Mutujemy

Stanisław Michalkiewicz: https://www.magnapolonia.org/stanislaw-michalkiewicz-mutujemy/

Niedawno w Warszawie grupa obywateli protestowała przeciwko tak zwanemu “dekretowi Bieruta”, to znaczy – “dekretu o własności  i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy”, wydanego przez Krajową Radę Narodową 26 października 1945 roku, w szóstą rocznicę utworzenia przez Adolfa Hitlera Generalnego Gubernatorstwa. Nie bez kozery wspominam o tej rocznicy, bo o ile deczyzja Adolfa Hitlera o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa miała charakter rewolucyjny, to podobnie rewolucyjny charakter miał wspomniany dekret.

Na jego podstawie, wszystkie grunty na obszarze miasta stołecznego Warszawy, przechodziły na własność gminy. Warto dodać, że dekret nie dotyczył budynków. Te nadal mogły być własnością dotychczasowych właścicieli – ale grunty pod budynkami – już nie. Był to jeden z komunistycznych wynalazków w postaci “użytkowania wieczystego” – bo trzeba było stworzyć jakieś pozory legalności dla właściciela budynku, który od tej pory stał na cudzym gruncie. Właściciel budynku stawał się zatem “wieczystym użytkownikiem” miejskiego gruntu – a to “wieczyste użytkowanie” musiało być odnawiane co 99 lat.

Tak zostało do tej pory, bo kiedy drugi komunistyczny wynalazek w postaci “spółdzielni mieszkaniowych” w latach 50-tych a zwłaszcza 60-tych i późniejszych rozwinął się, wznosiły one budynki na gruntach miejskich, będąc “wieczystymi użytkownikami”. Ponieważ według komunistycznego zabobonu, “własność spółdzielcza” była uważana za “wyższą” formę własności niż własność prywatna, to spółdzielnie – chociaż korzystały m.in. z “wkładów własnych” wnoszonych przez “spółdzielców” – były właścicielami budynków i mieszkań.

Lokatorom zaś – i to tylko w przypadku tzw. mieszkań “własnościowych”, przypadało tzw. “spółdzielcze prawo do lokalu”. Był to kolejny komunistyczny wynalazek, mający stanowić namiastkę prawa własności. “Spółdzielcze prawo do lokalu” było bowiem  – podobnie jak niektóre inne prawa na rzeczy cudzej – prawem zbywalnym, to znaczy – można było je sprzedać. I taki stan, z tymi wszystkimi komunistycznymi wynalazkami, przetrwał do dnia dzisiejszego i przetrwa jeszcze Bóg wie ile.

Bo nie tylko “dekret Bieruta” przetrwał sławną transformację ustrojową, ale 30 lat później, już w “wolnej Polsce” Sejm wydał ustawę, zgodnie z którą dekret Bieruta został zatwierdzony. Jeśli bowiem od  decyzji administracyjnej o przejęciu mienia minęło 30 lat, to niemożliwe będzie już wszczęcie postępowania o jej podważenie i odzyskanie utraconej własności. Dotyczy to również przypadków, gdy decyzja ta została wydana “z rażącym naruszeniem prawa”, lub nawet w ogóle bez podstawy prawnej.

Jak wszystkie akty rewolucyjne, “dekret Bieruta” jest lakoniczny; liczy sobie wszystkiego 12 artykułów. Warto zwrócić uwagę, że jest on o 10 artykułów krótszy od dekretu o reformie rolnej z 1944 roku, no ale dekret o reformie rolnej dotyczył całego kraju, podczas gdy “dekret Bieruta” – tylko gruntów warszawskich. Ale już ustawa z 3 stycznia 1946 roku o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej liczy tylko 11 artykułów.

Ustawa ta wprowadzała wyjątki, np. w art. 3 ust 4, dopuszczała możliwość, że na własność państwa nie przechodzą przedsiębiorstwa skonfiskowane przez b. władze okupacyjne – to znaczy – władze Generalnego Gubernatorstwa, chyba, że przedtem były państwowe, albo gdy właściciel po 1 września 1939 roku wyzbył się tego przedsiębiorstwa pod wpływem groźby. Ciekaw jestem czy ta ustawa, podobnie jak poprzednio wymienione regulacje, będzie jakoś modyfikowana w przypadku przemianowania III Rzeczypospolitej na Generalne Gubernatorstwo, czy też pozostaną fundamentem systemu prawnego również w warunkach IV Rzeszy.

Warto bowiem podkreślić, że III Rzesza była państwem socjalistycznym i – jak to wynika z pamiętników Alberta Speera, który o tamtejszej gospodarce coś tam przecież musiał wiedzieć –  socjalistyczne przemiany zachodziły tam mimo toczącej się wojny, a nawet – z wykorzystaniem jej, jako pretekstu. Na przykład prawo własności formalnie zostało zachowane, ale pod pretekstem wojny zostało wypłukane z wszelkiej treści, więc Sowieci nie mieli specjalnych problemów, by swoją strefę okupacyjną przekształcić we wzorowe państwo socjalistyczne – Niemiecką Republikę Demokratyczną.

To zresztą jest swoisty paradoks, że fundamentami systemu prawnego III Rzeczypospolitej są komunistyczne dekrety lub ustawy. To trochę tak, jakby podstawą systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec były np. ustawy norymberskie, albo jakieś inne, podobne. Dlatego też rację miał prof. Bogusław Wolniewicz mówiąc, że komunizm w Polsce wcale nie „upadł” tylko „mutuje”.

Jakże zresztą miałby upaść, skoro za sprawą Kukuńka i znanego z „postawy służebnej” Tadeusza Mazowieckiego, pierwszym prezydentem „wolnej Polski” został przywódca tych „upadłych” komunistów, generał Wojciech Jaruzelski, a po krótkim epizodzie z Kukuńkiem, którego  prezydentura była kpiną z narodu polskiego ze strony generała Kiszczaka (nie chcecie Jaruzelskiego, to będziecie mieli Kukuńka), na całe dziesięć lat prezydenturę obsiadł urodzony w czepku pieszczoch komuny, Aleksander Kwaśniewski.

Więc nie tylko nie „upadł”, ale pozostawił tyle przetrwalników, że jego reaktywacja nie będzie stanowiła żadnego problemu – oczywiście już nie według strategii bolszewickiej, tylko według tej współczesnej, którą – tylko patrzeć – USA eksportują na cały świat.

W jakim kierunku ten nowy komunizm będzie mutował? Tego nie wiemy, ale w jakim by nie mutował, to cele rewolucji komunistycznej pozostają niezmienne. Pierwszym celem jest wyhodowanie człowieka sowieckiego. Takich człowieków sowieckich jest już u nas wyhodowanych aż nadto. A po czym rozpoznać człowieka  sowieckiego; czym różni się on od normalnego człowieka? Po tym, że człowiek sowiecki wyrzekł się wolnej woli, czyli tego, w czym religia chrześcijańska upatruje podobieństwa Boskiego w człowieku.

Kiedy widzimy, jak w naszym życiu społecznym coraz bardziej dominują zachowania stadne, obecność człowieków sowieckich nie budzi najmniejszych wątpliwości. Ale z człowiekami sowieckimi jest pewien problem. Nie mogą oni żyć w normalnym świecie, gdzie trzeba dokonywać samodzielnych wyborów. Dlatego drugim celem rewolucji komunistycznej jest stworzenie człowiekom sowieckim sztucznego środowiska, w którym mogliby żyć. Tym środowiskiem jest państwo totalitarne – a czy będzie się ono nazywało PRL-em, czy Generalnym Gubernatorstwem  – czy to takie istotne?

Kto beknie?

Kto beknie?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    24 września 2024 michalkiewicz

Gdy z nieba lała się już ściana wody, dzwoniliśmy do województwa i mówiliśmy, że jest źle i że trzeba już działać. Uważano, że panikujemy” – mówi w rozmowie z „Onetem” jeden z samorządowców. Włodarze z Dolnego Śląska i Opolszczyzny przyznają, że rząd zdaje obecnie egzamin, „ale w pierwszych godzinach powodzi aparat państwa działał tragicznie”. – „Jeśli ostatecznie ktoś za to nie beknie, to ja już w Polskę nie wierzę – słyszymy”. Tyle w „Onecie”. Autor już nie ujawnił skąd „słyszał” taką deklarację, ale to nic nie szkodzi, bo i z tych kilku zdań poprzedzających, można wydedukować nie tylko co było, nie tylko – co jest – ale i – co będzie.

Wszystko bowiem wskazuje na to, że vaginet Donalda Tuska, który „nie uznaje” coraz więcej rzeczy, a nawet – coraz więcej instytucji państwowych, „nie uznał” również Cyklonu Genueńskiego, znanego w skrócie, jako „Cyklon G”. Już tam premier Donald Tusk wie, które Cyklony ma uznawać, a których nie uznawać i nikt mu nie powie, że może być inaczej. A dlaczego nikt mu nie powie? Wyjaśnia to zdanie, że jak już z nieba lała się „ściana wody”, to „województwo” uspokajało, żeby „nie panikować”. Wiadomo bowiem, że nic nie jest tak szkodliwe, jak panika. A co jest odwrotnością paniki? Odwrotnością paniki jest spokój i porządek. To nam mówi zbiorowa mądrość partii. Najsampierw zdecydować musi premier – czy spokojnie czekamy na rozwój wypadków, czy zaczynamy „panikować”. Ponieważ premier „nie uznał” Cyklonu G, jako że uznaje tylko Cyklony oznaczone inną literą, po województwach zapanował spokojna pewność siebie – zgodnie ze zbiorową mądrością partii. Zbiorowa mądrość partii obowiązywała nie tylko w PZPR. Przejęły ją od niej w spadku wszystkie inne partie, Volksdeutsche Partei nie wykluczając. Powiem więcej; w Volksdeutsche Partei zbiorowa mądrość partii może oddziaływać znacznie silniej, niż gdzie indziej. Wyobraźmy sobie tylko, że jakiś wojewoda zacząłby „panikować” bez upoważnienia, to znaczy – w sytuacji, gdy pan premier Donald Tusk jeszcze nie ubrał się w stosowną kurtkę, nie wezwał pana Ministra Siemoniaka („wiecie, rozumiecie, Siemoniak, weźcie wy dupę w troki i jedźcie ze mną w teren, zlustrować tę cała klęskę żywiołową – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa”). Co by wtedy było”. Taki wojewoda musiałby zaraz okazać „czynny żal”, to znaczy – złożyć samokrytykę, być może nawet w towarzystwie sędziów, co to się strefili. Jedność partii i dyscyplina przede wszystkim.

Tymczasem zbrodniczy genueński Cyklon w ogóle nie zwracał uwagi na pryncypia demokracji socjalistycznej, a nawet – na pryncypia „demokracji walczącej”, którą Donald Tusk tuż przez powodzią proklamował i raził ziemię wodą, niczym Pan Bóg podczas pierwszego potopu. Wspomina o tym pobożna piosenka biesiadna: „Przez dni czterdzieści padał deszcz, Pan ziemię wodą raził. Przez dni czterdzieści Noe pił, spod beczki nie wyłaził. I przyszedł Cham i zaśmiał się, że Noe tak urżnięty. Za to go wyklął Pan i Cham do dziś wyklęty.” W tej sytuacji, gdy zbiorowa mądrość partii jeszcze nie została skierowana na aktywizm, co miały robić wały i zapory? Skoro nie było wsparcia od rządu, to zwyczajnie – zaczęły pękać, wskutek czego woda wspierana siłą grawitacji, zaczęła się rozlewać po coraz większym obszarze naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju. Inna sprawa, że stało się to, co stać się musiało i przed czym od lat przestrzegałem. Jeśli Ludzkość zacznie walczyć z Klimatem, to Klimat nie będzie miał innego wyjścia, jak podjąć walkę z Ludzkością. Kto wie, czy właśnie już się do tego nie przymierza, testując tu i ówdzie najbardziej buńczuczne rządy? Oczywiście takie testy muszą wypadać dla rządów fatalnie, bo cóż może taki jeden z drugim rząd przeciwstawić rozsierdzonemu Klimatowi? Najwyżej może utworzyć Ministerstwo Klimatu, obsadzić je jakąś panią i to wszystko. I cóż taka pani wskóra przeciwko Klimatowi? Ona nic nie wskóra, nawet gdyby w odruchu desperacji próbowała powstrzymać wodę tamponami z własnych majtek.

Toteż, kiedy do Donalda Tuska i jego kolaborantów wreszcie dotarło, że poza Jarosławem Kaczyńskim i „rozliczeniami”, jest jeszcze całe państwo z realnymi problemami, katastrofa rozwijała się zgodnie z planami sporządzonymi przez zbrodniczy Klimat. Rządowi dygnitarze dwoili się i troili, sztaby kryzysowe odbywały posiedzenie za posiedzeniem, aż się im od tego zaczęły robić odciski z przepracowania. Przestrzegał przed tym premier-generał Felicjan Sławoj Składkowski. Zapytał pewnego starostę, jak zamierza rozwiązać jakiś problem i usłyszawszy w odpowiedzi, że starosta właśnie „zwołał posiedzenie”, zwrócił mu uwagę, że pracować trzeba głową, a nie d…ą. Więc co miało się przerwać, to się przerwało, co miało zostać zalane, to zostało zalane, więc można powiedzieć, że obecność Donalda Tuska na obszarze klęski żywiołowej chyba nie przyczyniła się do zwiększenia ogólnego rozmiaru katastrofy, chociaż w pojedynczych przypadkach mogło to wyglądać całkiem inaczej.

Na wszelki tedy wypadek, gdyby sąd zagniewanego ludu zaczął kierować swoje ostrze przeciwko Donaldu Tusku i jego kolaborantom, stojący na czele Judenratu „Gazety Wyborczej” pan red. Adam Michnik zaapelował o solidarność. Teraz – powiedział – potrzebna nam jest solidarność. Nie żadne „rozliczenia” nie żadne gorzkie, czy czynne żale, tylko stara, poczciwa solidarność w imię której Jarosław Kaczyński ramię w ramię z Donaldem Tuskiem, będą „wspierać” ofiary powodzi. Najwyraźniej pan red. Michnik zwietrzył niebezpieczeństwo, że powódź może podmyć świetnie zapowiadającą się karierę Donalda Tuska i stąd nawiązanie do „solidarności”. Tak samo zrobił Józef Stalin, kiedy jeszcze do końca nie ochłonął ze strachu przed Hitlerem: „Bracia i siostry!” – beknął w radiowym przemówieniu.

No dobrze – ale kto „beknie” w sprawie „klęski żywiołowej”? Skoro sam pan red. Michnik postanowił rozciągnąć nad Donaldem Tuskiem ochronny parasol „solidarności”, to premier jest chyba z „beknięcia” wykluczony. Jeśli jednak nie on, to kto? Wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu społecznemu, proponuję trzy alternatywne teorie spiskowe. Pierwsza – że to Putin. Donald Tusk, nie mówiąc o marszałku Hołowni, czy Księciu-Małżonku, tyle mu się naodgrażał, że zimny ruski czekista mógł wziąć na ambit: jak wy mi tak, to ja wam tak – i Cyklon G gotowy. Teoria druga – że to pierwsze poważne ostrzeżenie Nieba po rozporządzeniu pani Nowackiej w sprawie ograniczenia religii w rządowych szkołach. Wprawdzie pani Nowacka podobno jest ateistką, ale to jej sprawa prywatniacka. Niech sobie będzie, kim chce, nawet Babą Jagą – ale to nie powód, żeby w imię własnych fantasmagorii, ściągała nieszczęścia na niewinnych obywateli. No i wreszcie – Jarosław Kaczyński! Że też od razu nikt na to nie wpadł?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Kolejność dziobania w aktywizmie

Stanisław Michalkiewicz: kolejnosc-dziobania-w-aktywizmie

Co by było, gdyby prezydentem Polski był pan “Jurek” Owsiak, a nie pan Andrzej Duda? Czy byłoby lepiej, czy może byłoby tylko inaczej? Lepiej by pewnie już nie było, bo – zgodnie ze słynnym komunikatem Radia Erewań, które na pytanie słuchacza – czy będzie lepiej – odpowiedziało, że “lepiej już było” – ale za to byłoby pewnie inaczej. Na przykład pan prezydent Andrzej Duda nigdy nie oświadcza się obywatelom słowami: “jesteście wspaniali, kocham was!” – podczas gdy pan Owsiak robi to stale.

Co obywatele z tego mają, to całkiem inna sprawa, ale mnie nie chodziło przecież o to, czy byłoby lepiej, bo wiadomo, że nie – tylko – że byłoby inaczej. A w ogóle taki pomysł przyszedł mi do głowy, kiedy w szpitalu przeczytałem, jak to pan “Jurek” Owsiak ofuknął pana prezydenta Dudę, za “bierność” w sprawie powodzi.

Co wynika z tego ofuknięcia? Po pierwsze – że pan “Jurek” Owsiak jest wyznawcą aktywizmu. Innocenty Maria Bocheński napisał w swoim czasie książkę pod tytułem “100 zabobonów”, w której – o ile sobie przypominam – aktywizm figurował na pierwszym miejscu. Wymaga on, by człowiek wszystko, każdą chwilę życia, poświęcał dla zbiorowości, “kolektywu”, czyli – dla społeczeństwa. Każdy człowiek – a już prezydent, to specjalnie. Z pozoru pan “Jurek” ma rację, ale tylko z pozoru, bez względu nawet na to, czy aktywizm jest zabobonem, czy nie.

Wprawdzie w ocenie postępowania pana prezydenta Dudy “100 zabobonów” również ma swój ciężar gatunkowy, ale cóż on znaczy w porównaniu z ciężarem gatunkowym konstytucji? Wprawdzie w świetle ostatniej deklaracji premiera Tuska o “demokracji walczącej” ciężar gatunkowy konstytucji  chyba trochę, a może nawet znacznie się zmniejszył, ale jeśli nawet, to i tak jest nadal spory. Więc cóż ta konstytucja?

Za sprawą zapomnianej już dzisiaj “bandy czworga”, to znaczy – czwórki osobników uchodzących za jej pomysłodawców: Tadeusza Mazowieckiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, Ryszarda Bugaja i Waldemara Pawlaka – zawiera ona osobliwe, żeby nie powiedzieć – dziwaczne rozwiązanie. Nawiasem mówiąc, warto przypomnieć, że słowo: “osobliwy” po grecku brzmi: “idiotropos” – co nawet lepiej charakteryzuje przyjęte w konstytucji rozwiązanie. Chodzi o to, że prezydent jest wybierany w głosowaniu powszechnym, więc ma najsilniejszą legitymację demokratyczną w państwie.

Ja wprawdzie nie jestem ultrasem demokracji, ale skoro w imię demokracji Nasz Najważniejszy Sojusznik gotów jest wywołać nawet III wojnę światową, a poza tym – skoro  jest taki rozkaz, że wszędzie ma być demokracja, to nie będę wierzgał przeciwko ościeniowi. Skoro tedy prezydent ma najsilniejszą legitymację demokratyczną, to – logicznie biorąc – powinien mieć najwięcej władzy. Ale – jak w popularnej w roku 1968 anegdocie mówił Aaronek do dyrektora, kiedy ten spotkał go podczas lekcji na boisku – “logiki tu nie ma”.

Ponieważ logiki nie ma, to największym zakresem władzy cieszy się premier, który w ogóle żadnej demokratycznej legitymacji mieć nie musi, chociaż – jako poseł – na ogół jakąś miewa. Co prawda zdarzył się nam razu pewnego rząd pana premiera Marka Belki, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a który rządził “mądrze i wesoło” jak gdyby nigdy nic. No tak, ale premier Marek Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne, jako tajny współpracownik SB – więc to był wyjątek, bo normalnie stare kiejkuty w takich sprawach raczej dbają o zachowanie pozorów.

Więc – jak wspomniałem – władzę ma raczej premier, podczas gdy prezydent – jej pozory. Najlepiej widać to w sprawach wojskowych. Nominalnie prezydent jest Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych – ale w Siłach Zbrojnych samodzielnie nie może nawet kiwnąć palcem. Jeśli w ogóle kiwa palcem, to tylko “na wniosek” premiera, a przynajmniej – ministra obrony. W rezultacie udzielenie odpowiedzi na – zdawałoby się – proste pytanie: kto dowodzi wojskiem? – na gruncie konstytucji jest niemożliwe – o czym pisałem już ponad 20 lat temu, ale oczywiście – groch o ścianę.

Jeśli kogoś to interesuje, to niech zajrzy do książki “Choroba czerwonych oczu” – bo od tamtej pory pod tym względem nic się nie zmieniło – oczywiście poza mnożeniem rozmaitych “dowództw”, w których utytułowani urzędnicy poprzebierani w mundury, oddają się aktywizmowi.

No i właśnie “Jurek” Owsiak nieubłaganym palcem wytknął panu prezydentowi Dudzie niedociągnięcia na odcinku aktywizmu, bo przez kilka dni nie pojechał na tereny ogarnięte powodzią. Z tego wynika, że gdyby tak prezydentem był “Jurek” Owsiak, to pojechałby oglądać powódź i czynione przez nią spustoszenia, kiwałby ze zrozumieniem głową nad nieszczęściem, jakie spotkało tamtejszych obywateli, a kto wie – może w odruchu serca gorejącego oświadczyłby się im słowami: “jesteście wspaniali, kocham was!”

Czy jednak aby na pewno? Czy taka uzurpacja aktywizmu przez prezydenta “Jurka” Owsiaka” nie byłaby naruszeniem konstytucji? Przecież kiedy powódź już się zaczynała, pan premier Donald Tusk dopiero zastanawiał się nad strojem, jaki przystoi mu wdziać na okoliczność klęski żywiołowej, żeby zakasować samego prezydenta Zełeńskiego, który niewątpliwie  na odcinku modowym utrzymuje się na pierwszym miejscu wśród wszystkich wasali Stanów Zjednoczonych.

Nie tylko zresztą na tym odcinku, bo i na innych też, co skłania Departament Stanu do  przechwałek, że “nasz Władimir jest lepszy”. Od kogo? Jasne, że od drugiego Władimira, tego “nie naszego”, czyli zimnego ruskiego czekisty Putina. Jak widzimy – gra szła o wielką stawkę, z czego poczciwy “Jurek” Owsiak najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy. Poza tym – czy prezydentowi udałoby się powołać na stosowne posiedzenie choćby jeden sztab kryzysowy?

Na pewno nie – bo każdy wojewoda natychmiast skonsultowałby się z Kancelarią Premiera, przez którą zostałby ofuknięty, że nie wie, iż sztaby kryzysowe powołuje na posiedzenia premier? Kto wie, czy taki wojewoda nie  zostałby natychmiast odwołany pod zarzutem, że do spółki z prezydentem podstępnie zamierzał skraść premieru Tusku taki piękny show? Skoro my wiemy takie rzeczy, to cóż tu mówić o wojewodach, którzy przepowiadają sobie te zbawienne prawdy rano i wieczorem?

Jeśli tedy pan prezydent Andrzej Duda udał się na tereny powodziowe  kilka dni później, kiedy już premier Donald Tusk zaprezentował się opinii publicznej w ramach przedstawienia o “dobrym carze i złych bojarach”, to dowodzi tylko jego politycznego wyczucia i znajomości swego miejsca w systemie władz naszego bantustanu.

Cóż w takim razie sądzić o wyskoku pana “Jurka” Owsiaka?  Cóż; intencje chłop miał poczciwe, a że wyszło, jak zawsze, to już nie jego wina. W każdym razie premier Tusk może tak na to spojrzeć.

Klęska, oczywiście żywiołowa

Klęska żywiołowa

„Goniec” (Toronto)    22 września 2024 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5686

Jak pamiętamy, za pierwszej komuny Polskę regularnie nawiedzały dwie klęski i cztery kataklizmy.

Pierwsza klęska, to była klęska nieurodzaju, ale równie groźna była klęska druga – klęska urodzaju. Chodziło o to, że zarówno nieurodzaj, jak i urodzaj drastycznie zaburzał gospodarkę planową. Tu centralny planifikator dajmy na to zaplanował sobie, że podczas jesiennych wykopków zbierze się tyle a tyle kartofli, a tu się okazało, że owszem, zebrało się – ale tylko połowę zaplanowanej ilości.

Jeszcze gorsza była klęska urodzaju – kiedy okazywało się, że podczas jesiennych wykopków wykopano półtora raza więcej kartofli, niż przewidział centralny planifikator. To było jeszcze gorsze, to ponadplanowe kartofle trzeba było przewieźć – a niby gdzie, skoro magazyny były obliczone na całkiem inne ilości? W tej sytuacji dyrektorzy departamentów w ministerstwach dostawali zawałów, partia mobilizowała masy, by dawały odpór i w ogóle – robił się prawdziwy sądny dzień.

A cóż dopiero, kiedy na te cykliczne klęski nałożyły się cztery regularne kataklizmy w postaci wiosny, lata, jesieni i zimy? Na to już nie było rady, więc partia tylko pilnowała, żeby za każdym razem znaleźć jakiegoś winowajcę, no bo wiadomo było, że partia jest niewinna z zasady.

Wspominam o tym, bo wydaje się, że mimo transformacji ustrojowej, ta sytuacja się powtarza. Mam oczywiście na myśli słynny Cyklon Genueński, zwany w skrócie „Cyklonem G”, który doprowadził do obfitych, długotrwałych opadów w centralnej części Europy, a jeśli chodzi o nasz nieszczęśliwy kraj – to w Kotlinie Kłodzkiej, na Śląsku Opolskim i Śląsku Dolnym. Akurat gdy rozpoczęły się te opady, pojechałem do Wiednia na Targi Książki i nawet nie wyściubiliśmy nosa na miasto, bo przez trzy dni padał ulewny deszcz, niczym w pobożnej piosence biesiadnej:

Przez dni czterdzieści padał deszcz, Pan ziemię wodą raził. Przez dni czterdzieści Noe pił, spod beczki nie wyłaził. I przyszedł Cham i zaśmiał się, że Noe tak urżnięty. Za to go wyklął Pan i Cham do dziś wyklęty.

Jak pamiętamy, Noe co prawda się urżnął, ale dopiero, gdy Arka została zwodowana I potem można było tylko czekać. Przedtem, wraz z synami uwijał się przy budowie Arki, dzięki czemu nie tyko uratował siebie i swoją rodzinę, ale również zwierzęta – każdego po parze. Krótko mówiąc – nie lekceważył doniesień o nadchodzącym potopie. Tymczasem premier Donald Tusk zachował się trochę inaczej. Jego rząd programowo nie uznaje wielu rzeczy, na przykład – Trybunału Konstytucyjnego – i innych instytucji państwowych. Według fałszywych pogłosek nie chciał uznać też „Cyklonu G”, jako, że uznaje tylko całkiem inny Cyklon. Tymczasem zwiastuny nadchodzącego Cyklonu pojawiły się już zawczasu, ale wiadomo, gdy nie ma pewności, czy rząd taki Cyklon uznaje, czy nie, to lepiej się nie wychylać. Jak tam było, tak tam było; w każdym razie sztaby kryzysowe zaczęły odprawować posiedzenia, kiedy kryzys był już ante portas. Nawiasem mówiąc, przedwojenny premier-generał Felicjan Sławoj Składkowski, zapytał kiedyś pewnego starostę, jak zamierza rozwiązać jakiś problem, na co starosta odpowiedział, że właśnie zwołał posiedzenie. Zirytowany premier pouczył go tedy, że problemy rozwiązywać trzeba głową, a nie d…ą!

Więc kiedy sztaby kryzysowe radziły, jakby tu zaradzić katastrofie, woda, nic sobie nie robiąc z urzędowych ustaleń i procedur, przerywała jedną po drugiej tamy i wlewała się do miast, z których trzeba było ewakuować mieszkańców. Podobno przybyły na miejsce premier Tusk z całym vaginetem, własną piersią próbował zagrozić wodzie dostęp do wnętrza kraju, ale w bałwanach premier Tusk nie wzbudza żadnego respektu, podobnie jak występujący w dwóch osobach minister obrony narodowej: Kosiniak i Kamysz. W rezultacie bezczelna woda wdziera się coraz głębiej i głębiej, powodując rozmaite szkody, które rząd będzie naprawiał w ramach stanu wyjątkowego – bo właśnie zamierza wprowadzić stan wyjątkowy. Najsampierw przyzna po 10 tysięcy złotych poszkodowanym obywatelom, potem obiecuje 100 tys. złotych na zrekompensowanie różnych szkód, a wreszcie – po 200 tys. złotych na odbudowę domów.[No i zalecił przecież tańszy zakup kas fiskalnych.. md]

W tej sytuacji wypada czekać, aż wody potopu ustąpią i gdyby mieszkańcy zalanych terenów nie doświadczyli tragedii, to można by powiedzieć, że ten cały „Cyklon G”, to felix culpa, czyli szczęśliwa wina. Kiedy wydawało się, że Donald Tusk już kompletnie zafiksował się na znienawidzonym Jarosławie Kaczyńskim i „rozliczeniach”, dla których gotów byłby na wszelkie łajdactwa, z łamaniem konstytucji na czele – nagle okazało się, że poza Jarosławem Kaczyńskim i jego kolaborantami z PiS, istnieje jeszcze państwo ze swoimi realnymi problemami, którym trzeba stawić czoła. Dotychczasowe rezultaty aktywizmu rządowego pokazują, że sytuacja przerasta i to znacznie, możliwości rządu i samego pana premiera. Cóż tu mówić w tonie przechwałki o „Wale Tuska”, zwanym inaczej „Linią Imaginota”, skoro istniejące wały i zapory nie wytrzymały naporu wody? Cóż dopiero, gdyby do akcji włączył się zimny, ruski czekista Putin, popychając wezbrane rzeki do przodu?

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak rząd, po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, zacznie poszukiwać winowajców zaistniałej klęski żywiołowej. Wychodząc naprzeciw społecznemu zamówieniu na teorie spiskowe, od razu zgłaszam trzy możliwości, kierując się starą, rzymską zasadą, że omne trinum perfectum, czyli, że wszystko co potrójne, jest doskonałe. Otóż przy typowaniu winowajców na pierwszy plan wysuwa się oczywiście zimny ruski czekista Putin. Po tym, jak Donald Tusk tyle razy mu się odgrażał, nie mówiąc już o panu marszałku Hołowni, mógł sobie pomyśleć: jak wy mi tak – to ja wam tak – i zobaczymy, jak będziecie się bujać. Skoro dla Naszego Najważniejszego Sojusznika sprokurowanie Cyklonu Genueńskiego nie przedstawia żadnych trudności, to dlaczego miałoby ono być niewykonalne dla zimnego ruskiego czekisty? Druga możliwość jest taka, że Cyklon Genueński jest reakcją Nieba na rozporządzenie feministry Nowackiej z vaginetu Donalda Tuska w sprawie ograniczenia nauki religii w rządowych szkołach. Pani Nowacka oczywiście będzie rezonować, że jako ateistka w żadne Niebo nie wierzy – ale przecież Cyklon G jakąś przyczynę musi mieć – więc niby dlaczego akurat nie taką? Czy nie powinna odzyskać przynajmniej odrobiny poczucia rzeczywistości, żeby swoim butnym rezonerstwem nie narażała obywateli na straty materialne, a premier Tuska – na ryzyko dalszej utraty popularności? I wreszcie możliwość trzecia – że jeszcze pod koniec lat 50-tych komuna zainaugurowała szeroko zakrojony program melioracji wodnych. W rezultacie wszystkie, czy prawie wszystkie, naturalne i sztuczne zbiorniki retencyjne zostały skasowane, a woda deszczowa z pól spływa bezpośrednio do strumieni i rzek, a następnie – do morza.

Na tę możliwość wskazuje wypowiedź ministry klimatu, pani Pauliny Hening-Kloski, jakoby wszystko było w jak najlepszym porządku, bo wprawdzie na południu jest powódź – ale za to, na północy kraju – susza – więc wszystko – jak mawiają gitowcy „gra i koliduje”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Demolka państwa. Są przesłanki, by rząd Tuska został uznany za organizację przestępczą o charakterze zbrojnym i postawiony poza prawem.

Demolka państwa

13 września 2024 Stanisław Michalkiewicz:

prawy/Michalkiewicz-Demolka-panstwa

Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości co do tego, że premier Donald Tusk wykonuje zlecone mu przez Naszego Złotego Pana z Berlina zadanie zdemolowania państwa, by w ten sposób przygotować teren pod budowę Generalnego Gubernatorstwa, to chyba trzeba by mu narysować obrazek. Nie dość, że zrobił głupstwo “uchylając” swoją kontrasygnatę pod aktem nominacji sędziego Wesołowskiego do Sądu Najwyższego, to jeszcze na posiedzeniu Rady Ministrów oświadczył – co widziała cała Polska – że skoro nie ma narzędzi prawnych do reformowania państwa, to skorzysta z narzędzi pozaprawnych – znaczy – bezprawnych.

Tymczasem art. 7 konstytucji, w obronie której kicało całe towarzycho z rozmaitymi giertychami i “polskimi babciami”, a którą to konstytucję Kukuniek nosi obok Matki Boskiej nie tylko na koszuli, ale chyba i na kalesonach, stanowi, że organy władzy publicznej działają “na podstawie i w granicach prawa”. Wynika z tego, że nie można domniemywać kompetencji organu władzy publicznej, tylko na każdy swój krok musi ona mieć podstawę prawną i poruszać się w granicach tego upoważnienia.

Już mniejsza o to, że to “uchylenie” własnego podpisu na urzędowym akcie ośmiesza Polskę i naraża ją na kompromitację na arenie międzynarodowej – no bo czy teraz ktokolwiek podpisze z Donaldem Tuskiem jakąś międzynarodową umowę, jakiś traktat, skoro Donald Tusk “uchyla” swoje podpisy w wybranym przez siebie – albo przez kogoś innego – czasie? W dodatku decyzja premiera Tuska o “uchyleniu” swojego podpisu pod aktem państwowym rodzi bardzo niebezpieczny precedens, który może doprowadzić do poważnych perturbacji w obrocie prawnym. Art. 32 ust. 1 konstytucji stwierdza bowiem, że “wszyscy są wobec prawa równi”. Skoro tedy premierowi rządu wolno było “uchylić” swój podpis pod aktem państwowym, to na jakiej zasadzie mielibyśmy nie pozwalać obywatelom “uchylać” swoich podpisów na przykład na wekslach, czy umowach kredytowych?

Ale jeszcze gorsza i brzemienna w skutki jest jest deklaracja premiera Tuska, o której wspomniałem wyżej. Jeśli premier rządu otwartym tekstem mówi, że będzie posługiwał się środkami pozaprawnymi, czyli bezprawnymi, to znaczy, że jego rząd od tej chwili staje się zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym.

Zwróćmy uwagę, że art. 10 ust. 1 konstytucji stanowi, że ustrój III RP opiera się na “podziale i równowadze” władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej. Jak to jest realizowane w praktyce, to inna sprawa – tymczasem zarówno Donald Tusk, jak i członkowie jego rządu otwartym tekstem deklarują, że “nie uznają” Trybunału Konstytucyjnego, czy Sądu Najwyższego. Nawiasem mówiąc, nie do końca mówią szczerze, bo kiedy Sąd Najwyższy, a konkretnie – ta właśnie Izba, której rząd Donalda Tuska “nie uznaje” – stwierdziła ważność wyborów parlamentarnych 15 października ub. roku, to rząd tego orzeczenia nie zakwestionował – chociaż na dobry porządek – powinien.

Jak widzimy, nawet w tym, co deklaruje, nie jest konsekwentny, bo gdyby był konsekwentny, to powinien zakwestionować również orzeczenie SN o ważności wyborów. Gdyby je jednak zakwestionował, to podciąłby gałąź, na której siedzi – więc tu skwapliwie skorzystał z okazji, by siedzieć cicho. Skoro jednak wtedy “uznał”, to na jakiej zasadzie teraz “nie uznaje”? Dodajmy, że z uwagi na wspomnianą przez art. 10 konstytucji “równowagę” władz, rząd, jako jeden z dwóch organów władzy wykonawczej (bo drugim jest Prezydent), nie ma nic do gadania w kwestii “uznawania” lub “nieuznawania” innych władz państwowych. Ocena zdarzeń prawnych należy bowiem nie do władzy wykonawczej, tylko do władzy sądowniczej. Zatem jeśli rząd twierdzi, że “nie uznaje” Trybunału Konstytucyjnego, czy Sądu Najwyższego, dopuszcza się uzurpacji, a tym samym za jednym zamachem popełnia szereg przestępstw, bo nie tylko sam podważa porządek konstytucyjny, ale podżega do tego również inne osoby. Jak widzimy, są przesłanki, by rząd Donalda Tuska został uznany za organizację przestępczą o charakterze zbrojnym i postawiony poza prawem.

Niedawno w sprawie kontrasygnaty zabrał głos pan Adam Bodnar twierdząc, że premier Tusk “miał podstawę prawną” – ale nie bardzo potrafił ją wskazać. Chodziło mu o to, że dwóch sędziów SN złożyło, czy też miało złożyć skargę do NSA w sprawie nominacji sędziego Wesołowskiego do SN. Ale to, że ktoś złożył do sądu jakąś skargę, a zwłaszczza – jeśli “miał” ją złożyć – nie stwarza żadnej podstawy prawnej dla kogokolwiek, by “uchylił” swój podpis, a zwłaszcza – dla premiera rządu, który – zgodnie z brzmieniem art. 7 konstytucji – musi działać “na podstawie i w granicach prawa” – a nie na podstawie przypuszczeń pana Adama Bodnara. To, że ma on tytuł doktora habilitowanego, to nie znaczy, że ma rację. Józef Goebbels też miał tytuł doktora, ale to nie znaczy, że jakiekolwiek jego opinie miałyby być źródłami prawa, na podstawie którego miałby działać szef rządu Rzeczypospolitej Polskiej.

Pan minister Bodnar jest jednak na tyle spostrzegawczy, iż pewnie zdaje sobie sprawę, że jego opinia, jakoby złożenie przez kogoś skargi do sądu miało stanowić podstawę prawną dla “uchylenia” podpisu premiera pod aktem państwowym, nie jest warta funta kłaków, więc zaprosił do Polski towarzystwo, zwane “Komisją Wenecką” w nadziei, że jak ją nakarmi i spoi, to ona z wdzięczności dostarczy mu podkładki, która by go uwiarygodniała. Może tak będzie, ale warto zwrócić uwagę, że ta cała Komisja Wenecka nawet w systemie organów Unii Europejskiej nie ma żadnych uprawnień decyzyjnych, bo ma charakter “doradczy”. Więc nawet gdyby kanonizowała Donalda Tuska pod pretekstem heroicznego “uchylenia” swojego podpisu, to Niebo co najwyżej mogłoby wzruszyć na to ramionami.

Słowem – mamy do czynienia z zaplanowaną i postępującą demolką struktur państwowych i anarchizacją państwa, a to, że odbywa się ono pod pretekstem “przywracania praworządności”, niczego merytorycznie nie zmienia. Skutkiem tych działań będzie osłabienie I obezwładnienie państwa, podobne do tego jakie miało miejsce w wieku XVIII, czego następstwie były rozbiory.

W tej sytuacji musimy zapytać, co o tym wszystkim sądzi nasza niezwyciężona armia? Rota przysięgi wojskowej zobowiązuje żołnierzy, by “stali na straży konstytucji”, a rota ślubowania oficerskiego mówi o niezłomnym staniu na straży bezpieczeństwa narodu i państwa. Bez względu na to, czy zagraża mu Putin, czy zagraża mu zorganizowana grupa przestępcza o charakterze zbrojnym, która otwarcie zapowiada podejmowanie działań bezprawnych. Więc jakże będzie?

Stanisław Michalkiewicz

Nareszcie jakaś dobra wiadomość, jakiej nie dostaliśmy bodajże od XVIII wieku!

Stanisław Michalkiewicz: Dobra wiadomość magnapolonia/dobra-wiadomosc

Nareszcie jakaś dobra wiadomość, jakiej nie dostaliśmy bodajże od XVIII wieku! Jak wiadomo, w XVIII wieku nastąpiły rozbiory Polski, w następstwie których państwo przestało istnieć na 123 lata. Wskutek tego nasz mniej wartościowy naród tubylczy mógł nabrać nieusuwalnych kompleksów niższości wobec innych narodów, zwłaszcza tych, które w wieku XIX obrastały w piórka i albo podzieliły świat między siebie, albo – jak Niemcy – rozglądały się za jakimiś “Indiami”.

Jak wiemy, wybór Niemiec padł na Rosję, gdzie podczas I Wojny Światowej wybuchła rewolucja bolszewicka, która była najbardziej udaną operacją niemieckiego Sztabu Generalnego. I kto wie, jak wyglądałaby historia Europy, zwłaszcza Środkowo-Wschodniej, gdyby do wojny nie weszła Ameryka. Dzięki włączeniu się jej do zmagań, Niemcy zostały pokonane – ale już wkrótce podjęły kolejną próbę uzyskania w Europie hegemonii, co Adolfowi Hitlerowi w znacznym stopniu się udało.

Ale znowu do wojny włączyła się Ameryka, wskutek czego Hitler przegrał, a przy okazji USA doprowadziły do likwidacji Imperium Brytyjskiego, by zająć jego miejsce. W tych wszystkich wydarzeniach udział Polski był raczej marginalny, a często była ona nieświadomym niczego uczestnikiem podstawionym.  Zresztą w dzisiejszych czasach inaczej chyba nie można; o nowy podział świata rywalizują ze sobą mocarstwa, podczas gdy państwa drobniejszego płazu zadowalają się rolą wasali.

To zresztą nic strasznego, bo nawet będąc wasalem, można uprawiać politykę zgodną z własnym interesem państwowym, czego przykładem jest węgierski premier Wiktor Orban. Dlaczego nasi Umiłowani Przywódcy nie są w stanie wybić się choćby na taką samodzielność? Tajemnica to wielka, chociaż nie taka znowu wielka, jeśli odwołamy się do mojej ulubionej teorii spiskowej. Jak wiadomo, najtwardszym jądrem systemu komunistycznego była bezpieka.

Bezpieczniacy, to ludzie wprawdzie zdemoralizowani – bo żeby zostać bezpieczniakiem, wszystko jedno – za  komuny, czy za demokracji – trzeba charakteryzować się pewną perwersją intelektualną i moralną. Poza tym bezpieczniacy są ludźmi inteligentnymi i spostrzegawczymi, toteż kiedy u progu transformacji ustrojowej okazało się, że Sowieciarze będą się ewakuować z Europy Środkowej, bezpieczniacy zakręcili się wokół zapewnienia sobie polisy ubezpieczeniowej w nowych warunkach ustrojowych.

Nie ulegało wątpliwości, że jak tylko Sowieci się wycofają, to zaraz nastąpi odwrócenie sojuszy. Toteż bezpieczniacy przewerbowali się na służbę do naszych przyszłych sojuszników w słusznym przekonaniu, że oni zapewnią im ochronę.

A ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju dynamicznie rozwija się dziedziczenie pozycji społecznej: – dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, a dzieci konfidentów – konfidentami – to uwarunkowania powstałe 30 lat temu, w epoce transformacji ustrojowej, reprodukują się w sposób prosty w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.

To jest nasz główny problem polityczny – ale tego właśnie większość obywateli nie chce przyjąć do wiadomości, karmiąc się różnymi namiastkami, jakie co i rusz podsuwają im pod nos kręcące sceną polityczną naszego bantustanu stare kiejkuty.

Ot na przykład – jeśli przeciwnicy miesięcznic smoleńskich nie są agentami wynajętymi przez ABW – czego przecież wykluczyć się nie da – to muszą być wariatami, skoro leją się po mordach pod pretekstem, czy to Putin zamachnął się na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czy też nikt się nie zamachnął, a prezydent – podobnie jak pozostałe 95 osób – zwyczajnie zginął w wypadku lotniczym. Jeśli zaś nie są wariatami, to muszą być ludźmi bardzo szczęśliwymi, skoro nie mają większych zmartwień.

Ale dość już tych dygresji, bo pora wyjaśnić, co to za dobra wiadomość, w dodatku taka, jakiej nie dostaliśmy bodaj od XVIII wieku? Mam oczywiście na myśli “debatę”, to znaczy – pyskówkę – między kandydującą na prezydenta USA z ramienia Partii Demokratycznej, wyszczekaną panią Kamalą Harris, a kandydatem na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, krzykliwym Donaldem Trumpem.

Obydwie strony pyskówki próbowały udowodnić występującej w dwóch osobach tamtejszej pani red. Agnieszce Gozdyrze, że każdy z kandydatów jest tak głupi, że nie nadaje się na prezydenta USA. To nawet może być prawda – ale nie powinniśmy zapominać, że któryś z nich już w listopadzie prezydentem zostanie.

Oczywiście kandydat będzie wtedy taki sam, jak teraz  – i dlatego, kiedy już będzie prezydentem-elektem, przyjdą do niego generałowie z Pentagonu, wysocy rangą bezpieczniacy z CIA i FBI, Goldmany-Sachsy z Wall Street, wpływowi Żydowie z mediów i przemysłu rozrywkowego i zaczną mu przywracać poczucie rzeczywistości: “my tu, panie prezydencie (czy też “pani prezydent”) prowadzimy takie to a takie tajne operacje, w takim to a takim stopniu zaawansowania, więc żeby świat się nie zawalił, to trzeba będzie zrobić to, a potem tamto, a później – jeszcze owamto”.

I ulubieniec publiczności już wie, co przystoi mu czynić, więc to, co opowiada podczas tych pyskówek, nie ma albo żadnego, albo bardzo niewielkie znaczenie. Ale tego nie można głośno mówić, przeciwnie – głośno należy mówić, że od tego, kto taką pyskówkę wygra, świat albo się zawali, albo przeciwnie – przetrwa. Toteż teraz rozpoczęły się potępieńcze swary, kto pyskówkę wygrał.

Przypomina mi to jedno z opowiadań Stanisława Lema z “Cyberiady”, jak to dwie planety prowadziły wojnę. Trwała ona 10 lat, a potem jeszcze pięć, bo po pierwszych 10 latach nie było dokładnie wiadomo, kto wygrał. Więc chociaż zaangażowano specjalistów od “mowy ciała”, to okazało się, iż pani Kamala Harris wszystkiego nauczyła się na pamięć i dlatego trajkotała, jak nakręcona.

To nic nowego; u nas tę metodę stosowała pani red. Irena Dziedzic w audycji “Tele Echo”. Też kazała zaproszonym gościom uczyć się odpowiedzi na pamięć, a jeśli któryś na wizji zapomniał tekstu, to delikatnie go naprowadzała, aż odzyskał rytm. Zresztą – co tu wracać do “Tele Echa”, skoro wystarczy przypomnieć kandydującą na prezydenta w 2020 roku posągową panią Małgorzatę Kidawę-Błońską. Najwyraźniej miała ona dobrą pamięć, ale krótką, toteż stojący tuż za nią Wielce Czcigodny poseł Pupka scenicznym szeptem podpowiadał jej kolejne kwestie, które ona głośno powtarzała.

Jak widzimy, nasza demokracja niczym specjalnym nie różni się od demokracji amerykańskiej, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie spiżowe spostrzeżenia klasyka demokracji Józefa Stalina – na przykład, że ważniejszy od tego, kto głosuje, jest ten, kto liczy głosy. Czy z tym liczeniem w Ameryce jest tak samo, jak u nas, że z ogólnej liczby oddanych głosów wyciąga się pierwiastek kwadratowy, potem od uzyskanego wyniku odejmuje się roczną produkcję parasoli  i już od razu widać, kto wygrał, a kto przegrał?

Pod czarnym sztandarem anarchii

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    10 września 2024 michalkiewicz

Ciąża u człowieka trwa 9 miesięcy, no a potem wiadomo, że urodzi się dziecko, które kiedyś bywało albo dziewczynką, albo chłopczykiem. Wyjątkowa sytuacja miała miejsce tylko przy narodzinach syna cesarzowej Eugenii i Napoleona III. Po wyczerpującym porodzie uszczęśliwiony cesarz przypadł do żony, a ona zapytała go, czy to chłopiec. Nieco skołowany Napoleon III zaprzeczył. – A więc dziewczynka – domyśliła się Eugenia – ale Napoleon znowu zaprzeczył. – Więc co to jest? – krzyknęła zaniepokojona cesarzowa. W dzisiejszych czasach, gdy obłędne doktrynerstwo opętało i tak przecież słabe głowy mikrocefali, nie ma już pewności nawet w sprawach płciowych, więc zagłada może zagrozić ludzkości wcale nie z powodu zmian klimatycznych, tylko z całkiem innej przyczyny. „Jedynie wyjątkowo karny naród japoński zacisnąwszy zęby…” – pisze Stanisław Lem w książce „Doskonała próżnia”, gdzie opisuje m.in. sytuację, gdy ludzkość znalazła się na krawędzi zagłady.

Od powstania vaginetu Donalda Tuska mija właśnie 9 miesięcy, więc byłaby to właściwa pora na rozwiązanie, którego jednak jak nie widać, tak nie widać. Zamiast rządzenia mamy „rozliczenia”, czyli wojnę politycznych gangów, kierowanych przez dwóch starszych panów: Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska, któremu Jarosław Kaczyński na oczach całej Polski wykrzyczał w twarz: „Wiem jedno; jest pan niemieckim agentem!” – a Donald Tusk udał, że nie słyszy. Mówiąc między nami, cóż innego mógł zrobić, zwłaszcza, że przecież może to być prawda? Jeszcze na początku Volksdeutsche Partei i kolaborujący z nią niezależni dziennikarze z mediów głównego nurtu, używała jeszcze pretekstu w postaci „przywracania praworządności”.

Jednak po kilku spektakularnych chamskich pacyfikacjach, nie wierzy w to już nawet niezawisły sędzia pan Wojciech Hermeliński, który w przeszłości musiał wierzyć w rozmaite rzeczy. Może nie we „wszystko” – jak nieboszczyk Jacek Kuroń, w którego pogrzebie uczestniczyło duchowieństwo wszystkich możliwych wyznań. I oto pan sędzia Hermeliński, komentując decyzję PKW o zakwestionowaniu sprawozdania finansowego PiS, chlapnął, że PiS jest samo sobie winne, bo przecież ono przeforsowało upolitycznienie Państwowej Komisji Wyborczej. Co wynika z tego stwierdzenia? Że nawet pan sędzia Hermeliński nie wierzy w to, iż decyzja PKW była bezstronna. Jako, że coś tam przecież musi wiedzieć, to chyba wie, że to fragment operacji podcinania przez ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego finansowych podstaw egzystencji ekspozyturze Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Najwyraźniej BND, po podmiance na pozycji lidera sceny politycznej, przeprowadzonej w roku 2015, już nie chce ryzykować. Nakazała pójść za ciosem i profilaktycznie wyeliminować ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, co Donald Tusk i Volksdeutsche Partei w podskokach realizuje.

Dzięki temu, nawet jeśli tegoroczne wybory w USA wygrałby Donald Trump, to jest szansa, że ewentualną ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego trzeba będzie budować od podstaw. Tymczasem Niemcy pod przewodnictwem AfD będą miały do czynienia z państwem obezwładnionym anarchią, dzięki czemu trudne dzisiaj do wyobrażenia dokończenie procesu zjednoczenia Niemiec objawi się jako oczywista oczywistość. Można to przewidzieć już dzisiaj i jedyna niewiadoma, to ta, czy granica między zjednoczonymi ostatecznie Niemcami, a „Indiami” – w jakie zostanie przekształcony obszar między Wisłą a Dnieprem – będzie przebiegała wzdłuż linii z 1914 roku, czy wzdłuż linii z roku 1937. Oczywiście tereny na wschód od tej linii nie będą nazywały się „Indiami”, tylko na przykład – Ukropolinem – ale jak zwał, tak zwał; każdy będzie wiedział, że chodzi o Generalną Gubernię. A jak nie skapuje normalnie, to pierwszorzędni fachowcy już znajdą sposoby, by mu to uświadomić.

Jak zatem podejrzewam, pan sędzia Hermeliński nie ma wątpliwości, że Volksdeutsche Partei wykorzystała głupstwo strzelone przez PiS, by przy pomocy uplasowanych w PKW swoich kolaborantów, wyeliminować konkurencję, zgodnie z wytycznymi BND. W przeciwnym razie pani Vera Jurova, co to też z niejednego komina wygartywała, natychmiast podniosłaby larum z powodu polityki faktów dokonanych w delikatnej niczym macica perłowa strukturze wymiaru sprawiedliwości. Tymczasem skwapliwie korzysta z okazji, by siedzieć cicho, kamuflując swoje podporządkowanie dyrektywom niemieckiej centrali chwalebnym unikaniem wtrącania się w polskie sprawy wewnętrzne. Nie przeszkadza jej na przykład to, że pani Nowacka Barbara, feministra w vaginecie Donalda Tuska od edukacji , na uwagę, iż Trybunał Konstytucyjny postanowił wstrzymać wykonanie wydanego przez nią rozporządzenia, oświadcza, że ona tego postanowienia „nie uznaje”, podobnie jak całego Trybunału. Tymczasem konstytucja, którą Kukuniek podobno nosi nie tylko na koszuli, ale i na kalesonach, proklamuje trójpodział władz, według którego ocena zdarzeń prawnych należy do władzy sądowniczej, a nie do feminister z vaginetu, które reprezentują władzę wykonawczą.

Cóż w tej sytuacji, wytworzonej przez wojnę politycznych gangów ma zrobić zwykły obywatel? „Z własnego prawa bierz nadania” – nawoływała rewolucyjna piosenka, bardzo w swoim czasie popularna, zwłaszcza w kręgach lewicowo-piekielnych. Jestem pewien, że pani Nowacka Barbara, która rewolucyjne idee musiała wyssać z wiadomym mlekiem, to wezwanie sobie przypomniała i uznała, że może mocą własnej decyzji nie uznawać innych organów państwa. Zresztą nie ona jedna, bo słyszymy, że pani Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego „siłowo” przejęła brużdżącą jej wcześniej Izbę Pracy i Ubezpieczeń Społecznych. Wprawdzie „starzy” sędziowie, których powyznaczał jeszcze pan generał Czesław Kiszczak, „nie przyjmują tego do wiadomości” – ale co zrobią, jeśli pani prezes Manowska, naśladując pana pułkownika Sienkiewicza, wprowadzi do Sądu Najwyższego silne kobiety z ulicy Brzeskiej na Pradze, co to potrafią spuścić krew z nosa, a nawet zdjąć kalesony nie takim dygnitarzom?

Skoro tedy konstytucja proklamuje równość obywateli wobec prawa niezależnie od stanowiska I pozycji społecznej, to w imię czego obywatele mieliby posłusznie uznawać władzę tych wszystkich uczestników organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, a jaką na naszych oczach, na skutek wojny gangów przekształca się III Rzeczpospolita – na co zwraca nam uwagę pan sędzia Wojciech Hermeliński? Dlaczego mieliby na przykład finansować tę wojnę z własnych podatków?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Od teorii do praktyki

Stanisław Michalkiewicz: Od teorii do praktyki 

Co to jest państwo? Ma ono bardzo liczne cechy i właściwości, spod których trudno jest wydłubać jego najtwardsze jądro. Spróbujmy jednak eliminować jedną po drugiej, cechy i właściwości państwa, bez których pozostaje ono nadal państwem. W ten sposób dotrzemy do najtwardszego jądra państwa,  którego wyeliminować już nie możemy, bo bez niego państwo przestaje istnieć. Tym najtwardszym jądrem jest przemoc. Państwo bez przemocy nie istnieje, przeciwnie – to właśnie ona jest treścią istnienia państwa, które jest monopolem na przemoc.

Jak charakteryzuje to poeta: “Ale ty wyjść nie możesz. Tobie by wyjść nie dali. Bo za drzwiami jest siła. Potęga z żelaza i stali. Kiedy tak drżysz zajączku u stóp mistycznej drabiny, za drzwiami stoją ludzie mający karabiny”. Warto zwrócić uwagę, że gdyby tych ludzi z karabinami zabrakło, “mistyczna drabina” zawaliłaby się w jednej chwili.

Jako monopol na przemoc, państwo jest najgroźniejszą organizacją przestępczą o charakterze zbrojnym. Wielu autorów wskazuje, że dopuszcza się ono – i to w dodatku, jako swoich działań rutynowych – wszystkich  przestępstw, wyliczonych w kodeksach karnych.

Dlaczego zatem  traktujemy państwo nie tylko jako coś zwyczajnego, ale nawet – jako coś pożytecznego? Dlaczego tolerujemy tę przestępczą organizację od strony moralnej? Dlatego, że przemoc, będącą przedmiotem państwowego monopolu, może być używana w służbie sprawiedliwości – i nawet niekiedy tak bywa – chociaż “rzadkość to wielka i obrosła mitem”.

Od czego zależy, od jakiej okoliczności, czy przemoc, będąca przedmiotem państwowego monopolu, jest używana w służbie sprawiedliwości? Myślę, że zależy to od ogólnego poziomu etycznego społeczności zorganizowanej w państwo. Na przykład kiedy rewolucja francuska, w której instynkty motłochu zostały podniesione do rangi cnoty, na skalę masową użyła przemocy dla eliminacji konkurujących z motłochem grup społecznych, ogólny poziom etyczny gwałtownie sie obniżył.

Podobny, a chyba nawet głębszy proces miał miejsce podczas rewolucji bolszewickiej we wszystkich jej odmianach. Przemoc przestała służyć sprawiedliwości, bo została wprzęgnięta w służbę rabunku i zbrodni.

Spójrzmy z tego punktu widzenia na naszą społeczność, obecnie zorganizowaną w państwo pod nazwą “III Rzeczpospolita”. O ile w wieku XIX etyczny poziom tej społeczności był stosunkowo wysoki, o tyle w ramach upływu czasu stopniowo się obniżał. Niektórzy przypisują to demokratyzacji tej społeczności. Coś może być na rzeczy, bo w miarę postępów demokratyzacji  ogólny poziom etyczny naszej społeczności systematycznie się obniżał, aż doszło do tego, że pod pewnymi względami zaczęła ona przypominać społeczność sowiecką.

Pewnym hamulcem tego ześlizgu było chrześcijaństwo, którego za komuny całkiem wyeliminować się nie udało. Czas na to przyszedł dopiero teraz, kiedy to wspólnymi wysiłkiem Judenratu “Gazety Wyborczej” i innych promotorów komunistycznej rewolucji, niektóre segmenty naszej społeczności zaczynają przypominać stada anonimowe.

 Toteż trudno się dziwić, że w obliczu tak głębokiego obniżenia się poziomu etycznego naszego społeczeństwa, polityka państwa zdegenerowała się do wojny gangów, które walczą już tylko o dostęp do żerowiska, czyli – do zasobów obywateli. Pociąga to za sobą daleko idące skutki również dla środowisk tworzących aparat państwowy.

Po II Wojnie Światowej wielu mądrali zastanawiało się nad fenomenem hitlerowców, którzy gotowi byli na wszystko i nigdy nie zadrżała im ręka. Szkoda, że z taką samą gorliwością nie zajęli się funkcjonariuszami komunistycznego aparatu państwowego, którzy też zdolni byli do wszystkiego.

Szkoda – bo ten aparat bowiem otrzymaliśmy w spadku. Charakteryzuje się on tym, że dla miłego grosza zrobi wszystko, czego od niego zażądają, zwłaszcza gdy to “wszystko”, czyli rewolucyjna praktyka, zostanie okraszona jakąś rewolucyjną teorią. Wtedy wszyscy pławią się w pierwotnej niewinności, chociaż oczywiście zbrodnie obiektywnie pozostają zbrodniami.

Na to wszystko nakłada się agenturalne uzależnienie administratorów naszego państwa od państw trzecich. I właśnie w dniach ostatnich dostarczyli nam oni znakomitego przykładu zarówno tego uzależnienia, jak i jego przełożenia na działania funkcjonariuszy aparatu państwowego. Jak wiadomo, po tym, gdy w marcu ub. roku amerykański prezydent Józio Biden, w nagrodę za dobre sprawowanie, pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, w ten nowej kombinacji Polsce przypadła rola Generalnego Gubernatorstwa, prawdopodobnie terytorialnie opiłowanego.

Toteż oczyma duszy widzę, jak Donald Tusk podniósł słuchawkę telefonu, z której usłyszał następujący komunikat: “wiecie, rozumiecie, Tusk. Zróbcie wy mi tu porządek z tym całym Marszem Niepodległości! Kto to widział, żeby w Generalnej Guberni Untermensche urządzały sobie takie marsze. W przeciwnym razie będzie z wami brzydka sprawa: wyrwę ręce i wstawię patyki. Zrozumiano?” – a premier Tusk w odpowiedzi wyjąkał: rad staratsia, jawohl Obersturmbannfuhrer – a następnie chwycił za telefon i zadzwonił do pana ministra Adama Bodnara: wiecie, rozumiecie, Bodnar; podkręćcie wy mi tu tych swoich bodnarowców, niech tych wszystkich organizatorów Marszu Niepodległości zneutralizują, a potem – niech ich zaciągną przed niezawisłe sądy, co to powinność swej służby zrozumieją.

I tak się właśnie stało, to znaczy – bodnarowcy ryszyli do akcji, a w niezawisłych sądach też zapanowało zrozumiałe poruszenie, bo wiadomo, że takich spraw byle chmyzowi się nie powierza.

Jak widzimy, funkcjonariusze państwowi za pieniądze zrobią dosłownie wszystko, czego zażądają od nich nasi panowie gangsterzy. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów stalinowskich i jeszcze trochę kryzysu, a zobaczymy recydywę w całej straszliwej postaci, z dołami z wapnem włącznie. Wprawdzie ten cały Marsz Niepodległości, to – powiedzmy sobie szczerze – impreza całkowicie nieszkodliwa, bo jest on serwowany ZAMIAST niepodległości – ale widocznie w Berlinie doszli do wniosku, że lepiej dmuchać na zimne, niż się poparzyć.

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak zostanie utworzony w Polsce Legion Ukraiński. Nie za duży, bo po co przesadzać – ale taki, żeby potrafił urządzić mniej wartościowemu narodowi tubylczemu wołynkę, dzięki której zostaną zastosowane procedury przewidziane  w ustawie nr 1066, która cały czas obowiązuje, bez względu na to, który gang administruje państwem.

Przywódcy, Sojusznicy i Jabłoneczka

5 września 2024 Stanisław Michalkiewicz Michalkiewicz-Przywodcy-Sojusznicy-i-Jabloneczka

Nie ulega wątpliwości [jak mawiała stara niania], że proces oczyszczania terenów Polski pod Generalne Gubernatorstwo nabiera przyspieszenia.

Kiedy ślamazarne i groteskowe postępowania przez sejmowymi komisjami śledczymi nie przynosiły żadnych rezultatów, kiedy “bull-terrier” Donalda Tuska, czyli pan mecenas Roman Giertych – ma się rozumieć, “Wielce Czcigodny” – w towarzystwie czasowo odciętych od stryczka, podobnie zresztą, jak i on  – “sygnalistów”, co to powiedzą i podpiszą wszystko, co każą im powiedzieć i podpisać bodnarowcy, dostarczał jakichś pojedynczych oskarżeń, centrala BND najwyraźniej zniecierpliwiona, nakazała Donaldu Tusku przyspieszyć “rozliczenia” hurtowo. Toteż Państwowa Komisja Wyborcza w ramach koordynacji dostała zadanie  podcięcia PiS-owi finansowych korzeni egzystencji. Początkowo naiwnie myślałem, że PKW rzeczywiście natrafiła na jakieś malwersacje, ale szczęśliwie wyprowadził mnie z błędu pan sędzia Wojciech Hermeliński. Dał on do zrozumienia, że tak naprawdę nie chodzi o żadne malwersacje, chociaż oczywiście nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara – tylko PiS najpierw posiał wiatr, a teraz zbiera burzę.

Chodziło o to, że w swoim czasie PiS, najwyraźniej przekonane o trwałości amerykańskiej protekcji, nawiasem mówiąc, drogo przez Polskę opłacanej, w 2018 roku przeforsowało wybór 7 członków PKW przez Sejm. No i wybrani w 2023 roku nowi członkowie PKW przesądzili o odrzuceniu sprawozdania finansowego PiS. Gdyby po staremu zasiadali tam tylko niezawiśli sędziowie, to wszystko zakończyłoby się wesołym oberkiem, chociaż pan prof. Ryszard Balicki z obecnej PKW twierdzi, że działania PiS w kampanii w 2023 roku nie mogłyby pozostać bez reakcji bez względu na skład PKW, ale – powiedzmy sobie szczerze – co ma mówić? Pan sędzia Hermeliński to co innego; nie jest już przewodniczącym PKW, więc może pozwolić sobie na luksus szczerości. 

   A wszystko to dlatego, że PiS postawiło wszystko na Amerykanów. Tymczasem łaska pańska na pstrym koniu jeździ i – jak już dzisiaj wiemy – w marcu ub. roku amerykański prezydent Józio Biden, w nagrodę za dobre sprawowanie – a kto wie, czy również nie za rekompensatę za wysadzenie bałtyckich gazociągów – pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, Niemcy przeprowadziły podmiankę na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, tak samo, jak USA, które taką podmiankę przeprowadziły w roku 2015. Gdyby zarzuty, kierowane pod adresem PiS przez Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, że partia Jarosława Kaczyńskiego tak naprawdę jest ruską agenturą, były przynajmniej częściowo prawdziwe, to przeprowadzenie przez Niemcy takiej podmianki mogłoby być znacznie trudniejsze, a poza tym Polska nie musiałaby przez całe lata udostępniać Ukrainie za darmo zasobów całego państwa, wskutek czego nie tylko jest objęta procedurą nadmiernego deficytu przez UE, ale w dodatku deficyt przewidziany na rok 2025 w projekcie ustawy budżetowej jest rekordowy, na poziomie 290 mld złotych. Niestety te oskarżenia nie są prawdziwe. Niestety, bo – jak widzimy- bezkrytyczne stawianie tylko na jednego Sojusznika, wprowadza jeśli nie całe państwo, to w każdym razie  ekipę, która takie głupstwo robi, w sytuację bezalternatywną, to znaczy taką, w której inicjatywa należy do wspomnianego Sojusznika, który w dodatku nie wiadomo, co  zrobi. A tacy właśnie są Amerykanie – o czym mogliśmy przekonać się nie tylko w Wietnamie, ale również – w Iraku, Afganistanie i innych państwach sojuszniczych – no a teraz – również w Polsce. 

   Ale nie bez kozery Franciszek książę de La Rochefoucauld twierdził, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.  Mimo, że katastrofalne skutki podporządkowania się jednemu Sojusznikowi wychodzą właśnie na jaw, Volksdeutsche Partei jakby nie przyjmowała tego wszystkiego do wiadomości i z duszą i ciałem oddaje się Niemcom, w podskokach realizując ich polecenia, zmierzające do niwelacji terenu III Rzeczypospolitej pod zainstalowanie na jej miejsce Generalnego Gubernatorstwa.  Ponieważ nadal nie wiadomo, komu amerykańska ulica powierzy stanowisko prezydenta w listopadowych wyborach, Niemcy przestają już zachowywać jakiekolwiek pozory, co przychodzi im tym łatwiej, że fakty dokonane forsują polscy tubylcy z Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, który z kolei w brudnej robocie posługuje się panem Bodnarem i jego bodnarowcami – a jednych i drugich Niemcy w razie potrzeby będą mogli spuścić z wodą, więc dlaczego  miałyby się hamować? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nawet urządziły im na koniec coś w rodzaju procesu norymberskiego, żeby pokazać, że w IV Rzeszy praworządność jest uber alles. 

   Wszystko jednak może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach, zwłaszcza gdyby w Ameryce jednak coś poszło nie tak, to znaczy – nie po myśli Berlina. Czyż nie na taką właśnie ewentualność Judenrat “Gazety Wyborczej” ogłasza z przytupem odkrycie pani Anny Applebaum, naszej Jabłoneczki, małżonki Księcia Małżonka?. Odkrycie polega na tym, że “skrajna prawica” w Polsce jest “dziełem Rosji i Zachodu”. Najwyraźniej naszej Jabłoneczce nie może pomieścić się w główce, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy, mógłby wydać z siebie “skrajną prawicę” bez ruskiej, czy niemieckiej pomocy, tylko własnymi siłami. Domyślam się w tym stanowisku nie tylko żydowskiej  pogardy dla głupich gojów, ale również – anglosaskiego i niemieckiego poczucia wyższości  wobec mniej wartościowych narodów środkowo-europejskich, które owszem – można, a nawet należy wydymać, bądź nawet eksterminować – ale Boże broń nie dopuszczać do konfidencji. 

   Ale nie tylko o to chodzi, chociaż co nam szkodzi zauważyć również i to? Ta opinia to rodzaj “razwiedki bojóm” [pазведки боём], rozpoznania walką, na ile oskarżenia “skrajnej prawicy” w Polsce – cokolwiek by to miało oznaczać – o ruską inspirację, a może nawet – agenturę – mogą być przydatne dla nowej administracji amerykańskiej, jaka wyłoni się nie tylko po listopadowych wyborach, ale i po spotkaniach prezydenta-elekta z ważnymi generałami z Pentagonu, wysokimi rangą bezpieczniakami z CIA i FBI, z Goldmanami-Sachsami z Wall Street i wpływowymi Żydami z mediów oraz przemysłu rozrywkowego, którzy prezydentowi-elektowi będą przywracali poczucie rzeczywistości informacjami, że my tu, panie prezydencie, prowadzimy takie to a takie tajne operacje o takim to a takim stopniu zaawansowania, więc żeby świat się nie zawalił, to trzeba będzie zrobić to, potem jeszcze tamto, a później – nawet owamto. 

Stanisław Michalkiewicz

Italski łącznik – antykorupcyjny

Italski łącznik antykorupcyjny

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    3 września 2024 jak/w/italii

Na Placu Katedralnym w Pistoi, we włoskiej Toskanii, wszystkie ważne gmachy stoją albo obok, albo naprzeciw siebie. Obok katedry, przed którą stoi wykładane marmurem baptysterium, jest ratusz, naprzeciw niego – niezawisły sąd. Z drugiej strony katedry mamy dawną rezydencję biskupa w której mieściła się również apteka, a po przeciwnej stronie – oczywiście bank. Plac jest bardzo ładny, podobno jeden z najładniejszych we Włoszech, gdzie ładnych placów – jak wiadomo – jest bez liku, a w dodatku urządzane są tam gonitwy konne. Powierzchnia zostaje wysypana grubą warstwą piasku, który po zakończeniu gonitwy jest uprzątany i znowu są tam tylko kamienne płyty.

Może nie opisywałbym tego placu w Pistoi, gdyby nie tak zwane „rozliczenia”, na których vaginet Donalda Tuska koncentruje swoją aktywność, najwyraźniej nie mając żadnego pomysłu na państwo. Pani Barbara Nowacka, której z jakichś zagadkowych powodów Donald Tusk w swoim vaginecie powierzył fuchę feministry od edukacji, właśnie osiągnęła próg niekompetencji w sprawie podręczników szkolnych, co nieubłaganym palcem wytyka jej nawet „Newsweek”, z zasady Donaldu Tusku życzliwy, a ona – jak ot ona – stara się zrzucić winę za własne bałaganiarstwo na wydawców podręczników.

Ale z komuną tak właśnie jest. Młodsi tego już nie pamiętają i dlatego dają się „lewicom” nabierać na piękne słówka, ale starsze pokolenie doskonale pamięta, że partia, która o wszystkim chciała decydować, nawet o tym, kto, gdzie i kiedy ma chodzić za potrzebą, nigdy nie była niczemu winna. Zawsze winni byli albo imperialiści, albo reakcja, albo wreszcie klimat, z powodu którego na ludową ojczyznę corocznie zwalały się dwie klęski i cztery kataklizmy. Pierwszą klęską była klęska nieurodzaju. Drugą – klęska urodzaju – zaś nasz nieszczęśliwy kraj corocznie nawiedzały ponadto cztery kataklizmy w postaci wiosny, lata, jesieni i zimy. Partia nic nie mogła na to poradzić, więc – podobnie jak teraz vaginet Donalda Tuska – urządzała rozmaite „igrzyska”, głównie w postaci piętnowania wrogów ludu pracującego miast i wsi, jak nie w postaci „reakcji”, to w postaci „kolesi”, których nieubłaganym palcem wytykał pułkownik Wiesław Górnicki, a wreszcie „warchołów”, przeciwko którym Edward Gierek kazał spędzać na stadiony lud pracujący miast i wsi, żeby pod przewodem partii, która w międzyczasie wpisała sobie do konstytucji „przewodnią rolę w budowie socjalizmu”, dawał „warchołom” tak zwany „odpór”.

Tylko patrzeć, jak Donald Tusk, dążąc do ukrycia bezradności swojego vaginetu wobec rzeczywistych problemów państwa, zacznie urządzać podobne spędy. Na razie trwają stosowne przygotowania z udziałem m.in. Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, który został poszczuty na ojca Tadeusza Rydzyka. Nieubłaganym palcem wytyka mu „łamanie konkordatu” i inne sprośne błędy Niebu obrzydłe, najwyraźniej zapominając, że to właśnie ojciec Tadeusz Rydzyk zrobił niego człowieka, organizując mu Ligę Polskich Rodzin, dzięki której Wielce Czcigodny, z przywódcy grona młodych drapichrustów, awansował na wicepremiera rządu. Taka krótka pamięć zirytowała nawet życzliwych wobec Donalda Tuska dziennikarzy niemieckiego portalu „Onet”, który opublikowali stare fotografie, m.in. taką, na której pan Roman Giertych, w geście wdzięczności, końskim obyczajem kładzie łeb na ramieniu ojca dyrektora.

Więc, jak wspomniałem, może nie opisywałbym tego całego placu w Pistoi, gdyby nie te wszystkie „rozliczenia”, w których Donald Tusk, z braku lepszych pomysłów na państwo, wykazuje taką zapamiętałość, niczym nieboszczyk Jacek Kuroń do wódki. Jest bowiem na tym placu szczegół pokazujący, że już dawno, może nawet w Średniowieczu, które moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, szczęśliwie odstawiona z Ministerstwa Kultury do luksusowego przytułku dla „byłych ludzi” i rozmaitych niewydarzeńców w Parlamencie Europejskim, uważa za „ciemne”.

Tymczasem, w odróżnieniu od czasów dzisiejszych, gdzie aż roi się od osobników zadowolonych ze swego rozumu, w tamtych zamierzchłych czasach wiedziano, że lepiej jest zapobiegać, niż karać. Nikomu chyba nie przyszedłby wtedy do głowy pomysł ś.p. Ludwika Dorna, „trzeciego bliźniaka” braci Kaczyńskich, który zaproponował i ustawowo przeforsował pomysł finansowania partii politycznych z budżetu, bo w przeciwnym razie będą się korumpowały. Wprawdzie Volksdeutsche Partei Donalda Tuska oficjalnie zieje nienawiścią do PiS, a już zwłaszcza – do Zbigniewa Ziobry – ale pomysł finansowania partii politycznych z podatkowych pieniędzy szalenie się jej spodobał, podobnie jak wynaleziony przez ministra Ziobrę słynny „areszt wydobywczy”, do którego „bull-terrier” Donalda Tuska, czyli Wielce Czcigodny Roman Giertych ma zagonić wszystkich przeciwników Volksdeutsche Partei, a kiedy już tego dokona – pewnie również i on zostanie tam wtrącony, wzorem swoich wielkich poprzedników w osobie m.in. Mikołaja Jeżowa.

Okazuje się, że rajcy miejscy w Pistoi na czas urzędowania byli zamknięci w ratuszu, niczym w czasie epidemii zbrodniczego koronawirusa. Żeby jednak ich dusze nie doznały z tego powodu uszczerbku, między ratuszem a katedrą, na wysokości kilku pięter, zbudowany został łącznik, przez który rajcy mogli przejść do katedry by wysłuchać nabożeństwa, jednocześnie unikając wszelkiej okazji do korupcji. Teraz o dusze nikt specjalnie się nie troszczy, czemu trudno się dziwić, jako, że wielu ludzi, na przykład Aleksander Kwaśniewski, a nie jestem pewien, czy przypadkiem również i moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus twierdzi, że żadnej duszy nie ma. Kiedy tak mówią, to ja nawet im wierzę, bo któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od nich, a poza tym, wystarczy na nich popatrzeć, żeby nabrać co do tego wątpliwości. [hmmm.. może pewności? md ]

Nic tedy dziwnego, że dzisiaj wielu ludziom nie mieści się w głowach, że walka z korupcją powinna polegać na likwidowaniu okazji do korumpowania – co rozumiano już w średniowiecznych Włoszech – a nie na mnożeniu okazji, urządzaniu aresztów wydobywczych, organizowaniu band bodnarowców, wynajmowaniu na „bull-terriera” Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, który zresztą – jak się okazuje – wcale nie został odcięty od stryczka w sprawie „Polnordu”, z którego – według fałszywych pogłosek – miał sprywatyzować sobie prawie 100 mln złotych. A dlaczego? A dlatego, że kolejne rządy, jeden po drugim mnożyły okazje do korupcji, a potem organizowały specjalne bezpieczniackie watahy i urządzały areszty wydobywcze, markując w ten sposób swój aktywizm i spierając się o różnicę łajdactwa.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

——————–

Iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka. Czyżby „Polska przyszłości”?

Ambitny program się załamuje

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    1 września 2024 michalkiewicz

Jeśli ktokolwiek jeszcze miał wątpliwości, czy Volksdeutsche Partei Donalda Tuska i jej działacze („iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka” – zastanawiał się poeta), ma jakiś pomysł na państwo, to po ostatnim Campusie „Polska przyszłości”, musiał się ich wyzbyć. Jak wskazuje nazwa tej cyklicznej imprezy, organizowanej przez prezydenta Warszawy, pana Rafała Trzaskowskiego za pieniądze Fundacji Adenauera, ambicją organizatorów jest ukazanie jakiejś wizji przyszłości Polski. Nawiasem mówiąc, ta Fundacja Adenauera, to rodzaj listka figowego – a jak głosi popularna opinia, nie ma większego rozczarowania, kiedy po uchyleniu listka figowego, zobaczy się pod spodem figę. Chodzi o to, że według sprawozdania finansowego tej Fundacji, 95 procent środków, którymi ona dysponuje i przeznacza między innymi na finansowanie spędów urządzanych przez pana prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, pochodzi z subwencji rządu Republiki Federalnej Niemiec. Oczywiście na pieniądzach nie jest napisane, że pochodzą z niemieckiej centrali wywiadowczej BND – ale też nie jest napisane, że stamtąd nie pochodzą – więc wszystko jest możliwe. Nie to jest jednak najbardziej istotne, chociaż warto się zastanowić i nad tym, dlaczego rząd RFN drenuje swoich podatników, żeby panu prezydentowi Trzaskowskiemu sfinansować te wszystkie „campusy”, ale na razie rzućmy na to zasłonę litości.

Chodzi bowiem o to, że na tym całym Campusie został zaprezentowany prawdziwy program vaginetu Donalda Tuska. Zebrana tam młodzież przedstawiła bowiem prawdziwy program rządu w postaci piosenki, w której jak refren powtarzała się fraza, żeby „J…ć PiS!” Z jednej strony jest to program bardzo uproszczony, z którego w dodatku nie wynikają żadne widocznie korzyści dla polskiego państwa, ale z drugiej – nie można powiedzieć, żeby był to program mało ambitny. Rzecz w tym, że PiS to całkiem spora partia, licząca wiele tysięcy, a z sympatykami może nawet wiele milionów członków. Żeby tedy wszystkich wy….ć, trzeba się bardzo postarać – a nie wiadomo, czy młodzi ludzie, którzy pod batutą pana ministra Nitrasa dali wyraz swoim pragnieniom, przypadkiem nie przeceniają swoich w tym zakresie możliwości. Ciekawe, czy przed Campusem skonsultowali się z jakimiś doświadczonymi jebakami, czy też po staremu tylko mierzą siły na zamiary?

Nie jest to wcale takie oczywiste, bo już wcześniej z podobnym programem wystąpiła pani profesor Inga Iwasiów, nauczająca na Uniwersytecie Szczecińskim swoich studentów literatury. Habilitowała się ona z prozy Leopolda Tyrmanda, który w „Dzienniku 1954” rzeczywiście opisywał różne bliskie spotkania III stopnia z damami i to nie tylko wprowadzanymi przezeń w tak zwane „życie” panienkami, ale również – z damami doświadczonymi, w rodzaju pani Nuny, z którymi skrupulatnie przestrzegał form towarzyskich: „pani pozwoli” – i tak dalej. Jakie są praktyczne doświadczenia w tej dziedzinie pani prof. Ingi Iwasiów – tego, ma się rozumieć, nie wiem – ale na podstawie fotografii wykonanej przez panią Agatę Zbylut odnoszę wrażenie, że te sprawy zna ona raczej z literatury. Nic więc dziwnego, że formułuje programy polityczne trudno wykonalne, które ludzie młodzi – jak to młodzi – traktują jako propozycje do realizacji.

W tej sytuacji hasło rzucone przez młodzież zwabioną na Campus „Polska Przyszłości” przez pana prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego i pana ministra Nitrasa spotkało się z rozmaitymi wątpliwościami, a nawet z krytyką. Bardzo możliwe, że pod wpływem tych krytycznych głosów zarówno pan Trzaskowski, jak i pan minister Nitras trochę się zreflektowali i oceniając bardziej realistycznie swoje możliwości, zaczęli się z tego ambitnego programu wycofywać. Czym innym jest bowiem penetrowanie torebek damskich, pozostawionych przez posłanki na sali plenarnej Sejmu – z czego w swoim czasie zasłynął pan Sławomir Nitras – a czym innym – peneracja w sensie dosłownym, a ramach bliskich spotkań III stopnia, w dodatku nie tylko z damami, ale i z działaczami PiS, co to z niejednego rozporka wyglądali.

Tymczasem, ku powszechnemu zaskoczeniu, Donald Tusk wcale się od tego ambitnego programu nie odciął, chociaż i on skomentował tę inicjatywę wymijająco, cytując piosenkę Jerzego Stuhra, że „śpiewać każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej”, a w ogóle to „czasami człowiek musi, inaczej się udusi”. Ciekawe, skąd Donald Tusk może wiedzieć takie rzeczy, skoro wcześniej nie było słychać, żeby – w odróżnieniu od pana Stefana Niesiołowskiego, któremu fałszywe pogłoski przypisywały jakieś korupcyjne doświadczenia z damami („A Kostuś z pyskatą żonaty jest flądrą i romans ma z tkaczką z Pabianic” – głosił mową wiązaną dedykowany właśnie jemu poemat „Pan Karol i Kostuś”, autorstwa Janusza Szpotańskiego) – był bohaterem jakichś skandali obyczajowych. Finansowe, w rodzaju Amber Gold, to przecież zupełnie co innego.

Jaka w tej sytuacji będzie „Polska Przyszłości” – tego nie wiemy – bo widać, że ambitny program Volksdeutsche Partei na naszych oczach się właśnie załamuje i kto wie, czy w tej sytuacji Donald Tusk nie zostanie upokorzony przez samą Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen, która może upodobać sobie w kimś bardziej jednak jurnym, niechby nawet i w panu ministrze Nitrasie, który przynajmniej dobrze chciał? Ja wiem, że byłaby to ilustracja porzekadła, że „zamienił stryjek siekierkę na kijek”, ale któż może przewidzieć, co zrobi rozczarowana kobieta?

Jak pisał Karol Olgierd Borhardt, jeśli ktoś chce przez życie przejść spokojnie, to powinien unikać irytowania trojga osób: kobiety, kucharza i człowieka z nożem. Tymczasem w obliczu rozporządzenia feministry od edukacji w vaginecie Donalda Tuska, Wielce Czcigodnej Barbary Nowackiej, od nowego roku szkolnego liczba lekcji religii w rządowych szkołach ma się radykalnie zmniejszyć, co podcina finansowe podstawy egzystencji nie tylko świeckich katechetów, ale i wielu księży z niewielkich parafii *), których głównym źródłem dochodu jest pensja nauczycielska.

W związku z tym Episkopat zwrócił się o pani prezes SN Manowskiej, by wniosła stosowną skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi o to, że w myśl konkordatu, wszelkie zmiany w zakresie nauczania religii powinny dokonywać się w porozumieniu obydwu stron to znaczy – strony rządowej i kościelnej. Pani feministra Nowacka swoje rozporządzenie wydała bez jakiegokolwiek porozumienia, w poza tym – ma ono rangę niższą niż konkordat, który – jako umowa międzynarodowa – ma rangę ustawy. Pani Nowacka buńczucznie lekceważy te pogróżki i stwierdza, że „Episkopat wyje za kasą” – ale ciekawe, z jakiego klucza będzie ćwierkać, kiedy ktoś na oczach całej Polski, a nawet – całej Europy – ściągnie jej desusy?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).


*) MD: To podcina głównie normalne, katolickie wychowanie dzieci. Daje więc szansœ różnym zboczeńcom na ich deprawację.


W domu wisielca nie wypada perorować o sznurze…

Od duszenia Polska dostaje duszności

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    27 sierpnia 2024 michalkiewicz

Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych – każdy swego” – nawoływał Klucznik Gerwazy w „Panu Tadeuszu”, gdy Napoleon ruszał na Rosję w roku 1812. Chodziło mu o to, by przy tej okazji załatwić Sędziego Soplicę, z którym miał na pieńku, jako członku rodziny Sopliców, bracie Jacka, co to zastrzelił Stolnika Horeszkę. Stolnik „popierał prawo trzeciego maja”, w związku z czym Targowica hojnie Jacka wynagrodziła, przekazując mu majątek Stolnika, który następnie – jako „fundusz prawie cały”, trafił w posiadanie Sędziego. Ale sprytny Jacek, który w międzyczasie został bernardynem Robakiem i przeszedł na służbę francuską, myślał, jakby tu zdobytą dzięki Targowicy fortunę zachować, nie tracąc przy tym patriotycznej reputacji. W tym celu namawiał Sędziego, by stanął na czele powstańców, którzy powitają wkraczającego na Litwę Napoleona, a wtedy on z pewnością zapyta, pod czyim dowództwem służą. Wtedy powstańcy krzykną: „Sędziego Soplicy! – Ach – puszcza wodze fantazji Ksiądz Robak – któż by potem pisnąć śmiał o Targowicy!

Jak wiadomo choćby z mojej ulubionej teorii spiskowej, w naszym nieszczęśliwym kraju wprawdzie panoszy się agentura, która jednak – podobnie jak to było w wieku XVIII – specjalnie się nie afiszuje wysługiwaniem się obcym potencjom. Przeciwnie – chętnie drapuje się w rozmaite patriotyczne kostiumy, ale cóż z tego, kiedy raz za razem spod płaszcza Konrada pokazują się ubeckie cholewy? Oto w ostatnim roku rządów „dobrej zmiany” została powołana specjalna komisja, która miała spenetrować ruskie i białoruskie wpływy w – pożal się Boże – polityce naszego bantustanu. Ciekawe, że tylko ruskie i białoruskie, a nie na przykład – niemieckie, czy żydowskie, których przecież przeoczyć się nie da, podobnie, jak na przykład – amerykańskich.

Wiadomo jednak, że w domu wisielca nie wypada perorować o sznurze – jak to zrobił mecenas Śmiarowski w rozmowie z carskim prokuratorem: – Czy sznur, na którym wieszają skazańca musi być przepisowej grubości? – Chyba tak – odparł prokurator. – Czy używa się tego samego sznura parę razy? – Nie, sznur musi być nowy. – A wiele kosztuje arszyn takiego sznura – dopytywał mecenas Śmiarowski. – Co pan tak ciągle o tym sznurze – zirytował się prokurator. – A o czym ja mam z panem mówić?

Teraz oczywiście jest inaczej; o sznurze nikt nie mówi, za to, odkąd na Ukrainie wybuchła wojna z Rosją, która toczą tam Stany Zjednoczone wraz ze swoimi wasalami do ostatniego Ukraińca, aż się zaroiło u nas od ruskich agentów. Najpierw komisja wytypowała grono działaczy, którzy mogliby być ruskimi agentami. Kto wie, czym by się to skończyło, gdyby nie amerykański prezydent Józio Biden, który w marcu 2023 roku, w nagrodę za dobre sprawowanie, pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu. Niemcom nie trzeba było dwa razy tego powtarzać – ale w tej nowej sytuacji trzeba było zrobić podmiankę na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu.

Jak trzeba to trzeba – każdy to rozumie – więc to tu, to tam wyborcy głosowali aż do białego rana, bo skoro demokracja ma zwyciężyć, to nikt przytomny nie będzie zawracał sobie głowy jakimiś przepisami, według których głosowanie powinno skończyć się o godzinie 20.

Tedy, jak tylko vaginet Donalda Tuska, którego Volksdeutsche Partei została szczęśliwie zainstalowana na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej, został zaprzysiężony 13 grudnia ubiegłego roku, to zaraz komisja do zbadania ruskich i białoruskich wpływów w – pożal się Boże – polityce naszego bantustanu, została rozpędzona, ale nie całkiem, bo vaginet Donalda Tuska zaraz powołał własną komisję – ma się rozumieć – niezależną i samorządną. Ona też ma wskazać ruskich i białoruskich agentów i cały czas pracuje nad ułożeniem prawidłowej listy, bo nie ma chyba potrzeby dodawać, że tamta poprzednia lista, sporządzona przez poprzednią komisję, nie tylko okazała się nic nie warta, ale w ogóle błędna, bo wśród wytypowanych na kandydatów na ruskich agentów znalazły się niewłaściwe osoby. Teraz, to co innego; teraz nowa komisja już tam wytypuje kogo będzie trzeba, a jak już wytypuje, to wszystko zostanie również i nam objawione.

Zanim to jednak nastąpi, żyjemy w okresie przejściowym, kiedy dawni ruscy agenci wprawdzie zostali zrehabilitowani, ale – jak zauważył jeszcze w koszmarnych czasach starożytnych cesarz Klaudiusz – pozostał na nich ślad po rehabilitacji. Listy nowych agentów jeszcze nie ogłoszono, ale na pewno to nastąpi, toteż można odnieść wrażenie, że od ruskich i białoruskich agentów aż się u nas roi do tego stopnia, że wprost nie można splunąć, żeby nie trafić jakiegoś agenta. W tym zamieszaniu nietrudno o nieporozumienie i na przykład Jarosław Kaczyński, który dlaczegoś nie lubi Donalda Tuska, krzyknął do niego w Sejmie na oczach całej Polski: wiem jedno; jest pan niemieckim agentem!Jak pamiętamy, premier Donald Tusk ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył – bo przecież na obecnym etapie nie tropimy niemieckich agentów, tylko ruskich, ewentualnie – białoruskich. Gdyby na przykład Donald Trump kazał nam tropić agentów niemieckich – aaa, to wtedy wszyscy ludzie dobrej woli, być może nawet z Judenratem „Gazety Wyborczej” na czele, rzuciliby się demaskować agentów niemieckich. Dopóki jednak taki rozkaz nie padł, to demaskujemy ruskich i białoruskich.

Wprawdzie vaginet Donalda Tuska nie ma żadnego pomysłu na państwo; co z nim zrobić, żeby jako-tako funkcjonowało – ale żeby nie narazić się na zarzut bezczynności, koncentruje się na tak zwanych „rozliczeniach”, to znaczy – próbuje ustalić, ile forsy nakradła ekipa „dobrej zmiany”. W tych próbach vaginetowi sekunduje Judenrat „Gazety Wyborczej”, wychodząc z założenia, przedstawionego mową wiązaną w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”:

Gdy kradniesz gwóźdź lub drutu szpulę,

uszczuplasz przez to całą pulę.

A pula nie jest do kradzieży!

Pula się cała nam należy!

Nam – czyli ekipie, którą zwycięstwo demokracji akurat przysunęło do żerowiska. W przypadku Judenratu cel tej rewolucyjnej czujności może mieć sens jeszcze głębszy. Wprawdzie teraz jest wojna na Ukrainie, więc mamy większe zmartwienia, ale przecież amerykańska ustawa nr 447 cały czas obowiązuje i jak tylko umilkną działa, to i o niej usłyszymy, więc trudno się dziwić, że Judenrat pilnuje interesu. Czyż nie po to został tu ustanowiony w ramach sławnej transformacji ustrojowej?

Premier Donald Tusk tak się zapalił do tych rozliczeń, że chyba nie zauważył, iż znowu może nadziać się na minę, podobnie jak to było w roku 2008. Jak pamiętamy, swój vaginet Donald Tusk utworzył pod koniec roku 2007, ale stare kiejkuty trzymały go na krótkiej smyczce, co mu chyba trochę dolegało. Toteż kiedy wiosną 2008 roku dowiedział się, że w Polsce jest pan Peter Vogel, to zaraz kazał go aresztować pod zarzutem prania brudnych pieniędzy. Ten pan Vogel pochodzi z porządnej, ubeckiej rodziny i tak naprawdę nazywał się Piotr Filipczyński, a pod koniec lat 70-tych został skazany na tzw. „ćwiarę” za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Ale w stanie wojennym na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, gdzie zmienił nazwisko na Peter Vogel i został finansistą. Na jakich finansach? Tego, ma się rozumieć, nie wiem, ale podejrzewam, że został strażnikiem Labiryntu, w którym PZPR gromadziła skarby w walutach obcych, kradzione z Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego PEWEX, funkcjonującego od 1972 roku aż do końca pierwszej komuny. Jak tam było, tak tam było; w każdym razie prezydent Kwaśniewski, w ostatnim dniu swego urzędowania pana Petera Vogla ułaskawił. Myśląc, że jest już bezpiecznie, zaczął on do Polski przyjeżdżać i tak trafił do aresztu wydobywczego. Stare kiejkuty sprawę zbagatelizowały i tylko we wszystkich niezależnych mediach głównego nurtu ukazały się publikacje, jak to niebezpiecznie jest w polskich więzieniach, jak to więźniowie, nawet siedzący w celach monitorowanych 24 godziny na dobę, wieszają się na własnych skarpetkach, sami nie wiedząc kiedy. Jednak nie bacząc na te przestrogi pan Vogel chyba zaczął chlapać i dziennik „Dziennik” „dotarł” do jego tajnych zeznań z których wynikało, że pan generał Gromosław Czempiński, były szef UOP, a wcześniej – w SB, stracił ze swego szwajcarskiego konta milion dolarów, które zwędził mu jakiś Turek i podobno nawet niczego nie zauważył.

Tak się zaczęła słynna afera hazardowa, która Bóg wie, czym by się dla Donalda Tuska skończyła, gdyby nie Nasza Złota Pani, która w Donaldu Tusku dlaczegoś sobie upodobała, nie załatwiła mu prestiżowej Nagrody im. Karola Wielkiego. To była aluzja, że kto od tej pory podniesie rękę na Donalda Tuska, to będzie miał z nią do czynienia. Stare kiejkuty natychmiast aluzję zrozumiały i okazało się, że żadnej afery hazardowej w ogóle „nie było”. No a teraz Donald Tusk tak się zagalopował z tymi „rozliczeniami”, że zamierza porozliczać związki sportowe – jakby nie wiedział, że od czasów pierwszej komuny swoje tradycyjne żerowiska ma tam bezpieka. Kto wie, czy stare kiejkuty znowu nie będą musiały mu przypomnieć, skąd wyrastają mu nogi, a wtedy żaden pan Adam Bodnar ze swoimi bodnarowcami mu nie pomoże.

A jakby tego było mało, to niedawno ujawnił, że „trafił” na dokument, świadczący o tym, że pan dr Sławomir Cenckiewicz, uczestniczący w poprzedniej komisji do badania ruskich i białoruskich wpływów w – pożal się Boże – polityce naszego bantustanu, molestował rozmaitych generałów i bezpieczniaków, żeby dostarczyli mu jakieś gotowce świadczące o tym, że ruskim wpływom ulegał nie tylko on, ale między innymi również Książę-Małżonek, w którego sprawie stare kiejkuty w latach 90-tych prowadziły sprawę operacyjnego rozpracowania pod kryptonimem „Szpak”. Że Donald Tusk „trafił” na taki dokument akurat teraz, to nic dziwnego. Jak jest społeczne zapotrzebowanie, to zaraz powstają rozmaite dokumenty, na które potem można „trafić”. Jeśli zatem jest w tej deklaracji coś naprawdę godnego uwagi, to to, że do „rozliczeń” została wciągnięta nasza niezwyciężona armia, która – podobnie jak to było wieku XVIII – pogrąża się w coraz to większym rozpolitykowaniu.

Gdyby efektem tego rozpolitykowania był jakiś zamach stanu, dzięki któremu nasz nieszczęśliwy kraj stanąłby wreszcie na nogi, to można by temu tylko przyklasnąć. Niestety wydaje się, że nasza niezwyciężona armia nie jest zdolna nawet do tego, więc z tego rozpolitykowania poza pogłębieniem anarchii nic się nie narodzi.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Dodatnie i ujemne plusy profesji służebnej

Dodatnie i ujemne plusy profesji służebnej

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    25 sierpnia 2024 micha

Kanikuła ma swoje plusy ujemne, ale ma też i plusy dodatnie. W tym okresie, kiedy kto żyw wyjeżdża ad aquas, w mediach panuje chudość tematyczna, a przecież zarówno czas nadawania, jak i łamy dzienników, trzeba czymś wypełnić. W związku z tym do publikacji trafiają nawet takie teksty, które w innym czasie nie miałyby najmniejszych szans na ujrzenie światła dziennego. Tymczasem ze względu na chudość tematyczną przed kilkoma dniami przeczytałem na niemieckim, polskojęzycznym portalu „Onet”, jak to rekruci, złapani podczas ulicznych łapanek na Ukrainie przez tamtejszych wojskowych i wcieleni do armii, muszą sobie sami kupić wyposażenie; obejmujące nie tylko obuwie i portki, ale również – kamizelki kuloodporne, a nawet hełmy. Rozumiem, że ktoś im te wszystkie rzeczy sprzedaje i inkasuje forsę. Dlatego bez zdziwienia dowiedziałem się właśnie, że w tej części Toskanii, w której akurat jestem, ukraiński prezydent Zełeński ma posiadłość. Nie wiem, czy dużą, czy małą, ale przypuszczam, że nie jest to jego jedyna posiadłość, więc przynajmniej jemu sprawdza się hasło militarystów: „korzystajcie z wojny, bo pokój będzie straszny”. Toteż kiedy przeczytałem, że wiceminister energetyki w ukraińskim rządzie został przed tygodniem zatrzymany pod zarzutem przyjęcia łapówki w wysokości 500 tys. dolarów, to od razu się domyśliłem, że to dlatego, że nie podzielił się, z kim trzeba. Apetyt wzrasta w miarę jedzenia, toteż nic dziwnego, że apele o dostarczanie Ukrainie pieniędzy mnożą się jak króliki. Kto wie, jak długo potrwa wojna, w związku z czym trzeba już teraz pomyśleć o zabezpieczeniu się na czas pokoju, który może być „straszny”.

Tymczasem ukraińska ofensywa na Kursk brnie od sukcesu do sukcesu. Wyzwalane są coraz to nowe 2 -3 kilometry kwadratowe, a przynajmniej w takim tonie informuje o tych sukcesach rozradowanego prezydenta Zełeńskiego naczelny dowódca niezwyciężonej ukraińskiej amii, rosyjskiego pochodzenia generał Aleksander Syrski. Tymczasem Putin, który wije się z upokorzenia, jak-gdyby-nigdy-nic naciera na Pokrowskoje w obwodzie donieckim, skąd ewakuuje się, kto tylko może, bo gdyby ruskim szachistom udało się opanować tę miejscowość, to odcięliby w ten sposób ukraińskiej niezwyciężonej armii drogi zaopatrzenia. Do listopadowych amerykańskich wyborów jeszcze ponad dwa miesiące, więc trzeba je nie tylko jakoś przetrwać, ale zgromadzić tyle forsy, ile się tylko da, odpowiednio ją schować i zawczasu załatwić sobie jakieś miejsce do lądowania na wypadek, gdyby zagniewany ukraiński lud chciał powystawiać swoim Umiłowanym Przywódcom rachunki za wojnę.

Tymczasem nasza niezwyciężona armia, to znaczy – nie tyle może armia, co rząd Volksdeutsche Partei, kupił od Amerykanów ponad 80 śmigłowców „Apacz”, które zaczną sukcesywnie trafiać do naszego nieszczęśliwego kraju, Czy zostaną zaraz przekazane za darmo Ukrainie na podstawie cały czas obowiązującej umowy z 2 grudnia 2016 roku, czy trochę w Polsce pobędą, żebyśmy i my się nimi też nacieszyli – tego nikt nie wie, bo decyzja w tej sprawie należy do Naszego Najważniejszego Sojusznika, a nie do rządu tubylczego, który ma tylko za to wszystko zapłacić. „Wygrał pan sprawę; trzeba tylko zapłacić i odsiedzieć” – zakomunikował swojemu klientowi pewien adwokat. W przemówieniach, jakie tuż przed defiladą wojskową z okazji 15 sierpnia wygłosili trzej dygnitarze: minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz, premier Donald Tusk i pan prezydent Andrzej Duda, każdy z nich podkreślał, że w sprawach bezpieczeństwa przemawiają ”jednym głosem”, a to chyba znaczy tyle – że ostatnie słowo należy do Waszyngtonu.

Natomiast w innych sprawach zarówno vaginet Donalda Tuska, jak i opozycja, dysponuje już większym marginesem samodzielności, chociaż i tu musi trzymać się ramowych dyrektyw Naszego Złotego Pana z Berlina. Jak wiadomo, przykazał on przyspieszyć dintojrę, czyli tak zwane „rozliczenia”, a premier Tusk tak się tym przejął, że z rozpędu zapragnął porozliczać bezpieczniaków, którzy jeszcze w czasach pierwszej komuny urządzili sobie nisze ekologiczne w związkach sportowych. Narwany pan minister Nitras, ten sam, co został kiedyś przyłapany, jak na sali plenarnej Sejmu przeglądał zawartość damskich torebek pozostawionych na fotelach przez posłanki, zażądał od przewodniczącego Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosława Piesiewicza, żeby wydał mu wszystkie dokumenty i w ogóle – wyspowiadał się z obrotów finansowych, a tamten, najwyraźniej nie spłoszony, nie tylko pokazał mu gest Kozakiewicza, ale w dodatku wyraził zainteresowanie, od kiedy pan minister ma te objawy. W tej sytuacji może powtórzyć się sytuacja z roku 2008, kiedy to Donald Tusk też nastąpił bezpieczniakom na odciski, a ci w odwecie sprokurowali mu aferę hazardową. Teraz też mogą przypomnieć mu, skąd wyrastają mu nogi, bo wiadomo przecież, że „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”.

Podobnie upały musiały jakoś wpłynąć na pana – oczywiście Wielce Czcigodnego – Romana Giertycha, który rzucił się na przewielebnego ojca Tadeusza Rydzyka – żeby odebrać mu koncesję dla Radia Maryja i w ogóle – puścić go z torbami, jako „beneficjenta” rządu „dobrej zmiany”. Konkretnie chodzi mu o to, że ojciec Rydzyk „łamie konkordat”, bo „wtrąca się w sprawy polityczne”. Pan mecenas – oczywiście Wielce Czcigodny” – ma wprawdzie dobrą pamięć, ale krótką. Zapomniał bowiem, jak to przewielebny ojciec Tadeusz Rydzyk również z niego zrobił człowieka, organizując mu Ligę Polskich Rodzin, z ramienia której został wystrugany z banana od razu na wicepremiera. Złośliwi dziennikarze „Onetu” przypomnieli mu to w postaci fotografii, na której Roman Giertych, wtedy jeszcze nie „Wielce Czcigodny”, końskim obyczajem składa łeb na ramieniu przewielebnego ojca Rydzyka w geście pokory. Kto by pomyślał, że również pan – oczywiście Wielce Czcigodny – Roman Giertych okaże się aż takim niewdzięcznikiem? Ja rozumiem, że próbuje przeczołgać się na jasną stronę Mocy i zasłużyć u pana red. Michnika na awans na autorytet moralny, ale nawet i takie rzczy powinno się robić w granicach przyzwoitości. Z drugiej strony nie wiadomo, do jakich wniosków dojdzie prokuratura w Lublinie, która jak-gdyby-nigdy-nic prowadzi śledztwo w sprawie PolNord, z której – według fałszywych pogłosek – pan mecenas miał sobie sprywatyzować około 100 mln złotych.

Tymczasem zbliża się początek roku szkolnego i zgodnie z rozkazem pani Barbary Nowackiej od edukacji, ukraińscy uczniowie w polskich szkołach będą uczyć się różnych przedmiotów, m.in. historii, w wersji przygotowanej przez stronę ukraińską. W związku z tym pan marszałek Zgorzelski z PSL demonstruje wzruszające obawy, że w polskich szkołach, za pieniądze polskiego podatnika, będzie krzewiony kult Stefana Bandery i innych banderowców. No naturalnie, jakże by inaczej! Przecież na Ukrainie, podobnie jak w ukraińskiej diasporze, banderyzm jest, jeśli nie jedyną ideologią, to z pewnością ideologią dominującą – oczywiście poza kultem Złotego Cielca, który jednak jest zastrzeżony dla wybranych. Skoro jednak Polsce wyznaczona została rola „sługi narodu ukraińskiego”, to pan marszałek Zgorzelski, który nie tylko jest dużym chłopczykiem, a nawet – można powiedzieć – chłopczykiem wyrośniętym – nie powinien udawać dziewica.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Właśnie gruchnęła wieść, że biurokratyczny gang, noszący pretensjonalną nazwę “Światowej Organizacji Zdrowia” przygotował kolejną epidemię

Stanisław Michalkiewicz: Czekając na wirusa https://www.magnapolonia.org/stanislaw-michalkiewicz-czekajac-na-wirusa/

W związku z rozwojem sponsoringu,  po mieście krąży taka oto historyjka:

Coca Cola Company zapragnęła rozszerzyć reklamę swojego sztandarowego napoju w ten sposób, by do Modlitwy Pańskiej, zamiast słów: “chleba naszego powszedniego” wstawić słowa: “Coca Coli naszej powszedniej”. W związku z tym do Watykanu wybrała się delegacja najtęższych głów firmy, by przekonać do tego Stolicę Apostolską. Delegacja, pamiętająca, że już starożytni Rzymianie wiedzieli, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem, przygotowali odpowiednią rezerwę finansową  i rozpoczęli negocjacje. Niestety ku ich zdumieniu, nawet najbardziej brzęczące argumenty rozbijały się o niechęć strony watykańskiej, niczym o skałę. Bezskuteczność wysiłków doprowadziła wreszcie amerykańskich negocjatorów do desperacji. Po kolejnej nieudanej rundzie przewodniczący amerykańskiej delegacji zawołał z wściekłością: to ile dali ci cholerni piekarze?!

Właśnie gruchnęła wieść, że biurokratyczny gang, noszący pretensjonalną nazwę “Światowej Organizacji Zdrowia” przygotował kolejną epidemię, jako, że poprzednia -ta spowodowana przez zbrodniczego koronawirusa- została z dnia na dzień zlikwidowana przez rosyjskiego prezydenta Włodzimierza Putina. Jak pamiętamy, w lutym 2022 roku rozpoczął on “specjalną operację wojskową” przeciwko Ukrainie.

Wskutek tego setki tysięcy, a może nawet miliony Ukraińców rzuciły się do ucieczki i każde przejście graniczne z Polską każdej doby przekraczało co najmniej 100 tysięcy ludzi. Większość z nich nie miała nie tylko żadnych testów na zbrodniczego koronawirusa, ale nawet maseczek. Nikt nie był bowiem w stanie skontrolować takiej masy ludzi bez spowodowania katastrofy humanitarnej i wybuchu prawdziwej epidemii, toteż rząd z dnia na dzień przestał egzekwować rzekomo konieczne procedury nie tylko wobec ukraińskich uciekinierów, ale w ogóle na terenie całego kraju – a nawet najbardziej zaangażowane w propagandę rozmaitych obostrzeń sanitarne jastrzębie, schowały mordy w kubeł.

Na dobrą sprawę prezydent Putin powinien otrzymać Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny, no i zostać uznany za Dobroczyńcę Ludzkości, ale nic z tego, bo amerykański Senat w podskokach uznał go za “zbrodniarza”. Czy przypadkiem nie z irytacji spowodowanej nagłym zlikwidowaniem epidemii?  Taka to ci sprawiedliwość jest dziś na świecie.

To oczywiście sam Senat, który razem z Izbą Reprezentantów urządził izraelskiemu premierowi Beniaminowi Netanjahu owację na stojąco, chociaż Międzynarodowy Trybunał Karny wysłał za nim nakaz aresztowania za ludobójstwo w Strefie Gazy. Ci wszyscy amerykańscy “twardziele” przed Żydami chowają dudy w miech, więc nie ma się co przejmować ferowanymi przez nich certyfikatami moralności.

Wracając tedy do wspomnianego biurokratycznego gangu, to jeszcze nie zdecydował się on, który zbrodniczy wirus tym razem zaatakuje znękaną ludzkość. Podobno nie ustalono jeszcze jakie będą objawy zakażenia i jakie w związku z tym procedury będą musiały być uruchomione przez rządy poszczególnych bantustanów. Jedno już jest chyba pewne – znowu trzeba będzie wszędzie zakładać maseczki, a jedyny wyjątek gdy można będzie je zdjąć, to podczas jedzenia.

Każdy bowiem wirus wymyślony przez Światową Organizację Zdrowia jest politycznie znakomicie wyrobiony i wie, kiedy ma się srożyć, a kiedy nie. Ale maseczki – jak to maseczki – są tylko wstępem do poważniejszych, bardziej inwazyjnych przedsięwzięć – chociaż zarówno w przypadku maseczek, jak i tych bardziej inwazyjnych przedsięwzięć “zwyczaj on być ten sam”. Takimi właśnie słowami zapytywał angielskiego kapitana statku szmuglującego opium z Indii do Chin, chiński gubernator.

Kiedy angielski kapitan takimi samymi słowami mu odpowiedział, obydwaj przechodzili na rufę, gdzie następowało wręczenie łapówki. Następnie dygnitarz wracał na pokład i na odchodnym upominał kapitana, by niezwłocznie odpłynął, po czym po jednej burcie wsiadał do łodzi, która miała zawieźć go na brzeg, podczas gdy z drugiej burty rozpoczynał się wyładunek drewnianych skrzynek pełnych “zamorskiego błota”, czyli opium.

Kiedy wyładunek się kończył, Anglik podnosił kotwicę, stawiał żagle, a gdy już odpłynął na bezpieczną odległość, nadbrzeżna artyleria rozpoczynała wściekłą kanonadę, dzięki czemu również prosty lud miał okazję przekonać się, jak niezwyciężona chińska armia przepędza “zamorskich diabłów”.

———————————————–

Zwróćmy uwagę, że chociaż premier Donald Tusk w sprawie “rozliczeń” wykazuje zapamiętałość taką samą, jaką nieboszczyk Jacek Kuroń miał do wódki, to – o ile mi wiadomo – maseczki nie zostały objęte specjalnym nadzorem, w odróżnieniu od wyborów tak zwanych “kopertowych”, w których – zdaniem pana Tomasza Grodzkiego – mieliśmy paść ofiarą “zabójczych kopert”. Pan Grodzki w kwestii kopert podobno posiadł specjalistyczną wiedzę, pozwalającą na rozróżnienie, które koperty są “zabójcze”, a które przeciwnie – pożyteczne.

Skoro tedy o maseczkach cyt! – to mamy dwie możliwości. Pierwsza – że  w tej dziedzinie obydwa gangi ściśle ze sobą współpracowały ponad podziałami, a drugą – że gang, który obecnie dorwał się do żerowiska, już ostrzy sobie zęby na spodziewane profity z maseczek, więc ani słowem o nich nie wspomina, zgodnie z zasadą, że nie rozprawia się o sznurze w domu wisielca. Zresztą jedna możliwość wcale nie wyklucza drugiej, co jest dodatkowym potwierdzeniem, że obydwa gangi mogą spierać się wyłącznie o różnicę łajdactwa.

Jak jednak wspomniałem, maseczki są zaledwie wstępem do prawdziwych żniw, w postaci łapówek od szczepionek na zatwierdzonego wirusa, które rządy poszczególnych bantustanów będą musiały kupić albo bezpośrednio w produkujących je farmaceutycznych koncernach, albo – jak to miało miejsce w Unii Europejskiej – za pośrednictwem Komisji Europejskiej. Jak pamiętamy, Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen podobno bardzo się przy tych szczepionkach i przy tym pośrednictwie kręciła.

Wprawdzie podniosły się jakieś hałasy, ale później ktoś – chyba sam Fuhrer, czyli “sam główny Srul” – nałożył na nie surdynę i wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Tak wesołym, że Reichsfuhrerin została nawet wybrana na kolejną kadencję – bo któż lepiej załatwi sprawę kolejnej epidemii, niż osoba, która konieczne, wszechstronne doświadczenia, nabyła podczas tej poprzedniej, mającej charakter programu pilotażowego?

Kozak w zwarciu z Tatarzynami

Kozak w zwarciu z Tatarzynami

Stanisław Michalkiewicz    24 sierpnia 2024 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5668

Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma” – tak w dawnej Polsce, to znaczy – w koszmarnych czasach I Rzeczypospolitej – komentowano militarne i wszelkie inne przechwałki. Najwyraźniej anonimowego autora tego powiedzonka musiały wspierać proroctwa [ściślej – musiał być jakimś prorokiem mniejszym.. md] , bo czyż nie pasuje ono idealnie do obecnej fazy wojny, jaka Stany Zjednoczone i ich wasale, prowadzą z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca?

Już wspominałem, że po spektakularnych porażce Ameryki w Afganistanie, Amerykanie skapowali, że lepiej, a przede wszystkim taniej, jest prowadzić wojny per procura. Kiedy sami prowadzili operację pokojową i misję stabilizacyjną w Iraku i Afganistanie, wydawali na to 300 mln dolarów dziennie, a poza tym musieli chować zabitych, opatrywać im rany i tak dalej – podczas gdy na Ukrainie wydają pięciokrotnie mniej, a żaden Amerykanin nie ginie, ani pociski nie urywają mu rąk czy nóg, więc czegóż chcieć więcej? Trzeba tylko znaleźć jakiegoś samobójcę albo łajdaka, wsadzić go na najwyższe stanowisko w państwie, a potem namówić, żeby wkręcił swój kraj w maszynkę do mięsa – i sprawa załatwiona. Tak właśnie stało się na Ukrainie, która – chociaż walczy o demokrację i „wartości” – tak naprawdę jest oligarchią oligarchów, z których jeden, z pierwszorzędnymi korzeniami, nazwiskiem Igor Kołomojski – wystrugał z banana na tamtejszego prezydenta żydowskiego komika, co to grywał fujarą na pianinie i robił różne inne śmieszne rzeczy.

Właśnie kogoś takiego Amerykanie tam potrzebowali i w ten sposób Wołodymir Zełeński – bo o nim przecież mówimy – został najukochańszą duszeńką świata i natchnieniem narodów – ale nie od razu, tylko dopiero wtedy, gdy po zerwaniu przezeń porozumień mińskich, zimny ruski czekista Putin zdenerwował się i uderzył – jak się okazało- nadziewając się na minę, którą Amerykanie w tak zwanym międzyczasie tam sprokurowali nie tylko w postaci 12 tajnych baz CIA, ale również – w uzbrojeniu Ukrainy po zęby i wyszkoleniu tamtejszego wojska. Toteż już po paru miesiącach okazało się, że żadnego „Blitzkriegu” nie będzie, a konflikt zaczął przechodzić w stan chroniczny, co stopniowo znużyło wszystkich obserwatorów, z USA włącznie. Dzisiejszy świat bowiem, wytresowany przez telewizję, nie jest w stanie skupić na niczym uwagi dłużej, niż przez tydzień, a najwyżej miesiąc. Jeśli coś się przeciąga poza tę granicę, przestaje być interesujące, bo telewizja i politycy muszą zabawiać gawiedź coraz to nowymi sztuczkami.

I kiedy wydawało się, że wojna na Ukrainie zakończy się – podobnie jak inne chroniczne konflikty – z powodu braku zainteresowania – prezydent Zełeński, któremu na dodatek w maju skończyła się kadencja i nie bardzo wiadomo, na jakiej zasadzie nadal zajmuje stanowisko prezydenta, zaczął się obawiać, że jakaś Schwein w końcu postawi pytanie, kto wkręcił Ukrainę w maszynkę do mięsa i po co – a nieubłagany palec wskaże na niego.

W odróżnieniu bowiem od Polski, gdzie nasze safandulstwo jest najlepszą tarczą dla rozmaitych łajdaków, na Ukrainie może być inaczej i tamtejsze rezuny mogą takiego winowajcę zwyczajnie zariezać. Toteż wykombinował sobie, że do wojny wprowadzi urozmaicenie i zamiast uporczywej obrony przejdzie do ataku na Łuku Kurskim i w ten sposób przywróci zainteresowanie świata dla Świętej Sprawy. Owszem, wywołał radość w pewnych niemieckich środowiskach, które dały wyraz ukontentowaniu, że niemieckie czołgi znowu idą na Kursk – ale „New York Times” twierdzi, że ukraińskie uderzenie na terytorium Rosji z rejonie Kurska było z jego strony samowolką i Amerykańscy generałowie nic o tym nie wiedzieli. Nie bardzo w to wierzę, bo wiele wskazuje na to, iż operacja kurska była możliwa dzięki Aleksandrowi Łukaszence, który cofnął białoruskie wojska znad granicy z Ukrainą, co umożliwiło Ukraińcom przerzucenie tamtejszych szturmowych jednostek na granicę z Rosją, bronioną przez wojska ostatniego rzutu. Co Pentagon albo Departament Stanu za to Łukaszence obiecał – tego na razie nie wiemy – ale nie można wykluczyć, że pani Swietłana Cichanouska mogła zostać po cichu skreślona z listy jasnych idoli.

Tedy od ponad tygodnia Ukraińcy podbijają Rosję i udało im się zająć obszar 1000 km kwadratowych, a więc mniej więcej dwa razy tyle, ile liczy sobie obszar Warszawy. Co dalej – tego nikt nie wie – a tymczasem ruscy szachiści, jak-gdyby-nigdy-nic, nacierają w rejonie Pokrowska, bo w razie opanowania tej miejscowości mogą zmusić Ukraińców do wycofania się i w ten sposób opanują cały obwód doniecki. Tymczasem słychać, że lawirant-Łukaszenka, znowu przysuwa swoje wojska nad granicę z Ukrainą. Co będzie, gdy zimny ruski czekista Putin przekona go, by Rosjanie uderzyli z Białorusi na Kijów? Na razie nikt o tym nie myśli, bo w niezależnych mediach głównego nurtu wszyscy się ukraińską ofensywą masturbują, tak samo zresztą, jak tą poprzednią, która spaliła na panewce. Niezależni dziennikarze mało nie zniosą jaja z radości, że „Putin został ośmieszony” – ale to nic, bo dziennikarze, to tylko dziennikarze.

Gorzej, że te opinie powtarzają generałowie naszej niezwyciężonej armii, a to nieomylny znak, że powinno ich wszystkich jak najszybciej przebadać konsylium weterynaryjne. Dlaczego weterynaryjne? Dlatego, że wścieklizna jest chorobą odzwierzęcą, podobnie jak gorączka Zachodniego Nilu, dziesiątkująca warszawskie wrony, gawrony, kawki i sroki, które też potrafią urządzić niezły klangor.

Ale nie tylko na Ukrainie może nabrać aktualności porzekadło o Kozaku i Tatarzynie. Jak już sygnalizowałem, Donald Tusk tak się zagalopował w tak zwanych „rozliczeniach”, że ostatnio podniósł rękę na bezpieczniaków, którzy w rozmaitych związkach sportowych urządzili sobie żerowisko jeszcze za pierwszej komuny i trzymają je do dzisiaj. Co prawda, tym razem nie wystąpił osobiście, tylko wypuścił pana ministra Nitrasa, tego samego, co to kiedyś na opustoszałej sali plenarnej Sejmu przeglądał pozostawione tam przez posłanki damskie torebki. Pan Niftras, jak to narwaniec, zażądał o szefa PKOl, pana Radosława Piesiewicza, wyspowiadania się przed nim z noclegów w paryskich hotelach i w ogóle – ujawnienia, ile dostali szmalu i gdzie go schowali. W odpowiedzi pan Piesiewicz pokazał mu „gest Kozakiewicza” i wprawdzie nie zapytał, od kiedy ma te objawy, ale wyjaśnił, że żadnych wyjaśnień mu nie udzieli.

W tej sytuacji może powtórzyć się sytuacja z roku 2008, kiedy to Donald Tusk też nastąpił bezpieczniakom na odciski, a ci w rewanżu rozpętali mu aferę hazardową, w której poległ świetnie zapowiadający się mąż stanu pan Zbigniew Chlebowski („walczę Rysiu!”) i inni, a piorun mało nie trafił samego premiera Tuska. Najwyraźniej musiał o tym doświadczeniu zapomnieć, ale bezpieczniacy mogą mu pamięć odświeżyć, przypominając, skąd wyrastają mu nogi.

Stanisław Michalkiewicz

Rozpaczliwy wizerunek nie tylko naszej niezwyciężonej armii, ale i jej dowództwa.

Biedny Lolo w rozterce

https://www.magnapolonia.org/stanislaw-michalkiewicz-biedny-lolo-w-rozterce/

Stanisław Michalkiewicz: Biedny Lolo w rozterce

“Biedny Lolo jednak chce znaleźć się w problemów sednie. IKC i ABC czyta w nocy, czyta we dnie” – tak w koszmarnych czasach sanacji opisywał poeta rozterki biednego Lola, którzy z gazet chciał się dowiedzieć, co jest grane, czyli – jak jest naprawdę. Jak wiemy nie tylko z tego wiersza, ale również, a może przede wszystkim – z doświadczenia życiowego – nie zdało się to na nic. Przeciwnie – od tej lektury biedny Lolo już całkiem stracił poczucie rzeczywistości.

Trudno się temu dziwić, bo przecież funkcjonariusze Propaganda Abteilung wynajmowani są do niezależnych mediów głównego nurtu nie po to, by kogoś informować, albo mówić – jak jest – tylko po to, by zrobić swoim klientom wodę z mózgu.

Toteż lepiej nie mieć żadnych informacji, niż ekscytować się wiadomościami spreparowanymi przez wspomnianych funkcjonariuszy, na Bóg wie czyje zamówienie.

Ot na przykład przed defiladą z okazji 15 sierpnia, zarówno pan minister-ministrowicz Władysław Kosiniak-Kamysz, jak i pan prezes  vaginetu Donald Tusk, nie mówiąc już o panu prezydencie Andrzeju Dudzie, unisono wychwalali naszą niezwyciężoną armię, co prawda na razie przede wszystkim za „siłę ducha”, ale jednocześnie podkreślali, że tylko patrzeć, jak rzeczywiście będzie niezwyciężona.

Tymczasem na łamach niemieckiego portalu „Onet”, pani Edyta Żemła przeprowadza rozmowy z rozmaitymi wojskowymi, co prawda nie ujawniając ich personaliów ze względu na obowiązującą, faszystowską regulację RODO. Z tych rozmów wyłania się rozpaczliwy wizerunek nie tylko naszej niezwyciężonej armii, ale i jej dowództwa.

Składa się ono z osobników, którzy albo nigdy niczym nie dowodzili, nawet ćwiczeniami, albo nawet kiedyś tam i dowodzili, ale z uwagi na niedostatek odwagi cywilnej i pragnienia spokojnego dotrwania na synekurach do emerytury, kiedy to prawdziwe życie dopiero się zaczyna, nie sprzeciwiają się nadzorującym naszą niezwyciężoną armię cywilom z tego czy innego politycznego gangu. Cywile z kolei, ulegając pokusie aktywizmu, produkują co i rusz regulacje, zmieniając struktury dowodzenia.

W rezultacie nawet podczas ćwiczeń panuje nieopisany bałagan, bo nie tylko nie wiadomo, który wojskowy dygnitarz któremu podlega, ale w dodatku podkładają oni sobie nawzajem tak zwane „świnie”, dyskredutując i wyśmiewając konkurencję. Strach pomyśleć, jak by to było w razie wojny. Rozmówcy pani Żemły też wypowiadają się na ten temat bardzo ostrożnie, sygnalizując tylko „wysokie straty”.

Komu w tej sytuacji wierzyć; czy panu ministrowi-ministrowiczowi, premieru Tusku, który w bladze wcale nie ustępuje Mateuszowi Morawieckiemu, panu prezydentowi Dudzie, czy rozmówcom pani Edyty Żemły? Ja prędzej bym wierzył tym rozmówcom, bo stwarzali wrażenie, że stan naszej niezwyciężonej armii znają z autopsji, podczas gdy dygnitarze – raczej z drugiej ręki.

Ale i pani Edycie wierzyć też bezkrytycznie nie można, bo przecież ktoś z redakcji „Onetu” taki materiał u niej obstalował, być może nawet ze wskazówką: wiecie, rozumiecie Żemła; przedstawcie obraz naszej niezwyciężonej armii w czarnych barwach, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.

No dobrze – ale dlaczego pani Edyta mogła dostać takie zlecenie? To proste, jak budowa cepa; kiedy zakończy się defilada to czyż premieru Tusku nie przyda się to do rozciągnięcia tak zwanych „rozliczeń” również na dziedzinę bezpieczeństwa, w której – jak z radością twierdził pan prezydent Duda – panuje całkowita jedność?

Nawiasem mówiąc, z tą jednością nie powinniśmy przesadzać. Oto okazało się, że pan Jakub Banaś, syn pana prezesa NIK, był do niedawna tak zwanym „numerariuszem” czyli wysokim funkcjonariuszem „Opus Dei”, uważanego przez niektórych za katolicką wersję masonerii, która – jak wiadomo – uprawia nepotyzm i korupcję, nazywając to „sztuką królewską”.

To nie byłoby może godne uwagi, gdyby nie chlapnął przy okazji, że do „Opus Dei” należy nie tylko pan mecenas Roman Giertych, oczywiście Wielce Czcigodny, ale również – pan Marcin Romanowski, którego bodnarowcy za wszelką cenę chcieliby wpakować do aresztu wydobywczego.

Już nawet znaleźli jakiegoś dyspozycyjnego sędziego, który „wyłączył” ze sprawy dotyczącej pana Romanowskiego jakiegoś innego sędziego pod pretekstem, że nie jest dostatecznie niezawisły  – ale Sąd Ostateczny włączył go tam na powrót, w związku z czym perspektywa aresztu wydobywczego dla pana Romanowskiego przestała już być taka oczywista.

Nie to jest jednak istotne, tylko to, że skoro nawet uczestnicy „Dzieła Bożego”, gdy chodzi o władzę i pieniądze, tak żrą się między sobą, że utopiliby się nawzajem w łyżce wody. Jakże zatem wierzyć w „jedność” między politykierami, którzy myślą przede wszystkim, jakby tu wypić i zakąsić?

Najgorsze, że można też zwątpić w jedność między sojusznikami.

Oto niedawno Niemcy puścili farbę, że pod długotrwałym śledztwie, wystawili europejski nakaz aresztowania za pewnym Ukraińcem, który zamieszkiwał w Polsce, bo wcześniej, za wiedzą pana prezydenta Dudy, jako członek załogi statku „Andromeda”, który był lustrowany w kołobrzeskim porcie z udziałem agentów amerykańskich, wysadził bałtyckie gazociągi NordStreram 1 i NordStream 2. Jak tylko Niemcy puścili tego bąka, Ukrainiec nie niepokojony przez nasze tak zwane” służby” wyjechał na Ukrainę i tyle go widziano.

Żeby zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie, tak zwane „służby” zaczęły bredzić, że to nieprawda, bo przecież wiadomo, że te bałtyckie gazociągi wysadził zimny ruski czekista Putin. Bardzo możliwe, ,że pan prezydent Duda w to uwierzy, ale co z Niemcami? Obawiam się, że nie tylko nie uwierzą, ale również tego Polsce nie zapomną i kiedy będzie okazja, to się na naszym nieszczęśliwym kraju odegrają. W końcu do spółki z Putinem wpakowali w te gazociągi sporo pieniędzy nie po to, żeby im jacyś Ukraińcy na polecenie Amerykanów je wysadzali.

Nawiasem mówiąc, okazuje się, że Książę-Małżonek składając Amerykanom gratulacje z powodu udanego przedsięwzięcia, coś tam chyba musiał wiedzieć – no bo skoro już został Księciem-Małżonkiem, to noblesse oblige. W jakich kategoriach ten niemiecki odwet się objawi – tego jeszcze nie wiemy, ale wiadomo, ze Niemcy, jako państwo poważne, o niczym nie zapominają i niczego nie puszczają płazem.

Na razie się radują, że niemieckie czołgi znowu są pod Kurskiem, ale przecież wajcha może zostać przestawiona i to jeszcze zanim nasza niezwyciężona armia zostanie uzbrojona po zęby. Zresztą nie musimy nawet specjalnie na to czekać, bo w tej sytuacji tylko patrzeć, jak Donald Tusk dostanie od Naszego Złotego Pana jakieś nowe zadania.

Jak było naprawdę z rozkazem: „Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich!”

Jak było naprawdę z rozkazem: „Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich!”

W dniu 2024-08-13 Andrzej Wadas napisał [do red. Michalkiewicza]:


> Panie Redaktorze,

> “Podobnie musiał czuć się papieski legat Arnold Amaury, który
> podczas krucjaty w latach 1209-1213, zakończonej wyrżnięciem około
> 20 tysięcy mieszkańców Beziers we Francji, rzucił słynny rozkaz:
> „zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich!”
(z tekstu: Himalaje
> hipokryzji,
13.08.2024).

>  W jednym zdaniu są trzy błędy.

Nawet antykatolicka Wikipedia
> podaje, że słowa papieskiego legata nie są potwierdzone
> źródłowo. Pan nie tylko przyjmuje je za prawdziwe, ale błędnie
> cytuje. W oryginale łacińskim nie ma w bierniku zaimka “wszystkich”
> (omnes), jest tylko “ich” (eos). Po łacinie całość brzmi
> następująco: “Caedite eos. Novit enim Dominus, qui sunt eius” –
> “Zabijcie ich. Zna bowiem Pan, którzy są jego”.

Nie lepiej radzi Pan sobie ze statystyką: 20 tysięcy ofiar tak się ma do prawdy
> historycznej jak “badania” Jana Tomasza Grossa w sprawie ofiar w
> Jedwabnem. Natomiast stwierdzenie “podobnie musiał czuć się
> papieski legat” przydaje całemu wywodowi aspekt komiczny, gdyż
> wpisuje się w tzw. postmodernistyczne “narracje odczuwane”, które
> Pan Redaktor u innych nieustępliwie zwalcza, a we własnych tekstach
> dopuszcza.
> Andrzej Wadas, Kraków

=================================


Szanowny Panie!
Nieubłaganym palcem wytknął mi Pan tyle myślozbrodni, że już sam nie wiem, co robić.

A tak naprawdę, to kto powiedział te skrzydlate słowa, jeśli nie legat? Czyżby już wtedy były fakty prasowe? Ładny interes! 
Pozdrawiam.
                                              Stanisław Michalkiewicz
=============================================

Andrzej Wadas

Szanowny Panie Redaktorze,

Chłoszczę nie za myślozbrodnię (niech się Pan Redaktor nie zasłania Orwellem), lecz za powtarzanie antykatolickiej propagandy. Hartman, Michnik i Obirek (et consortes) w zupełności wystarczą, nie musi Pan dołączać do tego łotrowskiego orszaku. Skoro już rzuca Pan potwarz na Arnolda Amaury’ego, to warto pamiętać o jego poprzedniku, Piotrze z Castelnau, który rok przed przywoływanymi zdarzeniami został zamordowany przez albigensów.

Zupełnie odrębnym zagadnieniem jest “program społeczny” katarów, który opierał się na kontroli płodności oraz eutanazji. Młode kobiety były potrzebne do warsztatów tkackich, które prężnie rozwijały się wówczas w Langwedocji, a nie do rodzenia dzieci. Starzy byli zbędni (jak współcześni emeryci), więc wymyślono dla nich specjalny “sakrament”. Było to tzw. consolamentum, sprowadzające się w swej istocie do samobójstwa przez zagłodzenie (tzw. “endura” w języku oksytańskim, łac. “ieiunium mortis” albo “ieiunium extremum”).

U albigensów, jak i dzisiaj u nas, rządziła zasada: dzieci na świat nie wpuszczać, starych ze świata przepędzać, młodych ogłupić i wykorzystać.

Dzisiaj mamy korporacje i “zrównoważony rozwój” oraz gender, wtedy była gnoza, równość płci i warsztaty tkackie. W społeczeństwie katarskim kobiety miały większe prawa niż mężczyźni i odgrywały większą od nich rolę w “szafowaniu” consolamentum. Te “kapłanki” katarskie –  siostrzyczki śmierci – określane były jako “doskonałe” (łac. perfectae) i chętnie asystowały przy wspomnianym poście śmierci, pomagając nieszczęśnikowi osiągnąć stan czystości (łac. puritas).

Święty Dominik patrzył na to wszystko z przerażeniem, stąd zakon dominikanów i modlitwa różańcowa.

Odnośnie “skrzydlatych słów”, to niech sobie fruwają u Homera. Tymczasem przywołana rzekoma odpowiedź legata  poświadczona jest tylko w jednym źródle (unus testis, nullus testis), które jest zresztą  bardzo niewiarygodne. Jest to kronika cysterskiego  mnicha Cezarego z Heisterbach w Nadrenii, spisana przynajmniej dwadzieścia lat post factum i z dala od miejsca zdarzeń, przez kogoś, kto nie był naocznym świadkiem.  Stosowny fragment tego łacińskiego tekstu, który nosi w oryginale tytuł Caesarii Heisterbacensis monachi ordinis Cisterciensis Dialogus miraculorum (ed. Josephus Strange, Coloniae–Bonne–Bruxe 1850, s. 302) w moim roboczym przekładzie brzmi następująco:

“Przybywszy do wielkiego miasta, które nazywa się Béziers, gdzie, jak się mówiło, przebywało ponad sto tysięcy ludzi, oblegli je. W obecności oblegających heretycy, oddając mocz na księgę świętej Ewangelii, rzucili ją z murów przeciwko chrześcijanom, a następnie, strzelając do niej strzałami, krzyczeli: „Oto wasze prawo, nędznicy.” Chrystus, Siewca Ewangelii, nie pozostawił jednak tej zniewagi bez odpowiedzi. Niektórzy żołnierze, zapłonąwszy gorliwością wiary, jak lwy na wzór tych, o których czytamy w księdze Machabeuszy, przyłożyli drabiny i odważnie wspięli się na mury. Heretycy, przerażeni boską mocą, uciekając, otworzyli bramy, dzięki czemu miasto zostało zdobyte.

Dowiedziawszy się z ich zeznań, że katolicy byli pomieszani z heretykami, zapytali opata: „Co mamy robić, panie? Nie możemy odróżnić dobrych od złych.” Zarówno opat, jak i pozostali, obawiając się, że ze strachu przed śmiercią mogliby oni tylko udawać katolików, a po ich odejściu ponownie wrócić do herezji, podobno powiedział (łac. fertur dixisse): „Zabijcie ich. Pan rozpozna swoich.” W ten sposób niezliczone osoby zostały zabite w tym mieście.

Inne równie wielkie miasto, zwane Beauvallon, położone w pobliżu Tuluzy, zdobyli dzięki boskiej mocy. Tam, po przesłuchaniu mieszkańców, gdy wszyscy obiecali, że chcą wrócić do wiary, czterystu pięćdziesięciu, którzy trwali w swojej zatwardziałości pod wpływem diabła, zostało poddanych karze – czterystu spalono na stosie, a pozostali zostali powieszeni na szubienicach. To samo uczyniono w innych miastach i zamkach, gdzie nieszczęśnicy dobrowolnie oddawali się śmierci.

Tuluzanie, osaczeni, obiecali się poddać, lecz jak się później okazało, było to oszustwo. Perfidny hrabia Saint-Gilles, książę i głowa wszystkich heretyków, któremu na Soborze Laterańskim odebrano wszelkie prawa – czyli lenna i alodia, miasta i zamki – które w dużej mierze zostały zajęte prawem wojennym przez hrabiego Szymona z Montfortu, człowieka katolickiego, przeniósł się do Tuluzy, skąd aż do dziś nie przestaje dręczyć i atakować wiernych.

PS1 Komentarz filologiczny.

Wyrażenie “fertur dixisse” (połączenie strony biernej z mową zależną) tłumaczy się jako “mówi się, że powiedział”. W średniowiecznej konwencji literackiej służy ono do przekazywania zasłyszanych, a niezweryfikowanych informacji bez podania źródła. Sformułowanie to  pojawia się w także w tekstach historycznych, szczególnie w kontekście anegdotycznym. Takie podejście cechuje się mniejszym obiektywizmem niż rozwiązanie stosowane  często w rzymskiej narracji historycznej, oparte zasadę “relata refero”. Tacyt, największy  historyk doby cesarstwa, starał się podawać źródło informacji z wyraźnym podkreśleniem, że informacje pochodzą z drugiej ręki.

PS 2 Komentarz historyczny.

Nie ma potwierdzenia tej wypowiedzi w żadnych innych źródłach, natomiast szczegółowe naukowe skomentowanie tylko tej strony tekstu wymagałoby kilku dni żmudnej pracy. Wiarygodna jest na przykład potwierdzona w innych źródłach informacja o “odddawaniu moczu na Ewangelię przez albigensów” (heretici super volumen sacri Evangelii mingentes). Przypomina to zwyczaje bolszewików “cacantes” po kościołach. 

PS 3. Świadectwo historyczne oparte o zasadę “relata refero”.

Karolina Lanckorońska, wielka dobrodziejka wielu polskich historyków, których przez lata gościła i karmiła w swym rzymskim domu przy Via Condotti, miała w zwyczaju spotykać się przy kolacji ze stypendystami. Rozmowy dotyczyły spraw różnych i niekiedy przyjmowały niespodziewany obrót. Pewnego razu Pani Profesor puściły nerwy i doszło do klasycznej burzy włoskiej (È scoppiata una classica scenata all’italiana”). Poszło o niewłaściwe pytanie. Otóż jeden z rozmówców po głębokim namyśle wypalił: “Ciekawe, co czuł Michał Anioł, kiedy malował Kaplicę Sykstyńską?”. Pan jest idiotą – miała według relacji naocznego świadka odpowiedzieć niekoronowana Królowa Polski – jutro się Pan pakuje i wraca do kraju”.

Andrzej Wadas

Planeta uratowana!

Stanisław Michalkiewicz:

Ledwo zimny ruski czekista Putin, rozpoczynając specjalną operację wojskową przeciwko Ukrainie, z dnia na dzień zakończył groźną epidemię, a właściwie pandemię, zafundowaną znękanej ludzkości przez biurokratyczny gang, pretensjonalnie i zmyłkowo określający się zuchwałym mianem “Światowej Organizacji Zdrowia”, a już dobroczyńcy ludzkości rozpętali kolejną histerię, tym razem związaną ze złowrogim klimatem.

Chodzi o to, że klimat się zmienia i to w dodatku samowolnie, za nic mając sobie politykę partii i rządu, przestrogi i zbawienne pouczenia, płynące nie tylko od niestabilnej emocjonalnie szwedzkiej panienki, która – mówiąc nawiasem – gdy zaczęła wchodzić w tak zwany “wiek rębny” (jak już informowałem, otrzymałem w prezencie “Przewodnik gajowego”, więc wiem, co mówię) – zwróciła swoje zainteresowania w całkiem inną stronę.

W międzyczasie jednak wodziła za łby może nie najmądrzejszych, ale za to największych światowych dygnitarzy, jak np. Pierwszego Sekretarza ONZ, czy Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen – aż wreszcie duraczenie zeszło pod strzechy i w rezultacie narodził się młodzieżowy ruch pod nazwą “Ostatnie pokolenie”, którego uczestnicy przyklejają się do jezdni i pasów startowych na lotniskach, żeby w ten sposób zmusić rządy do walki ze złowrogim klimatem.

Gdyby agendy rządowe, zamiast ich odklejać od asfaltu, czy betonu na pasach startowych, puściły na nich walce drogowe, to rzeczywiście mielibyśmy do czynienia z “ostatnim pokoleniem” i wojna z klimatem, podobnie jak wojna na Ukrainie, zaczęłaby wygasać z braku zainteresowania. Niestety eunuchy stojące na czele poszczególnych rządów nie mają wystarczającej odwagi, by chwycić byka za rogi i w rezultacie, sprawy w swoje ręce muszą brać zwykli obywatele.

No, może nie do końca zwykli, bo obywatel, który zaapelował do mnie w tej sprawie, nie jest bynajmniej zwykłym obywatelem, tylko właśnie niezwykłym. Nie tylko jest uczonym doktorem nauk medycznych, ale w dodatku pisze całkiem dobre wiersze, no i zaszczyca mnie swoją przyjaźnią, na dowód czego podczas epidemii dostarczył mi sporo amantadyny, którą porozdawałem wszystkim osobom zainteresowanym i – o ile mi wiadomo – wbrew ostrzeżeniom epidemicznych, skorumpowanych jastrzębi – nie tylko nikt z tego powodu nie umarł, ale nawet nie dostał kataru.

Nawiasem mówiąc, warto zapytać, co się stało z badaniami, jakie rząd “dobrej zmiany” rozpoczął nad zastosowaniem amantadyny przeciwko zbrodniczemu koronawirusowi, ile forsy do tej pory na nie wydano, kto ją sobie sprywatyzował, no i oczywiście – gdzie schował szmal?

Na wszelkie informacje na ten temat ktoś nałożył surdynę, a przecież – jak mówi poeta – “nie jest światło, by pod korcem stało!” Wracając tedy do zaprzyjaźnionego ze mną człowieka Renesansu, muszę dodać, że charakteryzuje się on też znakomitym poczuciem humoru, które sprawia, że nie jestem do końca pewny, czy zaproponowane przez niego remedium na samowolki klimatyczne, to na serio, czy dla tak zwanych “jaj”.

Moja niepewność bierze się stąd, że zaproponowane remedium milcząco zakłada, jakoby przyczyną klimatycznych samowolek był zbrodniczy dwutlenek węgla. Że jest to dogmat głoszony przez skorumpowanych “ekspertów”, którzy za pieniądze gotowi są poświadczyć dosłownie wszystko.

Ponieważ jednak ów mój Honorable Corespondant jest człowiekiem naprawdę uczonym, a poza tym – błyskotliwie inteligentnym, to nie bardzo chce mi się wierzyć, by on też podzielał wiarę w te bałamutne dogmaty. Tak czy owak, przedstawił remedium, które z kronikarskiego obowiązku tutaj zreferuję.

Otóż wychodząc z założenia, jakoby przyczyną klimatycznych samowolek był wspomniany, zbrodniczy dwutlenek węgla, zaproponował on, by ten złowrogi gaz zaabsorbować tak, żeby już nie mógł służyć klimatowi do dalszej wojny ze znękaną ludzkością.

Zamiast tedy nękać znękaną ludzkość, poddawać ją brutalnej tresurze, między innymi przez rozmaite “ostatnie pokolenia” i wiele innych gangów, a wreszcie – pozbawić ją własności prywatnej i w ten sposób zrealizować komunistyczną rewolucję – mój Honorable Correspondant proponuje, by wybrane wcześniej obszary oceanów zaczął nasycać żelazem – oczywiście żelazem przyswajalnym przez żywe organizmy.

Dostarczenie do oceanów tego pierwiastka spowoduje masowy wykwit sinic, które zaabsorbują zbrodniczy dwutlenek węgla z atmosfery ziemskiej, dzięki czemu “planeta”, która dzisiaj podobno “płonie”, zostanie uratowana, bez konieczności przeprowadzania rewolucji komunistycznej, która, zgodnie z nieubłaganymi prawami rozwoju dziejowego, musi zakończyć się, jak zawsze, to znaczy – klapą – ale zanim ona nastąpi, liczba ofiar tego eksperymentu znowu przekroczy setki milionów. A w jaki sposób dostarczać przyswajalne żelazo do oceanów? To proste, jak budowa cepa.

Wystarczy – pisze mój Honorable Correspondant – by statki, zarówno te handlowe, jak i pasażerskie, a także okręty wojenne, opróżniały zbiorniki z ekskrementami wprost do oceanu, zamiast przywozić je na ląd i dopiero tam poddawać skomplikowanej i kosztownej utylizacji.  Do tych ekskrementów właśnie należałoby dodawać owo przyswajalne żelazo oraz środki spieniające, które sprawiałyby, że wszystko to utrzyma się w powierzchniowej warstwie wody.

No dobrze – ale co z sinicami? Jak wiadomo, nie są to rośliny, tylko organizmy samożywne, tak zwane autotrofy, które w dodatku mają zdolność fotosyntezy, a zatem – przy masowym wykwicie na skalę oceaniczną, bez trudu zaabsorbowałyby nadwyżkę zbrodniczego dwutlenku węgla z atmosfery. Ta sprawa zostałaby wprawdzie załatwiona, ale co dalej? Co zrobić z wykwitniętymi na skalę oceaniczną sinicami? Podobno są one szalenie odporne i zdolne do przetrwania na naszej nieszczęśliwej planecie właściwie w każdych warunkach.

W dodatku niektóre ich gatunki zawierają toksyny i dlatego nie tylko kąpiele w wodzie z sinicami są niebezpieczne, ale niebezpieczne bywa też przebywanie nad akwenami bogatymi w sinice, bo trujące mogą być również ich wyziewy. Czy jednak z tego powodu sinice powinny być bwzwzglednie skreślone z listy studentów?

Aż tak źle nie jest, bo  jeśli już zostaną wyłowione z oceanu, to mogą użyźnić glebę, wzbogacając ją w związki azotowe, dzięki którym np. zbiory ryżu mogą wzrosnąć nawet o 20 procent. Zatem nie ma się co namyślać, tylko uderzyć w czynów stal, a “Ostatnie pokolenie”, zamiast przyklejać się do jezdni, czy pasów startowych na lotniskach, powinno zabrać się za wytwarzanie ekskrementów, przede wszystkim na statkach morskich i kolonialnych i w ten sposób przychodzić w sukurs “płonącej planecie”.

Ile kosztuje polska demokracja

Ile kosztuje polska demokracja

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    11 sierpnia 2024 michalkiewicz.

W związku z wakacyjną przerwą, podczas której Wielce Czcigodni posłowie porozjeżdżali się na wakacje, jazgot i potępieńcze swary z sali plenarnej Sejmu przeniosły się do niezależnych mediów głównego nurtu, które urządzają rozmaite „debaty” i inne walki kogutów. Piszę o jazgocie i potępieńczych swarach, bo nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki, a już zwłaszcza – polityki zgodnej z polskim interesem państwowym – mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane, a że namiętności, jakim i oni przecież podlegają, muszą znaleźć jakieś ujście, toteż znajdują je w mniej lub bardziej zażartych pyskówkach, z których wszelako nic nie wynika, bo wyniknąć nie może.

Powoli ucichają tedy swary związane z inauguracją Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, towarzyszącym im skandalem oraz „zawieszeniem” pana red. Przemysława Babiarza przez totalniaków z rządowej telewizji. Nawiasem mówiąc, ku dość sporemu zaskoczeniu światowej opinii publicznej, na skandaliczną inaugurację Igrzysk w Paryżu zareagował turecki prezydent Recep Erdogan, oświadczając, że nie tylko chrześcijanie zostali obrażeni, ale i my; – „my” czyli muzułmanie, dla których Jezus Chrystus jest jednym z ważnych proroków, może nie tak ważnym, jak Mahomet, niemniej jednak – no i zapowiedział interwencję u papieża Franciszka, żeby wspólnie coś z tym skandalem zrobić. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że Watykan, który do tej pory siedział cicho, jak mysz pod miotłą – ale po takiej – jak mawiają gitowcy – „poważnej zastawce” już mu cicho siedzieć nie wypadało, więc odważył się wyrazić „ubolewanie”. Jeśli chodzi o pana red. Babiarza, to wszystko też skończyło się wesołym oberkiem, bo po bardzo krytycznych wobec telewizyjnych totalniaków reakcjach różnych środowisk, również dziennikarskich, został od „odwieszony” i nawet wrócił do Paryża komentować Igrzyska.

Inna rzecz, że chyba coraz mniej ludzi je ogląda, nie tylko ze względu na skandaliczną inaugurację, ale również na ekscesy – na przykład – dopuszczenie mężczyzn do bokserskich walk z kobietami pod pretekstem, że „uważają się” oni za kobiety. W takich widowiskach rzeczywiście gustować mogą tylko jacyś zboczeńcy, a ci chyba – jak zresztą sami mówią – znajdują się u nas w mniejszości. We Francji może oczywiście być inaczej. Tymczasem totalniacy z rządowej telewizji wykazali się refleksem szachisty i dopiero po odwieszeniu pana red. Babiarza zorganizowali tak zwany „odpór”. Przybrał on postać ataku, jaki na red. Babiarza przypuściły „nowe gwiazdy TVP”: pani Katarzyna Kasia i pan Grzegorz Markowski, dotychczas zatrudnieni przez Propaganda Abteilung w TVN, których teraz totalniacy zanęcili do telewizji rządowej. Otóż schłostali oni pana red. Babiarza, że w „okresie minionym” dopuszczał się sprośnych błędów Niebu obrzydłych, a konkretnie – „stał za Kurskim” – kiedy ten przyszedł do rządowej telewizji, w dodatku nie stał zwyczajnie, tylko – jak zauważył pan Markowski – „z uśmieszkiem pełzającym w kąciku ust”. No rzeczywiście, „w kąciku ust” – tego już za wiele!

Toteż na mieście krążą fałszywe pogłoski, że pani Kasia i pan Markowski mają zbierać podpisy autorytetów moralnych pod deklaracją wiecznego potępienia pana red. Babiarza, a kto się nie podpisze, nie tylko straci certyfikat przyzwoitości, ale przez Judenrat „Gazety Wyborczej” zostanie skreślony z listy autorytetów moralnych. Jak tam będzie, tak tam będzie, natomiast przypadek pani Katarzyny Kasi jest znakomitą ilustracją coraz bardziej upowszechniającego się u nas zjawiska dziedziczenia pozycji społecznej: dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, dzieci konfidentów – konfidentami, dzieci ministrów – ministrami, a dzieci filozofów – filozofami. Pani Kasia jest bowiem córką filozofa, prof. Andrzeja Kasi, który przyjaźnił się z Janem Himilsbachem. Kroniki towarzyskie odnotowują, jak to Himilsbach, po jednej czy drugiej „nieprzespanej nocy znojnej” i jeszcze w nirwanie, w towarzystwie przygodnych kompanów, odwiedzał pana prof. Kasię w jego mieszkaniu i przedstawiał go swoim towarzyszom tak: wiesz żłobie, kto to jest? To jest pan profesor; on zaraz pójdzie na zajęcia ze studentami, którym będzie tłumaczył filozofię! Pani Katarzyna natomiast ma inne ambicje – żeby mianowicie „otworzyć Polakom dostęp do informacji”. W tym właśnie celu kierujący rządową telewizją totalniacy ją wynajęli – bo niby w jakim innym?

Tymczasem w ramach nakazanego przez Naszego Złotego Pana z Berlina przyspieszenia dintojry, ścisłe kierownictwo Volksdeutsche Partei wykombinowało sobie, by zamiast rozdrabniania się na umieszczanie za kratami poszczególnych wrogów demokracji, zlikwidować znienawidzone PiS za jednym zamachem. W tym celu podjęło próbę podbechtania Państwowej Komisji Wyborczej, żeby zakwestionowała sprawozdanie finansowe PiS z kampanii wyborczej w roku 2023, pozbawiła ją pieniędzy i w ten sposób położyła kres jej istnieniu. Jest to bowiem konieczne dla rozwoju demokracji, która – jak zauważył wybitny przywódca socjalistyczny Adfolf Hitler, najlepiej się rozwija, gdy towarzyszy jej potrójna jedność: ein Volk, ein Fuhrer, ein Reich. Państwowa Komisja Wyborcza nie mówi: „nie”, ale uchyliła się przed spełnieniem oczekiwań „bull-terriera” Donalda Tuska, czyli Wielce Czcigodnego pana mec. Romana Giertycha, który nalegał na natychmiastowe podjęcie stosownej decyzji. Doszło nawet do wymiany zdań między panem mec. Giertychem, a panem mec. Ryszardem Kaliszem. Pan mec. Giertych zaapelował do PKW, żeby nie „:rżnęła głupa”, jakoby nie miała dowodów na wyborcze przekręty finansowe PiS, bo przecież on może jej je dostarczyć w dowolnej ilości, między innymi dzięki „sygnalistom”, którzy poświadczą, co tylko będzie trzeba.

Prawdziejom z rządowej telewizji, a także z żydowskiej telewizji nierządnej TVN, takie dowody w zupełności wystarczą, jednak pan mec. Ryszard Kalisz z PKW wezwał pana mec Giertycha, żeby „wziął sobie na wstrzymanie”, a PKW odłożyła podjęcie decyzji do końca sierpnia. Być może, by dać dodatkowy czas „sygnalistom”, by przypomnieli sobie, co tam jeszcze trzeba, ale być może również dlatego, że od decyzji Państwowej Komisji Wyborczej PiS może odwołać się do Sądu Najwyższego, gdzie aż się roi od rozmaitych „neo-sędziów” i innych przebierańców, którzy przecież będą sądzili, jak się należy, a gdyby nawet i tam coś poszło nie tak, to jeszcze – do trybunału europejskiego. W tej sytuacji zgromadzone przez pana mec. Giertycha dowody na użytek telewizyjny mogą nie wystarczyć i stąd ten tempus deliberandi. Jak bowiem oskarżać, to oskarżać – żeby problem demokracji rozwiązać raz na zawsze, a nie tylko markować jego rozwiązywanie. Ciekawe, że ten punkt widzenia podziela również Jarosław Kaczyński twierdząc, że jeśli PKW odbierze PiS-owi prawie 26 mln złotych subwencji, to będzie to „koniec demokracji w Polsce”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Masowy zaciąg „sygnalistów”

Stanisław Michalkiewicz    7 sierpnia 2024 sygnalisci

W swoim „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand wspomina, jak to w Warszawie odbywał się zjazd rewolucjonistów z całego świata. Zakwaterowano ich w Hotelu Sejmowym i stało się, że jeden z nich, Grek nazwiskiem Apostolos Grozos, zaniemógł. Wezwany do pacjenta doktor Dobrzański próbował się dowiedzieć, co mu dolega. Próbował po angielsku, po francusku i po niemiecku, ale Grek żadnego z tych języków nie rozumiał. Zdesperowany doktor Dobrzański spróbował zatem dogadać się po rosyjsku, ale Grek, łypnąwszy okiem na obecną przy badaniu nadzorczynię o manierach ruskiego generała, po rosyjsku też nie rozumiał. Rada w radę uradzono, żeby zawołać rewolucjonistkę z Argentyny, która znała wszystkie języki. Zagadała ona do Greka w narzeczu, które doktor Dobrzański zapamiętał z młodości, kiedy bywał na warszawskich Nalewkach. Okazało się, że pacjent dostał niestrawności, więc zrobił mu stosowny zastrzyk i pożegnał życzliwym ”a giten cześć!”

Komentując ten incydent Tyrmand zauważył, że ten objazdowy „cyrk Stalina”, w charakterze egzotycznych rewolucjonistów, zatrudnia tubylczych absolwentów komunizmu z ulicy Gęsiej lub Smoczej. Prawdziwym rewolucjonistom, dajmy na to z Malajów, czy amazońskiej dżungli, trzeba by od podstaw tłumaczyć zawiłe pryncypia marksizmu-leninizmu, podczas gdy ci absolwenci od razu znają prawidłowe odpowiedzi na wszystkie pytania, niczym pani red. Monika Olejnik, czy pani red. Agnieszka Gozdyra, co to sztorcują swoich gości, jeśli ci prawidłowych odpowiedzi na pytania nie znają. Taniej i bezpieczniej jest zatem angażować właśnie takich, co znakomicie upraszcza sprawę.

A tu Wielce Czcigodny pan mecenas Roman Giertych, który dotychczas eksploatował w charakterze „sygnalisty” niejakiego pana Mraza, wynalazł w korcu maku kolejnego „sygnalistę” w osobie pana sędziego Arkadiusza Cichockiego. Pan sędzia Cichocki najpierw dokazywał w tak zwanej „aferze hejterskiej”, ale kiedy zaczęło mu się się robić gorąco, to znaczy, pardon – wcale nie zaczęło mu się robić gorąca, tylko głos sumienia przypomniał mu o umiłowaniu praworządności – jednym susem przeskoczył na jasną stronę Mocy, nawiasem mówiąc – podobnie, jak w swoim czasie uczynił to Wielce Czcigodny pan mecenas, no i teraz w swoich opowieściach wychodzi naprzeciw aktualnemu społecznemu zapotrzebowaniu. Jestem przekonany, że opowie wszystko, jak się należy, nawet bez konieczności podłączania go do prądu, bo w ten sposób odsuwa od siebie widmo, nie tyle może stryczka, bo to już nie te czasy, co za Stalina, ale krat – to już prędzej. Jak się okazuje, chyba nie da się zadośćuczynić oczekiwaniom pana komisarza Didiera Reyndersa, który uwziął się, żeby w naszym bantustanie przywrócić praworządność, zgodnie z przykazaniami Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen inaczej, jak przez sięgnięcie do nieprzebranego rezerwuaru „sygnalistów”.

No dobrze – ale gdzie właściwie mieści się ten rezerwuar? A gdzieżby, jeśli nie w kryminałach, do których za ancien regime’u niezawisłe sądy powtrącały rozmaitych obywateli? Nie wszyscy co prawda w równym stopniu się na „sygnalistów” nadają, ale myślę, że jedna kategoria nada się, jak mało kto. Mam na myśli oszustów. Któż lepiej od nich potrafi stworzyć wrażenie szczerości i spontaniczności? Wprawdzie i panu sędziemu Arkadiuszowi Cichockiemu nie brakuje zdolności, ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej. W tej sytuacji nie ma co się zastanawiać, tylko pan minister Adam Bodnar powinien ogłosić werbunek „sygnalistów” właśnie z tego środowiska, a proces rozliczeń pójdzie jak z płatka. Za obietnicę wyjścia na wolność, a kto wie, czy nie dołączenia do korpusu autorytetów moralnych – bo przecież z jednego oszusta nawróconego na praworządność większa będzie radość w Niebiesiech, niż z dziesięciu sprawiedliwych – taki „sygnalista” potwierdzi ze szczegółami wszystko, czego tam wyuczy ich jeśli nawet nie Wielce Czcigodny pan mecenas Roman Giertych, to jakiś inny koryfeusz praworządności. I to jest najważniejszy argument za jak najszybszym przeprowadzeniem zaciągu, bo czyż można zaniedbać czegokolwiek, gdy w grę wchodzi praworządność? Jasne, że nie można zaniedbać niczego tym bardziej, że przecież Nasz Złoty Pan, podczas ostatniej gospodarskiej wizyty w Warszawie, chyba musiał ofuknąć pana premiera Donalda Tuska za zbyt ślamazarne tempo dintojry. Jak wiadomo, z listopadowymi wyborami prezydenckimi w Ameryce na dwoje babka wróżyła, więc wszystko powinno zostać dopięte na ostatni guzik w ciągu najbliższych sześciu miesięcy, bo nie wiadomo przecież, czy pod koniec stycznia przyszłego roku przysięgi prezydenckiej nie złoży w Waszyngtonie wróg całej postępowej i miłującej pokój ludzkości Donald Trump? Wprawdzie stary finansowy grandziarz Jerzy Soros dał podobno aż 50 mln dolarów na kampanię wyborczą pani Kamali Harris, a inni grandziarze też sypnęli złotem, ale przecież w ostatniej chwili do demokratycznych procedur może wmieszać się zimny ruski czekista Putin i sprawy mogą się skomplikować.

Wprawdzie Donald Trump na pewno przypomniał sobie spostrzeżenie Michaela Corleone z filmu „Ojciec chrzestny”, iż historia nauczyła nas jednego – że mianowicie każdego można zabić – ale nawet u niego polityczne namiętności mogą wziąć górę i przypomni sobie swoją deklarację z lipca 2017 roku, że projekt Trójmorza bardzo mu się podoba i że Stany Zjednoczone będą go wspierały. Wtedy, jak pamiętamy, spowodowała ona zapalenie w Berlinie czerwonej lampki alarmowej, w następstwie czego Niemcy zgłosiły akces do Trójmorza, z czego ucieszył się pan prezydent Andrzej Duda – wobec tego teraz trzeba dmuchać nawet na zimne i kuć żelazo praworządności, póki gorące. Jednak bez masowego zaciągu „sygnalistów” w wiadomym rezerwuarze może się to nie udać, a wtedy ryzykujemy nie tylko perturbacjami w przywracaniu praworządności w naszym bantustanie, ale nawet tym, że świat może się zawalić.

W obliczu takiej dramatycznej alternatywy w kąt muszą pójść pięknoduchowskie obiekcje, że oto pan minister Adam Bodnar przy pomocy Wielce Czcigodnego pana mecenasa Romana Giertycha, będzie do przywracania praworządności wykorzystywał kryminalistów. Już Robert Penn Warren w słynnej powieści „Gubernator” wkładał w usta gubernatora Willa Starka spostrzeżenie, że dobro można robić przede wszystkim ze zła. Podobnie uważał pułkownik Kuklinowski z „Potopu”, doradzając panu Kmicicowi, że jeśli mu cnotka przeszkadza, to powinien ją wycharknąć.

Stanisław Michalkiewicz