Ptaszek Boży obrażony

Ptaszek Boży obrażony

Stanisław Michalkiewicz    9 listopada 2024 michalkiewicz

Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane, to kierują swoją aktywność na rozmaite przekomarzania – chyba, że chodzi o wykonywanie zadań zleconych przez któregoś z Naszych Sojuszników – na przykład „przywrócenia praworządności” w naszym bantustanie. Pod tym kryptonimem kryje się, jak wiadomo, operacja przywrócenia w naszym bantustanie rządów monopartyjnych – w tym przypadku – rządów Volksdeutsche Partei – no bo jakaż inna partia może sprawować przewodnią rolę w budowie narodowego socjalizmu w Generalnym Gubernatorstwie, instalowanym tu w ramach IV Rzeszy, jeśli właśnie nie Volksdeutsche Partei obywatela Tuska Donalda?

Partia Lenina simwoł swabody, partia nasza sowiest’ i czest’, partia eto sierdce i rozum naroda, budiet, była i jest” – głosiła rymowanka komunistycznej politgramoty w okresie pierwszej komuny – a wiadomo, że słuszna myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora – w naszym przypadku w osobie Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, która w obywatelu Tusku Donaldu dlaczegoś sobie upodobała. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze i otwarcie – któż inny lepiej wykona zadanie niwelacji terenu pod budowę Generalnej Guberni, jeśli nie obywatel Tusk Donald? Inne zadania najwyraźniej go przerastają („nie na naszą głowę, Eminencjo” – jak podobno powiedział niejaki Stanisław, kamerdyner kardynała Kakowskiego na wiadomość, że kardynał został członkiem Rady Regencyjnej, która ma rządzić krajem) – ale to właśnie dobrze, bo nie będzie próbował żadnych samowolek tym bardziej, że w razie czego bodnarowcy od pana ministra sprawiedliwości uriezaliby mu szyję.

Z władzą radziecką nie będziesz się nudził – twierdził Aleksander Sołżenicyn. Z narodowo-socjalistyczną też. Toteż właśnie jesteśmy świadkami scen myśliwskich ze złowrogim Antonim Macierewiczem w roli zwierzyny. Co się odwlecze, to nie uciecze; złowrogiemu Antoniemu Macierewiczowi jakoś upiekło się za pierwszej komuny, kiedy to, wbrew zakazowi płynącemu od partii i rządu, zorganizował był Komitet Obrony Robotników, do którego potem doszlusował Michnikuremek – ale stare kiejkuty są pamiętliwe i na takiego zbrodniarza spuszczą surową rękę sprawiedliwości ludowej nawet po 50 latach. Czego wtedy nie dopilnował generał Stanisław Kowalczyk, to dzisiaj dopilnuje generał Jarosław Stróżyk – chociaż oczywiście pod całkiem innym pretekstem.

Ale mniejsza już ze złowrogim Antonim Macierewiczem, chociaż widać gołym okiem, że mściwe stare kiejkuty zagięły na niego parol i musiały obywatelu Tusku Donaldu przypomnieć powinność jego służby: wiecie, rozumiecie Tusk, zróbcie wy mi tu porządek z tym całym Macierewiczem, bo inaczej to my z wami pogadamy! Nawiasem mówiąc, stare kiejkuty muszą mieć cały Legion konfidentów nie tylko w organach władzy i administracji, nie tylko w kluczowych segmentach gospodarki, nie tylko w prokuraturze i niezawisłych sądach, ale również w mediach i przemyśle rozrywkowym, gdzie na użytek „demokracji walczącej” wytwarzane są przez rozmaitych inżynierów ludzkich dusz masowe nastroje. Jednym z elementów tej wytwórczości są autorytety moralne. Doszło do tego, że w niektórych środowiskach, zwłaszcza tych, co to i za pierwszej komuny i teraz tworzą „obóz demokratyczny” tak się roi od autorytetów moralnych, że wprost nie można splunąć, by w któregoś nie trafić.

I taki właśnie casus pascudeus przytrafił się panu prezydentu Andrzeju Dudu. Pan prezydent Andrzej Duda uwija się jak w ukropie, żeby tylko dogodzić umiłowanej Ukrainie, a tymczasem niewdzięcznemu roszczeniowcu Zełeńskiemu wszystkiego mało i mało. A przecież, kiedy byłem latem w Toskanii, dowiedziałem się, że ma on tam posiadłość, że daj Boże każdemu. Więc chociaż pan prezydent stara się jak może i gdyby mógł, to nie oddałby zimnemu ruskiemu czekiście Putinu ani „jednego centymetra kwadratowego Ukrainy” – no ale wedle stawu grobla, więc w tej sprawie – podobnie zresztą, jak w bardzo wielu innych – nie ma on nic do gadania. Tymczasem funkcjonariusze Propaganda Abteilung w Judenracie „Gazety Wyborczej” I innych niezależnych mediach głównego nurtu, rozpętali taki jazgot w sprawie „przywracania praworządności”, że musiało to doprowadzić do zawrotu w rozmaitych głowach. Właścicielem jednej z takich głów jest pan prof. Adam Strzembosz, którego właśnie z tego powodu ostatnio nawet resortowa Stokrotka wołała do telewizji, żeby – jak autorytet moralny – zdemaskował i przygwoździł wskazanego przez nią nieubłaganym palcem delikwenta. Pan prof. Strzembosz, jako jegomość starej daty, a kto wie, czy trochę nie wyposzczony telewizyjną abstynencją, skwapliwie demaskował i przygważdżał, za co był przez reżyserów scen myśliwskich chwalony przed frontem pododdziału płomiennych szermierzy demokracji i praworządności. Najwyraźniej musiało mu to zaszkodzić, bo rozdokazywał się do tego stopnia, że podjął się liczenia przypadków, kiedy to pan prezydent złamał konstytucję. Doliczył do 16, a potem dlaczegoś przestał liczyć. Panu prezydentu tylko tego było trzeba i stwierdził, że pan prof. Strzembosz „ma wielkie doświadczenie w podtrzymywaniu komuny”.

Nic tak nie gorszy, jak prawda, toteż nie tylko pan prof. Adam Strzembosz obraził się na „taką głowę państwa”, ale gniewem zawrzało nie tylko środowisko autorytetów moralnych, ale i funkcjonariuszy Propaganda Abteilung, których spuszczono z łańcucha, żeby obsikiwali pana prezydenta. Tymczasem pan prezydent skomplementował pana prof. Strzembosza trochę na wyrost. Nie sądzę bowiem, by miał on rzeczywiście „wielkie doświadczenie” w „podtrzymywaniu komuny”. Raczej był, a może nawet jest nadal – bo jeśli nie zdaje sobie sprawy, że ta cała „walka o praworządność”, to tylko parawan, za którym odbywa się niwelacja terenu pod budowę Generalnej Guberni – człowiekiem wielkiej naiwności.

Oto będąc Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego uznał, że środowisko sędziowskie „samo się oczyści”, to znaczy – pozbędzie się ze swoich szeregów konfidentów SB, a zwłaszcza – wywiadu wojskowego PRL , który po transformacji ustrojowej przepoczwarzył się w Wojskowe Służby Informacyjne. Nie tylko nic takiego nie nastąpiło, ale przeciwnie – wiele wskazuje na to, że pozycja konfidentów w sądownictwie w tym właśnie okresie się umocniła. Pan prof. Strzembosz nie mógł przecież nie wiedzieć, że w 1990 roku, gdy tylko rozwiązała się PZPR, niezawiśli sędziowie zaraz założyli organizację „Iustitia”. PZPR była transmisją bezpieki do środowiska sędziowskiego, no a „Iustitia”? Jaką rolę w powstaniu tej organizacji odegrały stare kiejkuty i czy wyznaczyły jej jakieś – jakie? – zadania? Czy to nie w czasie sprawowania prezesury SN przez pana prof. Strzembosza Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego rozpoczęła operację „Temida”, której celem był werbunek agentury wśród sędziów? Czy powstała obok „Iustitii” organizacja sędziowska „Themis” nie ma przypadkiem jakiegoś związku z tą operacją? Oczywiście pan prof. Strzembosz nie musiał być o tym wszystkim oficjalnie informowany, ale przecież rozmaite ważne informacje trafiają do nas również nieoficjalnie. Nie znaczy to że miał jakieś „wielkie doświadczenie” w „podtrzymywania komuny” w wymiarze sprawiedliwości, ale nie ulega wątpliwości, że dla starych kiejkutów jego naiwność mogła być prawdziwym darem Niebios właśnie dla utrwalenia wpływów, czy może nawet dominacji bezpieczniackiej agentury w środowisku sędziowskim.

Stanisław Michalkiewicz

Koncepcja panny filozofówny

Koncepcja panny filozofówny

8.11.2024 Stanisław Michalkiewicz nczas/koncepcja-panny-filozofowny

Katarzyna Kasia oraz Stanisław Michalkiewicz.
Katarzyna Kasia oraz Stanisław Michalkiewicz. / foto: screen YouTube (kolaż)

Już od dawna twierdzę, że w naszym nieszczęśliwym kraju ma miejsce mechanizm dziedziczenia pozycji społecznej. Dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, nawet jeśli mają tylko pierwszy stopień muzykalności, to znaczy – rozróżniają, kiedy grają, a kiedy nie. Dzieci konfidentów zostają konfidentami, a dzieci filozofów – filozofami.

Jednym z przykładów takiego dziedziczenia pozycji społecznej jest doktor nauk filozoficznych, czy może doktorka tych nauk, pani Katarzyna Kasia.

Mówię o dziedziczeniu pozycji społecznej, bo jej ojcem był doktor habilitowany Andrzej Kasia, oczywiście filozof. Przyjaźnił się z nim Jan Himilsbach, który nawet czasami zachodził doń o poranku po „nieprzespanej nocy znojnej”, z przygodnymi kompanami, co to jeszcze niezupełnie wyszli z nirwany, pokazywał im doktora Kasię i mówił: wiesz, żłobie, kto to jest? To jest pan profesor filozofii i on zaraz pójdzie uczyć studentów. Podobno w przygodnych kompanach wzbudzało to cześć nabożną – bo profesorowie, a już zwłaszcza – filozofowie – wzbudzają w maluczkich cześć nabożną jako ci, co wspięli się na szczyty wszechnauk.

Tymczasem nic podobnego. Filozofia była nauką w starożytności, kiedy to stanowiła syntezę całej ówczesnej wiedzy. Później było to już coraz mniej możliwe i w rezultacie filozofowie tak naprawdę opowiadają nam o sobie, o swoich urojeniach, lękach, sympatiach i antypatiach. Nie ma w tym niczego specjalnie złego, ale nie jest to żadna nauka. Nieporozumienie polega na tym, że siłą inercji filozofia nadal pozostaje dyscypliną akademicką, więc filozofowie kolekcjonują tytuły naukowe i powierza się im nauczanie studentów, którzy naiwnie myślą, że to wszystko naprawdę.

Chociaż nie wszyscy, bo pamiętam kolegę Kaliksta H, który zbuntował się przeciwko nauczaniu filozofii, mówiąc z goryczą: co to za nauka? Jeden p…doli o Duchu, drugi o Idei – i ja mam sobie takimi głupstwami zaśmiecać pamięć?

Ale nec Hercules contra plures, więc filozofia nadal uchodzi za naukę, a jej adepci zaśmiecają biblioteki makulaturą, zwodząc maluczkich na manowce. Nawiasem mówiąc, nieżyjący już prof. Bogusław Wolniewicz, sam zresztą filozof, zauważył, że współczesna filozofia jest całkowicie bezpłodna, tylko ukrywa to za parawanem „organizacyjnej krzątaniny”, która ma nadawać jej pozory życia.

Faceci z wąsem

Wracając do pani Katarzyny Kasi, to obecnie znalazła ona przytulisko w rządowej telewizji, no bo jużci; z czegoś żyć trzeba, a coraz mniej jest chętnych do płacenia za zbawienne prawdy, że „Byt jest, a Odbytu nie ma”. No a tam – jak to w telewizji – trzeba z jednej strony piętnować, a z drugiej – lansować. Akurat wszyscy tak robią zarówno w telewizji rządowej, jak i w tych nierządnych. Różnica sprowadza się do tego, kogo się piętnuje, a kogo lansuje – ale o tym nie decydują szeregowi funkcjonariusze Propaganda Abteilung, tylko zaufani szefowie, a niekiedy nawet – oficerowie prowadzący. Na tym właśnie polega niezależne dziennikarstwo w niezależnych mediach głównego nurtu.

Więc tak się składa, że pani dr Katarzyna Kasia nie tylko sama piętnuje i lansuje, ale i jest lansowana. Mam na myśli niedawną publikację pani Katarzyny, puszczoną przez Judenraat „Gazety Wyborczej”. Podzieliła się tam z mikrocefalami, stanowiącymi środowisko tej gazety, uwagą, że „wkurza ją”, iż prawa dla kobiet ustalają faceci z wąsami. Na pierwszy rzut oka można byłoby sobie pomyśleć, że przyczyną irytacji mogą być te wąsy. Rzeczywiście, niektóre panie wąsów nie lubią, zwłaszcza tych krótko przystrzyżonych, bo podczas bliskich spotkań III stopnia kłują je one w tak zwane „okolice bikini” – ale jestem pewien, że pani dr Katarzynie Kasi nie o wąsy chodzi, tylko o to, że prawa dla kobiet ustanawiają faceci, wszystko jedno z wąsami czy bez. Wypływa z tego morał w tym sposobie, że najlepiej by było, gdyby prawa dla kobiet ustanawiały kobiety, a dla facetów – faceci.

Demokracja płci

Wymagałoby to jednak bardzo głębokiej reformy parlamentaryzmu, znacznie głębszej od postulowanej przez Fryderyka von Hayek’a „demarchii” – bo przewidywała ona wprawdzie dwie izby parlamentu, ale zróżnicowane cenzusem wieku, ale nie płci. Tymczasem spełnienie postulatu pani doktor Kasi musiałoby doprowadzić do demokracji płciowej, w której funkcjonowałyby dwa parlamenty; jeden damski, a drugi męski – podobnie jak obecnie toalety.

Inna sprawa, że wobec osiągnięć tak zwanej przez Józefa Stalina „nauki przodującej”, ta koncepcja może być już nieaktualna, bo liczba płci rośnie w postępie geometrycznym, a poza tym – na co zwrócił uwagę Tadeusz Boy-Żeleński – nawet w obrębie jednej płci mamy do czynienia z płynnością sytuacji. Jakże bowiem inaczej rozumieć fragment: „za co stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał, a nigdy nie był człowiekiem, windujemy na piedestał?”. Czy trzeba nam lepszego dowodu, potwierdzającego, że kobietą się nie jest, kobietą się bywa? W takim razie komu tak naprawdę powierzyć stanowienie praw dla kobiet, skoro faceci z wąsami panią doktor Kasię „wkurzają”?

Destrukcja więzi

W tej sytuacji trudno dopatrzyć się jakichś zalet „koncepcji” pani dr Katarzyny Kasi – ale paradoksalnie to właśnie może być powód, dla którego Judenrat „Gazety Wyborczej” udzielił jej łamów swojego pisma. Jak wiadomo, nasz tubylczy Judenrat, podobnie jak Judenraty w innych nieszczęśliwych krajach, tradycyjnie lokują się w pierwszych szeregach nieubłaganego postępu, czyli mówiąc konkretnie – rewolucji komunistycznej. Komunizm jest bowiem najlepszym sposobem uchwycenia i utrzymania władzy mniejszości nad większością, ponieważ z chwilą likwidacji własności prywatnej poddaje wszystkich ludzi dyktaturze władzy politycznej, która w dodatku dzisiaj – w związku z planami likwidacji pieniądza gotówkowego, mogłaby każdego podejrzanego o wrogie intencje, zwyczajnie i dosłownie wyłączyć.

Oczywiście o tym nie wolno głośno mówić, to znaczy – na razie jeszcze wolno, ale jak podkręceni przez Judenrat bodnarowcy zaczną korzystać ze stworzonego właśnie narzędzia terroru w postaci penalizacji „mowy nienawiści”, to każdego nienawistnika będzie można wtrącić do lochu, nawet – do dołu z wapnem. Zanim to jednak nastąpi, lepiej nie płoszyć przedwcześnie potencjalnych ofiar, więc wypada lansować rozmaite „koncepcje” – ot, chociażby takie, jaką właśnie przedstawiła nasza panna filozofówna – bo nuż natrafi ona na jakiegoś amatora, który będzie próbował wprowadzić ją w życie – co doprowadzi do jeszcze większego chaosu niż ten wytworzony przy okazji operacji „przywracania praworządności”. A o to właśnie chodzi, bo pierwszym krokiem do zwycięstwa rewolucji komunistycznej jest doprowadzenie do destrukcji wszystkich organicznych więzi społecznych i zastąpienie ich doktrynerskimi dyrektywami. A ponieważ cadykowie z Judenratu uznali, że koncepcja panny filozofówny może być podyktowana doktrynerskimi motywami, to udzielili jej swoich łamów.

Burze światowe i grajdołowe

Burze światowe i grajdołowe

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    3 listopada 2024 michalkiewicz

Świat wstrzymał oddech na wiadomość, że… – ale wcale nie na tę wiadomość, że bezcenny Izrael wreszcie uderzył na złowrogi Iran, tylko na całkiem inną wiadomość. Zanim jednak do niej przejdziemy, wróćmy na chwilę do konfliktu między złowrogim Iranem, a bezcennym Izraelem. Jak pamiętamy, w ubiegłym roku przez bezcenny Izrael jedna za drugą przewalały się demonstracje, których uczestnicy domagali się wsadzenia za kraty premiera Beniamina Netanjahu. Cóż w tej sytuacji miał zrobić premier Netanahu? Mógł pokornie pójść do więzienia, albo uciec przed tym koszmarem do przodu w wojnę. I tak właśnie zrobił. Nakazał perfekcyjnemu Mosadowi, żeby oślepł i ogłuchł, dzięki czemu złowrogi Hamas „zaskoczył” bezcenny Izrael nagłym atakiem rakietowym, przy użyciu rakiet domowej roboty, produkowanych w setkach warsztatów w Strefie Gazy.

Podejrzenie o ich produkcję padło naturalnie na złowrogi Hamas, ale nie da się wykluczyć, że Mosad, który w Strefie Gazy miał konfidenta na konfidencie, nie tylko zorganizował tę produkcję, ale w dodatku nakazał swoim konfidentom wykonać zaskakujący atak rakietowy na bezcenny Izrael. Kieruję się w tych podejrzeniach starą rzymską zasadą: is fecit cui prodest – co się wykłada, że ten zrobił, kto skorzystał – a skorzystał wyłącznie bezcenny Izrael, a osobiście – premier Beniamin Netanjahu.

Po pierwsze – dostarczyło mu to pretekstu do rozpoczęcia planowanej od dawna i upragnionej operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy. Po drugie – od chwili zaskakującego ataku nie było już mowy o wsadzeniu Beniamina Netanjahu za kraty. Przeciwnie – stanął on na czele rządu jedności narodowej, a wtedy amerykański prezydent Józio Biden, który już-już zaczynał na izraelskiego premiera kręcić nosem, natychmiast przygalopował do Tel Avivu, żeby złożyć hołd lenny Beniaminowi Netanjahu, uznać prawo bezcennego Izraela do „obrony” – a wiadomo, że najlepszym sposobem obrony jest atak – no i zadeklarować niezmienne poparcie – to znaczy – forsę, broń, amunicję, a także wsparcie wywiadowcze oraz wojskowe – w razie potrzeby. Czegóż tedy chcieć więcej? Oczywiście są też plusy ujemne w postaci zakładników, ale – jak powiadają wymowni Francuzi – a la guerre comme a la guerre – straty muszą być.

Ale cóż znaczą jacyś zakładnicy, kiedy premiera Netanjahu jakby kto na sto koni wsadził? Nie tylko kontynuuje operację ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy, gdzie nawet twórczo rozwija metody zastosowane przez SS-Gruppenfuhrera Jurgena Stroopa podczas pacyfikowania powstania w warszawskim getcie. Nie bawił się on w atakowanie poszczególnych punktów oporu, tylko wypalał całe kwartały domów i w ten sposób zniechęcał pozostałych przy życiu Żydów do kontynuowania walki. Pokazuje to, że słuszna myśl taktyczna raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora – nawet ponad wszystkimi podziałami.

Właśnie dlatego – bo niby dla czego innego? – Kongres Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie uczcił premiera Beniamina Netanjahu owacją na stojąco i to nawet zanim zdążył otworzyć usta, żeby powiedzieć, jak będzie Ludzkości przychylał nieba. Już tam amerykańscy twardziele wiedzą, że każdy musi w takim momencie wstać i klaskać, bo gdyby tak który nie wstał, albo nie zaklaskał, to zaraz jakieś dziecko by sobie przypomniało, że przed 30 laty wsadził mu rękę pod spódniczkę i gmerał w majteczkach – a zanim by się wydało, że to nieprawda, to już „prasa międzynarodowa” nadzorowana przez Judenraty, zrobiłaby z niego marmoladę. Tak samo, jak teraz Judenrat „Gazety Wyborczej” robi marmoladę z księdza Olszewskiego, który – razem z obydwiema aresztowanymi urzędniczkami – został wypuszczony z aresztu wydobywczego za kaucją 300 tys. zł. Nie oznacza to oczywiście żadnego finału, bo oto Judenrat „dotarł”, to znaczy – fukcjonariuszowi Propaganda Abteilung wspomnianego Judenratu, niezależni bodnarowcy z prokuratury wetknęli nos w poufne akta śledztwa. Dzięki temu Judenrat, w ramach podziału zadań, zaczął obsmarowywać księdza Olszewskiego, że za pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości kupił sobie skarpetki. Zbrodnia to niesłychana, toteż nic dziwnego, że w mediach społecznościowych zawrzeli oburzeniem aktywiści i sygnaliści – jak każdemu z nich przykazał oficer prowadzący. W ten sposób Judenrat, kierując się leninowskimi normami życia partyjnego w zakresie organizatorskiej funkcji prasy, organizuje opinię publiczną przeciwko reakcyjnemu klerowi. Reakcyjny kler, widząc, że żartów nie ma, że vaginet Donalda Tuska naprawdę chce pozbawić przewielebne duchowieństwo dochodów z pensji nauczycielskich, zgłosiło gotowość do kompromisu, deklarując ustami J. Em. Kazimierza kardynała Nycza, że nie ma nic przeciwko tak zwanym „związkom partnerskim”, dla których projekt ustawy właśnie przygotowała Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula, piastująca w vaginecie Donalda Tuska fuchę feministry do spraw równości (małych naciągamy, dużych obcinamy, grubych uciskamy, a chudych nadymamy). Jakby tego było mało, J. Em. Grzegorz kardynał Ryś właśnie powiedział, że „liturgia” powinna być „synodalna”. Co to ma znaczyć – tego na razie nie wiemy, bo wprawdzie w Rzymie właśnie zakończył się III Etap Synodu o Synodalności, ale nie wiadomo, co tam konkretnie uradzono, bo żadnej adhortacji w tej sprawie nie będzie. Jesteśmy tedy skazani na domysły i ja na przykład domyślam się że w archidiecezji kardynała Rysia będzie się działo: sodomczykowie i gomorytki będą w ramach liturgii przedstawiały rozmaite performance – dla każdego coś miłego.

Wracając do premiera Netanjahu,z to nic dziwnego, że po takich hołdach czuje się, jakby go kto na sto koni wsadził i otwiera coraz to nowe fronty obrony; jak nie w Strefie Gazy, to w Libanie, jak nie w Libanie, to w Syrii, jak nie w Syrii, to w Jemenie, jak nie w Jemenie, to w Iranie – a przecież na świecie są jeszcze i inne kraje! Zaniepokoiło to nieco amerykańskich twardzieli, czy przypadkiem bezcenny Izrael nie wciąga Ameryki w tak zwane „rozdęcie imperialne”. Chodzi o strategię zaplanowaną przez Chińczyków. Wiedząc, że Ameryka przygotowuje się do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej, Chińczycy pod takim czy innym pretekstem próbują wciągać Amerykę w coraz to nowe konflikty w różnych miejscach świata w nadziei, że w żadnym z tych miejsc przewaga amerykańska nie będzie taka duża, żeby nie można było sobie z nią poradzić.

Ale świat wstrzymał oddech z innego powodu. Oto z Partii Razem odeszły: Magdalena Biejat, Anna Górska, Joanna Wicha, Dorota Olko i Daria Gosek-Popiołek – ale w klubie parlamentarnym Lewicy pozostają. Znaczy się – nie wchodzą, ale biorą udział – jak to kobiety. Inaczej pan Adrian Zandberg i jego pretorianie; ani nie wchodzą, ani nie biorą już udziału w koalicji. I co teraz zrobi znękana Ludzkość?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Lepsze jest wrogiem dobrego. Kompromitacja bodnarowców

epsze jest wrogiem dobrego. Kompromitacja bodnarowców

3.11.2024 Stanisław Michalkiewicz nczas/kompromitacja-bodnarowcow

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: PAP

Lepsze jest wrogiem dobrego. Niby to oczywista oczywistość, ale mikrocefale uwiedzeni lewackim doktrynerstwem właśnie takich oczywistych rzeczy nie są w stanie zrozumieć. Może dlatego, że popychani przez żydowskich promotorów rewolucji komunistycznej pogardzają chrześcijaństwem, które – niezależnie od rozmaitych metafizycznych stwierdzeń – dostarcza też bardzo praktycznych, użytecznych wskazówek.

Na przykład w ewangelicznej przypowieści o pszenicy i kąkolu. Jak pamiętamy, właściciel pola porażonego złośliwie kąkolem, zabronił gorliwym sługom interwencji, żeby wyrywając kąkol, z rozpędu nie powyrywali również pszenicy. Jaki z tego praktyczny wniosek? Ano taki, żeby nawet dążąc do dobrego, wystrzegać się przesadnej perfekcji. Żeby umieć zgodzić się i nawet tolerować pewne niedoskonałości, ponieważ pragnienie doskonałości może doprowadzić do wielkich nieszczęść.

Tak właśnie było w przypadku rewolucji zarówno tej francuskiej, jak i tej bolszewickiej. Pod pretekstem dążenia do doskonałości wymordowano tysiące, a nawet miliony ludzi za rozmaite „odchylenia” od jedynie słusznej linii, którą wykoncypowali sobie francuscy, semiccy i rozmaici inni cadykowie. Albo na przykład taka rada św. Pawła, którą kiedyś księża czytali nupturientom podczas ceremonii ślubu kościelnego. Teraz zdaje się tego zaniechano w imię forsowanego przez mikrocefali „partnerstwa”, podczas gdy jest to nie tylko rada bardzo praktyczna, ale w dodatku wychodząca naprzeciw rzeczywistym potrzebom obojga małżonków.

Św. Paweł zaleca mężom, żeby swoje żony kochali, natomiast żonom przypomina, że powinny swoich mężów szanować. Ponieważ Żydowie, którzy na podobieństwo owsików roją się w awangardzie postępactwa, prowadzą, np. przy pomocy Judenratu „Gazety Wyborczej” kampanię przeciwko nauce religii, to młodzi ludzie, którzy myślą, że z tym postępem to wszystko naprawdę, basują kobiecinie z vaginetu Donalda Tuska pani Barbarze Nowackiej i tym samym pozbawiają się szansy poznania myślenia rozsądkowego, skazując się na kierowanie się już tylko instynktem stadnym.

Dlatego rozśmieszyła mnie pretensjonalna pogróżka pani filozofowej, czyli Magdaleny Środziny, że „inteligencja” w odwecie za „zawieszenie” azylu nie będzie głosowała na Volksdeutsche Partei Donalda Tuska. Abstrahując już od tego, że pani filozofowa najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że to tylko takie pogróżki przedwyborcze obywatela Tuska Donalda, żeby przelicytować byłego Naczelnika Państwa, to trzeba z naciskiem podkreślić, że na Volksdeutsche Partei nie głosowała żadna „inteligencja”.

Na tę partię, podobnie jak na większość pozostałych, głosowali pół, albo nawet ćwierćinteligenci, podczas gdy nieliczna inteligencja – około 12 procent dorosłej populacji – popierała Konfederację. Po czym bowiem można odróżnić inteligenta od pół albo ćwierćinteligenta? Po tym, że inteligent myśli samodzielnie, podczas gdy ci pozostali kierują się instynktem stadnym. Żadne tytuły naukowe nie mają tu znaczenia, bo – jak mogliśmy przekonać się na przykładzie pana dra Myrchy – często są one następstwem tego, że „uczył Marcin Marcina”.

Ale dość tych dygresji, bo przecież chciałem pokazać, jak bodnarowcy, razem ze swoim wodzem, czyli ministrem sprawiedliwości w vaginecie Donalda Tuska panem Adamem Bodnarem, zapominając, że lepsze jest wrogiem dobrego, właśnie się zakiwali. Dopóki bowiem bodnarowskim obyczajem realizowali operację „przywracania praworządności” metodą na rympał, dopóty ani były Naczelnik Państwa, ani nikt inny, nie mógł znaleźć skutecznego remedium na te poczynania. Do tej, nazwijmy to, rewolucyjnej praktyki, rewolucyjne teorie dorabiały panu ministru Bodnaru rozmaite autorytety pacanowskie, między innymi – „babunia demokracji walczącej”, czyli pani prof. Ewa Łętowska.

Pan Bodnar jednak sam też jest profesorem, toteż wie, że to towarzycho, to w zdecydowanej większości Scheiss. Zapragnął tedy oprzeć operację „przywracania demokracji” w naszym bantustanie nie tylko na rewolucyjnych teoriach autorytetów pacanowskich, tylko na jakiejś bardziej prestiżowej podstawie i w tym celu zwrócił się do Komisji Weneckiej w nadziei, że przytłoczy ona wszystkich krytyków vaginetu obywatela Tuska Donalda swoim autorytetem. Ta cała Komisja Wenecka nie ma co prawda żadnych kompetencji stanowiących, bo jest tylko organem doradczym Rady Europy, ale pan minister Bodnar w przekonaniu, że wesprze jego rympały swoim autorytetem, nadymał ją jak mógł, również przy pomocy rządowej telewizji i TVN, która na tym etapie słucha się Judenratu. „A tymczasem na mieście inne były już treście” – przestrzegał poeta.

Oto Komisja Wenecka całkowicie zawiodła nadzieje bodnarowców, którzy z tej konfuzji musieli przez cały tydzień ukrywać jej opinię przed polską publicznością. Wreszcie 14 października o godzinie 18.30 opinia Komisji Weneckiej została opublikowana. I cóż z niej wynika? Ano obala ona punkt po punkcie nie tylko rewolucyjną praktykę bodnarowców, ale i rewolucyjne teorie wspierających pana ministra Bodnara autorytetów pacanowskich. Stwierdza ona, że sędziowie bez względu na to, czy Judenrat „Gazety Wyborczej” nazywa ich „neo-sędziami”, odmawiając im autentyczności, są sędziami. Co gorsza, orzeczenia wydane przez nich czy choćby tylko z ich udziałem, są wyrokami, z którymi władza wykonawcza musi się liczyć. Słowem – katastrofa na całej linii.

Co teraz zrobią bodnarowcy, co teraz powiedzą autorytety pacanowskie? Oczywiście bodnarowcy mogą powiedzieć, że również tej opinii „nie uznają” – ale nie będzie to brzmiało przekonująco, choćby ze względu na wcześniejsze lekkomyślne nadymanie Komisji Weneckiej. Autorytety pacanowskie pewnie najpierw zamilkną roztropnie, ale jak już dotrą do nich kolejne zamówienia na rewolucyjne teorie, to zaczną na Komisję Wenecką kręcić mięsistymi nosami, że „kwaśne winogrona”. Mleko się jednak rozlało i ktoś będzie musiał z tej zarzyganej posadzki je pozlizywać. Ktoś – ale nie byle kto, tylko osoby utytułowane. Ano mówi się trudno; nie ma rzeczy doskonałych, a Nemezis dziejowa prędzej czy później wystawi rachunek za wszystkie czeki bez pokrycia i inne bęcwalstwa.

I pomyśleć, że można było tego wszystkiego uniknąć, pamiętając o zasadzie, że lepsze jest wrogiem dobrego i nie ściągać sobie na głupi łeb Komisji Weneckiej. Stało się jednak inaczej, co jest jeszcze jedną ilustracją, że pycha kroczy przed upadkiem – chociaż do tego upadku tak daleko, że na razie go nie widać. Chodzi bowiem o to, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.

Nielegalni sołtysi?

Nielegalni sołtysi?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    29 października 2024 michalkiewicz

Kto by pomyślał, że demolka naszego bantustanu, jaką na polecenie Berlina przeprowadza Volksdeutsche Partei do spółki z bodnarowcami sięga tak głęboko? Dotychczas wydawało się, że w ramach operacji „przywracania praworządności” obejmuje ona niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy. Rzeczywiście – z niezależną prokuraturą mamy same zgryzoty. Doszło do tego, że nie wiadomo, kto właściwie jest Prokuratorem Krajowym – czy pan Dariusz Barski, czy przeciwnie – faworyt pana ministra Adama Bodnara, pan Dariusz Korneluk. Odpowiadając na pytanie, zadane w marcu tego roku przez niezawisły sąd w znanym na całym świecie z niezawisłości gdańskim okręgu sądowym, Izba Karna Sądu Najwyższego 27 września orzekła, że Prokuratorem Krajowym jest – jak gdyby nigdy nic – pan Dariusz Barski. Po tym orzeczeniu pan Barski usiłował wejść do gmachu Prokuratury Krajowej, by objąć urzędowanie, ale nie został tam wpuszczony przez jakichś siepaczy, najwyraźniej inspirowanych przez pana Dariusza Korneluka, w którym pan minister Adam Bodnar dlaczegoś upodobał sobie, jako w Prokuratorze Krajowym. Czy to poczucie wspólnoty etnicznej, czy coś innego o tym zadecydowało – dość, że pan Dariusz Barski musiałby urzędować na ulicy, gdyby nie zlitował się nad nim pan prezydent Andrzej Duda, którzy udostępnił mu jakiś pokoik w gmachu Kancelarii Prezydenta. Tam pan Barski urzęduje, a konkretnie – to nie bardzo wiadomo, co robi – bo nie wiadomo, czy jacyś niezależni prokuratorzy zwracają się do niego ze sprawami urzędowymi. Prawdopodobnie nie – bo gdyby któryś się zwrócił, to zaraz Prokurator Generalny w osobie pana ministra Adama Bodnara w jednej chwili zdmuchnąłby go jak gromnicę i całą karierę w jednej chwili diabli by wzięli. Skoro my o tym wiemy, to tym bardziej wiedzą o tym niezależni prokuratorzy i pod argusowym okiem pana ministra Bodnara siedzą, jak trusie.

Toteż kiedy dla rozweselenia oglądam sobie od czasu do czasu telewizyjny horror pod tytułem „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, to trudno mi powstrzymać odruch współczucia na widok występującego tam prokuratora. Nawiasem mówiąc, początkowo myślałem, że w tym serialu występują wyłącznie zawodowi aktorzy, ale jeśli nawet – to chyba nie wszyscy – bo pani sędzia Anna Maria Wesołowska podobno jest autentyczna. To znaczy – nie wiadomo, czy do końca, bo jak wiemy, Judenrat „Gazety Wyborczej”, któremu Sanhedryn na obecnym etapie powierzył rząd dusz nad naszym mniej wartościowym narodem tubylczym, w ramach koordynacji żydowskiej polityki historycznej i wszelkiej innej z niemiecką, podzielił sędziów na prawdziwych i fałszywych. Sędziowie prawdziwi, to ci, którzy zostali rekomendowani do nominacji przez „starą” Krajową Radę Sądownictwa, powołaną jeszcze jeśli nawet nie przez generała Kiszczaka, to przez pana generała Dukaczewskiego, ostatniego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, które – jak tylko rozwiązała się PZPR, będąca pasem transmisyjnym bezpieki do sądownictwa – natychmiast kazały niezawisłym sędziom utworzyć zastępczy pas transmisyjny bezpieki do sądownictwa w postaci organizacji „Iustitia”. Później doszedł do tego kolejny pas transmisyjny, będący rezultatem operacji „Temida”, jaką w swoim czasie prowadziła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego w celu werbunku agentury właśnie wśród niezawisłych sędziów. W efekcie postała organizacja „Themis”, która też aktywnie włącza się do operacji „przywracania praworządności”. Więc pani sędzia Anna Maria Wesołowska wprawdzie wygląda młodo, ale pozory mogą być mylące. Samego Stalina to chyba nie pamięta, ale już generała Kiszczaka – kto wie? – a generała Dukaczewskiego, to już na pewno.

Rozpisałem się o tych niezawisłych sędziach również dlatego, że wspomniane orzeczenie Izby Karnej Sądu Najwyższego, iż pan Dariusz Barski jest Prokuratorem Krajowym, zostało wydane przez trzech sędziów, których pan Adam Bodnar „nie uznaje”, podobnie jak całego Sądu Najwyższego, a w każdym razie – jak Trybunału Konstytucyjnego, w którym zasiada znienawidzona Julia Przyłębska. Wprawdzie pan Bodnar, jako minister w vaginecie Donalda Tuska, jest organem władzy wykonawczej i uznawać, bądź „nie uznawać”, to może najwyżej własne potomstwo, ale najwyraźniej kieruje się on słowami rewolucyjnej piosenki: „z własnego prawa bierz nadania”, do czego ostatnio został ośmielony przez obywatela Tuska Donalda, który oświadczył, że skoro nie dysponuje prawnymi środkami przywracania praworządności, to będzie posługiwał się środkami bezprawnymi. Jakimi? Aaaa, tu możliwości są nieograniczone, aż do kuli w potylicę i dołu z wapnem. W rewanżu Sąd Najwyższy zapowiedział, że jak tak, to on „zajmie się” prokuratorami. Do czego to doprowadzi – trudno powiedzieć – ale bardzo możliwe, że do opcji zerowej, to znaczy – do wzajemnego wyaresztowania się wszystkich niezależnych prokuratorów i niezawisłych sędziów. Nawiasem mówiąc, zgodnie z poglądem, według którego literatura wyprzedza życie, przewidział to Sławomir Mrożek w sztuce „Policjanci – dramat ze sfer żandarmeryjnych”. Tam co prawda wyaresztowują się wzajemnie tylko policjanci – ale nie wymagajmy zbyt wiele od literatury.

O ile do sytuacji w tak zwanym „wymiarze sprawiedliwości”, czyli politycznych gangach przebierańców, zdążyliśmy się już trochę przyzwyczaić, o tyle doniesienie mego Honorable Correspondanta mną wstrząsnęło, bo wynika z niego, iż zaraza zstąpiła do głębi, to znaczy – do fundamentów naszej państwowości. Wprawdzie na wsi nie mieszka już tylu obywateli, co przed ostatnią wojną światową, ale według Polskiego Stronnictwa Ludowego, fundamentem naszego społeczeństwa są nadal chłopi, którzy – jak wiadomo – mieszkają na wsiach. Taka wieś może być sołectwem, chociaż niekiedy w jednej wsi może być nawet kilka sołectw. Takie sołectwo uchodzi za „jednostkę pomocniczą” gminy, a tworzy je rada sołecka i sołtys. I rady i sołtysi są wybierani na zebraniach wiejskich, które według koneserów demokracji, są przykładem demokracji bezpośredniej.

Nawiasem mówiąc, rozmaicie z tym bywało. Na przykład w zaborze rosyjskim – o czym wspomina Adam Grzymała-Siedlecki – prawo wybierania sołtysów mieli wyłącznie włościanie. Jak to wyglądało w praktyce? Oto ojciec Grzymały-Siedleckiego, będący pisarzem gminnym pytał zebranych, kogo by też chcieli na sołtysa. Na co zebrani – a kogo tam pan pisarz kcom. – No to może chcecie, żeby Nawrot był sołtysem? Ponieważ nikt z zebranych nie protestował, imć Nawrot, który w międzyczasie potrafił nawet n a r y s o w a ć swoje imię i nazwisko, z kadencji na kadencję piastował godność sołtysa. A dlaczego nikt z zebranych nie protestował? Rzecz w tym, że do obowiązków sołtysa należało zbieranie podatków. Toteż kiedy dwóch włościan się pokłóciło, to o ile nie doszło do mordobicia, spór kończył się pogróżką: poczkoj, hyclu, będą wybory i zrobimy cię sołtysem.

Otóż mój Honorable Correspondant informuje, że w jego gminie dokonano wprawdzie wyboru sołtysa na zebraniu wiejskim, ale „bez ustawowego wymogu miejscowego statusu sołectwa”. Tym samym – twierdzi Honorable Correspondant – wybory były nielegalne, a ponieważ w sąsiednich gminach mogło być tak samo, to znaczy, że za rządów Vokksdeutsche Partei do nielegalnych sędziów i nielegalnych prokuratorów mogli dołączyć „nielegalni” sołtysi. Ładny interes! I co teraz będzie?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Myślozbrodnie w Anglosocu

Stanisław Michalkiewicz: Myślozbrodnie w Anglosocu

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Myślozbrodnie w Anglosocu

Stanisław Michalkiewicz: Myślozbrodnie w Anglosocu myslozbrodnie-w-anglosocu

Któż mnie pochwali, jeśli sam się nie pochwalę? Wprawdzie przysłowie powiada, że “swoja chwała, to pod progiem stała”, ale inne przysłowie powiada, że “na bezrybiu i rak ryba”, więc nie wypada grymasić, zwłaszcza, że czasy są ciężkie. Oto deficyt budżetowy przekroczył już 300 mld złotych, a to nie wszystko, bo rząd będzie musiał pożyczyć jeszcze 100 mld, żeby mu się zbilansowały fundusze pozabudżetowe. Czy nie po to właśnie poleciał do Ameryki minister finansów?

Będzie tam negocjował, jak nie z Goldmanami-Sachsami, to z jakimiś innymi lichwiarzami – bo przed oblicze “samego głównego Srula” chyba nie zostanie dopuszczony?

Jak mu pożyczą, to Volksdeutsche Partei otrąbi wielki sukces, za który będziemy musieli zapłacić krwawymi łzami. Toteż w vaginecie obywatela Tuska Donalda pojawiają się pomysły, by zlikwidować szkodliwy program “800 plus”, bo całkowicie zawiódł nadzieje, jako remedium na kryzys demograficzny.

Najwyraźniej obywatel Tusk Donald zmyłkowo trzaska dziobem przeciwko migrantom i nawet się odgraża, że “zawiesi” im prawo azylu, ale to tylko taki parawan, za osłoną którego przyspieszają prace nad wdrożeniem Paktu Migracyjnego, nazywanego obecnie “mechanizmem solidarności”, czy jakoś tak – ale cały czas chodzi o to samo.

Poszczególne bantustany będą musiały przyjąć zatwierdzone kwoty Murzynów, bo jak nie – to będą musiały wybulić 20 tys. euro od łebka. W tej sytuacji wiadomo, że przyjmą i w związku z tym taka na przykład Polska będzie organizować co najmniej 40 ośrodków integracyjnych, w których nasze panienki będą się integrowały z wyposzczonymi Murzynami. Jak to nie pomoże na kryzys demograficzny, to vaginet już nie wie, za co się złapać.

   Ale dość tych dygresji, bo przecież chciałem się pochwalić, że mianowicie proroctwa mnie wspierają. Oto gdzieś przed rokiem wydawnictwo Capital wydało mi książkę pod tytułem “Myślozbrodnie”, w której, wraz z panem Jarosławem Kornasiem, omówiliśmy wyrywkowo rozmaite myślozbrodnie, to znaczy – zbrodnie  w sferze myśli. Już samo to jest nowością, jako że jeszcze do niedawna w krajach cywilizowanych obowiązywała zasada znana jeszcze w starożytnym Rzymie, że cogitationis poenam nemo patitur, co się wykłada, że za myśli się nie karze.

Jednak w miarę postępów demokracji i rewolucji komunistycznej, poziom cywilizacyjny na świecie gwałtownie się obniża, czego dowodem jest rozszerzająca się penalizacja “mowy nienawiści”, czyli każdej opinii, która nie podoba się politycznym gangom będącym akurat przy żerowisku – a to nie jest bynajmniej ostatnie słowo, bo przecież wiadomo, że usta mówią z obfitości serca, czyli mówiąc konkretnie – myśli –  gdzie mowa nienawiści najpierw się wylęga.

W takiej sytuacji myślozbrodnie  – o których wspominał już Jerzy Orwell w swojej proroczej książce “Rok 1984” , to znaczy  – ich penalizacja, to tylko kwestia czasu i to niedługiego.

   I co Państwo powiecie? Właśnie mój Honorable Correspondant nadesłał mi wiadomość, prosto z Anglosocu, że penalizacja myślozbrodni właśnie się tam rozpoczęła. Wspominam o Anglosocu, bo Jerzy Orwell również go przewidział – że mianowicie wynalazki dokonane w Rosji przez Ojca Narodów, Chorążego Pokoju, Józefa Stalina i jego semickich kolaborantów, prędzej czy później trafią do Anglii, gdzie się zaadaptują właśnie w postaci Anglosocu.

Ale do rzeczy.

   Były żołnierz brytyjskiej armii, Adam Smith-Connor, został właśnie skazany przez niejaką Orlę Austin, która od Anglosocu dostała fuchę sędzi, na 2 lata więzienia w zawieszeniu i zapłatę 9 tysięcy funtów kosztów sądowych. Dopuścił się mianowicie następującej myślozbrodni.

Na skutek narastającej presji tamtejszych semickich promotorów rewolucji komunistycznej oraz pozostających pod ich wpływem mikrocefali, zwłaszcza półgłówek płci żeńskiej, Anglosoc do swojego systemu bezprawia wprowadził myślozbrodnię w postaci “dezaprobaty aborcji”, czyli krytyki ćwiartowania bez znieczulenia dzieci przed urodzeniem – w czym specjalizują się kliniki imienia żydowskiego króla Heroda. W rezultacie odmawianie przez tymi klinikami modlitw w intencji mordowanych dzieci zostało zakazane pod groźbą kary.

Ale Adam Smith-Connor nie modlił się na głos, tylko w myślach, a poza tym nie pikietował kliniki im. żydowskiego króla Heroda, tylko stał odwrócony do niej plecami. Nie wymówił na głos ani jednego słowa, nie miał przy sobie żadnych transparentów, ani żadnych symboli – nic. Ale sędzia Orla Austin uznała, że jednak dopuścił się myślozbrodni, bo “w pewnym momencie pochylił głowę” a w dodatku “ręce miał złożone”. Nie jest to zresztą pierwszy w Anglosocu przypadek skazania za myślozbrodnię; wcześniej pod tym pretekstem została skazana pani Izabela Vaughan i katolicki ksiądz Sean Gougha.

Jak widzimy, również w Anglosocu są już sędziowie gotowi na wszystko, to znaczy – na popełnianie zbrodni sądowych. Od takich sędziów u nas to już się roi, a zresztą byli i wcześniej, zwłaszcza w czasach stalinowskich, kiedy to taka sędzia Maria Gurowska, nee Morycówna Zandówna w tak zwanym “majestacie prawa” zamordowała generała Emila Fieldorfa.

Z uwagi na jej żydowskie korzenie włos nie spadł jej za to z głowy również w “wolnej Polsce” – bo i któż ośmieliłby się zrobić jej krzywdę, kiedy przecież niezawiśli sędziowie “głęboko odczuwają wspólnotę własnych losów” i na wszelki wypadek raczej robią sobie na rękę, niż wbrew?

W naszym bantustanie  kary – ale na razie nie na lekarzy, oskarżanych o odmowę ćwiartowania dzieci przed ich urodzeniem, tylko na szpitale –  nakłada pani Izabela Leszczyna, której w następstwie partyjnych siucht obywatel Tusk  Donald powierzył fuchę ministra zdrowia.

Co na to niezawisłe sądy – bo te kary nakładane są na podstawie samowolki pani Leszczyny, nazwanej “rozporządzeniem”, czy może nawet “zarządzeniem”, a nie na podstawie ustawy – tego jeszcze nie wiemy, bo szpital w Pabianicach, ukarany pod tym pretekstem na sumę 550 tys. złotych, dopiero “zapowiada” zaskarżenie  biurokratycznego gangu używającego ksywy “Narodowy Fundusz Zdrowia” przed niezawisłym sądem.

Ciekawe, co niezawisłemu sądu nakaże w tej sprawie oficer prowadzący i w ogóle – czy będzie musiał cokolwiek nakazywać, jeśli niezawisły sąd sam powinność swej służby zrozumie na podstawie tak zwanej “świadomej dyscypliny”? Bo niezawisłe sądy też kierują się instynktem samozachowawczym, podobnie jak kiedyś trójki NKWD. Aleksander Sołżenicyn wspomina o nieszczęśniku skazanym na “ćwiarę”, czyli 25 lat łagru. Udało mu się cudem przeżyć i w czasie chruszczowowskiej “odwilży” – nawet zapoznać się ze swoją teczką.

Okazało się, że jest tam tylko jedna kartka na której zapisano: “Zatrzymany podczas obchodu dworca”.

Pycha kroczy przed upadkiem. Kompromitacja bodnarowców.

Kompromitacja bodnarowców

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    22 października 2024 michalkiewicz

Lepsze jest wrogiem dobrego. Niby to oczywista oczywistość, ale mikrocefale uwiedzeni lewackim doktrynerstwem właśnie takich oczywistych rzeczy nie są w stanie zrozumieć. Może dlatego, że popychani przez żydowskich promotorów rewolucji komunistycznej, pogardzają chrześcijaństwem, które – niezależnie od rozmaitych metafizycznych stwierdzeń – dostarcza też bardzo praktycznych, użytecznych wskazówek. Na przykład w ewangelicznej przypowieści o pszenicy i kąkolu. Jak pamiętamy, właściciel pola porażonego złośliwie kąkolem, zabronił gorliwym sługom interwencji, żeby wyrywając kąkol, z rozpędu nie powyrywali również pszenicy.

Jaki z tego praktyczny wniosek? Ano taki, żeby nawet dążąc do dobrego, wystrzegać się przesadnej perfekcji. Żeby umieć zgodzić się i nawet tolerować pewne niedoskonałości, ponieważ pragnienie doskonałości może doprowadzić do wielkich nieszczęść. Tak właśnie było w przypadku rewolucji, zarówno tej francuskiej, jak i tej bolszewickiej. Pod pretekstem dążenia do doskonałości wymordowano tysiące, a nawet miliony ludzi za rozmaite „odchylenia” od jedynie słusznej linii, którą wykoncypowali sobie francuscy, semiccy i rozmaici inni cadykowie.

Albo na przykład taka rada św. Pawła, którą kiedyś księża czytali nupturientom podczas ceremonii ślubu kościelnego. Teraz, zdaje się, tego zaniechano w imię forsowanego przez mikrocefali „partnerstwa”, podczas gdy jest to nie tylko rada bardzo praktyczna, ale w dodatku wychodząca naprzeciw rzeczywistym potrzebom obojga małżonków. Św. Paweł zaleca mężom, żeby swoje żony kochali, natomiast żonom przypomina, że powinny swoich mężów szanować.

Ponieważ Żydowie, którzy na podobieństwo owsików roją się w awangardzie postępactwa, prowadzą, np. przy pomocy Judenratu „Gazety Wyborczej” kampanię przeciwko nauce religii, to młodzi ludzie, którzy myślą, że z tym postępem to wszystko naprawdę, basują kobiecinie z vaginetu Donalda Tuska, pani Barbarze Nowackiej i tym samym pozbawiają się szansy poznania myślenia rozsądkowego, skazując się na kierowanie się już tylko instynktem stadnym. Dlatego rozśmieszyła mnie pretensjonalna pogróżka pani filozofowej, czyli Magdaleny Środziny, że „inteligencja”, w odwecie za „zawieszenie” azylu, nie będzie głosowała na Volksdeutsche Partei Donalda Tuska. Abstrahując już od tego, że pani filozofowa najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że to tylko takie pogróżki przedwyborcze obywatela Tuska Donalda, żeby przelicytować byłego Naczelnika Państwa, to trzeba z naciskiem podkreślić, że na Volksdeutsche Partei nie głosowała żadna „inteligencja”. Na tę partię, podobnie, jak na większość pozostałych, głosowali pół, albo nawet ćwierćinteligenci, podczas gdy nieliczna inteligencja – około 12 procent dorosłej populacji – popierała Konfederację. Po czym bowiem można odróżnić inteligenta, od pół, albo ćwierćinteligenta? Po tym, że inteligent myśli samodzielnie, podczas gdy ci pozostali kierują się instynktem stadnym. Żadne tytuły naukowe nie mają tu znaczenia, bo – jak mogliśmy przekonać się na przykładzie pana dra Myrchy – często są one następstwem tego, że „uczył Marcin Marcina”.

Ale dość tych dygresji, bo przecież chciałem pokazać, jak bodnarowcy, razem ze swoim wodzem, czyli ministrem sprawiedliwości w vaginecie Donalda Tuska, panem Adamem Bodnarem, zapominając, że lepsze jest wrogiem dobrego, właśnie się zakiwali. Dopóki bowiem, bodnarowskim obyczajem, realizowali operację „przywracania praworządności” metodą na rympał, dopóty ani były Naczelnik Państwa, ani nikt inny, nie mógł znaleźć skutecznego remedium na te poczynania. Do tej, nazwijmy to, rewolucyjnej praktyki, rewolucyjne teorie dorabiały panu ministru Bodnaru rozmaite autorytety pacanowskie, między innymi – „babunia demokracji walczącej”, czyli pani prof. Ewa Łętowska. Pan Bodnar jednak sam też jest profesorem, toteż wie, że to towarzycho, to w zdecydowanej większości Scheiss. Zapragnął tedy oprzeć operację „przywracania demokracji” w naszym bantustanie nie tylko na rewolucyjnych teoriach autorytetów pacanowskich, tylko na jakiejś bardziej prestiżowej podstawie i w tym celu zwrócił się do Komisji Weneckiej w nadziei, że przytłoczy ona wszystkich krytyków vaginetu obywatela Tuska Donalda swoim autorytetem.

Ta cała Komisja Wenecka nie ma co prawda żadnych kompetencji stanowiących, bo jest tylko organem doradczym Rady Europy, ale pan minister Bodnar, w przekonaniu, że wesprze jego rympały swoim autorytetem, nadymał ją jak mógł, również przy pomocy rządowej telewizji i TVN, która na tym etapie słucha się Judenratu. „A tymczasem na mieście inne były już treście” – przestrzegał poeta. Oto Komisja Wenecka całkowicie zawiodła nadzieje bodnarowców, którzy z tej konfuzji musieli przez cały tydzień ukrywać jej opinię przed polską publicznością. Wreszcie 14 października o godzinie 18,30 opinia Komisji Weneckiej została opublikowana. I cóż z niej wynika? Ano, obala ona punkt po punkcie nie tylko rewolucyjną praktykę bodnarowców, ale i rewolucyjne teorie wspierających pana ministra Bodnara autorytetów pacanowskich. Stwierdza ona, że sędziowie, bez względu na to, czy Judenrat „Gazety Wyborczej” nazywa ich „neosędziami”, odmawiając im autentyczności, są sędziami. Co gorsza, orzeczenia wydane przez nich, czy choćby tylko z ich udziałem, są wyrokami, z którymi władza wykonawcza musi się liczyć.

Słowem – katastrofa na całej linii. Co teraz zrobią bodnarowcy, co teraz powiedzą autorytety pacanowskie? Oczywiście, bodnarowcy mogą powiedzieć, że również tej opinii „nie uznają” – ale nie będzie to brzmiało przekonująco, choćby ze względu na wcześniejsze, lekkomyślne nadymanie Komisji Weneckiej. Autorytety pacanowskie pewnie najpierw zamilkną roztropnie, ale jak już dotrą do nich kolejne zamówienia na rewolucyjne teorie, to zaczną na Komisję Wenecką kręcić mięsistymi nosami, że „kwaśne winogrona”. Mleko się jednak rozlało i ktoś będzie musiał z tej zarzyganej posadzki je pozlizywać. Ktoś – ale nie byle kto, tylko osoby utytułowane. Ano, mówi się trudno; nie ma rzeczy doskonałych, a Nemezis dziejowa prędzej czy później wystawi rachunek za wszystkie czeki bez pokrycia i inne bęcwalstwa.

I pomyśleć, że można było tego wszystkiego uniknąć, pamiętając o zasadzie, że lepsze jest wrogiem dobrego i nie ściągać sobie na głupi łeb Komisji Weneckiej. Stało się jednak inaczej, co jest jeszcze jedną ilustracją, że pycha kroczy przed upadkiem – chociaż do tego upadku tak daleko, że na razie go nie widać. Chodzi bowiem o to, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Czekając na pretendenta

Czekając na pretendenta

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    20 października 2024 michalkiewicz

Wprawdzie nadal obowiązuje rozkaz, że Ukraina musi odnieść ostateczne zwycięstwo nad Rosją, ale na razie sytuacja się komplikuje. Oto czytamy, że „Rosja wyparła Ukrainę w Afryce”, a jednocześnie – że zajęła kilka kolejnych punktów w obwodzie donieckim – ale za to – jak zapewnia prezydent Zełeński – w obwodzie kurskim Ukraina „trzyma linię”. Prezydent Zełeński podczas szczytu w Chorwacji zademonstrował kolejną, bodaj już dziewiątą „koncepcję” ostatecznego zwycięstwa, co stopniowo upodabnia go do Kukuńka, któremu „koncepcje” lęgną się w głowie na podobieństwo królików – ale z drugiej strony, „dopiero wkrótce” przedstawi Ukraińcom rozwiązanie, które wcześniej przedstawił tylko trójce swoich rzeczywistych i potencjalnych mocodawców: prezydentowi Józiowi Bidenowi, pani Kamali Harris i Donaldowi Trumpowi. Skoro nawet Ukraińcy są utrzymywani w nieświadomości, to cóż dopiero my, którzy – jak cała Polska – jesteśmy tylko „sługami narodu ukraińskiego”?

Ale w tych ciemnościach pojawiło się światełko w postaci deklaracji naszej Jabłoneczki, czyli małżonki Księcia-Małżonka, to znaczy – pani Anny Applebaum. Ogłosiła ona, że wie, w jaki sposób zapewnić Ukrainie ostateczne zwycięstwo. Skoro pani Anna tak twierdzi, to oczywiście nie wypada zaprzeczać, tylko rozebrać sobie z uwagą, co to mogą być za sposoby. Wydaje się, że pierwszym krokiem w kierunku ostatecznego zwycięstwa Ukrainy byłoby wysunięcie kandydatury Księcia-Małżonka na prezydenta Polski w przyszłorocznych wyborach. Wprawdzie obóz zdrady i zaprzaństwa jeszcze się oficjalnie w tej sprawie nie wypowiedział, ale sam Książę-Małżonek ujawnił, że wypowie się po ujawnieniu kandydata wystawionego przez Polską Zjednoczoną Partię… – to znaczy – Prawo i Sprawiedliwość, które ostatnio, na kolejnym zjeździe, zlało się z Suwerenną Polską. Otóż – jak powiedział pan Mariusz Błaszczak – PiS ujawni swego kandydata 11 listopada – zaraz po tym, jak się wyjaśni, kto wygrał wybory prezydenckie w Ameryce. Wtedy również obóz zdrady i zaprzaństwa będzie lepiej wiedział, na czym stoi i ujawni swojego faworyta. Na razie, według fałszywych pogłosek, kandydatów jest trzech: Donald Tusk, Rafał Trzaskowski i Książę-Małżonek.

Donald Tusk ostatnio postanowił przelicytować Jarosława Kaczyńskiego w radykalizmie i ogłosił, że „zawiesi” prawo azylu dla imigrantów, a w ogóle, to nie przyjmie ani jednego. Ta deklaracja wywołała zdziwienie w obozie zdrady i zaprzaństwa, bo Donald Tusk, jak się wydaje, nie konsultował tego pomysłu nie tylko z koalicjantami, ale nawet ze ścisłym kierownictwem Volksdeutsche Partei. Toteż zaraz pojawiły sie głosy krytyczne, między innymi ze strony Wielce Czcigodnej Anny Marii Żydowskiej, to jest – pardon – oczywiście Żukowskiej – że „praw człowieka” nie można „zawiesić” i w ogóle. Ale myślę, że Donald Tusk ani przez chwilę nie traktował swego pomysłu poważnie, bo nie minęły trzy dni, kiedy Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen natarła mu uszu oświadczając, że w tych sprawach – jak zresztą we wszystkich innych – Polska musi słuchać Komisji Europejskiej. Od razu wszystko się wyjaśniło – że Donald Tusk nie miał najmniejszego zamiaru „zawieszać” prawa azylu, a tylko zamarkować zarówno swoim wyznawcom, jak i wyznawcom Jarosława Kaczyńskiego, że oto dobrze chciał, ale Niemcy mu nie pozwolili. – ”Niemcy mnie biją! – krzyczał w samolocie Jan Maria Rokita, z którego doświadczeń Donald Tusk najwyraźniej zapragnął skorzystać w swojej kampanii prezydenckiej.

Ale nie tylko Donald Tusk się do tej kampanii przymierza, bo drugim pretendentem jest Rafał Trzaskowski. Co z nim będzie – trudno powiedzieć, bo wprawdzie przed kilkoma laty rozmawiał w Ameryce z tamtejszymi ważnymi Żydami: Ronaldem Lauderem i młodym grandziarzem Sorosem – ale w międzyczasie zaktywizowała się Jabłoneczka, a za nią – również Książę-Małżonek. Toteż pan Rafał mógł w tej sytuacji otrzymać wiadomość treści następującej: wiecie, rozumiecie Czaskowski; wy lepiej nie kandydujcie na tego całego prezydenta, bo wy jesteście głupi goj. Lepiej, żeby na prezydenta kandydował Książę-Małżonek. – No dobrze, ale przecież Książę-Małżonek to też głupi goj – mógł na takie dictum odpowiedzieć pan Rafał. – On tak – usłyszałby w odpowiedzi – ale on jest małżonkiem Jabłoneczki, a wy? Wasza żona nie ma żadnych porządnych korzeni, więc z czym do gościa? A jak będzie Książę-Małżonek, to utrwali się nowa, świecka tradycja.

Więc trzecim pretendentem z ramienia obozu zdrady i zaprzaństwa jest właśnie Książę-Małżonek. I ta okoliczność rzuca snop światła na zagadkę ostatecznego zwycięstwa Ukrainy, o którym Jabłoneczka enigmatycznie wspominała. Gwoli osiągnięcia ostatecznego zwycięstwa trzeba chwycić za rogi byka, czyli zimnego ruskiego czekisty Putina. A któż zrobi to lepiej, niż Książę-Małżonek? Tylko on może porazić go srogą miną, na widok której zimny czekista się zacuka, zawstydzi i bez wystrzału odda Ukrainie nie tylko anektowane obwody, ale i prastary Krym. Co prawda, za poprzedniej kadencji Donalda Tuska Książę-Małżonek też próbował skonfundować zimnego ruskiego czekistę groźnymi minami, ale bez powodzenia, bo chociaż coraz bardziej się nasrażał, to zimnemu ruskiemu czekiście nawet brew nie drgnęła. Ale co Księciu-Małżonku szkodzi spróbować jeszcze raz? Może tym razem na Putinie któraś sroga mina zrobi wrażenie jeszcze większe, niż na Jabłoneczce tajne bronie ukraińskich inżynierów? Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – nic innego zimnemu ruskiemu czekiście zrobić nie możemy – oczywiście poza groźnym kiwaniem palcem w bucie.

Tymczasem w Sejmie zebrała się po przewodnictwem krwiożerczej pani Sroki komisja śledcza do spraw złowrogiego Pegasusa, żeby przesłuchać byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę. Zirytowany szyderstwami byłego ministra Bartłomieja Sienkiewicza jakoby leżał w szpitalu jako symulant, Zbigniew Ziobro nie tyle może sobie wypruł, co pokazał opinii publicznej swoje wnętrzności. Przypomina mi to scenę z czasów praktyki studenckiej w lubelskim niezawisłym sądzie, kiedy to adwokat zaczął sobie dworować z opowieści swojego przeciwnika, że ten musiał usunąć sobie jedno płuco. Dotknięty do żywego podsądny błyskawicznie zdjął marynarkę i koszulę, a demonstrując bliznę po wyharatanym płucu krzyknął do pobladłego nagle szydercy: „patrz, ty łgarzu!” Tymczasem słychać, że krwiożercza pani Sroka, którą Donald Tusk musiał chyba obsztorcować za pobłażliwość, planuje sprowadzić Zbigniewa Ziobro na przesłuchanie razem ze szpitalnym łożem boleści. Ciekawe, czy w tej sytuacji pan Ziobro wykorzysta patent pana mecenasa Giertycha i nie tylko zemdleje, ale nawet wystawi w kierunku pani Sroki cztery litery, żeby mu do nich przemawiała? Jak pamiętamy, panu mecenasu Giertychu ten trick bardzo pomógł i teraz nie tylko resortowa Stokrotka uważa go za autorytet moralny, prawie na równi z panem generałem Dukaczewskim, ale w dodatku pan mecenas kompletuje sobie zespół „sygnalistów” na miejsce Młodzieży Wszechpolskiej. Jakby tego było za mało, do Polski wrócił ze złowrogich Węgier pan Marcin Romanowski, deklarując, że skoro dostał wezwanie z Prokuratury Krajowej, to się tam zgłosi. No dobrze – ale do której Prokuratury? Co będzie, jak oleje faworyta pana ministra Bodnara, pana Dariusza Korneluka, tylko praworządnie zgłosi się do pana Dariusza Barskiego, który jego sprawę umorzy?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Czy będzie wojna? Czy Kukuła stanie – z bronią w ręku??

Czy będzie wojna?

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    13 października 2024

Co robi profos? Drzemka poobiednia spadła na świetnej armii środowisko” – pisał w natchnieniu jednoroczny ochotnik Marek, jeden z bohaterów „Przygód dobrego wojaka Szwejka”.

I kiedy wydawało się, że nic nie jest w stanie zakłócić poobiedniej drzemki, jaka spadła na środowisko naszej niezwyciężonej armii, nagle z nirwany wyrwały ją słowa pana generała Wiesława Kukuły, szefa Sztabu Generalnego. Przemawiając na inauguracji roku akademickiego w Akademii Wojskowej we Wrocławiu, pan generał Kukuła powiedział m. in., że obecne pokolenie Polaków stanie z bronią w ręku w obronie Polski. Mamy zatem dwie możliwości; albo pan generał wie już coś, czego my jeszcze nie wiemy, albo nic nie wie, a tylko tak mu się powiedziało. I jedna i druga możliwość wydaje się prawdopodobna, z tym oczywiście, że nikt nie stanąłby w obronie Polski, ponieważ Nasi Sojusznicy Polskę to dobrze jak by wykorzystali, żeby – wkręcając ją w maszynkę do mięsa – nadal „osłabiać Rosję”, kiedy zabraknie już ostatniego Ukraińca.

To jest jasne jak słońce i proste, jak budowa cepa. Pisałem bowiem, że amerykańscy twardziele w końcu skapowali, że prowadzenie wojen per procura, to znaczy – za pośrednictwem frajerów – jest znacznie tańsze, niż wojowanie bezpośrednie. Oto na „operację pokojową” i „misję stabilizacyjną” w Iraku i Afganistanie USA wydawały ok. 300 mln dolarów dziennie, podczas kiedy amerykańskie wydatki na wojnę na Ukrainie wynoszą średnio ok. 55 mln dolarów dziennie, a poza tym amerykańscy żołnierze nie giną, a pociski nie urywają im rąk ani nóg, więc czegóż chcieć więcej?

Dlatego Nasi Sojusznicy chętnie wkręciliby Polskę w maszynkę do mięsa, zwłaszcza w taki sposób, żeby nie rodziło to żadnych zobowiązań ani dla Ameryki, ani dla NATO. Ale możliwe jest również i to, że pan generał Kukuła zwyczajnie „dodał dramatyzmu” swemu przemówieniu, żeby wyrwać kadetów z nirwany. „Kadeci siedzą, dłubią w nosie, ziewają, z dzikiej nudy puchną, czują się prawie, jak w areszcie i myślą sobie: kiedyż wreszcie przestanie bździć to stare próchno?” – jak przedstawiał atmosferę w Saint-Cyr podczas wykładu księżnej de Guise o androgynie w nieśmiertelnym poemacie Bania w Paryżu” Janusz Szpotański. Czy udało mu się w ten sposób wyrwać wrocławskich kadetów z nirwany – tego nie wiemy – natomiast okazało się, że deklaracja pana generała Kukuły poderwała na równe nogi korpus oficerski, a zwłaszcza – generalicję. I trudno się dziwić, bo kogóż by nie zaniepokoiła perspektywa stanięcia z bronią w ręku w dodatku – w obronie Polski? Wiadomo, że generałowie są w pierwszym szeregu bojowników walki o pokój, bo taka batalia gwarantuje spokojne doczekanie emerytury, kiedy to rozpoczyna się prawdziwe życie. Toteż w przestrzeni publicznej aż się zaroiło od zaniepokojonych komentarzy. Pan Leszek Miller wyraził nawet pogląd, że pan generał Kukuła powinien niezwłocznie się zdymisjonować, a wtóruje mu Wielce Czcigodny poseł Michał Kobosko, co to – zanim został impresariem Szymona Hołowni – uczestniczył we wpływowym waszyngtońskim think-tanku, Radzie Atlantyckiej. Zasiadają tam ważni generałowie z Pentagonu, wysocy rangą bezpieczniacy z CIA i FBI, Goldmany-Sachsy z Wall Street – a między nimi – pan Kobosko. Komentując wypowiedź pana generała Kukuły zauważył, że „nie płacimy mu za to, by straszył społeczeństwo”. No dobrze – za straszenie nie – a w takim razie – za co mu płacimy? Czy przypadkiem nie za to, jak wszystkim innym generałom – żeby utrzymywali społeczeństwo w przekonaniu, że jest bezpiecznie – że „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest marszałek Śmigły Rydz”? To by należało wyjaśnić zwłaszcza teraz, kiedy nasza niezwyciężona armia z bronią u nogi przygląda się, jak bodnarowcy na polecenie Berlina, demolują Lachom państwo.

Jednym z przykładów tej demolki jest zatwardziałość pana Dariusza Korneluka, w którym pan Adam Bodnar upodobał sobie, jako w Prokuratorze Krajowym. Tymczasem Izba Karna Sądu Najwyższego w składzie trzech sędziów, których Judenrat „Gazety Wyborczej” nazywa „neosędziami” orzekła, że Prokuratorem Krajowym jest cały czas pan Dariusz Barski. Słowem – Dariusz przeciwko Dariuszowi – bo pan Bodnar, podobnie jak bodnarowcy, „nie uznaje” coraz to nowych instytucji naszego tubylczego bantustanu, a zgodnie z socjalistycznym podziałem pracy, rewolucyjnej teorii dostarcza mu „babunia walczącej demokracji”, czyli pani prof. Ewa Łętowska. W tej sytuacji pan Marcin Romanowski, któremu Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy cofnęło immunitet, by rzucić go na pożarcie rozdokazywanym politycznie niezawisłym sądom, zachował się powściągliwie i 7 października nie stawił się na przesłuchanie w prokuraturze pod pretekstem służbowego wyjazdu na Węgry. Czy z uwagi na wrogość vaginetu Donalda Tuska wobec Wiktora Orbana, pan Romanowski może czuć się na Węgrzech względnie bezpiecznie – to się okaże, podobnie jak w przypadku pana Janusza Palikota. Jak wiadomo, biłgorajski filozof, został zatrzymany przez CBA i postawiony przed obliczem prokuratora, który już sam nie wiedział, ile zarzutów mu postawić. Ale jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy – powiada przysłowie – toteż pan prokurator w gorliwości swojej podobno ujawnił tajemnicę adwokacką – co nieubłaganym palcem wytknął mu właśnie wynajęty przez biłgorajskiego filozofa pan mecenas Jacek Dubois. Widać wyraźnie, że zarówno obrońcy pana Romanowskiego, jak i obrońcy biłgorajskiego filozofa, najpoważniejsze argumenty, w postaci wątpliwości, czy prokuratorzy oraz niezawiśli sędziowie aby na pewno są legalni, rezerwują sobie na później. W tej sytuacji prawdopodobieństwo, że zarówno prokuratorzy bodnarowscy, jak i prokuratorzy antybodnarowscy, wezmą się za łby, podobnie jak niezawiśli sędziowie, którzy w dodatku zaczną okładać się łańcuchami. Czym się ta curiomachia zakończy, to znaczy – która prokuratorska wataha i która wataha sędziowska zostanie na placu boju? Jeśli będą to bodnarowcy, to pan Romanowski nie będzie miał innego wyjścia, jak poprosić o azyl na Węgrzech – bo w Norwegii nic by pewnie nie wskórał. Co innego biłgorajski filozof. Ten miałby szansę właśnie w Norwegii, gdzie mógłby dołączyć do innego płomiennego szermierza praworządności w naszym bantustanie, czyli pana Rafała Gawła. W odróżnieniu od pana Romanowskiego skazany był on tylko za zwyczajne oszustwo i dostał azyl, a w tej sytuacji kto wie – może i biłgorajski filozof znalazłby tam przytulisko?

Tymczasem bezcenny Izrael „broni się” już na siedmiu frontach, co pokazuje, że Beniamin Netanjahu chyba naprawdę chce zrealizować obietnicę Stwórcy Wszechświata, który pewnemu mezopotamskiemu koczownikowi miał obiecać dla jego potomstwa władzę nad obszarem „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”. Gdyby mu się to, przy mocy USA udało, to oczywiście o żadnym kryminale już nie byłoby mowy. Przeciwnie – jakiś cadyk, za odpowiednim wynagrodzeniem, mógłby obwołać go mesjaszem i w ten sposób świat wreszcie zyskałby prawowitego władcę.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Gites tengteges

Gites tengteges

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    8 października 2024 tekst=5695

Myszy harcują, gdy kota nie czują. Kiedy w bezcennym Izraelu dzień w dzień odbywały się demonstracje, żeby ktoś wreszcie wpakował premiera Beniamina Netanjahu do kryminału, ten wykombinował sobie, że zamiast kopsać się z demonstrantami, lepiej będzie wykonać manewr ucieczki do przodu, to znaczy – ucieczki w wojnę. Oczywiście w tym celu trzeba było stworzyć wrażenie, że bezcenny Izrael został napadnięty – między innymi gwoli dostarczenia alibi amerykańskim hipokrytom. Amerykanie bowiem, nawet jak robią świństwa, czy dopuszczają się zbrodni, starają się – podobnie jak Sowieciarze – sprokurować sobie coś w rodzaju pozoru moralnego uzasadnienia. Dzięki niemu mogą nieustannie pławić się w poczuciu pierwotnej niewinności.

Opisał ten mechanizm Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „ Caryca i zwierciadło”: „Wot Gitler, kakoj to durak. On się przechwalał zbrodnią swoją. A mudriec, to by sdiełał tak: Nu czto, że gdzieś koncłagry stoją? Nu czto, że dymią krematoria? Taż w nich przetapia się historia! Niewoli topią się okowy!. Powstaje sprawiedliwszy świat! Rodzi się typ człowieka nowy!

Toteż Beniamin Netanjahu nakazał Mosadowi oślepnąć i ogłuchnąć, a może nawet – któż takie rzeczy może wiedzieć? – rozpocząć ostrzał bezcennego Izraela rakietami domowej roboty, wyrabianymi – czy aby nie przez palestyńskich konfidentów Mosadu? Dzięki temu cały świat mógł zobaczyć, że bezcenny Izrael został „zaskoczony” zdradzieckim atakiem, niczym Amerykanie w 1941 roku w Pearl Harbor.

W tej sytuacji już nie było mowy o pakowaniu Beniamina Netanjahu do kryminału. Przeciwnie. Amerykański prezydent Józio Biden przygalopował w podskokach do Tel Awivu, żeby złożyć izraelskiemu premierowi hołd lenny i uroczyście potwierdzić jego prawo do „samoobrony”. Dzięki temu nic już nie stało na przeszkodzie, by bezcenny Izrael rozpoczął w Strefie Gazy operację ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej, to znaczy – wybicia tych, których będzie można wybić i zmuszenia do ucieczki tych, którym uda się pozostać przy życiu. Miłujący wolność i pokój świat przyjął te cele do aprobującej wiadomości, dopraszając się tylko łaski, by bezcenny Izrael starał się zachować pozory humanitaryzmu, to znaczy – żeby bomby i pociski miały prawidłowe kalibery. Bezcenny Izrael chętnie na to przystał, bo cóż to dla niego za problem, kiedy przecież kontroluje zarówno „prasę międzynarodową”, która zawsze napisze, jak trzeba, jak i niezależne media amerykańskie? Toteż zarówno prezydent Józio Biden, jak i jego żydowscy i inni kolaboranci z Departamentu Stanu i innych instytucji doznali moralnego uspokojenia i tylko od czasu do czasu życzliwie napominali, by ostateczne rozwiązanie kwestii palestyńskiej przebiegało gites tenteges. Bezcenny Izrael upewniał wrażliwców, że wszystko jest gites tenteges i wszyscy byli zadowoleni – oczywiście z wyjątkiem Palestyńczyków – ale kto by sobie zawracał głowę jakimiś głupstwami, kiedy wszystko jest gites tenteges?

A tymczasem na amerykańskiej scenie politycznej nastąpiły przetasowania. Prezydent Józio Biden, który sprawiał wrażenie, że uparł się przewodzić Ameryce i światu do upadłego, nieoczekiwanie zrezygnował z kandydowania na prezydenta na rzecz pani Kamali Harris, która sprawia wrażenie, jakby była amerykańskim odpowiednikiem naszej posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Ona również kandydowała na tubylczego prezydenta i pamiętamy, jak to stała przed mikrofonami, a zaraz za nią – Wielce Czcigodny poseł Pupka, który scenicznym szeptem podpowiadał jej, co ma mówić, a ona głośno to powtarzała. Podobno pani Kamala też tak robi, tyle tylko, że dyskretniej, bo przy pomocy specjalnych kolczyków-słuchawek, w związku z czym żadnych suflerów koło niej nie widać i amerykańscy twardziele myślą, że naprawdę jest taka wyszczekana i że nie ma rady – trzeba na nią głosować.

Ponieważ zamachy na Donalda Trumpa, zarówno te sądowe, jak i te karabinowe, się nie udały, w związku z czym kampania przed listopadowymi wyborami wychodzi na ostatnią prostą, bezcenny Izrael musiał dojść do wniosku, że „jeśli nie teraz – to kiedy i jeśli nie my – to kto?” – i w ramach ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej otworzył drugi front – tym razem uderzając na Liban pod pretekstem zrobienia porządku z tamtejszym Hezbollahem.

Bo w Gazie robi porządek z Hamasem, a w Libanie – z Hezbollahem. Na początek ubił przywódcę znienawidzonego Hezbollahu, jegomościa o egzotycznym nazwisku Nasrallah, a ledwo tylko świat oswoił się z tą wiadomością – „siły obronne” bezcennego Izraela „wkroczyły” do Libanu, by wyzwolić go od znienawidzonego Hezbollahu. Bo Żydowie nauczyli się od Sowieciarzy, że nie mają żadnej „armii”, tylko „siły obronne”. A co mogą w razie czego zrobić „siły obronne”. Żadnej wojny rozpętać przecież nie mogą, to byłaby sprzeczność sama w sobie. Mogą tedy najwyżej „wkroczyć”, ale nie tak zwyczajnie, tylko gwoli wyzwolenia tamtejszego zagniewanego ludu od ciemięzców, w tym przypadku – od znienawidzonego Hezbollahu. Toteż wyzwalają, jak tylko mogą, a Libańczykowie, którzy od tego wyzwalania dostają kołowacizny, uciekają na oślep przed siebie, co sprawia wrażenie chaosu.

Jednak amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin, będący ostatnią instancją moralną na świecie, rodzajem Sądu Ostatecznego ustalił, że wszystko „gra i koliduje”, bo bezcenny Izrael ma prawo uwolnić się od presji ze strony znienawidzonego Hezbollahu. Nie tylko zresztą ustalił, ale żeby tym ustaleniom nadać odpowiedni ciężar gatunkowy, zapowiedział wysłanie w rejon Bliskiego Wschodu dodatkowych amerykańskich żołnierzyków, no i dwóch lotniskowców: „Prezydenta Trumana” i „Abrahama Lincolna”. Te lotniskowce to przede wszystkim po, to, by zniechęcić znienawidzony Iran do wtrącania się w wewnętrzne sprawy bezcennego Izraela, bo w przeciwnym razie będzie z nim brzydka sprawa.

Tymczasem strachliwy szef europejskiej dyplomacji Józef Borell alarmuje, że jesteśmy „na skraju wojny totalnej”. Jakiej tam znowu „wojny”? Po pierwsze to nie jest żadna „wojna”, tylko „operacja pokojowa”, taka sama, jak ta, za którą prezydent Obama dostał w swoim czasie pokojową Nagrodę Nobla, a po drugie – wcale nie jest „totalna”, bo – podobnie jak operacja w Strefie Gazy” – jest całkowicie zgodna z konwencjami; to znaczy – bomby i pociski mają prawidłowe kalibery, więc jeśli nawet ten czy ów Palestyńczyk czy Libańczyk w swoim mniemaniu dozna krzywdy, to sam sobie winien. Kto mu kazał być Palestyńczykiem, czy innym głupim gojem, który powinien słuchać starszych i mądrzejszych?

I tego się powinniśmy trzymać w naszych ocenach moralnych, bo inaczej zejdziemy na manowce.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Burdel i serdel

Burdel i serdel

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    6 października 2024 michalkiewicz

Powódź najwyraźniej już się skończyła, a w każdym razie – skończyło się zainteresowanie mediów powodzią. Trudno się dziwić, bo nawet najbardziej gorliwi funkcjonariusze Propaganda Ateilung musieli się znudzić występami Donalda Tuska, co to, jak nie w kurteczce, to w bojowej koszulce, łaje i chwali podległych sobie czynowników, a ci – w zależności od tego, czy chwaleni, czy łajani, albo wypinają piersi do orderów, albo spuszczają głowy i liczą dni do zasłużonej emerytury. Dotyczy to zarówno głupich cywilów, jak i wojskowych, którzy zresztą od głupich cywilów różnią się tym, że od czasu do czasu przebierają się w mundury. Jak rząd wprowadzi mundury dla czynowników cywilnych, to już przestaną różnić się od siebie czymkolwiek.

Czy to aby nie z powodu tego znudzenia funkcjonariusze Propaganda Abteilung z portalu „Onet” puścili bąka w postaci publikacji, jak to „beneficjenci” kilku partii tworzących koalicję rządową obleźli Totalizator Sportowy? Kogóż tam nie ma? Ano, zdaje się, że nie ma tam nikogo od pana marszałka Hołowni, ani z partii Razem, za to są reprezentanci zarówno Volksdeutsche Partei, oczywiście – Polskiego Stronnictwa Ludowego i Lewicy. „Maszyna losująca została puszczona w ruch i wylosowała kumpli Gawłowskiego, Nitrasa i Tuska” – skomentował tę publikację pan Jacek Sasin, którego wspomniani beneficjenci Totalizatora oskarżają z kolei o sprzeniewierzenie 70 mln złotych, przeznaczonych na tzw. „wybory kopertowe” z użyciem „zabójczych kopert”, przed którymi ostrzegał światowy znawca kopert, były marszałek Senatu pan Tomasz Grodzki.

Potwierdza to słuszność opinii, że koalicja 13 grudnia może z opozycją spierać się wyłącznie o różnicę łajdactwa, no i oczywiście trafność spostrzeżenia starożytnych Rzymian, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. A gdzie może być więcej złota, jak nie w Totalizatorze Sportowym? „Nie na to umawialiśmy się z Polakami” – czytamy w oficjalnym oświadczeniu partii Polska 2050 pana marszałka Hołowni, z czego można wysnuć wniosek, że pan marszałek i jego partia zostali przy dzieleniu żerowiska wydymani. Umawialiśmy się inaczej, ale wyszło jak zawsze!

Skoro wygasło zainteresowanie powodzią, to siłą rzeczy musiały też ustać apele o „solidarność”, przy pomocy których Judenrat „Gazety Wyborczej” chciał ochronić Donalda Tuska i jego vaginet przez schłostaniem z powodu blamażu powodziowego. Dopóki trwała powódź, dopóty istniał popyt na „solidarność”, ale skoro zainteresowanie powodzią ustało, to i popyt na „solidarność” ustał, jakby bodnarowiec uciął go nożem lub odrąbał siekierą. Oto 27 września, odpowiadając na pytanie, zadane w marcu przez Sąd Rejonowy w Gdańsku, czy prokurator Dariusz Barski został skutecznie powołany na Prokuratora Krajowego, czy nie – i czy mianowanie przezeń kolejnych prokuratorów było skuteczne? – po upływie kilkumiesięcznego tempus deliberandi Izba Karna Sądu Najwyższego uznała, że powołanie pana Barskiego było skuteczne ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ponieważ jednak wspomnianą uchwałę podjęła trójka sędziów, przez Judenrat „Gazety Wyborczej” oraz sędziów i mikrocefali zaangażowanych w proklamowaną przez Naszą Złotą Panią jeszcze pod koniec marca 2017 roku „walką o praworządność” w Polsce nazywanych „neosędziami”, to pan minister Adam Bodnar tej uchwały „nie uznaje” i po staremu uważa, że Prokuratorem Krajowym jest pan Dariusz Korneluk. Jest to sytuacja trochę podobna do rywalizacji między dwoma Władymirami; Amerykanie uważają, przynajmniej dotychczas, że ichni Władymir, czyli Władymir Zełeński jest lepszy od tego drugiego Władymira, zimnego ruskiego czekisty Putina, który nie tylko nie słucha się prezydenta Józia Bidena, ale w dodatku robi mu wbrew, a nie na rękę. Tak samo pan Adam Bodnar upodobał sobie w panu Dariuszu Korneluku i najwyraźniej uważa, że „jego” Dariusz jest autentyczny i pełnomocny, w przeciwieństwie do innego Dariusza, czyli pana Dariusza Barskiego, który ani autentyczny, ani – tym bardziej – pełnomocny nie jest. I rzeczywiście; kiedy zbrojny w uchwałę Izby Karnej Sądu Najwyższego pan Dariusz Barski pragnął wejść do gmachu Prokuratury Krajowej, by objąć urzędowanie, to zwyczajnie nie został tam wpuszczony i to chyba nie przez samego pana Dariusza Korneluka osobiście, tylko przez wynajętych przezeń siepaczy. „Wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie” – twierdził w „Panu Tadeuszu” Klucznik Gerwazy.

Siepacze oczywiście nie legitymują się żadnymi uchwałami Sądu Najwyższego, ani orzeczeniami Trybunału Konstytucyjnego, bo wystarcza im wygłoszona w Senacie deklaracja premiera Tuska, że wobec braku prawnych narzędzi do przywracania w naszym bantustanie praworządności, będzie się posługiwał narzędziami bezprawnymi. Czy jednak przy pomocy bezprawnych narzędzi można przywrócić praworządność? To bardzo mało prawdopodobne, choćby ze względu na definicję praworządności, sformułowaną w art. 7 konstytucji – że mianowicie „organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”. Wynika z tego, że przy pomocy narzędzi bezprawnych można nie tyle przywrócić praworządność, co ją ostatecznie przewrócić do góry nogami.

Jestem pewien, że pan Adam Bodnar nie tylko nie ma nic przeciwko temu, że Nemezis dziejowa właśnie jego ręcami demoluje „Lachom” państwo, ale może nawet odczuwać z tego powodu Schadenfreude, zwłaszcza, że ta akcja najwyraźniej mieści się w ramach niwelowania terenu pod budowę Generalnej Guberni. Jeśli tedy wyrażać zdziwienie, to tylko bierną postawą naszej niezwyciężonej armii, która tej demolce państwa przygląda się obojętnie, z bronią u nogi. Rzecz w tym, że moc sprawcza przebierańców, wszystko jedno, czy z sądów rejonowych, czy z Sądu Najwyższego, jest bliska zera w sytuacji, gdy nie stoją za nimi „ludzie mający karabiny”. Kto by się słuchał, kto by się stosował do orzeczeń jakiegoś przebierańca, czy przebranego babsztyla, gdyby nie obawa, że w przeciwnym razie przyjdą do niego siepacze z karabinami i wtrącą do lochu, albo nawet – do dołu z wapnem?

Ciekawe, że 13 grudnia 1981 roku, kiedy chodziło o zdławienie niepodległościowych aspiracji historycznego narodu polskiego, nasza niezwyciężona armia nie wahała się ani chwili, tylko obróciła karabiny przeciwko narodowi, a teraz sprawia wrażenie, jakby nie wiedziała, jaki zrobić z nich użytek. Czyżby rzeczywiście pod demoralizującym wpływem „cywilnej kontroli” wyzbyła się resztek poczucia obowiązku wobec narodu, który ją utrzymuje i kupuje jej karabiny i tylko z pochyloną głową potrafi liczyć dni do emerytury, kiedy to rozpoczyna się prawdziwe życie?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

U progu III etapu. Partia odzyskała zaufanie do narodu.

U progu III etapu

Stanisław Michalkiewicz  5 października 2024 michalkiewicz

Jeszcze nie do końca uporaliśmy się z tegoroczną powodzią i prawdę mówiąc – trudno powiedzieć kiedy się uporamy, a tu już nadciąga kolejne wyzwanie. Co do powodzi, to wody potopu, popychane siłą grawitacji, powoli spływają ku morzu. Ciekawe, że rząd nie musi rzek w tym celu dodatkowo popychać. Specjaliści twierdzą, że fala się „wypłaszcza”, co jest chyba kolejną wiadomością dobrą. Wprawdzie powódź uznana została przez rząd za „klęskę żywiołową”, w następstwie której mnóstwo obywateli utraciło dorobek całego życia, a wiele miejscowości zostało zdewastowanych – ale za to nie tylko rząd zachował się na poziomie, ale również obywatele.

Wielce Czcigodny pan poseł Paweł Zalewski z sejmowej trybuny wystawił obywatelom znakomite świadectwo – że mianowicie „zdali egzamin”. Przypomina mi to wystąpienie Stanisława Gucwy, początkującego wówczas polityka ludowego, który w 1956 roku oznajmił, że partia odzyskała zaufanie do narodu. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby tak, dajmy na to, nie odzyskała. Pewnej odpowiedzi udzielił w jednym ze swoich utworów niemiecki pisarz Bertold Brecht stwierdzając, że w tej sytuacji nie byłoby innego wyjścia, jak takie, że partia musiałaby znaleźć sobie jakiś inny naród. Na szczęście wszystko skończyło się wtedy wesołym oberkiem, podobnie jak i teraz, chociaż oczywiście mężny Donald Tusk, co to własną piersią zasłaniał kraj przez powodzią, musi odpowiadać na niecne krzyki opozycji, która doszukuje się dziury w całym, a już zwłaszcza uczepiła się sztandarowego postulatu rządu, by rozpocząć nieubłaganą walkę z bobrami. Okazało się bowiem, że bobry – jak to bobry – nic, tylko bobrują, a konkretnie, gdy tylko rząd wybuduje jakiś wał, niekoniecznie od razu „Wał Tuska” tylko zwyczajny wał przeciwpowodziowy, to złowrogie bobry od razu gremialnie się na ten wał rzucają, rozkopują go, ale nie zwyczajnie, tylko podstępnie. Na zewnątrz wydaje się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku; wał stoi – ale co z tego, że stoi, kiedy w środku podziurawiony jest od bobrów, niczym szwajcarski ser? Toteż kiedy nadchodzi powódź, to rząd, myśląc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, wzywa do zachowania spokoju i unikania paniki, no a potem już jest za późno, bo woda, zupełnie niewrażliwa na zaklęcia, kierowane pod jej adresem przez sztaby kryzysowe, płynie tam, gdzie chce, aż zgodnie z zasadą naczyń połączonych, wyrówna poziomy. Tak było dotychczas, ale teraz, dzięki przenikliwości Donalda Tuska i zbiorowej mądrości Volksdeutsche Partei, już wiemy, czego się trzymać i bobrom wypowiadamy nasze zdecydowane NIE! Dzięki temu rząd, pławiąc się w odmętach pierwotnej niewinności, znowu będzie mógł objąć przewodnią rolę w budowie socjalizmu – jak to było za pierwszej komuny.

A skoro już jesteśmy przy przewodniej roli i rozpamiętujemy analogie z pierwszą komuną, to wypada zwrócić uwagę, że oto kiedy w najogólniejszych zarysach właśnie próbujemy uporać się z klęską żywiołową, na horyzoncie jawi się kolejne wydarzenie. Mam oczywiście na myśli rozpoczęcie 2 października w Watykanie III etapu „Synodu o synodalności”, który ma potrwać do 27 października. Co będzie potem, to znaczy – jak już III etap dobiegnie końca? Na pewno zostaną sformułowane mądrości III etapu, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, bo podobno materiałów, które mogą posłużyć za surowiec do sformułowania mądrości etapu, jest pod dostatkiem. Sęk w tym, że te materiały, przynajmniej dotychczas, sporządzane były specyficznym, specjalistycznym, eklezjalnym żargonem, który wprawdzie ma wszelkie znamiona języka naukowego, ale – jak to język naukowy – nie zawsze bywa zrozumiały i to nie tylko dla profanów, jak niżej podpisany, ale bywa, że i dla luminarzy. Przypominam sobie, jak to kiedyś, kiedyś, byłem zaproszony do „Areopagu Gdańskiego”, w którym zasiadłem miedzy JE bp. Tadeuszem Pieronkiem, a panią prof. Jadwigą Staniszkis. I stało się, że pani profesor wygłosiła tam przemówienie, które wszystkich słuchaczy wprawiło w osłupienie. Po zdawkowych oklaskach, którymi wypadało skwitować każde wystąpienie i kiedy głos zabrał następny mówca, pani profesor zwróciła się do mnie z pytaniem, czy to, co powiedziała, było zrozumiałe. – Ani w ząb – odpowiedziałem szczerze – co pani profesor przyjęła z całkowitym zrozumieniem, które skłoniło mnie do podejrzeń, że być może ona sama też nie rozumiała tego, co powiedziała.

Podobnie jest z „synodalnością”, na którą ma został przestawiony Kościół katolicki. Od kilku lat próbuję się dowiedzieć, co to konkretnie jest, ta cała „synodalność” – ale dotychczas udało mi się uzyskać enigmatyczne wyjaśnienie, że chodzi to o wspólne „podążanie” i w ogóle. To częściowo rozumiem, podobnie, jak Tuwim wynurzenia Władysława Broniewskiego: „ Ostro urżnęliśmy się czystą, Władek i ja. Władek jest twardym komunistą, gdy w czubie ma. (…) A Władzio mi o kolektywach. A won! Industrializacja – racja; pożytek z niej. Indus – rozumiem, trializacja – już mniej.” Podobnie jest z synodalnością, na temat której odbyło się na całym świecie coś, co przypominało mi tak zwane „konsultacje społeczne” za pierwszej komuny. Jak partia nie wiedziała co zrobić, albo wiedziała, ale nie chciała brać za to odpowiedzialności, to urządzała „konsultacje społeczne”. Takie konsultacje są bowiem całkowicie bezpieczne. Na przykład podchodzę na ulicy do jegomościa i mówię jemu tak: szanowny panie, właśnie postanowiłem pana obrabować i zabić. I co pan na to? On na to, że jest przeciwny. No dobrze – ale kiedy już zrobię z nim porządek zgodnie z zapowiedzią, to nikt nie będzie mógł postawić mi zarzutu, że się z nim uprzednio nie skonsultowałem.

Podobnie na te konsultacje napłynęło mnóstwo deklaracji i wypowiedzi – ale jak to przy konsultacjach; jeden chce tego, drugi tamtego; jedno i drugie kupy się nie trzyma, więc co w tej sytuacji ma zrobić partia? Ano, zrobić to, co od razu chciała zrobić, tyle, że teraz może zwalić odpowiedzialność na konsultowanych: przecież samiście tego chcieli, no nie? Toteż odwołuję się w tym momencie do pada doktora Andrzeja Olechowskiego, który swoją kampanię prezydencką odbywał pod hasłem: „Przejdźmy do konkretów”. Więc konkretnie – czy sodomczykowie będą oficjalnie dopuszczeni nie tylko do „błogosławieństw”, ale i do sakramentów, z kapłaństwem i małżeństwem włącznie, czy nie – a przede wszystkim – czy będziemy mogli w demokratycznym głosowaniu wybrać sobie jakiegoś innego Pana Boga, kiedy ten dotychczasowy, z jakichś powodów przestanie nam pasować? O inne rzeczy nawet nie pytam, bo konkretna odpowiedź przynajmniej na te dwa pytania otwiera przed nami nieograniczone możliwości, niczym przed Wielce Czcigodnym posłem Kierwińskim, właśnie mianowanym pełnomocnikiem rządu do odbudowy Dolnego Śląska i Opolszczyzny.

Stanisław Michalkiewicz

Sezon na mętnologów

Stanisław Michalkiewicz: Sezon na mętnologów Magnapolonia

Stanisław Cat-Mackiewicz za jedną z najgłupszych rzeczy uważał niemiecką filozofię. Nie tylko za jedną z najgłupszych, ale również – za jedną z najbardziej szkodliwych. W ogóle współczesna filozofia nie jest żadną nauką; była nią w starożytności, kiedy to filozofia była syntezą całej ówczesnej wiedzy. Później było to już niemożliwe i dlatego współcześni filozofowie tak naprawdę opowiadają nam o sobie, o swoich urojeniach, lękach, obsesjach, fascynacjach i tak dalej. Jeśli taki filozof ma talent literacki, to może to być nawet interesujące – ale to zdarza się rzadko.

Współcześni filozofowie przeważniej talentu literackiego nie mają; albo jeden zrzyna z drugiego, albo dla odmiany rozdziobują sobie nawzajem swoje “koncepcje” na coraz drobniejsze okruszki, zawalając biblioteki stertami makulatury – ale że za tę makulaturę dostają tytuły  naukowe, to ta twórczość uznawana jest za “naukę”. Tak w każdym razie myślą biedni studenci – że to wszytko naprawdę – podczas gdy naprawdę to są fantasmagorie.

Ale nawet o urojeniach można mówić z sensem, albo nie. Dawniejsza filozofia francuska, która tak naprawdę była publicystyką, nawet o urojeniach mówiła z sensem, to znaczy – jasno. Z tamtych, dawnych czasów pochodzi nawet porzekadło: ce qui n`est pas claire, n`est pas francais – co się wykłada, że co nie jest jasne, nie jest francuskie. Tymczasem filozofia niemiecka szła w kierunku odwrotnym; im bardziej mętny był wywód, tym bardziej był ceniony przez profanów, którzy uważali, że skoro nawet oni go nie rozumieją, to musi być on bardzo mądry.

Ten szkodliwy wpływ filozofii niemieckiej daje się odczuć również u nas. Kiedyś, gdy jeszcze brałem udział w wyborach do Sejmu, któregoś razu trafiłem do telewizji na tak zwany program wyborczy. Redaktor, który – jak sądzę – miał za zadanie zrobić ze mnie marmoladę – powiedział mi tak: to, co wy (chodziło mu o Unię Polityki Realnej) mówicie, to jest zrozumiałe, nawet dla mnie – ale w takim razie to nie może być prawda. Cóż mogłem na to powiedzieć, poza zaapelowaniem o większe zaufanie do własnych władz umysłowych?

Te poglądy przekładają się również na politykę. Weźmy takiego Wiktora Orbana, który na Węgrzech cztery razy pod rząd wygrał wybory z większością konstytucyjną – co żadnemu z naszych  mądrali jeszcze się nie udało. Raz, to mógł być przypadek, ale już dwa razy pod rząd – raczej nie, a cóż dopiero mówić o czterech?  No dobrze – ale czym właściwie Wiktor Orban zarobił na takie poparcie? Otóż kiedy tylko objął władzę, to przeforsował nową konstytucję, w preambule której znalazło się sformułowanie o “koronie św. Stefana”.

W Polsce nic ono nie mówi, ale na Węgrzech – bardzo dużo. Korona św. Stefana to inna nazwa terytorium węgierskiego sprzed traktatu w Trianon, który został Węgrom narzucony 4 czerwca 1920 roku, jako kara za uczestnictwo w I wojnie światowej po niewłaściwej stronie. Traktat w Trianon był dla Węgier traktatem rozbiorowym; Węgry utraciły 2/3 terytorium państwowego. Jednocześnie Wiktor Orban zapowiedział, że będzie dążył do wydobycia Węgier z pułapki zadłużenia. Wymagało to przykręcania obywatelom śruby i Orban to robi – ale mimo to cieszy się wysokim poparciem.

Najwyraźniej większość Węgrów rozumie, że bez wydobycia państwa z pułapki zadłużenia, prowadzenie przez nie polityki zgodnej z własnym interesem państwowym  nie byłoby możliwe – a cóż dopiero osiągnięcie celów, do których nawiązuje preambuła węgierskiej konstytucji? Tymczasem u nas odwrotnie; państwo wpychane jest  coraz głębiej w pułapkę zadłużenia, w związku z tym nie może już prowadzić żadnej polityki, tylko może wysługiwać się naszym tak zwanym sojusznikom, którzy kierują się oczywiście własnymi interesami państwowymi, a nie polskimi.

Tajemnicę tę zdradził przed kilkoma laty ówczesny rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pan Łukasz Jasina stwierdzając otwartym tekstem, że “Polska jest sługą narodu ukraińskiego”. Nie dlatego przecież, że naród ukraiński wyświadczył narodowi polskiemu , albo Polsce jakieś cenne przysługi, tylko dlatego, że taki rozkaz dali naszym Umiłowanym Przywódcom Nasi Sojusznicy, którzy w przeciwnym razie tych wszystkich Naszych Umiłowanych zdmuchnęliby, jak gromnicę.

Dlatego – co wielokrotnie mówiłem – Nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki, to znaczy – działania na rzecz polskich interesów państwowych – mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane. Wolno im tylko wysługiwać się Naszym Sojusznikom – nawet poświęcają w tym celu polskie interesy państwowe. Tymczasem przykład Węgier i Wiktora Orbana pokazuje, że nawet państwo trzykrotnie mniejsze od Polski może prowadzić politykę zgodną ze swoimi interesami – no ale tam nie rządzi obca agentura.

Tymczasem  co mamy u nas? Cała Polska słyszała, jak Jarosław Kaczyński powiedział Donaldowi Tuskowi: “wiem jedno; jest pan niemieckim agentem!”, a z kolei w niezależnych rządowych mediach aż się roi od oskarżeń Jarosława Kaczynskiego, że jest agentem ruskim.

To oczywiście nieprawda – ale to jest oskarżenie zastępcze, ponieważ Donadu Tusku nie wolno powiedzieć, że Jarosław Kaczyński reprezentuje stronnictwo amerykańsko-żydowskie, bo w przeciwnym razie  przypomniano by mu natychmiast, skąd wyrastają mu nogi.

Stąd też w retoryce politycznej naszego bantustanu dominują niedomówienia, stanowiąc pożywkę dla wszelakiego mętniactwa.

Warto przypomnieć, że mętniactwo jest znakomitym parawanem, za który może schować się dureń, obawiający się zdemaskowania. Dureń – albo łajdak. Toteż nic dziwnego, że coraz częściej pojawiają się nader pokrętne komentarze i “wyjaśnienia” polityki kolejnych rządów, które nie mogą się przecież przyznać, że po prostu wykonują zadania zlecone im przez ich mocodawców.

Dlatego z pewnym zrozumieniem odnotowałem, że funkcjonariusze Propaganda Abteilung coraz częściej czerpią z krynicy mądrości najtęższych mętnologów, których u nas reprezentuje między innymi Kukuniek, czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa. Nawiasem mówiąc, uważam, że kandydatura Lecha Wałęsy była ze strony generała Kiszczaka zemstą i zarazem kpiną z narodu polskiego: “nie podoba się wam generał Jaruzelski, to będziecie za prezydenta mieli Wałęsę”.

I oto właśnie do niego udała się z pielgrzymką pani red. Justyna Dobrosz-Oracz – a Kukuniek swoim zwyczajem uraczył ją słowotokiem, że to niby jest za, a nawet przeciw, bo wszystko ma swoje plusy dodatnie i ujemne. Jesteśmy bowiem już w tej fazie, że sytuację naszego nieszczęśliwego kraju można zilustrować już tylko takimi bon-motami, ponieważ bardziej sensowne wyjaśnienia do tej rzeczywistości już nie pasują.

Babunie demokracji walczącej

Babunie demokracji walczącej

Stanisław Michalkiewicz 28 września 2024 michalkiewicz

Jeszcze nasz mniej wartościowy naród tubylczy nie zdążył się przyzwyczaić do nowej odmiany demokracji, jaką z łaski Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen wprowadza u nas premier Donald Tusk wraz z bodnarowcami, a już „demokracja walcząca” – bo tak pan premier Tusk nazwał swój wynalazek – pokazała pazury. O tych pazurach za chwilę, bo warto sobie rozebrać z uwagą tę całą „demokrację walczącą” – co to mianowicie takiego.

Znamy wszystkie parlamentarne grupy, ale – tej „Grupy Laokoona” – nie” – pisał Gałczyński w nieśmiertelnym cyklu „Pięć donosów”. Przeżyliśmy tedy demokrację sanacyjną, demokrację socjalistyczną, zarówno w odmianie stalinowskiej, jak i łagodniejszych, no a teraz mamy „demokrację walczącą”. Czym się ona charakteryzuje? Ano – zasadą, że cel uświęca środki. Pan premier Tusk dobrze chce, to znaczy – chce nam przychylić nieba, a konkretnie – „przywrócić praworządność”, w związku z tym przyznał sobie prawo prowadzenia działań bezprawnych, m.in. w postaci „uchylania” swoich kontrasygnat, gwoli przypodobania się „towarzychu”. Przypomnę, że za złożenie podpisu pod nominacją sędziego Wesołowskiego, pryncypialnie ofuknęła Donalda Tuska sama pani prof. Ewa Łętowska, uchodząca w „towarzychu” za „babunię polskiej demokracji”. My tu wychodzimy ze skóry, mimo artretyzmów kicamy z jakimiś giertychami, a ten kontrasygnuje Dudzie taki dokument! Na takie dictum „babuni”, Donald Tusk zrozumiał, że znalazł się na granicy utraty więzi z masami, a już Lenin przestrzegał, że dla partii, nawet jeśli nazywa się Volksdeutsche Partei, nie ma nic gorszego. Natychmiast tedy rewokował, podsuwając opinii publicznej przesiąknięty fałszem i krętactwami pozór uzasadnienia. Wszystko pierwotnie wskazywało na to, że ten pozór uzasadnienia został wykoncypowany przez bodnarowców otaczających pana „doktora habilitowanego” Adama Bodnara – ale nie. Wprawdzie pan Bodnar pierwszy dostarczył ten pozór uzasadnienia, ale widocznie sam rozumie, że te jego naukowe tytuły nie robią specjalnego wrażenia, więc w końcu głos zabrała „babunia”. „Babunia” locuta – causa finita – zwłaszcza, że „babunia” powtórzyła krętactwa pana Bodnara, co skłania do podejrzeń, że „koncepcja”: jest jej autorstwa, podobnie jak „czynny żal”, co to mają go okazywać sędziowie, zwłaszcza ci, co w oczach „towarzycha” się strefili.

Więc pozór uzasadnienia już mamy, a w tej sytuacji przystąpmy do rozbierania z uwagą – jak zalecał Wojski w „panu Tadeuszu” – samej „demokracji walczącej”. Co ci przypomina widok znajomy ten? Ależ naturalnie, jakże by inaczej; co ma przypominać, jak nie stary, poczciwy faszysmus? Jak wielokrotnie zwracałem mikrocefalom, co to używają faszysmusa jako epitetu uwagę, że faszyzm to nie epitet, tylko pojęcie pełne treści. Najtwardszym jądrem tych wszystkich treści jest przekonanie, że państwu wszystko wolno. Wyraził to najlepiej twórca faszyzmu, Benito Mussolini w formule: „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu!” Wynika z niej, że poza państwem nie ma życia. Poza ”państwem” – a więc poza ramami wyznaczonymi przez biurokratyczno-polityczny gang, który właśnie „państwem” zawładnął.

Toteż bez zaskoczenia przeczytałem o obywatelu, którego właśnie pojmała policja, bo obywatel ten nie tylko krytykował pana premiera Donalda Tuska, ale nie podobali mu sie też „szabrownicy”, co to okradali mieszkania obywateli ewakuowanych, a w dodatku okazało się, że nie podobały mu się doniesienia rządowej telewizji na temat walki z powodzią i w ogóle – ze zbrodniczym klimatem. Co tu ukrywać; nazbierało się tego sporo, a jak policja przetrzyma tego obywatela Lądka Zdroju w areszcie wydobywczym, to może jeszcze coś dołoży? Ale jak nawet nic nie dołoży, to i to, co się nazbierało, wystarczy, by obywatel odtąd jęczał i szlochał. Jakże bowiem można krytykować premiera Tuska Donalda, skoro ten ubrał się w kurteczkę, przestał się golić, niczym prezydent Żełeński, a na posiedzeniach sztabów kryzysowych rozdaje pochwały i nagany? Skoro mianował Wielce Czcigodnego posła Kierwińskiego pełnomocnikiem rządu do odbudowy Dolnego Śląska? Posła Kierwińskiego jakby kto na sto koni wsadził; natychmiast zrezygnował z miejsca w luksusowym, brukselskim przytułku dla „byłych ludzi”, bo co to za luksusy, przy otwierających się perspektywach?

Wszystko to, to całe poświęcenie, te nieprzespane noce – ma się rozumieć – dla Polski – więc tylko patrzeć, jak jakiś zaangażowany poeta znowu napisze, jak to Donaldu Tusku, albo jeszcze lepiej – ministru Siemoniaku – objawił się Feliks Dzierżyński, któremu pan minister Siemoniak przez sen zawierzał swoje troski i zgryzoty? Jakże można krytykować szabrowników, skoro trzeba chwalić policję, że chroni opuszczony dobytek, a już zupełnym skandalem jest krytykowanie rządowej telewizji. Tam mobilizacja przecież trwa na całego; gdyby nie ona, to powódź rozwijałaby się byle jak, a tak, to owszem – rozwija się – ale w sposób uporządkowany, „według stołecznych życzeń”, nie pozostawiając ani szparki na dezinformacyjną dywersję ze strony znienawidzonego Putina i w ogóle – a tu jakiś jegomość z Lądka Zdroju szuka dziury w całym i pyskuje. Co niby miała z nim zrobić policja, skoro już wpłynęły stosowne informacje od „sygnalistów” o szerzącej się gangrenie? Pojmać, zakuć w kajdany, a potem postawić przed obliczem niezawisłego sądu, który już tam powinność swej służby zrozumie i sypnie piękny wyrok!

Tak właśnie funkcjonuje „demokracja walcząca” w działaniu, korzystając nie tylko ze stworzonych w ostatnich miesiącach narzędzi, ale w swej kreatywności wychodzi nawet poza te ramy. I słusznie – bo kiedy Donald Tusk własną piersią zasłania kraj przed bałwanami, kiedy policja stoi na nieubłaganym gruncie wzmożonej czujności, zaplute karły próbują sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów. Oto Krajowa Rada Sądownictwa, której Donald Tusk, ma się rozumieć – „nie uznaje” – wykryła, jakoby Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula, podobnie jak Wielce Czcigodna Barbara Nowacka, wcale nie były ministrami!

Chodzi o to, że – ulegając prądom feminazistycznym – zniekształciły rotę ministerialnego ślubowania – że to niby nie obejmują funkcji „ministra” w rządzie Donalda Tuska – tylko „ministry”. Ponieważ ustawa o żadnych „ministrach”, a tym bardziej – feministrach – nic nie mówi, to znaczy, że ślubowanie nie zostało złożone prawidłowo, a tym samym – nie zostało złożone w ogóle! Ładny interes! Tedy nie ma rady; w ramach rozwoju „demokracji walczącej” trzeba będzie chyba zmienić wspomnianą rotę, wprowadzając nie tylko dymorfizm płciowy, ale również deklarację, że „kładę lachę na tę całą konstytucję, nie uznaję instytucji nie zatwierdzonych przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen, a w ogóle to będę we wszystkim słuchać Donalda Tuska oraz Adama Bodnara i jego bodnarowców, zgodnie ze wskazówkami Babuni Walczącej Demokracji.

Stanisław Michalkiewicz

Mutujemy

Stanisław Michalkiewicz: https://www.magnapolonia.org/stanislaw-michalkiewicz-mutujemy/

Niedawno w Warszawie grupa obywateli protestowała przeciwko tak zwanemu “dekretowi Bieruta”, to znaczy – “dekretu o własności  i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy”, wydanego przez Krajową Radę Narodową 26 października 1945 roku, w szóstą rocznicę utworzenia przez Adolfa Hitlera Generalnego Gubernatorstwa. Nie bez kozery wspominam o tej rocznicy, bo o ile deczyzja Adolfa Hitlera o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa miała charakter rewolucyjny, to podobnie rewolucyjny charakter miał wspomniany dekret.

Na jego podstawie, wszystkie grunty na obszarze miasta stołecznego Warszawy, przechodziły na własność gminy. Warto dodać, że dekret nie dotyczył budynków. Te nadal mogły być własnością dotychczasowych właścicieli – ale grunty pod budynkami – już nie. Był to jeden z komunistycznych wynalazków w postaci “użytkowania wieczystego” – bo trzeba było stworzyć jakieś pozory legalności dla właściciela budynku, który od tej pory stał na cudzym gruncie. Właściciel budynku stawał się zatem “wieczystym użytkownikiem” miejskiego gruntu – a to “wieczyste użytkowanie” musiało być odnawiane co 99 lat.

Tak zostało do tej pory, bo kiedy drugi komunistyczny wynalazek w postaci “spółdzielni mieszkaniowych” w latach 50-tych a zwłaszcza 60-tych i późniejszych rozwinął się, wznosiły one budynki na gruntach miejskich, będąc “wieczystymi użytkownikami”. Ponieważ według komunistycznego zabobonu, “własność spółdzielcza” była uważana za “wyższą” formę własności niż własność prywatna, to spółdzielnie – chociaż korzystały m.in. z “wkładów własnych” wnoszonych przez “spółdzielców” – były właścicielami budynków i mieszkań.

Lokatorom zaś – i to tylko w przypadku tzw. mieszkań “własnościowych”, przypadało tzw. “spółdzielcze prawo do lokalu”. Był to kolejny komunistyczny wynalazek, mający stanowić namiastkę prawa własności. “Spółdzielcze prawo do lokalu” było bowiem  – podobnie jak niektóre inne prawa na rzeczy cudzej – prawem zbywalnym, to znaczy – można było je sprzedać. I taki stan, z tymi wszystkimi komunistycznymi wynalazkami, przetrwał do dnia dzisiejszego i przetrwa jeszcze Bóg wie ile.

Bo nie tylko “dekret Bieruta” przetrwał sławną transformację ustrojową, ale 30 lat później, już w “wolnej Polsce” Sejm wydał ustawę, zgodnie z którą dekret Bieruta został zatwierdzony. Jeśli bowiem od  decyzji administracyjnej o przejęciu mienia minęło 30 lat, to niemożliwe będzie już wszczęcie postępowania o jej podważenie i odzyskanie utraconej własności. Dotyczy to również przypadków, gdy decyzja ta została wydana “z rażącym naruszeniem prawa”, lub nawet w ogóle bez podstawy prawnej.

Jak wszystkie akty rewolucyjne, “dekret Bieruta” jest lakoniczny; liczy sobie wszystkiego 12 artykułów. Warto zwrócić uwagę, że jest on o 10 artykułów krótszy od dekretu o reformie rolnej z 1944 roku, no ale dekret o reformie rolnej dotyczył całego kraju, podczas gdy “dekret Bieruta” – tylko gruntów warszawskich. Ale już ustawa z 3 stycznia 1946 roku o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej liczy tylko 11 artykułów.

Ustawa ta wprowadzała wyjątki, np. w art. 3 ust 4, dopuszczała możliwość, że na własność państwa nie przechodzą przedsiębiorstwa skonfiskowane przez b. władze okupacyjne – to znaczy – władze Generalnego Gubernatorstwa, chyba, że przedtem były państwowe, albo gdy właściciel po 1 września 1939 roku wyzbył się tego przedsiębiorstwa pod wpływem groźby. Ciekaw jestem czy ta ustawa, podobnie jak poprzednio wymienione regulacje, będzie jakoś modyfikowana w przypadku przemianowania III Rzeczypospolitej na Generalne Gubernatorstwo, czy też pozostaną fundamentem systemu prawnego również w warunkach IV Rzeszy.

Warto bowiem podkreślić, że III Rzesza była państwem socjalistycznym i – jak to wynika z pamiętników Alberta Speera, który o tamtejszej gospodarce coś tam przecież musiał wiedzieć –  socjalistyczne przemiany zachodziły tam mimo toczącej się wojny, a nawet – z wykorzystaniem jej, jako pretekstu. Na przykład prawo własności formalnie zostało zachowane, ale pod pretekstem wojny zostało wypłukane z wszelkiej treści, więc Sowieci nie mieli specjalnych problemów, by swoją strefę okupacyjną przekształcić we wzorowe państwo socjalistyczne – Niemiecką Republikę Demokratyczną.

To zresztą jest swoisty paradoks, że fundamentami systemu prawnego III Rzeczypospolitej są komunistyczne dekrety lub ustawy. To trochę tak, jakby podstawą systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec były np. ustawy norymberskie, albo jakieś inne, podobne. Dlatego też rację miał prof. Bogusław Wolniewicz mówiąc, że komunizm w Polsce wcale nie „upadł” tylko „mutuje”.

Jakże zresztą miałby upaść, skoro za sprawą Kukuńka i znanego z „postawy służebnej” Tadeusza Mazowieckiego, pierwszym prezydentem „wolnej Polski” został przywódca tych „upadłych” komunistów, generał Wojciech Jaruzelski, a po krótkim epizodzie z Kukuńkiem, którego  prezydentura była kpiną z narodu polskiego ze strony generała Kiszczaka (nie chcecie Jaruzelskiego, to będziecie mieli Kukuńka), na całe dziesięć lat prezydenturę obsiadł urodzony w czepku pieszczoch komuny, Aleksander Kwaśniewski.

Więc nie tylko nie „upadł”, ale pozostawił tyle przetrwalników, że jego reaktywacja nie będzie stanowiła żadnego problemu – oczywiście już nie według strategii bolszewickiej, tylko według tej współczesnej, którą – tylko patrzeć – USA eksportują na cały świat.

W jakim kierunku ten nowy komunizm będzie mutował? Tego nie wiemy, ale w jakim by nie mutował, to cele rewolucji komunistycznej pozostają niezmienne. Pierwszym celem jest wyhodowanie człowieka sowieckiego. Takich człowieków sowieckich jest już u nas wyhodowanych aż nadto. A po czym rozpoznać człowieka  sowieckiego; czym różni się on od normalnego człowieka? Po tym, że człowiek sowiecki wyrzekł się wolnej woli, czyli tego, w czym religia chrześcijańska upatruje podobieństwa Boskiego w człowieku.

Kiedy widzimy, jak w naszym życiu społecznym coraz bardziej dominują zachowania stadne, obecność człowieków sowieckich nie budzi najmniejszych wątpliwości. Ale z człowiekami sowieckimi jest pewien problem. Nie mogą oni żyć w normalnym świecie, gdzie trzeba dokonywać samodzielnych wyborów. Dlatego drugim celem rewolucji komunistycznej jest stworzenie człowiekom sowieckim sztucznego środowiska, w którym mogliby żyć. Tym środowiskiem jest państwo totalitarne – a czy będzie się ono nazywało PRL-em, czy Generalnym Gubernatorstwem  – czy to takie istotne?

Kto beknie?

Kto beknie?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    24 września 2024 michalkiewicz

Gdy z nieba lała się już ściana wody, dzwoniliśmy do województwa i mówiliśmy, że jest źle i że trzeba już działać. Uważano, że panikujemy” – mówi w rozmowie z „Onetem” jeden z samorządowców. Włodarze z Dolnego Śląska i Opolszczyzny przyznają, że rząd zdaje obecnie egzamin, „ale w pierwszych godzinach powodzi aparat państwa działał tragicznie”. – „Jeśli ostatecznie ktoś za to nie beknie, to ja już w Polskę nie wierzę – słyszymy”. Tyle w „Onecie”. Autor już nie ujawnił skąd „słyszał” taką deklarację, ale to nic nie szkodzi, bo i z tych kilku zdań poprzedzających, można wydedukować nie tylko co było, nie tylko – co jest – ale i – co będzie.

Wszystko bowiem wskazuje na to, że vaginet Donalda Tuska, który „nie uznaje” coraz więcej rzeczy, a nawet – coraz więcej instytucji państwowych, „nie uznał” również Cyklonu Genueńskiego, znanego w skrócie, jako „Cyklon G”. Już tam premier Donald Tusk wie, które Cyklony ma uznawać, a których nie uznawać i nikt mu nie powie, że może być inaczej. A dlaczego nikt mu nie powie? Wyjaśnia to zdanie, że jak już z nieba lała się „ściana wody”, to „województwo” uspokajało, żeby „nie panikować”. Wiadomo bowiem, że nic nie jest tak szkodliwe, jak panika. A co jest odwrotnością paniki? Odwrotnością paniki jest spokój i porządek. To nam mówi zbiorowa mądrość partii. Najsampierw zdecydować musi premier – czy spokojnie czekamy na rozwój wypadków, czy zaczynamy „panikować”. Ponieważ premier „nie uznał” Cyklonu G, jako że uznaje tylko Cyklony oznaczone inną literą, po województwach zapanował spokojna pewność siebie – zgodnie ze zbiorową mądrością partii. Zbiorowa mądrość partii obowiązywała nie tylko w PZPR. Przejęły ją od niej w spadku wszystkie inne partie, Volksdeutsche Partei nie wykluczając. Powiem więcej; w Volksdeutsche Partei zbiorowa mądrość partii może oddziaływać znacznie silniej, niż gdzie indziej. Wyobraźmy sobie tylko, że jakiś wojewoda zacząłby „panikować” bez upoważnienia, to znaczy – w sytuacji, gdy pan premier Donald Tusk jeszcze nie ubrał się w stosowną kurtkę, nie wezwał pana Ministra Siemoniaka („wiecie, rozumiecie, Siemoniak, weźcie wy dupę w troki i jedźcie ze mną w teren, zlustrować tę cała klęskę żywiołową – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa”). Co by wtedy było”. Taki wojewoda musiałby zaraz okazać „czynny żal”, to znaczy – złożyć samokrytykę, być może nawet w towarzystwie sędziów, co to się strefili. Jedność partii i dyscyplina przede wszystkim.

Tymczasem zbrodniczy genueński Cyklon w ogóle nie zwracał uwagi na pryncypia demokracji socjalistycznej, a nawet – na pryncypia „demokracji walczącej”, którą Donald Tusk tuż przez powodzią proklamował i raził ziemię wodą, niczym Pan Bóg podczas pierwszego potopu. Wspomina o tym pobożna piosenka biesiadna: „Przez dni czterdzieści padał deszcz, Pan ziemię wodą raził. Przez dni czterdzieści Noe pił, spod beczki nie wyłaził. I przyszedł Cham i zaśmiał się, że Noe tak urżnięty. Za to go wyklął Pan i Cham do dziś wyklęty.” W tej sytuacji, gdy zbiorowa mądrość partii jeszcze nie została skierowana na aktywizm, co miały robić wały i zapory? Skoro nie było wsparcia od rządu, to zwyczajnie – zaczęły pękać, wskutek czego woda wspierana siłą grawitacji, zaczęła się rozlewać po coraz większym obszarze naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju. Inna sprawa, że stało się to, co stać się musiało i przed czym od lat przestrzegałem. Jeśli Ludzkość zacznie walczyć z Klimatem, to Klimat nie będzie miał innego wyjścia, jak podjąć walkę z Ludzkością. Kto wie, czy właśnie już się do tego nie przymierza, testując tu i ówdzie najbardziej buńczuczne rządy? Oczywiście takie testy muszą wypadać dla rządów fatalnie, bo cóż może taki jeden z drugim rząd przeciwstawić rozsierdzonemu Klimatowi? Najwyżej może utworzyć Ministerstwo Klimatu, obsadzić je jakąś panią i to wszystko. I cóż taka pani wskóra przeciwko Klimatowi? Ona nic nie wskóra, nawet gdyby w odruchu desperacji próbowała powstrzymać wodę tamponami z własnych majtek.

Toteż, kiedy do Donalda Tuska i jego kolaborantów wreszcie dotarło, że poza Jarosławem Kaczyńskim i „rozliczeniami”, jest jeszcze całe państwo z realnymi problemami, katastrofa rozwijała się zgodnie z planami sporządzonymi przez zbrodniczy Klimat. Rządowi dygnitarze dwoili się i troili, sztaby kryzysowe odbywały posiedzenie za posiedzeniem, aż się im od tego zaczęły robić odciski z przepracowania. Przestrzegał przed tym premier-generał Felicjan Sławoj Składkowski. Zapytał pewnego starostę, jak zamierza rozwiązać jakiś problem i usłyszawszy w odpowiedzi, że starosta właśnie „zwołał posiedzenie”, zwrócił mu uwagę, że pracować trzeba głową, a nie d…ą. Więc co miało się przerwać, to się przerwało, co miało zostać zalane, to zostało zalane, więc można powiedzieć, że obecność Donalda Tuska na obszarze klęski żywiołowej chyba nie przyczyniła się do zwiększenia ogólnego rozmiaru katastrofy, chociaż w pojedynczych przypadkach mogło to wyglądać całkiem inaczej.

Na wszelki tedy wypadek, gdyby sąd zagniewanego ludu zaczął kierować swoje ostrze przeciwko Donaldu Tusku i jego kolaborantom, stojący na czele Judenratu „Gazety Wyborczej” pan red. Adam Michnik zaapelował o solidarność. Teraz – powiedział – potrzebna nam jest solidarność. Nie żadne „rozliczenia” nie żadne gorzkie, czy czynne żale, tylko stara, poczciwa solidarność w imię której Jarosław Kaczyński ramię w ramię z Donaldem Tuskiem, będą „wspierać” ofiary powodzi. Najwyraźniej pan red. Michnik zwietrzył niebezpieczeństwo, że powódź może podmyć świetnie zapowiadającą się karierę Donalda Tuska i stąd nawiązanie do „solidarności”. Tak samo zrobił Józef Stalin, kiedy jeszcze do końca nie ochłonął ze strachu przed Hitlerem: „Bracia i siostry!” – beknął w radiowym przemówieniu.

No dobrze – ale kto „beknie” w sprawie „klęski żywiołowej”? Skoro sam pan red. Michnik postanowił rozciągnąć nad Donaldem Tuskiem ochronny parasol „solidarności”, to premier jest chyba z „beknięcia” wykluczony. Jeśli jednak nie on, to kto? Wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu społecznemu, proponuję trzy alternatywne teorie spiskowe. Pierwsza – że to Putin. Donald Tusk, nie mówiąc o marszałku Hołowni, czy Księciu-Małżonku, tyle mu się naodgrażał, że zimny ruski czekista mógł wziąć na ambit: jak wy mi tak, to ja wam tak – i Cyklon G gotowy. Teoria druga – że to pierwsze poważne ostrzeżenie Nieba po rozporządzeniu pani Nowackiej w sprawie ograniczenia religii w rządowych szkołach. Wprawdzie pani Nowacka podobno jest ateistką, ale to jej sprawa prywatniacka. Niech sobie będzie, kim chce, nawet Babą Jagą – ale to nie powód, żeby w imię własnych fantasmagorii, ściągała nieszczęścia na niewinnych obywateli. No i wreszcie – Jarosław Kaczyński! Że też od razu nikt na to nie wpadł?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Kolejność dziobania w aktywizmie

Stanisław Michalkiewicz: kolejnosc-dziobania-w-aktywizmie

Co by było, gdyby prezydentem Polski był pan “Jurek” Owsiak, a nie pan Andrzej Duda? Czy byłoby lepiej, czy może byłoby tylko inaczej? Lepiej by pewnie już nie było, bo – zgodnie ze słynnym komunikatem Radia Erewań, które na pytanie słuchacza – czy będzie lepiej – odpowiedziało, że “lepiej już było” – ale za to byłoby pewnie inaczej. Na przykład pan prezydent Andrzej Duda nigdy nie oświadcza się obywatelom słowami: “jesteście wspaniali, kocham was!” – podczas gdy pan Owsiak robi to stale.

Co obywatele z tego mają, to całkiem inna sprawa, ale mnie nie chodziło przecież o to, czy byłoby lepiej, bo wiadomo, że nie – tylko – że byłoby inaczej. A w ogóle taki pomysł przyszedł mi do głowy, kiedy w szpitalu przeczytałem, jak to pan “Jurek” Owsiak ofuknął pana prezydenta Dudę, za “bierność” w sprawie powodzi.

Co wynika z tego ofuknięcia? Po pierwsze – że pan “Jurek” Owsiak jest wyznawcą aktywizmu. Innocenty Maria Bocheński napisał w swoim czasie książkę pod tytułem “100 zabobonów”, w której – o ile sobie przypominam – aktywizm figurował na pierwszym miejscu. Wymaga on, by człowiek wszystko, każdą chwilę życia, poświęcał dla zbiorowości, “kolektywu”, czyli – dla społeczeństwa. Każdy człowiek – a już prezydent, to specjalnie. Z pozoru pan “Jurek” ma rację, ale tylko z pozoru, bez względu nawet na to, czy aktywizm jest zabobonem, czy nie.

Wprawdzie w ocenie postępowania pana prezydenta Dudy “100 zabobonów” również ma swój ciężar gatunkowy, ale cóż on znaczy w porównaniu z ciężarem gatunkowym konstytucji? Wprawdzie w świetle ostatniej deklaracji premiera Tuska o “demokracji walczącej” ciężar gatunkowy konstytucji  chyba trochę, a może nawet znacznie się zmniejszył, ale jeśli nawet, to i tak jest nadal spory. Więc cóż ta konstytucja?

Za sprawą zapomnianej już dzisiaj “bandy czworga”, to znaczy – czwórki osobników uchodzących za jej pomysłodawców: Tadeusza Mazowieckiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, Ryszarda Bugaja i Waldemara Pawlaka – zawiera ona osobliwe, żeby nie powiedzieć – dziwaczne rozwiązanie. Nawiasem mówiąc, warto przypomnieć, że słowo: “osobliwy” po grecku brzmi: “idiotropos” – co nawet lepiej charakteryzuje przyjęte w konstytucji rozwiązanie. Chodzi o to, że prezydent jest wybierany w głosowaniu powszechnym, więc ma najsilniejszą legitymację demokratyczną w państwie.

Ja wprawdzie nie jestem ultrasem demokracji, ale skoro w imię demokracji Nasz Najważniejszy Sojusznik gotów jest wywołać nawet III wojnę światową, a poza tym – skoro  jest taki rozkaz, że wszędzie ma być demokracja, to nie będę wierzgał przeciwko ościeniowi. Skoro tedy prezydent ma najsilniejszą legitymację demokratyczną, to – logicznie biorąc – powinien mieć najwięcej władzy. Ale – jak w popularnej w roku 1968 anegdocie mówił Aaronek do dyrektora, kiedy ten spotkał go podczas lekcji na boisku – “logiki tu nie ma”.

Ponieważ logiki nie ma, to największym zakresem władzy cieszy się premier, który w ogóle żadnej demokratycznej legitymacji mieć nie musi, chociaż – jako poseł – na ogół jakąś miewa. Co prawda zdarzył się nam razu pewnego rząd pana premiera Marka Belki, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a który rządził “mądrze i wesoło” jak gdyby nigdy nic. No tak, ale premier Marek Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne, jako tajny współpracownik SB – więc to był wyjątek, bo normalnie stare kiejkuty w takich sprawach raczej dbają o zachowanie pozorów.

Więc – jak wspomniałem – władzę ma raczej premier, podczas gdy prezydent – jej pozory. Najlepiej widać to w sprawach wojskowych. Nominalnie prezydent jest Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych – ale w Siłach Zbrojnych samodzielnie nie może nawet kiwnąć palcem. Jeśli w ogóle kiwa palcem, to tylko “na wniosek” premiera, a przynajmniej – ministra obrony. W rezultacie udzielenie odpowiedzi na – zdawałoby się – proste pytanie: kto dowodzi wojskiem? – na gruncie konstytucji jest niemożliwe – o czym pisałem już ponad 20 lat temu, ale oczywiście – groch o ścianę.

Jeśli kogoś to interesuje, to niech zajrzy do książki “Choroba czerwonych oczu” – bo od tamtej pory pod tym względem nic się nie zmieniło – oczywiście poza mnożeniem rozmaitych “dowództw”, w których utytułowani urzędnicy poprzebierani w mundury, oddają się aktywizmowi.

No i właśnie “Jurek” Owsiak nieubłaganym palcem wytknął panu prezydentowi Dudzie niedociągnięcia na odcinku aktywizmu, bo przez kilka dni nie pojechał na tereny ogarnięte powodzią. Z tego wynika, że gdyby tak prezydentem był “Jurek” Owsiak, to pojechałby oglądać powódź i czynione przez nią spustoszenia, kiwałby ze zrozumieniem głową nad nieszczęściem, jakie spotkało tamtejszych obywateli, a kto wie – może w odruchu serca gorejącego oświadczyłby się im słowami: “jesteście wspaniali, kocham was!”

Czy jednak aby na pewno? Czy taka uzurpacja aktywizmu przez prezydenta “Jurka” Owsiaka” nie byłaby naruszeniem konstytucji? Przecież kiedy powódź już się zaczynała, pan premier Donald Tusk dopiero zastanawiał się nad strojem, jaki przystoi mu wdziać na okoliczność klęski żywiołowej, żeby zakasować samego prezydenta Zełeńskiego, który niewątpliwie  na odcinku modowym utrzymuje się na pierwszym miejscu wśród wszystkich wasali Stanów Zjednoczonych.

Nie tylko zresztą na tym odcinku, bo i na innych też, co skłania Departament Stanu do  przechwałek, że “nasz Władimir jest lepszy”. Od kogo? Jasne, że od drugiego Władimira, tego “nie naszego”, czyli zimnego ruskiego czekisty Putina. Jak widzimy – gra szła o wielką stawkę, z czego poczciwy “Jurek” Owsiak najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy. Poza tym – czy prezydentowi udałoby się powołać na stosowne posiedzenie choćby jeden sztab kryzysowy?

Na pewno nie – bo każdy wojewoda natychmiast skonsultowałby się z Kancelarią Premiera, przez którą zostałby ofuknięty, że nie wie, iż sztaby kryzysowe powołuje na posiedzenia premier? Kto wie, czy taki wojewoda nie  zostałby natychmiast odwołany pod zarzutem, że do spółki z prezydentem podstępnie zamierzał skraść premieru Tusku taki piękny show? Skoro my wiemy takie rzeczy, to cóż tu mówić o wojewodach, którzy przepowiadają sobie te zbawienne prawdy rano i wieczorem?

Jeśli tedy pan prezydent Andrzej Duda udał się na tereny powodziowe  kilka dni później, kiedy już premier Donald Tusk zaprezentował się opinii publicznej w ramach przedstawienia o “dobrym carze i złych bojarach”, to dowodzi tylko jego politycznego wyczucia i znajomości swego miejsca w systemie władz naszego bantustanu.

Cóż w takim razie sądzić o wyskoku pana “Jurka” Owsiaka?  Cóż; intencje chłop miał poczciwe, a że wyszło, jak zawsze, to już nie jego wina. W każdym razie premier Tusk może tak na to spojrzeć.

Klęska, oczywiście żywiołowa

Klęska żywiołowa

„Goniec” (Toronto)    22 września 2024 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5686

Jak pamiętamy, za pierwszej komuny Polskę regularnie nawiedzały dwie klęski i cztery kataklizmy.

Pierwsza klęska, to była klęska nieurodzaju, ale równie groźna była klęska druga – klęska urodzaju. Chodziło o to, że zarówno nieurodzaj, jak i urodzaj drastycznie zaburzał gospodarkę planową. Tu centralny planifikator dajmy na to zaplanował sobie, że podczas jesiennych wykopków zbierze się tyle a tyle kartofli, a tu się okazało, że owszem, zebrało się – ale tylko połowę zaplanowanej ilości.

Jeszcze gorsza była klęska urodzaju – kiedy okazywało się, że podczas jesiennych wykopków wykopano półtora raza więcej kartofli, niż przewidział centralny planifikator. To było jeszcze gorsze, to ponadplanowe kartofle trzeba było przewieźć – a niby gdzie, skoro magazyny były obliczone na całkiem inne ilości? W tej sytuacji dyrektorzy departamentów w ministerstwach dostawali zawałów, partia mobilizowała masy, by dawały odpór i w ogóle – robił się prawdziwy sądny dzień.

A cóż dopiero, kiedy na te cykliczne klęski nałożyły się cztery regularne kataklizmy w postaci wiosny, lata, jesieni i zimy? Na to już nie było rady, więc partia tylko pilnowała, żeby za każdym razem znaleźć jakiegoś winowajcę, no bo wiadomo było, że partia jest niewinna z zasady.

Wspominam o tym, bo wydaje się, że mimo transformacji ustrojowej, ta sytuacja się powtarza. Mam oczywiście na myśli słynny Cyklon Genueński, zwany w skrócie „Cyklonem G”, który doprowadził do obfitych, długotrwałych opadów w centralnej części Europy, a jeśli chodzi o nasz nieszczęśliwy kraj – to w Kotlinie Kłodzkiej, na Śląsku Opolskim i Śląsku Dolnym. Akurat gdy rozpoczęły się te opady, pojechałem do Wiednia na Targi Książki i nawet nie wyściubiliśmy nosa na miasto, bo przez trzy dni padał ulewny deszcz, niczym w pobożnej piosence biesiadnej:

Przez dni czterdzieści padał deszcz, Pan ziemię wodą raził. Przez dni czterdzieści Noe pił, spod beczki nie wyłaził. I przyszedł Cham i zaśmiał się, że Noe tak urżnięty. Za to go wyklął Pan i Cham do dziś wyklęty.

Jak pamiętamy, Noe co prawda się urżnął, ale dopiero, gdy Arka została zwodowana I potem można było tylko czekać. Przedtem, wraz z synami uwijał się przy budowie Arki, dzięki czemu nie tyko uratował siebie i swoją rodzinę, ale również zwierzęta – każdego po parze. Krótko mówiąc – nie lekceważył doniesień o nadchodzącym potopie. Tymczasem premier Donald Tusk zachował się trochę inaczej. Jego rząd programowo nie uznaje wielu rzeczy, na przykład – Trybunału Konstytucyjnego – i innych instytucji państwowych. Według fałszywych pogłosek nie chciał uznać też „Cyklonu G”, jako, że uznaje tylko całkiem inny Cyklon. Tymczasem zwiastuny nadchodzącego Cyklonu pojawiły się już zawczasu, ale wiadomo, gdy nie ma pewności, czy rząd taki Cyklon uznaje, czy nie, to lepiej się nie wychylać. Jak tam było, tak tam było; w każdym razie sztaby kryzysowe zaczęły odprawować posiedzenia, kiedy kryzys był już ante portas. Nawiasem mówiąc, przedwojenny premier-generał Felicjan Sławoj Składkowski, zapytał kiedyś pewnego starostę, jak zamierza rozwiązać jakiś problem, na co starosta odpowiedział, że właśnie zwołał posiedzenie. Zirytowany premier pouczył go tedy, że problemy rozwiązywać trzeba głową, a nie d…ą!

Więc kiedy sztaby kryzysowe radziły, jakby tu zaradzić katastrofie, woda, nic sobie nie robiąc z urzędowych ustaleń i procedur, przerywała jedną po drugiej tamy i wlewała się do miast, z których trzeba było ewakuować mieszkańców. Podobno przybyły na miejsce premier Tusk z całym vaginetem, własną piersią próbował zagrozić wodzie dostęp do wnętrza kraju, ale w bałwanach premier Tusk nie wzbudza żadnego respektu, podobnie jak występujący w dwóch osobach minister obrony narodowej: Kosiniak i Kamysz. W rezultacie bezczelna woda wdziera się coraz głębiej i głębiej, powodując rozmaite szkody, które rząd będzie naprawiał w ramach stanu wyjątkowego – bo właśnie zamierza wprowadzić stan wyjątkowy. Najsampierw przyzna po 10 tysięcy złotych poszkodowanym obywatelom, potem obiecuje 100 tys. złotych na zrekompensowanie różnych szkód, a wreszcie – po 200 tys. złotych na odbudowę domów.[No i zalecił przecież tańszy zakup kas fiskalnych.. md]

W tej sytuacji wypada czekać, aż wody potopu ustąpią i gdyby mieszkańcy zalanych terenów nie doświadczyli tragedii, to można by powiedzieć, że ten cały „Cyklon G”, to felix culpa, czyli szczęśliwa wina. Kiedy wydawało się, że Donald Tusk już kompletnie zafiksował się na znienawidzonym Jarosławie Kaczyńskim i „rozliczeniach”, dla których gotów byłby na wszelkie łajdactwa, z łamaniem konstytucji na czele – nagle okazało się, że poza Jarosławem Kaczyńskim i jego kolaborantami z PiS, istnieje jeszcze państwo ze swoimi realnymi problemami, którym trzeba stawić czoła. Dotychczasowe rezultaty aktywizmu rządowego pokazują, że sytuacja przerasta i to znacznie, możliwości rządu i samego pana premiera. Cóż tu mówić w tonie przechwałki o „Wale Tuska”, zwanym inaczej „Linią Imaginota”, skoro istniejące wały i zapory nie wytrzymały naporu wody? Cóż dopiero, gdyby do akcji włączył się zimny, ruski czekista Putin, popychając wezbrane rzeki do przodu?

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak rząd, po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, zacznie poszukiwać winowajców zaistniałej klęski żywiołowej. Wychodząc naprzeciw społecznemu zamówieniu na teorie spiskowe, od razu zgłaszam trzy możliwości, kierując się starą, rzymską zasadą, że omne trinum perfectum, czyli, że wszystko co potrójne, jest doskonałe. Otóż przy typowaniu winowajców na pierwszy plan wysuwa się oczywiście zimny ruski czekista Putin. Po tym, jak Donald Tusk tyle razy mu się odgrażał, nie mówiąc już o panu marszałku Hołowni, mógł sobie pomyśleć: jak wy mi tak – to ja wam tak – i zobaczymy, jak będziecie się bujać. Skoro dla Naszego Najważniejszego Sojusznika sprokurowanie Cyklonu Genueńskiego nie przedstawia żadnych trudności, to dlaczego miałoby ono być niewykonalne dla zimnego ruskiego czekisty? Druga możliwość jest taka, że Cyklon Genueński jest reakcją Nieba na rozporządzenie feministry Nowackiej z vaginetu Donalda Tuska w sprawie ograniczenia nauki religii w rządowych szkołach. Pani Nowacka oczywiście będzie rezonować, że jako ateistka w żadne Niebo nie wierzy – ale przecież Cyklon G jakąś przyczynę musi mieć – więc niby dlaczego akurat nie taką? Czy nie powinna odzyskać przynajmniej odrobiny poczucia rzeczywistości, żeby swoim butnym rezonerstwem nie narażała obywateli na straty materialne, a premier Tuska – na ryzyko dalszej utraty popularności? I wreszcie możliwość trzecia – że jeszcze pod koniec lat 50-tych komuna zainaugurowała szeroko zakrojony program melioracji wodnych. W rezultacie wszystkie, czy prawie wszystkie, naturalne i sztuczne zbiorniki retencyjne zostały skasowane, a woda deszczowa z pól spływa bezpośrednio do strumieni i rzek, a następnie – do morza.

Na tę możliwość wskazuje wypowiedź ministry klimatu, pani Pauliny Hening-Kloski, jakoby wszystko było w jak najlepszym porządku, bo wprawdzie na południu jest powódź – ale za to, na północy kraju – susza – więc wszystko – jak mawiają gitowcy „gra i koliduje”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Demolka państwa. Są przesłanki, by rząd Tuska został uznany za organizację przestępczą o charakterze zbrojnym i postawiony poza prawem.

Demolka państwa

13 września 2024 Stanisław Michalkiewicz:

prawy/Michalkiewicz-Demolka-panstwa

Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości co do tego, że premier Donald Tusk wykonuje zlecone mu przez Naszego Złotego Pana z Berlina zadanie zdemolowania państwa, by w ten sposób przygotować teren pod budowę Generalnego Gubernatorstwa, to chyba trzeba by mu narysować obrazek. Nie dość, że zrobił głupstwo “uchylając” swoją kontrasygnatę pod aktem nominacji sędziego Wesołowskiego do Sądu Najwyższego, to jeszcze na posiedzeniu Rady Ministrów oświadczył – co widziała cała Polska – że skoro nie ma narzędzi prawnych do reformowania państwa, to skorzysta z narzędzi pozaprawnych – znaczy – bezprawnych.

Tymczasem art. 7 konstytucji, w obronie której kicało całe towarzycho z rozmaitymi giertychami i “polskimi babciami”, a którą to konstytucję Kukuniek nosi obok Matki Boskiej nie tylko na koszuli, ale chyba i na kalesonach, stanowi, że organy władzy publicznej działają “na podstawie i w granicach prawa”. Wynika z tego, że nie można domniemywać kompetencji organu władzy publicznej, tylko na każdy swój krok musi ona mieć podstawę prawną i poruszać się w granicach tego upoważnienia.

Już mniejsza o to, że to “uchylenie” własnego podpisu na urzędowym akcie ośmiesza Polskę i naraża ją na kompromitację na arenie międzynarodowej – no bo czy teraz ktokolwiek podpisze z Donaldem Tuskiem jakąś międzynarodową umowę, jakiś traktat, skoro Donald Tusk “uchyla” swoje podpisy w wybranym przez siebie – albo przez kogoś innego – czasie? W dodatku decyzja premiera Tuska o “uchyleniu” swojego podpisu pod aktem państwowym rodzi bardzo niebezpieczny precedens, który może doprowadzić do poważnych perturbacji w obrocie prawnym. Art. 32 ust. 1 konstytucji stwierdza bowiem, że “wszyscy są wobec prawa równi”. Skoro tedy premierowi rządu wolno było “uchylić” swój podpis pod aktem państwowym, to na jakiej zasadzie mielibyśmy nie pozwalać obywatelom “uchylać” swoich podpisów na przykład na wekslach, czy umowach kredytowych?

Ale jeszcze gorsza i brzemienna w skutki jest jest deklaracja premiera Tuska, o której wspomniałem wyżej. Jeśli premier rządu otwartym tekstem mówi, że będzie posługiwał się środkami pozaprawnymi, czyli bezprawnymi, to znaczy, że jego rząd od tej chwili staje się zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym.

Zwróćmy uwagę, że art. 10 ust. 1 konstytucji stanowi, że ustrój III RP opiera się na “podziale i równowadze” władzy ustawodawczej, władzy wykonawczej i władzy sądowniczej. Jak to jest realizowane w praktyce, to inna sprawa – tymczasem zarówno Donald Tusk, jak i członkowie jego rządu otwartym tekstem deklarują, że “nie uznają” Trybunału Konstytucyjnego, czy Sądu Najwyższego. Nawiasem mówiąc, nie do końca mówią szczerze, bo kiedy Sąd Najwyższy, a konkretnie – ta właśnie Izba, której rząd Donalda Tuska “nie uznaje” – stwierdziła ważność wyborów parlamentarnych 15 października ub. roku, to rząd tego orzeczenia nie zakwestionował – chociaż na dobry porządek – powinien.

Jak widzimy, nawet w tym, co deklaruje, nie jest konsekwentny, bo gdyby był konsekwentny, to powinien zakwestionować również orzeczenie SN o ważności wyborów. Gdyby je jednak zakwestionował, to podciąłby gałąź, na której siedzi – więc tu skwapliwie skorzystał z okazji, by siedzieć cicho. Skoro jednak wtedy “uznał”, to na jakiej zasadzie teraz “nie uznaje”? Dodajmy, że z uwagi na wspomnianą przez art. 10 konstytucji “równowagę” władz, rząd, jako jeden z dwóch organów władzy wykonawczej (bo drugim jest Prezydent), nie ma nic do gadania w kwestii “uznawania” lub “nieuznawania” innych władz państwowych. Ocena zdarzeń prawnych należy bowiem nie do władzy wykonawczej, tylko do władzy sądowniczej. Zatem jeśli rząd twierdzi, że “nie uznaje” Trybunału Konstytucyjnego, czy Sądu Najwyższego, dopuszcza się uzurpacji, a tym samym za jednym zamachem popełnia szereg przestępstw, bo nie tylko sam podważa porządek konstytucyjny, ale podżega do tego również inne osoby. Jak widzimy, są przesłanki, by rząd Donalda Tuska został uznany za organizację przestępczą o charakterze zbrojnym i postawiony poza prawem.

Niedawno w sprawie kontrasygnaty zabrał głos pan Adam Bodnar twierdząc, że premier Tusk “miał podstawę prawną” – ale nie bardzo potrafił ją wskazać. Chodziło mu o to, że dwóch sędziów SN złożyło, czy też miało złożyć skargę do NSA w sprawie nominacji sędziego Wesołowskiego do SN. Ale to, że ktoś złożył do sądu jakąś skargę, a zwłaszczza – jeśli “miał” ją złożyć – nie stwarza żadnej podstawy prawnej dla kogokolwiek, by “uchylił” swój podpis, a zwłaszcza – dla premiera rządu, który – zgodnie z brzmieniem art. 7 konstytucji – musi działać “na podstawie i w granicach prawa” – a nie na podstawie przypuszczeń pana Adama Bodnara. To, że ma on tytuł doktora habilitowanego, to nie znaczy, że ma rację. Józef Goebbels też miał tytuł doktora, ale to nie znaczy, że jakiekolwiek jego opinie miałyby być źródłami prawa, na podstawie którego miałby działać szef rządu Rzeczypospolitej Polskiej.

Pan minister Bodnar jest jednak na tyle spostrzegawczy, iż pewnie zdaje sobie sprawę, że jego opinia, jakoby złożenie przez kogoś skargi do sądu miało stanowić podstawę prawną dla “uchylenia” podpisu premiera pod aktem państwowym, nie jest warta funta kłaków, więc zaprosił do Polski towarzystwo, zwane “Komisją Wenecką” w nadziei, że jak ją nakarmi i spoi, to ona z wdzięczności dostarczy mu podkładki, która by go uwiarygodniała. Może tak będzie, ale warto zwrócić uwagę, że ta cała Komisja Wenecka nawet w systemie organów Unii Europejskiej nie ma żadnych uprawnień decyzyjnych, bo ma charakter “doradczy”. Więc nawet gdyby kanonizowała Donalda Tuska pod pretekstem heroicznego “uchylenia” swojego podpisu, to Niebo co najwyżej mogłoby wzruszyć na to ramionami.

Słowem – mamy do czynienia z zaplanowaną i postępującą demolką struktur państwowych i anarchizacją państwa, a to, że odbywa się ono pod pretekstem “przywracania praworządności”, niczego merytorycznie nie zmienia. Skutkiem tych działań będzie osłabienie I obezwładnienie państwa, podobne do tego jakie miało miejsce w wieku XVIII, czego następstwie były rozbiory.

W tej sytuacji musimy zapytać, co o tym wszystkim sądzi nasza niezwyciężona armia? Rota przysięgi wojskowej zobowiązuje żołnierzy, by “stali na straży konstytucji”, a rota ślubowania oficerskiego mówi o niezłomnym staniu na straży bezpieczeństwa narodu i państwa. Bez względu na to, czy zagraża mu Putin, czy zagraża mu zorganizowana grupa przestępcza o charakterze zbrojnym, która otwarcie zapowiada podejmowanie działań bezprawnych. Więc jakże będzie?

Stanisław Michalkiewicz

Nareszcie jakaś dobra wiadomość, jakiej nie dostaliśmy bodajże od XVIII wieku!

Stanisław Michalkiewicz: Dobra wiadomość magnapolonia/dobra-wiadomosc

Nareszcie jakaś dobra wiadomość, jakiej nie dostaliśmy bodajże od XVIII wieku! Jak wiadomo, w XVIII wieku nastąpiły rozbiory Polski, w następstwie których państwo przestało istnieć na 123 lata. Wskutek tego nasz mniej wartościowy naród tubylczy mógł nabrać nieusuwalnych kompleksów niższości wobec innych narodów, zwłaszcza tych, które w wieku XIX obrastały w piórka i albo podzieliły świat między siebie, albo – jak Niemcy – rozglądały się za jakimiś “Indiami”.

Jak wiemy, wybór Niemiec padł na Rosję, gdzie podczas I Wojny Światowej wybuchła rewolucja bolszewicka, która była najbardziej udaną operacją niemieckiego Sztabu Generalnego. I kto wie, jak wyglądałaby historia Europy, zwłaszcza Środkowo-Wschodniej, gdyby do wojny nie weszła Ameryka. Dzięki włączeniu się jej do zmagań, Niemcy zostały pokonane – ale już wkrótce podjęły kolejną próbę uzyskania w Europie hegemonii, co Adolfowi Hitlerowi w znacznym stopniu się udało.

Ale znowu do wojny włączyła się Ameryka, wskutek czego Hitler przegrał, a przy okazji USA doprowadziły do likwidacji Imperium Brytyjskiego, by zająć jego miejsce. W tych wszystkich wydarzeniach udział Polski był raczej marginalny, a często była ona nieświadomym niczego uczestnikiem podstawionym.  Zresztą w dzisiejszych czasach inaczej chyba nie można; o nowy podział świata rywalizują ze sobą mocarstwa, podczas gdy państwa drobniejszego płazu zadowalają się rolą wasali.

To zresztą nic strasznego, bo nawet będąc wasalem, można uprawiać politykę zgodną z własnym interesem państwowym, czego przykładem jest węgierski premier Wiktor Orban. Dlaczego nasi Umiłowani Przywódcy nie są w stanie wybić się choćby na taką samodzielność? Tajemnica to wielka, chociaż nie taka znowu wielka, jeśli odwołamy się do mojej ulubionej teorii spiskowej. Jak wiadomo, najtwardszym jądrem systemu komunistycznego była bezpieka.

Bezpieczniacy, to ludzie wprawdzie zdemoralizowani – bo żeby zostać bezpieczniakiem, wszystko jedno – za  komuny, czy za demokracji – trzeba charakteryzować się pewną perwersją intelektualną i moralną. Poza tym bezpieczniacy są ludźmi inteligentnymi i spostrzegawczymi, toteż kiedy u progu transformacji ustrojowej okazało się, że Sowieciarze będą się ewakuować z Europy Środkowej, bezpieczniacy zakręcili się wokół zapewnienia sobie polisy ubezpieczeniowej w nowych warunkach ustrojowych.

Nie ulegało wątpliwości, że jak tylko Sowieci się wycofają, to zaraz nastąpi odwrócenie sojuszy. Toteż bezpieczniacy przewerbowali się na służbę do naszych przyszłych sojuszników w słusznym przekonaniu, że oni zapewnią im ochronę.

A ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju dynamicznie rozwija się dziedziczenie pozycji społecznej: – dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, a dzieci konfidentów – konfidentami – to uwarunkowania powstałe 30 lat temu, w epoce transformacji ustrojowej, reprodukują się w sposób prosty w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.

To jest nasz główny problem polityczny – ale tego właśnie większość obywateli nie chce przyjąć do wiadomości, karmiąc się różnymi namiastkami, jakie co i rusz podsuwają im pod nos kręcące sceną polityczną naszego bantustanu stare kiejkuty.

Ot na przykład – jeśli przeciwnicy miesięcznic smoleńskich nie są agentami wynajętymi przez ABW – czego przecież wykluczyć się nie da – to muszą być wariatami, skoro leją się po mordach pod pretekstem, czy to Putin zamachnął się na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czy też nikt się nie zamachnął, a prezydent – podobnie jak pozostałe 95 osób – zwyczajnie zginął w wypadku lotniczym. Jeśli zaś nie są wariatami, to muszą być ludźmi bardzo szczęśliwymi, skoro nie mają większych zmartwień.

Ale dość już tych dygresji, bo pora wyjaśnić, co to za dobra wiadomość, w dodatku taka, jakiej nie dostaliśmy bodaj od XVIII wieku? Mam oczywiście na myśli “debatę”, to znaczy – pyskówkę – między kandydującą na prezydenta USA z ramienia Partii Demokratycznej, wyszczekaną panią Kamalą Harris, a kandydatem na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, krzykliwym Donaldem Trumpem.

Obydwie strony pyskówki próbowały udowodnić występującej w dwóch osobach tamtejszej pani red. Agnieszce Gozdyrze, że każdy z kandydatów jest tak głupi, że nie nadaje się na prezydenta USA. To nawet może być prawda – ale nie powinniśmy zapominać, że któryś z nich już w listopadzie prezydentem zostanie.

Oczywiście kandydat będzie wtedy taki sam, jak teraz  – i dlatego, kiedy już będzie prezydentem-elektem, przyjdą do niego generałowie z Pentagonu, wysocy rangą bezpieczniacy z CIA i FBI, Goldmany-Sachsy z Wall Street, wpływowi Żydowie z mediów i przemysłu rozrywkowego i zaczną mu przywracać poczucie rzeczywistości: “my tu, panie prezydencie (czy też “pani prezydent”) prowadzimy takie to a takie tajne operacje, w takim to a takim stopniu zaawansowania, więc żeby świat się nie zawalił, to trzeba będzie zrobić to, a potem tamto, a później – jeszcze owamto”.

I ulubieniec publiczności już wie, co przystoi mu czynić, więc to, co opowiada podczas tych pyskówek, nie ma albo żadnego, albo bardzo niewielkie znaczenie. Ale tego nie można głośno mówić, przeciwnie – głośno należy mówić, że od tego, kto taką pyskówkę wygra, świat albo się zawali, albo przeciwnie – przetrwa. Toteż teraz rozpoczęły się potępieńcze swary, kto pyskówkę wygrał.

Przypomina mi to jedno z opowiadań Stanisława Lema z “Cyberiady”, jak to dwie planety prowadziły wojnę. Trwała ona 10 lat, a potem jeszcze pięć, bo po pierwszych 10 latach nie było dokładnie wiadomo, kto wygrał. Więc chociaż zaangażowano specjalistów od “mowy ciała”, to okazało się, iż pani Kamala Harris wszystkiego nauczyła się na pamięć i dlatego trajkotała, jak nakręcona.

To nic nowego; u nas tę metodę stosowała pani red. Irena Dziedzic w audycji “Tele Echo”. Też kazała zaproszonym gościom uczyć się odpowiedzi na pamięć, a jeśli któryś na wizji zapomniał tekstu, to delikatnie go naprowadzała, aż odzyskał rytm. Zresztą – co tu wracać do “Tele Echa”, skoro wystarczy przypomnieć kandydującą na prezydenta w 2020 roku posągową panią Małgorzatę Kidawę-Błońską. Najwyraźniej miała ona dobrą pamięć, ale krótką, toteż stojący tuż za nią Wielce Czcigodny poseł Pupka scenicznym szeptem podpowiadał jej kolejne kwestie, które ona głośno powtarzała.

Jak widzimy, nasza demokracja niczym specjalnym nie różni się od demokracji amerykańskiej, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie spiżowe spostrzeżenia klasyka demokracji Józefa Stalina – na przykład, że ważniejszy od tego, kto głosuje, jest ten, kto liczy głosy. Czy z tym liczeniem w Ameryce jest tak samo, jak u nas, że z ogólnej liczby oddanych głosów wyciąga się pierwiastek kwadratowy, potem od uzyskanego wyniku odejmuje się roczną produkcję parasoli  i już od razu widać, kto wygrał, a kto przegrał?