na przykład ministrem obrony, zamiast pana Zdrojewskiego, został lekarz psychiatra Bogdan Klich. Kiedy słuchałem komentarzy niektórych generałów na temat wojny, jaką USA prowadzą na Ukrainie z Rosją do ostatniego Ukraińca, to dopiero teraz potraktowałem tę nominację z pełnym zrozumieniem. Dla niepoznaki pan Klich prowadził jakiś instytut studiów strategicznych, ale niech nas ta nazwa nie myli, bo zajmował się on takimi zagadnieniami, jak wpływ kultury żydowskiej na polską – i temu podobnymi. Zamiast pana Chlebowskiego ministrem finansów został brytyjski poddany z pierwszorzędnymi korzeniami, pan Rostowski, ministrem sprawiedliwości – zamiast pani Pitery – pan Ćwiąkalski – i tak dalej.

Tłumaczyłem sobie te zdumiewające zmiany tym, że do premiera Tuska, który też zastąpił na tym stanowisku Jana Marię Rokitę, przyszedł ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział jemu tak: „wiecie, rozumiecie, Tusk. Macie tu papierek ze składem waszego gabinetu i nic nie kombinujcie, bo wynikną z tego same zgryzoty, a my będziemy musieli przypomnieć wam, skąd wyrastają wam nogi”.

Toteż i teraz wprawdzie wiemy, że w marcu br. prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom, jako swojej europejskiej duszeńce, urządzać Europę po swojemu, ale zdaje się że chciałby zachować kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią, której zresztą podesłał amerykański kontyngent – już chyba na stałe.

Zatem o ostatecznym składzie „gabinetu cieni” nie będzie decydował ani Donald Tusk, ani pan Hołownia z panem Kosiniakiem-Kamyszem, ani pan Czarzasty, tylko ludzie poważni. Skoro my to wiemy, to wie to tym bardziej pan prezydent Duda i dlatego te wszystkie gesty nie robią na nim specjalnego wrażenia. Wiadomo, że skoro spod kurateli amerykańskiej przechodzimy, niechby i częściowo, pod kuratelę niemiecką, to na scenie politycznej naszego bantustanu musi dokonać się podmianka na pozycji lidera – taka sama, jak w roku 2015, tyle, że w drugą stronę.

Niemcy już rozpoczęły urządzanie Europy po swojemu i na początek chcą zlikwidować prawo weta w Unii Europejskiej, nie tylko zastępując je głosowaniem większościowym, ale również ograniczając skład Rady Europejskiej, będącej organem władzy prawodawczej UE, z 27 do 15 przedstawicieli. W ten sposób na drodze budowy IV Rzeszy uczyniony zostanie kolejny milowy krok.

Musi to w działaczach Volksdeutsche Partei wzbudzać rozmaite nadzieje, bo zapowiadają surowe rozliczenia – że będą wszystkich dusić gołymi rękami – i tak dalej. W tej sytuacji bez ponownego uruchomienia chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych się nie obejdzie, a kto wie, czy nie trzeba będzie budować nowych – bo winowajców zagrażających demokracji przez te 8 lat namnożyło się co niemiara. Warto w związku z tym przypomnieć, że pierwszy taki nowy obóz w Gostyninie uruchomiony został właśnie z inicjatywy pobożnego Jarosława Gowina, który w drugim rządzie Donalda był ministrem sprawiedliwości – więc taki precedens też jest. Wyobrażam sobie, jak na tę myśl musi zacierać ręce trzecie pokolenie ubowców, bo czekać ich będzie bardzo dużo wesołych miejsc pracy, w których można będzie dać upust instynktom w tak zwanym „majestacie prawa”.

I tylko Konfederacja zachowuje się tak, jakby utraciła wszelką nadzieję i jak dotąd, całą swoją aktywność kieruje do wewnątrz. Właśnie pod zarzutem „sabotowania kampanii” „zawiesiła” Janusza Korwin-Mikke, co w przełożeniu na język ludzki oznacza zakaz wypowiedzi publicznych – no i „wyrzuciła” go w Rady Liderów. Kto tam teraz w tej Radzie radzi, komu i co – tego nie wie nawet pan Grzegorz Braun, który na razie ani nie został zawieszony, ani wyrzucony – ale wszystko przed nami, bo dintojra dopiero się rozpoczęła. Może nie wyaresztują się nawzajem – jak to pisał Mrożek w dramacie ze sfer żandarmeryjnych – ale to chyba jedyna, nowa nadzieja.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Zwycięstwo za każdą cenę. Lajf ist brutal, plugaws and full of zasadzkas.

Zwycięstwo za każdą cenę

Stanisław Michalkiewicz   28 października 2023 michalkiewicz

Ponieważ wybory niczego zdecydowanie nie przesądziły, rozpoczęły się targi w postaci przeciągania Trzeciej Drogi. Rzecz w tym, że ani PiS, ani Volksdeutsche Partei, bez „Trzeciej Drogi” nie będą w stanie zapewnić rządowi utworzonemu przez jednych albo przez drugich, votum zaufania w Sejmie – którego uzyskanie jest wymagane przez konstytucję. Komu uda się przeciągnąć Trzecią Drogę na swoją stronę – ten będzie wygrany. Oczywiście takie zwycięstwo będzie bardzo kosztowne, bo „Trzecia Droga” nikomu swojego serduszka za darmo nie otworzy, ale – jak powiadają wymowni Francuzi – a la guerre comme a la guerre – czyli straty muszą być. Jakże inaczej, skoro Jarosław Kaczyński stoi przed alternatywą: albo stracić wszystko, albo tylko stracić dużo? Z kolei Donald Tusk jest spragniony zwycięstwa, bo w przeciwnym razie Niemcy mogą położyć na niego lachę i przestanie być ich najukochańszą duszeńką, co by oznaczało koniec dobrego fartu. Toteż gotów jest na zapłacenie za zwycięstwo, niechby nawet pyrrusowe, każdą cenę . Zresztą w jego przypadku inaczej być nie może, bo sama Koalicja Obywatelska jest zlepkiem kilku partii. Największa jest oczywiście Volksdeutsche Partei, ale są też popłuczyny po Nowoczesnej, poza tym – jacyś „Zieloni” i Bóg wie, kto jeszcze. Wszystkim im trzeba będzie pozwolić, by umoczyli pysk w melasie, a przecież to dopiero początek, bo nie ma większości bez Lewicy, która też ma swoje idee fixe, nie tylko na odcinku bzykania i skrobanek, ale również – na odcinku kościelnym i w ogóle – religijnym. Pozwolenie na umoczenie pyska w melasie również im, oznacza wojnę z Kościołem, ale również napięcia w stosunkach z PSL-em, który właśnie przymierza się do zajęcia po Jarosławie Kaczyńskim miejsca Męża Opatrznościowego Kościoła i Chrześcijaństwa. Jeśli idzie o pana Hołownię, to już dał głos, domagając się dla swojej partii resortu obrony. Nietrudno zgadnąć, że nowym ministrem musiałby zostać pan Michał Kobosko, który – jako były uczestnik niezwykle wpływowego waszyngtońskiego think-tanku: Rady Atlantyckiej – jest mężem zaufania USA. Skoro tak, nieomylny to znak, iż Amerykanie, którzy wprawdzie ustami prezydenta Bidena w marcu br. pozwolili Niemcom, jako swojemu najlepszemu sojusznikowi w Europie, urządzać ją po swojemu – pragną zachować kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią tym bardziej, że wprowadzili do Polski swój kontyngent wojskowy już na stałe. Politycznie zatem oznacza to, że wprawdzie może u nas nastąpić podmianka na pozycji lidera politycznej sceny – podobna do tej z roku 2015, tyle, że w odwrotną stronę – ale nawet wtedy Polska będzie kondominium niemiecko-amerykańskim. Jak widzimy, wielkiej rewolucji nie będzie, bo przecież zarówno Jarosław Kaczyński, jak i premier Morawiecki robili co mogli na odcinku umacniania IV Rzeszy, z tą różnicą, że werbalnie się od niej odcinali, podczas gdy Donald Tusk uczynienie z Polski jednego z landów IV Rzeszy Niemieckiej uczynił dziełem swojego życia.

Jak wspomniałem odbywają się targi, których wyniku trudno przewidzieć, chociaż Wielce Czcigodny europoseł Dominik Tarczyński twierdzi, że „wszystko będzie dobrze”, dając do zrozumienia, że PiS już znalazło potencjalnego koalicjanta, ale chyba tkwi on jeszcze w wyborczym amoku, podczas gdy inni wybitni politycy powoli odzyskują poczucie rzeczywistości. Na przykład pan prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski nawet chyba za bardzo poddaje się pesymizmowi, bo wyraża obawę, że opozycja zniszczy „wszystko, co zdołano zbudować w ciągu tych ośmiu lat”. Co zniszczy, to zniszczy – ale na pewno nie „wszystko”. Na przykład nie zniszczy „sektorów strategicznych”, które można rozpoznać po tym, iż właśnie tam funkcjonują spółki Skarbu Państwa. One nie zostaną wcale „zniszczone”, tylko – ponieważ ich organem założycielskim jest aktualny minister od gospodarki – obsadzone nowymi ludźmi w radach nadzorczych i zarządach. Podobnie rządowa telewizja – która odtąd będzie ćwierkała za nowym rządem, a nie za rządem „dobrej zmiany”. Na mieście krążą nawet fałszywe pogłoski jakoby Donald Tusk zamierzał pozostawić wszystkich tamtejszych funkcjonariuszy na dotychczasowych stanowiskach, z tym, że musieliby teraz ćwierkać z całkiem innego klucza. Gdyby ta fałszywa pogłoska jakimś cudem okazała się prawdziwa, to z całą pewności rządowa telewizja biłaby wszelkie rekordy oglądalności, przynajmniej w pierwszym okresie, bo potem nawet i to – jak zresztą wszystko inne – by spowszedniało. Wreszcie, skoro Amerykanie chcą utrzymać kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią, to nikt nie ośmieli się na przykład przerwać budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego, bo jest to amerykańska inwestycja wojskowa w naszym zakątku Europy, za którą Polska tylko płaci – jak zresztą za wszystko inne. Kto by na CPK, w ramach którego mają być zbudowane 4 pasy startowe o długości 4 kilometrów każdy, zdolne do przyjmowania najcięższych amerykańskich samolotów transportowych i w dodatku położone mniej więcej 200 km od granicy wschodniego obszaru NATO – więc kto by na CPK podniósł rękę, to ta ręka zostałaby mu natychmiast odrąbana, a egzekucji tej wcale nie musieliby przeprowadzać Amerykanie, tylko na przykład Niemcy, które bardzo sobie cenią amerykańskie przyzwolenie na urządzanie Europy po swojemu i nie będą się przejmowali żadnymi tubylczymi uprzedzeniami.

Słowem – świat wcale się nie zawali, tym bardziej, że istnieje jeszcze konstytucja, zawierająca takie kruczki, które mogą umożliwić rządowi „dobrej zmiany” trwanie przy sterze państwowej nawy niechby i do wiosny, kiedy to pan prezydent Duda będzie mógł w tak zwanym majestacie prawa rozwiązać Sejm i rozpisać nowe wybory. Na przykład – z powodu perturbacji z uchwaleniem ustawy budżetowej, której nieuchwalenie w przepisanym terminie wywołuje właśnie taki skutek. Art. 222 konstytucji stanowi, że rząd powinien przedstawić Sejmowi projekt ustawy budżetowej co najmniej na 3 miesiące przed rozpoczęciem roku budżetowego, który u nas rozpoczyna się 1 stycznia. Wprawdzie rząd „dobrej zmiany” przedstawił Sejmowi projekt budżetu, ale Sejm nie zdążył go uchwalić przed jego rozwiązaniem. Zgodnie z prawem, wszystkie projekty ustaw, których proces legislacyjny nie został zakończony przed końcem kadencji Sejmu, która upłynęła 30 września, traktowane są, jakby ich nie było. Dotyczy to również ustawy budżetowej. W takiej sytuacji już widać, że nowy rząd – wszystko jedno jaki, a zwłaszcza utworzony przez dotychczasową opozycję – nie będzie w stanie tego terminu dotrzymać. Co z tego wyniknie – tego oczywiście nie wiemy tym bardziej, że rozstrzyganie takich spraw leży w gestii Trybunału Konstytucyjnego, a akurat tam młyny sprawiedliwości mielą wyjątkowo powoli. Zatem może się sprawdzić porzekadło znane jeszcze z czasów pierwszej komuny, że „lajf ist brutal, plugaws and full of zasadzkas”.

Finis Poloniae?

Finis Poloniae?

Stanisław Michalkiewicz magnapolonia

Czym żyje Polska? To zależy kto. Na przykład środowiska polityczne żyją nadzieją, że albo PiS-owi uda się przeciągnąć na swoją stronę Trzecią No…, to znaczy, pardon – nie żadną “Trzecią Nogę”, tylko oczywiście Trzecią Drogę.

Z kolei aktywiści Volksdeutsche Partei i Lewizny – że Trzecią No… (ach, te freudowskie pomyłki; Aleksander Fredro napisałby: “cóż u diabła z tym kutasem” – co wykorzystał Tadeusz Boy-Żeleński do skomentowania jubileuszowego przemówienia lekarza, przypadkowo ginekologa: “I choć wrogie siły czasem pępowinę, panie, przedrą (cóż u diabła z tym kutasem – jak powiadał stary Fredro)” – więc, że Trzecią Drogę uda się im utrzymać przy sobie – bo wszyscy wymienili pierścionki zaręczynowe.

Z kolei grona podczepione pod środowiska polityczne albo szukają miękkiego lądowania na jakichś synekurach, których w strukturach naszego demokratycznego państwa prawnego jest już chyba więcej, niż normalnych miejsc pracy, albo ostrzą sobie zęby na spodziewaną wyżerkę w spółkach Skarbu Państwa, sektorach strategicznych – i tak dalej.

Żony obstalowują toalety, w których będą brylowały na rozmaitych galówkach, naturalne przyjaciółki oczekują na brylanty, które – jak wiadomo – są prawdziwymi przyjaciółmi kobiet, a przyjaciele już nie mogą doczekać się koncesji na hurtownie spirytusu. Reszta, oszołomiona propagandą,   albo przeżuwa klęskę “swojej” formacji, albo onanizuje się sukcesem swojej – jak na przykład słynna Babcia Kasia, która właśnie rozkazała panu prezydentowi Dudzie, by jak najszybciej zwołał Sejm, na którym Donald Tusk zaprzysięgnie swój rząd.

Tymczasem pan prezydent jakby puszczał polecenia Babci Kasi mimo uszu, solennie celebrując nie tylko konstytucyjne przepisy, ale nawet zwyczaje, a poza tym daje do zrozumienia zarówno Donaldu Tusku, jak i stronnictwom sojuszniczym Volksdeutsche Partei, że jak nie będą grzeczni, to zablokuje im każdą ustawę. Rzecz w tym, że Volksdeutsche Partei, Trzecia Droga i Lewica, mają razem zaledwie 248 mandatów, podczas gdy  do obalenia weta prezydenta potrzeba ich aż 276.

W tej sytuacji pogróżki Donalda Tuska i Umiłowanych Przywódców drobniejszego płazu, że będą wszystkich dusić gołymi rękami, wyglądają raczej na przechwałki tym bardziej, że nie wiadomo jeszcze, co zrobią stare kiejkuty, które – jak pamiętamy – w roku 2008  urządziły Donaldu Tusku aferę hazardową, z której ratować musiała go sama Nasza Złota Pani z Berlina, załatwiając mu nagrodę im. Karola Wielkiego i przenosząc mocną ręką na brukselskie salony, gdzie wystrugała go na człowieka.

A stare kiejkuty mogą zrobić to, co każą im zrobić Nasi Sojusznicy – albo jeden, ten Najważniejszy, albo drugi, też Bardzo Ważny, ale nie tak ważny, jak ten Najważniejszy, który wprowadził do naszego bantustanu swój kontyngent wojskowy i daje do zrozumienia, że chciałby zachować kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią. A jeśli nad niezwyciężoną armią, to i nad starymi kiejkutami – to chyba jasne?

W tej sytuacji trudno się dziwić, że pan prezydent Duda puszcza mimo uszu polecenia Babci Kasi. I tak uprzejmie z jego strony, że nie kazał wyszczuć jej psami.

Więc kiedy Polska żyje mniej więcej tymi absorbującymi zagadnieniami, Niemcy, skwapliwie korzystając z przyzwolenia udzielonego im w marcu br. przez prezydenta Józia Bidena, by urządzali Europę po swojemu, właśnie energicznie się do tego  zabierają.

Pamiętając o wskazówkach wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, który na spotkaniu z gauleiterami w roku 1943 powiedział, że w Europie małe państwa nie mają racji bytu, bo tylko Niemcy są w stanie prawidłowo Europę zorganizować, oraz na manifeście innego przywódcy socjalistycznego, a właściwie komunistycznego, otoczonego w Unii Europejskiej kultem Altiero Spinellego, że historyczne narody i ich państwa  mają być zlikwidowane.

Dlaczego? Bo przynoszą tylko same zgryzoty – Niemcy właśnie zamierzają nie tylko zlikwidować prawo weta, ale w dodatku – zmniejszyć liczbę uczestników Rady Europejskiej z 27 do 15, co oznacza, że niektóre bantustany przestaną być tam nawet reprezentowane. A które “niektóre”? Nietrudno się domyślić, że w pierwszej kolejności te, które będą próbowały sypać piasek w szprychy parowozu dziejów, co to pędzi ku “federalizacji” Europy. Bo w IV Rzeszy, która właśnie na naszych oczach staje się ciałem, Ordnung muss sein, czyli – jak mówią w Wielkopolsce – musi być “porzundek”.

W tej sytuacji Wielce Czcigodny eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski, który z niejednego komina już wygartywał; i w PZPR i w Solidarności i w Platformie, z ramienia której był nawet wiceprzewodniczącym Europeische Volksdeutsche Partei, aż wreszcie wylądował w PiS –  bije na alarm, chociaż – jak samokrytycznie zauważa – jest już na to trochę za późno.

I słuszna jego racja, bo na alarm trzeba było bić w czerwcu 2003 roku, kiedy to urządzone zostało w Polsce referendum akcesyjne, w którym zarówno obóz “dobrej zmiany”, jak i obóz zdrady i zaprzaństwa, zgodnie agitowały za Anschlussem. Sam pan Jacek Saryusz-Wolski przykładał rękę do Anschlussu nawet wcześniej, bo od roku 1991.

Przypominam to, żeby pokazać, że osoba tak dobrze zorientowana w sprawach europejskich nie mogła nie wiedzieć, że w 1993 roku wszedł w życie traktat z Maastricht, który zmienił formułę funkcjonowania wspólnot europejskich z konfederacji, czyli związku państw, na federację, czyli państwo związkowe, którego budowa jest właśnie finalizowana.

Skoro tedy “bije na alarm” dopiero teraz, to tylko dlatego, że Naczelnik Państwa, który w 2003 roku też stręczył Anschluss, próbuje jeszcze straszyć wszystkich Tuskiem – że to niby on sprzeda polską suwerenność, podczas gdy Naczelnik Państwa by ją uratował.

Że Tusk ją sprzeda, to rzecz pewna, ale przecież i Naczelnik, całkiem niedawno , bo w czerwcu 2021 roku, pomógł zrobić milowy krok w stronę IV Rzeszy, osobiście forsując w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych UE, która wyposażyła Komisję Europejską w prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej UE oraz nakładania “unijnych” podatków.

Teraz mamy do czynienia tylko z dalszym ciągiem tej polityki, bo teraz chodzi o przekazanie do wyłącznej kompetencji Unii Europejskiej dodatkowych 65 obszarów. A co w tej chwili radzi pan Jacek Saryusz-Wolski? Radzi zbudować “koalicję państw i społeczeństw”, która by się tym niecnym zamiarom skutecznie sprzeciwiła. Nietrudno się domyślić, że na czele takiej koalicji powinien stanąć Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, bo – jak mawiał Stefan Kisielewski – któż potrafi lepiej naprawić zegarek, niż ten, kto go zepsuł?

O względy „sławnej śpiewaczki”

O względy „sławnej śpiewaczki”

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    24 października 2023 michalkiewicz

Na procesie norymberskim generał Jodl, później skazany na śmierć i stracony, przesłuchiwany był m.in. na okoliczność niemieckiego uderzenia na Jugosławię. „Nasz stosunek do Jugosławii – powiedział – przypominał ubieganie się o względy sławnej śpiewaczki.” Oczywiście do czasu, bo kiedy Anglicy zorganizowali w Belgradzie zamach stanu, wskutek którego nastąpiła zmiana rządu, który wyprowadził Jugosławię z „paktu trzech”, Hitler nakazał uderzenie i po tygodniu było już po wszystkim. Wspominam o tym zeznaniu generała Jodla, bo właśnie, w ramach tzw. „części artystycznej” tegorocznych obchodów święta demokracji, będziemy świadkami, to znaczy – nie tyle może świadkami, bo ta część części artystycznej odbywa się w zaciszu gabinetów szefów poszczególnych politycznych gangów – co obserwatorami tak zwanych „znamion zewnętrznych”, po których będziemy mogli dedukować, kto kogo skorumpował i za jaką cenę.

Wyniki wyborów bowiem są takie, że największym ich wygranym jest Trzecia Droga, czyli koalicja Polski 2050 i posiadacza stuprocentowej, a w patriotycznych porywach nawet większej zdolności koalicyjnej, czyli PSL-u. Uzyskała ona 65 mandatów, podczas gdy Zjednoczona Prawica – 194, Volksdeutsche Partei z satelitami, czyli Koalicja Obywatelska – 157, Lewica – tylko 26, co w porównaniu z wynikiem z roku 2019 stanowi spadek o prawie połowę, a Konfederacja – 18 mandatów. W związku z tym ani PiS, ani Volksdeutsche Partei nie jest w stanie samodzielnie utworzyć rządu. Wprawdzie Donald Tusk zachowuje się tak, jakby te wybory wygrał, ale to, kto będzie prawdziwym zwycięzcą, zależy od tego, komu uda się na swoją stronę przeciągnąć Trzecią Drogę. Gdyby PiS dokonał tej sztuki, to miałby większość bezwzględną i rząd utworzony przez taką koalicję uzyskałby w Sejmie votum zaufania, zostałby zaprzysiężony przez pana prezydenta, no i markowałby rządzenie naszym nieszczęśliwym krajem – bo prawdziwe rządy sprawują u nas, jak wiadomo, Nasi Sojusznicy, jedni i drudzy.

Gdyby zaś Trzecią Drogę na swoją stronę przeciągnęła Volksdeutsche Partei, to mogłaby uzyskać większość bezwzględną dla swojego rządu. Wprawdzie Donald Tusk w dniu wyborów ogłosił, że jest „najszczęśliwszym człowiekiem na świecie”, ale chyba przedwcześnie i w dodatku na wyrost. Wszystko bowiem zależy od tego, komu swoje względy okaże „sławna śpiewaczka”, kto skutecznie zapuka do jej serduszka, no i oczywiście – ile to wszystko będzie kosztowało. Problem w tym, że PiS będzie mógł zapłacić więcej, bo zasoby państwa rozdzieli tylko między dwa polityczne gangi, a niechby nawet trzy – bo Trzecia Droga składa się z dwóch gangów – podczas gdy Donald Tusk musiałby rozdzielić zasoby całego państwa między cztery gangi, bo bez Lewicy większość nie stworzy, nawet jeśli pozyskałby względy Trzeciej Drogi. W tej sytuacji Trzecia Droga ma się nad czym zastanawiać zwłaszcza, że – jak 17 października powiedział Wielce Czcigodny Antoni Macierewicz – negocjacje właśnie się rozpoczęły.

Jednak bez względu na to, który polityczny gang przeciągnie na swoją stronę Trzecią Drogę, na pewno pojawią się oskarżenia o sfałszowanie wyborów. Jeśli Trzecią Drogę przeciągnie na swoją stronę PiS, to Volksdeutsche Partei, wsparta przez Judenrat „Gazety Wyborczej” i tak zwane „towarzycho” autorytetów moralnych, to znaczy – karierowiczów, co to za komuny pięli się do wyższych grządek w PZPR, SB czy później – w Wojskowych Służbach Informacyjnych – podniesie larum, że „demokracja” została „zgwałcona” i cierpi niewymowne katiusze, niczym molestowane seksualnie panienki. Natychmiast Komisja Europejska zainicjuje postępowanie, a przebierańcy z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości przysolą Polsce kolejne surowe kary finansowe – i tak dalej.

Jeśli jednak Trzecią Drogę uda się przeciągnąć na swoją stronę Donaldu Tusku, to larum podniesie PiS, że „zdrada panowie”. Komisja Europejska puści jednak te hałasy mimo uszu, ale znowu wtrącić się może Nasz Najważniejszy Sojusznik, który wprawdzie w marcu br. uznał Niemcy za swego „niezawodnego partnera” w Europie, to znaczy – pozwolił mu na urządzanie Europy po swojemu – ale może nie do tego stopnia, by całkiem abdykował z wpływów w naszym bantustanie. Może jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik będzie siedział cicho, bo przecież pan Szymon Hołownia, za którym jak cień stoi pan Michał Kobosko, jest wynalazkiem amerykańskim, więc jak pójdzie do Tuska, to dziury w niebie nie będzie tym bardziej, że PiS coraz bardziej podpadał Partii Demokratycznej, która przecież stoi na nieubłaganym gruncie postępu, na dowód czego pan ambasador Brzeziński wywiesił był na amerykańskiej ambasadzie w Warszawie tęczową flagę sodomczyków. Tak czy owak czekają nas kolejne jazgoty i wzajemne oskarżenia, dzięki czemu nasz nieszczęśliwy kraj upodobni się jeszcze bardziej do wiodących demokracji światowych.

Na dodatkową uwagę zasługuje powrót retoryki, jaką żydokomuna do spółki z Sowietami używała w latach 40-tych i wczesnych 50-tych. Jak pamiętamy, żydokomuna stała wtedy na czele „fołksfrontu”, zwanego „blokiem demokratycznym”, grupującym totalniaków i ich przydupasów. Teraz żydokomuna, której tradycje godnie pielęgnuje Judenrat „Gazety Wyborczej”, związała swoje losy z Volksdeutsche Partei, jako że i wiadoma diaspora na tym etapie ściśle koordynuje swoje inicjatywy np. w zakresie pedagogiki wstydu, z historyczną polityką niemiecką. Pan Włodzimierz Czarzasty, weteran „Ordynackiej”, jako demokrata jest, można powiedzieć, łącznikiem między dawnymi i nowymi laty, podobnie jak odnotowany w „Małym Słowniku Filozoficznym Akademii Nauk ZSRR” Wasilij Wasiliewicz Dokuczajew, „filozof gleboznawca, społecznik i demokrata”. U nas od takich „filozofów gleboznawców” aż się roi, więc nic dziwnego, że szeregi „bloku demokratycznego” rosną, niczym młode kadry związku kombatantów.

Największym wszelako przegranym tych wyborów wydaje się Kościół katolicki, zwłaszcza gdyby przeciągnięcie Trzeciej Drogi udało się Donaldu Tusku. Lewica, w której dominują egerie, osobiste nieprzyjaciółki Pana Boga, w rodzaju mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus, czy pani Diduszko, z pewnością chciałyby nie tylko „opiłować”, co się tylko da, wyrzucić religię ze szkół, co boleśnie uderzyłoby Kościół finansowo, powierzyć resort edukacji np. pani Rubik, która nie tylko ma eksperiencję, ale nawet napisała książkę o nauce bzykania, wprowadzić skrobanki na żądanie i na koszt państwa, a w dodatku – wypowiedzieć konkordat. Wszelako PSL, któremu taki radykalizm byłby chyba nie w smak, może w tej sytuacji okazać się mężem opatrznościowym, co pokazuje, że nie ma tego złego, bo by na dobre nie wyszło.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Demokracja zwyciężyła – a potem się zobaczy

Demokracja zwyciężyła – a potem się zobaczy

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    22 października 2023 oj, ta demokracja

Wielkie święto dziś…” – ale nie u Gucia, bo co to za święto, kiedy Gucio tylko gumę miał do żucia, podczas gdy my obchodziliśmy święto naszej demokracji? W demokracji chodzi o wiele więcej, niż o gumę do żucia, chociaż i o gumę też – jakże by inaczej – ale przede wszystkim o to, kto i w jaki sposób będzie przez najbliższe lata przychylał nam nieba. Jak wiadomo, nieba przychylają nam nasi Umiłowani Przywódcy, którzy 15 października stanęli do konkursu o 560 lukratywnych i pozbawionych jakiejkolwiek odpowiedzialności synekur, zwanych mandatami poselskimi, albo senatorskimi.

Z takimi mandatami wiążą się rozmaite przywileje z immunitetem na czele, co dla wielu porządnych obywateli stanowi skarb nieoceniony. Chroni on zarówno przed wtrąceniem do aresztu wydobywczego, jak i przez zaciągnięciem przed niezawisły sąd, z którym – jak to z sądem – nigdy nic nie wiadomo. Byle komu takiego przywileju przyznać nie można, toteż suwerenowie przyznają je osobom, które gotowe są poświęcić wszystko dla Polski. Cóż bowiem wynagradzać przywilejami i sowitym uposażeniem, jak nie gotowość służenia Polsce i przychylania obywatelom nieba? Toteż wszyscy kandydaci unisono zachęcali suwerenów, by udzielili im mandatu – i tak się stało. Do głosowania w wyborach stanęło ponad 74 procent obywateli, co stanowi rekord od czasu sławnej transformacji ustrojowej, kiedy to do głosowania w tzw. kontraktowych wyborach stanęło tylko 68 procent. Poprzednio Umiłowani Przywódcy odczuwali pewien niedosyt, bo trudno mówić o „poparciu narodu”, kiedy do głosowania idzie niecałe 50 procent. W dodatku ordynacja nasza jest tak skonstruowana, że gdyby do wyborów poszli tylko sami kandydaci i zagłosowali – każdy na siebie – to wybory byłyby ważne. Kiedy jednak do wyborów idzie prawie 75 procent narodu, to co innego.

Jak się po dwóch dniach okazało, najlepszy wynik uzyskała Zjednoczona Prawica, zdobywając w Sejmie 194 mandaty. Na drugim miejscu znalazła się Koalicja Obywatelska, to jest – Volksdeutsche Partei z satelitami, która zdobyła 157 mandatów. Na trzecim miejscu znalazła się „Trzecia Droga”, czyli PSL i Polska 2050 pana Szymona Hołowni, zdobywając 65 mandatów. Za nią uplasowała się Lewica z 26 mandatami, co w porównaniu do wyników z roku 2019 stanowi prawie połowę mniej, a na ostatnim miejscu – Konfederacja z 18 mandatami. W porównaniu z rokiem 2019 zwiększyła swój stan posiadania o 7 mandatów – ale dominuje tam podobno poczucie klęski i szykują się nawet jakieś dintojry. Widocznie wszyscy spodziewali się lepszego wyniku i teraz koniecznie trzeba znaleźć ojca klęski, która – jak wiadomo – jest sierotą.

Ale nie o to chodzi, bo najważniejszym zadaniem Sejmu jest utworzenie rządu. Tak się jednak składa, że nikt nie uzyskał tylu mandatów, by mógł samodzielnie utworzyć rząd – bo do tego trzeba mieć przynajmniej 231 mandatów. Toteż wbrew pozorom, największym zwycięzcą tych wyborów okazała się „Trzecia Droga”. Wprawdzie ma tylko 65 mandatów, ale bez jej poparcia nikomu nie uda się utworzyć rządu. A w takiej sytuacji konstytucja dopuszcza rozwiązanie Sejmu i rozpisanie nowych wyborów. Słowem – cały pogrzeb, to znaczy, pardon – oczywiście nie żaden pogrzeb, tylko całe święto na nic, a w dodatku, kto wie, co wtedy zrobiliby suwerenowie, bo wiadomo – łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Toteż zarówno Zjednoczona Prawica pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego, jak i Koalicja Obywatelska pod komendą Donalda Tuska rozpoczęła umizgi do „Trzeciej Drogi” w nadziei, że uda się ją skaptować , by utworzyć rząd. O ile Zjednoczonej Prawicy to by wystarczyło, o tyle Donald Tusk musi się dodatkowo umizgać do Lewicy, bo bez niej nadal nie miałby większości. Toteż rozpoczęły się tzw. „rozmowy programowe”, to znaczy – dzielenie skóry na niedźwiedziu, a konkretnie – wszystkich zasobów państwa z dochodami budżetowymi, czyli dochodami z przyszłych podatków na czele, między poszczególne grupy naszych Umiłowanych Przywódców. Pan prezydent Duda prawdopodobnie powierzy misję tworzenia rządu zdobywcy największej liczby mandatów, ale jeśli Jarosławowi Kaczyńskiemu nie uda się przeciągnąć „Trzeciej Drogi”, to sklecony przezeń rząd nie uzyska w Sejmie votum zaufania, więc prezydent nie będzie mógł wręczyć mu nominacji. W takiej sytuacji trud utworzenia rządu może podjąć Sejm – ale jeśli Donaldu Tusku też nie udałoby się skaptować „Trzeciej Drogi”, to też nic z tego i pan prezydent nie miałby innego wyjścia, jak rozwiązać Sejm i rozpisać nowe wybory. Oznaczałoby to, że Zjednoczona Prawica z Mateuszem Morawieckim, jako premierem rządziłaby aż do następnych wyborów, a ich wynik trudno dziś przewidzieć.

Myślę jednak, że w „Trzeciej Drodze” dojdzie do głosu zarówno instynkt samozachowawczy, jak i gotowość poświęcenia się w służbie dla Polski, bo ten niespodziewany sukces może się nie powtórzyć. Na razie Donald Tusk uznał się za najszczęśliwszego człowieka na świecie, bo „Trzecia Droga” daje mu do zrozumienia, że najchętniej zlałaby się z nim – oczywiście nie za darmo, co to, to nie – więc na początek stanowisko marszałka Sejmu dla pana Władysława Kosiniaka-Kamysza i resort obrony dla Polski 2050. Kto ma być szefem tego resortu – na razie nie wiadomo, ale myślę, że pan Michał Kobosko, który z pewnością cieszy się jeszcze większym zaufaniem Naszego Najważniejszego Sojusznika, niż dotychczasowy minister, pan Mariusz Błaszczak.

W ten sposób, nawet w sytuacji, gdy kierownictwo rządu objęłaby Volksdeutsche Partei, Nasz Najważniejszy Sojusznik kontrolowałby naszą niezwyciężoną armię, co w związku z wojną na Ukrainie, jest dla niego szczególnie ważne. To może mu w zupełności wystarczyć, jako że w marcu br. prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom urządzać Europę po swojemu. Dlatego też nie tylko Donald Tusk, ale i Judenrat „Gazety Wyborczej” oraz grono autorytetów moralnych już nie może się doczekać objęcia rządów przez „blok demokratyczny” – taki sam, jak w latach 40-tych. Młodzi ludzie, którzy po raz pierwszy dorośli do wyborów, takich rzeczy nie pamiętają i myślą, że z tą demokracją to wszystko naprawdę – ale nie ma rady; każdy musi doświadczyć na własnej skórze skutków swojej naiwności. Oczywiście przewidziane będą też atrakcje za sprawą kolejnego koalicjanta, to znaczy Lewicy. Skupia ona nie tylko osobistych wrogów Pana Boga, ale również „kobiety”, które z jednej strony nie mogą doczekać się wprowadzenia do szkół nauki bzykania, a z drugiej – co zresztą jedno z drugiego wynika – aborcji na życzenie i oczywiście – na koszt podatników, którzy w bzykaniu udziału nie brali. Nietrudno się domyślić, że Lewicy chodzi o objęcie resortu edukacji, a na myśl o tym, co się teraz będzie w szkołach wyprawiało, nauczyciele podobno już na to konto tańcują do upadłego

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wesoło merdamy ogonkami

Wesoło merdamy ogonkami

michalkiewicz   21 października 2023

Jedynie słuszna operacja pokojowa, jaką bezcenny i miłujący pokój Izrael właśnie prowadzi w Strefie Gazy, spotyka się z pełnym zrozumieniem ze strony miłującego pokój świata, a jedynie grupki ekstremistycznych populistów próbują sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów – za co słusznie bije ich policja i potępia francuski prezydent Emanuel Macron, który na codzień jest zwolennikiem pełnej wolności zgromadzeń i oczywiście wypowiedzi. Ale w sytuacjach wyjątkowych – a właśnie mamy sytuację wyjątkową – wszystkie te demokratyczne dyrdymały schodzą na plan dalszy, bo każdy – nawet amerykański prezydent Józio Biden – rozumie, że operacja pokojowa, podjęta w ramach świętego prawa do obrony, jest nie tylko najważniejsza, ale w ogóle – święta.

Oczywiście święte prawo do obrony nie przysługuje każdemu; co to, to nie. Na przykład nie przysługuje Serbom wobec Kosowerów, podobnie jak nie przysługiwało „separatystom” z obwodów ługańskiego i donieckiego na Ukrainie przed banderowcami z Kijowa. Jak pamiętamy, kiedy Serbowie w naiwności i bezczelności swojej myśleli, że i oni mają święte prawo do obrony przed oderwaniem od Serbii jednej z prowincji, to NATO wybiło im te zuchwałe myśli z głowy bombardowaniami lotniczymi. Nie była, to – ma się rozumieć – żadna „zbrodnia wojenna”, bo zbrodni wojennych dopuszczają się jedynie ci, którzy stają po ciemnej stronie Mocy, a nie po tej jasnej, czyli po tej, gdzie stoją Stany Zjednoczone.

Toteż amerykański twardziel, rzecznik Białego Domu pan Kirby, na wieść o żydowskich dzieciach zaatakowanych przez zbrodniczy Hamas rozpłakał się, jak dziecko, podczas gdy na konferencji prasowej, gdzie była mowa o dzieciach ze Strefy Gazy, zachowywał znakomity humor. Jaka szkoda, że wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler tak się pomylił i ulepszanie świata rozpoczął od Żydów. W przeciwnym razie nawet SS Gruppenfuhrer Jurgen Stroop mógłby dożyć sędziwego wieku i jeśli do tej pory nie umarłby w opinii świętości śmiercią naturalną, to mógłby służyć radą i pomocą we wspomnianej operacji pokojowej, jako że w tłumieniu powstań w mieście nabrał eksperiencji.

Już widzę, jakie gromy za tę myślozbrodnię na mnie spadną; kto wie, czy pan Jaś Kapela nie napisze do prokuratury kolejnego doniesienia o przestępstwie, pan Jakub Żulczyk pryncypialnie mnie nie skrytykuje, podobnie jak pani reżyserowa. Wszyscy oni, bez uprawnień do przetwarzania moich danych osobowych posłużyli się moim nazwiskiem. Ale oni przetwarzali moje dane osobowe w słusznej, a nawet jedynie słusznej sprawie, podczas gdy ja właśnie zostałem przez niezawisły sąd w Warszawie skazany na grzywnę i rozmaite „koszty” za podanie nazwiska mojej wierzycielki, a więc w sprawie głęboko niesłusznej.

Toteż wszyscy płomienni obrońcy praw człowieków, co to w marcu 2017 roku wystąpili do Komisji Europejskiej, by zrobiła z Polską porządek, jako że poziom ochrony praw człowieków urąga tu wszelkim standardom, wskutek czego człowieki, zwłaszcza te eksportowe, najbardziej wartościowe, cierpią niewymowne katiusze, nabrali wody w usta. Jak pamiętamy, Komisja Europejska, która wcześniej zainicjowała u nas walkę o demokrację, mobilizując jej obrońców i „Polskie Babcie”, rozpoczęła walkę o praworządność, którą prowadzi do dnia dzisiejszego przy udzialedomy całego legionu niezawisłych sędziów – oczywiście tych nierządnych. Toteż nawet nie próbuję zaciągać przed niezawisły sąd nikogo z tych, co przetwarzali moje dane osobowe bez podstawy prawnej, bo wiem, że nie oni, tylko ja byłbym skazany za fałszywe oskarżenie.

Toteż płomienni obrońcy praw człowieków podkulili pod siebie ogony i nawet nie próbują komentować – bo o potępieniu nie ma przecież mowy – ogłoszonego przez premiera Netanjahu żądania, by głupi cywile ze Strefy Gazy opuścili swoje domy w ciągu iluś tam godzin, bo te tereny są potrzebne izraelskim siłom pokojowym do kontynuowania operacji. Ciekawe, że SS Gruppenfuhrer Stroop też tak robił – no ale on robił to z pozycji głęboko niesłusznych, podczas gdy premier Netanjahu, co to jeszcze niedawno był zagrożony kondemnatką, aż gwoli odsunięcia tego zagrożenia musiał zainicjować zbawienne reformy – teraz stoi na czele rządu jedności narodowej w bezcennym Izraelu, a nawet amerykański prezydent Józio Biden powinność swej służby zrozumiał i wesoło merda izraelskiemu premierowi ogonkiem. Jakże w tej sytuacji pani Ochojska miałaby pyskować, a pani reżyserowa kręcić jakieś filmy w których dźgałaby izraelskie siły pokojowe i cały tamtejszy najwartościowszy naród nieubłaganym palcem w oczy? I ona wie i my wiemy, że jest czas krytykowania i czas milczenia – chyba, że padnie rozkaz, żeby zacząć etap apologii – aaa, to wtedy wszystkie autorytety rozćwierkają się, aż miło będzie popatrzeć.

Tak zresztą pisze w Starym Testamencie, gdzie zawarte są rozmaite mądrości żydowskie, Eklezjasta, czyli Kohelet („ach, jest czas obłapiania – powiada Eklezjasta”), więc trudno, żeby pani reżyserowa, a nawet pani Ochojska, która należy chyba do narodu mniej wartościowego, zaczęły wierzgać przeciwko ościeniowi. Toteż nawet i niekonwencjonalny papież Franciszek pilnie koncentruje się na „synodalności”, w ramach której już niedługo nikogo w Kościele nie będziemy „wykluczać”, ani „stygmatyzować” nikogo, choćby nawet urządził spółkowanie na ołtarzu, zwłaszcza jednopłciowe. Podobno pojawił się na Synodzie kolejny politycznie poprawny pomysł, by nie „wykluczać” również poligamistów. Myślę, że autor tego pomysłu wprawdzie dobrze chciał, ale chyba niedostatecznie to przemyślał, bo poligamię uprawiają przecież muzułmanie, którzy właśnie są przedmiotem operacji pokojowej, podjętej przez bezcenny Izrael.

[No, szczególnie starannie wybijają w Strefie Gazy Palestyńczyków – chrześcijan, bo to widocznie najgorsi wrogowie pokoju.. MD]

Mam tedy nadzieję, że tradycja zwycięży i poligamistów nie będzie się w Kościele tolerowało, chociaż myślę, że trzeba będzie w tym celu ocenzurować św. Pawła, którego chyba trochę poniosło, gdy pisał, że „nie ma już Żyda, ani poganina, nie ma już niewolnika, ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny, ani kobiety”. Jakże „nie ma” Żyda, kiedy nie tylko jest, ale przecież w imieniu całego miłującego pokój świata prowadzi operację pokojową? „Poganina” może wskutek tego rzeczywiście wkrótce nie być, ale to przecież dobrze, bo wraz z ostatnim poganinem zniknie też i pogaństwo. Z niewolnikami też byłbym ostrożny, bo cóż to za przyjemność z wolności, skoro nie ma nigdzie niewolników, którym można by przynajmniej pożyczać pieniądze na wysoki procent? No a z kobietami to już całkiem źle; jakże to ich „nie ma”, kiedy cały miłujący pokój świat, z moją faworytą, Wielce Czcigodną Joanną Scheuring-Wielgus, właśnie rozpoczyna decydującą operację pokojową w obronie ich „praw”?

Forsa i sojusze

No i stało się. Podczas gdy Polską wstrząsały spory, ilu było uczestników „marszu miliona serc” złamanych w Warszawie, albo reklama, jaką rząd „dobrej zmiany” zrobił za darmo pani reżyserowej, aż zdezorientowany Watykan przyznał jej też specjalną nagrodę, co może być wstępem do beatyfikacji – Unia Europejska podjęła decyzję w sprawie migrantów. Jest ona całkowicie zgodna z wnioskami, jakie pani Urszula von der Layen wciągnęła po obejrzeniu dantejskich scen na Lampedusie, gdzie wybrała się razem z włoską premier Giorgią Meloni. O ile pani Meloni wyciągnęła wniosek, że trzeba zatrzymać napływ migrantów do Europy, o tyle pani Urszula wyciągnęła wniosek inny, idący po myśli gangu brukselskich biurokratów, którzy myślą tylko o poszerzeniu swojej władzy, również kosztem Europy – że nie ma rady, tylko trzeba przyjąć rozwiązanie problemu w postaci relokacji, to znaczy – rozdzielaniu przybywających do Europy migrantów według brukselskiego rozdzielnika. I właśnie w dniach ostatnich – najwyraźniej nadchodzą zapowiadane „dni ostatnie” – ambasadorowie członkowskich bantustanów przegłosowali obowiązkową relokację migrantów – a jeśli jakiś bantustan nie będzie chciał przyjąć wyznaczonej przez brukselski gang kwoty – będzie musiał zapłacić 20 tys. euro za każdego nieprzyjętego migranta. Ambasadorowie Węgier i Polski głosowali przeciw, a trzech innych (czeski, słowacki i austriacki) wstrzymało się od głosu. Teraz, z inicjatywy Europeische Volksdeutsche Partei, do której należą posłowie PO i PSL, Parlament Europejski ma w podskokach przygotować odpowiednie przepisy w tej sprawie. W podskokach, bo – jak zauważył wiceszef Komisji Europejskiej, Grek Margarits Schinas – zwłoka sprawi, że sprawa migrantów stanie się wodą na młyn „wrogów demokracji”. A wiadomo, że demokracja, to rzecz święta, której trzeba przed wrogami bronić za wszelką cenę – toteż wszystkie członkowskie bantustany mają zostać zobowiązane do „solidarności”, to znaczy – do składania się na bantustany, które przez migrantów są szczególnie ukochane, m.in. Niemcy. Właśnie przez brak solidarności, to znaczy – przez niechęć niektórych państw do przyjmowania migrantów – powiadają, dotychczasowa polityka UE nie wypaliła. Gdyby wszyscy migrantów przyjmowali chlebem i solą, ewentualnie – kieliszkiem sznapsa – wszystko byłoby gites, tenteges.

Podczas sesji Parlamentu Europejskiego pani Beata Szydło żałośliwym głosem poinformowała, że Polska „nigdy” nie zgodzi się na przyjmowanie migrantów, ani na ich relokację. Jak pamiętamy z rozmowy Winstona Churchilla ze Stanisławem Mikołajczykiem, który brytyjskiemu premierowi powiedział, że Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Wilna i Lwowa – nikomu nie można zabronić wypowiadania tego słowa. Toteż pani Beata Szydło bez ceregieli z tego przyzwolenia korzysta. Czy jednak ma to oznaczać, że Polska nie zapłaci 20 tysięcy euro za każdego migranta, którego nie przyjmie? To już nie jest takie pewne, bo Komisja Europejska wypracowała skuteczne sposoby omijania polskiej nieustępliwości. Na przykład pod pretekstem nieprawidłowej reformy sądownictwa TSUE nałożył na Polskę karę w wysokości miliona euro dziennie, którą w kwietniu br. zmniejszył o połowę po tym, jak zlikwidowana została Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego. Od 27 października 2021 roku trochę się tego uzbierało, a jeśli Naczelnik Państwa po wyborach utrzyma władzę, albo Sejm zostanie rozwiązany i będą rozpisane nowe wybory, to licznik będzie bił przez cały czas. W ten sposób do kwoty ponad 500 mln euro, którą licznik nabił według starej taryfy, czyli miliona euro dziennie, dochodzi już ponad 100 milionów euro według taryfy nowej – a przecież to nie koniec walki o praworządność w Polsce, bo jeśli nawet Volksdeutsche Partei zlikwidowałaby nie tylko Izbę Odpowiedzialności Zawodowej SN, ale w ogóle – cały Sąd Najwyższy – to przecież Komisja Europejska znajdzie jakiś inny pretekst, a luksemburscy przebierańcy już tam powinność swojej służby zrozumieją. Jak wiadomo, kary te Unia Europejska potrąca sobie z pieniędzy, które miałyby Polsce przypaść, czy to z tytułu „odbudowy” po wariactwach towarzyszących epidemii zbrodniczego koronawirusa, czy to z innych tytułów. W ten sposób Polska może stać się płatnikiem netto jeszcze przed 2027 rokiem, kiedy to ma nim zostać urzędowo.

Tymczasem sprawa migrantów i ich relokacji jest przedmiotem przewidzianego na 15 października referendum, jakie ma się odbyć razem z wyborami. Jest chyba sprawą oczywistą, że jeśli nawet cały nasz mniej wartościowy naród tubylczy odpowiedziałby na to pytanie jak się należy, to znaczy – że nie – to nie miałoby to przecież żadnego wpływu na naliczanie Polsce 20 tys. euro za każdego nieprzyjętego migranta, które Komisja Europejska potrąci sobie z przypadających na Polskę unijnych pieniędzy. Ciekawe, w jaki sposób w tej sytuacji Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński będzie bronił „suwerenności” Polski, o której mówił na niedawnym wiecu w Bogatyni. Jak pamiętamy, powiedział wtedy, że w Unii Europejskiej jesteśmy i być chcemy – ale suwerenni. W dodatku, w czerwcu 2021 roku sam przyłożył rękę do przeforsowania ratyfikacji ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, na podstawie której Komisja Europejska uzyskała dwie nowe kompetencje: zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii oraz nakładania „unijnych” podatków. Dzięki ratyfikowaniu tej ustawy przez parlamenty wszystkich członkowskich bantustanów, Komisja Europejska pożyczyła 750 mld euro, z których utworzyła tzw. Fundusz Odbudowy, skąd środki miałyby być rozdzielone między poszczególne bantustany. Ale ze względu na wspomniane kary Polska żadnych środków z tego funduszu nie dostała, natomiast będzie musiała spłacić przypadającą na nią część zaciągniętego przez KE długu – niezależnie od składki członkowskiej.

Wspominam o tym również dlatego, że w tygodniku „Do Rzeczy” pan red. Tomasz Cukiernik opublikował artykuł, że Polska powinna z Unii Europejskiej wystąpić. Wywołał on wśród europejsów ogromny klangor – ale nie od strony merytorycznej, bo „koń jaki jest – każdy widzi” – tylko w postaci świętego oburzenia, jak autor, a także redakcja tygodnika, mogli dopuścić się takiego świętokradztwa. Okazuje się, że nie tylko za pierwszej komuny sojusze uchodziły za rzecz świętą. Wtedy na przykład, na zakończenie szkolenia wojskowego, dowództwo 7 kołobrzeskiego pułku piechoty hurtowo wystawiało podchorążym certyfikaty, że są „do krajów socjalistycznych ustosunkowani pozytywnie”. Jestem pewien, że tylko patrzeć, jak podobne certyfikaty będą wystawiały i władze wojskowe i wszelkie inne – że delikwenci są pozytywnie ustosunkowani do uczestnictwa Polski w IV Rzeszy.

Stanisław Michalkiewicz

Forsa i sojusze

Stanisław Michalkiewicz: Forsa i sojusze magnapolonia

No i stało się. Podczas gdy Polską wstrząsały  spory, ilu było uczestników „marszu miliona serc” złamanych w Warszawie, albo reklama, jaką rząd „dobrej zmiany” zrobił za darmo pani reżyserowej, aż zdezorientowany Watykan przyznał jej też specjalną nagrodę, co może być wstępem do beatyfikacji – Unia Europejska podjęła decyzję w sprawie migrantów. Jest ona całkowice zgodna z wnioskami, jakie pani Urszula von der Layen wciągnęła po obejrzeniu dantejskich scen na Lampedusie, gdzie wybrała się razem z włoską premier Giorgią Meloni.

O ile pani Meloni wyciągnęła wniosek, że trzeba zatrzymać napływ migrantów do Europy, o tyle pani Urszula wyciągnęła wniosek inny, idący po myśli gangu brukselskich biurokratów, którzy myślą tylko o poszerzeniu swojej  władzy, również kosztem Europy – że nie ma rady, tylko trzeba przyjąć rozwiązanie problemu w postaci relokacji, to znaczy – rozdzielaniu przybywajacych do Europy migranów według brukselskiego rozdzielnika.

I właśnie w dniach ostatnich – najwyraźniej nadchodzą zapowiadane „dni ostatnie” – ambasadorowie członkowskich bantustanów przegłosowali obowiązkową relokację migrantów – a jeśli jakiś bantustan nie będzie chciał przyjąć wyznaczonej przez bruselski gang kwoty – będzie musiał zapłacić 20 tys. euro za każdego nieprzyjętego migranta. Ambasadorowie Węgier i Polski głosowali przeciw, a trzech innych (czeski, słowacki i austriacki) wstrzymało się od głosu.

Teraz, z inicjatywy Europeische Volksdeutsche Partei, do której należą posłowie PO i PSL, Parlament Europejski ma w podskokach przygotować odpowiednie przepisy w tej sprawie. W podskokach, bo – jak zauważył wiceszef Komisji Europejskiej, Grek Margarits Schinas – zwłoka sprawi, że sprawa migrantów stanie się wodą na młyn „wrogów demokracji”.

A wiadomo, że demokracja, to rzecz święta, której trzeba przed wrogami bronić za wszelką cenę – toteż wszyskie członkowskie bantustany mają zostać zobowiązane do „solidarności”, to znaczy – do składania się na bantustany, które przez migrantów  są szczególnie ukochane, m.in. Niemcy. Właśnie przez brak solidarności, to znaczy – przez niechęć niektórych państw do przyjmowania migrantów – powiadają, dotychczasowa polityka UE nie wypaliła. Gdyby wszyscy migrantów przyjmowali chlebem i solą, ewentualnie – kieliszkiem sznapsa – wszystko byłoby gites, tenteges.

Podczas sesji Parlamentu Europejskiego pani Beata Szydło żałośliwym głosem poinformowała, że Polska „nigdy” nie zgodzi się na przyjmowanie migrantów, ani na ich relokację. Jak pamiętamy z rozmowy Winstona Churchilla ze Stanisławem Mikołajczykiem, który brytyjskiemu premierowi powiedział, że Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Wilna i Lwowa – nikomu nie można zabronić wypowiadania tego słowa. Toteż pani Beata Szydło bez ceregieli z tego przyzwolenia korzysta.

Czy jednak ma to oznaczać, że Polska nie zapłaci 20 tysięcy euro za każdego migranta, którego nie przyjmie? To już nie jest takie pewne, bo Komisja Europejska wypracowała skuteczne sposoby omijania polskiej nieustępliwości. Na przykład  pod pretekstem nieprawidłowej reformy sądownictwa TSUE nałożył na Polskę karę w wysokości miliona euro dziennie, którą w kwietniu br. zmniejszył o połowę po tym, jak zlikwidowana została Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego.

Od 27 października 2021 roku trochę się tego uzbierało, a jeśli Naczelnik Państwa po wyborach utrzyma władzę, albo Sejm zostanie rozwiązany i będą rozpisane nowe wybory, to licznik będzie bił przez cały czas.

W ten sposób do kwoty ponad 500 mln euro, którą licznik nabił według starej taryfy, czyli miliona euro dziennie, dochodzi już ponad 100 milionów euro według taryfy nowej – a przecież  to nie koniec walki o praworządność w Polsce, bo jeśli nawet Volksdeutsche Partei zlikwidowałaby nie tylko Izbę Odpowiedzialności Zawodowej SN, ale w ogóle – cały Sąd Najwyższy – to przecież Komisja Europejska znajdzie jakiś inny pretekst, a luksemburscy przebierańcy już tam powinność swojej służby zrozumieją.

Jak wiadomo, kary te Unia Europejska potrąca sobie z pieniędzy, które miałyby Polsce przypaść, czy to z tytułu „odbudowy” po wariactwach towarzyszących epidemii zbrodniczego koronawirusa, czy to z innych tytułów. W ten sposób Polska może stać się płatnikiem netto jeszcze przed 2027 rokiem, kiedy to ma nim zostać urzędowo.

Tymczasem sprawa migrantów i ich relokacji jest przedmiotem przewidzianego na 15 października referendum, jakie ma się odbyć razem z wyborami. Jest chyba sprawą oczywistą, że jeśli nawet cały nasz mniej wartościowy naród tubylczy odpowiedziałby na to pytanie jak się należy, to znaczy – że nie – to nie miałoby to przecież żadnego wpływu na naliczanie Polsce 20 tys. euro za każdego nieprzyjętego migranta, które Komisja Europejska potrąci sobie z przypadających na Polskę unijnych pieniędzy.

Ciekawe, w jaki sposób w tej sytuacji Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński będzie bronił „suwerenności” Polski, o której mówił na niedawnym wiecu w Bogatyni. Jak pamiętamy, powiedział wtedy, że w Unii Europejskiej jesteśmy i być chcemy – ale suwerenni. W dodatku, w czerwcu 2021 roku sam przyłożył rękę do przeforsowania ratyfikacji ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, na podstawie której Komisja Europejska uzyskała dwie nowe kompetencje: zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii oraz nakładania „unijnych” podatków.

Dzięki ratyfikowaniu tej ustawy przez parlamenty wszystkich członkowskich bantustanów, Komisja Europejska pożyczyła 750 mld euro, z których utworzyła tzw. Fundusz Odbudowy, skąd środki miałyby być rozdzielone między poszczególne bantustany. Ale ze względu na wspomniane kary Polska żadnych środków z tego funduszu nie dostała, natomiast będzie musiała spłacić przypadającą na nią część zaciągniętego przez KE długu – niezależnie od składki członkowskiej.

Wspominam o tym również dlatego, że w tygodniku „Do Rzeczy” pan red. Tomasz Cukiernik opublikował artykuł, że Polska powinna z Unii Europejskiej wystąpić. Wywołał on wśród europejsów ogromny klangor – ale nie od strony merytorycznej, bo „koń jaki jest – każdy widzi” – tylko w postaci świętego oburzenia, jak autor, a także redakcja tygodnika, mogli dopuścić się takiego świętokradztwa. Okazuje się, że nie tylko za pierwszej komuny sojusze uchodziły za rzecz świętą.

Wtedy na przykład, na zakończenie szkolenia wojskowego, dowództwo 7 kołobrzeskiego pułku piechoty hurtowo wystawiało podchorążym certyfikaty, że są „do krajów socjalistycznych ustosunkowani pozytywnie”. Jestem pewien, że tylko patrzeć, jak podobne certyfikaty będą wystawiały i władze wojskowe i wszelkie inne – że delikwenci są pozytywnie ustosunkowani do uczestnictwa Polski w IV Rzeszy.

Koniec dobrego fartu?

Koniec dobrego fartu?

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    1 października 2023 michalkiewicz

Wygląda na to, że podjęcie przez prezydenta Zełeńskiego rękawicy w wojnie handlowej z Polską, złożenie skargi na nasz nieszczęśliwy kraj do Światowej Organizacji Handlu, wystąpienie z pomysłem, by Niemcy zostały – w miejsce Rosji – stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ i oskarżenie polskiego rządu o statystowanie Putinowi, zakończyło okres dobrego fartu. Dotychczas bowiem prezydent Zełeński robił za natchnienie świata i najukochańszą duszeńkę krajów miłujących pokój, ale teraz to już passe i niedawny ulubieniec publiczności zalicza wpadkę za wpadką. Oczywiście nie ze względu na Polskę, której polityka wobec Ukrainy właśnie spektakularnie zbankrutowała. Ukraina położyła na Polskę tak zwaną lachę już wcześniej, bo skoro i Ukraińcy wiedzieli, i my wiedzieliśmy, że bez względu na to, co władze w Kijowie zrobią, Polska będzie im nadskakiwała, to nic dziwnego, że nawet nie udawali, że wobec nas politykują. Toteż pan prezydent Duda, który jeszcze niedawno prezydentowi Zełeńskiemu oddałby się z zamkniętymi oczami, teraz powiada, że jest „rozczarowany”. Ano, sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – ale nie to przecież jest przyczyną końca dobrego fartu prezydenta Zełeńskiego. Przyczyną są przyszłoroczne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, a do tego dochodzi możliwość, że podobne wybory odbędą się i na Ukrainie.

Podobnie jak w przypadku wyborów prezydenckich w USA w 1968 roku, które zdominowała wojna, w jakiej Stany Zjednoczone ugrzęzły w Wietnamie – jak pamiętamy, wygrał je Ryszard Nixon, obiecując, że tę wojnę zakończy – co rzeczywiście zrobił – przyszłoroczne wybory w Ameryce może zdominować wojna na Ukrainie, w której – wszystko na to wskazuje – nie tylko Rosja, ale i USA mogą też ugrzęznąć. Toteż już teraz wszyscy faworyci Partii Republikańskiej na te wybory odgrażają się, że położą kres tej awanturze, a w ogóle – w czym celuje zwłaszcza Donald Trump – że gdyby oni rządzili, to nigdy by do tej awantury nie doszło. To oczywiście nie jest takie pewne, bo awantura zaczęła się pod koniec 2013 roku, kiedy to prezydent Obama wyłożył 5 mld dolarów na urządzenie na Ukrainie „majdanu” ze strzelaniną i innymi eventami – ale prezydent Obama reprezentował Partię Demokratyczną, podobnie jak obecnie Józio Biden, więc rzeczywiście, ciągłość jest. W tej sytuacji również prezydent Biden może podjąć próbę kokietowania wyborców obietnicą zakończenia ukraińskiej awantury, w związku z czym jego administracja właśnie czyni stosowne do tego przygotowania.

Zaczęło się od niezapowiedzianej wizyty sekretarza stanu USA w Kijowie, zaraz po triumfalnej deklaracji ukraińskiego rządu, że Ukraina uzyskała rekordowy poziom rezerw walutowych. Co tam pan Antoni Blinken podczas tej niezapowiedzianej wizyty wywąchał – tajemnica to wielka – ale coś tam chyba wywąchać musiał, bo zaraz prezydent Zełeński, który wcześniej wywalił wszystkich szefów tamtejszych wojskowych komend uzupełnień i ministra obrony Reznikowa, kontynuował kurację przeczyszczającą w tamtejszej niezwyciężonej armii, dymisjonując wszystkich wiceministrów obrony. Ale to chyba dopiero początek prawdziwej kuracji nie tylko armii, ale całego państwa, bo właśnie Stany Zjednoczone postawiły Ukrainie coś w rodzaju ultimatum, że jeśli w ciągu najbliższych 18 miesięcy nie zreformuje nie tylko armii, ale i bezpieki, policji, prokuratury i niezawisłych sądów, to Ameryka przestanie wysyłać pomoc, no a bez tej pomocy zapowiadane ostateczne zwycięstwo Ukrainy oddali się w mglistość. Jakby tego było mało, do Kijowa ma pojechać specjalna amerykańska komisja, żeby sprawdzić, co tak naprawdę się stało z dotychczasową amerykańską pomocą, którą USA szacują na prawie 140 mld dolarów. Słowem – przygotowania administracji Bidena do zakończenia ukraińskiej awantury wkraczają w fazę realizacji, co oczywiście nie pozostanie bez wpływu na osobistą sytuację polityczną prezydenta Włodzimierza Zełeńskiego.

Po pierwsze, ofiary kuracji przeczyszczającej, z pewnością przedzierzgną się ze zwolenników Włodzimierza Zełeńskiego, w jego nieprzejednanych wrogów – a ponieważ każdy z nich – jak to na Ukrainie, która jest rodzajem „oligarchii oligarchów” – powiązany jest z jakimś oligarchą, to znaczy, że przynajmniej część z nich obróci się przeciwko prezydentowi Zełeńskiemu. Tymczasem jego konkurentami w przyszłorocznych wyborach prawdopodobnie będą dwie osobistości: Witalij Kliczko, którego prezydent Zełeński niedawno publicznie upokorzył oraz były prezydent Piotr Poroszenko – ten sam, który w roku 2014 i 2015 podpisał w imieniu Ukrainy porozumienia mińskie. Jeśli tedy Amerykanie wykorzystają pretekst braku skutecznych reform i podejrzenia korupcji do wstrzymania Ukrainie pomocy wojskowej, to będzie to już nie koniec dobrego fartu, ale w ogóle – koniec kariery politycznej prezydenta Zełeńskiego.

Jestem bowiem pewien, że każdy z jego przeciwników, a przede wszystkim – Piotr Poroszenko, którego wynalazca Włodzimierza Zełeńskiego, Igor Kołomojski ośmieszył – postawi pytanie, dlaczego prezydent Zełeński odrzucił, podpisane również przez Rosję, w asyście Francji i Niemiec, porozumienia mińskie, które przewidywały jedynie autonomię w obwodach donieckim i ługańskim – ale w granicach Ukrainy. Odrzucenie tych porozumień dało Rosji pretekst do wojny, w następstwie której Ukraina – nie licząc Krymu – utraciła cztery obwody: ługański, doniecki, zaporoski i chersoński, które zostały włączone do terytorium Federacji Rosyjskiej, no i co najmniej pół miliona żołnierzy, nie licząc tych, którzy utracili ręce lub nogi i nie wspominając już o sporych zniszczeniach przynajmniej na części terytorium. Kto wie, czy w tej sytuacji prezydent Zełeński nie będzie usiał pójść w ślady Wiktora Janukowycza, który uratował życie uciekając do Rosji – oczywiście z tą różnicą, że nie do Rosji, tylko do Ameryki, albo – w ostateczności – do Izraela?

Wszystko może się zdarzyć tym bardziej, że ostatnio zdarzył się wypadek świadczący, że prezydenta Zełeńskiego opuszcza dotychczasowe szczęście. Otóż podczas wizyty w Kanadzie, chciał odbyć rodzaj triumfu w tamtejszym parlamencie, a kulminacyjnym momentem tego wydarzenia miała być owacja dla 98-letniego ukraińskiego bohatera narodowego. Owacja się odbyła – ale wkrótce jakaś Schwein odkryła, że ten starowina był ochotnikiem w SS-Galizien. Stefan Bandera może być sobie bohaterem narodowym Ukrainy – ale kto podsunął prezydentowi Zełeńskiemu tego weterana, żeby akurat jemu kanadyjski parlament urządzał owację? Czy przypadkiem nie banderowcy ze Światowego Związku Ukraińców w Toronto? W rezultacie prezydent Zełeński naraził na śmieszność nie tylko swego gospodarza premiera Trudeau, ale i cały kanadyjski parlament. Myślę, że po tym incydencie nie tylko władze Kanady będą podchodziły do prezydenta Zełeńskiego i zarazem – w ogóle do Ukrainy – z trochę większą ostrożnością, która z pewnością przełoży się na zmniejszenie dotychczasowej hojności.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Ostatnia Wieczerza Plus

Ostatnia Wieczerza Plus

Stanisław Michalkiewicz ostatnia-wieczerza-plus

Niedawno któryś z widzów oglądających moje nagrania na YouTube skarcił mnie za porównanie Edwarda Gierka z Mateuszem Morawieckim, którego domagał się inny z widzów. W ogóle wielu czytelników i widzów mnie karci, często nawet w formie dość dosadnej, ale ja – w odróżnieniu od „pani reżyserowej” Agnieszki Holland i Judenratu „Gazety Wyborczej”, którzy krytyczne opinie o jej ostatnim filmie „Zielona granica” uznają za „hejt”, co w slangu, który powoli zaczyna wypierać język polski, chyba oznacza sławną „mowę nienawiści” – o to karcenie się nie obrażam.

Nie tylko dlatego, że każdy, kto publicznie się wypowiada, musi mieć skórę grubą jak hipopotam, ale przede wszystkim dlatego, że celem publicystyki, podobnie jak wszelkiej innej twórczości; literackiej czy filmowej, jest wzbudzanie w odbiorcach reakcji w postaci emocji. Jeśli więc ktoś po obejrzeniu mego nagrania czy przeczytaniu felietonu, a nawet i bez tego, zadaje sobie tyle trudu, by mi nawymyślać, to znaczy, że to, co ja mówię czy piszę, go obchodzi, że wzbudza w nim emocje, mniejsza o to, że akurat negatywne.

Zatem cel został osiągnięty, a w takim razie nie ma powodu, by się obrażać czy też – jak to robi Judenrat w przypadku „pani reżyserowej” – demonstrować święte oburzenie. Nawiasem mówiąc, zwolennicy poprawności językowej przypominają, że „pani reżyserowa” oznacza żonę reżysera, którą pani Agnieszka Holland przecież nie jest. To prawda, ale ja używam tego określenia świadomie, właśnie w nadziei, że aluzja zostanie przez odbiorców zrozumiana, podobnie jak rozumiane jest inne tzw. żydłaczenie w rozmowach dwóch semickich czekistów: Pipermana i Biberglanca.

Wróćmy jednak do porównania Edwarda Gierka z Mateuszem Morawieckim. Krytycy chłoszczą mnie za to porównanie jako rodzaj świętokradztwa. Edward Gierek – przypominają – wybudował Dworzec Centralny i inne rzeczy, nie mówiąc już o mieszkaniach, a Mateusz Morawiecki co?

Nawet gdyby to była prawda, to zwracam uwagę, że aby przekonać się, że Edward Gierek jest lepszy od Mateusza Morawieckiego, to musimy te dwie osobistości porównać. Inaczej – skąd byśmy wiedzieli, który jest lepszy? To właśnie robią również moi krytycy, którzy za to porównywanie mnie chłoszczą, chociaż prawdopodobnie „bez swojej wiedzy i zgody” – jak konfidenci tłumaczyli swoją tajną współpracę z SB.

Wiele podobieństw

Tymczasem wydaje mi się, że podobieństw między Edwardem Gierkiem a Mateuszem Morawieckim, a tak naprawdę – Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim, jest znacznie więcej, niż sądzimy. Nie mówię już o pochwalnej recenzji, jaką przed kilkoma laty Jarosław Kaczyński wystawił Edwardowi Gierkowi, że był on „polskim patriotą” i tak dalej… – chociaż warto przypomnieć, że w latach 70. Jarosław Kaczyński był już dużym chłopczykiem, a w każdym razie na tyle dużym, żeby zdawać sobie sprawę z konsekwencji wprowadzenia do konstytucji PRL kierowniczej roli PZPR czy sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Skoro jednak ani jedno, ani drugie nie przeszkadza mu w scharakteryzowaniu ówczesnego Pierwszego Sekretarza jako „polskiego patrioty”, to dzięki temu lepiej rozumiemy, dlaczego Jarosław Kaczyński – podobnie zresztą jak Donald Tusk czy Judenrat „Gazety Wyborczej” – w 2003 roku stręczył Polakom Anschluss do Unii Europejskiej, chociaż od 1993 roku, kiedy to wszedł w życie traktat z Maastricht, było wiadomo, iż Unia jest pseudonimem IV Rzeszy – europejskiego państwa federalnego z Niemcami jako kierownikiem politycznym. Lepiej rozumiemy, dlaczego w 2008 roku – znowu ręka w rękę z Donaldem Tuskiem i jego Volksdeutsche Partei – forsował ustawę upoważniającą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny – do dzisiaj właściwie nie wiemy dokładnie jak duży – kawał suwerenności.

Lepiej rozumiemy, dlaczego całkiem niedawno forsował – przy pomocy klubu parlamentarnego Lewicy – ratyfikację przez Sejm ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, która wyposażała Komisję Europejską w dwa nowe uprawnienia: do zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii – z czego, nawiasem mówiąc, Komisja skwapliwie skorzystała, pożyczając 750 mld euro na tzw. Fundusz Odbudowy, z którego Polska nic nie dostała, ale musi spłacać przypadającą na nią część tego długu – oraz do nakładania „unijnych” podatków.

Lepiej też rozumiemy, dlaczego przed kilkoma miesiącami, na wiecu w Bogatyni, z miedzianym czołem deklarował, że w Unii jesteśmy i być chcemy – ale „suwerenni”. Edward Gierek też z miedzianym czołem godził deklamacje o suwerenności z wpisaniem do konstytucji sojuszu z ZSRR, chociaż na podstawie tego zapisu Sojuz zyskiwał prawo do egzekwowania na Polsce „przyjaźni”, co nadawało pozory legalności ewentualnej sowieckiej interwencji wojskowej w razie jakiegoś polskiego nieposłuszeństwa.

Ale na tym przecież nie koniec podobieństw, bo manifestują się one przede wszystkim w sposobie rządzenia państwem.

Zarówno Edward Gierek, jak i Jarosław Kaczyński wpadli na pomysł, aby stworzyć obywatelom iluzję dobrobytu za pożyczone pieniądze. W przypadku Edwarda Gierka – co wynika z książki ówczesnego nadwornego ekonomisty Pierwszego Sekretarza prof. Pawła Bożyka – była to swoista kombinacja: najpierw pożyczy się na Zachodzie forsę, za którą zbuduje się fabryki oraz “Pewex i wieżowce”, a potem ze sprzedaży produkcji tych fabryk spłaci się długi i będzie gites-tenteges. Rzeczywiście, w latach 70. w stosunkach między Sowietami i Ameryką zapanowało „odprężenie”, w ramach którego Zachód chętnie „obozowi socjalistycznemu” pożyczał. Przyczyny tej hojności wyjaśnił na początku lat 90. Henry Kissinger w rozmowie z Księciem-Małżonkiem, który wtedy był jeszcze całkowicie normalny – o ile w takich sprawach można cokolwiek wyrokować. Książę-Małżonek zapytał swego rozmówcę o przyczyny tej hojności; czy wynikała ona tylko z dobrego serca, czy też towarzyszyła temu jakaś kalkulacja. Kissinger bez wahania odpowiedział, że oczywiście kalkulacja.

Chodziło o to, by kraje socjalistyczne uzależnić od zachodniej kroplówki finansowej, jak narkoman uzależnia się od narkotyku, a kiedy już nie będą mogły bez tej kroplówki normalnie funkcjonować – zacząć im stawiać warunki polityczne. Objawiło się to już w 1975 roku, kiedy to 1 sierpnia z Helsinkach podpisany został Akt Końcowy KBWE. W zamian za zakaz zmian europejskich granic siłą – co było uznaniem sowieckich zdobyczy powojennych w Europie i swoistym przypieczętowaniem Jałty – Sowieci zgodzili się na tzw. trzeci koszyk, to znaczy – na przestrzeganie pewnych standardów wobec swoich własnych obywateli. Zaraz wtedy w ZSRR pojawili się „dysydenci” w rodzaju Andreja Sacharowa, generała Grigorienki, Włodzimierza Bukowskiego czy Andrieja Amalrika, który napisał proroczą broszurę pod tytułem „Czy Związek Radziecki przetrwa do 1984 roku?” – a po tzw. wydarzeniach czerwcowych w 1976 roku również w Polsce, w postaci Komitetu Obrony Robotników oraz Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, w którym nawet miałem zaszczyt brać udział.

„Cenne dewizy”

Ci „dysydenci” i „opozycja demokratyczna” zapoczątkowały erozję systemu sowieckiego i przyczyniły się do jego upadku – ale prawdziwą przyczyną była forsa. Dzisiaj czytamy, jak to ukraińskie i rosyjskie zboże zalewa Europę, a wtedy było odwrotnie. ZSRR musiał kupować zboże na kredyt w Ameryce, podobnie zresztą jak Polska kukurydzę – co stanowi i dzisiaj znakomitą wizytówkę komunistycznej gospodarki. Stało się to – nawiasem mówiąc – przyczyną załamania „koncepcji” Edwarda Gierka. Zachód też nie był w ciemię bity i oferował za tańsze pieniądze licencje trochę już starsze. Cykl inwestycyjny w Polsce wynosił przeciętnie 5 lat, więc zanim taką jedną z drugą fabrykę zbudowano i zaczęła dawać produkcję, to zmieniło się oblicze świata, w którym dominowały na rynku produkty nowe, w związku z czym produkcja polskich fabryk nie bardzo chciała sprzedawać się na Zachodzie. Tymczasem na spłatę kredytów potrzebne były „cenne dewizy”, które trzeba było pozyskiwać po staremu – ze sprzedaży węgla i innych surowców oraz żywności. Wtedy to, mimo wprowadzenia w kopalniach tzw. nieprierywki, czyli systemu czterobrygadowego, wydobycie wzrastało, ale węgla na rynku polskim było coraz mniej, podobnie jak mięsa, cukru i innych produktów, które wreszcie rząd zaczął reglamentować, wprowadzając tzw. kartki – jak w pierwszych latach powojennych.

W telewizji Polska, w ramach propagandy sukcesu, była prezentowała jako 10 potęga gospodarcza świata – ale żeby kupić cokolwiek, trzeba było godzinami wystawać w coraz dłuższych kolejkach, a i to niekiedy bez skutku. Na domiar złego rząd na spłatę wymaganych kredytów musiał zaciągać nowe, ale na wysoki procent: 20 i więcej, i to w sytuacji, gdy oficjalny wzrost gospodarczy wynosił 4 procent. Ponieważ za komuny nie było cywilizowanych sposobów zmiany ekipy przy władzy, tylko trzeba było wywoływać awanturę, o co w ówczesnych warunkach nie było trudno – to w lipcu i sierpniu 1980 roku wybuchły masowej protesty. Tym razem partia do robotników nie strzelała, nie było nawet „ścieżek zdrowia” ani obozów internowania; to się zaczęło dopiero później, po 13 grudnia 1981 roku – tylko rząd zaczął negocjować z własnymi obywatelami. „Trzeci koszyk” z Aktu Końcowego KBWE zadziałał – ale przecież gdyby nie długi, to by nie zadziałał.

Przypominam o tym wszystkim, bo obecnie mamy sytuację bardzo podobną, chociaż nie tak dramatyczną ze względu na znacznie większy udział własności prywatnej w gospodarce i brak skrępowania komunistycznym doktrynerstwem. Ale mechanizm w ogólnych zarysach jest podobny; utrzymywać się przy władzy dzięki stworzeniu obywatelom iluzji dobrobytu za pożyczone pieniądze. Według Eurostatu dług publiczny Polski przekroczył już 1500 miliardów złotych, a tak naprawdę dobija do 2 bilionów w sytuacji, gdy Produkt Krajowy Brutto w 2022 roku wyniósł trochę ponad 3 biliony złotych. W tej sytuacji łatwiej zrozumieć przyczynę, dla której rząd „dobrej zmiany” i Naczelnik Państwa tak kurczowo trzymają się Unii Europejskiej, znosząc wszystkie upokorzenia, jakich brukselska biurokracja Polsce przecież nie szczędzi. Odpowiedzi dostarcza krysys, jaki w 2010 roku wybuchł w Grecji. W 1981 roku, kiedy Grecja wstępowała do UE, jej dług publiczny wynosił 25 proc. PKB, a po 15 latach – już ponad 100 proc. PKB. Rozbudowywany był przez cały czas sektor publiczny, w którym zarobki osiągały poziom niespotykany w sektorze prywatnym. Podobnie jest u nas; w XVIII wieku mówiono, że każde państwo ma armię. Wyjątkiem są Prusy, gdzie armia ma państwo. Polska nie osiągnęła jeszcze tego poziomu, ale jeśli obecny trend stopniowego przejmowania sektora prywatnego przez publiczny zostanie utrzymany, to będzie można złośliwie powiedzieć, że państwo polskie to tylko taki dodatek do PKN Orlen. A przecież polityka rozrzutności w Polsce jest bardzo podobna do pompowania pieniędzy w wynagrodzenia w sektorze publicznym w Grecji. Ostatnio np. rząd wpadł na pomysł kiełbasy wyborczej w postaci poprawy wyżywienia w szpitalach, co Volksdeutsche Partei z irytacją nazwała programem “Ostatnia Wieczerza Plus”.

Więc kiedy kryzys osiągnął swoje apogeum, to znaczy – kiedy rząd Grecji nie był już w stanie wykupić swoich obligacji ani nawet obsługiwać własnego długu publicznego, Unia Europejska, czyli Niemcy, postanowiły Grecję „ratować”. Przyczyna była taka, że zgodnie z zapisami traktatu lizbońskiego z Unii Europejskiej nie można nikogo wyrzucić. Podobnie z unii walutowej – bo to wymaga opuszczenia UE, a to może zrobić państwo członkowskie z własnej inicjatywy. Ale nie chodziło o Grecję, tylko o banki niemieckie i francuskie, które w swoich avoirach miały właśnie greckie obligacje. Gdyby wtedy pozwolono Grecji na bankructwo, to pociągnęłoby to za sobą katastrofę banków niemieckich i francuskich, bo cały świat by zobaczył, że mają one aktywa śmieciowe. W tej sytuacji Unia Europejska skłoniła wszystkie kraje członkowskie, by „ratowały Grecję”, to znaczy – złożyły sie na pożyczkę dla greckiego rządu, który dzięki temu mógłby uwolnić niemieckie i francuskie banki od aktywów śmieciowych – ale w zamian rząd grecki w 2015 roku musiał zgodzić się na przeprowadzenie nakazanych przez UE reform, czyli podporządkować się niemieckiemu kierownictwu politycznemu. A przecież ciąży nad nami jeszcze amerykańska ustawa nr 447 – ale to już całkiem inna historia.

Dlatego właśnie Unia Europejska otwarcie angażuje się w polskie wybory, popierając Volksdeutsche Partei i Donalda Tuska, który zgodzi się na wszystkie „reformy” bezinwestycyjnie, bez konieczności „ratowania Polski”. Ciekawe, jak daleko UE się na tej drodze posunie – bo pierwszy „gierkizm” zakończył się wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego. Psychologiczna mobilizacja temu sprzyja.