Znowu Kosowery!

Felieton    serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    6 czerwca 2023

W sytuacji, gdy wojna, jaką Stany Zjednoczone i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, przechodzi w stan przewlekły, a zapowiadana ukraińska ofensywa, która ma doprowadzić do ostatecznego zwycięstwa, jakoś nie może się nie tylko rozwinąć, ale nawet rozpocząć, możemy zerknąć na drugą stronę Europy, gdzie właśnie gwałtownie narasta napięcie między Serbią i Kosowem. To Kosowo było przez wieki częścią Serbii, a nawet rodzajem kolebki tamtejszej państwowości, jak nie przymierzając u nas Wielkopolska, ale obecnie jest odrębnym państwem, chociaż nie przez wszystkie państwa uznawanym. Polska ustami Księcia-Małżonka uznała je w podskokach, zaraz po tym, jak uznały je Stany Zjednoczone, no i przede wszystkim – Niemcy.

Jak doszło do pojawienia się kosowskiej państwowości? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw zrozumieć, czym była Serbia, a w każdym razie – za co uważały ją Niemcy. Otóż Niemcy, a wraz z nimi – Austro-Węgry – uznawały Serbię za enklawę rosyjskich wpływów w tej części Europy, którą i jedni i drudzy, a przede wszystkim Niemcy, uważały za „swoją”. I do pewnego stopnia tak było, czemu sprzyjała okoliczność, że dominującym w Serbii wyznaniem jest prawosławie, a Rosja od czasów Katarzyny, uznawała się za jego protektora. Poza tym w drugiej połowie XIX wieku, kiedy po bitwie pod Sadową w roku 1866, a zwłaszcza po wojnie francusko-pruskiej w roku 1871 i utworzeniu przez Bismarcka Cesarstwa Niemieckiego, ostatecznie załamał się w Europie polityczny porządek wiedeński, ustanowiony w roku 1815. Był on, jak pamiętamy, ufundowany na założeniu równowagi sił w Europie między trzema mocarstwami: Rosją, Prusami i Austrią. Kiedy więc ta równowaga się załamała, jej miejsce zajęła rywalizacja między Cesarstwem Niemieckim a Rosją o schedę po słabnącej Austrii, która – w odróżnieniu od jednolitych językowo i etnicznie Niemiec oraz Rosji, w której dominującą narodowością byli Rosjanie – zbudowana była, niczym na piasku – na narodach obcoplemiennych, a pojawienie się w XIX wieku ideologii nacjonalistycznej, której europejskim triumfem była Wiosna Ludów, Cesarstwo Austriackie rozsadzało, aż je w końcu w 1918 roku rozsadziło. W tej sytuacji Serbia była przez Rosję rzeczywiście wykorzystywana dla szachowania Austrii, podobnie jak w 1917 roku Ukraina była utworzona przez Niemcy i Austrię dla szachowania Rosji i utrzymywania w ryzach Polaków.

Po I wojnie światowej, którą Niemcy przegrały, a Austria – nie przetrzymała, utworzona została w Wersalu Jugosławia, czyli – tak naprawdę – Wielka Serbia – bo to właśnie Serbia w ramach Jugosławii zdominowała pozostałe krainy bałkańskie. Toteż kiedy Niemcy do spółki z Rosją, 23 sierpnia 1939 roku obaliły porządek wersalski z roku 1919, po rozgromieniu i rozebraniu Polski, przystąpiły do likwidacji Wielkiej Serbii, czyli Jugosławii. Jak podczas procesu norymberskiego zeznał generał Jodl, początkowo Niemcy obchodzili się z Jugosławią z rewerencją, jakby „ubiegały się o względy sławnej śpiewaczki”. Ale kiedy Anglicy doprowadzili do zamachu stanu w Belgradzie, w następstwie którego nowy reżim odstąpił od paktu antykominternowskiego i zawarł porozumienie ze Stalinem, Hitler bez wahania dał sygnał do operacji „Marica” i po dwóch tygodniach było po Jugosławii, dzięki czemu powstała sprzymierzona z Niemcami Chorwacja. Ale Niemcy, jak wiadomo, przegrały również II wojnę, wskutek czego Jugosławia, czyli Wielka Serbia, została ponownie odtworzona, w dodatku – jako państwo socjalistyczne, chociaż, przynajmniej w pewnych okresach, z Sowietami skłócone.

I tak było do roku 1990, kiedy to Niemcy odzyskały względną swobodę ruchów w Europie i natychmiast przystąpiły do likwidacji Wielkiej Serbii, czyli Jugosławii. Chodziło nie tyle może o Serbię, co o wysadzenie w powietrze tzw. „heksagonale”, czyli porozumienia państw Europy Środkowej. W tym celu Niemcy zachęciły dwie republiki jugosłowiańskie: Słowenię i Chorwację do proklamowania niepodległości i tego samego dnia, jako pierwsze i początkowo jedyne państwo na świecie, niepodległość tę uznały. Doprowadziło to do wybuchu krwawej wojny domowej w Jugosławii, wskutek czego „heksagonale” przestało mieć znaczenie, a próżnię polityczną w Europie Środkowej, jaka pojawiła się po ewakuacji stąd imperium sowieckiego, zaczęły wypełniać Niemcy, poprzez rozszerzanie na wschód Unii Europejskiej, której były i są politycznym kierownikiem. Po tym sukcesie przystąpiły do likwidowania, a przynajmniej – ociosywania samej Serbii, żeby już nigdy się nie odrodziła w postaci Jugosławii.

W związku z tym w Kosowie ni stąd, ni zowąd, pojawił się nowy naród, tak zwanych „Kosowerów”, którzy, ma się rozumieć, zażądali niepodległości. Serbia, ma się rozumieć, nie chciała się na to zgodzić, w związku z tym samoloty miłującego pokój Paktu Atlantyckiego zaczęły ją bombardować i w ten sposób zmłotowały. Podobno wskutek tych bombardowań zginęli jacyś głupi serbscy cywile, ale w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, ponieważ NATO, dzięki sztucznej inteligencji naszych Umiłowanych Przywódców, używa inteligentnej amunicji, która potrafi odróżnić cywila od żołnierza, a podobno nawet zwyczajnego cywila od cywila-antysemity. I tak powstało Kosowo, w którym Albańczycy – bo „Kosowery” to po prostu Albańczycy – zaczęli sekować Serbów.

Nawiasem mówiąc, Putin przestrzegał przed tym precedensem, ale kto by go tam słuchał! Toteż kiedy prezydent Obama w 2013 roku wyłożył 5 mld dolarów na ukraiński „majdan”, wysadzając w powietrze „porządek lizboński” z 20 listopada 2010 roku, Rosjanie nie tylko zajęli Krym, ale sprawili, że w obwodach donieckim i ługańskim pojawiły się donieckie i ługańskie „Kosowery”. Oczywiście, ma się rozumieć. zażądały niepodległości, na którą Ukraina, ma się rozumieć, się nie zgodziła, ale Rosja początkowo przyjęła postawę wyczekującą i dopiero gdy nadzieje na jakiś kompromis się rozwiały, nie tylko uznała niepodległość „Republiki Donieckiej” i „Republiki Ługańskiej”, ale na ich prośbę udzieliła im „bratniej pomocy”, za co Senat Stanów Zjednoczonych uznał Putina za „zbrodniarza wojennego”.

No a teraz, gdy różne znaki wskazują, że wojna na Ukrainie przechodzi w stan przewlekły, gwałtownie wzrosło napięcie między Serbią i Kosowem, a armia serbska została postawiona w stan „najwyższej gotowości”, wszelako z zaleceniem, by nie zaczepiała żołnierzy NATO, a – ewentualnie – tylko „Kosowerów”. W takiej sytuacji USA i NATO będzie chyba musiało się tym konfliktem zająć, a to może je doprowadzić do tak zwanego „rozdęcia imperialnego”, czyli stopniowego rozpraszania wysiłków, które może dla swoich niecnych celów wykorzystać zimny ruski czekista Putin.

Stanisław Michalkiewicz

Niewierzących – do piachu!

Niewierzących – do piachu!

Stanisław Michalkiewicz Niewierzacych-do-piachu

Doprawdy, jak długo jeszcze świat będzie tolerował zimnego ruskiego czekistę Putina? Jakby mu było jeszcze mało zbrodni, jakich się dopuścił, to w dodatku rzucił kość niezgody między naszą niezwyciężoną armię, a pana ministra Mariusza Błaszczaka.

Wszystko zaczęło się od wystrzelenia w grudniu rakiety, w która w dodatku, dla większego zmylenia naszej niezwyciężonej armii, była bez prochu. W rezultacie odnalazła ją przypadkowa amazonka i podniosła larum. Przez kilka miesięcy na najwyższych szczeblach kierowania państwem trwały gorączkowe narady, jak na tę niewątpliwą prowokację Putina państwo nasze powinno zareagować. Możliwości były dwie: albo, zgodnie z przyjętym również w innych sprawach sposobem postępowania (“Polacy, nic się nie stało!”) udać, że nic się nie stało, albo przeciwnie – niczego nie udawać, tylko rozpocząć kampanię przeciwko Putinowi, na przykład – organizować masówki w zakładach pracy, podczas których pracownicy podpisywaliby imiennie gwałtowne protesty, organizować demonstracje uliczne, zwłaszcza pod rosyjską ambasadą przy ulicy Belwederskiej w Warszawie, w której – ponad podziałami – wzięłyby udział nie tylko Kluby “Gazety Polskiej”, ale i Polskie Babcie, a także Strajk Kobiet oraz osoby transpłciowe i inne, które pokazywałyby Putinowi różne gesty dezaprobaty.

Wydawać by się mogło, że tak właśnie będzie, bo przy tej okazji można by postawić milowy krok na drodze do przywrócenia moralno-politycznej jedności narodu, jaką cieszyliśmy się za panowania Edwarda Gierka. Jednak na przeszkodzie stanęła konieczność wyjaśnienia, jak to się stało, że rakieta przez nikogo nie niepokojona doleciała aż pod Bydgoszcz? Tu pojawiły się dwie szkoły: jedna, którą reprezentował pan minister Błaszczak, stanęła na nieubłaganym stanowisku, że nie został on o niczym poinformowany, bo soldateska zawiązała w tym celu konspirację i druga, którą reprezentowali generałowie – że przeciwnie – minister był od samego początku o wszystkim poinformowany, ale nie wiedział co zrobić, to znaczy – nie wydał naszej niezwyciężonej armii żadnych rozkazów.

W ten sposób spór się ujawnił, budząc zainteresowanie opinii publicznej, chociaż – trzeba podkreślić – początkowo raczej umiarkowane, ale kiedy na najwyższych szczeblach naszej niezwyciężonej armii oraz pionie cywilnej nad nią kontroli zaczęła zaostrzać się walka klasowa, to stało się ono żywe. Doszło do tego, że głos zabrał sam pan generał Marek Dukaczewski, którego resortowa “Stokrotka” zawsze zaprasza do studia w telewizji nierządnej, gdy tylko coś się u nas dzieje, a pan generał mówi, nie tylko – jak jest – ale również – jak będzie. Pan generał Dukaczewski podał nawet złą godzinę w której pan minister Błaszczak został o wszystkim poinformowany, a w tej sytuacji nie było rady; pan minister Błaszczak “opuścił” posiedzenie sejmowej komisji obrony, odmawiając jej “wyjaśnień” jakich się domagała, pod pretekstem, że przed ich wysłuchaniem przebąkiwała o wniosku o jego dymisję. Idący na pasku Putina przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa rozpuszczali fałszywe pogłoski, jakoby pan minister Błaszczak z posiedzenia wspomnianej komisji “uciekł”, podczas gdy wcale nie “uciekł”, tylko – jak wcześniej napisałem – z godnością ją “opuścił”. Było to zachowanie zgodne ze wskazówką, jakiej Jan Kobuszewski w słynnym skeczu “Ucz się Jasiu” udzielił Wiesławowi Gołasowi, że na pewne sytuacje należy reagować “siłom i godnościom osobistom”.

Ale soldateska, ustami rozmaitych generałów, również i tych, których rząd “dobrej zmiany” spuścił z wodą w ramach kuracji przeczyszczającej, jaką w swoim czasie zaordynował naszej niezwyciężonej pan minister Antoni Macierewicz, idąc na pasku Putina, w dalszym ciągu powtarzała swoje. W tej sytuacji w sukurs panu ministrowi Błaszczakowi pośpieszył pan Antoni Macierewicz, bezlitośnie demaskując sługusów Putina i wystawiając panu ministrowi Błaszczakowi jak najlepszą recenzję, wskazując jednocześnie na potrzebę jak najszybszego rozpoczęcia budowy obrony cywilnej z udziałem wszystkich obywateli.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, kiedy właściwie Putin rozpoczął wojnę z Polską i NATO. Okazało się, iż stało się to 10 kwietnia 2010 roku, kiedy to w Smoleńsku dopuścił się zbrodni. Wprawdzie piąta kolumna usiłowała sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów i nawet sam Naczelnik Państwa w pewnym momencie sprawiał wrażenie jakby już nie był zainteresowany “dążeniem do prawdy” – ale w końcu się wyjaśniło, że miała tam miejsce “zbrodnia” – a kto w to powątpiewa, z pewnością jest ruskim agentem, a przynajmniej – onucą i “obiektywnie” leje wodę na młyn Rosji, podobnie jak za pierwszej komuny obywatele krytykujący politykę partii i rządu, lali wodę na młyn zachodnioniemieckich militarystów i odwetowców, w szczególności – Hupki i Czai.

I dopiero na tym tle możemy w pełni ocenić perfidię podstępnego Putina, któremu udało się wprowadzić w błąd cały świat – z wyjątkiem pana Antoniego Macierewicza. Oto 17 września 2009 roku, zwiedziony syrenim głosem kremlowskiego zbrodniarza amerykański prezydent Obama dokonał słynnego “resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, wycofując Stany Zjednoczone z aktywnej polityki w naszym zakątku Europy. Ale to jeszcze nic – bo kiedy już 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku dokonała się zbrodnia – obradujący 19 i 20 listopada 2010 roku w Lizbonie szczyt NATO, jednomyślnie proklamował strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. W tym czasie ministrem obrony w Polsce był lekarz-psychiatra, pan Bogdan Klich, który na tym szczycie NATO z pewnością za tym strategicznym partnerstwem się opowiedział. W tę brudną prowokację wciągnięty został nawet Episkopat Polski, bo w sierpniu 2012 roku przewodniczący KEP abp. Józef Michalik podejmował na Zamku Królewskim w Warszawie partiarchę Moskwy i Wszechrusi Cyryla, z którym podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. Do tego stopnia diabeł, który jak wiadomo, jest na usługach Putina, wszystkich opętał! “Za ten grzech ojczyznę biedną ogień spaliłby niebieski, gdyby nie to, że jej strzeże anioł – Zygmunt Wasilewski” – napisał poeta, mając oczywiście na myśli pana Antoniego Macierewicza

Na szczęście – jak pisze inny poeta – “były w partii siły, co kres tej orgii położyły”. Prezydent Obama w 2014 roku zerwał z diabłem, otrząsnął się ze sprośnych błędów Niebu obrzydłych, wyłożył 5 miliardów dolarów na urządzenie na Ukrainie “majdanu”, którego celem była zmiana tamtejszego rządu i wyłuskanie Ukrainy z rosyjskiej strefy Europy. Świat myślał – i myśli do tej pory – że wojna na Ukrainie zaczęła się właśnie wtedy, bo Rosja zajęła Krym i zbuntowała dwa obwody: doniecki i ługański – ale to nieprawda, bo skoro pan Antoni Macierewicz mówi, że wszystko zaczęło się 10 kwietnia 2010 roku, to musimy przyjąć to do wiadomości, powszechnie i bez zastrzeżeń, dokładnie tak, jak – według prof. Tatarkiewicza – w Związku Radzieckim został przyjęty marksizm.

A dlaczego musimy? A dlatego, że kto tego nie uczyni, zostanie zaliczony do piątej kolumny, jak to się stało z panem red. Pawłem Lisickim, któremu pan Antoni Macierewicz nieubłaganym palcem wytknął w chore z nienawiści oczy, że wbrew oczywistym faktom ośmiela się twierdzić, że wojna na Ukrainie jest efektem działania Stanów Zjednoczonych. W rozmowie z panem red. Paszko z ramienia portalu poświęconego “Fronda” pan Macierewicz uznał tę opinię za “absolutnie niemerytoryczną i skandaliczną”. Toteż – jak podsumował – kto nie wierzy w zbrodnię smoleńską, ten “chce za wszelką cenę osłabić Polskę i zagrozić naszemu bezpieczeństwu”. Czy w tej sytuacji prastara polska ziemia powinna nosić takie kanalie?

W przededniu Dnia Konfidenta

W przededniu Dnia Konfidenta

 Stanisław Michalkiewicz 27 maja 2023 michalkiewicz

Kampania wyborcza do tubylczego parlamentu wchodzi w fazę ostrą. Szczerze mówiąc, trudno przypisać jakieś szlachetniejsze przyczyny temu politycznemu zacietrzewieniu, bo – jak wiadomo – około 80 procent obowiązującego u nas prawa, stanowią dyrektywy Komisji Europejskiej, która bombarduje nimi unijne bantustany w ilości więcej, niż jedna dziennie. To jest właśnie przyczyną biegunki legislacyjnej, wskutek której nikt nie jest w stanie przeczytać tych wszystkich ustaw, nie mówiąc już o ich zapamiętaniu. W rezultacie tak naprawdę nikt nie wie, jakie jest u nas prawo, więc ludzie w stosunkach między sobą starają się postępować zgodnie z poczuciem sprawiedliwości, ale nigdy nie wiedzą, czy przypadkiem nie dopuścili się jakiejś zbrodni. Ot, na przykład ja, kiedy podałem do wiadomości personalia mojej wierzycielki, z którą, mówiąc nawiasem, nadal się procesuję, a zaoczny wyrok, na podstawie którego odbyła się egzekucja, został w 22 miesiące po jego zapadnięciu uchylony do ponownego rozpoznania – ale forsy oczywiście nikt mi nie oddał – otóż podając do wiadomości personalia mojej wierzycielki nie miałem pojęcia, że popełniam przestępstwo. Tymczasem według faszystowskiej, unijnej regulacji, czyli RODO, jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu człowiekowi, to musi pytać o pozwolenie trzeciego. Ja rozumiem, że IV Rzesza nie może w istotny sposób różnić się od Rzeszy III, ale w tej sytuacji chyba nie powinniśmy aż tak bardzo się przejmować wyścigiem naszych Umiłowanych Przywódców do koryta.

Ale, jak wspomniałem, ten wyścig wchodzi właśnie w fazę ostrą. Podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości został przedstawiony program, według którego rząd właściwie bierze na swoje utrzymanie wszystkich obywateli – jak powinno być za komuny. Jak zwykle wirtuoz intrygi, Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, na drodze do socjalizmu, znowu wyprzedził stojącego na czele Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, w przekonaniu, że tym zaporowym wejściem uniemożliwia mu licytację. Ale Donald Tusk, chyba nieświadomie, bo skąd by wiedział takie rzeczy, poszedł w ślady Marka Liwiusza Druzusa, który w epoce braci Grakchów był w Rzymie członkiem kolegium trybunów. Chodziło o przelicytowanie Gajusza Grakcha w demagogii. Kiedy więc postulował on utworzenie dwóch kolonii, Druzus podnosił ich liczbę do dwunastu. Gdy Gajusz proponował przydział ziemi przy obciążeniu go nieznacznym podatkami, Druzus oddawał ją za darmo – i tak dalej. W rezultacie lud – jak to lud – poszedł za Druzusem. Skończyło się to tak, że Gajusz został zmuszony do ucieczki za Tyber, podczas której niewolnik na jego żądanie przebił go mieczem, a tłum wrzucił jego zwłoki do rzeki.

Otóż podczas wspomnianej konwencji Naczelnik Państw ogłosił m.in, że dotychczasowy program rozrzutnościowy „500 plus”, zostaje podniesiony do „800 plus, ale dopiero od początku przyszłego roku.

Wzorując się – jestem przekonany, ze nieświadomie – na Druzusie, Donald Tusk ogłosił, że nie od początku przyszłego roku, tylko już teraz, od pierwszego czerwca, kiedy to przypada Międzynarodowy Dzień Dziecka. W ten sposób pragnie zaprezentować się całej Polsce jako przyjaciel dzieci, czyli – mówiąc z łacińska – pedofil – ale myślę, że nie to jest przede wszystkim jego celem. Przypuszczam, że jego głównym celem jest odwołanie się do najtwardszego jądra elektoratu Volksdeutsche Partei, czyli – do konfidentów.

Te przypuszczenia znajdują podstawę w projekcie zorganizowania przez Volksdeutsche Partei w dniu 4 czerwca ogólnopolskich obchodów Dnia Konfidenta. Z uwagi na konieczność zachowania – jak to przy konfidentach – minimum konspiracyjnego, obchody te nazywać się mają inaczej, mianowicie „marszem przeciwko drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu” – ale oczywiście chodzi o uczczenie tej grupy obywateli, na których – jak myślę – liczy szczególnie BND w prowadzonej przez Niemcy przeciwko Polsce od stycznia 2016 roku wojnie hybrydowej. Jak bowiem pamiętamy, 4 czerwca 1992 roku, konfidenci i ich protektorzy, w atmosferze zamachu stanu, obalili rząd premiera Jana Olszewskiego.

Mnóstwo ludzi pamięta, co się wtedy działo; jak Kukuniek co kilka godzin składał oświadczenia – od „pokajaniija”, że „coś tam podpisywał”, aż do wniosku o odwołanie rządu, jak poseł Jerzy Ciemniewski demonstracyjnie rezygnował z funkcji, ale potem zaraz o tym zapomniał, jak Jacek Kuroń ział oburzeniem na to złamanie siuchty, jaką „lewica laicka” miała z komunistycznym wywiadem wojskowym, zawartej za pośrednictwem pułkownika SB Jana Lesiaka czy – jak pan red. Lis złapał wkraczającego do Sejmu Kukuńka za rękę z okrzykiem: „panie prezydencie, niech pan NAS ratuje!”, czy wreszcie – gdy podczas „nocnej zmiany” Donald Tusk „liczył głosy”, wyznaczony na premiera pan Waldemar Pawlak przepowiadał sobie półgłosem, jakie zadania ma wykonać: „czyszczę sobie MSW…” – i tak dalej – a pan Stefan Niesiołowski, rozbieganymi oczami spoglądał na obecnych.

Okrągła, 30 rocznica tego wydarzenia, przypadała w ubiegłym roku, ale ze względu na epidemię, teraz czasowo zawieszoną, a także z uwagi na to, że w ubiegłym roku nie było żadnych wyborów, uroczyste obchody Dnia Konfidenta zostały przełożone na 4 czerwca roku bieżącego. Volksdeutsche Partei zamówiła tedy 400 autobusów, które z całej Polski będą zwoziły konfidentów z rodzinami, a ponadto mają być uruchomione specjalne pociągi:

szósta godzina z minutami,

jedzie Zug z konfidentami,

stary kiejkut się raduje,

gdy konfident tak świętuje!

Szczegółowy program jeszcze nie został ogłoszony, ale myślę, że Donald Tusk będzie rozdawał „Polskim Babciom” „babciowe”, a panie młodsze, te z błyskawicami, osobiście będzie wyskrobywał na koszt – no właśnie – na razie BND, ale kiedy już obejmie władzę, to odda założone przez tę centralę sumy z budżetu polskiego państwa – i tak dalej. Jestem przekonany, że do uroczystych obchodów Dnia Konfidenta włączy się też Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo na tym etapie żydowska polityka historyczna, dla której wspomniany Judenrat położył wielkie zasługi, jest ściśle skoordynowana z polityką historyczną niemiecką.

Słowem – będziemy mogli obserwować niezwykłe widowisko, z udziałem weteranów, co to samego jeszcze znali Stalina, który musi zacierać z uciechy ręce, patrząc, jak zarówno środowisko rządu „dobrej zmiany”, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa, z wzajemnym poszanowaniem własnej drogi do socjalizmu, powraca do PRL.

Jeszcze w latach 40-tych, zdaniem tegoż Stalina, komunizm „pasował do Polaków, jak siodło do krowy”, ale widać przez ostatnie 33 lata zdążył się świetnie dopasować.

Jak te programy rozdawnicze się bilansują, bo to i na Ukrainę rząd wysyła i prawie dwa miliony ukraińskich obywateli wziął na utrzymanie…

Jak te programy rozdawnicze się bilansują, bo to i na Ukrainę rząd wysyła i prawie dwa miliony ukraińskich obywateli wziął na utrzymanie…

Wydaje mi się, że wpadłem na trop tego, w jaki sposób można to wyjaśnić”.

Oczywiście dopóty, dopóki nie nastąpi godzina prawdy.

michalkiewicz-wydaje-mi-sie-ze-wpadlem

W jednym z najnowszych felietonów, jaki pojawił się na kanale asmeredakcja, Stanisław Michalkiewicz odniósł się do programów rozdawniczych. Jak podkreślał, w gospodarce wszystko musi się bilansować.

– Otóż wielu ludzi zachodzi w głowę jak te programy rozdawnicze się bilansują, bo to i na Ukrainę rząd wysyła i prawie dwa miliony ukraińskich obywateli wziął na utrzymanie, jakieś emerytury im tam wypłaca, do czego się nie chce przyznać – mówił Michalkiewicz.

Jak dodał, „wielu ludzi zachodzi w głowę jak to się bilansuje, bo w gospodarce wszystko się musi bilansować”.

– Inflacja wszystkiego nie wyjaśnia. Wydaje mi się, że wpadłem na trop tego, w jaki sposób można to wyjaśnić. Otóż wiceminister Mularczyk, wiceminister spraw zagranicznych, a pan minister Rau też, oczywiście, wystąpił do rządu niemieckiego ws. reparacji podkreślił.

– Pan minister Mularczyk obsyła wszystkich polityków w Europie listami w tej sprawie. Nie wiem, jak tam z odpowiedziami, czy ktoś mu odpowiedział (…), ale bardzo możliwe, że głuche milczenie jest mu odpowiedzią – skwitował publicysta.

– Jak wyliczył pan wiceminister Arkadiusz Mularczyk od Niemców należy się Polsce ponad sześć bilionów złotych. Otóż wydaje mi się, jestem prawie pewien, że te sześć bilionów z hakiem zostało wpisane jako awuary państwowe i na to konto te wszystkie programy rozdawnicze są prowadzone wskazał.

– Ale przecież na tym nie koniec, jeszcze w sprawie reparacji nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, bo jak wiceminister Mularczyk ujawnił, Instytut Strat Wojennych – na który pan premier Morawiecki sypnął złotem, tam pozatrudniał rozmaitych specjalistów i ekspertów, pensje są prawdziwe, to nie ulega wątpliwości – to podobno pracuje ten Instytut Strat Wojennych nad reparacjami od Rosji – powiedział.

– Tutaj kwota tych reparacji będzie pewnie jeszcze większa od reparacji od Niemiec, w związku z tym może się okazać, że mimo tych wszystkich wydatków, pomocy wojskowej dla Ukrainy, ogromnych zakupów uzbrojenia zza granicy (…) i utrzymywania coraz większej liczby obywateli Ukrainy, Polska może mieć jeszcze większe nadwyżki finansowe od Chin – stwierdził Michalkiewicz.

Jednocześnie zastrzegł: „oczywiście dopóty, dopóki nie nastąpi godzina prawdy”.

Groźne post-jagiellońskie mrzonki. Czy „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono” ?

Groźne post-jagiellońskie mrzonki. Czy „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  23 maja 2023 tekst

Ileż tu się zbiegło zbiegów okoliczności! Najpierw pan ambasador Jan Emeryk Rościszewski puszcza farbę, że jak Ukraina nie będzie mogła obronić swojej niepodległości, to Polska „nie będzie miała innego wyjścia”, jak tylko włączyć się do wojny przeciwko Rosji. Ta wypowiedź została uznana za rodzaj samowolki, ale podejrzewam, że pan ambasador chlapnął, być może nieostrożnie, o tym, o czym się skądś dowiedział, a o czym my jeszcze nie wiemy. Na domiar złego pan ambasador Bartosz Cichocki powtórzył rewelacje pana ambasadora Rosciszewskiego niemal toczka w toczkę. Najwyraźniej „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”.

W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego rząd „dobrej zmiany” kupuje od Naszego Najważniejszego Sojusznika wszystko, co ten mu wtryni I podobno w ogóle się nie targuje. Opinii publicznej wmawia się, że to dlatego, żeby obronić się przed Putinem, że cały świat nas podziwia za to, że zadłużamy państwo do piątego, a może nawet szóstego pokolenia, żeby tylko wesprzeć kijowski reżim, który nawet specjalnie nie ukrywa swego lekceważenia dla „sługi narodu ukraińskiego”. Ale nawet na najdłuższej drodze trzeba zrobić pierwszy krok, toteż rząd i opozycja w osobie pana prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który rok temu odbył w Ameryce bliskie spotkanie III stopnia z tamtejszymi wpływowymi Żydami: Ronaldem Lauderem i Sorosem juniorem, viribus unitis, ponad podziałami, zaczęli szarpać ruskiego niedźwiedzia za ogon, a szczery, – jak to często bywa z idiotami – sekretarz generalny PiS, pan Krzysztof Sobolewski, pod wpływem napompowania oszałamiającym gazem własnej propagandy zaproponował, by ruskiego ambasadora „wydalić”.

Ale to dopiero początek zbiegów okoliczności. Oto białoruski prezydent, którego nasi patrioci nazywają „uzurpatorem”, bo nie ustąpił miejsca pani Swietłanie, z którą pan prezydent Duda z innymi pretoriany, na polecenie Naszego Najważniejszego Sojusznika, zabawiał się w mocarstwowość, pojechał do Moskwy na obchody dnia pobiedy i tam zaniemógł. Od razu pojawiły się pogłoski, że Putin go otruł. Oczywiście wszystko to być może, bo Putin – jak wiadomo – jest zdolny do wszystkiego – ale głupi nie jest. W jakim celu miałby otruwać prezydenta Łukaszenkę, skoro on, wprawdzie niechętnie – bo tylko rząd „dobrej zmiany” z panem prezydentem Dudą na dokładkę, robi takie rzeczy w podskokach – ale spełnia wszystkie żądania Putina, w którego objęcia, razem z całą Białorusią, wepchnęła go właśnie zabawa naszych statystów w mocarstwowość?

To już prędzej mogłaby go otruć CIA – a na to podejrzenie naprowadziła mnie nieoczekiwana deklaracja pani Swietłany, która przecież jest prowadzona przez amerykański wywiad. Otóż pani Swietłana ni stąd, ni zowąd oświadczyła, że gotowa jest wziąć odpowiedzialność za losy narodu białoruskiego, ale dopiero po śmierci Aleksandra Łukaszenki. Z obfitości serca usta mówią – jak powiada Pismo Święte – toteż jeśli oficer prowadzący panią Swietłanę z ramienia CIA ukazał jej takie świetlane perspektywy, to już nie mogła wytrzymać, żeby nie zakomunikować tego stęsknionemu narodowi białoruskiemu. No dobrze – ale skąd oficer wiedział, że Aleksander Łukaszenka dogorywa? Cóż – wywiad, jak to wywiad – coś tam musi wiedzieć, zwłaszcza gdyby Łukaszenkę podtruła ta sama centrala.

Nie jest przecież żadną tajemnicą, że na takiego na przykład Fidela Castro CIA zorganizowała kilkadziesiąt zamachów, więc dlaczego nie miałaby zrobić tego jeszcze raz na Aleksandra Łukaszenkę, w dodatku w Moskwie, żeby w razie czego podejrzenie padło na Putina, który w ten sposób do swoich zbrodni przeciwko ludzkości dołożyłby jeszcze jedną? Mówi się, że pierwszorzędni fachowcy od takich rzeczy są w Mosadzie i GRU, a w tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby wśród amerykańskich twardzieli nie znalazł się ani jeden taki.

Ale to wszystko to tylko domysły, dopóki kropki nad „i” nie postawił dowódca sławnego banderowskiego pułku „Azow”, w którym pani wicemarszałek Małgorzata Gosiewska przeszła, nazwijmy to, „chrzest bojowy”. Otóż wyraził on gorące pragnienie serca gorejącego, by zaatakować Białoruś, wyrażając jednocześnie nadzieję, że Polska w tym przedsięwzięciu pomoże. Jak wiadomo, rozszerzenie wojny na inne państwa Europy Środkowej jest od początku marzeniem prezydenta Zełeńskiego, na razie nieosiągalnym z powodu sprzeciwu państw poważnych. Jeśli jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik uznałby, że wojna z Rosją do ostatniego Ukraińca, to za mało i podkręcił pana prezydenta Dudę, Naczelnika Państwa i innych dygnitarzy, żeby również Polskę wkręcili w maszynkę do mięsa w dodatku tak, żeby to ona napadła na Białoruś, a wtedy USA nie miałyby wobec Polski żadnych zobowiązań, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że zrobiliby to w podskokach? Co tu dużo gadać; sprytnie to wszystko zostało pomyślane; Łukaszenka dogorywa, Pani Swietłana sika po nogach z niecierpliwości, banderowcy wszystko już zaplanowali, więc brakuje tylko tego, żeby do akcji weszła nasza niezwyciężona armia. Wprawdzie teraz, razem z ministrem Błaszczakiem i Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych zajęta jest obroną własnych tyłków i poszukiwaniem kozła ofiarnego, na którego można by zwalić winę za „ruską” rakietę, co to niezauważona doleciała aż pod Bydgoszcz – ale przecież, jak Nasz Najważniejszy Sojusznik zatrąbi do ataku, to tych ruskich rakiet może spaść znacznie więcej, więc kto by się zajmował tamtą, która w dodatku była bez prochu? Wszystko zatem może zakończyć się wesołym oberkiem.

Obywatelom zaś się powie, że oto, jako dojrzewające mocarstwo, wkraczamy na stary szlak jagielloński, by rozpocząć odbudowę Rzeczypospolitej Trojga, albo nawet Pięciorga Narodów – bo co będziemy sobie żałować? Już tam pierwszorzędni amerykańscy fachowcy wiedzą, jak nam podkadzić i jak nas zaczadzić. W 1877 roku wieku podpuszczali nas w ten sam sposób Angielczykowie, kibicujący Turcji przeciwko Rosji, a jeden taki, pan Butler Johnstone, tak nas kochał, że w wiedeńskim kościele św. Stefana zamówił nawet mszę na intencję wyzwolenia Polaków z niewoli rosyjskiej – żeby tylko Polacy wywołali powstanie na Podolu i Ukrainie. Ale książę Adam Sapieha powiedział, że owszem, ale tylko w przypadku, gdy Anglia i Austria wypowiedzą Rosji wojnę. Ponieważ ani jedno ani drugie w ogóle o tym nie myślało, wszystkie przygotowania wstrzymał i nawet z własnej kieszeni zapłacił p. Johnstone 10 tys. funtów, które ten ponoć zadatkował na zorganizowanie powstania. Ale książę Sapieha już nie żyje, więc dziś nie byłoby komu wyperswadować panu prezydentowi Dudzie i innym mężykom stanu tę awanturę.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

===========================

mail:

Od chwili, gdy Stany Zjednoczone wzięły pod swoją kuratelę Stepana Banderę, nie są to żadne mrzonki post-jagiellońskie,
ale konsekwentne przygotowywanie rozbicia Rosji przy pomocy U.  
Wiedział dobrze o tym już gen. Anders, gdy ręczył Brytyjczykom za oficerów SS Galizien jako za dobrych polskich wojskowych, ratując ich przed wyrokiem śmierci. 
Wymowne jest milczenie KK w tej sprawie.
Ale, jak powiedział Henry Kissinger, biada wrogom Ameryki, ale jeszcze większe biada jej przyjaciołom. 

Jeśli zginiemy – to za demokrację

Jeśli zginiemy – to za demokrację

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  21 maja 2023 michalkiewicz

Ostrożna wojna polsko-rosyjska, która tak pięknie się zapowiadała, doznała nagłego zahamowania, a to z powodu sytuacji, jaka się wytworzyła między naszą niezwyciężoną armią i jej „cywilnymi kontrolerami”, czyli panem ministrem Mariuszem Błaszczakiem i Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, czyli panem prezydentem Andrzejem Dudą. Przez kilka miesięcy trwały zakulisowe przepychanki, kogo by tu nieubłaganym palcem wskazać jako winowajcę tego, że „ruska rakieta”, na szczęście bez prochu, doleciała niezauważona aż pod Bydgoszcz, co – jak pamiętamy – szalenie zaniepokoiło Księcia-Małżonka, który w tamtych okolicach ma swój pałacyk – aż mleko się rozlało, kiedy pan minister Błaszczak publicznie powiedział, że nie został o niczym poinformowany i zażądał dymisji generał Piotrowskiego.

Zapominając, że dżentelmeni nie dyskutują o faktach, głos zabrał generał Andrzejewski twierdząc, że procedury zostały zachowane i że „przełożeni” o wszystkim wiedzieli. Na domiar złego do wymiany zdań włączył się odwołany przez rząd „dobrej zmiany” w 2015 roku szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego generał Pytel. Powiedział, że minister Błaszczak „kłamie w żywe oczy”, bo „osobiście instruował szefa sztabu i dowódcę operacyjnego”, a o ruskiej rakiecie został poinformowany natychmiast, gdy tylko „zniknęła z radarów”.

W tej sytuacji sprawę postanowiła wyjaśnić Najwyższa Izba Kontroli, której szef, pan Marian Banaś, od dawna z rządem „dobrej zmiany” ma na pieńku, więc nie przepuści okazji, by na oczach całej Polski panu ministrowi Błaszczakowi ściągnąć kalesony – chyba, że w międzyczasie odwiedzi go reprezentant Naszego Najważniejszego Sojusznika, który w krótkich, żołnierskich słowach powie mu: „wiecie, rozumiecie, Banaś, wstrzymajcie wy się z tym rozbojem, bo w przeciwnym razie będzie z wami brzydka sprawa”.

Teraz, kiedy białoruski prezydent Aleksander Łukaszenka, po przyjeździe do Moskwy z okazji święta pobiedy gwałtownie zaniemógł, można spodziewać się wszystkiego tym bardziej, że wszyscy pamiętamy, że na takiego Fidela Castro CIA zorganizowała kilkadziesiąt zamachów, więc i u pana Mariana Banasia rozsądek może przeważyć. Wprawdzie znalazłoby się u nas bardzo wielu osobników, którzy też kupowaliby w USA wszystko, co Amerykanie postanowią nam wtrynić i też by się nie targowali – ale po co robić gwałtowne ruchy kadrowe na scenie politycznej naszego bantustanu, kiedy akurat nasi Umiłowani Przywódcy zaczynają wchodzić w ostrą fazę kampanii wyborczej? Sprawy się trochę skomplikowały, bo wprawdzie Łukaszenka zaniemógł, pani Swietłana Cichanouska zaraz objawiła gotowość wzięcia odpowiedzialności za losy narodu białoruskiego – ale dopiero po śmierci „uzurpatora”, a dowódca słynnego batalionu „Azow” oświadczył, że nie ma co się namyślać, tylko trzeba uderzyć na Białoruś i wyraził nadzieję, że nasza niezwyciężona armia w tym pomoże – ale jakże ona ma pomóc, kiedy w tej chwili zaprzątnięta jest walką o własne tyłki i to nie z Putinem, tylko z panem Mariuszem Błaszczakiem i – być może – nawet z panem prezydentem Dudą, o którym na razie nie wiemy, czy był poinformowany o ruskiej rakiecie, czy też jej przybycie na nasze niepodległe terytorium zostało przed nim zatajone?

Owóż nieprzewidziany wypadek” – jak głosi cytowane w „Potopie” proroctwo świętej Brygidy. Mogłoby się wydawać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale z drugiej strony wiemy, że słynne prawo Murphy’ego głosi, że jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie, a po drugie – że co się odwlecze, to nie uciecze. Zaangażowanie się naszej niezwyciężonej armii w białoruską operację ukraińskiego Sztabu Generalnego miałoby jednak również plusy dodatnie. Na nasze terytorium spadłoby pewnie znacznie więcej ruskich rakiet i to w dodatku nie bez prochu, jak tamta pod Bydgoszczą, więc o tamtej już nikt by nie pamiętał i w ten sposób rysujący się obecnie groźny konflikt między generałami i cywilnymi nadzorcami naszej niezwyciężonej armii, mógłby zakończyć się wesołym oberkiem.

Warto tedy przypomnieć, że za komuny było inaczej. Nasza niezwyciężona armia nie tylko nie miała nad sobą żadnych cywilnych kontrolerów, ale przeciwnie – to ona sprawowała kontrolę nad tymi wszystkimi głupimi cywilami, dzięki czemu sławna transformacja ustrojowa przebiegła u nas bez żadnych komplikacji. Najwyraźniej nasi Umiłowani Przywódcy zaczynają wyciągać z tego wnioski, bo kampania wyborcza pokazuje, iż wielkimi krokami, zdecydowanie wracamy do PRL.

Oto na konwencji Prawa i Sprawiedliwości Naczelnik Państwa przedstawił taką kiełbasę wyborczą, która nie pozostawia wątpliwości, o co chodzi. Bez wchodzenia w szczegóły, które zresztą w miarę zbliżania się terminu wyborów będą się stale ubogacać, można powiedzieć, że rząd „dobrej zmiany” postanowił wziąć wszystkich obywateli na swoje utrzymanie. Jestem pewien, że wielu obywateli bardzo się z tego ucieszy, bo niezachwianie wierzą, że rząd może im coś dać. Zresztą taka wiara jest żywa także po stronie opozycyjnej, bo zlewający się z panem Szymonem Hołownią na czas wyborów pan Władysław Kosiniak-Kamysz z Polskiego Stronnictwa Ludowego ogłosił niedawno, że każdemu uczniowi zapewni „ciepły posiłek” – oczywiście na koszt państwa. Przezornie nie wymienił, co będzie w skład tego „ciepłego posiłku” wchodziło, ale i bez tego wiemy, że jeśli nawet zacznie się od szklanki ciepłego mleka, to w miarę zbliżania się terminu wyborów obok szklanki pojawi się bułka, najpierw sucha, ale potem – posmarowana masłem, a wkrótce – przełożona plastrem szynki.

Nie będzie to bynajmniej ostatnie słowo, bo na szczęście nie ma u nas ludzi, którzy dzieciom odjęliby od ust to, co uważane jest za nieodzowne w przypadku obywateli dorosłych, więc kiedy do wyborów będziemy już liczyć tygodnie, a może i dni, to pojawi się wreszcie może nie półlitrówka, ale przynajmniej ćwiartka – oczywiście na koszt państwa, bo jakże by inaczej? W ten sposób spełni się prorocza wizja autorów piosenki „Elektrycznych Gitar”, jak to „dzieci wesoło wybiegły ze szkoły, zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki…” – i tak dalej.

Zawsze uważałem, że literatura, nawet ta rozrywkowa, wyprzedza życie i to znacznie. Tymczasem okazuje się, że Umiłowani Przywódcy starają się ten dystans nadrobić, dzięki czemu spełni się nie tylko marzenie Naczelnika Państwa, ale i autorytetów moralnych zaangażowanych po stronie obozu zdrady i zaprzaństwa, tęskniących, żeby wszystko było tak, jak kiedyś. Wygląda tedy na to, że jesteśmy już coraz bliżej realizacji tych marzeń i to bez najmniejszego wysiłku z naszej strony, tylko wyłącznie dzięki demokracji, bo tylko ona przewiduje, że odbywają się wybory. Dlatego wiemy, o co walczymy i za co zginiemy.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Na wojennej ścieżce

Na wojennej ścieżce

Stanisław Michalkiewicz na-wojennej-sciezce

„Majówa” wprowadza cały nasz nieszczęśliwy kraj w nirwanę nawet bardziej niż Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Nawet nie dlatego, że trwa dłużej, tylko że pozbawiona jest tradycyjnych zajęć, którymi wypełnione są święta katolickie. Na Boże Narodzenie nawet ateiści ubierają choinkę, a jeśli należą do nietypowych spośród 77 płci, to się potem pod tą choinką bzykają.

Katolicy w tym czasie zasiadają do Wigilii, a potem maszerują na Pasterkę, po której trzeba odespać, żeby ponownie zasiąść do świątecznego stołu, gdzie przy wódeczce czy białym lub czerwonym winie („Ryby, drób i cielęcina lubią tylko białe wina, zaś pod woły, sarny, wieprze jest czerwone wino lepsze. Frukty, deser i łakotki lubią tylko wina słodkie, zaś szampana – wie i kiep – można podczas, po i przed”) można spokojnie podsumować wszystkie aspekty życia politycznego i życia w ogóle.

A zaraz potem jest Sylwester, w trakcie którego trzeba przywitać Nowy Rok, po czym święto Trzech Króli, których liczbę pan Ryszard Petru rozmnożył do sześciu, zamyka okres świąteczny i następuje bolesny powrót do rzeczywistości. Wielkanoc trwa krócej, przy czym i tu mamy pewne zmiany, bo coraz więcej parafii urządza Rezurekcję nie w niedzielny poranek, jak to było wcześniej, tylko w sobotni wieczór. Upatruję w tym tendencję do zlewania się chrześcijańskich świąt ze świętami żydowskimi, a konkretnie – z szabasem.

Pierwszy krok w tym kierunku został zrobiony jeszcze za pierwszej komuny, kiedy to w roku 1981 między rządem a „Solidarnością” rozgorzała batalia o wolne soboty, w następstwie której poległ rząd premiera Józefa Pińkowskiego, któremu zdradziecki cios wymierzył Mieczysław. F. Rakowski. Dzisiaj mało kto już o tym pamięta, chociaż warto, bo nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok.

Skoro tedy „majówka” wprowadza cały nasz nieszczęśliwy kraj w nirwanę, to czyż nie stwarza to znakomitej okazji, by nie tylko rząd „dobrej zmiany”, ale również Volksdeutsche Partei, ponad podziałami, niepostrzeżenie postawił pierwszy krok na drodze do wejścia w wojnę z Rosją?

Jest szansa, że grillujący obywatele nic nie zauważą, no a potem, w obliczu faktów dokonanych, będzie już za późno na jakikolwiek odwrót. Warto zwrócić uwagę, że rząd „dobrej zmiany” w identyczny sposób przerabia nasz nieszczęśliwy kraj z powrotem na państwo socjalistyczne. Mam na myśli bogatą serię programów rozrzutnościowych, przy pomocy których władza przekupuje obywateli ich własnymi pieniędzmi.

W ramach kampanii wyborczej Naczelnik Państwa właśnie skrytykował „liberalizm”, że był niewrażliwy na głodujące dzieci. Socjalizm na takie rzeczy jest uwrażliwiony niczym pan Jerzy Owsiak, toteż – żeby dzieciom dogodzić – najpierw odbiera ich rodzicom pieniądze jak nie w podatkach, to w inflacji, jak nie w inflacji, to w kosztach obsługi długu publicznego – a potem okruszki z tych odebranych pieniędzy triumfalnie wręcza tymże rodzicom, którzy piszczą z radości i głosują na „dobrą zmianę”.

W ten sposób państwo wpychane jest w jednokierunkową uliczkę, z której właściwie nie ma odwrotu, bo – po pierwsze – te programy rozrzutnościowe mają charakter praw nabytych, które trudno ludziom odebrać, o czym przekonał się kiedyś sam Adolf Hitler. Zdymisjonował on, a nawet w styczniu 1942 roku wyrzucił z wojska generała Ericha Hepnera, który zignorował jego rozkaz zabraniający odwrotu spod Moskwy. Sęk w tym, że generał Hepner, odznaczony Ritterkreuz za kampanię w Polsce, był w okresie przedemerytalnym, w związku z czym odwołał się do niezawisłego, hitlerowskiego sądu, że ta decyzja Führera narusza jego prawa nabyte do emerytury. I niezawisły sąd przyznał mu rację! Niewiele mu to pomogło, bo po nieudanym zamachu na Hitlera w lipcu 1944 roku został aresztowany i skazany na śmierć przez powieszenie, więc nie zdążył się swoją emeryturą nacieszyć, ale nie o to chodzi, tylko o pokazanie, że nawet hitlerowskie niezawisłe sądy stały na nieubłaganym stanowisku trwałości praw nabytych.

Po drugie: liczba obywateli objętych tymi programami będzie tak duża, że nikt – może poza Konfederacją – nie odważy sie podnieść na nie ręki – o czym świadczy podjęcie przez Donalda Tuska licytacji z Naczelnikiem Państwa na „babciowe”. Pokazuje to, że Volksdeutsche Partei chce tylko zastąpić pretorianów Naczelnika przy korytku, czemu specjalnie dziwić się nie powinniśmy, bo przecież IV Rzesza nie może w jakiś zasadniczy sposób różnić się od Rzeszy III.

Wróćmy jednak do przygotowań do wojny z Rosją, jakie podjął zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja w osobie pana Rafała Trzaskowskiego. Pod koniec kwietnia mianowicie pieniądze na kontach rosyjskiej ambasady i rosyjskiego przedstawicielstwa handlowego zostały przejęte z Santander Banku przez polską prokuraturę. Rosyjski ambasador w Warszawie mówi o „dużych sumach” i zarzuca Polsce naruszenie konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych. Warto dodać, że te konta zostały zablokowane już w marcu 2022 roku pod pretekstem, że zgromadzone na nich środki mogą być użyte do „finansowania terroryzmu” albo „prania brudnych pieniędzy”. Rosjanie w ramach retorsji zablokowali konta polskiej ambasady w Moskwie, pewnie też pod pretekstem, że pieniądze stamtąd mogą być użyte do „finansowania terroryzmu”, no i oczywiście do „prania brudnych pieniędzy”. Przejęcie zaś nastąpiło w postaci „zmiany formy prawnej” przechowywania środków objętych blokadami.

Na tym przykładzie widzimy, ile racji miał Józef Stalin, kiedy taką wagę przykładał do językoznawstwa. Kto by pomyślał, że kradzież pieniędzy zostanie nazwana „zmianą formy prawnej”? Jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem „majówki” pan Rafał Trzaskowski nakazał przeprowadzenie „egzekucji komorniczej” budynku przy ulicy Kieleckiej w Warszawie, w którym mieściła się szkoła dla dzieci pracowników rosyjskiej ambasady.

Jak widzimy, zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja, ramię w ramię realizują przygotowania do wojny z Rosją, o których wspominał pan ambasador RP w Paryżu, Jan Emeryk Rościszewski, a potwierdził ambasador RP w Kijowie, pan Bartosz Cichocki. Co na to Rosja – tego jeszcze nie wiemy, bo na razie nasza niezwyciężona armia namawia się, co właściwie spadło w lesie pod Bydgoszczą. Judenrat „Gazety Wyborczej” już wywąchał, że to była ruska rakieta *), więc rozumiem, że w ten sposób pragnie wnieść swój wkład we wkręcenie Polski w maszynkę do mięsa, ale wojsko nabrało wody w usta. Czy przypadkiem nie dlatego, że pan generał Skrzypczak, do niedawna uchodzący obok pana generała Polko za największego jastrzębia, twierdzi, że Ukraina „nie jest zdolna do kontrofensywy”? Jeśli to prawda, to rzeczywiście wygląda to, że Polska już wkrótce nie będzie miała innego wyjścia.

=================

*) mail: To była sowiecka rakieta, więc najpewniej wystrzelona z Ukrainy, bo oni taki złom jeszcze używają. Ale o tym – sza…

Snobizmy żądają ofiar

 Stanisław Michalkiewicz 19 maja 2023 Snobizmy-zadaja-ofiar

Słowo “snob” pochodzi od dwóch słów łacińskich: sine nobilitate, co się wykłada, że bez szlachetności. Wywodzi się ono z Anglii, gdzie w tamtejszych ekskluzywnych szkołach uczniowie ubożsi wysługiwali się bogatym kolegom.

Potem jednak to słowo zaczęło oznaczać człowieka, który próbuje zaprezentować się swemu otoczeniu, jako lepszy, a przynajmniej – jako inny, niż jest naprawdę. Kiedyś, kiedy różnice społeczne były większe, niż dzisiaj, snobowano się na szlacheckie pochodzenie. Na przykład austriacki minister spraw zagranicznych u Najjaśniejszego Pana, baron Aarenthal, podobno z pierwszorzędnymi korzeniami, bardzo zadzierał nosa, co niezbyt podobało się jego zagranicznym kolegom. Pewnego razu rosyjski minister spraw zagranicznych Izwolski, zapytał go z przekąsem: Ekscelencjo, czy pochodzi pan ze starej rodziny? – na co Aarenthal odpowiedział: Nie Ekscelencjo, ale mam nadzieję nią zostać.

U nas mnóstwo “starych rodzin” zostało założonych dzięki uwłaszczeniu nomenklatury na przełomie lat 80-tych i 90-tych i podobno drugie pokolenie bardzo interesuje się genealogią. Z własnych doświadczeń wspominam rozmowę z mecenasem Stanisławem Szczuką, który naprawdę pochodził ze starej rodziny, ale bardzo nie lubił, jak tytułowałem go “mecenasem”. – To w jaki sposób mam się do pana zwracać – zapytałem go kiedyś? – Tak, jak to jest przyjęte – odparł mecenas Szczuka – panie bracie. Ja na to, że ja tak do niego mówić nie mogę, bo jestem pochodzenia plebejskiego – na co mecenas odpowiedział: a co tam pan brat wie!  

   Na przestrzeni lat snobizmy sie zmieniały, o czym w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak” pisze Janusz Szpotański: “Dziś bardzo u partyjnych w modzie jest pleść koszałki o swym rodzie. Wpierw szarże były wielkim szykiem lecz dziś już każdy – pułkownikiem. Przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora.” Nawiasem mówiąc, Szmaciak przeżył z tego powodu traumę, bo gdy kiedyś zaprosił autokratę z sąsiedniego powiatu i przyprowadził go na przyjęcie do Rurki (“u Rurków dzisiaj jest przyjęcie, przyjęcia Rurków mają wzięcie. Ceni miejscowa je elita, więc autokrata tam zawita”), tam autokrata, podochociwszy sobie, zaczął się rozwodzić nad rodem swojej żony, z domu Pękal: “wiecie, Pękale, herbu Walec! Lecz Szmaciak tu nie pękał wcale” – bo na imię miał Waldemar i zaczął snuć wspomnienia o swoim dzieciństwie we dworze – na co Rurka, który dotychczas trzymał fason, nie wytrzymał i rzekł: “Czyż być może? Odkąd to dworem jest chałupa? Patrzcie go – Szmaciak herbu Dupa! – po czym rozpoczął autokracie prawić facecje o kamracie.” Wtedy Szmaciak opuścił przyjęcie; “w oczach miał łzy, a w duszy piekło. Ooo, bo są takie duszy piekła, którym fizyczne nie dorówna. Spróbuj przypomnieć Szmaciakowi, że nie jest orłem, wylazł z gówna, tylko się potem nie dziw bracie, że cię w ulicy ciemnej stukną, albo w UB na przesłuchaniu będą cię dźgali w nerwu włókno!” 

   Ale obok snobizmu na stare rodziny, pojawiły się nowe. Na przykład bardzo wielu młodych ludzi zaczęło się snobować na cudzoziemców – żeby wszyscy ich za takich uważali, a w tym celu coraz częściej wtrącali do rozmów słowa angielskie, co sprawiło, że język potoczny pewnych środowisk stał się dla innych osób prawie niezrozumiały. W Anglii było tak samo; Antoni Słonimski wspomina, że gdy po wojnie jeszcze przebywał w Anglii, to bardzo źle się tam czuł, bo w środowisku absolwentów Oxfordu, którzy  między sobą posługiwali się specyficznym żargonem, nigdy nie udało mu się skutecznie opowiedzieć dowcipu. 

   Ale nie tylko z takim snobizmem się spotykamy. Felietonista warszawskiej “Kultury” (“w warszawskiej urzędówce Kulturze, komunistyczny parobek Hamilton…”) Jan Zbigniew Słojewski, snobujący się na przestarego starca i używający pseudonimu “Hamilton”, pisał o snobizmie na cholesterol. W latach 60-tych na przyjęciach w mondzie wszyscy opowiadali, jaki to mają poziom cholesterolu, a “furorę robi pewien pan, któremu od lat robi się coś w głowie”.

Jaką to miało przyczynę – trudno zgadnąć -, bo niekiedy snobizmy mają utajone przyczyny polityczne. Tak było na przykład ze snobizmem na zapłodnienie w szklance, czyli tzw. “in vitro”. Chodziło tu tak naprawdę o wykiwanie Kościoła katolickiego, który jest przeciwny aborcji, a tymczasem przy in vitro, na wszelki wypadek tworzy się nadwyżkę embrionów, które potem spuszcza się z wodą w klozecie. Oczywiście o tym głośno się nie mówiło, natomiast promotorzy owego snobizmu nieubłaganym palcem dźgali Kościół w chore z nienawiści oczy – że to niby jest nieczuły na katiusze bezpłodnych kobiet. Niezależnie od tego, w mondzie wytworzył się na tym tle snobizm i w wykwintnym towarzystwie słychać było takie na przykład dialogi: “mój syn urodził się z plemnika Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, a od kogo pochodzi twój, ty garkotłuku?”

Potem pojawił się snobizm na molestowanie; jeśli jakaś dama nie była w dzieciństwie molestowana, najlepiej przez księdza, ale w ostateczności mógł to być wujek – to nie mogła pokazać się w przyzwoitym towarzystwie na oczy. Ale przedsiębiorczy ludzie bardzo szybko zorientowali się, że z tego mogą być pieniądze i w ten sposób również u nas narodził się przemysł molestowania, z którego forsę ciągną nie tylko ofiary, ale i palestranci, nie mówiąc o niezawisłych sędziach, bez których tej żyły złota nie dałoby się eksploatować. 

   Jednak, jak wiadomo, natura nie znosi próżni, więc skoro molestowanie zastało ujęte w wypróbowane ręce pierwszorzędnych fachowców, próżnię musiał wypełnić jakiś inny snobizm. Tak się złożyło, że promotorzy komunistycznej rewolucji, rozglądając się za proletariatem zastępczym, który mogliby “wyzwalać”, postawili na “kobiety” i na zboczeńców kochających  – ale inaczej. Z “kobietami” sprawa jest stosunkowo prosta; wystarczy, że uwierzą, iż są notorycznie oprymowane przez “męskie szowinistyczne świnie”, a z opresji tej uwolni je rewolucja – i już można zrobić z nimi wszystko.

Jeśli natomiast chodzi o zboczeńców, to powstała tu straszliwa wiedza, którą w postaci studiów genderowych wykładają na uniwersytetach filuci płci obojga, a naiwni studenci myślą, że ten łysenkizm,  to wszystko naprawdę. Ale wydaje się, że zwyczajne zboczenia już się trochę opatrzyły, toteż w środowiskach młodzieżowych pojawił się nowy snobizm – na tak zwaną “transpłciowość”. Nic tak bowiem nie zaimponuje panience, nic tak nie zafascynuje chłopaka, niż wyznanie, że pod zewnętrznymi znamionami kryją się niezwykłe, budzące dreszczyk niespodzianki. Toteż widzimy, jak młodzi ludzie, jeden przez drugiego, odkrywają u siebie takie fascynujące odmienności. Jest to z kolei złota żyła dla seksuologów i psychoterapeutów, którzy w przeciwnym razie musieliby wydłubywać kit z okien, a tak, to nie tylko forsa leci nieprzerwanym strumieniem, ale i promotorzy komunistycznej rewolucji dają tak zwaną “kryszę”, bo to jest znakomity narybek proletariatu zastępczego.  Ostatnio mimowolnie nastąpił na tę minę pan Krzysztof Daukszewicz, którego można uznać za pierwszą ofiarę tego snobizmu. 

Można doprowadzić do uzdrowienia całego systemu prawnego. I to w ciągu roku.

Michalkiewicz: „Można by doprowadzić do uzdrowienia całego systemu prawnego. I to w ciągu roku”

mozna-doprowadzic-do-sanacji-systemu

W rozmowie Tomasza Sommera ze Stanisławem Michalkiewiczem, jaka ukazała się na kanale Sommer 13, pojawił się m.in. temat odnowy prawa podatkowego. Publicysta przypomniał kilka swoich projektów ustaw. 

– Kolega Mentzen jest pod nagonką i ma zamiar przedstawić ustawy w ciągu tygodnia, które podobno skracają te wszystkie kodeksy podatkowe do kilkudziesięciu stron, z kilku tysięcy – powiedział Sommer.

– Ja miałem pomysł jednej ustawy, która by jedną trzecią skutków biegunki legislacyjnej usunęła, a być może nawet połowę odparł Michalkiewicz.

– Otóż ustawa była bardzo krótka zapewnił. Publicysta wymienił kilka jej artykułów.

Art. 1: Przywraca się moc obowiązującą Kodeksu zobowiązań.

Art. 2: Uchyla się wszystkie akty prawne sprzeczne z tą regulacją.

Art. 3: Zobowiązuje się Radę Ministrów do ogłoszenia w terminie rocznym listy aktów prawnych uchylonych w trybie artykułu poprzedzającego.

Art. 4: Ustawa wchodzi w życie z dniem…

==========================

– Takie ustawy nam są potrzebne – podsumował Michalkiewicz. – Co to miałoby oznaczać właściwie? – dopytywał Sommer.

– To, że znaczna część biegunki legislacyjnej, tych wszystkich dyrektyw Komisji Europejskiej, to wszystko by musiało być uchylone – wyjaśnił publicysta.

– Jak tyle lat zajęło przyjmowanie ich, to ma pan świadomość ile lat by zajęło uchylanie ich? – pytał redaktor naczelny nczas.com.

– Nie. W jednej chwili by się uchyliło – odparł Michalkiewicz. Sommer, jednak nie dowierzał i chciał wiedzieć, „no jak?”.

– W ciągu roku Rada Ministrów by musiała ogłosić listę aktów prawnych uchylonych w tym trybie, które zostały uchylone na mocy tej ustawy. I tyle – skwitował publicysta.

– Na tym polega reforma prawdziwa, że się węzły gordyjskie przecina, a nie supła się je jeszcze bardziej – skwitował.

– Czyli pan tutaj kolegę Mentzena przebija jednostronicową ustawą? – powiedział Sommer.

– Ależ oczywiście, że tak. Cztery artykuły wystarczą. Co jest więcej, to od złego pochodzi – odpowiedział Michalkiewicz.

W dalszej części programu Sommer pytał, „Co wtedy z tymi wszystkimi podatkami?”.

Michalkiewicz przypomniał, że Korwin-Mikke wygrał kiedyś konkurs Ministerstwa Finansów na najlepszy system podatkowy. – Proponował trzy podatki: pogłówne, podymne i łanowe – wyjaśniał.

– Świetny system podatkowy, naprawdę. I co więcej również moralnie uzasadniony – wskazał.

– Ja już taki projekt ustawy w innej sprawie proponowałem, mianowicie:

Art. 1: Przywraca się moc obowiązującą ustawy o działalności gospodarczej w brzmieniu z 1 stycznia 1989 roku.

Art. 2: Uchyla się wszystkie akty prawne sprzeczne z tą regulacją

Art. 3: Upoważnia się Radę Ministrów (…) – dodał.

– W ten sposób można by doprowadzić do sanacji całego systemu prawnego. I to w ciągu roku, tu nie ma co czekać. Milton Friedman mówił, że jak czegoś się nie zrobi w ciągu stu dni, to już się potem nie zrobi – skwitował Michalkiewicz.

Rozpoznanie walką

Rozpoznanie walką

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  14 maja 2023 michalkiewicz

Wojna polsko-rosyjska rozwija się wprawdzie powoli, ale się rozwija. Inaczej zresztą być nie może. Skoro na Ukrainie jest wojna, to musi być także i u nas – bo inaczej – co by sobie o nas pomyśleli Nasi Najwięksi Sojusznicy w Waszyngtonie? Mogliby sobie pomyśleć, że my tu niby Ukrainie oddalibyśmy serce, ale tak naprawdę, to coś tu pokątnie kombinujemy. Tymczasem my nic nie kombinujemy, u nas co w sercu, to na dłoni, ewentualnie – na języku, więc jeśli jest taki rozkaz, żeby Polska włączyła się do wojny z Rosją, to się włączamy.

Jak wiadomo, w ramach działań rozpoznawczych, tak zwanej – jak to nazywają ruscy zbrodniarze – „razwiedki bojem”, czyli rozpoznania walką, niezależna prokuratura przejęła pieniądze rosyjskiej ambasady, uprzednio tylko zamrożone w Santander Banku, w ramach „zmiany formuły prawnej”. Ponieważ to działanie przypisano rządowi „dobrej zmiany”, to nieprzejednana opozycja nie mogła być gorsza. Co by sobie wtedy pomyślał o niej Nasz Najważniejszy Sojusznik?

Toteż pan Rafał Trzaskowski, który w wolnych chwilach sprawuje funkcję prezydenta Warszawy, nakazał przeprowadzenie „egzekucji komorniczej” budynku przy ulicy Kieleckiej w Warszawie, w którym wcześniej mieściła się szkoła dla dzieci rosyjskich dyplomatów. Strony rosyjskiej nie było stać na nic więcej, jak tylko na wezwanie polskiego charge d’affaires w Moskwie, któremu w tamtejszym ministerstwie spraw zagranicznych zrobiono wygowor – ale od tego przecież jeszcze nikt nie umarł.

Tymczasem samolot polskiej Straży Granicznej, który w ramach służby dla „Frontexu” patrolował nad Morzem Czarnym w pobliżu wybrzeża rumuńskiego, był nękany przez ruski myśliwiec, który wykonywał wokół niego manewry, zmuszając do zmiany kursu – ale poza tym nic się nie stało. Ten „Frontex” to taka biurokratyczna struktura Unii Europejskiej, która teoretycznie ma chronić zewnętrzne granice – ale podczas apogeum kryzysu migracyjnego urzędnicy „Frontexu” pochowali się w mysich dziurach i w rezultacie granice Unii Europejskiej sprawiały wrażenie opuszczonych. Wyjątek stanowiła granica polsko-białoruska, gdzie Straż Graniczna próbowała powstrzymywać napierających migrantów, za co była pryncypialnie krytykowana zarówno przez panią Ochojską, jak i przez panią Barbarę Kurdej-Szatan, która Straż Graniczną strasznie obsobaczyła i nawet została z tego powodu zawleczona przez reżym Jarosława Kaczyńskiego przed niezawisły sąd – ale sąd powinność swej służby zrozumiał i nie pozwolił zrobić pani Basi najmniejszej krzywdy.

Podobnie wesołym oberkiem zakończyła się też operacja niszczenia zasieków granicznych przez „aktywistów” przywiezionych nad granicę przez pana Bartosza Kramka z fundacji „Otwarty Dialog”, która pozostaje pod ochroną czyjejś Mocnej Ręki, której istnienia nikt u nas nie śmie się nawet domyślać. Wprawdzie złowrogi Aleksander Łukaszenka, który tych migrantów najpierw na Białoruś zwabił, a potem wypychał nad polską granicę, jest „pies potępiony”, jako pogromca pani Swietłany Cichanouskiej, z którą nasi Umiłowani Przywódcy pobawili się trochę w mocarstwowość i jako kolaborant Putina, ale potępienie Łukaszenki to jedna sprawa, a potępienie reżymu Jarosława Kaczyńskiego to sprawa druga – i dlatego Judenrat „Gazety Wyborczej” nieubłaganie stanął po stronie migrantów, a w tej sytuacji pani Ochojska nie miała wyboru, to jasne.

Wróćmy jednak do wojny polsko-ruskiej, która zresztą została proroczo przepowiedziana przez panią Dorotę Masłowską, damę i pisarkę w stosownej powieści, przeznaczonej dla wyrośniętej młodzieży z uwagi na wplecione tam „momenty”. Otóż nieubłaganie zbliżał się dzień 9 maja, kiedy to ruscy zbrodniarze tradycyjnie urządzają prowokacje. W ubiegłym roku rosyjski ambasador w Warszawie został oblany czerwoną farbą przez ukraińską aktywistkę, którą zaraz potem pośpiesznie wyekspediowano za granicę, żeby ani nasza ojczysta policja, ani niezależna prokuratura, ani niezawisłe sądy nie musiały doświadczać dysonansów poznawczych. Ale ambasadora niczego ta nauczka nie nauczyła i ogłosił, że 9 maja złoży kwiaty na cmentarzu-mauzoleum żołnierzy radzieckich. I tym razem do tego nie doszlo, a to za sprawą „aktywistów”, których tłum ustawił prawdziwy las z ukraińskich flag i wznosił rozmaite okrzyki. W rezultacie ambasador nawet nie zdołał docisnąć się w pobliże i – jak to podsumował poświęcony portal „Fronda” – „przestraszył się tłumu”.

Ośmielony tym triumfem nad Rosją pan Krzysztof Sobolewski, sekretarz generalny PiS wyraził pogląd, że rosyjskiego ambasadora Polska powinna „wydalić”. Pan Sobolewski dotychczas chyba nie zdążył jeszcze zdobyć żadnego doświadczenia heroicznego, w odróżnieniu od pana prezydenta Dudy, któremu prezydent Zełeński wielkodusznie włączył syreny alarmowe podczas jego pobytu w Kijowie, podobnie jak prezydentowi Bidenowi – ale pewnie w swoim tornistrze nosi buławę marszałkowską.

Co innego pani wicemarszałek Sejmu Małgorzata Gosiewska. Ta przeszła chrzest bojowy w słynnym ukraińskim pułku „Azow”, co – zgodnie z teorią Janusza Korwin-Mikke – uczyniło z niej nieprzejednaną antyrosyjską egerię, więc jeśli ktokolwiek miałby poprowadzić naszą niezwyciężoną armię na Moskwę, to stawiałbym właśnie na nią. Już na sam jej widok zimny ruski czekista czmychnąłby na Nową Ziemię, albo jeszcze dalej, zwłaszcza, gdyby, swoim zwyczajem, jego też obsobaczyła. W ten sposób nasza niezwyciężona armia powtórzyłaby sukces hetmana Żółkiewskiego ustępując następnie miejsca na Kremlu ukraińskiej załodze – bo to jej, zgodnie z rozkazem prezydenta Bidena, wypowiedzianym w Arkadach Kubickiego w Warszawie – należy się ostateczne zwycięstwo. Polska zaś, jako sługa narodu ukraińskiego, ma to umożliwić, nie tylko udostępniając za darmo Ukrainie zasoby całego państwa, ale nawet – jeśli będzie trzeba – to się z Ukrainą „zleje” – o czym pisał wpływowy amerykański periodyk „Foreign Policy”.

Wydawać by się tedy mogło, że żadna chmurka nie mąci świetlanego politycznego horyzontu, ale nie. Kiedy ruska prowokacja się nie udała, to zaraz niemiecki kanclerz Otto Scholz zaczął sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, oświadczając, że 8 maja to rocznica „wyzwolenia Niemiec i świata z tyranii narodowego socjalizmu”. Te słowa dlaczegoś wzburzyły akurat panią Beatę Szydło i pana ministra aktywów państwowych Jacka Sasina – żeby Niemcy nie chowały się za placami złych „nazistów”. Ale – jak to w Brzezince powiedział przed wielu laty Jego Świątobliwość Benedykt XVI – Niemcy były „pierwszym krajem, nad którym grupa zbrodniarzy zdobyła władzę”, toteż kiedy jeden zbrodniarz się zastrzelił, a inni – rozpierzchli – Niemcy zostały wyzwolone. Teraz trzeba tylko wyzwolić Rosjan – a potem się zobaczy.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Medytacje nad ruską rakietą

Medytacje nad ruską rakietą

Stanisław Michalkiewicz nad-rakieta

Oj cienko śpiewa nasza pani Swietłana Cichanouska, z którą tak pięknie nasi Umiłowani Przywódcy pobawili się w mocarstwowość, wpychając Aleksandra Łukaszenkę wraz z całą Białorusią w objęcia Putina. Właśnie z zagranicy, gdzie przebywa na łaskawym amerykańskim chlebie, o który, nawiasem mówiąc, wykłóca się z innym faworytem, panem Zianonem Paźniakiem, który obok wielu innych zalet ma również i tę, że był polakożercą – wydała z głębi wezbranej piersi delarację, że “jest gotowa wziąć odpowiedzialność” za los narodu białoruskiego – ale dopiero po śmierci Aleksandra Łukaszenki. Wtedy – rozmarza się pani Swietłana – rozgorzeje walka o schedę między jego pretorianami – a w tym momencie wkroczy ona, by realizować opracowaną już “strategię przejściową”. Pani Swietłana mówi, że zrobiły to “siły demokratyczne”, ale nie wiadomo które – więc równie dobrze mogli być to filuci z amerykańskiego Departamentu Stanu – bo każdy z nich to przecież jeden w drugiego szczery demokrata. Ciekaw jestem, jaką w tej strategii rolę wyznaczyli filuci naszemu nieszczęśliwemu krajowi; czy znowu mamy wziąć udział w kolejnej zabawie w mocarstwowość z panią Swietłaną? Miejmy nadzieję, że przynajmniej nasza niezwyciężona armia nie weźmie udziału w tej walce diadochów, żeby na fotelu prezydenckim w Mińsku posadzić panią Swietłanę. Gdybym był Białorusem to wolałbym już pana Poczobuta, który, w odróżnieniu od pani Swietłany, z Białorusi nie dał drapaka.

Ale wszystko zależy od tego, ile prezydent Łukaszenka będzie żył – bo najwyraźniej sama pani Swietłana straciła nadzieję, że za jego życia cokolwiek jej się uda. Jeśli jednak będzie żył jeszcze dostatecznie długo, to żadnych walk diadochów, na które i filuci, a za nimi i pani Swietłana stawia, może w ogóle nie być. Aleksander Łukaszenka ma przecież syna, którego od najmłodszych lat zaprawia do rządzenia Białorusią, więc również ten syn już teraz, w odróżnieniu od pani Swietłany, coś tam o rządzeniu Białorusią musi wiedzieć. Jeśli tedy za życia Aleksandra Łukaszenki dorośnie, to myślę, że plany pani Swietłany mogą  nie doczekać się realizacji tak samo, jak nie doczekałyby się realizacji plany zajęcia miejsca Kim Dzong Una w Korei Północnej.

Nie ukrywam, że w tej sytuacji życzę prezydentowi Łukaszence długich lat życia nie dlatego, żebym źle życzył pani Swietłanie która, zwłaszcza privatissime, może być uroczą osobą, tylko ze względu na ewentualny udział w białoruskiej wojnie sukcesyjnej naszej niezwyciężonej armii. Chodzi o to, że – jak wykazały ostatnie wydarzenia – największym dla niej zagrożeniem nie jest ani Łukaszenka, ani Putin, tylko ona sama.

Oto jakiś czas temu przypadkowy jeździec natknął się w lesie pod Bydgoszczą na zagadkowy przedmiot, który przez Judenrat “Gazety Wyborczej”, co to do takich spraw ma specjalnego nosa – został zdemaskowany, jako ruska rakieta, tyle, że podobno bez prochu. W tej sytuacji nasza niezwyciężona armia rozwinęła energiczną akcję, której celem było nie tyle odnalezienie tajemniczego obiektu, co wymyślenie odpowiedzi na kilka pytań: jak to się stało, że ruska rakieta doleciała niezauważona aż pod Bydgoszcz, dlaczego odnalazł ją przypadkowy przechodzień, a nie żadna bezpieczniacka wataha, których tyle oblazło nasz nieszczęśliwy kraj, no i na pytanie najważniejsze. Jak pouczał bowiem kadetów Szkoły Morskiej w Tczewie żaglomistrz na “Lwowie” Jan Leszczyński – “waju nikt nie będzie pytał, wiele czasu to było robione, tylko KTO TO ROBIŁ?”

Tymczasem według rewelacji, jakie okazały się w dniach ostatnich – właśnie ta kwestia zajęła naszej niezwyciężonej armii najwięcej czasu. Chodziło – jak się możemy domyślać – o to, by o tej tajemnicy wielkiej nie dowiedział sie przed czasem pan wicepremier i minister obrony Mariusz Błaszczak. Chociaż – jak przypuszczam – wiele od niego nie zależy, bo jego zadaniem jest kupowanie wszystkiego, co postanowi mu wtrynić Nasz Najważniejszy Sojusznik i nie targować się – ale “na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” – toteż nasi dzielni generałowie starali się nie zasmucać pana ministra Błaszczaka. Jak śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski – “po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy” – zwłaszcza gdy najbardziej cieszy ją własna propaganda.

Toteż okazało się, że w tej sprawie pan minister Błaszczak nic nie wiedział – w co chętnie wierzę – bo po co niby wtajemniczać go w takie sprawy?  No ale teraz, kiedy mleko się rozlało, to już wie, w związku z czym poczuł się zobowiązany do energicznych, jak przystało na ministra obrony – działań. Zażądał tedy dymisji pana generała Piotrowskiego, że w ogóle się tą sprawą należycie nie zainteresował. Ale pan generał Andrzejewski, który podobno też znalazł się na linii strzału, natychmiast replikował, że od samego początku, czyli “wtedy, kiedy to się wydarzyło” informował o wszystkim swoich przełożonych. 

Wszystko się zgadza, jak mówią gitowcy – “wszystko gra i koliduje”, również dlatego, że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy właściwie to się wydarzyło, no i – których przełożonych pan generał Andrzejewski informował – bo ponad wszelką wątpliwość ustalone zostało, że pan minister Błaszczak o wszystkim dowiedział się z opóźnieniem, toteż właśnie dlatego znajduje się poza wszelkim podejrzeniem. Skoro jednak tak, to nie da się ukryć, że mieliśmy do czynienia z konspiracją i to na najwyższych szczeblach naszej niezwyciężonej armii.

Jak w tej sytuacji zareaguje na to nasza nieprzejednana opozycja? Czy Senat powinien odrzucić ustawę o komisji nadzwyczajnej, która ma badać ruskie wpływy w polskiej polityce? Początkowo wszyscy myśleli, że jest to inicjatywa ustawodawcza wymierzona w Donalda Tuska, ale w tej sytuacji Donald Tusk może skutecznie schować się za plecami generałów, którzy własnie znaleźli sie na linii strzału. Wtedy komisja nic by mu nie zrobiła, natomiast przyczyniłaby się do dokończenia kuracji przeczyszczającej w naszej niezwyciężonej armii, którą przed “głęboką rekonstrukcją rządu” zdążył rozpocząć złowrogi Antoni Macierewicz. Tymczasem Donald Tusk idzie w przeciwnym kierunku, zarzucając ministrowi Błaszczakowi, że jako “tchórz” próbuje zwalić winę na “ludzi w mundurach”. Krótko mówiąc – próbuje kreować się na płomiennego obrońcę naszej niezwyciężonej armii, a zwłaszcza jej kadry dowódczej. Najwyraźniej liczy na to, że w sytuacji zagrożenia któryś z generałów zdecyduje się pójść na skróty i rozgonić rząd “dobrej zmiany”  – a wtedy na to miejsce wśliznąłby się Donald Tusk ze swoimi pretoriany, przede wszystkim – z Wielce Czcigodnym posłem Pupką.  Co tu ukrywać; widać, że  jeśli Donald Tusk liczy na jakieś wsparcie ze strony naszej niezwyciężonej armii, to nieomylny to znak, że traci poczucie rzeczywistości – podobnie jak pani Swietłana, z którą nasi Umiłowani Przywódcy tak ładnie pobawili się w mocarstwowość.

Jest światełko w tunelu!

Jest światełko w tunelu!

Stanisław Michalkiewicz 11 maja 2023 światełko

Odkąd Nasza Złota Pani w 2017 roku, po gospodarskiej wizycie w Warszawie, postanowiła dyscyplinować nasz nieszczęśliwy kraj na odcinku praworządności, zamiast – jak było poprzednio – na odcinku demokracji, niezawiśli sędziowie, którzy zostali rzuceni na pierwszą linię frontu, zaczęli się bisurmanić w sposób nie znany w czasach pierwszej komuny. Wtedy – jak wiadomo – stopień upatryjnienia w środowisku sędziowskim nie był może tak duży, jak w SB, ale i tak każdy wiedział, czego się trzymać. Jeśli partia czy bezpieka nie kazała takiemu sędziemu zrobić z podsądnego marmolady, to na wszelki wypadek zachowywał się przyzwoicie – oczywiście jak na garbatego – bo nigdy nie był pewien, czy stojący przed nim człowiek nie ma mocnych pleców w komitecie, albo w bezpiece.

Dzisiaj niezawiśli sędziowie już takiego batoga nad sobą nie czują, toteż bisurmanią się na potęgę – o czym świadczy choćby „burdel i serdel” w samej świątyni sprawiedliwości ludowej, czyli Trybunale Konstytucyjnym. Część tamtejszych sędziów uważa, że pani Julia Przyłębska nie jest już prezesem Trybunału, toteż nie reagują na żadne jej wezwania, by wzięli udział na przykład w ustaleniu, czy podyktowana przez Komisję Europejską nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym jest zgodna z konstytucją naszego bantustanu, czy nie. W obliczu tego bisurmaństwa bezradność okazuje nawet Naczelnik Państwa. Utraciwszy nadzieję, że sędziowie przestaną się bisurmanić, wystąpił z projektem ustawy, żeby konstytucyjność ustaw skierowanych do Trybunału przed podpisaniem przez prezydenta nie rozpatrywał Trybunał w składzie 11 sędziów, tylko mniejszym – akurat takim, jaka jest liczba sędziów uznających panią Przyłębską za prezesa. Co z tego będzie – tego jeszcze nie wiemy – ale, jak powiada przysłowie, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje, toteż prace legislacyjne mogą toczyć się aż do wyborów, a potem się okaże, czy ustawa jest potrzebna, czy nie.

Ryba psuje się od głowy, to znaczy – od Trybunału i Sądu Najwyższego, w którym panuje podobny „burdel i serdel”, toteż w sądach drobniejszego płazu niezawiśli sędziowie też dokazują na całego, tworząc przy okazji precedensy, które niewątpliwie ubogacają naszą socjalistyczną jurysprudencję ludową. Tym razem precedens, stworzony przez panią sędzię Monikę Louklińską z niezawisłego Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa, dotyczy szkodliwości społecznej czynu. Jak bowiem wiadomo, czyn, którego szkodliwość społeczna jest znikoma, wyłącza jego przestępczy charakter i sprawca żadnej karze nie podlega.

Tedy niezawisła pani sędzia Monika Louklińska orzekała w sprawie napaści na pana Jana Bieniasa, który kierował furgonetką, uczestniczącą w akcji „Stop Aborcji”. Gdy pan Bienias zatrzymał się na światłach, były pracownik niemieckiego koncernu Axel Springer, który w naszym bantustanie jest wydawcą portalu „Onet” oraz gazet „Fakt” i „Newsweek”, otworzył drzwi furgonetki, zaczął szarpać pana Bieniasa by wyrzucić go z samochodu na ulicę, przy czym trochę go poturbował.

Sprawa trafiła do wspomnianego sądu, a tam pani sędzia Monika Loulińska umorzyła postępowanie wobec napastnika Piotra S. uznając, że wprawdzie tego wszystkiego się dopuścił, ale jego czyn charakteryzował się „znikomą szkodliwością społeczną”, ponieważ pragnął w ten sposób dać wyraz swojej dezaprobaty dla działalności fundacji „Pro-Prawo do Życia”, która przy pomocy m.in. oznakowanych samochodów próbuje przekonywać obywateli, że aborcja jest czynem niegodziwym. Warto dodać, że pan Bienias niczym pana Piotra S. nie sprowokował i w ogóle stan faktyczny nie budził wątpliwości, bo cały incydent został nagrany.

Żeby było śmieszniej, inny niezawisły sąd, tym razem we Wrocławiu, w osobie asesora sądowego Krzysztofa Leszczyńskiego, za jazdę wspomnianą furgonetką skazał pana Bieniasa na miesiąc ograniczenia wolności i przymusowe prace społeczne, ponieważ treści prezentowane na samochodzie „wywołały zgorszenie” „aktywisty”, który skierował sprawę do niezawisłego sądu. Co to były za „treści”? Tego nie wiem, ale wyobrażam sobie, że mogły to być obrazy dzieci poćwiartowanych w klinikach imienia króla Heroda – bo tak chyba powinny nazywać się te instytucje. Tak przypuszczam, bo pamiętam, że w sprawie prezentowania takich widoków były protesty aborcyjnych aktywistów, którzy wprawdzie za aborcją gardłują, ale – jako wrażliwcy – nie mogą patrzeć na rezultaty działań przez nich pochwalanych.

Ponieważ proces integracji europejskiej nabiera coraz większego, można powiedzieć – stachanowskiego tempa – zabrałem się do czytania monologów Adolfa Hitlera, czyli tak zwanych „Rozmów przy stole”, które szczęśliwie udało mi się kupić w antykwariacie. Ponieważ IV Rzesza, którą w ramach tej pogłębionej integracji, właśnie budujemy, nie może w sposób istotny różnić się od Rzeszy III, uznałem, że warto zapoznać się z przemyśleniami Adolfa Hitlera, bo wiele z jego ideałów już zostało zrealizowanych, a nie jest to przecież ostatnie słowo. Na przykład podczas spotkania Hitlera z gauleiterami w roku 1943, co w swoich dziennikach obszernie rekapituluje dr Józef Goebbels, Führer wyraził pogląd, że przywództwu w Europie mogą podołać tylko Niemcy, w związku z czym istnienie małych państw jest niepotrzebne.

Jeszcze dalej poszedł w swoich wnioskach włoski komunista, nazywany ojcem Unii Europejskiej Altiero Spinelli, który uważał, że nie tylko państwa, ale nawet historyczne narody europejskie powinny być w ogóle zlikwidowane, bo ich istnienie sprawia tytanom myśli nieopisane zgryzoty. Jestem pewien, że Adolf Hitler też potrafiłby sobie z tym problemem poradzić, ale tak się złożyło, że nie zdążył. On w ogóle wiele spraw odkładał na czas po zwycięskiej wojnie, czemu dawał wyraz właśnie podczas tych „rozmów przy stole”.

Na przykład 16 listopada 1941 roku wieczorem Adolf Hitler narzeka, że sąd proponuje mu ułaskawienie „typa, który wrzucił do jeziora dziewczynę, która była z nim w ciąży, zaznaczając, że zrobił to ze strachu przed posiadaniem nieślubnego dziecka! Stwierdziłem przy tym, że dotąd sprawców takich czynów ułaskawiano zawsze, w setkach przypadków! Przecież to dno upadku!

Ciekawe, co by Führer powiedział, gdyby dowiedział się o wyroku wydanym przez panią sędzię Monikę Louklińską w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa, czy o wyroku wydanym przez pana asesora Krzysztofa Leszczyńskiego? Pewnie dopatrzyłby się i tam pewnych niedociągnięć, chociaż kierunek orzecznictwa uznałby pewnie za prawidłowy. Powiada bowiem dalej: „Nasz dzisiejszy wymiar sprawiedliwości już dawno doprowadziłby Rzeszę do rozpadu, gdybym nie stworzył korekty w postaci samopomocy państwowej. Oficer i sędzia – to dwaj nosiciele światopoglądu, a to oznacza władzę. Ale jeśli ma istnieć królestwo sędziów, to sądownictwo musi być tak homogeniczne rasowo, żeby do prawidłowego orzekania wystarczały ramowe wytyczne.

Co to dużo gadać; od razu widać, że po kilku latach walki o praworządność, sądownictwo w Polsce zmierza w dobrym kierunku.

Odległy cel coraz bliżej. Myślą perspektywicznie!

Odległy cel coraz bliżej

Stanisław Michalkiewicz coraz-blizej

Co tu dużo gadać; Judenrat “Gazety Wyborczej” myśli perspektywicznie. Niedoścignionym wzorem  perspektywicznego myślenia był “drogi Bronisław”, czyli prof. Bronisław Geremek – jeden z naszych “skarbów narodowych” – jak określiła go pani Magdalena Albright, podówczas sekretarz stanu USA. Drugim naszym skarbem narodowym był bowiem “profesor” Władysław Bartoszewski. Otóż w 1993 roku, z inicjatywy posła Alojzego Pietrzyka został złożony wniosek o votum nieufności wobec rządu panny Hanny Suchockiej. Przed głosowaniem Wielce Czcigodny poseł Andrzej Potocki odwiedził był biuro Unii Polityki Realnej, która miała wówczas 4 posłów, żeby wysondować, na jakich warunkach UPR mogłaby głosować za rządem. Posłowie UPR podali dwa warunki: jeśli koalicja rządowa obniży stawkę VAT z 22 do 7 procent oraz – jeśli poprze ustawę o restytucji mienia.

Po 5 godzinach  poseł Potocki oświadczył, że koalicja warunki odrzuca, wobec czego następnego dnia 4 posłów UPR głosowało przeciwko rządowi, który upadł zaledwie jednym głosem. Okazało się przy tym, że prof. Geremek w ogóle nie powiadomił koalicyjnych posłów KL-D o tych warunkach, które według nich były do przyjęcia. Ale prof. Geremek wolał zaryzykować upadek własnego rządu, niż doprowadzić do przeforsowania ustawy o restytucji mienia, która zakładała przywrócenie obywatelom polskim własności zagrabionej przez komunistów. Już wtedy myślał, a może już wtedy wiedział o  przygotowaniach żydowskich organizacji przemysłu hololaustu do wysunięcia wobec Polski roszczeń majątkowych, dotyczących m.in. tak zwanej własności bezdziedzicznej i wolał, by ta sprawa pozostała otwarta. I tak się stało i tak jest aż do dnia dzisiejszego.

Judenrat “Gazety Wyborczej” nie tylko myśli perspektywicznie, ale wykorzystując swój wpływ na mikrocefali sufluje im, jak mają postępować, ubierając te instrukcje w postać informacji, na przykład – „co na jakiś temat myślą postępowe kobiety”. Okazuje się, że coraz więcej postępowych kobiet w Polsce  nie chce mieć dzieci. Część nie chce, żeby zrobić na złość Naczelnikowi Państwa, ale inna część nie chce mieć dzieci ze względu na życiowe wygody.

To prawda, że znacznie przyjemniej tylko się bzykać, a potem ewentualny wypadek przy pracy wyskrobać, niż podejmować trud wychowania dzieci. Najciekawszy jednak jest sposób myślenia postępowych kobiet, które unisono uważają, że “już nie musimy” mieć dzieci. Jeśli Judenrat “Gazety Wyborczej” nie  koloryzuje na ten temat, to byłby to bardzo poważny argument przeciwko dopuszczaniu postępowych kobiet do rządzenia państwem, ponieważ nie są one w stanie przewidzieć skutków swoich decyzji.

Domyślam się, że pogląd, jakobyśmy już nie musieli mieć dzieci, jest uzasadniany przez postępowe kobiety tym, że jest ZUS, który wypłaci im emeryturę w wysokości uzależnionej od wielkości składki na ubezpieczenie społeczne. W tej sytuacji koszty wychowania i wykształcenia dzieci osłabiają nadzieję na wysoką emeryturę, kiedy to zaczyna się prawdziwe życie. Podobny pogląd głosił w swoim czasie Jerzy Urban, który w odróżnieniu od postępowych kobiet był inteligentny, chociaż była to inteligencja zdeprawowana. Jedną z przyczyn tego zdeprawowania upatruję w tym, że Jerzy Urban był Żydem, podobnie jak członkowie Judenratu “Gazety Wyborczej”, którzy w lansowaniu takich poglądów mają swój interes.

Tymczasem nieżyjący od 2014 roku amerykański ekonomista, laureat nagrody Nobla z ekonomii w roku 1992, Gary Stanley Becker, w książce “Ekonomiczna teoria zachowań ludzkich” twierdzi, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Jednym z przykładów takiej, nawiasem mówiąc – błędnej – kalkulacji są właśnie powszechne, obowiązkowe ubezpieczenia społeczne. Pozornie rozrywają one związek między poziomem życia ludzi starszych, a posiadaniem przez nich dzieci. Zanim się one pojawiły, dzieci były przez rodziców traktowane jako inwestycja, bo od ich posiadania, od ich przygotowania do życia i od ich wychowania – czy zostało im wpojone poczucie odpowiedzialności, czy nie – zależał los ludzi starych. Ubezpieczenia społeczne pozornie związek ten rozrywają, a temu wrażeniu sprzyja też działalność państwa, zainteresowanego, by jak najwięcej pieniędzy wpływało do systemu.

Nie chcecie mieć dzieci? To świetnie, to w takim razie udostępnimy wam środki antykoncepcyjne, zalegalizujemy aborcję – i tak dalej. W rezultacie liczba dzieci systematycznie spada, ale po 40-50 latach okazuje się, że gwałtownie wzrósł w społeczeństwie odsetek ludzi starych, których utrzymanie staje sie coraz bardziej kosztowne. Jak obliczono, wydatki na człowieka w ostatnich 6 miesiącach jego życia są podobne do wydatków, jakie ubezpieczalnia ponosi na tego samego człowieka przez cały wcześniejszy okres jego życia.

W tej sytuacji rozsądek i rachunek ekonomiczny podpowiada, żeby ten okres maksymalnie skrócić, a najlepiej – całkiem go wyeliminować. Z tego powodu propaganda eutanazji pojawia się i nasila w krajach, gdzie systemy ubezpieczeń społecznych zmierzają do bankructwa. Aborcja i eutanazja to dwie strony tego samego medalu tym bardziej, że na skutek wzrostu odsetka ludzi starych, muszą rosnąć obciążenia ludzi młodszych z tytułu składek ubezpieczeniowych. O ile w latach 60 przypadało w Polsce na jednego emeryta-rencistę siedem osób wpłacających do systemu, to obecnie już mniej, niż dwóch, a te proporcje stale się pogarszają.

W rezultacie ludzie młodzi, którzy mogliby założyć rodziny, kupić sobie mieszkanie – i tak dalej – drenowani są z pieniędzy pod pretekstem, że kiedyś dostaną emeryturę. Ale kiedy obciążenie z tego tytułu wzrośnie nadmiernie, młodzi ludzie mogą się zbuntować przeciwko utrzymywaniu starców-wampirów i nawet w katolickim kraju, takim, jak Polska może pojawić się poparcie dla legalizacji eutanazji.

Czy przypadkiem nie na to właśnie liczy Judenrat “Gazety Wyborczej”, realizujący na terenie naszego bantustanu zadania wyznaczane przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, którym w 2018 roku udało się przeforsować w Kongresie USA ustawę numer 447? Jeśli nawet liczebność społeczeństwa polskiego spadnie, to liczba nieruchomości pozostanie taka sama, a po szczęśliwej zmianie właścicieli, można będzie pozostałych epigonów oczynszować. Inaczej być nie może, bo przecież bez kredytu niedługo nie da się żyć, a każdy kredytobiorca jest dożywotnim niewolnikiem banksterów i musi pracować na ich zyski. Ale żeby to zrozumieć, trzeba zdawać sobie sprawę z dalekosiężnych skutków własnych działań, tedy na wszelki wypadek Judenrat “Gazety Wyborczej” intensywnie duraczy postępowe kobiety, bo skoro są postępowe, to znaczy, że są na duraczenie podatne.  Co tu dużo gadać; myślą perspektywicznie!

Majówkowe rozterki

Majówkowe rozterki

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  7 maja 2023 tekst

Od kiedy ludzkość zaczęła walczyć z klimatem, ten najwyraźniej też się zbuntował i w rezultacie nic nie jest takie, jak było poprzednio, kiedy ludzkość z klimatem jakoś się dogadywała. Zimy są ciepłe, z wyjątkiem Ameryki, gdzie na złość klimatowi proklamowano globalne ocieplenie – za to wiosna nie może się przebić przez „bąble zimna”, które co i rusz napływają do nas z Arktyki. Ma to przełożenie na sytuację polityczną, bo zapowiadana od miesięcy zwycięska ofensywa na Ukrainie nie może się rozpocząć z powodu błota i w rezultacie zatwierdzone przez prezydenta Bidena ostateczne zwycięstwo nadchodzi z opóźnieniem eee – nieokreślonej długości. Nadzieja w globalnym ociepleniu, które wreszcie powinno nadejść i błoto osuszyć, no ale wtedy znowu może podnieść się kurz, na który tak uskarżał się w przeszłości feldmarszałek Erich von Manstein. A co będzie, gdy zamiast gorącego lata rozpoczną się słoty, niczym w jesieni? Błoto może być od tego jeszcze większe, a wtedy zwycięską ofensywę trzeba będzie przełożyć na jakąś stosowniejszą porę. Jak się okazuje, biednemu wiatr zawsze w oczy, ale nie takie trudności były pokonywane dzięki fanatycznej woli zwycięstwa, które w dodatku zostało już zatwierdzone.

Wszystkie koła kręcą się tedy dla zwycięstwa, do którego pragnie dołożyć się również nasz nieszczęśliwy kraj – jak przystało na mocarstwo światowe. Oto niezależna prokuratura przejęła na własne konto z Santander Banku pieniądze rosyjskiej ambasady w Warszawie, które od początku wojny na Ukrainie zostały zablokowane pod pretekstem, że mogą być wykorzystane do wspierania terroryzmu, albo prania brudnych pieniędzy. Te zwycięską operację nazwano „zmianą formy prawnej”, co z pewnością zostanie wykorzystane przez adwokatów, broniących osoby podejrzane przed niezawisłymi sądami. Okazuje się, jak wiele racji miał Józef Stalin, przywiązując taką wagę do językoznawstwa. „Zmiana formy prawnej” – niby drobiazg, a jak ubogaca życie!

Skoro tedy sfery rządowe włączyły się do walki o zwycięstwo, to nieprzejednana opozycja nie mogła czekać bezczynnie, zwłaszcza, że już tylko kilka miesięcy dzieli nas od wyborów. Toteż prezydent Warszawy, pan Trzaskowski, nakazał przeprowadzenie „egzekucji komorniczej”, to znaczy – przejęcia budynku przy ulicy Kieleckiej w Warszawie, gdzie dotychczas mieściła się szkoła dla dzieci rosyjskich dyplomatów. Rosyjski ambasador zapowiedział reakcję, ale na razie sprowadziła się ona do wezwania polskiego charge d’affaires w Moskwie do MSZ – jeśli oczywiście nie liczyć tajemniczego obiektu, który spadł na las pod Bydgoszczą, a który Judenrat „Gazety Wyborczej” zidentyfikował, jako ruską rakietę. Nasza niezwyciężona armia na razie jeszcze nie wie, co powiedzieć, a zwłaszcza – jak to się stało, że nikt niczego nie zauważył, aż dopiero przypadkowy przechodzień odkrył zagadkowe znalezisko. Podobno rakietę tę śledziły „samoloty NATO”, ale nadal nie wiemy, kto ją wystrzelił, dlaczego była bez prochu, a przede wszystkim – dlaczego spadła na las pod Bydgoszczą? W tej sprawie zabrał głos Książę-Małżonek, najwyraźniej zaniepokojony, że „obiekt” spadł akurat pod Bydgoszczą – a przecież stamtąd już nie tak daleko do Chobielina, w którym Książę-Małżonek ma swój pałacyk. Okazuje się, że nie jest bezpiecznie, chociaż z drugiej strony, skoro jest wojna, to muszą być i ofiary – a nie ma przecież takich poświęceń, których nie można by ponieść dla ostatecznego zwycięstwa i dla Polski.

Tymczasem 1 maja pan prezydent Andrzej Duda i pan premier Mateusz Morawiecki świętowali 19 rocznicę Anschlussu w ramach którego Polska, jak i pozostałe państwa Europy Środkowej, zostały przyłączone do Unii Europejskiej. Nastąpiło to, jak pamiętamy, wskutek referendum akcesyjnego w czerwcu 2003 roku, w trakcie którego Unię Europejską stręczyli Polakom nie tylko przedstawiciele obozu patriotycznego z Naczelnikiem Państwa na czele, ale również – działacze Volksdeutsche Partei z Donaldem Tuskiem. Dziesięć lat przedtem wszedł w życie traktat z Maastricht, który w zasadniczy sposób zmienił formułę funkcjonowania Wspólnot Europejskich, odchodząc od formuły konfederacji, czyli związku państw, ku formule federacji, czyli państwa związkowego. W rezultacie, podobnie jak w rezultacie ratyfikacji traktatu lizbońskiego w roku 2009, Polska z roku na rok wyzbywa się kolejnych atrybutów suwerenności.

O tym, jak daleko na tej drodze zaszliśmy, świadczy fakt, że pan Telus, minister rolnictwa, w apogeum afery z ukraińskim zbożem, które zalega w polskich magazynach odgrażał się, że napisze podanie do Komisji Europejskiej, żeby wprowadziła cła na import rolny z Ukrainy. Ponieważ takie podania napisały też innego bantustany graniczące z Ukrainą, Komisja Europejska wprawdzie nie wprowadziła ceł, ale ustanowiła embargo na ukraińskie produkty rolne, co szalenie zirytowało prezydenta Zełeńskiego, któremu tamtejsi oligarchowie – właściciele latyfundiów po pół miliona i więcej hektarów, musieli w związku z tym natrzeć uszu. Żeby zatrzeć to niemiłe wrażenie, pan prezydent Duda i pan premier Morawiecki zapowiedzieli, że podczas swojej prezydencji w Unii Polska będzie forsowała zacieśnianie współpracy ze Stanami Zjednoczonymi i forsowała przyjęcie do Unii Ukrainy – jeszcze nie wiadomo, czy jako odrębnego państwa, czy też – jako „Ukropolin” – jeśli wcześniej, zgodnie z postulatem sformułowanym przez „Foreign Policy”, „zleje” się ona z Polską.

Za to ugrupowania lewicowe po staremu obchodziły „Święto Pracy”, domagając się „godnej płacy”. Okazuje się, że nic się nie zmieniło od czasów międzywojennych, kiedy to w utworze „Wiosna poety proletariackiego” poeta pisał: „I znowu wiosnę widzą me klasowo nastawione oczy. Precz z rządem! Wiwat KPP – i półgodzinny dzień roboczy!” Lewica na razie domaga się dnia ośmiogodzinnego – i „ani minuty dłużej” – ale do wyborów jeszcze kilka miesięcy, więc myślę, że do października dojdziemy i do półgodzinnego dnia roboczego.

A tu zaraz już 3 maja, kiedy to w Polsce mamy święto podwójne: rocznicę konstytucji, która – jak pamiętamy – ograniczała demokrację, no i kościelne święto Matki Boskiej, Królowej Polski. Szkoda, że to drugie jest tylko świętem kościelnym, chociaż niechęć do obchodzenia go jako święta również państwowego, jest zrozumiała. Skoro Matka Boska jest Królową Polski, to kim w takim razie jest pan prezydent Andrzej Duda? Pan premier Morawiecki mógłby ostatecznie uchodzić za Jej pierwszego ministra, ale bardzo nielojalnego, podobnie jak i nieżyjący prezydent Lech Kaczyński, który ratyfikował traktat lizboński nie tylko bez zapytania o zdanie „narodu”, którego był tylko wynajętym przedstawicielem, ale również Królowej, której królestwem tak frymarczył. Toteż nic dziwnego, że nawet wśród Przewielebnego Duchowieństwa widoczna jest tendencja, by Matkę Boską, jako Królowę Polski traktować jedynie symbolicznie, chociaż godność królewską władze Rzeczypospolitej nadały Jej lege artis, a żadna władza polska, ani zaborcza – abstrahując już od jej kompetencji w tej sprawie – nigdy tej decyzji nie uchyliła. Biorąc zaś pod uwagę dogmat o Wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny, wyniesienie Jej do godności Królowej Polski nie dotyczyło osoby zmarłej, tylko żyjącej.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Na wszystkich frontach

Na wszystkich frontach

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  2 maja 2023 Na wszystkich frontach

Franciszek ks. de La Rochefoucauld twierdził, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. Wszystko się zgadza, a prawdziwość tego spostrzeżenia możemy sprawdzić, przyglądając się dokazywaniu rządu „dobrej zmiany”. Wydaje się, że do niego również, podobnie zeresztą, jak do wszystkich, czy prawie wszystkich poprzednich, ma zastosowanie spostrzeżenie Jana Kochanowskiego, że „Polak przed szkodą i po szkodzie głupi”. Nawiasem mówiąc, za posłużenie się tym cytatem Mistrza z Czarnolasu, w 1968 roku niezawisły sąd skazał Antoniego Zambrowskiego za „obrazę narodu polskiego” – no ale wtedy był inny etap, w którym obowiązywały inne mądrości, niż, dajmy na to, teraz, kiedy każdy może się – delikatnie mówiąc – spoufalać z samym panem prezydentem, jak to w swoim czasie uczynił literat, pan Żulczyk. Niezawisły sąd uniewinnił go z zarzutu nazwania pana prezydenta „debilem”, traktując to jako „satyryczny felieton o niskiej szkodliwości społecznej”. Na miejscu pana Żulczyka odwoływałbym się od tak lekceważącej recenzji swojej twórczości, ale – kto wie? – może on sam też w głębi duszy podziela taką ocenę, więc nie apelował, chociaż miał znakomity pretekst do zmiany kwalifikacji; nie „znieważenie pana prezydenta”, tylko ujawnienie tajemnicy państwowej. Myślę zresztą, że niezawisły sąd uniewinniłby go z każdego zarzutu, zważywszy, iż pan Jakub Żulczyk, mimo młodego wieku, jest już nie tylko pisarzem, ale i autorytetem moralnym.

Wróćmy jednak do rządu „dobrej zmiany” i jego dokazywań. Jak wiadomo, od samego początku, to znaczy – od momentu, kiedy Polska ponownie przeszła pod kuratelę amerykańską, w związku z czym, w roku 2015 trzeba było dokonać podmianki na stanowisku lidera sceny politycznej naszego bantustanu, usuwając stamtąd Volksdeutsche Partei, rząd „dobrej zmiany” prowadzi wojnę z Rosją, a zwłaszcza – z Putinem. Z tego zacietrzewienia 2 grudnia 2016 roku zawarł nawet z ówczesnym rządem Ukrainy umowę, na podstawie której zobowiązał się do bezpłatnego udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa, wskutek czego Polska została „sługą narodu ukraińskiego”, co przenikliwie odkrył i zakomunikował nam rzecznik MSZ w Warszawie, pan Łukasz Jasina. Sługa, jak wiadomo, wysługuje się swemu panu na wszelkie możliwe sposoby, to znaczy – na sposoby, jakie tylko pan wymyśli – więc kiedy pan wymyślił, że gwoli udelektowania tamtejszych oligarchów, którzy należą do takiego narodu, do jakiego akurat trzeba, wtryni Polsce Scheiss, dla zmylenia przeciwnika nazwany „zbożem technicznym”, to Polska ten Scheiss kupi i oczywiście – zapłaci. Toteż wszystkie służby: celna, ABW, CBA i inne, zostały przez kogoś ogłuszone i oślepione, dzięki czemu udało się wtrynić podobno aż 6 milionów ton Scheissu – aż tu nagle zbuntowali się rolnicy. Tym by się może nikt specjalnie nie przejął, a najlepszym tego dowodem jest oskarżenie przez lubelską prokuraturę pana Kołodziejczaka, że ośmielił się protestować przeciwko sprowadzaniu Scheissu do Polski jeszcze w grudniu ub. roku. Teraz jednak okazało się, że wskutek rolniczego buntu notowania PiS na wsi spadły z ponad 50 do dwudziestu kilku procent, w związku z tym Naczelnik Państwa nakazał tubylczemu rządu, by zamknął granicę przed importem rolnym z Ukrainy. Słowem – nakazał, by rząd zrobił to, czego w grudniu ubiegłego roku domagał się pan Kołodziejczak. Jestem jednak pewien, że niezawisły sąd przed który pan Kołodziejczak zostanie zawleczony, przysoli mu piękny wyrok co najmniej z dwóch powodów: po pierwsze w grudniu ub. roku Polska była najposłuszniejszym sługą narodu ukraińskiego, więc na tym etapie każdy protest stanowił karygodną myślozbrodnię, a po drugie – pan Kolodziejczak jest dużym chłopczykiem i powinien wiedzieć, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie” – a cóż dopiero, gdy decyzję podejmuje sam Naczelnik Państwa?

Zwróćmy jednak uwagę nie na wewnętrzne, a na międzynarodowe aspekty tej sytuacji. Wprawdzie od 2015 roku rząd „dobrej zmiany” jest w stanie wojny z Putinem, ale teraz, za sprawą Naczelnika, zrobił coś, co nie może Putina nie udelektować. Żadna ruska onuca nie zrobiłaby mu lepszego wielkanocnego prezentu tym bardziej, że w ślady Polski pośpieszyły inne bantustany: Węgry, Słowacja i Bułgaria, a kto wie, czy również nie Rumunia – bo wszystkie one musiały w swoim czasie zostać zmłotowane przez Naszego Najważniejszego Sojusznika, który podobno niektórych oligarchów ma w specjalnym poważaniu jeszcze z dawnych czasów. Na tę blokadę zawrzał gniewem nie tylko rząd ukraiński, który – kto wie, czy w tej sytuacji nie skieruje planowanej od dawna ofensywy przeciwko Polsce? – ale również – Komisja Europejska, która poczuła się znieważona zlekceważeniem przez Polskę jej wyłącznych kompetencji w sprawach handlu międzynarodowego. Wprawdzie Wielce Czcigodny Jacek Saryusz-Wolski twierdzi, że rzeczniczka Komisji na niczym się nie zna i wystarczyłoby, żeby zadzwoniła tu i tam i od razu skapowała, jak jest – ale nie mam pewności, czy powinniśmy traktować wypowiedzi Wielce Czcigodnego jako miarodajne – bo to przecież nie on będzie decydował o ewentualnych karach dla Polski za tę zniewagę, tylko właśnie Komisja. Ale to mimo wszystko drobiazg w sytuacji, gdy rozporządzenie rządu „dobrej zmiany” pokazuje, że Polska zmieniła front o 180 stopni; niby tu walczy z Putinem, a przecież robi mu na rękę! Żeby tedy uniknąć takiego wrażenia, Naczelnik Państwa zaktywizował się na odcinku smoleńskim. Z tej okazji natychmiast skorzystał Antoni Macierewicz, po 13 latach kierując do niezależnej prokuratury nie tylko zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa w postaci zabójstwa prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pozostałych osób, ale i 1500 stron niezbitych dowodów z dokumentów, dotychczas opinii publicznej nieznanych. Jestem pewien, że lektura tych 1500 stron i ocena tych dowodów zajmie prokuraturze co najmniej 6 miesięcy, no a potem odbędą się wybory i wyjaśni się, czy energiczne śledztwo powinno być kontynuowane, czy nie. W ten sposób Polska prowadzi wojnę na wszystkich możliwych frontach; z Putinem, z Ukrainą, która już noże ostrzy tajemnie, z Komisją Europejską, która nie tylko nie zatrzymała licznika kar, co to zdążył nabić już ponad pół mld euro, więc pewnie teraz dodatkowo go podkręci, żeby nabijał jeszcze więcej, no i wreszcie – z Niemcami. Bowiem z inicjatywy wiceministra spraw zagranicznych, pana Arkadiusza Mularczyka, rząd „dobrej zmiany” właśnie podjął uchwałę o konieczności uregulowania w stosunkach polsko-niemieckich sprawy reparacji wojennych z tytułu II wojny światowej. Słowem – wojujemy na wszystkich frontach, jak podczas II wojny.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Solidarni z Ciocią Ruchlą

Solidarni z Ciocią Ruchlą

Stanisław Michalkiewicz solidarni-z-ciocia-ruchla

Kto by przypuszczał, że 80 rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim przyniesie tyle nieprzewidzianych konsekwencji? To znaczy – niezupełnie nieprzewidzianych, bo na przykład taki Judenrat “Gazety Wyborczej” nie może nikogo nie obsrywać, więc kiedy się okazało, że obsrywanie Jana Pawła II przynosi korzyści polityczne znienawidzonemu PiS-owi, Judenrat natychmiast przerzucił się na obsrywanie narodu polskiego.

Nawiązał w ten sposób do pogróżki wypowiedzianej jeszcze w 1996 roku przez Israela Singera, podówczas sekretarza Światowego Kongresu Żydów, z którego został później przez innych Żydów kongresowych wylany za złodziejstwa i malwersacje. Powiedział on, że dopóki Polska nie zadośćuczyni roszczeniom z żydowskim dotyczącym tak zwanej “własności bezdziedzicznej”, to będzie “upokarzana”, czyli po prostu obsrywana przez Żydów na terenie międzynarodowym. Nic zatem dziwnego, że Judenrat natychmiast sobie o tym przypomniał, no a pani red. Anna Bikont, latorośl  upiornej stalinówy Wilhelminy Skulskiej, nee Horowitz, na sygnał znajomej trąbki natychmiast przystąpiła do obsrywania, co prawda dość ryzykownego – o czym za chwilę.

Przeprowadzam tę dziką lustrację pani Bikont tylko dlatego, że postanowiła obsrywać Polaków pod  pretekstem Jedwabnego. Jak pamiętamy, ówczesny minister sprawiedliwości i prokurator generalny Lech Kaczyński  dał się zbajerować jakimś rabinom, którzy mu wmówili, że “judaizm” kategorycznie zabrania ekshumacji. W związku z tym pan minister Lech Kaczyński, niczym jakiś wioskowy głupek, nakazał ekshumację wstrzymać, w związku z czym organizacje przemysłu holokaustu, co to wynajęły pana doktora Jana Tomasza Grossa, który z tej okazji awansował nie tylko na historyka, którym nie jest – ale nawet od razu “światowej sławy”, rozmnożyły liczbę żydowskich ofiar do rozmiarów astronomicznych. Może szkoda, że to nieprawda, ale nie o to teraz chodzi, tylko o to, że pani Bikont swoim specjalnym nosem wywąchała, że “bracia”, którzy mordowali Żydów, byli “zadowoleni z życia”. Nawet jeśli rzeczywiście byli, to też nie jest żadna rewelacja, bo na przykład – o ile pamiętam – pani Wilhelmina Skulska też  sprawiała wrażenie zadowolonej z życia, a przecież chyba nawet nikogo osobiście nie zamordowała, a tylko pochwalała komunistyczny terror epoki stalinowskiej w “Trybunie Ludu”. Ale co tam ona, która należała do żydowskiej sitwy drobniejszego płazu! Cóż dopiero powiedzieć o takim Jakubie Bermanie, Józefie Światło, Romanie Romkowskim, który chyba sam dobrze nie wiedział, jak naprawdę nazywał się po żydowsku, czy Lunie Brystygierowej? Ta to dopiero umiała korzystać z  życia – bo jak ktoś jej nie dogodził, to ściskała mu genitalia szufladą biurka – i tak dalej. Podobnie zadowolona z życia była morderczyni sądowa Maria Gurowska, córka Moryca Zanda i Fajgi z domu Eisenbaum, która skazała na śmierć m.in. generała Emila Fieldorfa, pseudonim “Nil”.  Myślę, że ona też była zadowolona  z życia tym bardziej, że nikt nie odważył się jej z tego powodu ruchnąć, podobnie jak Fajgi Mindli Danielak, czyli Heleny Wolińskiej, która na wszelki wypadek schroniła się w Anglii i stamtąd obsrywała Polskę, że to niby nie może tu liczyć na uczciwy proces. Podobnie zachował się zbrodniarz sądowy, brat pana redaktora Michnika, któremu w bezpiecznej Szwecji tylko organizacja “Patriae Fidelis” urządziła psotę. Rząd szwedzki bowiem zachęcał obywateli, żeby w ramach przeciwdziałania atomizacji społeczeństwa, w większym stopniu interesowali się sąsiadami i nawet dawał pieniądze na tego rodzaju akcje. Tedy “Partiae Fidelis”, przy współpracy z podobną szwedzką organizacją, zorganizowała akcję “poznaj swego sąsiada” i zasypała okoliczne ulice, sklepy i inne miejsca publiczne ulotkami opisującymi wyczyny zbrodniarza sądowego Stefana Michnika. Podobno próbował on zablokować akcję przy pomocy szwedzkiej policji, ale nie dopatrzyła się ona żadnego naruszenia prawa i w ten sposób Szwedzi dowiedzieli się, jaki prezent zrobił im naród żydowski.

Wspominam o tym wszystkim, żeby i pani Bikont za bardzo się nie nadymała, bo przecież wszyscy wiedzą, skąd wyrastają jej nogi i że naród żydowski który lubi prezentować się opinii światowej w charakterze ofiary, znakomicie sprawdzał się też w roli kata, zwłaszcza gdy katować trzeba przedstawicieli mniej wartościowych narodów tubylczych. Myślę, że takie rzeczy też trzeba przypominać tym bardziej, że oto pan Marian Turski z okazji 80 rocznicy wybuchu powstania w warszawskim getcie, w płomiennym przemówieniu przypomniał o obowiązku wzmożonej czujności wobec “nienawiści”, która właśnie podnosi nienawistny łeb. Obawiam się, że może to stanowić zapowiedź jakiejś kolejnej czystki, jakiejś eksterminacji “nienawistników”, w której przedstawiciele społeczności żydowskiej jak zwykle wystąpią w awangardzie – jak było za Stalina.

W operacji obsrywania Polaków wzięła oczywiście udział “Ciocia Ruchla”, czyli pani prof. Barbara Engelking – znaczy się – “Królowa  Anielska”- która dźgnęła nasz mniej wartościowy naród tubylczy w chore z nienawiści oczy, że w czasie okupacji niemieckiej nie poświęcił się dla Żydów w stopniu zadowalającym. Pani Barbara zasłynęła w swoim czasie odkryciem, że śmierć goja to sprawa biologiczna, rzecz nie warta splunięcia, podczas gdy śmierć Żyda ma wymiar kosmiczny, stanowiąc rodzaj końca świata. Pewnie ze względu na te naukowe odkrycia cieszy się ogromnym prestiżem w utworzonej za pierwszej komuny szaraszce, pod bardzo dostojną  nazwą Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk – instytucji powołanej w celu tresowania Polaków do komunizmu.

Ponieważ pan minister Czarnek zagroził, że nie będzie dawał pieniędzy na instytucje zatrudniające naukowców obsrywających Polaków, tamtejsi pracownicy przemysłu rozrywkowego – bo w odróżnieniu np. od “Dody”, używają tylko bardziej hermetycznego języka – zatrudnieni tam czciciele Złotego Cielca natychmiast ruszyli z akcją zbierania podpisów popierających “Ciocię Ruchlę”, czyli panią Barbarę. Najwyraźniej uważają, że im większa liczba sygnatariuszy solidarnościowego manifestu, tym słuszniejsze są wyłożone tam argumenty. Okazuje się że w szaraszce nic się nie zmieniło, mimo transformacji ustrojowej.

Ale dlaczego właściwie miałoby się coś zmieniać, kiedy Polska Akademia Nauk, a zwłaszcza – należący do niej Instytut Filozofii i Socjologii po staremu służy duraczeniu mniej wartościowego narodu tubylczego – oczywiście pod ogólnym kierownictwem sprawdzonej awangardy?

Life is brutal, plugaws and full of zasadzkas

Nie przesadzajmy – powiedział ogrodnik

Stanisław Michalkiewicz 22 kwietnia 2023 Nie przesadzajmy

Life is brutal, plugaws and full of zasadzkas” – mawiali nadwiślańscy światowcy pod koniec komuny. Teraz volapikiem polsko angielskim, czy odwrotnie – angielsko-polskim, mówi coraz więcej obywateli, zwłaszcza młodych, którzy snobują się na cudzoziemszczyznę, co jest jeszcze jednym podobieństwem do sytuacji Polski w wieku XVIII. Te wysiłki wyglądają rozmaicie, w zależności od stopnia lingwistycznego zaawansowania delikwentów, przyjmując niekiedy postać tzw. „francais-negre”, to znaczy – manger-manger, boire-boire, czyli jeść-jeść, pić-pić, albo, w przypadku wersji angielskiej – „moja twoja zjeść”. Nie wiadomo, do czego to doprowadzi, bo jeśli wysiłki rządu „dobrej zmiany” doprowadzą w końcu do przyłączenia Polski do Stanów Zjednoczonych (wojsko amerykańskie już u nas jest, a będzie go jeszcze więcej, więc początek jest zrobiony), to język polski może tam być dopuszczony na trzecim miejscu po angielskim i hiszpańskim – bo od czego jest tolerancja? W takiej sytuacji główny ciężar przeprowadzenia tego lingwistycznego eksperymentu spadnie na niezależne media głównego nurtu, zwłaszcza na telewizję rządową i telewizje nierządne. Będzie to oczywiście wymagało przestrzegania obowiązku wzmożonej czujności tym bardziej, że nawet niechcący można dopuścić się myślozbrodni.

Coś takiego przytrafiło się pani Magdalenie Wolińskiej-Riedi, która przez całe lata nadawała dla TVP korespondencje z Watykanu w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. Na drodze świetnie rozwijającej się kariery stanęła wojna, jaka Stany Zjednoczone prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca. Dopuściła się ona bowiem nawet nie na antenie TVP, ale na Twitterze myślozbrodni treści następującej: „Czyli stygmatyzujemy cały rosyjski naród za szaleństwo Putina i spółki. Chyba tylko my Polacy, którzy wyssaliśmy nienawiść z mlekiem matki, możemy to tak interpretować”. Szczerze mówiąc, w tej wypowiedzi nie dopatruję się żadnej myślozbrodni. Pani Wolińska-Riedi, zgodnie z rozkazem, uważa za szaleńca nie tylko Putina, ale i „spółkę”. Rzeczywiście – któż inny mógłby się zbuntować przeciwko Panu Naszemu z Waszyngtonu, jak nie szaleniec? Co do tego żadnych wątpliwości być nie może, a kto uważa inaczej, jest agentem Bundeswe… – to znaczy pardon – jakiej tam znowu „Bundeswehry”? Agentem Bundeswehry zostawało się za pierwszej komuny, kiedy partia walczyła z zachodnioniemieckimi rewizjonistami i odwetowcami, zwłaszcza z Hupką i Czają. Teraz, za aktualnej komuny, partia walczy z Putinem, więc kto nie uważa go za szaleńca, ten jest agentem Putina, a w najlepszym razie – ruską onucą. Pani Wolińska-Riedi zachowała się zatem prawidłowo; uznała za szaleńca nie tylko „Putina”, ale również – bliżej nieokreśloną „spółkę” – więc od razu widać, że chciała jak najlepiej. Skoro jednak tak się sprawy mają, to – a contrario – cały naród rosyjski szaleńcem być nie może, bo czym w takiej sytuacji różniłby się od Putina i spółki? W takiej sytuacji stygmatyzowanie go jest sprzeczne z nakazami politycznej poprawności – co pani Wolińska-Riedi z podziwu godną logiką podkreśla. Jak dotąd zatem żadnej myślozbrodni się nie dopuściła. Wątpliwości może wzbudzać druga część jej wypowiedzi o tej „nienawiści”, którą „Polacy wyssali z mlekiem matki”. To się może nie podobać, ale czy to jest myślozbrodnia?

Przecież pani Wolińska-Riedi tylko zacytowała opinię wpływowych czynników izraelskich, a więc państwa, któremu nikt w Polsce nie ośmiela się w żadnej sprawie, a więc – również i w tej – sprzeciwiać. Nie wiadomo nawet, czy tę opinię osobiście podziela, ale nawet gdyby ją podzielała, to przecież taka opinia Ukrainie zaszkodzić nie może. Przeciwnie – może okazać się nawet przydatna w przyszłości, gdyby na przykład prezydent Włodzimierz Zełeński chciał nas w jakiejś sprawie podkręcić. Po takiej recenzji zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja tworząca obóz zdrady i zaprzaństwa, jeden przez drugiego rzuciłaby mu się do stóp gwoli przebłagania, Czy w tej sytuacji wypada czynić zarzut pani Magdalenie Wolińskiej-Riedi, że myśli szeroko i perspektywicznie? Przeciwnie – myślę, że takich właśnie publicystów nam potrzeba, a zwłaszcza – takich korespondentów TVP w Watykanie.

Ja na przykład, będąc na jej miejscu załatwiłbym u Ojca Świętego Franciszka intencję mszalną – za dusze żołnierzy ukraińskich i rosyjskich, poległych w tej wojnie. W obliczu Wieczności nie powinniśmy przecież ulegać politycznemu zacietrzewieniu, bo przecież legat papieski, opat Arnoud Amaury raz na zawsze wyjaśnił, by – jak to na wojnie – zabijać wszystkich, a Bóg rozpozna swoich”. Zatem przeprowadzanie jakichś rozróżnień w tej sprawie naruszałoby kompetencje Pana Boga, a w tej sytuacji mam nadzieję, że nawet pan red. Terlikowski, który pryncypialnie schłostał papieża Franciszka za niedostatek entuzjazmu w potępianiu Putina, by się ze mną zgodził. Teraz co prawda sytuacja się trochę skomplikowała, bo przewielebny ojciec Mogielski, który był nieutulony w żalu, że Kościół nie śpiewa mu do snu kołysanek z powodu seksualnego molestowania go w młodości, właśnie wybrał sobie innego Pana Boga w Kościele Ewangelicko-Augsburskim, ale pan red. Terlikowski tak daleko się chyba nie posunie. Zresztą nie można wykluczyć, że i przewielebny ojciec Mogielski też się zreflektuje, kiedy się okaże, że u tego drugiego Pana Boga nie jest oficerem, tylko zwykłym szeregowcem.

Więc chociaż świadoma dyscyplina i obowiązek wzmożonej czujności powinny być w niezależnych mediach głównego nurtu, a zwłaszcza telewizjach rządowych nierządnych bezwarunkowo przestrzegane, to trzeba pamiętać, żeby nawet w słusznej sprawie nie przedobrzyć, tylko zachować poczucie rzeczywistości. Na przykład portal „Onet” uznał niedawną wypowiedź węgierskiego premiera Wiktora Orbana za „kontrowersyjną”. Wprawdzie teraz jest rozkaz, że Wiktor Orban nie może mieć racji w żadnej sprawie, bo sprzeciwia się zatwierdzonej linii partii i rządu „dobrej zmiany” i nie poświęca interesu państwa węgierskiego dla interesów ukraińskich oligarchów, ale pomyślny sami – czy jeśli tenże Wiktor Orban na krzesło powie, że to krzesło, to będziemy się z nim spierać dla samej zasady? Nie sądzę, żeby miało to sens tym bardziej, że właśnie powiedział, że gdyby USA i Zachód wstrzymały pomoc dla Ukrainy, to wojna musiałaby się zakończyć. Przecież to oczywista oczywistość, którą musiałby uznać, a przynajmniej – przyjąć do wiadomości nawet pan generał Polko – a tymczasem portal „Onet” uważa ją za „kontrowersyjną”. Czyżby tamtejsi koledzy dziennikarze naprawdę uważali, że może być inaczej, że Ukraińcy mogliby strzelać bez prochu?

Nawiedzenie Namiestnika

Nawiedzenie Namiestnika

Stanisław Michalkiewicz 14 kwietnia 2023 namiestnik

Antoni Słonimski wspomina, jak to przed wojną przyjechał do Warszawy Włodzimierz Majakowski, podówczas czołowy sowiecki „poeta proletariacki” („Mnie legczie czem drugim, ja Majakowski. Siżu i jem kusok konski”- Mnie lżej niż innym, ja Majakowski. Siedzę i jem kawałek koniny – pisał w okresie głodu w Sowdepii). Związek Literatów, który go podejmował, wydał na jego cześć przyjęcie w hotelu „Bristol”. Podczas kolacji Majakowski, chcąc okazać ostentacyjne lekceważenie „burżuazyjnym” formom towarzyskim, sięgnął ręką do salaterki z kiszonymi ogórkami, wyjął jeden i ostentacyjnie zakąsił. Siedzący naprzeciwko niego Słonimski sięgnął wtedy ręką do salaterki z sałatką majonezową i całą garść wepchnął sobie do ust. Na ten widok Majakowski roześmiał się i odłożył trzymany w ręku ogórek na talerzyk.

Przypomniała mi się ta historia z okazji przyjazdu do Warszawy z gospodarską wizytą w charakterze Namiestnika Pana Naszego z Waszyngtonu, ukraińskiego prezydenta Włodzimierza Zełeńskiego. Pan prezydent Duda powitał go w garniturze pod krawatem, podczas gdy prezydent Zełeński wystąpił w kostiumie w postaci podkoszulka, którego chyba nigdy nie zdejmuje. I tak dobrze, że nie pojawił się w piżamie albo w kalesonach.

Ciekawe, że pani Zełeńska, co to potrafiła w godzinę wydać w paryskim luksusowym magazynie 40 tysięcy euro, nie pomyślała o tym, żeby sprokurować sobie kostium „małej, dzielnej żony żołnierza”, tylko wystąpiła w zwyczajnym stroju, to znaczy – w sukni i płaszczu, podobnie jak pani prezydentowa Agata Dudzina. Prezydent Zełeński na „dzieńdobry” dostał od prezydenta Dudy order Orła Białego – pewnie gwoli udobruchania z powodu myśliwców MiG 29, na które strona ukraińska kręci nosem, że „przestarzałe” i w ogóle – Scheiss – i domaga się samolotów F-16. Oczywiście za darmo, bo przecież umowa z 2 grudnia 2016 roku obowiązuje. To może rzeczywiście lepiej zatkać mu usta orderem Orła Białego? To wysokie odznaczenie nikogo nie hańbi, chociaż, obok pana red. Michnika, dostali je również rozmaici konfidenci.

Wizyta prezydenta Zełeńskiego w Warszawie spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Oficjalnie ma nam „podziękować” za darmowe dostawy broni, amunicji i tak dalej, za wzięcie na utrzymanie polskich podatników około 2 milionów „uchodźców”, no i za zapchanie polskich magazynów zbożem wtrynionym Polsce przez tamtejszych oligarchów, co to mają latyfundia powyżej pół miliona hektarów.

Nawiasem mówiąc, właśnie z tego powodu podał się do dymisji pan Kowalczyk, minister rolnictwa w rządzie „dobrej zmiany”, ale najwyraźniej jest on tylko kozłem ofiarnym, bo tu inni szatani byli czynni, a on tylko wykonywał rozkazy. Kandydat na jego następcę, były minister rolnictwa pan Ardanowski odgraża się, że „natychmiast wstrzyma” import tego zboża do Polski, ale każdy najpierw się tak odgraża, a potem przychodzą do niego panowie i powiadają jemu: „wy Ardanowski, wiecie, rozumiecie, wy lepiej bardzo u nas uważajcie, bo będzie z wami brzydka sprawa” – no i taki jeden z drugim dygnitarz już wie, czego się trzymać i odtąd jest cichy i pokornego serca.

Więc oczywiście bardzo się cieszymy, że prezydent Zełeński będzie nam dziękował, bo jak wiadomo, dobra psu i mucha – ale tak naprawdę, to po co przyjechał? Pewne światło rzuca na to publikacja, która w ostatnią niedzielę ukazała się w poświęconym polityce zagranicznej amerykańskim piśmie Foreign Policy” – żeby mianowicie Polska utworzyła z Ukrainą jedno państwo. W tej sytuacji wypada przypomnieć, że w porywie serca gorejącego, o „unii” Polski z Ukrainą bredził 3 maja ubiegłego roku również pan prezydent Duda, ale potem ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu wyperswadować, żeby nie wychodził przed orkiestrę, tylko znał swoje miejsce w szyku, więc bredził juz przytomniej, że to niby granica polsko-ukraińska, powinna „łączyć” – cokolwiek by to miało znaczyć – a nie „dzielić”. Żeby nawet jednak „łączyła”, to najpierw jednak musiałaby istnieć, a w tej sytuacji o żadnej „unii” mowy być nie może.

Teraz jednak za pośrednictwem „Foreign Policy”, w ten niezobowiązujący sposób odezwał się Nasz Najważniejszy Sojusznik, który najwyraźniej już obmyślił dla nas świetlaną przyszłość. Mamy mianowicie podjąć suwerenną decyzję o zlaniu się w jedno państwo z Ukrainą, dzięki czemu, na wypadek, kiedy na Ukrainie zabraknie ostatniego Ukraińca, to Nasz Najważniejszy Sojusznik będzie, jak gdyby nigdy nic, prowadził wojnę z Rosją w celu jej „osłabienia”, do ostatniego Polaka. Oczywiście autor artykułu, jakiś słowacki „ekspert” od robienia ludziom wody z mózgu, roztacza przed nami niebywale ekscytujące perspektywy, tak zwane – jak to w żydowskiej gazecie dla Polaków napisał kiedyś Aleksander Smolar – „postjagiellońskie mrzonki” – że to niby do spółki z Ukraińcami rozgromimy Rosję i w ten sposób Polska będzie od morza do morza, to znaczy – od Pacyfiku po Atlantyk.

Warto w tej sytuacji przypomnieć, że podobne wizje w swoim czasie rozsnuwał Mieczysław Moczar mówiąc, że „dla nas, partyjniaków”, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki, a nasze granice – kto wie, może gdzieś hen, na Gibraltarze? Wystarczy tedy, że „ekspert” podstawi za „Związek Radziecki” Ukrainę, a za „Gibraltar” – rdzennie polskie miasto Władywostok nad Pacyfikiem, żeby dzisiejsi „partyjniacy” dostali orgazmu, jak przy jakimś zbiorowym gwałcie. Nie konfunduje ich nawet ruski jądrowy arsenał, podobnie jak statysty z rządu RP w Londynie nie konfundowało zbliżanie się Armii Czerwonej do polskiej granicy: co tam Sowieci! Strzelają amunicją angielską, a żywność mają amerykańską! – jak wspominał Stanisław Cat-Mackiewicz.

Bolesny powrót do rzeczywistości po tych marzycielskich euforiach byłby taki, że Polska – zgodnie z tym, co niedawno mówił ambasador RP w Paryżu, pan Rościszewski – „nie miałaby wyjścia”, jak włączyć się do tego konfliktu ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z punktu widzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika byłoby to znakomite wyjście – bo nastąpiłaby dostawa na ukraińską wojnę świeżego mięsa armatniego, w dodatku w sposób nie angażujący ani Stanów Zjednoczonych, ani w ogóle – NATO, bo procedury przewidziane w art. 5 traktatu waszyngtońskiego uruchamiane są tylko w przypadku „zbrojnej napaści” na państwo członkowskie, a nie w przypadku włączenia się takiego państwa do wojny prowadzonej formalnie przez państwa do NATO nie należące.

Czy zatem prezydent Zełeński przypadkiem nie przybył do Warszawy z gospodarską wizytą, by jako Namiestnik Pana Naszego z Waszyngtonu objawić nam naszą najbliższą i dalszą przyszłość? Jeśli tak, to nic dziwnego, że nie fatygował się nawet, by zmienić koszulę.

Totalniacki ekstremista […żąda tymczasowości małżeństwa – dla wszystkich].

Totalniacki ekstremista [żąda tymczasowości małżeństwa – dla wszystkich].

Piątka Mentzena” (Polska bez Żydów, bez sodomczyków, bez wysokich podatków, bez aborcji i bez Unii Europejskiej)

Stanisław Michalkiewicz totalniacki-ekstremista

Jak wiadomo, w Polsce nasila się zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej. Dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami – nawet jeśli mają tylko pierwszy stopień muzykalności, to znaczy – rozróżniają, kiedy grają, a kiedy nie – dzieci konfidentów zostają konfidentami, dzięki czemu dochowaliśmy się ubeckich dynastii, których początki giną w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej, a państwo nasze jest aż do bólu przewidywalne – no a teraz mamy dowód, że dzieci ekspertów zostają ekspertami. Jest to tym łatwiejsze, że takim, dajmy na to, artystą, czy ekspertem zostaje się z autonominacji.

Jadąc niedawno samochodem z Warszawy do Gorzowa, słuchałem przez całą drogę audycji pewnej warszawskiej rozgłośni. To wzbudziło we mnie podejrzenia, że jest to rozgłośnia nie tylko przeznaczona dla wariatów, ale i przez nich prowadzona. Co prawda pracująca tam pani red. Eliza Michalik sprawiała wrażenie osoby absolutnie normalnej, ale być może to wrażenie powstało na tle pozostałych dziennikarzy tej rozgłośni, a poza tym i wśród wariatów musi być przynajmniej jeden człowiek normalny.

Prof. Łagowski jeszcze za komuny dowodził, że  komunizm nie może zwyciężyć na całym świecie, bo przynajmniej jedno państwo musi pozostać normalne, byśmy wiedzieli, ile co naprawdę kosztuje. Słowem – wszędzie musi być jakiś punkt odniesienia. Otóż na podstawie wysłuchanej tam audycji doszedłem do wniosku, że obecnie artystą, na przykład – poetą – zostaje się z autonominacji. Występująca tam pani poetessa zeznała sumiennie, że odbyła kilka “terapii”. Najwyraźniej któryś terapeuta na odczepne musiał ją przekonać, że ma talent poetycki i żeby pisała wiersze. Kilka utworów odczytała na antenie, co utwierdziło mnie w podziwie dla trafności zalecenia Antoniego Słonimskiego, że jeśli mamy wątpliwości, czy usłyszany wiersz nie jest przypadkiem bełkotem, “snem wariata śnionym nieprzytomnie”, to powinniśmy zapisać go tak, jak zapisuje się prozę. Wielokrotnie przekonałem się o skuteczności tej metody, która bezlitośnie demaskuje wszelkie literackie hucpy. Autorka przeczytała w dodatku utwór składający się z szeregu cyfr. Okazało się, że są to numery telefonów instytucji świadczących rozmaite usługi  rozkojarzonym paniom. Powiedziała też, że wierszem może być nawet czysta kartka papieru, a na koniec pochwaliła się, że za pieniądze Unii Europejskiej będzie prowadziła jakieś “warsztaty” w śląskich szkołach średnich. Biedne dzieci! Przecież to może być w skutkach gorsze od pedofilii, a tymczasem zapatrzony w księże genitalia pan red. Terlikowski zupełnie tego zagrożenia nie dostrzega. Widać, że w coraz większym stopniu trafiamy  w moc wariatów. Jest ich podobno już tyle, że tylko patrzeć, jak ich liczba przekroczy 50 procent populacji i wykorzystując procedury demokratyczne, uchwycą władzę polityczną.

Więc tak samo, jak artystą staje się u nas na zasadzie dziedziczenia pozycji społecznej, a świeża krew do środowiska dopływa z zewnątrz na zasadzie autonominacji, to wyglada na to, iż podobny mechanizm ma zastosowanie przy karierze eksperta. Oto pan dr Przemysław Witkowski, który uchodzi za eksperta w dziedzinie ekstremizmów politycznych, zwierzył się niedawno, że “nie mieści mu się w głowie” pomysł jednego z przywódców Konfederacji, pana doktora Sławomira Mentzena o “nierozerwalnych małżeństwach”. Pan dr Mentzen znalazł się ostatnio na celowniku również u miotającego się od ściany do ściany, sfrustrowanego niepowodzeniami Donalda Tuska, który najwyraźniej pozazdrościł pannie Grecie Thunberg jej doktoratu honoris causa z teologii.

Komentując tzw. “piątkę Mentzena” (Polska bez Żydów, bez sodomczyków, bez wysokich podatków, bez aborcji i bez Unii Europejskiej) powiedział, że prawdziwy Polak-katolik nie może głosować na Konfederację, bo w przeciwnym razie popadnie w sprośne błędy Niebu obrzydłe.

Oczywiście Donald Tusk się myli, jak zresztą we wszystkim, co mówi, chociaż kiedyś było inaczej. Kiedy 1 lipca 1989 roku poznałem go na zjeździe towarzystw gospodarczych i środowisk liberalnych w Gdańsku, to on też uważał, że podatki powinny być niskie, a pomysł “babciowego” nie przyszedłby mu do głowy nawet w gorączce. Najwyraźniej jednak niektórzy ludzie brzydko się starzeją, popadając w rozmaite idiosynkrazje. Na przykład Donald Tusk i Jarosław Kaczyński zarażają swoim obłędem całą Polskę, przy czym ta dolegliwość najwyraźniej ma charakter rozwojowy, bo od niedawna objęła też Konfederację. Sprawa wygląda na zaawansowaną do tego stopnia, że Donaldu Tusku nie mieści się w głowie, że ktoś może nie oddawać boskiej czci Unii Europejskiej, dzięki której Nasza Złota Pani  zrobiła z niego człowieka.

Panu doktorowi Przemysławowi Witkowskiemu, będącemu ekspertem świeżej daty, nie mieści się w głowie pomysł “nierozerwalnych małżeństw”. Ciekawe, że zamiast podjąć intensywne starania w kierunku powiększenia swojej głowy, żeby trochę więcej mu się w niej zmieściło, pryncypialnie zaatakował pana dra Mentzena za “ekstremizm”. Najwyraźniej jego percepcyjne zdolności musiała przekroczyć okoliczność, że pan dr Metnzen mówił o tym, jako o możliwości – żeby mianowicie każdy, kto chce, aby jego małżeństwa nie można było rozwiązać, mógł uzyskać taką prawną gwarancję.

W ten sposób możliwości wyboru zostałyby niewątpliwie poszerzone, bo kto by sobie tego nie życzył, ten nie musiałby z tej gwarancji korzystać. Zrozumienie tej prostej rzeczy nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego, więc jeśli pan dr Witkowski twierdzi, że nie mieści mu się to w głowie, to oczywiście nie wypada zaprzeczać, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że i w tym przypadku do głosu może dochodzić idiosynkrazja. Rzecz w tym, że pan dr Witkowski, jako przedstawiciel postępactwa, zawarł był tak zwane “małżeństwo humanistyczne” z poetessą Iloną Jakubowską, według rytu Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów. Nie wiem, na czym ten ryt polega, ale podejrzewam, że może być podobny do tego, jaki za pierwszej komuny obmyślali pierwszorzędni fachowcy, którzy w specjalnym wydziale KC PZPR opracowywali rozmaite ceremonie w ramach tzw. “obrzędowości świeckiej”, jak np. wręczenie “dowodziku” osobistego i temu podobne. Niestety związek ten – jak czytamy w Wikipedii – nie wytrzymał próby czasu i pan dr Witkowski ze swoją małżonką wkrótce się rozstał. Najwyraźniej “małżeństwa humanistyczne” do specjalnie trwałych nie należą, więc trochę kobiety mające poczucie rzeczywistości mogłyby je zacząć traktować jako szczególnie ceremonialny wstęp do uwiedzenia i porzucenia, być może nawet z dzieckiem. W tej sytuacji możliwość zawarcia małżeństwa nierozerwalnego mogłaby być dla nich bardziej interesująca – a tymczasem pan dr Witkowski, któremu “nie mieści się to w głowie”, chciały je najwyraźniej takiej możliwości pozbawić.

Zawsze podejrzewałem, że ci postępacy, to tylko odmiana, znanych z okresu pierwszej komuny, starych totalniaków, w dodatku cierpiących na chorobę czerwonych oczu – żeby każdemu było tak źle, jak mnie.

Los ultimos podrigos Zachodu. Lamentacje dekadenckie.

Los ultimos podrigos Zachodu. Lamentacje dekadenckie.

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  21 marca 2023 michalkiewicz

Jeśli komuś byłoby potrzeba poszlak, czy nawet dowodów, że Zachód pogrąża się w dekadencji, że to są – jakby powiedział Witkacy – jego „los ultimos podrigos” – to ma ich całe mnóstwo do wyboru. Oto przykłady. Kiedy pod koniec lat 70-tych po raz pierwszy byłem w Paryżu, przebywający tam cudzoziemcy, to znaczy – Arabowie, czy Senegalczycy – chcieli, by uważano ich za Francuzów. Nie tylko zresztą oni. Podczas winobrania pracowałem z jegomościem nazwiskiem Chmura. Miał ciemną skórę, ale nie był ani Murzynem, ani Hindusem. Kiedy po dwóch dnia wspólnej pracy doszliśmy do konfidencji, zapytałem go – a ty Chmura, coś ty za jeden – on odparł, że jest Francuzem. – Jasne – ja na to – ale tak naprawdę, to kto ty jesteś? Okazało się, że jest Maorysem – ale jego dziadek był sierżantem we francuskich wojskach kolonialnych, więc uważał się za Francuza.

Minęło 20 lat i sytuacja się zmieniła. Kiedy socjalistyczny minister Lang rozpoczął wojnę z muzułmańskimi uczennicami, zabraniając im przychodzenia do szkoły w chustach, że niby zagrażają one „laickości Republiki”, jakiś muzułmański ośrodek wydał plakat, na jednej połowie przedstawiający Europejkę, pewnie Francuzkę, z „irokezem” na wygolonej głowie, z gołym brzuchem i tatuażami, a obok niej – ładną muzułmańską dziewczynę w chuście, zaś napis głosił: „co wybierasz?” Jasne było, że o żadnej integracji nie ma mowy, że jest tylko pogarda.

Z podobną pogardą zetknąłem się wiele lat później w Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie. Akurat odbywał się tam przemarsz białych golasów płci obojga, którzy w ten sposób przeciwko czemuś protestowali. Pochód zamykał goły starowina z balkonikiem, cały zsiniały, bo od Pacyfiku wiał chłodny wiatr. Z nosa zwisała mu kapka i wzbudzał wyłącznie politowanie. Ale chyba tylko we mnie – bo na chodnikach stali Chińczycy i Hindusi, którzy na widok białych golasów wprost tarzali się od śmiechu.

Jeszcze 100 lat temu nikomu nie przychodziła do głowy myśl, że kultura europejska jest taka sama, jak wszelkie inne, a już na pewno nie – że jest od tych innych gorsza. Nikt nie widział nawet potrzeby by to udowadniać. Po pierwsze dlatego, że nie byłoby komu, a po drugie – że to się rozumiało samo przez się. Teraz znaczna część Europejczyków, podobnie jak i Amerykanów, własną kulturą pogardza, wyobrażając sobie, że te inne są lepsze i rzeczywiście mają do zaproponowania coś, czego kultura europejska nie ma i nie będzie miała. Inna rzecz, że większość z tych ludzi tak naprawdę europejskiej kultury nie zna, a tylko w najlepszym razie jakieś jej imitacje, takie same, jak w Las Vegas imitacje wielkich miast świata. To zwątpienie dotknęło nawet najtwardszego jądra kultury, jakim jest religia.

II Sobór Watykański to ziarno wątpliwości zasiał, no a teraz już w obfitości możemy spożywać owoce tego zatrutego drzewa w postaci np. „dialogu z judaizmem”, czy innymi takimi wynalazkami. Tymczasem religie mają to do siebie, że muszą być prawdziwe, bo jeśli są co do tego jakieś wątpliwości, to nie ma co się taką religią przejmować. Toteż na użytek ekumenizmu wykombinowano co innego; że w każdej jest ziarenko prawdy, że wszystkie drogi prowadzą na ten sam szczyt. W takiej jednak sytuacji o wyborze drogi decyduje jej wygoda; po co miałbym wdrapywać się na szczyt po stromych skałach, ryzykując w każdej chwili skręcenie karku, kiedy tuż obok wiedzie na szczyt wyasfaltowana droga, po której śmigają klimatyzowane autokary?

Toteż nic dziwnego, że w tej sytuacji coraz więcej ludzi uznaje się za ostatnią instancję również i w tych sprawach, więc tylko patrzeć, jak demokracja zatriumfuje również w tej dziedzinie; Pana Boga będzie się wybierało w powszechnym głosowaniu, ustaliwszy uprzednio w referendum Jego przymioty. Właściwie już to mamy, skoro prezentujący się jako katolik, co prawda nowoczesny, niemniej jednak, pan Szymon Hołownia odgraża się, że gdy tylko w Polsce obejmie władzę, to zarządzi referendum w sprawie aborcji. A dlaczego tylko w sprawie aborcji? Czyż nie można urządzić referendum w sprawie uchylenia grzechu pierworodnego, czy zniesienia nie tylko piątego, ale również szóstego i siódmego przykazania?

Na naszych oczach spełnia się spostrzeżenie Mikołaja Gomeza Davili, że Kościół zwątpiwszy, iż ludzie będą postępowali zgodnie z jego nauczaniem, zaczął nauczać tego, co ludzie robią. Czyż nie do tego właśnie zmierza słynna „droga synodalna”? Akurat przeczytałem sobie takie parafialne podsumowanie tej całej „synodalności” i okazało się, że jedynym konkretem są pederaści – żeby ich nie „wykluczać”, ani nie „stygmatyzować”. Słowem – pełna amikoszoneria, oczywiście na początek, bo pederastom amikoszoneria na długo nie wystarczy i zapragną dominacji.

Podobne objawy dekadencji widać w nauce. Jeszcze opierają się jej nauki ścisłe, bo mosty nie powinny się walić, a samoloty nie powinny spadać – ale w pozostałych dziedzinach triumfuje „nauka przodująca” – jak Józef Stalin nazywał fantasmagorie Trofima Łysenki. Już nie wystarczy, że fakty ustala się drogą demokratycznego głosowania – jak to się stało z decyzją Światowej Organizacji Zdrowia, ze zboczenia płciowe nie są żadnymi zboczeniami, tylko szlachetnymi ”orientacjami”, a koryfeusze „nauki przodującej” nie ustają w ciągłym odkrywaniu coraz to nowych płci, od czego powstaje „straszliwa wiedza, że Byt się zgęszcza i rozrzedza”. W rezultacie niestabilna emocjonalnie szwedzka nastolatka głupoty powagą najmądrzejszych wodzi za łby”.

Bo właśnie okazało się, że przez podobną sobie aktywistkę z partii Zielonych w norweskim parlamencie, została nominowana do pokojowej Nagrody Nobla. Z tymi Zielonymi jest tak samo, jak kiedyś z Czarnymi: Czarni są Czerwoni, bo są jeszcze zieloni. Ale Czarni już się zorientowali, że walka z klimatem to rodzaj choroby umysłowej Białych, którym zieloność padła na mózgi, więc nie przeszkadzają im walczyć z klimatem, wszelako pod warunkiem, że oni nie będą im przeszkadzali wypić i zakąsić. Może i mają rację, bo gdyby wariat zaczął domyślać się, że może być wariatem, to by znaczyło, że wraca do zdrowia. Niech tedy się nawzajem duraczą genderactwem, niech się gżą wszyscy ze wszystkimi, zwłaszcza w kościołach podczas nabożeństw – bo w ten sposób – jak tłumaczyła tępawemu marszałowi Greczce Caryca Leonida – „moją staną się zdobyczą”. A wtedy będzie całkiem inna rozmowa – jak to w proroczej wizji przewidział Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”, wspominając o Alim Khadafie, „jeszcze dzikszym od tygrysa”. – „Ali nie znosił zaś tych bab. Wnet by ją ubrał w gelabiję, spuściłby suce lanie kijem, po czym umieścił ją w haremie pod czujną eunucha strażą.” Czyż nie takie jest nasze przeznaczenie?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.