Rocznicowa pielgrzymka do Pana Naszego

Rocznicowa pielgrzymka do Pana Naszego

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    17 marca 2024 za wszelką cenę

12 marca 1999 roku „drogi Bronisław”, czyli prof. Bronisław Geremek, przez panią Magdalenę Albright, co to, jako Żydówka, nie była pewna, czy jest Czeszką, czy może Serbką, do spółki z „profesorem” Władysławem Bartoszewskim, mianowany naszym „Skarbem Narodowym”, złożył w Waszyngtonie dokumenty ratyfikacji przez Polskę traktatu waszyngtońskiego z 1949 roku – i w ten sposób Polska została przyjęta do NATO. Był to jeden z etapów ustanawiania przez Amerykanów i Sowieciarzy nowego porządku politycznego w Europie, ponieważ porządek jałtański przestał być aktualny, a Sowieciarzom nie opłacało się bronić go za wszelką cenę.

Cokolwiek złego by o nich nie powiedzieć, to nie są oni tak głupi, jak nasi Umiłowani Przywódcy. Na przykład taki, który niedawno powiedział, że Ukraina musi z Rosją wygrać „za wszelką cenę”. Tak może mówi tylko idiota, bo „wszelka cena” może oznaczać na przykład również istnienie państwa polskiego. Ale to nie wina idioty, bo jego tak Pan Bóg stworzył, tylko naszych rodaków, którzy idiotów wysuwają na najwyższe stanowiska państwowe.

Wróćmy jednak do wątku głównego. Ustanawianie nowego porządku politycznego w Europie rozpoczęło się od spotkania Michała Gorbaczowa z prezydentem Reaganem w Genewie w marcu 1985 roku i podczas tego spotkania Amerykanie podjęli sowiecką ofertę wspólnego ustanowienia nowego porządku. Już rok później, po spotkaniu w Reykjaviku okazało się, że istotnym elementem tego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego ze Środkowej Europy. Powstającą wskutek tego próżnię polityczną próbowały wypełnić państwa Europy Środkowej zgrupowane w „Heksagonale”, ale Niemcy w początkach lat 90-tych, przy pomocy USA, które bombardowały Serbię, bez trudu je rozgoniły i od tej pory tę próżnię wypełniają Niemcy, rozszerzając na Europę Środkową Unię Europejską, której są politycznym kierownikiem i stwarzając w ten sposób odpowiednie warunki dla restytucji IV Rzeszy.

Ale IV Rzesza, którą właśnie pod kierownictwem niemieckim Europa za amerykańskim przyzwoleniem buduje, nie ma własnych sił zbrojnych, bo wcześniej wszystkie próby stworzenia europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, spotykały się ze stanowczym amerykańskim: „NIET!” Rzecz w tym, że kiedy w roku 1954 Amerykanie zdecydowali się na remilitaryzację Niemiec, to znaczy – na pozwolenie Niemcom na posiadanie armii, to na wypadek, gdyby Hitler zmartwychwstał, godząc się w roku 1955 na utworzenie Bundeswehry, wmontowali ją w całości w struktury NATO, za pośrednictwem których ją kontrolują. Pomysł utworzenia europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO jest więc pseudonimem wyprowadzenia Bundeswehry spod tej amerykańskiej kurateli, co byłoby uchyleniem jeszcze jednego skutku wojny przegranej przez Adolfa Hitlera. Toteż o ile Amerykanie nie mieli nic przeciwko temu, by Niemcy podporządkowały sobie politycznie i ekonomicznie Europę Środkową, a nawet im w tym pomogli, to uważali, że militarnie to oni muszą Europę kontrolować. Wyrazem tego dążenia było właśnie włączenie Europy Środkowej do obszaru NATO.

Również i to zostało uzgodnione, nie tyle z Sowietami, bo Związek Sowiecki już wtedy nie istniał, tylko z Rosją. W 1997 roku Rosjanie, nie wysuwając sprzeciwu wobec rozszerzenia NATO na Europę Środkową, zawarli z Amerykanami w Paryżu porozumienie dotyczące – jak to nazwano – „środków budowy zaufania”. Obejmowały one m.in. zakaz przesuwania zachodniej broni jądrowej na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej oraz zakaz zakładania na obszarze państw nowo-przyjętych do NATO stałych baz Sojuszu. Dlatego też w roku 1999 NATO zostało rozszerzone na obszar Europy Środkowej bezkonfliktowo.

Na tym jednak nie skończył się proces ustanawiania w Europie nowego porządku politycznego. Istotnym krokiem w tym kierunku był tzw. „reset” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, przeprowadzony przez prezydenta Obamę 17 września 2009 roku. Prezydent Obama wycofał Stany Zjednoczone z aktywnej polityki w Europie Środkowej, w powstałą wskutek tego polityczną próżnię natychmiast wypełnili „strategiczni partnerzy”, czyli Niemcy i Rosja. Kolejny istotny krok został zrobiony 20 listopada 2010 roku na szczycie NATO w Lizbonie, gdzie proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. NATO i Rosja ze śmiertelnych wrogów stały się „strategicznymi partnerami”. Było to ukoronowanie 25 lat prac nad ustanawianiem nowego porządku politycznego w Europie – porządku „lizbońskiego”. Jego najważniejszym postanowieniem było wspomniane strategiczne partnerstwo NATO-ROSJA, którego najtwardszym jądrem było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, a z kolei jego kamieniem węgielnym był podział Europy na strefę niemiecką i strefę rosyjską – prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbengtrop-Mołotow. Prawie – bo republiki bałtyckie, które w roku 1939 znalazły się po wschodniej stronie tego kordonu, teraz znalazły się po stronie zachodniej – w NATO.

I kiedy wydawało się, że klamka zapadła na 50, a może nawet na 100 lat, prezydent Obama, któremu nie udało się, gwoli udelektowania bezcennego Izraela, zorganizować koalicji państw europejskich przeciwko syryjskiemu tyranowi, przypisując swoje niepowodzenie intrygom zimnego ruskiego czekisty Putina, z tej irytacji w 2013 roku wysadził porządek lizboński w powietrze. Jak ujawniła Wiktoria Nuland, USA wyłożyły 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu” w celu wyłuskania tego kraju z rosyjskiej strefy. W ten sposób wyleciało w powietrze „strategiczne partnerstwo” NATO-Rosja i cały porządek lizboński, a na Ukrainie sytuacja stała się płynna, aż wreszcie doszło do otwartej wojny w lutym 2022 roku.

Ta wojna przeszła w stan chroniczny, co sprawia, że nawet prezydent Józio Biden, który zachęcił prezydenta Zełeńskiego do odrzucenia porozumień mińskich, co zostało przez Putina wykorzystane jako pretekst do inwazji, chciałby się teraz jakoś z tej awantury wyplątać tym bardziej, że ukraińskiego mięsa armatniego zaczyna brakować. W tej sytuacji pojawiają się pomysły, by do wojny z Rosją popchnąć takie państwa, jak np. Polska. Jak pokazał ostatnie szczyt UE w Paryżu, panu prezydentowi Dudzie, podobnie, jak Generalnemu Gubernatorowi Donaldowi Tuskowi, szalenie imponuje taki awans na kreatorów światowej polityki. Obawiam się, że właśnie w tym celu Pan Nasz z Waszyngtonu Józio Biden 12 marca wezwał przed swoje oblicze zarówno pana prezydenta Dudę, jak i Generalnego Gubernatora Tuska, żeby w ramach zapłaty za radosny przywilej przyjęcia do NATO, wyznaczyć im zadania.

Jakie to będą zadania tego nie wie ani pan prezydent Duda – bo w wygłoszonym 11 marca orędziu do naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, nie bardzo wiedział, co powiedzieć – podobnie jak nie wie tego Generalny Gubernator, który w dodatku będzie musiał zadania przekazane mu przez Pana Naszego Józia Bidena, jakoś skoordynować z zadaniami, jakie wyznaczyła mu niedawno Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Poglądy zatwierdzone i niebezpieczne

Poglądy zatwierdzone i niebezpieczne

Stanisław Michalkiewicz,  serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    16 marca 2024 michalkiewicz

Do tego, że nasz Gubernator Generalny, na razie dla zmyłki używający tytułu prezesa Rady Ministrów, od czasu do czasu musi meldować się u Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Zresztą – jakże ma być inaczej, skoro pamiętamy, że co prawda to nie obecna Reichsfuhrerin, tylko poprzednia, czyli Nasza Złota Pani mocną ręką najpierw uchroniła Donalda Tuska, w którym sobie upodobała, przed zemstą starych kiejkutów, co to uznały, że zanadto się rozbrykał i trzeba mu przytrzeć rogów – a potem przeniosła na brukselskie salony, gdzie zrobiła z niego człowieka? Stare kiejkuty zaś rozgniewały się na Donalda Tuska, że przy pomocy Petera Vogla, którego kazał aresztować, chciał poluzować sobie smyczkę, na której był przez stare kiejkuty prowadzony. W odwecie za tę samowolkę odpaliły one aferę hazardową, a następnie postawiły Donaldu Tusku szlaban na kandydowanie w wyborach prezydenckich i kazały tak uchwalić ustawę hazardową, żeby było dobrze. I tak się stało – aż zaniepokojona losem Donalda Tuska Nasza Złota Pani załatwiła mu nagrodę im. Karola Wielkiego – co było przestrogą, że jeśli odtąd ktoś podniesie na niego rękę, to władza ludowa mu tę rękę odrąbie. Stare kiejkuty aluzję w lot zrozumiały i okazało się, że „nie było” żadnej afery hazardowej – ale Nasza Złota Pani na wszelki wypadek mocną ręką przeniosła Donalda Tuska na brukselskie salony, gdzie zrobiła z niego człowieka – no a dalszy ciąg znamy.

Kiedy amerykański prezydent Józio Biden, w nagrodę za dobre sprawowanie, w marcu ub. roku pozwolił Niemcom, by urządzały Europę po swojemu, Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen zaaranżowała podmiankę na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, wyznaczając jednocześnie Donaldu Tusku zadanie likwidacji III RP i przekształcenie jej w Generalne Gubernatorstwo, jako nierozerwalne ogniwo IV Rzeszy. Toteż Donald Tusk na czele swego vaginetu (Wielce Czcigodna Redakcja Prawy.pl dlaczegoś przerabia mi słowo „vaginet” na „gabinet”, a to przecież nie to samo), realizuje operację pod kryptonimem „Przywracanie Praworządności”, w ramach której ma carte blanche nie tylko na usuwanie sędziów, ale – jak zajdzie potrzeba – nawet na wrzucanie ich do dołu z wapnem, żeby w ten sposób zrobić miejsce dla fagasów wskazanych przez stare kiejkuty, które już dopilnują, by w Generalnym Gubernatorstwie w miejsce polskiego safandulstwa zapanowała – jakby to ujął wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler – „fanatyczna” dyscyplina.

Jak widzimy zadanie jest poważne, a przecież na tym nie koniec, bo gwoli nadania likwidacji III RP właściwej dynamiki, trzeba nasz nieszczęśliwy kraj wepchnąć do wojny z Rosją w taki sposób, by nie rodziło to żadnych zobowiązań dla Sojuszu Atlantyckiego – bo jeśli Polska włączyłaby się do trwającej już wojny w dodatku po stronie państwa, które przecież do NATO nie należy, to żadne procedury sojusznicze z art. 5 traktatu waszyngtońskiego nie miałyby zastosowania, bo one wchodzą w grę tylko w razie „zbrojnej napaści” na państwo członkowskie. W tej sytuacji trudno się dziwić, że nasz Gubernator Generalny co i rusz musi nie tylko zdawać sprawę Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen do dotychczasowych postępów w realizowaniu postawionego przed nim zadania i na przykład wyobrażam sobie, że po udanej prowokacji w związku z demonstracją rolników pod Sejmem, co to bluźnili przeciwko „Zielonemu Ładowi”, Reichsfuhrerin mogła poklepać Donalda Tuska po plecach i powiedzieć mu po niemiecku: wot maładiec! – ale również wysłuchać wskazówek co do nowych zadań, zwłaszcza w kwestii wepchnięcia Polski do wojny; jak ma być i jakim patriotycznym bajerem tę operację uzasadniać mniej wartościowej ludności tubylczej.

To wszystko to są sprawy oczywiste i nie byłoby żadnej potrzeby, by je tu przypominać, gdyby nie niedawna deklaracja Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, dotycząca wskazania nieubłaganym, choć wypielęgnowanym palcem, tych ciemnych sił, które sypią piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów i przeszkadzają w wypełnianiu niemieckiego dzieła odbudowy IV Rzeszy. Chodzi o Alternatywę dla Niemiec w samych Niemczech i Konfederację w Polsce. Potwierdza to moje podejrzenia, że Konfederacja była rodzajem wypadku przy pracy; nie tylko stare kiejkuty, ale i w BND ktoś musiał zaspać, wskutek czego na tubylczej scenie politycznej naszego bantustanu pojawiła się ta przez nikogo nie zatwierdzona formacja. Kiedy w dodatku okazało się, że wykazuje ona cechy trwałości, to musiała zapaść decyzja o rozpoczęciu operacji neutralizowania Konfederacji, aż upodobni się ona pod każdym względem do formacji zatwierdzonych, jak na przykład Prawo i Sprawiedliwość, jak Volksdeutsche Partei z satelitami i wreszcie – jak Trzecia Droga, w ramach której Nasz Najważniejszy Sojusznik, którego dotychczasowy Naczelnik Państwa coraz bardziej ideologicznie uwierał, nastręczył naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu jasnego idola w osobie sezonowego pana marszałka Szymona Hołowni, który chyba ostatnio przedawkował mefedron. Jest to preparat produkowany w bezcennym Izraelu, którym faszeruje się coraz więcej młodych, wykształconych, z wielkich miast – również w naszym nieszczęśliwym kraju. Jednym ze skutków zażywania tego specyfiku jest gwałtowny wzrost pewności siebie; zadowolenia ze swego rozumu i w ogóle. Dzięki temu lepiej rozumiemy przyczyny, dla których sezonowy pan marszałek Szymon Hołownia niedawno oświadczył, że „wgniecie w ziemię” złego, zimnego ruskiego czekistę Putina. Najwyraźniej musiał przedawkować, bo zażywanie umiarkowane dotychczas pomagało mu tylko w odgrywaniu roli kierownika Sejmu. Otóż zwolennicy teorii spiskowych podejrzewają, iż bezcenny Izrael eksportuje nie tylko rozmaite „Pegasusy”, ale również rozmaite mefedrony, by w ten sposób mniej wartościowe narody tubylcze wprowadzać w stany euforyczne, dzięki którym w życiu politycznym pojawiają się takie postacie, jak Wielce Czcigodna pani Kotula, czy moje faworyty z Lewicy – i tą metodą przygotowywać sobie grunt do łatwiejszego ich wyszlamowania i zdominowania.

Nawiasem mówiąc, niedawno okazało się, że wyznawanie teorii spiskowych może już wkrótce zostać zakazane. Nie mówię o ich potępieniu przez Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo z tym mamy do czynienia już od dawna, z tym, że Judenrat wyznawców niedozwolonych teorii spiskowych pozbawia waloru przyzwoitości. Tymczasem w amerykańskim Kongresie jest pani Marjorie Taylor Greene, uważana za „królową teorii spiskowych”. Niedawno nie tylko skrytykowała ona byłego brytyjskiego premiera Dawida Camerona, który molestował amerykańskich polityków, żeby dali forsę Ukrainie, ale nawet zaproponowała mu, by pocałował ją w d… A w ogóle to ośmieliła się bluźnić nie tylko przeciwko zbrodniczemu koronawirusowi, ale również – przeciwko szczepionkom, na których Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen podobno się obłowiła, że daj Boże każdemu. W związku z tym FBI uznało, że takie poglądy są niedopuszczalne z punktu widzenia „bezpieczeństwa narodowego”. Ciekawe, że podobnie uważa ruska FSB, z tą różnicą, że z punktu widzenia „bezpieczeństwa narodowego” Rosji niedopuszczalne są trochę inne poglądy, niż w Ameryce – ale co do zasady wszystko się zgadza.

Stanisław Michalkiewicz

Michalkiewicz: Wysuwam projekty racjonalizatorskie

magnapolonia

Stanisław Michalkiewicz: Wysuwam projekty racjonalizatorskie

Po powrocie Naszych Umiłowanych Przywódców z Waszyngtonu, gdzie amerykański prezydent Józio Biden kazał im pożyczyć w Ameryce  2 miliardy dolarów, za które kazał kupić w Ameryce śmigłowce “Apacz” i 1700  pocisków rakietowych typu “powietrze-powietrze” i “powietrze-ziemia”, co wskazuje, że nie są one chyba przeznaczone do obrony przeciwlotniczej, a raczej – do napadu powietrznego – pogrążyliśmy się w uczuciach mieszanych.

Z jednej strony radujemy się – bo jakże tu się nie radować, skoro Nasz Najważniejszy Sojusznik dopuścił do ucałowania ręki nie tylko pana prezydenta Andrzeja Dudę, nie tylko Generalnego Gubernatora Donalda Tuska, nie tylko Księcia-Małżonka, którego amerykańskie media awansowały na “pana Applebaum” (“Pan Applebaum idzie na wojnę”), ale nawet pana Pawła Grasia.

Grasia, który Donalda Tuska pilnował już podczas pierwszej kadencji w latach 2007-2014, potem również w Brukseli na salonach, no i teraz też, co chwalebnie świadczy o ciągłości naszego życia politycznego pod starymi kiejkuty. Z drugiej jednak strony się martwimy, jak spłacimy te 2 miliardy dolarów, zwłaszcza gdyby się okazało, że te śmigłowce i te rakiety będziemy musieli za darmo przekazać Ukrainie na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku.

Wprawdzie parafował ją złowrogi Antoni Macierewicz, ale chyba nie z własnej inicjatywy, tylko na polecenie Naszego Najważniejszego Sojusznika, więc nie tylko Donald Tusk, ale nawet pan minister Sienkiewicz wie, że podważać jej nie wolno – i to jest drugi dowód ciągłości naszego życia politycznego w otoczeniu Naszych Sojuszników, którzy przecież lepiej wiedzą, co jest dla nas naprawdę dobre.

Więc ten dług, podobnie jak wszystkie inne, trzeba będzie spłacić i to szybko, bo nie sądzę, żeby banksterzy, którzy forsę nam pożyczali, chcieli czekać, aż Polska zostanie wepchnięta do wojny w Rosją. Wtedy bowiem będą tu trupy, ruiny i zgliszcza, więc nie będzie z czego zaspokajać nie tylko wierzytelności, ale nawet “roszczeń” które wiszą przecież nad nami na podobieństwo gradowej chmury.

Tą właśnie potrzebą tłumaczę sobie nacisk pana ministra Adama Bodnara, żeby konfiskować samochody kierowcom, którzy zostaną przyłapani na jeździe w stanie wskazującym. Akurat odwiedziła go pani Vera Jurova, która przybyła do naszego bantustanu, żeby nam podarować “silną demokrację”, która obmyśliła dla nas Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen.

Taka demokracja charakteryzuje się silną ręką, przed którą nie oprze się niczyja własność – zgodnie z znamionażyczeniem Klausa Schwaba, co to organizuje w Davos sabaty, podczas których obecne tam wory złota tłumaczą tym wszystkim mężzykom stanu – jak ma być. A ma być tak – jak mówił poeta – że “wszystko mu (to znaczy – obywatelowi) się odbierze, by mógł własnością gardzić szczerze”.

W takiej sytuacji nie będzie się buntował nawet gdyby przeznaczono go na mięsko armatnie – jak to miało miejsce w przypadku sowieckiego żołnierza, którego przesłuchiwał politruk: “Wodku budziesz pit`? – Nie budu. – A kurit` budiesz? – Niet, nie budu. – A j…t` budiesz? – Nie budu. – A zizń za rodinu atdasz? – Atdam, na ch… mnie takaja żizń!” I o to właśnie chodzi, żeby obywatele nie mieli już nic do stracenia oprócz życia, które w tych okolicznościach także wydaje się niewiele warte.

Żeby jednak tempo odzyskiwania samochodów odpowiadało rozbudzonym oczekiwaniom banksterów, trzeba by wprowadzić do całej procedury bodźce materialnego zainteresowania. Pod koniec lat 60-tych próbował zrobić to towarzysz Bolesław Jaszczuk, a partia rozpętała nawet wokół tego dyskusję. Nikt co prawda nie wiedział, o co konkretnie chodzi, podobnie jak podczas dyskusji nad tak zwaną “synodalnością”, którą nakazał przeprowadzić papież Franciszek – ale przecież przy tego rodzaju przedsięwzięciach nie chodzi o żadne konkrety, tylko – żeby zrobić szum.

I to się udało, a teraz partia, to znaczy pardon – oczywiście nie żadna “partia”, tylko papież Franciszek ze swoimi kolaboranty zrobi, co tam będzie chciał, podpierając się “wolą ludu” wyrażoną podczas “konsultacji społecznych” – bo tak chyba trzeba zakwalifikować dyskusję nad “synodalnością”.

Żeby tedy nadać procesowi odzyskiwania samochodów znamiona konkretności, w czynie społecznym zgłaszam projekt racjonalizatorski, żeby policjant, którzy przyłapie kierowcę na jeździe w stanie wskazującym, a także niezawisły sędzia, który orzeknie konfiskatę samochodu – bo zakładam, że w ramach przywracania praworządności zaangażuje się do tego niezawisłe sądy – dostawali od każdego skonfiskowanego auta jakiś procent.

W tej sytuacji każdego dnia konfiskowane będą tysiące samochodów, które można będzie sprzedać obywatelom Ukrainy i w ten sposób połączyć piękne z pożytecznym – a banksterzy będą zadowoleni i nie będzie mowy, by któremuś włosy stawały dęba – jak to było w roku 1980, kiedy to “legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba” – śpiewał Andrzej Rosiewicz.

Ten projekt racjonalizatorski w czynie społecznym  zgłaszam w momencie, kiedy nasz Generalny Gubernator Donald Tusk, prosto z Waszyngtonu, pogalopował na spotkanie “trójkąta weimarskiego”, podczas którego złoży sprawozdanie dla Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, a z kolei ona – oczywiście po naradzie ze starszymi i mądrzejszymi – wyznaczy Donaldu Tusku następne zadania. W tójkącie weimarskim bowiem – podobnie jak w trójkącie małżeńskim – ktoś musi zostać wydymany, a doproszenie tam Donalda Tuska pokazuje, kto to ma być.

Nie jest to może zadanie zaszczytne, ale nie zapomninajmy, że nie o zaszczyty tu chodzi, tylko o poświęcenie dla Poski, a w tych sprawach Donald Tusk nadaje się, jak mało kto. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Nasi Sojusznicy z “trójkąta”, w porozumieniu z Naszym Najważniejszym sojusznikiem, wepchną Polskę do wojny z Rosją, to znaczy – nie tyle może z Rosją, bo w Rosji są porządni ludzie w rodzaju wdowy po Aleksieju Nawalnym i inni przyjaciele pana redaktora Michnika – co ze zbrodniarzem Putinem.

Tego właśnie nie może już się doczekać pan generał Roman Polko, któremu najwyraźniej życie tak obrzydło, że aż się rwie, by “powstrzymać bandytów Putina”. Szkoda, że pan generał niczym już nie dowodzi, ale od czegóż pomysły racjonalizatorskie? Toteż w czynie społecznym składam wniosek racjonalizatorski, by panu generałowi Romanowi Polko powierzyć komendę nad brygadą, czy może nawet dywizją zwolenników tezy, że wojna, jaką USA prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, to jest “nasza wojna” – i wysłać  ją na front.

Jeśli zwycięży – to czegóż chcieć więcej, a jeśli zostanie rozgromiony, to czyż komukolwiek w Polsce pęknie od tego serce?

Zdrada panowie – lecz stoimy cicho. Jak wkręcić w maszynkę do mięsa jakieś głupie państwo, to znaczy takie, którym kierują idioci, albo poprzebierani za idiotów agenci.

Zdrada panowie – lecz stoimy cicho

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    12 marca 2024 michalkiewicz

Okazuje się, że nie tylko Nasz Najważniejszy Sojusznik, nie tylko Nasz Tradycyjny Sojusznik, nie tylko Nasz Drugi Tradycyjny Sojusznik i nie tylko Nasz Mniejszy Sojusznik kombinuje, jakby tu wepchać Polskę do wojny z Rosją w dodatku w taki sposób, by nie rodziło to żadnych zobowiązań, ani dla Naszego Najważniejszego Sojusznika, ani dla Naszego Tradycyjnego Sojusznika, ani dla Naszego Drugiego Tradycyjnego Sojusznika, ani dla Naszego Mniejszego Sojusznika, ani dla Sojuszu Północnoatlantyckiego.

To, że oni wszyscy tak kombinują, to nic dziwnego. Zawsze tak kombinowali, żeby wkręcić w maszynkę do mięsa jakieś głupie państwo, to znaczy takie, którym kierują idioci, albo poprzebierani za idiotów agenci. Tak było w roku 1939, kiedy to Nasz Tradycyjny Sojusznik w kwietniu udzielił Polsce gwarancji, a w lipcu próbował się zorientować czego to mógłby zażądać Józef Stalin za zostanie „sojusznikiem naszych sojuszników”. Jak pamiętamy, Stalin zwrócił uwagę delegacji brytyjskiego Sztabu Imperialnego, że ZSRR nie ma wspólnej granicy z Niemcami, więc jakże Armia Czerwona miałaby wejść w kontakt bojowy z Wehrmachtem? Gdyby tak – ciągnął Ojciec Narodów – Armia Czerwona obsadziła zachodnią granicę Polski – aaa, to co innego! Ponieważ wtedy Nasz Tradycyjny Sojusznik jeszcze się na to nie zdecydował, to Józef Stalin 23 sierpnia 1939 roku nakazał Mołotowowi podpisać pakt z Ribbentropem i w ten sposób ZSRR uzyskał wspólną granicę z Niemcami.

Nasz Drugi Tradycyjny Sojusznik z Paryża aż tak daleko idących awansów nam nie czynił, bo i on wiedział i myśmy wiedzieli, że za Gdańsk, to on umierał nie będzie. Jak się te mocarstwowe igraszki dla Polski skończyły – to już wiemy – a epilogiem była zawarta w lutym 1945 roku transakcja w Jałcie ze Stalinem, któremu, jako sojusznikowi naszych sojuszników, Nasz Najważniejszy Sojusznik do spółki z Naszym Sojusznikiem Tradycyjnym sprzedali Polskę tak, jak rzeźnikowi sprzedaje się krowę. Dlatego właśnie państwa poważne starają się o pozyskanie sojuszników wśród państw pozostałych, żeby w razie potrzeby mieć kogo sprzedawać.

W roku 2014 prezydent Obama wyłożył 5 miliardów dolarów na zorganizowanie „Majdanu” w Kijowie, dzięki któremu Ukraina została kandydatem na sojusznika Naszego Najważniejszego Sojusznika i Sojuszników Drobniejszego Płazu. W rezultacie Rosja przestała być „strategicznym partnerem” Sojuszu Północnoatlantyckiego, jakim została 20 listopada 2010 roku i na zasadzie „rażącej niewdzięczności obdarowanego”, odebrała Ukrainie podarowany jej – podobno po pijanemu – przez Chruszczowa w 1954 roku Krym. Wskutek tego w stosunkach ukraińsko-rosyjskich zapanował „ni pokój – ni wojna”, bo z jednej strony Ukraińcy ostrzeliwali „separatystów” w obwodzie ługańskim i donieckim, ale z drugiej – ukraiński prezydent Poroszenko, swoje fabryki czekolady, jak gdyby nigdy nic, miał w ruskim Lipiecku, a Ukraina brała gaz z ruskiego gazociągu, w dodatku podobno za niego nie płacąc. Pewnie prezydent Poroszenko i z tego względu podpisał w roku 2014 i 2015 tak zwane „porozumienia mińskie”, na podstawie których Ukraina miała zapewnić autonomię, głównie językową, w obwodach donieckim i ługańskim, które poza tym miały pozostawać w granicach Ukrainy.

Aliści – trawestując Gałczyńskiego – „w Waszyngtonie na mieście inne były już treście”, toteż kiedy po wyborach w roku 2020, kiedy to przegrany prezydent Trump zarzucał wygranemu prezydentowi Bidenowi nierzetelne liczenie głosów, nastąpiło zaostrzenie sytuacji. A dlaczego? A dlatego, że całkiem niedawno nie żaden kremlowski kłamca, któremu nikt mądry, roztropny i przyzwoity, z tych, co to rozpoznają się po zapachu, nigdy nie odważyłby się uwierzyć, tylko – amerykański dziennik „New York Times” ujawnił, że Centralna Agencja Wywiadowcza w latach 2014 – 2022 zainstalowała co najmniej 12 tajnych baz na terenie Ukrainy.

Była to sytuacja zupełnie podobna do tej, która przyczyniła się do tzw. „kryzysu karaibskiego” w roku 1962. Kiedy w 1959 roku Fidel Castro obalił proamerykańskiego prezydenta Kuby Fulgencio Batistę i na „dzieńdobry” znacjonalizował wszystkie amerykańskie przedsiębiorstwa, prezydent Eisenhover, a potem – również prezydent Kennedy, udzielili zgody na przeprowadzenie przez CIA na Kubie tajnej operacji, w celu – jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – „przywrócenia tam praworządności”. Przybrała ona postać inwazji w Zatoce Świń, która zakończyła się klapą. Ale Fidel Castro się przestraszył; bo wprawdzie ta zakończyła się klapą, ale następna – kto wie? – więc na wszelki wypadek zacieśnił stosunki z Sowietami, które skorzystały z tej okazji, by 90 mil od USA rozmieścić swoje pociski z głowicami jądrowymi. Kuba była suwerennym państwem, podobnie jak dzisiaj Ukraina; mogła przyjaźnić się, z kim tylko chciała i na swoim własnym terytorium instalować taką broń, jaka się jej podobała. Podobnie Ukrainie wolno było instalować na swoim terytorium tajne bazy CIA. Jednak w 1962 roku prezydent Kennedy zarządził morską blokadę Kuby w następstwie czego świat stanął u progu wojny jądrowej.

Zimny ruski czekista Putin natomiast w 2022 roku uznał, że porozumienia paryskie z 1997 roku, na podstawie których Rosja zgodziła się na przyjęcie do NATO państw Europy Środkowej w zamian za ustanowienie tak zwanych „środków budowy zaufania” w postaci zakazu przesuwania zachodniej broni jądrowej na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej i instalowania na obszarze nowoprzyjętych państw do NATO stałych baz Sojuszu, zostały w ten sposób przekreślone i postanowił przywrócić siłą status sprzed 2014 roku. Dla Naszego Najważniejszego Sojusznika był to prawdziwy dar Niebios, bo udało mu się wkręcić całkiem spore europejskie państwo w maszynkę do mięsa i to bez żadnego ryzyka dla siebie. Dlatego prezydent Zełeński, który zgodził się na odstąpienie od porozumień mińskich, natychmiast został ulubieńcem wolnego świata, jasnym idolem i naszą najukochańszą duszeńką. Co tam na jego temat sądzą Ukraińcy – tego na pewno nie wiemy, chociaż z drugiej strony okoliczność, że aż ponad 6 milionów tamtejszych obywateli zagłosowało nogami uciekając za granicę i ratując się w ten sposób przed wkręceniem w maszynkę do mięsa, też o czymś świadczy.

Ale wojna się przeciąga i to bez żadnej wyraźnej nadziei na ukraińskie zwycięstwo, a najgorsze jest to, że Ukraińców, których ewentualnie Nasz Najważniejszy Sojusznik mógłby za pośrednictwem prezydenta Zełeńskiego wkręcić w maszynkę do mięsa zaczyna brakować. W dodatku w Ameryce w tym roku wybierają prezydenta i nie wiadomo, na kogo wskaże swoim paluszkiem 34-letnia refrenistka, panna Taylor Swift, co to – jak głoszą fałszywe pogłoski – bzyka się z jakimś futbolistą o politycznych preferencjach bliżej niesprecyzowanych – więc na wszelki wypadek prezydent Józio Biden, co to postanowił przewodzić Ameryce i wolnemu światu aż do upadłego, chciałby się z ukraińskiej awantury wyplątać, ale metodą Kukuńka, to znaczy – żeby odium spadło nie na niego, tylko na Republikanów. W tym celu prezydent Biden zaparł się i nie chce dać ani centa na ochronę południowej gracy USA z Meksykiem, a w odwecie Republikanie blokują uchwalenie budżetu. Od września ub. roku kiedy to w Ameryce kończy się rok budżetowy, budżetu nie ma, a tylko – żeby świat się nie zawalił – Izba Reprezentantów uchwala budżety tymczasowe. Było ich do tej pory 3, ale w żadnym nie było ani centa dla Ukrainy. Ten ostatni tymczasowy budżet kończy się w marcu, a więc – na dniach – ale nie widać, żeby w tej sprawie coś się zmieniło. Forsy zaczyna brakować, toteż pojawiają się osobliwe pomysły, by Ukrainie dać 300 mld dolarów „zamrożonych” aktywów rosyjskich.

Pomysł o tyle osobliwy, że żadne z państw zamrażających nie jest z Rosją w stanie wojny. Przeciwnie – utrzymują z nią stosunki dyplomatyczne. Wprawdzie ukraińscy oligarchowie z pewnością by się takiego prezentu ucieszyli; kupiliby sobie nowe nieruchomości na Riwierze, jachty i inne luksusy, nie mówiąc o azylach w bezcennym Izraelu, a kto wie – może nawet sypnęliby jakieś okruszki dla sołdatów -”herojów”, żeby nie żywili się samą „sławą” – ale na razie wszyscy boją się precedensu, więc do konfiskaty nie doszło.

I w tych okolicznościach przyrody doszło do szczytu państw Unii Europejskiej w Paryżu, gdzie mężykowie stanu namawiali się, jakby tu przychylić nam nieba. Wprawdzie przy tej okazji pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby unijni Zasrancen chcieli wysłać na Ukrainę własne wojska, skoro Ukraińców zaczyna brakować – ale sam widziałem, jak pan prezydent Andrzej Duda na zaimprowizowanej konferencji prasowej, z krzywym uśmieszkiem powiedział, że projekt – owszem – pojawił się, ale „nie wzbudził entuzjazmu”. Pan prezydent nie powiedział która to Schwein taki projekt na szczycie Unii Europejskiej wysunęła. Jednak jeśli do konfidencji zostało przypuszczonych co najmniej 27 prezydentów i premierów, to niepodobna, żeby któryś nie puścił farby. No i stało się, że grecki premier Kiriakos Mitsotakis, najwyraźniej odczuwając parcie, jak ten pastuszek, co to podejrzał króla Midasa, którego Apollo za brak muzycznego gustu ukarał oślimi uszami, puścił farbę, że pojawiła się koalicja narwańców, najwyraźniej znowu podpuszczonych przez Naszego Tradycyjnego Sojusznika, czyli Wielką Brytanię. Najwyraźniej otrzymała ona zadanie znalezienia frajerów, którzy zgodzą się na wkręcenie w maszynkę do mięsa swoich obywateli, żeby wyrównać w ten sposób niedostatek Ukraińców.

I frajerowie się znaleźli w osobach reprezentantów Polski, Litwy, Łotwy i Estonii. Charakterystyczne przy tym jest to, że zarówno pan prezydent Andrzej Duda, jak i premier Donald Tusk, którego diabli też tam zanieśli, energicznie zaprzeczają, jakoby inicjatywa wysłania na Ukrainę wojsk wyszła również od nich. W ten sposób po raz kolejny się potwierdziło, że kto wierzy takiemu panu prezydentowi Dudzie, czy premierowi Donaldowi Tuskowi, ten sam sobie szkodzi. Ale żeby nie było wątpliwości, również były Naczelnik Państwa też bredził o „misji NATO”, która powinna zostać na Ukrainę wysłana. Okazuje się, że głupota i zdrada występuje u nas ponad podziałami, nie pomijając nikogo, skoro Wielce Czcigodny poseł Wipler, który najwyraźniej nie bez kozery wypowiada się w imieniu Konfederacji, oświadczył, że czy się to nam podoba, czy nie, to wojna na Ukrainie jest „naszą wojną”. Myślę, że za tę deklarację on też powinien dostać order od SBU, żeby pan red. Tomasz Sakiewicz nie czuł się taki osamotniony.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Aborcja, dintojra i dopalacze

Aborcja, dintojra i dopalacze

michalkiewicz Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    10 marca 2024

Jak co roku nieubłaganie zbliża się Dzień Kobiet, w związku z tym kobiety, które w vaginecie Donalda Tuska zajmują stanowiska feministerek, a to od klimatu, a to od równości, a to od edukacji, stały się niebywale pobudzone z powodu aborcji, która wydaje się tuż w zasięgu ręki. Jak pisał Adam Mickiewicz, „co Francuz wymyśli, to Polak polubi”, a cóż dopiero – Polka, zwłaszcza opętana przez postępactwo? Toteż kiedy gruchnęła wieść, że Francja zamierza wpisać aborcję do konstytucji, jako podstawowe prawo człowieka, tubylcze postępactwo nie może już wytrzymać, żeby zrobić to samo, a jeśli nawet nie to samo, to żeby chociaż wprowadzić aborcję na życzenie, a może nawet na koszt państwa – jak zapłodnienie w szklance. W awangardzie oczywiście jest Lewica, której działaczki sprawiają wrażenie osobiście zainteresowanych skrobankami. Volksdeutsche Partei nie ma nic przeciwko temu, żeby Polki się skrobały, nawiązując w ten sposób do tradycji Generalnego Gubernatorstwa, którego fundamenty właśnie w mozole wznosimy.

Warto przypomnieć, że sam Adolf Hitler twierdził, iż osobiście zastrzeli „każdego idiotę”, który chciałby wprowadzić przepisy zabraniające aborcji na terenach okupowanych. Toteż piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów sypie tylko Trzecia Droga. Najwyraźniej minister-ministrowicz Władysław Kosiniak-Kamysz, przeżywający potężne dysonanse poznawcze w związku z protestami rolników, których rzekomo reprezentuje, nie chce brać na siebie tego odium. Nie chce jednak wyjść na wstecznika i ciemnogrodzianina, więc staje na nieubłaganym gruncie demokracji i wraz z sezonowym panem marszałkiem Hołownią forsują przeprowadzenie w tej sprawie referendum. Obawiam się jednak, że czujna w sprawie skrobanek niczym żuraw pani Marta Lempart, przejrzała go na wylot, podobnie jak Donalda Tuska. Twierdzi bowiem, że Trzecia Droga, podobnie jak Volksdeutsche Partei, wyłudziła kobiece głosy, a teraz się miga ze spełnieniem obietnic. Jeśli teraz jakaś kobieta umrze w szpitalu z powodu ciąży, to będzie to wina Donalda Tuska – powiedziała. Może i będzie – ale skoro tak łatwo od kobiet te głosy wyłudzić, to po co im one w ogóle potrzebne?

Podobno stosowna ustawa jest już gotowa, podobnie jak umieszczenie w kodeksie karnym penalizacji „mowy nienawiści”, co zapowiadała już dawno pani Katarzyna Kotula, piastująca w vaginecie Donalda Tuska fuchę feministry do spraw równości, zaraz po przeprowadzeniu konsultacji wśród sodomczyków i gomorytek. Nie powinniśmy jednak ulegać wrażeniu, jakoby tubylcza polityka została zdominowana przez zagadnienia płciowo-maciczne. To jest tylko powierzchnia zjawiska, bo kiedy pluniemy na plugawą skorupę i – jak zalecał Wieszcz – zstąpimy do głębi, to przekonamy się, że dominującym zjawiskiem jest dintojra. Temu służą parlamentarne komisje śledcze, w których delikwenci stawiani są w krzyżowym ogniu pytań, jakich nie szczędzi im ani pani Sroka w komisji do spraw złowrogiego „Pegasusa”, ani pan Joński, dokazujący w komisji do spraw wyborów z zabójczymi kopertami – ale najcięższą robotę odwala pan minister Adam Bodnar. To na jego barkach spoczywa zadanie „przywrócenia praworządności”, to znaczy – powyrzucania z wymiaru sprawiedliwości mianowańców Naczelnika Państwa, by na opróżnione w ten sposób miejsca mianować fagasów wskazanych nieubłaganym palcem przez stare kiejkuty, którzy już powinność swej służby zrozumieją.

Wtedy nadejdzie czas na nowy etap, to znaczy – ostatecznego rozwiązania kwestii III Rzeczypospolitej, która ma być zastąpiona Generalnym Gubernatorstwem. Jak wiadomo, niepisaną zasadą konstytuującą III RP było: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych. Wyroki na panów Kamińskiego i Wąsika pokazały, że ta fundamentalna zasada już nie obowiązuje, więc tylko czekamy, aż pan minister Bodnar, któremu pani Vera Jurova i ten drugi komisarz, Didier Reynders, udzielili błogosławieństwa na przeprowadzenie operacji pod kryptonimem „Przywracanie praworządności”, wprowadzi wspomnianych fagasów na stanowiska niezawisłych sędziów i prokuratorów. Wtedy skończy się charakterystyczne dla III RP polskie safandulstwo i zapanuje dyscyplina – jak to w Generalnym Gubernatorstwie.

Są atoli pewne trudności, bo pan prezydent Duda już wcześniej zapowiedział, że każdą ustawę uchwaloną bez udziału panów Kamińskiego i Wąsika będzie przesyłał do Trybunału Konstytucyjnego. No i przesyła – ale oczywiście nie każdą – co to, to nie – bo np. ustawę przedłużającą socjal dla obywateli Ukrainy w Polsce podpisał w podskokach, chociaż ani pan Kamiński, ani pan Wąsik nad nią nie głosowali. To pokazuje, że mimo zmiany rządu nic się nie zmieniło; Polska nadal jest sługą narodu ukraińskiego – jak to w niepojętym przypływie szczerości ujawnił w swoim czasie pan Łukasz Jasina. Toteż pan minister Bodnar kombinuje, jak by tu rozsadzić ten cały Trybunał przy pomocy uchwał Sejmu, stwierdzających iż tak zwani „sędziowie-dublerzy” nie są żadnymi sędziami, tylko zwyczajnymi przebierańcami. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Sejm podejmie uchwałę, że sezonowy pan marszałek Hołownia jest mądry, że w nocy jest jasno, a w dzień – ciemno – i tak dalej. Rząd kombinuje nawet, żeby zmienić w tym celu konstytucję, chociaż nie ma większości wystarczajacej nawet na odrzucenie weta prezydenta. Ale od czegóż uchwały? Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści. Gdzie jest napisane, że uchwałą Sejmu nie można zmienić konstytucji? A nawet gdyby gdzieś i było, to cóż z tego? Kiedy w grę wchodzi przywrócenie praworządności, to nie można zwracać uwagi na drobiazgi. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia” – pisał Adam Mickiewicz. A jakaż sprawa może być lepsza od przywracania praworządności, zatwierdzonej przez panią Verę Jurovą i komisarza Didiera Reyndersa? Takiej sprawy nie ma, a jak ktoś w to nie wierzy, to niech zapyta Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen.

Poza tym uchwała, która by stwierdzała, iż sezonowy pan marszałek Hołownia jest mądry, wydaje się pilną koniecznością po jego deklaracji, że „wgniecie Putina w ziemię”. Doktorzy alarmują, że w Polsce, a w Warszawie w szczególności, z szybkością płomienia szerzy się plaga używania mefedronu, narkotyku o działaniu pobudzającym, po którym pacjent nabiera wielkiej pewności siebie. W związku z tym pojawiły się podejrzenia, że pan marszałek zwyczajnie przedawkował. Nie tylko zresztą on – bo grecki premier Kiriakos Miksotakis rozpuszcza fałszywe pogłoski, jakoby na niedawnym szczycie UE w Paryżu to nie prezydent Macron, tylko delegacje Polski, Litwy, Łotwy I Estonii, wysłuchawszy zachęty rządu brytyjskiego, wystąpiły z pomysłem, by wysłać swoje niezwyciężone armie na Ukrainę. Ale projekt ten – jak ujawnił z kwaśnym uśmiechem pan prezydent Andrzej Duda – „nie spotkał się z entuzjazmem” państw poważnych, z czego wynika, że przedstawiciele tych państw muszą zażywać coś zupełnie innego, niż pan marszałek Szymon Holownia.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Rzeczpospolita “alumnów”.

magnapolonia

Stanisław Michalkiewicz: Rzeczpospolita “alumnów”

   Jak mówił partyjny buc, grany przez Janusza Gajosa w filmie Krzysztofa Zanussiego “Kontrakt”  – demokracja – demokracją, ale ktoś przecież musi tym kierować. I rzeczywiście – o czym mozemy przekonać się choćby ze spiżowych  sentencji na temat demokracji wypowiadanych przez klasyka demokracji Józefa Stalina – że na przykład w demokracji ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy – albo że jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy, jest przedstawienie zapędzonym do głosowania suwerenom  prawidłowej alternatywy.

Za komuny nikt na takie głupstwa nie marnował czasu; nie było alternatywy, tylko jedna lista wystawiana przez Front Jedności Narodu, na której kandydatów umieszczało Biuro Polityczne KC PZPR, dzięki czemu każdy z nich cieszył się niemal 90-procentowym, a niekiedy nawet większym poparciem.

Większe poparcie uzyskiwał wspomniany Józef Stalin, na którego w I Stalinowskim Okręgu Wyborczym miasta Moskwy głosowało bodajże 120 procent obywateli – ale wyjaśniono ten fenomen w ten sposób, że wielu obywateli już nie mogło wytrzymać, by oddać głos na Ojca Narodów, przybywali więc do Moskwy z innych okręgów i głosowali jeden przez drugiego. Dlatego właśnie Józef Stalin nie bez słuszności mówił, że “nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza”.

Ale demokracja niejedno ma imię, toteż w niektórych rodzajach demokracji, a zwłaszcza – w demokracji “prawdziwej”, musi panować pluralizm, więc bez przedstawienia prawidłowej alternatywy się nie obejdzie. A kiedy alternatywa jest prawidłowa? Wtedy, gdy bez względu na to, kto wybory wygra, będą one wygrane. Tedy koryfeusze demokracji próbują jakoś zapanować nad tym całym pluralizmem i żeby świat sie nie zawalił, godzą jedno z drugim rozmaitymi metodami.

W wywiadzie-rzece, jaki przeprowadziła pani Krystyna Okrent, prywatnie naturalna przyjaciółka byłego ministra spraw zagranicznych Republiki Francuskiej Bernarda Kouschnera, z szefem francuskiego wywiadu, hrabią Alexandrem de Marenches, na pytanie, z jakich srodowisk rekrutują się konfidenci wywiadu,  zauważył on, że konfidenci, to są w policji, a we  francuskim wywiadzie żadnych konfidentów nie ma, tylko – Honorable Correspondants – ktorzy rekrutują sie z rozmaitych środowisk.

-Może to być kierowca taksówki, może to być duchowny, a nawet – minister stanu – powiedział hrabia, jako o rzeczy zwyczajnej. Skoro tak się dzieje w demokracjach zaawansowanych, to cóż dopiero musi wyprawiać się w naszej młodej demokracji? W odróżnieniu od takiej np. Francji, nie ma u nas szkół kształcących Umiłowanych Przywódców. We Francji taką rolę spełnia ENA (Ecole Nationale d`Administration).

Jak wiadomo, do wyborów stają tam kandydaci na Umiłowanych Przywódców, zgrupowani w różnych partiach politycznych – ale tak się jakoś składa, że kiedy już wybory się zakończą, to okazuje się, że w rządzie, jak nie jednym, to drugim, zasiadają prawie wyłącznie absolwenci ENA. W ten sposób pogodzony jest  pluralizm polityczny z koniecznością zaprezentowania suwerenom prawidłowej alternatywy – zgodnie ze spiżową wskazówką klasyka demokracji Józefa Stalina – z czego wynika nieomylny znak, że ktoś musi tym kierować.

W naszym bantustanie – jak już wspomniałem – szkół kształcących Umiłowanych Przywódców jeszcze nie ma, chociaż pewną rolę w naszej raczkującej demokracji może odgrywać szkoła w Starych Kiejkutach. Formalnie kształci ona całkiem innych fachowców, ale ci fachowcy zajmują się potem  m.in. aranżowaniem, żeby nie powiedzieć – reżyserowaniem tubylczej sceny politycznej, zgodnie ze spiżowymi wskazówkami Józefa Stalina.

Żeby nie być gołosłownym – podam przykład. Oto 18 czerwca 2015 roku odbyła sie w Warszawie Międzynarodowa Konferencja Naukowa “Most”, dla której pretekstem była 25 rocznica uruchomienia pierwszego transportu rosyjskich Żydów do Izraela przez Warszawę. Wzięli w niej udział nie tylko przedstawiciele najważniejszych ubeckich dynastii z Polski, ale też wysocy rangą ubekowie z Izraela.

Chodziło o to, by w związku ze zresetowaniem przez prezydenta Obamę swego poprzedniego resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich i ponownym przejściem Polski spod kurateli niemieckiej pod kuratelę amerykańską, przekonać Amerykanów, by naszych ubeków wciągnęli na swoją listę tzw. “naszych sukinsynów”. Podobno Amerykanie mieli wątpliwości, czy to warto, więc ubekowie pokazali co potrafią; w dwa tygodnie  z niczego zorganizowali partię polityczną Nowoczesna z panem Petru na fasadzie.

Jeszcze pan Ryszard nie zdążył otworzyć ust, żeby powiedzieć naszemu narodowi, jak zamierza przychylać mu nieba, a już wdzięczny naród obdarzył go 11 procentami zaufania – podobnie jak wszystkie podobne partie jednorazowego użytku. W tej sytuacji Amerykanie uznali, że lepiej mieć ich na oku, to znaczy – na liście “naszych sukinsynów”, niż pozwolić, żeby gdzieś hulali samopas. Zgodnie ze swoją ulubioną teorią spiskową tłumaczę ten fenomen tak, że konfidenci starych kiejkutów dostali rozkaz: w prawo zwrot! Do pana Ryszarda marsz! – i od razu jest partia i 11 procent zaufania.

   Ale to, że w naszym bantustanie nie ma szkoły kształcącej Umiłowanych Przywódców, to nie znaczy, że nie ma jej nigdzie. Nasz bantustan, podobnie jak inne zwasalizowane bantustany, obsługiwany jest przez Szkołę Liderów przy Departamencie Stanu USA.

Nie można tam przyjść sobie z ulicy i się zapisać; nabór do tej szkoły prowadzą ambasady USA w poszczególnych bantustanach, wyławiając kandydatów według sobie tylko znanych kryteriów. A czego uczą się tam ci “liderzy”? Ano tego – kiedy już zostaną w swoich bantustanach dygnitarzami – jak uwzględniać interesy Stanów Zjednoczonych, nawet kosztem własnych bantustanów.

   Warto podkreślić, że Amerykanie przy rekrutacji nie kierują się żadnymi politycznymi przesądami, dzięki czemu demokracje w tych bantustanach funkcjonują zgodnie z cytowaną spiżową wskazówką Józefa Stalina odnośnie prawidłowej alternatywy.  Wskazuje na to poczet liderów pochodzących z naszego bantustanu. Biały orszak “alumnów” otwiera Mieczysław F. Rakowski, który został premierem u generała Jaruzelskiego już po jego nowojorskim spotkaniu z Dawidem Rockefellerem we wrześniu 1985 roku.

A potem widzimy tam i Aleksandra Kwaśniewskiego i Donalda Tuska i Hannę Suchocką i Bronisława Komorowskiego i Kazimierza Marcinkiewicza i Beatę Szydło, a  krążą też fałszywe pogłoski, jakoby “alumnami” tej szkoły były  najnowsze nabytki w vaginecie Donalda Tuska: Adam Bodnar, Katarzyna Kotula, a nawet moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus.

Ładny interes!

Michalkiewicz: Sugestie dla Ministerstwa Prawdy

Michalkiewicz: Sugestie dla Ministerstwa Prawdy

2 marca 2024 Stanisław Michalkiewicz Sugestie

Co tu dużo gadać; Aleksander Sołżenicyn miał rację pisząc, że “z władzą radziecką nie będziesz się nudził”. I rzeczywiście. Ledwo tylko wróciłem z krótkiego wypadu do Rzymu, od razu dopadła mnie skrzydlata wieść, że nowy zarząd Poczty Polskiej, która pierwotnie miała na 1 marca br. z okazji Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, wypuścić okolicznościowy znaczek upamiętniający majora Hieronima Dekutowskiego “Zaporę”, z podwiniętym ogonem wycofał się z tego obrazoburczego pomysłu.

Jeszcze nie wiemy, jakich bohaterów będziemy teraz upamiętniali na znaczkach pocztowych i w ogóle, ale przecież nietrudno się tego domyślić w sytuacji, gdy jednym z uczestników sitwy tworzącej rząd z Donaldem Tuskiem na fasadzie, jest Lewica. Już wcześniej słyszeliśmy, jak tamtejsi działacze (“iluż wielkich działaczów wyjrzało z rozporka” – zastanawiał się poeta) kręcili mięsistymi nosami (“wszędzie mięsiste węszą nosy, w powietrzu kłębią się donosy”) na Żołnierzy Wyklętych, żeby żywić jakieś w tej materii złudzenia. A przecież swoich herojów ma nie tylko Lewica. Volksdeutsche Partei też nie od macochy, więc tylko patrzeć, jak od wyciągniętych z naftaliny herojów tak się zaroi, że wprost nie będzie można splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić. No dobrze – ale od kogo zaczniemy?

Skoro Żołnierze Wyklęci się nie podobają, to w nowym politycznym sezonie muszą podobać się ci, którzy wdeptywali ich w ziemię, nie tylko wrzucając do dołów z wapnem, czy skazując na damnatio memoriae (w starożytnym Egipcie, ale w Rzymie też zdarzało się, że po skazanym na damntatio memoriae faraonie, czy cesarzu, skuwano wszelkie inskrypcje na jego temat, niszczono posągi, a w najlepszym razie, zdejmowano z nich głowy, a na to miejsce wstawiano głowy bohaterów zatwierdzonych, znaczy się – bohaterów nowego typu. Zatem jakiś znaczek i z jakiej okazji wypuści nowy zarząd Poczty Polskiej, żeby przedstawić tubylczej opinii publicznej bohaterów historii przykrojonej ad usum Delphini? Ta metoda przykrawania wzięła się z dawnej Francji, gdzie na użytek małoletniego następcy tronu skorumpowani i oczywiście – utytułowani eksperci – przygotowywali wersję historii starannie wykastrowaną z wszelkich elementów, które uchodziły za “kontrowersyjne”. Wtedy chodziło raczej o sprawy obyczajowe, ale teraz do obyczajności publicznej chlusnęło tyle wynalazków, mających możnych protektorów, że na pewno nie o to chodzi.

Zatem w czynie społecznym z okazji 1 maja, kiedy będziemy obchodzili święto naszych okupantów, proponuję, że na początek, 22 lipca wypuścić znaczek z Jakubem Bermanem. Dlaczego akurat z nim? Składają się na to co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, Jakub Berman miał pierwszorzędne korzenie, więc jestem pewien, że “Gazeta Wyborcza”, a za nim – wszyscy mikrocefale, co to z niej chłepcą swoją intelektualną zupę, tej inicjatywie przyklaśnie. Po drugie – jak pisze w swojej książce “Gwałt na Polsce” Stanisław Mikołajczyk – Jakub Berman w “tajnym rządzie”, jakim z łaski Józefa Stalina Polska została obdarzona, zajmował wysokie, bo aż czwarte miejsce. Pierwsze zajmował generał NKWD Iwan Sierow. Drugie – szef NKWD w sowieckiej ambasadzie. Trzecie – ambasador Lebiediew, a czwarte – właśnie Jakub Berman, formalnie zajmujący skromne stanowisko wiceministra. Wynika z tego, że w hierarchii stał wyżej i od Bieruta i od Osóbki-Morawskiego, więc czy iustitia nie nakazywałaby udelektować na początek właśnie jego? Potem oczywiście przyjdzie kolej na bohaterów drobniejszego płazu, więc nikt nie będzie miał krzywdy, ale od kogoś tę wyliczankę trzeba zacząć.

Musimy jednak pamiętać, że to tylko jeden orszak bohaterów czekających na upamiętnienie. Drugi wiąże się z innym nurtem, do którego – jestem o tym głęboko przekonany – już wkrótce, kiedy etap umizgów zakończy się definitywnie i pod przewodnictwem Donalda Tuska wejdziemy w etap surowości – też będziemy musieli nawiązać tym bardziej, że w miejsce III Rzeczypospolitej zaczniemy tu instalować Generalne Gubernatorstwo.

Tak się składa, że najbliższa rocznica wejścia w życie dekretu wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa przypada 26 października – zaraz po rocznicy bitwy pod Lenino, która za pierwszej komuny przypadała 12 października. Na razie nie proponowałbym łączenia tych dwóch rocznic, chociaż Józef Mackiewicz twierdzi, że wielu jej polskich uczestników, dawnych łagierników, skorzystało z tej okazji, by przejść na niemiecką stronę i w ten sposób przeciąć pępowinę łączącą ich ze Związkiem Sowieckim. Coś musi być na rzeczy, skoro po bitwie odnotowano wysoką liczbę (około 700) “zaginionych bez wieści”. Tych “wieści” o nich nie było i później, bo – według Józefa Mackiewicza – musieli oni przejść do konspiracji i to podwójnej. No dobrze – ale jaki znaczek nowy zarząd Poczty Polskiej mógłby z tej okazji wydać?

Zdaję sobie sprawę z kontrowersyjnego charakteru sprawy, ale skoro już w czerwcu 2003 roku, podczas referendum w sprawie Anschlussu, zdecydowaliśmy się wprowadzić Polskę do IV Rzeszy, to nie ma co się krygować tym bardziej, że Judenrat i tak jest zdecydowany doprowadzić do końca proces wskazywania nieubłaganym palcem zastępczego winowajcy holokaustu? W tej sytuacji wypuszczenie znaczka z Generalnym Gubernatorem Hansem Frankiem dowodziłoby naszej determinacji w budowaniu nowej, świetlanej przyszłości pod egidą Reichsfuhrerin Urszuli von Der Leyen, która takim właśnie zadaniem obarczyła Donalda Tuska.

Dodatkowym argumentem za upamiętnieniem tego funkcjonariusza niech będzie okoliczność, że patronował on jeśli nie wszystkim, to w każdym razie wielu inicjatywom, może nie nakierowanym bezpośrednio na odbudowę Wielkiej Ukrainy i nikt nie może zaprzeczyć, że przyłożył rękę do tworzenia jej fundamentów w postaci zalążkowych formacji przyszłych sił zbrojnych tego państwa, które tak gracko się spisały latem 1943 roku. Wprawdzie pan Paweł Kowal twierdzi, że nie powinniśmy tej udanej czystki etnicznej przypisywać państwu ukraińskiemu, którego wtedy nie było – ale przecież możemy sobie wyobrazić, że byłaby ona jeszcze bardziej udana, gdyby tak Niepodległa Ukraina – oczywiście w nierozerwalnym sojuszu z Rzeszą Niemiecką – już wtedy istniała.

I wreszcie kolejna okazja – tym razem 19 lutego – kiedy to w 1954 roku, w rocznicę Ugody Perejesławskiej – ówczesny sekretarz generalny KC KPZR Nikita Chruszczow, podarował Ukrainie Krym. Wprawdzie złe języki twierdzą, że zrobił to po pijanemu, ale czy to takie ważne, skoro w ten sposób zadośćuczynił nie tylko ukraińskiej, ale i polskiej racji stanu? W tej sytuacji zarząd Poczty Polskiej nie powinien się wahać.

Stanisław Michalkiewicz

Obrazki z kapitalizmu kompradorskiego

Obrazki z kapitalizmu kompradorskiego

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    5 marca 2024 michalkiewicz

Powiadają, że jak ktoś traktuje serio pana wiceministra rolnictwa Michała Kołodziejczaka, to sam sobie szkodzi. Może i szkodzi – ale przecież nie panu ministru, który od premiera Tuska otrzymał fuchę wiceministra rolnictwa nie dlatego, żeby Donald Tusk traktował go serio, tylko – żeby go mieć na oku. Toteż pan minister Kołodziejczak uwija się wedle protestu rolników, pewnie w nadziei, że jak się będzie przy nich fotografował, to wystarczy. Chyba jednak nie bardzo, bo kiedy protestujący przekonali się, że pan Kołodziejczak tak naprawdę to nic nie może i tylko opowiada jakieś niestworzone historie, wcale nie chcieli z nim gadać i omal go nie pogonili. Musiało to urazić miłość własną wiceministra, bo 20 lutego zapowiedział ujawnienie listy firm, które z Ukrainy sprowadzały „zboże techniczne” i różne inne rzeczy.

Ciekawe, że pan minister Telus z ekipy „dobrej zmiany” też wielokrotnie zapowiadał opublikowanie listy tych firm, ale z zagadkowych przyczyn niczego nie opublikował. Czy zabronił mu tego pan premier Morawiecki, czy może sam Naczelnik Państwa – tego nie wiemy, ale domyślamy się, że musiała to być jakaś bardzo ważna przyczyna. Ja na przykład się domyślam, że pewne światło na tę sprawę rzuciłaby analiza struktury własnościowej tych firm – czy przypadkiem nie należą one do sympatyków Prawa i Sprawiedliwości, które przecież nie będzie zarzynało kury znoszącej mu złote jajka – bo nie wyobrażam sobie nawet w gorączce, że takie firmy by się z nikim nie podzieliły. Pisał o tym jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński, że „mówiła żony ciotka: tych co płacą – nic nie spotka!

Ponieważ obydwa zwalczające się polityczne obozy muszą się „pięknie różnić”, bo w przeciwnym razie wśród ich wyznawców zaczną lęgnąć się straszliwe wątpliwości, czy przypadkiem nie mają do czynienia z ustawką, zaraz po październikowych wyborach, w listopadzie ubiegłego roku, ukazała się pierwszą lista – ale nieoficjalna. Wynika z tego, że ustępujący rząd pana premiera Morawieckiego nie brał za nią odpowiedzialności, podobnie jak vaginet Donalda Tuska, który w listopadzie dopiero oczekiwał na zlożenie krzywoprzysięstwa na ręce pana prezydenta Dudy. Jak wiemy, nastąpiło to dopiero 13 grudnia. Dopiero 14 lutego pojawiła się tzw. „lista Kołodziejczaka”, zawierająca spis 541 firm, które miały z Ukrainy sprowadzać nie tylko zboże, ale różne inne produkty, a nawet przetwory rolnicze. Okazało się jednak, że to nie ta lista, bo 20 lutego pan minister Kołodziejczak oznajmił, że tę prawdziwą dopiero poznamy, jak się wyjaśni, co te firmy z tym zbożem zrobiły.

Ale nie to jest najważniejsze, chociaż oczywiście też ważne, bo ważniejsza wydaje się podana przez pana ministra Kołodziejczaka informacja, że na liście „widzimy firmy, które są powiązane z politykami, czy z partiami politycznymi i nie mówimy tutaj o jednej partii politycznej, żeby sprawa była jasna”. Ta informacja rzuca pewne światło, dlaczego tak długo nie można było podać do wiadomości listy tych firm, które jeszcze w listopadzie były objęte „tajemnicą celną”, a wcześniej pan minister Telus informował, że on niczego nie podaje, ponieważ nie pozwoliła mu na to „prokuratura”. Ciekawe, jak to będzie teraz; czy zasłona „tajemnicy celnej” zostanie rozdarta, niczym w Świątyni Jerozolimskiej podczas egzekucji Pana Jezusa, no i co na to powie „prokuratura”? Co prawda prokuratura ma teraz inne, większe zmartwienia, niż strzeżenie tej tajemnicy, ale warto zwrócić uwagę, że oprócz prokuratury istnieją w naszym nieszczęśliwym kraju jeszcze inne instytucje, których ciężar gatunkowy może być nawet większy niż „prokuratury” a nawet – „partii politycznych”.

Mam oczywiście na myśli stare kiejkuty, którymi podszyta jest nie tylko nasza młoda demokracja, ale również, a może nawet przede wszystkim – nasza socjalistyczna gospodarka. Jak pamiętamy, stare kiejkuty odgrywały pierwszorzędną rolę podczas transformacji ustrojowej, kiedy to intensywnie się uwłaszczały na czym tylko mogły, a potem sprzedawały nabytą własność rozmaitym etranżerom, by następnie uzyskany w ten sposób szmal pochować w taki sposób, by nikt nie trafił po śladach. A gdyby nawet jakaś Schwein tam cudem trafiła, to wtedy puszczone zostałyby w ruch „organy”, no i niezawisłe sądy, które taką Schwein przykładnie by skarciły. Na tym właśnie polega zasada jednolitej władzy państwowej, w myśl której – demokracja – demokracją – ale ktoś przecież musi tym kierować.

Muszę bowiem przypomnieć, że w naszym nieszczęśliwym kraju mamy pewien szczególny model kapitalizmu, który nazywam kapitalizmem kompradorskim. Od zwyczajnego kapitalizmu różni się on tym, że o ile w zwyczajnym kapitalizmie o dostępie do rynku i możliwości działania na nim, w zasadzie decydują zalety podmiotu działającego, to w kapitalizmie kompradorskim o dostępie do rynku i możliwości działania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są właśnie stare kiejkuty. Ponieważ większość społeczeństwa do sitwy nie należy, to musi zostać wyrzucona na margines życia gospodarczego, bo główny jego nurt, z sektorem finansowym, paliwowy, energetycznym i tym podobnym na czele, zarezerwowany jest dla sitwesów, ewentualnie dla tych, komu sitwesy pozwolą.[dla młodzieży: Sitwa (jid. szitwes, z hebr. szuttafuth: spółka). md]

Jest to model podobny raczej do rosyjskiego, niż ukraińskiego, bo w ukraińskim to oligarchowie decydują, kto zostanie prezydentem państwa i kto będzie zawiadywał starymi kiejkutami, a w rosyjskim – to prezydent, będący najwyższą emenacją starych kiejkutów, decyduje, kto może zostać oligarchą i w ogóle – jaki „czyn” mu przysługuje – aż do samego dołu.

Spróbujmy tedy spojrzeć na listę tych firm z tego punktu widzenia, Czy znajdą się tam również firmy kontrolowane przez stare kiejkuty, czy też tak długa zwłoka w ich ujawnieniu bierze się stąd, że i do pana ministra Telusa i do pana ministra Kołodziejczaka przyszedł ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział jemu tak: wiecie, rozumiecie, ministrze, wy nie wsadzajcie nosa tam, gdzie nie trzeba, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa. Gdyby było inaczej, to czyż pan minister Telus nie ujawniłby tej listy jeszcze przed jesiennymi wyborami, a i pan minister Kołodziejczak nie odkładałby decyzji na później, a wreszcie – wobec zarządzonego embarga nikt by niczego zakazanego z Ukrainy nie sprowadzał?

Tymczasem – dzięki protestującym rolnikom – widzimy, że nikt się tym nie przejmuje i import kręci się, aż miło! Najwyraźniej ci importerzy nie podlegają ani rządowi „dobrej zmiany”, ani vaginetowi Donalda Tuska, tylko odwrotnie, więc nie muszą obawiać się ani żadnych inspekcji, ani żadnej izby skarbowej.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Anatomia prowokacji [neo-]gliwickiej

Anatomia prowokacji gliwickiej

Stanisław Michalkiewicz 27 lutego 2024 prowok

Coraz bardziej utwierdzam się w podejrzeniach, że banner wyrażający oczekiwanie, iż Putin zrobi porządek i z Ukrainą i z vaginetem Donalda Tuska, został sporządzony przez jakiegoś prowokatora na usługach ABW, której pan Siemoniak mógł zasugerować coś takiego, żeby upiec na tym kilka pieczeni. Po pierwsze – żeby stworzyć vaginetowi Donalda Tuska okazję do spacyfikowania nieprzyjaciół ukochanej Ukrainy. Dotychczas bowiem vaginet dał taki pokaz bezradności, że aż musiał włączyć się nasz jasny idol w osobie prezydenta Zełeńskiego, który wezwał na granicę i premiera Tuska i prezydenta Dudę, żeby ich jakoś podkręcić. Normalnie to jeden i drugi by się na to wezwanie stawił, ale widocznie obydwaj doszli do wniosku, że co tam mają się szlajać gdzieś po jakichś Dorohuskach, czy innych Medykach z giermkiem, kiedy przecież lada dzień będą dopuszczeni przed oblicze samego szefa, Józia Bidena?

Poza tym 23 lutego ma do Warszawy przyjechać rewizor iz Pietierburga, a nawet więcej niż zwyczajny rewizor – bo sama Reichsfuhrerin Urszula von der Layen, która przywiezie Donaldu Tusku jakąś forsę w charakterze nagrody za dobre sprawowanie. Dobre sprawowanie polega na tym, że pan minister Bodnar wyrzuca z prokuratur i sądów kogo tylko może, żeby zrobić miejsce dla fagasów wyznaczonych przez stare kiejkuty i poza tym zaprezentował pani Reichsleiterin Verze Jurovej jakieś projekty z prośbą o łaskawe zatwierdzenie – a ona podobno, chociaż nie bez wątpliwości (“wiecie, rozumiecie Bodnar, wy jeszcze tu i tam wprowadźcie poprawki, chociaż ogólnie, to widzę, że się staracie. Nu, maładiec, możecie odmaszerować!”), wyraziła aprobatę. W związku z tym również Knesejm (czy chanuka nadal się pali?) wyraził mu właśnie votum zaufania. Jeszcze by tego brakowało, żeby nie wyraził. Co by na to powiedziano w Berlinie!

Wracając do pomysłu pacyfikowania protestujących rolników pod pretekstem banneru, to pan minister Bodnar, jak słychać, puścił w ruch niezależną prokuraturę, która wszczyna „energiczne śledztwo” w sprawie ruskich agentów wśród rolników. Jestem pewien, że jak padnie rozkaz, żeby wykrywać ich jak najwięcej, to niezależna prokuratura wykryje ich tylu, że nie tylko granica, ale i wszystkie drogi opustoszeją i Polska – niczym w latach 60-tych, kiedy to lansowano taki slogan reklamowy – znowu stanie się „krajem pustych szos”. Potem oczywiście posypią się piękne wyroki – bo kto to widział, żeby chłopy przed całą Polską pokazywały, że szlachta nic nie może i przeganiały znad granicy pana wiceministra Kolodziejczaka? Ale najbardziej odpowiedzialne zadanie otrzymał pan Władysław Kosiniak-Kamysz, podobnie jak za pierwszej komuny, odpowiedzialny za transmitowanie do rolników polityki Volksdeutsche Partei, a przy okazji – minister obrony. Jemu z kolei postawiono zadanie usunięcia rolników z granicy, żeby nie podskakiwali ukraińskim – jak złośliwie nazywają ich antysemitnicy – „parchom-oligarchom”. Tedy pan minister-ministrowicz Władysław Kosiniak-Kamysz specjalnym rozkazem będzie uznawał wybrane drogi za elementy „infrastruktury krytycznej”, słowem – będzie je militaryzował, niczym generał Jaruzelski państwowe przedsiębiorstwa w stanie wojennym.

No dobrze – ale dlaczego właściwie vaginet Donalda Tuska demonstrował dotychczas taką bezradność, chociaż – jak powiedział premier podczas konferencji prasowej – rząd prowadzi rozmowy i z rządem ukraińskim i z Komisją Europejską? Może i prowadzi – ale najwyraźniej te rozmowy przypominają słynny dialog dziada z obrazem: „dziad przemówił do obrazu, obraz jemu ani słowa – taka była ich rozmowa”. No dobrze – ale dlaczego?

Jesteśmy skazani na domysły, ale skoro już zostaliśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się. Ja na przykład się domyślam, o co tu może chodzić. Otóż rolnictwo na Ukrainie, jak zresztą wszystko inne, łącznie z rządem, jest w rękach oligarchów. Każdy oligarcha ma swoich deputowanych w najwyższym sowiecie i swoich ministrów, którzy pilnują ich interesów. W tej sytuacji rozmawianie z tymi całymi ministrami mija się z celem, bo żaden z nich nie wysłuchuje nawet najsłuszniejszych argumentów swego rozmówcy, tylko słucha „swojego” oligarchy. Skoro tedy oligarchowie ciągną z niekontrolowanego eksportu rozmaitego Scheissu ciężką kasę, to co tu może wskórać taki pan Kołodziejczak, a nawet sam Donald Tusk? Żaden z nich nie może wskórać nic. A dlaczego? A dlatego, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. Dotyczy to również braku reakcji Komisji Europejskiej. Dlaczego Komisja Europejska, która z taką determinacją egzekwuje na terenie Unii Europejskiej, a więc i w naszym nieszczęśliwym kraju te wszystkie surowe rygory w dziedzinie stosowania środków chemicznych i tak dalej – nagle wpuszcza na teren Unii miliony ton Scheissu, który nie podlega żadnym warunkom, jakie musi spełniać żywność produkowana choćby u nas? A przecież to właśnie podnosi koszty produkcji i sprawia, że polscy rolnicy nie są w stanie wytrzymać konkurencji z ukraińskimi oligarchami.

Militaryści powiadają: korzystajcie z wojny, bo pokój będzie straszny! Takiej Reichsfuhrerin Urszuli von der Layen, która już przy okazji epidemii dała dowód, że jest kuta na cztery nogi, nie trzeba takich rzeczy dwa razy powtarzać. Więc jeśli pod pretekstem wojny oligarchowie przeborowali się z forsą do ludowych komisarzy w Brukseli, to nie tylko lepiej rozumiemy dlaczego Reichskomissariat nie obciąża ukraińskiego Scheissu surowymi wymaganiami sanitarnymi i wszelkimi innymi, natomiast bezlitośnie je egzekwuje wobec polskich rolników, ale również – dlaczego żadne rozmowy, żadne dialogi na cztery nogi, jakie Donald Tusk i inni członkowie jego vaginetu podobno prowadzą w Brukseli, nie mogą przynieść żadnych rezultatów. Jestem pewien, że w sytuacji, gdy eksport rolny wynosi około 15 procent całego polskiego eksportu, to ludowi komisarze w Brukseli mogą nawet uważać, że przy okazji łapówki spełniają również dobry uczynek dla Wielkich Niemiec. Bardzo tedy możliwe, że nawet gdyby Reichsfuhrerin nie tupnęła nogą na Donalda Tuska, żeby kończył już tę awanturę z rolnikami, to Donald Tusk musiałby to zrobić, bo inaczej – co by powiedział prezydentowi Józiowi Bidenowi? A tak, to mu się pochwali, że w Warszawie zapanował porządek, a świeże polskie mięsko armatnie jest już gotowe do wkręcenia go w maszynkę do mięsa, na wypadek, gdyby ukraińskie się wyczerpało. Wtedy Józio Biden poklepie go po plecach i po amerykańsku powie: nu, maładiec! – a wtedy może śmiało machnąć ręką nie tylko na Jarosława Kaczyńskiego, ale nawet – na pana prezydenta Dudę, któremu prezydent Józio Biden z pewnością surowo zabroni sypania piasku w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów.

Stanisław Michalkiewicz

Etap umizgów się kończy.Główne narzędzia terroru są dwa: “mowa nienawiści” oraz antysemityzm.

Te wydarzenia pokazują, że etap umizgów się kończy.Główne narzędzia terroru są dwa

25.02.2024 etap-umizgow-sie-konczy

W rozmowie z Jarosławem Kornasiem Stanisław Michalkiewicz odniósł się do niedawnego przeszukania w siedzibie wydawnictwa 3DOM, należącego do Tomasza Stali.

Przypomniał też tajemnicze okoliczności śmierci dr. Dariusza Ratajczaka.

Przypomnijmy, że w środę ABW zawitało na przeszukanie do siedziby wydawnictwa 3DOM prowadzonego przez kandydata na prezydenta Częstochowy, a wcześniej startującego z list Konfederacji do Sejmu, Tomasza Stalę. Zarekwirowano wówczas m.in. cały nakład książek dr. Dariusza Ratajczaka.

https://nczas.info/2024/02/21/abw-w-siedzibie-prawicowego-wydawnictwa-przyszli-po-bardzo-grozne-ksiazki-video/embed/#?secret=VhSoN33Lzz#?secret=M8N7s4D316

Michalkiewicz: Etap umizgów się kończy

– Ja od wielu lat to mówię, że komunizm nie może długo wytrzymać bez terroru i te wydarzenia pokazują, że etap umizgów się kończy (…). Narzędzia terroru w międzyczasie zostały stworzone. Główne narzędzia terroru są właściwie dwa – stwierdził Michalkiewicz.

Wskazał, że chodzi o mowę nienawiści oraz antysemityzm. – Tak jak za czasów sowieckich, po rewolucji bolszewickiej w Rosji, była „agitacja kontrrewolucyjna”, to była taka myślo-zbrodnia, a teraz są dwie myślozbrodnie wprowadzone: mowa nienawiści i antysemityzm – powiedział.

– Najpierw się zacznie od antysemityzmu, bo to jest najłatwiej – dodał.

Tajemnicza śmierć dr Ratajczaka

Michalkiewicz przypomniał, że dr Ratajczak był wykładowcą akademickim na Uniwersytecie w Opolu i „napisał taki skrypt dla studentów zatytułowany «tematy niebezpieczne», w którym to zawarł opis poglądów tzw. negacjonistów Holokaustu”.

– Dr Ratajczak, który uważał, że studenci powinni znać takie rzeczy, skoro to jest uniwersytet, sporządził taki skrypt (…) i został za to wyrzucony z uczelni przez jakichś takich gorliwców, politruków tamtejszych – przypomniał.

– Skończyło się to dla niego tragicznie, bo zajechał jako nieboszczyk na parking supermarketu i tam siedział w tym samochodzie, jako już nieboszczyk, i policja go znalazła w dosyć zawansowanym stadium rozkładu – dodał.

Dr Dariusz Ratajczak był m.in. publicystą „Najwyższego CZAS!”-u. Swoje teksty publikował także na łamach „Myśli Polskiej”, „Narodni Myslence” (Czechy), „Opcji na Prawo”, „Kronice” (Norwegia), „Polonii” (USA).

W 1999 r., po wydaniu „Tematów niebezpiecznych”, zbioru esejów historyczno-politycznych, zawierających m.in. omówienie poglądów rewizjonistów Holokaustu został zawieszony, a następnie wydalony z Uniwersytetu Opolskiego z zakazem pracy w zawodzie nauczycielskim na 3 lata. Podjął pracę stróża nocnego w jednej z opolskich firm. Równocześnie wytoczono mu proces sądowy o złamanie artykułu 55. Ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Sprawa została umorzona wyrokiem Sądu Okręgowego w Opolu w 2002 r.

– Ja wprawdzie w sądzie cały czas tłumaczyłem, że przecież nie wyrażałem własnego zdania co do tez głoszonych przez rewizjonistów holokaustu, podkreślałem, że jedynie referowałem problem (a to wolno mi było robić), chciałem także powołać stosownych ekspertów w osobach pp. profesorów Rainy i Bendera, ale sąd pozostawał niewzruszony. Uznał, że sam jest władny określić, czy referowałem poglądy, czy też się z nimi zgadzałem – mówił w rozmowie z Radiem Rodzina w 2003 r. Ratajczak.

– Raz jeszcze powtórzę: sprawa była od samego początku „kręcona z góry”, szły dyrektywy z ministerstwa sprawiedliwości, że trzeba szybko „tego Ratajczaka załatwić”. Jeżeli bowiem nie zrobimy tego teraz, za chwilę pojawią się następni, którzy zaczną drążyć „bardzo niebezpieczny temat” – dodał.

– Mój Boże, czegóż to „nasze elity” nie wypisywały w tamtych czasach o mnie. Wysyłano mnie do zakładów psychiatrycznych, twierdzono, że moja sprawa może wpłynąć na stosunki polsko-żydowskie. Istna paranoja, „dom wariatów”. Taki to był cyrk i takie występujące w nim małpy – skiwtował.

Dr Ratajczak został znaleziony martwy w samochodzie pod jednym z centrów handlowych w Opolu w czerwcu 2010 roku. Policja znalazła ciało śp. dr Dariusza Ratajczaka w stanie zaawansowanego rozkładu. Zwłoki leżały w samochodzie renault kangoo, który prawdopodobnie od 28 maja stał na parkingu pod “Karolinką”. Według relacji kolegi – Ratajczak miał kupić wóz po to, by jechać nim do Holandii do pracy w charakterze tłumacza w firmie handlującej kwiatami. Wcześniej – jak podała „Nowa Trybuna Opolska” – historyk pracował w Norwegii i Anglii na zmywakach.

Przepychanka wokół melasy

Przepychanka wokół melasy

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    25 lutego 2024 melasa

Dawno, dawno temu, krążyła po Polsce anegdota, jak to partyzanci walczyli z Niemcami o leśniczówkę. Najpierw partyzanci wyparli stamtąd Niemców, potem Niemcy uderzyli i wyparli partyzantów. Następnie partyzanci otrzymali posiłki i wyparli Niemców. Wreszcie leśniczy się zdenerwował i wygonił stamtąd i jednych i drugich.

Z podobną sytuacją mamy do czynienia i teraz, w związku z protestem rolników, który rozlewa się już na cały kraj, a także – co najmniej na pół Europy. Zostawmy jednak Europę na boku,, chociaż w tamtym proteście jest jeden wspólny punkt z naszym. Chodzi o tak zwany „Zielony Ład”, czyli komplet przedsięwzięć zaprojektowany przez wariatów, którzy obleźli instytucje Unii Europejskiej i – jak to wariaci – dopuścili sobie do głowy, że będą ratowali „planetę”.

Utwierdzają ich w tej dolegliwości Judenraty europejskich i amerykańskich gazet wyborczych, kierowanych przez tamtejszych panów redaktorów Michników. Redaktorowie Michnikowie, podobnie jak ich starsi i mądrzejsi mocodawcy w te wariactwa chyba nie wierzą, ale od czego mają głupich gojów? Jak głupie goje naczytają się gazet wyborczych, jak nasłuchają się utytułowanych ekspertów, co to za pieniądze gotowi są udowodnić wszystko, ja w wyższych szkołach gotowania na gazie wbiją im do głów, że „cztery nogi dobre, dwie nogi złe”, to popadają w takie wariactwo, którego żaden doktor nie wybije im z głowy – chyba, że razem z mózgiem.

Jednym z elementów „Zielonego Ładu” jest pomysł, by jedna dziesiąta gruntów w każdym gospodarstwie ugorowała. Jak w swoich pamiętnikach wspomina Adam Grzymała-Siedlecki, coś takiego już się zdarzyło pod koniec XIX wieku w zaborze rosyjskim. Niejaki pan Zapalski, absolwent uniwersytetu, gospodarował w swoim majątku w sposób nie zwracający niczyjej uwagi do momentu, kiedy jadąc saniami uderzył głową o węgieł stodoły. Akurat Europę zaczęło zalewać tańsze zboże amerykańskie, co spowodowało zaburzenia na rynku rolnym. Pan Zapalski zareagował na to osobliwym połączeniem teorii naukowych i bzika. Skoro nie mogę – powiadał – zwiększyć popytu na zboże, to dla utrzymania ceny ograniczę podaż – i ku rozpaczy oficjalistów, połowę gruntów w swoim majątku pozostawił nieobsianych. Sąsiedzi ze zrozumieniem kiwali głowami mówiąc, że już kiedy wybierał się on na ten cały uniwersytet, to przeczuwali, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

W Polsce, jak wiadomo, trwa wojna między Volksdeutsche Partei z satelitami i znienawidzonym Jarosławem Kaczyńskim, który teraz uwija się wokół nowej strategii, drapowania się w kostium męczennika świętej sprawy niepodległości Polski. Obydwie „strony wojujące” nie tylko pyskują na siebie nawzajem w telewizjach i sejmowych komisjach śledczych, ale przepychają się w rozmaitych instytucjach państwowych i spółkach Skarbu Państwa, bo jużci – po ośmioletnim poście ci nowi chcieliby wreszcie umoczyć pyski w melasie, a ci, co je moczyli do tej pory, nie chcą się od melasy oderwać. Do tego sprowadza się u nas życie polityczne, bo – jak już wielokrotnie przypominałem – uprawianie prawdziwej polityki nasi mężykowie stanu mają od Naszych Sojuszników surowo zakazane.

Toteż na protesty rolników, którzy zaczęli wysypywać ukraińskie zboże z ciężarówek w Dorohusku i z kolejowych wagonów w Medyce, a poza tym – blokować drogi i skrzyżowania w całej Polsce, nie mają żadnej rady. Wprawdzie pan wiceminister Kołodziejczak próbował szlajać się na przejściach granicznych, ale kiedy rolnicy przekonali się, że on nic nie może i tylko obiecuje gruszki na wierzbie, więc go stamtąd pogonili. Wtedy szlajać zaczął się minister, ale okazało się, że i on nic nie może, bo decyzja spoczywa w rękach Komisji Europejskiej i ukraińskich oligarchów, którzy do serc unijnych ludowych komisarzy zawsze potrafią się przeborować. Toteż inicjatywę zaczyna przejmować ukraiński ambasador w Warszawie, pan Bazyli Zwarycz. Po pierwszym wysypaniu zboża oskarżył rolników o „haniebną zbrodnię”, a po incydencie w Medyce – nie tylko zgromił ich, że „wstyd i hańba”, ale rozkazał policji, by zrobiła z nimi porządek. Jednak policja nie jest pewna, kogo ma słuchać, więc na razie nic nie robi, wychodząc ze słusznego założenia, że wtedy przynajmniej nie popełni błędu.

Nie robią też nic również obydwie „strony wojujące” – bo co ich tam obchodzą jacyś rolnicy, kiedy chodzi przecież o melasę? A podchody pod melasę nabierają dynamiki. Oto minister sprawiedliwości, pan Bodnar kombinuje, jakby tu powyrzucać 15 faworytów Naczelnika Państwa z Krajowej Rady Sądownictwa i na opróżnione miejsca powsadzać fagasów wskazanych przez stare kiejkuty. Chodzi o to, by wszystkie stanowiska poobsadzać własnymi fagasami i dopiero wtedy stawiać przed ich obliczem niegodziwych pisiorów, opróżniając w ten sposób żerowisko i robiąc miejsce dla swoich. Jeszcze nie wiadomo, czy Sejm będzie te wszystkie operacje wykonywał przy pomocy uchwał przeciwko trzęsieniom ziemi i lodowcom – bo na przykład pojawił się projekt, żeby w ten sposób uchwalić, że tak zwani „neo-sędziowie” nie są żadnymi sędziami, tylko przebierańcami. Tak w każdym razie doradzała chluba socjalistycznej jurysprudencji, pan Wojciech Hermeliński.

Nie jest jednak wykluczone, że Volksdeutsche Partei zaryzykuje ustawę. Wprawdzie pan prezydent Duda odgrażał się, że każdą ustawę uchwaloną bez udziału panów Kamińskiego i Wąsika skieruje do Trybunału Konstytucyjnego – ale jak na razie nie skierował tam nawet ustawy budżetowej, a ustawę przedłużającą socjal dla obywateli Ukrainy w Polsce podpisał bez gadania. Cóż zresztą ma robić, skoro przekonał się, że zuchwałe zapowiedzi obydwu panów, iż wtargną do Sejmu jak tornado, by wykonywać swoje mandaty, zakończyły się żałosną rejteradą? Poza tym chyba jeszcze nie wie, jakie zadania nałoży wkrótce na niego prezydent Józio Biden, więc na wszelki wypadek próbuje siedzieć cicho. To znaczy – nie tyle „cicho”, co stwarzać wrażenie bezstronności. Oświadczył na przykład, że nie będzie słuchał ani Donalda Tuska, ani Jarosława Kaczyńskiego. Jak długo wytrwa w swoim postanowieniu – tego nie wiemy, a wesołość komentatorów wzbudziła jego niedawna deklaracja: „podjąłem decyzję”. Toteż pani Monika Pawłowska, co to wygartywała chyba ze wszystkich kominów, zanim wylądowała w PiS-ie, właśnie oświadczyła, że obejmuje mandat „po Mariuszu Kamińskim”, chociaż były Naczelnik Państwa surowo tego zabronił. Pan poseł Czarnek zwrócił jej uwagę, że w ten sposób zostanie 461 posłem, podczas gdy konstytucja przewiduje tylko 460, ale pani Monika puściła to mimo uszu. Kto by się przejmował takim embarras de richesse, kiedy melasa, to znaczy – pardon – jaka tam znowu „melasa”? Nie żadna melasa, tylko praca i poświęcenie dla Polski, bez którego nie może już wytrzymać? Toteż pochodząca ze świętej rodziny pani red. Dominika Wielowieyska nie może się jej nachwalić na łamach „Gazety Wyborczej” , a w tej sytuacji kto wie, czy pani Monika nie zostanie przez wiadomy Judenrat awansowana na autorytet moralny?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Tour d’horizon

Tour d’horizon

Stanisław Michalkiewicz  20 lutego 2024 michalkiewicz

Wprawdzie państwo polskie wprowadzane jest przez Niemcy, za pośrednictwem Volksdeutsche Partei, a przede wszystkim – przez stare kiejkuty, które od 1944 roku ustawiają w naszym bantustanie polityczną scenę – w stan chaosu – ale jest to chaos kontrolowany, którego celem jest doprowadzenie do obezwładnienia Polski, tak, jak to było w wieku XVIII. Zwróćmy uwagę, jak wyglądała karykatura „ciamajdanu”, urządzonego 7 lutego br. z panami Kamińskim i Wąsikiem w roli głównej. Wcześniej odgrażali się że wtargną do Sejmu, żeby wykonywać swoje mandaty, ale kiedy drogę zagrodził im umundurowany funkcjonariusz Straży Marszałkowskiej, a sezonowy marszałek Hołownia kazał zaryglować główne wejście, wycofali się z podwiniętymi ogonami, zaś były Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński próbował ratować twarz deklaracją, że wcale nie chodziło o wtargnięcie, tylko o zdobycie dowodu, że sezonowy pan Hołownia „łamie prawo”. Słowem – „kwaśne winogrona” – jak twierdził bajkowy Lis, kiedy nie mógł dosięgnąć winogron.

Przypomnijmy tedy, jak wyglądała walka w obronie demokracji i praworządności, którą Nasza Złota Pani z Berlina nakazała prowadzić w Polsce od początku roku 2016, a potem, to znaczy – po spaleniu na panewce „ciamajdanu” 16 grudnia 2016 roku – nakazała skupić się na walce o praworządność. Jeszcze w fazie walki o demokrację powstały w całej Polsce Komitety Obrony Demokracji z cwanym panem Mateuszem Kijowskim na fasadzie – a kiedy Nasza Złota postawiła na praworządność, to pojawili się nie tylko „Obywatele RP”, nie tylko „Polskie Babcie”, nie tylko „kobiety”, które przy barierkach ustawionych wokół Sejmu rozkładały nogi i parasolki, no a poza tym – kazały wszystkim je „wypierdalać” – ale też niezawiśli sędziowie, którzy, w towarzystwie zgrai autorytetów moralnych, urządzali marsze z gromnicami. Dlaczego wtedy tyle się działo, a teraz – nic? Dlatego, że wtedy stare kiejkuty, na polecenie BND i CIA poderwały na równe nogi całą swoją agenturę, za którą podążyli pożyteczni idioci, którym się wydaje, że to wszystko naprawdę – no a teraz agentura pozostaje w uśpieniu.

No dobrze – ale dlaczego teraz agentura pozostaje w uśpieniu i nie porywa za sobą zgrai autorytetów moralnych i „pożytecznych idiotów”?

Składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, które postaramy się rozebrać tu sobie z uwagą. Przed kilkoma dniami w prestiżowym amerykańskim piśmie „Foreign Affaires” ukazał się zbiorowy, więc chyba wyrażający poglądy redakcji artykuł, według którego Europa musi pozostać „odporna na Trumpa”. Rzeczywiście – Donald Trump w prawyborach idzie jak tornado i wyeliminował praktycznie wszystkich pretendentów do nominacji Partii Republikańskiej w tegorocznych wyborach prezydenckich. Ostatnią linią obrony przed złowrogim Trumpem wydają się w Ameryce niezawisłe sądy, które robią co mogą, żeby złamać mu karierę polityczną, niczym u nas – oczywiście tout proportions gardees – panom Kamińskiemu i Wąsikowi. Ale dlaczego, skąd taka zaciekłość?

Najprawdopodobniej Trump – mniejsza o to, czy słusznie, czy niesłusznie – został uznany za główną przeszkodę na drodze zwycięskiego pochodu rewolucji komunistycznej, w awangardzie której w USA stoi obecnie Partia Demokratyczna, no i tradycyjnie – wpływowi Żydowie. Partia Demokratyczna na obecnym etapie eksportuje rewolucję komunistyczną na świat – a przynajmniej te jego części, które Ameryka sobie zwasalizowała. Jedną z tych części jest właśnie Europa, przez którą rewolucja komunistyczna też się przewala, między innymi za sprawą Niemiec, które marzą o poddaniu jej IV Rzeszy. Jak bowiem zauważył na spotkaniu z gauleiterami w roku 1943 Adolf Hitler – tylko Niemcy potrafią prawidłowo zorganizować Europę, w której „małe państwa” nie mają racji bytu.

Z tego punktu widzenia Trump nie bardzo Niemcom pasuje, bo w lipcu 2017 roku w Warszawie bredził, jak to projekt „Trójmorza” bardzo mu się podoba, i że USA będą go „wspierały”. Tym łatwiej prezydentowi Józiowi Bidenowi przyszło wykorzystać wojnę, jaką USA i NATO prowadzą na Ukrainie z Rosją do ostatniego Ukraińca, by przekonać Niemcy do porzucenia strategicznego partnerstwa z Rosją tym bardziej, że wcześniej USA wysadziły w powietrze obydwa bałtyckie gazociągi. Zatem kiedy Niemcy dały się wreszcie przekonać do porzucenia strategicznego partnerstwa z Rosją i zawarcia strategicznego partnerstwa z bezcennym Izraelem, prezydent Józio Biden, w nagrodę za dobre sprawowanie, w marcu ub. roku pozwolił im na urządzanie Europy po swojemu. Toteż Niemcy zaraz uwinęły się wokół podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, przedstawiając naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu prawidłową alternatywę na wybory parlamentarne 15 października ub. roku: z jednej strony pan Mateusz Morawiecki, zarejestrowany w 1989 roku jako TW NDR-owskiej STASI o pseudonimach „Jakub” i „Student”, a z drugiej – Donald Tusk, któremu Jarosław Kaczyński powiedział publicznie w Sejmie: „wiem jedno; jest pan niemieckim agentem” – a ten się nawet nie zdziwił.

CIA nie stwarzała żadnych przeszkód, bo już wcześniej Amerykanie, z uwagi na potrzeby rewolucji komunistycznej – rozpoczęli spuszczanie z wodą Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, na miejsce którego, w charakterze jasnego idola, nastręczyli naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu sezonowego pana Szymona Hołownię, którego z dyskretnego cienia pilotuje pan Michał Kobosko, ongiś uczestnik wpływowego waszyngtońskiego think-tanku – Rady Atlantyckiej, gdzie – niczym w Arce Noego – można spotkać ważnych generałów z Pentagonu, wysokich rangą bezpieczniaków z CIA i FBI, goldmanów-sachsów z Wall Street, innych wpływowych Żydów – a miedzy nimi – pan Michał Kobosko. Poza tym Naczelnik wszystko postawił na Donalda Trumpa, więc jego los został przesądzony. Nic więc dziwnego, że ambasador USA w Warszawie, pan Mark Brzeżiński, dzisiaj ostentacyjnie afiszuje się z członkami vaginetu Donalda Tuska, dając w ten sposób do zrozumienia, kto jest dzisiaj uważany za amerykańską duszeńkę w Warszawie.

Ale nie tylko o to chodzi. Jest po stronie amerykańskiej jeszcze jeden powód. Otóż wspomniany vaginet, oczywiście poza panienkami, stwarza spore możliwości ukraińskiemu lobby. Np. pan Tomasz Siemoniak jest koordynatorem tajnych służb, to znaczy – zapewnia starym kiejkutom możliwość ręcznego sterowania Polską w imieniu BND, pan Bodnar „przywraca praworządność” według wskazówek Reichsfuhrerin Urszuli von der Layen, a pan Paweł Kowal będzie „odbudowywał Ukrainę”. W sytuacji, gdy ze względów wyborczych administracja prezydenta Józia Bidena stara wycofać się z ukraińskiej awantury, a na Ukrainie zaczyna brakować tamtejszego mięsa armatniego, to wciągnięcie Polski do wojny z Rosją może być jakimś wyjściem z sytuacji i w dodatku – wyjściem bezpiecznym. Chodzi o to, że wprawdzie Polska należy do NATO, ale słynny art. 5 traktatu waszyngtońskiego, przewiduje – zresztą bez żadnego automatyzmu – uruchomienie procedur sojuszniczych – ale pod warunkiem „zbrojnej napaści” na państwo członkowskie. Jeśli natomiast „państwo członkowskie” albo samo napadnie na kogoś innego, albo z własnej inicjatywy włączy się do trwającego już konfliktu po stronie państwa, które do NATO nie należy, to takie wydarzenie nie rodzi dla NATO żadnych zobowiązań.

Tymczasem – co niedawno zauważył poseł Grzegorz Braun – „koalicja wojenno-chanukowa”, ponad, zdawać by się mogło, podziałami nie do przezwyciężenia, coraz częściej rozprawia o zbliżającej się wojnie z Rosją. Z jednej strony groźne miny stroi i o wojnie rozprawia Książę-Małżonek, któremu Donald Tusk – chyba za zgodą BND, nieprawdaż? – dał fuchę ministra spraw zagranicznych, a z drugiej – Wielce Czcigodny Arkadiusz Mularczyk, któremu jak dotąd nie udało się wydębić żadnych reparacji od Niemiec, a tylko udało mu się wyciągnąć forsę od polskich podatników, też wypuszcza rozmaite wojownicze deklaracje. Warto zwrócić uwagę, że wciągnięcie, czy wepchnięcie Polski do wojny z Rosją na warunkach wyżej opisanych, również z punktu widzenia niemieckiego może być prawdziwym darem Niebios. Wojna, to wiadomo, jak się zaczyna, ale nigdy nie wiadomo, jak się skończy. Skoro jednak Niemcy mają amerykańskie przyzwolenie na urządzanie Europy po swojemu, to wciągnięcie Polski do wojny otwiera wiele atrakcyjnych możliwości – ze scenariuszem rozbiorowym włącznie. Ukrainie trzeba będzie przecież zrekompensować stratę co najmniej 20 procent terytorium państwowego w następstwie wysłuchania zachęty rządu amerykańskiego, by dała się wciągnąć w maszynkę do mięsa.

Jeśli Amerykanom udałoby się tego dokonać niemieckimi rękami pod płaszczykiem „unii” z Ukrainą, o której 3 maja 2022 roku bredził pan prezydent Duda, to z pewnością byliby kontenci. No dobrze – ale czegóż to Niemcy mogłyby zażądać za tę przysługę? Z czegóż by, jeśli nie zgody na dokończenie procesu zjednoczenia, to znaczy – przesunięcie granicy co najmniej na linię z 1937 roku – bo na tę z 1914 roku chyba byłoby jeszcze za wcześnie? Rewolucyjną teorię dla tej rewolucyjnej praktyki właśnie przedstawił ambasador Ukrainy w Warszawie, pan Bazyli Zwarycz – który nieubłaganym palcem wytknął, że Ukraina ponosi „najwyższe ofiary” dla „bezpieczeństwa Polski”. Skoro tak, to chyba pora, żeby i Polska poniosła jakąś ofiarę?

Stanisław Michalkiewicz

Pod władzą CIA i BND. Z pana prezydenta Andrzeja Dudy uszło powietrze.

Pod władzą CIA i BND

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    18 lutego 2024 michalkiewicz

Wszystko wskazuje na to, że z pana prezydenta Andrzeja Dudy uszło powietrze. Można było się tego domyślać już wcześniej, kiedy to do pana prezydenta musiały dolecieć skrzydlate wieści do Afryki, gdzie łączył się z Murzynami, o kompromitującym fiasku powtórki z „ciamajdanu”. Jak wiadomo, panowie Kamiński i Wąsik, którzy wcześniej się odgrażali, że wtargną do Sejmu jak tornado, by wykonywać swoje mandaty, na widok umundurowanych funkcjonariuszy Straży Marszałkowskiej i policjantów, wycofali się z podkulonym ogonem zwłaszcza, że sezonowy marszałek Hołownia kazał zaryglować główne drzwi. Sytuację próbował ratować były Naczelnik Państwa, oznajmiając, że wcale nie chodziło o żadne wejście, tylko o zdobycie dowodów, że sezonowy marszałek „łamie prawo”. Ale tych dowodów i bez tego znalazłoby się sporo, chociaż z zagadkowych przyczyn nikt jakoś po nie sięga.

Na przykład – że za pośrednictwem swego totumfackiego, niejakiego pana Zakroczymskiego, sezonowy pan marszałek namawiał się z niezawisłym prezesem niezawisłej Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego, panem Piotrem Prusinowskim, w cywilu działaczem sędziowskiej organizacji „Iustitia”, co to powstała w 1990 roku, zaraz po rozwiązaniu PZPR, w związku z czym podejrzewam, że WSI zorganizowały sobie w ten sposób nową transmisję bezpieki do wymiaru sprawiedliwości – że właśnie do niego, a nie do Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN, prześle odwołania panów Kamińskiego i Wąsika w sprawie wygaśnięcia mandatów, a pan Prusinowski załatwi wszystko tak, żeby było gites tenteges, to znaczy – wyznaczy taki skład, który powinność swej służby zrozumie. I tak się stało, ale Izba Kontroli Nadzwyczajnej zażądała dostarczenia akt z odwołaniami.

W rezultacie odwołanie pana Kamińskiego podobno nie zostało uwzględnione, podczas gdy pana Wąsika – jak najbardziej. A dlaczego? A dlatego, że Izba Pracy SN, to znaczy – doborowy skład sędziowski – w podskokach odrzuciła odwołanie pana Kamińskiego, a odwołania pana Wąsika już odrzucić nie zdążyła. Wygląda to na poważną zbrodnię przeciwko wymiarowi sprawiedliwości, ale pana Piotra Prusinowskiego, jak dotąd, nikt nie ośmielił się ruchnąć. Dlaczego? A dlatego, że jeśli nawet pan Prusinowski, wspólnie z sezonowym panem marszałkiem popełnili zbrodnię przeciwko wymiarowi sprawiedliwości, to popełnili ją ze słusznych, a może nawet – jedynie słusznych pozycji – bo w intencji przywrócenia praworządności.

Co innego, gdyby popełnili tę samą zbrodnię, ale z pozycji głęboko niesłusznych, to znaczy – w intencji łamania praworządności. Wtedy nie tylko dosięgłaby ich surowa ręka sprawiedliwości ludowej zarówno w naszym bantustanie, jak i w TSUE, gdzie tamtejsi przebierańcy słuchają się Reichsführerin Urszuli von der Layen, ale rzuciłaby się na nich cała zgraja autorytetów moralnych pod przewodnictwem Judenratu „Gazety Wyborczej”. Nawiasem mówiąc, jeden z sędziów TSUE, pan Marek Safian, właśnie powrócił stamtąd na ojczyzny łono, ale jak dotąd nie puścił pary z gęby, jakie dyspozycje dawała Trybunałowi Nasza Złota Pani i Reichsführerin Urszula von der Layen. Najwyraźniej pamięta, że „kto by zdradził tę wielką tajemnicę, umrze podwójnie; ciałem i duszą” – jak pisał Bolesław Prus w „Faraonie”.

Więc na widok fiaska powtórki z „ciamajdanu” pan prezydent utwierdził się w przekonaniu, że Nasz Najważniejszy Sojusznik już definitywnie spuścił byłego Naczelnika Państwa i jego ferajnę z wodą, a teraz stręczy nam w charakterze jasnego idola sezonowego pana marszałka, z dyskretnego cienia pilotowanego – ale nie przez własną małżonkę, bo ta w wolnych chwilach tylko lata na myśliwcach – tylko przez pana Michała Koboskę, który nigdzie nie lata, tylko pilnuje pana marszałka i interesu.

Toteż i pan prezydent najwyraźniej chciał pokazać Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, że pilnuje interesu, bo zażądał od Donalda Tuska informacji na temat Centralnego Portu Komunikacyjnego. Aliści Donald Tusk udzielił mu odpowiedzi wymijającej, bo zaczął go informować nie o żadnym CPK, tylko o „Pegazusie”, za pośrednictwem którego miał był podsłuchiwany nie tylko poseł Lajza, ale i pan Mateusz Morawiecki, a nawet – sam Naczelnik Państwa. Najwyraźniej nowi szefowie bezpieczniackich watah robią co mogą, żeby odwdzięczyć się Donaldu Tusku za nominacje i – niczym świadkowie koronni – preparują informacje wywiadowcze, zgodnie z obstalunkami.

W związku z tym wytworzyły się już nowe hierarchie towarzyskie. Kto nie był podglądany, albo podsłuchiwany za pośrednictwem „Pegazusa”, ten nie może pokazać się na oczy w przyzwoitym, arystokratycznym towarzystwie, bo zaraz dźgany jest nieubłaganym palcem w chore z nienawiści oczy: „mnie podsłuchiwano za pośrednictwem Pegazusa, a ciebie, frędzlu, podsłuchiwało jakieś Gumowe Ucho – więc z czym do gości?” Wracając do CPK, to rzecz w tym, że pod przykrywką portu komunikacyjnego, chodzi o wielkie lotnisko wojskowe, dzięki któremu Nasz Najważniejszy Sojusznik mógłby w razie czego („w razie czego udajemy garbatego!”) szybko przerzucić wielkie ilości żołnierzy i sprzętu z Ameryki do Europy i to 200 km od granicy z Białorusią. Nic tedy dziwnego, że pragnąc podlizać się Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, pan prezydent Duda objawił zainteresowanie właśnie sprawą CPK. Rzecz w tym, że Amerykanie wprawdzie w marcu ub. roku pozwolili Niemcom na urządzanie Europy po swojemu – ale nadal chcą utrzymać surveillance nad tutejszymi siłami zbrojnymi w ramach „jedności euro-atlantyckiej”. Zwróćmy uwagę, że od marca ub. roku nikt nawet nie zająknął się na temat konieczności powołania europejskich sił zbrojnych, o które za rządów Donalda Trumpa wybuchła taka awantura z francuskim prezydentem Macronem, że aż trzeba było we Francji poderwać na równe nogi „żółte kamizelki”.

Inna sprawa, że i Donald Tusk, chociaż „ma pod sobą żołnierzy”, to też jest „pod władzą postawiony” – czego wyrazem jest niedawna nominacja pana Pawła Grasia na stanowisko szefa jego gabinetu. Pan Graś pilnował Donalda Tuska już wcześniej, nawet nie odstępował go w czasach, gdy Nasza Złota Pani robiła z niego człowieka na brukselskich salonach. Toteż podczas wizyty w Paryżu i Berlinie Donald Tusk ćwierkał już z jedynie słusznego klucza, że dla Polski „nie ma alternatywy”, jak tylko Unia Europejska i NATO. Nawet gdyby to była prawda, to wygłaszanie takich deklaracji jest niemądre, bo skoro państwo „nie ma alternatywy”, to można stawiać mu coraz to surowsze warunki. Toteż Reichsführerin Urszula von der Layen wprawdzie nie żałuje Donaldu Tusku słodkich uśmiechów (una dolce sonrisa de mujer querida) – ale forsy jak Polsce nie dawała, to nie daje, utrzymując szantaż finansowy w mocy. Ciekawe, czy teraz postawi warunek, by Polska dała się wepchnąć do wojny z Rosją – bo zarówno dla Naszego Najważniejszego Sojusznika byłoby to jakieś wyjście z sytuacji, gdy ukraińskie mięso armatnie właśnie się wyczerpuje, a dla Niemiec to już w ogóle – prawdziwy dar Niebios – bo otwiera przed nimi niezwykle atrakcyjne perspektywy, nie pociągające za sobą żadnych zobowiązań.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Popielcowe dumki

Popielcowe dumki

Stanisław Michalkiewicz popielcowe-dumki

Rozpoczął się Wielki Post w Kościele katolickim, toteż zarówno w żydowskich mediach dla Polaków, jak i w niemieckich, pojawiły się publikacje odpowiednio naświetlające wydarzenia sprzed ponad 2000 lat.

W ramach sławnego dialogu z judaizmem nawet portal “Fronda”, zajmujący się łotrostwami obozu zdrady i zaprzaństwa, na przemian z rewelacjami na temat diabłów, regularnie publikuje “hebrajskie” interpretacje Pisma Świętego.

Najwyraźniej przekonanie, że bez judaizmu niczego nie zrozumiemy, zaczyna torować sobie drogę nawet pod strzechy. A pod strzechami – jak to pod strzechami- dawne, tradycyjne kulty łączą się z nowymi i w związku z tym, że w tym roku środa popielcowa przypada jak raz w “walentynki”, pojawiły się sugestie, że w taki dzień można się bzykać – ale na czczo.

Ale to drobiazg, bo chciałem odnotować pewien postęp, przynajmniej w stosunku do czasów stalinowskich.

Wtedy wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, którzy swoją intelektualną zupę chłeptali z “Trybuny Ludu”, tak jak teraz – z “Gazety Wyborczej” – która tamten tytuł z powodzeniem zastępuje, z ogromną pewnością siebie, jaka zawsze cechowała absolwentów akademii pierwszomajowych, uważali, że żaden Jezus nigdy nie istniał.

Miał on być wymysłem “trumanowskiego pachołka” – jak nazywano Piusa XII – i jego tubylczych kolaborantów, a więc żadne posty, zwłaszcza wielkie, nie mają sensu. Inna sprawa, że w tamtych czasach rodzaj wielkiego postu trwał cały rok i to nie ze względów religijnych, tylko ekonomicznych, chociaż one też w znacznym stopniu motywowane były względami religijnymi – bo chyba tak należałoby scharakteryzować obowiązujący wtedy “socjalizm naukowy” w wydaniu Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina?

Dzisiaj spółka autorska “Marks & Engels” została zastąpiona spółką “Marks & Spencer”, w związku z czym korygowaniem religijnych zabobonów zajmują się u nas byli ojczykowie. Nie mówię w tym momencie o sezonowym panu marszałku Szymonie Hołowni, bo on najwyraźniej przez Naszego Najważniejszego Sojusznika do wyższych rzeczy został przeznaczony, ale o byłych ojczykach, w osobach panów Stanisława Obirka i Tadeusza Bartosia, którzy w nagrodę za dobre sprawowanie zostali nawet profesorami.

Pan Tadeusz Bartoś, kiedy jeszcze był ojczykiem u Przewielebnych Ojców Dominikanów, to bez zająknięcia czytał ludowi Ewangelię, jak to Oktawian August nakazał spisać “wszystek świat”, jak to chóry anielskie wyśpiewywały “Hosanna” i tak dalej – a jak mu się znudziły tamtejsze rosoły na święconej wodzie i przeszedł na wikt cywilny, to od razu spenetrował prawdę, że żadnego spisu nie było – i tak dalej. Wyszło to na jaw podczas przesłuchania, na jakie resortowa “Stokrotka” wezwała pana Bartosia do komisariatu TVN w roku 2012.

Przyznał się do wszystkiego, jak na świętej spowiedzi. Jest rozkaz, żeby Jezusa  demaskować – i to właśnie pan Tadeusz Bartoś do spółki z resortową “Stokrotką” przeprowadzali. Na razie, to znaczy – na tym etapie – ani pan Bartoś, ani pan Obirek przezornie nie zaprzeczają, że Jezus mógł się urodzić, co nawet trzyma się kupy, bo gdyby się nie urodził, to jakże Go tu demaskować?

Tymczasem w Knesejmie Wielce Czcigodne posłanki z Lewicy i Koalicji Obywatelskiej, akurat w środę popielcową urządziły sobie potańcówkę – podobno – jak głoszą fałszywe pogłoski – przy chanukowych świecach. Czy świece były – o to mniejsza, tym bardziej, że pretekstem do tańcowania była “przemoc wobec kobiet”, a ściślej – pomysł, by do systemu prawnego wprowadzić nową definicję gwałtu.

Jeśli taki jeden z drugim dobiegacz nie będzie mógł się wylegitymować notarialnym upoważnieniem do odbycia bliskiego spotkania III stopnia z kobietą, to będzie ryzykował mieniem i życiem. Wiem, co mówię, bo właśnie z niezawisłego sądu dostałem rozkaz zapłacenia grzywny i “należności sądowych” – a przecież z nikim się nie bzyknąłem, a tylko podałem nazwisko swojej wierzycielki, co to nie wstydziła się wyszlamować mnie na 150 tys. złotych i domagać się następnych 150 tysięcy.

Cóż dopiero, gdy taki jeden z drugim dobiegacz zostanie oskarżony o niemanie stosownego notarialnego upoważnienia? Niezawisły sąd puści go z torbami, no a potem będzie już do końca życia jęczał i szlochał, jak nie w więzieniu, to w koncentraku w Gostyninie.

Jestem przekonany, że jeśli ten pomysł wejdzie w życie, to mężczyźni będą omijać kobiety szerokim łukiem, a niebywale wzrośnie popyt na gumowe lalki, z którymi podobno można nawet rozmawiać, byle na tematy zatwierdzone. Jak bowiem zauważył Stanisław Lem w znakomitej powieści “Głos Pana”, prawdziwie wielki przemysł nie zaspokaja potrzeb, tylko je stwarza.

Wobec takiej perspektywy trochę trudno zrozumieć euforię Wielce Czcigodnych. Być może nawet wielu przyzna rację koledze Januszowi Korwin-Mikke, który podaje w wątpliwość sens masowego dopuszczania kobiet do stanowienia prawa. Inna rzecz, że w przypadku Wielce Czcigodnych posłanek Koalicji Obywatelskiej, większość prawdopodobnie nie jest już bezpośrednio zainteresowana jakimiś bliskimi spotkaniami III stopnia, bo średni wiek waha się między 57 a 63 laty, ale w Lewicy więcej jest takich, pełnych wigoru i planów na przyszłość.

I one też tańcują! Dobry Boże! To pewna katastrofa demograficzna, której nie zapobiegnie żadne zapładnianie w szklance, nawet na koszt państwa.

Tymczasem, gdy posłanki Koalicji Obywatelskiej i Lewicy tańcują sobie w Sejmie, biedny pan Kołodziejczak snuje się na przejściu granicznym w Dorohusku, skąd wreszcie przepędzili go protestujący tam rolnicy, kiedy się przekonali, że tak naprawdę, to on nic nie może. Zresztą premier Tusk też nic nie może – oczywiście z wyjątkiem pękania z dumy, że go prezydent Macron i niemiecki kanclerz Scholz dopuścili do konfidencji w ramach “Trójkąta Weimarskiego”.

To oczywiście bardzo ładnie, ale w tym trójkącie, jak w trójkącie małżeńskim – ktoś musi zostać wydymany. Obecność premiera Tuska wyjaśnia, że wydymana zostanie Polska. Cóż, skoro prezydent Józio Biden pozwolił w marcu ub. roku urządzać Europę po swojemu, to cóż począć? Taki los wypadł nam. Ale inni też nie mają lekko.

Oto czytamy, że jak tylko Kukuniek napisał list do amerykańskiego Senatu, że “wnuki nam nie darują”, to Senat zaraz zgodził się przyznać forsę Ukrainie. Jeszcze tylko Izba Reprezentantów wierzga przeciwko ościeniowi, ale może i do nich Kukuniek coś napisze?  Kto by pomyślał, że zostanie konsyliarzem Stanów Zjednoczonych Ameryki! Jaka szkoda, że generał Kiszczak tego nie dożył. Dopiero byłby dumny!

Kiedy zwycięskie toczą boje ze straszną, faszystowską hydrą, to chcą mieć pewność, że na zawsze zdobędą to, co hydrze wydrą

Wbrew politycznym gangom

Stanisław Michalkiewicz michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    15 lutego 2024

Kiedy zwycięskie toczą boje ze straszną, faszystowską hydrą, to chcą mieć pewność, że na zawsze zdobędą to, co hydrze wydrą” – mógłby dziś napisać Janusz Szpotański, gdyby widział heroiczne zmagania „obozu demokratycznego” z obozem „dobrej zmiany” wokół dostępu do tak zwanych „konfitur władzy” w administracji i spółkach Skarbu Państwa, żeby i płomienni demokraci wreszcie też umoczyli pyski w melasie. Dzisiaj pretekstem jest akurat „przywracanie praworządności”, – a w każdym razie takim kryptonimem BND opatrzyła przerabianie III Rzeczypospolitej na Generalne Gubernatorstwo, które docelowo ma być nierozerwalnym ogniwem IV Rzeszy.

Adolf Nowaczyński pisał przed wojną, że tak „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”, ale dzisiaj punkt ciężkości przesuwa się z Londynu do Berlina, gdzie Reichsfuhrerin Urszula von der Layen namawia się ze starszymi i mądrzejszymi – jak ma być. Operacja pod kryptonimem „Przywracanie praworządności” na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie chaosu – ale jest to chaos kontrolowany, podobnie jak i sam Donald Tusk, któremu właśnie ponownie przydzielono anioła-stróża w osobie pana Pawła Grasia, co to został szefem gabinetu premiera.

Z tego zamętu ma bowiem wyłonić się ład w postaci jedności moralno-politycznej mniej wartościowego narodu tubylczego. Na straży tej jedności będą oczywiście stały „służby” – podobnie jak było za komuny – które z kolei będą koordynowały działalność niezależnej prokuratury, niezawisłych sądów, no i oczywiście mediów, z rządową telewizją na czele, do której „silni ludzie” ministra-pułkownika Bartłomieja Sienkiewicza wprowadzili w charakterze Danuty Holeckiej pana redaktora Marka Czyża. Od razu wywołuje w widzach wrażenie stanowczości i zdecydowania, a cóż dopiero, gdyby tak występował w mundurze, jak, dajmy na to, pan red. Janusz Stefanowicz? I tak właśnie ma być – o czym mówił już dawno Zygfryd Muller, tak zwany „Kongo-Muller”. Wspominał, że jak przybył do Kongo, to od razu w stolicy urządził przemarsz najemników, żeby pokazać tubylcom, „że jesteśmy i że do czegoś zmierzamy”. Dokładnie taką samą operację przeprowadził 15 grudnia 1981 roku w Warszawie generał Jaruzelski, urządzając przemarsz najemników z SB, MO i niezwyciężonej armii, dla lepszego efektu – z włączonymi syrenami, niczym w niemieckich „Stukasach”.

Tymczasem pan prezydent w rozmowie z panami redaktorami Mazurkiem i Stankiewiczem bąknął, że „nie wyklucza” myśli o „resecie konstytucyjnym”. Ten „reset” ma polegać na tym, żeby powyrzucać wszystkich sędziów z Trybunału Konstytucyjnego i Krajowej Rady Sądownictwa, a może i z Sądu Najwyższego i rozpocząć nowy nabór. Myślę, że Volksdeutsche Partei Donalda Tuska powita ten pomysł z uznaniem, bo dzięki niemu utoruje sobie drogę do celu, jaki wyznaczyła jej Reichsfuhrerin Urszula von der Layen, bez konieczności urządzania jakichś jatek, które może sprawiłyby wiele przyjemności panu ministrowi Bodnarowi, ale mogłyby wywołać nieprzyjemne wrażenie w innych bantustanach, co też mają zostać wcielone do Rzeszy. Autorstwo tej koncepcji przypisywane jest Konfederacji, ale podejrzewam, że komuś z Konfederacji pomysł ten podsunęły stare kiejkuty, które przy tej okazji uwędziłyby własne półgęski ideowe, wprowadzając do Trybunału, do KRS i Sądu Najwyższego funkcjonariuszy ulokowanych w organizacjach „Iustitia” oraz „Themis”, które podejrzewam o niebezpieczne związki z WSI i ABW. W ten sposób jedność moralno-polityczna zostałaby przywrócona, jeśli nawet nie na wieki, to przynajmniej – na 2 lub nawet 3 pokolenia. Jeśli tedy pan prezydent „rozważa” taką możliwość, to znaczy, że zrozumiał, iż próżno wierzgać przeciwko ościeniowi i na posiedzeniu Rady Gabinetowej będzie próbował namawiać Donalda Tuska, by pozwolił mu jakoś zachować twarz. Nasz Najważniejszy Sojusznik bowiem, przynajmniej do listopada, nie będzie przeszkadzał Niemcom w przerabianiu Europy na IV Rzeszę, a jeśli się postawi, to tylko, gdyby jakaś Schwein zablokowała budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego, z którym Pentagon wiąże rozmaite nadzieje.

W tej sytuacji „reset konstytucyjny” jest jak najbardziej możliwy – ale to będzie tylko jeden z etapów budowy w naszym bantustanie Generalnego Gubernatorstwa, w którym – jak już pisałem – nie będzie miejsca, na dotychczasowe polskie safandulstwo i anarchię, tylko będzie panowała dyscyplina, jak się należy. Dyscyplina zaś będzie polegała na tym, że członkowie gangu, któremu uda się opanować Sejm, będą decydowali o tym, komu będzie wolno zostać oligarchą, a komu nie – tak, jak to jest w Rosji. Tam prezydent decyduje o tym, kto zostanie oligarchą, odwrotnie, niż na Ukrainie, gdzie to oligarchowie decydują, kto może zostać prezydentem. Rzecz bowiem w tym, że – poza stanowiskiem prezydenta, które pochodzi z powszechnego głosowania – wszystkie pozostałe stanowiska w naszym państwie, łącznie z synekurami w spółkach Skarbu Państwa, bezpośrednio lub pośrednio, pochodzą od Sejmu. Kto opanuje Sejm, ten zawłaszcza całe państwo. I z taką sytuacją mamy do czynienia co najmniej od lat 30 – bo – jak pamiętamy – już rząd SLD-PSL, funkcjonujący w latach 1993-1997 oskarżany był, zresztą całkiem słusznie, że „zawłaszczył państwo”. A potem w jego ślady szły wszystkie pozostałem rządy, aż do obecnego vaginetu Donalda Tuska włącznie. Taka jest konsekwencja ustanowienia w konstytucji systemu parlamentarno-gabinetowego, z doczepionym, niczym kwiatek do kożucha, prezydentem, który ma co prawda najsilniejszą podstawę demokratyczną, ale – jak to dziś widzimy – nie posiada realnej władzy.

Nie chodzi zatem o to, by następujące po sobie poszczególne polityczne gangi, od początku zawłaszczały dla siebie całe państwo, tylko o to, by wreszcie przeforsować w konstytucji zasadę trójpodziału władz. W tym celu należałoby odejść od systemu parlamentarno-gabinetowego i przyjąć system prezydencki, likwidując jednocześnie możliwość łączenia stanowisk we władzy wykonawczej i ustawodawczej. W osobie prezydenta, wybieranego w powszechnym głosowaniu na 5-letnią kadencję, skupiałaby się władza wykonawcza. Dobierałby on sobie ministrów według swego uznania – ale nie spośród posłów czy senatorów, tylko spośród fachowców spoza parlamentu. Sejm i Senat zajmowałyby się ustanawianiem praw, a jednocześnie Sejm – dzierżył klucz do kasy – co zmuszałoby prezydenta do współpracy z Sejmem, bo bez forsy – wiadomo – ani rusz. Przy takim rozdzieleniu kompetencji trudno byłoby komukolwiek zawłaszczyć państwo. Jednak taka zmiana musiałaby zostać dokonana wbrew politycznym gangom i dlatego nie da się tego uczynić bez pójścia na skróty. Ale co tam marzyć o tym?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Judasz

Judasz

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    13 lutego 2024 judasz

Zbliża się Popielec, a to znakomita okazja, by przyjrzeć się bliżej jednej z osób dramatu, jaki towarzyszył aresztowaniu, procesowi, egzekucji i śmierci Jezusa, a mianowicie – Judaszowi. Zajmowali się nim twórcy tej miary, co Karol Hubert Rostworowski, który zresztą napisał znakomity dramat, grywany nawet teraz. W okresie, gdy dopiero miał taki zamiar, rozmawiał na ten temat z Ludwikiem Hieronimem Morstinem, a ten próbował mu to wyperswadować. Ale oddajmy mu głos: „Gdy mi Rostworowski pierwszy raz zwierzał się ze swego pomysłu napisania w ten sposób tragedii o Judaszu, przyznaję, że przerażony śmiałością pomysłu usiłowałem odwieść go od tego zamiaru. Rozumiałem bowiem, że taki utwór będzie uznany za największą herezję, że żadna cenzura nie puści go na scenę, a nawet gdyby puściła – że wywoła oburzenie wszystkich wierzących. Bo jeżeli Judasz, pozbawiony wszelkiego demonizmu, postawiony przed alternatywą męczeństwa i śmierci, wybierze zbrodnię z lęku, działając pod przymusem moralnym, to co mamy myśleć o Bogu, który go w taką sytuację wprowadził? Będziemy odczuwać potworność tego, co zrobił, ale też potworność tego, co z nim zrobiono. Mówiłem mu dalej: Boga chrześcijańskiego, Chrystusa, Zbawiciela świata, sprowadzasz do roli tego fatum, tej mojry, która prześladowała Edypa. Gdy raz nam każesz współczuć z Judaszem, jak współczujemy z Edypem, który był bez winy, będziesz musiał potępić Chrystusa. Tak rozumowałem przed przeczytaniem utworu. Gdy go przeczytałem, choć obawy moje nie zniknęły, musiałem przyznać autorowi, że osłabił to wrażenie kilku bardzo zasadniczymi wstawkami. Jest kilka ustępów, w których Judasz daje do zrozumienia, że w jego piersi miota się duch potępieńczy. Spośród tej trójcy: Bóg, szatan, człowiek – on jest jednak szatanem.

Skoro tedy postać Judasza budzi takie potężne wątpliwości, to czyż nie wypada przyjrzeć się tej postaci bliżej? Co prawda dzisiaj postać Judasz spowszedniała do tego stopnia, że nawet w kręgach pretendujących do moralnego przewodnictwa, jego czyn jest bagatelizowany i banalizowany. Na przykład jeden z takich pretendentów stawiał warunek, by piętnując kogokolwiek za judaszowe przewinienia, najpierw przedstawić twarde dowody w postaci pisemnego zobowiązania do współpracy, pokwitowań pieniężnych i własnoręcznych donosów. Skoro jednak Kukuniek nawet w obliczu istnienia wszystkich tych elementów, nadal zaliczany jest do grona autorytetów moralnych, to cóż dopiero mówić o Judaszu? Przecież nie wiemy nawet, czy umiał pisać, a skoro tak, to czy mógł zostawić pisemne zobowiązanie do współpracy, pokwitowania, czy donosy? Jeśli wierzyć ewangelicznemu zapisowi, nie pokwitował nawet 30 srebrników, a zresztą arcykapłani, jak się wydaje, wcale tego od niego nie żądali. Inna sprawa, że Judasz nie mógłby chyba tłumaczyć się, że swojego czynu dokonał „bez swojej wiedzy i zgody” – jak ekskuzowali się liczni pretendenci do sprawowania przywództwa moralnego.

A dlaczego nie mógłby się tak tłumaczyć? Oddajmy głos św. Janowi Ewangeliście, który jest w tej sprawie spośród wszystkich ewangelistów chyba najlepiej poinformowany: „To powiedziawszy Jezus doznał głębokiego wzruszenia i tak oświadczył: Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi. Spoglądali uczniowie jeden na drugiego, niepewni o kim mówi. Jeden z uczniów Jego – ten, którego Jezus miłował – spoczywał na jego piersi. Jemu to dał znak Szymon Piotr i rzekł do niego: Kto to jest? O kim mówi? Ten oparł się zaraz na piersi Jezusa i rzekł do Niego: Panie, kto to jest? Jezus odparł: To ten, dla którego umaczam kawałek chleba i podam mu. Umoczywszy więc kawałek chleba wziął i podał Judaszowi, synowi Szymona Iskarioty. A po spożyciu kawałka chleba wszedł w niego szatan. Jezus zaś rzekł do niego: Co chcesz uczynić, czyń prędzej. (…) A on po spożyciu chleba zaraz wyszedł. A była noc.

Jak widzimy na podstawie tego fragmentu, w Judasza rzeczywiście wszedł szatan. Ale i bez tego możemy się domyślać, że Judasz i wcześniej nosić się musiał z takim zamiarem – o czym świadczą słowa Jezusa, który wskazał na Judasza zanim jeszcze podał mu kawałek chleba. Jeśli zatem wtedy jeszcze szatan w niego nie „wszedł”, to musiał już być bardzo blisko. No dobrze – ale co to za szatan? W jakim kierunku skutecznie kusił Judasza? Tego nie wiemy, ale możemy się tego domyślać na podstawie innego fragmentu Ewangelii, opowiadającego o spotkaniu dwóch uczniów: Łukasza i Kleofasa z Jezusem już po Jego śmierci na krzyżu, podczas wędrówki do Emaus. Na zapytanie Jezusa, cóż takiego wydarzyło się w Jerozolimie, wyjaśniają, że arcykapłani wydali Go na śmierć i ukrzyżowali, dodając zarazem: „A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela”. Wtedy – jak pamiętamy, Jezus ich zgromił i nazwał „głupcami”. Dlaczego, skąd ta irytacja?

Otóż w warunkach rzymskiej okupacji wśród Żydów pojawiło się oczekiwanie na Mesjasza, to znaczy – męża bożego, bo potęga Rzymu wskazywała, że byle kto Izraela spod tej okupacji wyzwolić nie może – który poprowadzi Żydów do zwycięskiej walki przeciwko Rzymowi. Tacy mesjaszowie co pewien czas się pojawiali, ale nie tylko nie zwyciężali, ale sami padali ofiarą własnych pragnień. Mesjasz przegrany był uważany za fałszywego. Co ciekawe, w tym samym czasie oczekiwanie na pojawienie się wybitnego człowieka, syna Nieba, występuje w całym basenie Morza Śródziemnego, czego świadectwem są utwory Wergilisza i Horacego. Pisze Wergiliusz: „Oto ostatni już czas przepowiedni kumańskiej nastąpił. Wieków olbrzymi ordynek z nowego się rodzi początku. Oto powraca i Panna, powraca królestwo Saturna (wiek złoty – SM). Oto i nowe stworzenie z wyżyny niebieskiej zstępuje. Dziecię się rodzi – i kres pokolenie otrzyma żelaza. Świat na swym całym obszarze ze złotym zapozna się wiekiem. Sprzyjaj mu czysta Lucyno! Już brat twój Apollo panuje.” I dalej poeta zwraca się do Dziecięcia: „Drogi ty niebian potomku, Jowisza ty synu wszechmocny! Patrz, jak się wszystko raduje na wieku przyszłego spotkanie!

Już na pierwszy rzut oka, obok podobieństwa tego oczekiwania, widać różnicę. Żydowskie oczekiwanie Mesjasza jest – używając obecnej nomenklatury – szowinistyczne i ciasne, podczas gdy to rzymskie nosi cechy uniwersalne. Chociaż Rzym był imperium, to wizja Wergiliusza przekracza jego granice, obejmując cały świat i wszystkie epoki, podczas gdy żydowska wizja mesjańska ogranicza się do królestwa Judy i do doraźnej operacji wyzwolenia spod rzymskiej okupacji. Jak możemy się domyślać, zarówno Judasz, jak i uczniowie zdążający do Emaus wiązali z Mesjaszem oczekiwania charakterystyczne dla Żydów – do czego zresztą sami się przyznali. Skoro tedy Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy, chociaż i wcześniej o tym napomykał – ostatecznie dał do zrozumienia, że żadnym wyzwolicielem Królestwa Judy spod rzymskiej okupacji to On nie będzie, Judasz poczuł się zawiedziony do tego stopnia, że postanowił wydać Go na śmierć. Tak blisko dopuścił do siebie szatana szowinistycznego, że aż ten w końcu „wszedł w niego”, to znaczy – opanował jego umysł uczuciem zemsty na Jezusie za doznany zawód.

Inni uczniowie – jak wiemy – aż tak emocjonalnie na to nie zareagowali i podczas aresztowania zwyczajnie pouciekali. Zatem zastrzeżenia Ludwika Hieronima Morstina, które przekazywał Karolowi Hubertowi Rostworowskiemu nie bardzo przemawiają mi do przekonania. Skoro domyślamy się imienia szatana, który wszedł był w Judasza, to wysuwanie jakichś pretensji do Stwórcy Wszechświata nie jest uzasadnione, może poza jedną wątpliwością, jaką znajdujemy u św. Mateusza. Oto Jezus mówiąc o Judaszu rzuca taką uwagę: „Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził”. No ale Judasz się narodził i to przecież nie z własnej woli. Zatem coś z tragedii Edypa tutaj też mamy – ale tylko „coś” – bo przecież szowinizmem mesjańskim Judasz nie zaraził się przy urodzeniu, tylko pod wpływem faryzeuszów, któremu mógł się poddać, albo nie.

Że możliwa była odmowa poddania się wpływom faryzeuszów, świadczy o tym przypadek św. Pawła, który, mówiąc nawiasem – też był faryzeuszem i „synem faryzeusza”. Ale kiedy oślepiła go Prawda, porzucił faryzejską pychę bez wahania i tak oto w „Liście do Galatów” przezwycięża ciasny, żydowski szowinizm pisząc: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika, ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny, ani kobiety.” Krótko mówiąc, św. Paweł głosi odtąd chrześcijański uniwersalizm, stając się w ten sposób bliższy Wergiliuszowi, niż swoim faryzejskim antenatom.

Dlatego ze zdumieniem i ubolewaniem postrzegamy dzisiaj recydywę żydowskiego szowinizmu i to w ustach dostojników Kościoła katolickiego, którzy – wbrew temu, co napisał w „Liście do Galatów” św. Paweł – nadal stawiają nam przez oczy „Żyda”, jako faworyta Stwórcy Wszechświata i pragnąc podlizać się awangardowemu oddziałowi komunistycznej rewolucji w postaci feministek, deliberują na sympozjonach o „roli kobiety” w Kościele – chociaż św. Paweł pouczał Galatów, że nie ma „mężczyzny”, ani „kobiety” tylko są ludzie. To, że żydowscy szowiniści zwalczają chrześcijaństwo – zarówno pod czerwonym, jak i białym sztandarem z Gwiazdą Dawida – właśnie dlatego, że chrześcijański uniwersalizm podważa, a nawet ośmiesza żydowski szowinizm, to rzecz zrozumiała. Judasz nie chciał zmienić swoich zapatrywań, więc nie widział dla siebie innego wyjścia, jak pójść i powiesić się.

Dlaczego jednak na tę samą ścieżkę wstępują niektórzy, wysocy rangą chrześcijanie?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Meandry rewolucyjnej teorii. Ryś “kard.” wylazł ze skóry.

Meandry rewolucyjnej teorii

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    6 lutego 2024 meandry rysia

Motto: „(Cóż u diabła z tym kutasem! Jak powiadał stary Fredro…)

Tadeusz Boy-Żeleński

Jak w latach poprzednich, tak i teraz – bo już wytworzyła się „nowa, świecka tradycja” – 17 stycznia obchodziliśmy w Polsce Dzień Judaizmu. To znaczy – ja akurat nie obchodziłem, a myślę, że nie byłem w tej odporności na nową, świecką tradycję odosobniony – ale jest rozkaz („Sam potężny Archikrator dał najwyższy protektorat”) żeby obchodzić, to znaczy – żeby Dzień Judaizmu obchodził Kościół katolicki. W związku z tym nowa tradycja nie jest tak do końca świecka, bo hierarchowie odpowiedzialni za ten odcinek propagandy, próbują do tej rewolucyjnej praktyki dorabiać rewolucyjną teorię w postaci teologii, która by nie tylko uzasadniała obchodzenie Dnia Judaizmu, ale też stwarzała wrażenie, że w tych obchodach nie tylko chodzi o podlizywanie się rabinom, nie tylko o wzajemne picie sobie z dzióbków na rozmaitych sympozjonach i nie tylko o propagowanie żydowskiego przemysłu rozrywkowego, ale o nadanie tradycji głębokich treści metafizycznych, które robiłyby wrażenie na maluczkich.

Obecnie odpowiedzialnym za ten odcinek propagandy w polskim Kościele jest Jego Eminencja Grzegorz kardynał Ryś. Już wcześniej znany był ze swoich postępowych poglądów, za co obcmokiwał go Judenrat „Gazety Wyborczej”, więc nic dziwnego, że gdy papieżem został Jego Świątobliwość Franciszek, to podniósł Jego Ekscelencję do godności Eminencji, posyłając mu kapelusz kardynalski. Nic też dziwnego, że w tej sytuacji Eminencja wyłazi ze skóry, by nie zawieść położonego w nim zaufania i wedle Dnia Judaizmu uwija się, jak w ukropie. Już nie wystarcza mu, że Dzień Judaizmu obchodzony jest co roku w wyznaczonych diecezjach. Właśnie nie tylko dał wyraz pragnieniu serca gorejącego, by obchodzony był on w każdej parafii, ale też opatrzył to swoje pragnienie pozorem głębokiego uzasadnienia teologicznego. Chodzi o to, że jeśli ktoś nie włączy się w obchody Dnia Judaizmu z dostatecznym entuzjazmem, to tym samym złoży dowód swej obojętności na holokaust, a tym samym stanie się współwinny tej masakry. Widzimy tedy, że o ile Żydowie i Niemcy prowadzą wobec naszego, mniej wartościowego narodu tubylczego pedagogikę wstydu na odcinku świeckim, to Eminencja próbuje zaaplikować ją naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu również na odcinku eschatologicznym, który do tej pory rzeczywiście był nieco zaniedbany.

Ale na tym nie koniec rewolucyjnej teorii, która – jak możemy się domyślać – pozostaje na usługach rewolucyjnej praktyki, której celem jest nie tylko zdjęcie odpowiedzialności za ekscesy II wojny z Niemiec i narodu niemieckiego, który znowu podejmuje trud urządzenia Europy po swojemu, ale również przekonanie mniej wartościowego narodu tubylczego, że powinien bez szemrania poddać się dominacji eksportowego narodu żydowskiego, że szlamowaniem finansowym w ramach tak zwanych „roszczeń” włącznie. Temu właśnie celowi służy lansowana przez Eminencję teologia, według której „Izrael” nadal, jak gdyby nigdy nic, pozostaje „narodem wybranym”. A contrario wynika z tego, że pozostałe narody, wśród nich również nasz mniej wartościowy naród tubylczy tego zaszczytu nie dostąpiły i chyba nie dostąpią, bo gdyby wszystkie narody zyskały status „narodu wybranego”, to upowszechnione w ten sposób wybraństwo stałoby się pozbawione znaczenia. Inna sprawa, że pojawia się wątpliwość, kto właściwie dostąpił zaszczytu owego „wybraństwa”. Eminencja twierdzi, że „Izrael”. Ale dzisiaj Izrael to nie jest naród, tylko państwo. W dawnym, biblijnym znaczeniu, „Izrael” obejmował potomstwo Jakuba, wnuka Abrahamowego, który swoje imię otrzymał od samego Stwórcy Wszechświata.

Sęk w tym, że tego potomstwa Jakub napłodził wprawdzie co niemiara; sam miał 12 synów, którzy zostali naczelnikami rodów, nazwanych „pokoleniami Izraela” – ale w rozmaitych burzach dziejowych 11 tych „pokoleń” przepadło bez wieści, a do czasów dzisiejszych dotrwało tylko jedno: pokolenie Judy, czyli właśnie Żydowie. Zatem to nie żaden „Izrael” jest faworytem Stwórcy Wszechświata, tylko Żydowie. Tymczasem dzisiaj Żydowie, zgodnie z nurtem nacjonalistycznym, który w przypadku Żydów nosi nazwę „syjonizmu”, służą Izraelowi, to znaczy – państwu Izrael. W związku z tym pewna sekta protestancka, do której – jak się wydaje – należy były prezydent USA Jerzy Bush junior, lansuje rewolucyjną teorię, według której losy świata zależą od tego, czy Izrael, to znaczy – to państwo – uzyska polityczną hegemonię nad pozostałymi państwami, czy nie. Jeśli uzyska, to na świecie zapanuje pokój. To proste, jak budowa cepa, bo jeśli Izrael uzyskałby hegemonię w skali światowej, to niewątpliwie przeprowadziłby coś w rodzaju ostatecznego rozwiązania na skalę głobalną, podobnego do tego, które właśnie przeprowadza w kwestii palestyńskiej. Po takiej operacji rzeczywiście; na świecie mógłby zapanować pokój, mniej więcej taki, o którym w latach 60-tych śpiewał Jan Pietrzak w piosence „Za trzydzieści parę lat”: „Cisza nieznana, spokój odwieczny, kilka bakterii w głębi mórz…” Ponieważ Eminencja, lansując swoją rewolucyjną teorię, nie precyzuje, o jaki rodzaj hegemonii tu chodzi, więc może chodzić o każdy, bo przecież ani Eminencja, ani – tym bardziej – my nie będziemy o tym decydowali, tylko „Izrael”, być może posługując się instrumentalnie Stanami Zjednoczonymi, które od jakiegoś czasu wysługiwanie się Izraelowi uznają za swój polityczny priorytet.

Podobnie wygląda sprawa z „antysemityzmem”, który w ramach swojej rewolucyjnej teorii Eminencja uważa za grzech, być może nawet śmiertelny, a kto wie, czy wybaczalny. Skoro bowiem „Izrael” jest faworytem Stwórcy Wszechświata, to trudno oczekiwać, by tolerował On jakiekolwiek podskakiwania, czy choćby szuranie „Izraelowi”. Ale i tu jest pewien point faible rewolucyjnej teorii, bo o tym, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, decyduje Liga Antydefamacyjna w Nowym Jorku. Ta Liga za „antysemickie” uznaje na przykład takie opinie, że środowiska żydowskie w Ameryce mają znaczne wpływy w sektorze finansowym, mediach i przemyśle rozrywkowym. Wynika z tego, że Liga stawia znak równości między antysemityzmem i spostrzegawczością.

Taki bystry obserwator, jak Eminencja nie może o tym nie wiedzieć, a skoro tak, to znaczy, że możemy podejrzewać, iż z jakichś tajemniczych powodów i on też chciałby, żeby nasz mniej wartościowy naród tubylczy przestał być spostrzegawczy. Wydaje mi się, że nawet domyślam się – dlaczego – ale o tym później. Jeśli bowiem tak się ma sprawa z antysemityzmem, to w tych warunkach antysemitą może nie być tylko albo dureń, albo świnia. Jeśli bowiem ktoś nie zauważa tego znaku równości między antysemityzmem i spostrzegawczością, no to jest durniem. A jeśli zauważa, ale z różnych, na ogół niskich pobudek, udaje, że nie zauważa – no to świnia.

Wynika z tego, że antysemityzm prawdopodobnie żadnym grzechem, a już zwłaszcza – grzechem śmiertelnym być nie może, bo trudno wyobrazić sobie, by Stwórcy Wszechświata zależało na tym, by ludzie byli albo durniami, albo świniami.

Dlaczego tedy Eminencja sprawia wrażenie, jakby i jemu mogło zależeć na tym, by nasz mniej wartościowy naród tubylczy przestał być spostrzegawczy? Skoro Eminencja uważa, że bez judaizmu niczego nie potrafimy zrozumieć, a już zwłaszcza – własnej religii – to narzuca się wniosek, by w takim razie nie zawracać sobie głowy tą całą naszą religią, tym całym chrześcijaństwem, tylko od razu przejść na judaizm. Tymczasem Eminencja niczego podobnego nam nie zaleca. Dlaczego? Myślę, że w grę mogą wchodzić względy finansowe. Gdyby tak cały nasz mniej wartościowy naród tubylczy przeszedł na judaizm, to czy rabinom opłacałoby się łożyć na utrzymanie Jego Eminencji? Jasne, że nie; wtedy bowiem byłby on rabinom potrzebny, jak psu piąta noga – a zatem – strach pomyśleć! Tedy z punktu widzenie Eminencji optymalna sytuacja to taka, w której masy ludowe nadal wyznają chrześcijaństwo, dzięki czemu Eminencja, bez łaski rabinów, może żyć, jak pączek w maśle – ale jednocześnie stręczyć masom ludowym judaizm, jako wyższą formę wtajemniczenia i walczyć z „antysemityzmem” – dzięki czemu rabinom też jest potrzebny. Jak mówi ludowe przysłowie, „pokorne cielę dwie matki ssie” – i myślę, że o to właśnie chodzi.

I na koniec subtelna kwestia teologiczna. Jak wiadomo, Stolica Apostolska zapowiedziała, że pary sodomczyków i gomorytek będą „błogosławione” przez duchownych Kościoła katolickiego. W będącym arcydziełem krętactwa dokumencie na ten temat dokonane zostało rozróżnienie między „grzechem” a „osobami”. Sodomia i gomoria jest „grzechem”, ale – jak to pisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” – czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno”.

Tedy „ludzi” można bez ceregieli „błogosławić”, aż miło. Czy jednak tylko sodomczyków i gomorytki? Załóżmy bowiem, że Eminencja ma rację, że „antysemityzm” cokolwiek byśmy przez to rozumieli, jest „grzechem”. W tej sytuacji „antysemityzmu” błogosławić, ma się rozumieć, nie można. A co z antysemitami? Czy przez analogię z sodomczykami i gomorytkami ich też można będzie „błogosławić”? Co na to powiedzą rabiny?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Spirytyzm i fakty dokonane

Spirytyzm i fakty dokonane

Stanisław Michalkiewicz    10 lutego 2024 spiryt

Wypadki chodzą po ludziach, zwłaszcza, gdy jedni ludzie włażą na drugich, albo nawet przy innych czynnościach, choćby tak niewinnych, jak lot samolotem do Berlina. Podkreślam, że chodzi o lot samolotem, bo sekta Antrovis, do której należała, a może nadal należy pani Barbara Labuda, twierdziła, że odbywa podróże kosmiczne i to bez udziału samolotów, czy innych statków powietrznych. Możliwe zatem, że podróżowali na miotle, a w takim razie opowieści o sabatach czarownic na Łysej Górze nabierają rumieńców. Nawiasem mówiąc, mimo tych wszystkich rewelacji, pani Labuda sprawowała urząd ministra w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w sposób nie zwracający niczyjej uwagi.

Potwierdza to słuszność spostrzeżenia Lenina, że państwem może rządzić nawet kucharka – co zresztą widzimy w vaginecie Donalda Tuska. Na wszelki wypadek jednak ktoś starszy i mądrzejszy podesłał mu właśnie pana Pawła Grasia na szefa gabinetu, najwyraźniej przypomniawszy sobie przysłowie, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Jak my wszyscy na tym wyjdziemy, to inna sprawa. Możemy wyjść tak samo, jak Wielce Czcigodny Paweł Kowal, który właśnie poleciał po wskazówki do Berlina i w drodze przytrafił mu się casus pascudeus, bo ktoś w samolocie ukradł mu marynarkę. Lot do Berlina trwa krótko, więc jeśli pan Kowal nie zabalował poprzedniego dnia, to w samolocie nie zdążyłby się tak szybko znieczulić. Zatem tę przyczynę musimy wykluczyć. Jeśli jednak tak, to sprawa może wyglądać znacznie gorzej. Nie można bowiem wykluczyć, że Wielce Czcigodny Paweł Kowal mógł paść ofiarą spisku. Skąd możemy wiedzieć, czy do samolotu, śladem pana Kowala, nie wsiadł jakiś ruski agent, który niepostrzeżenie skradł mu marynarkę? Takie rzeczy się zdarzają, a nawet znacznie gorsze.

Jak wspominał jeszcze za głębokiej komuny felietonista warszawskiej „Kultury” Hamilton, podczas pewnego seansu spirytystycznego, jedna z jego uczestniczek poczuła, że w ciemnościach ktoś wsuwa dłoń między jej nogi – w dodatku – jak to wyśpiewują wymowni Francuzi – „direction coquette” („Un dimanche matin, avec ma putain, sur ma mobylette, je lui met la main entre les deux seins, direction coquette”). Początkowo pani się nie przestraszyła, bo myślała, że to mężczyzna, ale kiedy zobaczyła, że przy niej nikogo nie ma, przelękła się, niczym Wielce Czcigodna Kamila Gasiuk-Pihowicz, kiedy podczas posiedzenia Krajowej Rady Sądownictwa jeden z sędziów zwrócił się do niej zdaniem pełnym treści.

Dla ruskiego agenta przebranie się za ducha, to żadna sztuka, więc lepiej rozumiemy, dlaczego Wielce Czcigodny Paweł Kowal niczego nie zauważył. Tedy wszystko wydaje sie jasne, oprócz jednego. Co mianowicie miał Wielce Czcigodny Paweł Kowal w swojej marynarce? Nie zapominajmy, że przed kilkoma dniami, podczas pielgrzymki do Kijowa, Donald Tusk mianował go pełnomocnikiem rządu do odbudowy Ukrainy. A tak się złożyło, że właśnie Unia Europejska przyznała dla Ukrainy 50 mld euro – oficjalnie dla podtrzymania tamtejszej gospodarki, ale każdy wie, że oligarchowie co najmniej połowę z tego rozkradną, a reszta pójdzie do podziału między SBU i kadrę niezwyciężonej tamtejszej armii.

Jestem pewien, że takiego planu pan Paweł Kowal w swojej marynarce mieć nie mógł, bo aż do takiej konfidencji to on dopuszczony nie będzie. Mógł co najwyżej wieźć do Berlina projekt podziału między naszych mężyków stanu, no a przede wszystkim – między stare kiejkuty – jakichś okruszków, co to spadną ze stołu pańskiego. Skoro za samo stanie na świecy w Starych Kiejkutach, żeby nikt nie przeszkadzał amerykańskim specjalistom w oprawianiu delikwentów przywiezionych samolotami na lotnisko w Szymanach z bazy w Guantanamo, stare kiejkuty dostały z amerykańskiej ambasady 15 mln dolarów w gotówce, to cóż dopiero przy takiej okazji? W dodatku pan Kowal chyba zapomniał, co tam było zaprojektowane, bo inaczej przecież nie kompromitowałby się apelami o zwrot marynarki.

Tak, czy inaczej, zachowuje się dość lekkomyślnie, podobnie jak sędzia, tak zwany „dubler” w Trybunale Konstytucyjnym, pan Mariusz Muszyński, który dał wyraz swemu przekonaniu, że członkowie vaginetu Donalda Tuska, to „kretyni”, którzy uważają, że przy pomocy jakichś ustaw uda się im wysadzić go ze stanowiska. „Ustawy są za słabe, panie ministrze Grabiec” – powiedział, zwracając się do szefa Kancelarii Premiera Jana Grabca. Lekkomyślność pana sędziego Mariusza Muszyńskiego polega na tym, że najwyraźniej myśli on, że sędziowie-dublerzy będą przez pana ministra Bodnara wysadzani z siodła przy pomocy jakichś „ustaw”. Tymczasem nic podobnego. Czy na przykład w sprawie Prokuratury Krajowej wydana została jakaś ustawa, albo chociaż uchwała? Nic podobnego!

Pan minister Bodnar zastosował metodę faktów dokonanych, która – jak dotychczas – wydaje się skuteczna. Nie dlatego oczywiście, by pan minister Bodnar był taki mądry, czy wpływowy. O tym nie ma mowy. Skuteczność metody faktów dokonanych wynika z carte blanche, jaką Donaldu Tusku dała Reichsfuhrerin Urszula von der Layen, która jednocześnie zagwarantowała, że żadna Schwein z Unii Europejskiej nie odważy się tych faktów dokonanych kwestionować. W tej sytuacji pan minister Bodnar może nie tylko spokojnie położyć lachę na wszystkie tubylcze „ustawy”, ale nawet – oczywiście w razie potrzeby – zariezać krnąbrnego sędziego, który będzie próbował mu zaszurać. W ostateczności może wezwać na pomoc pana mecenasa Giertycha, który takiego delikwenta przytrzyma mocną dłonią za ręce i nogi, żeby pan minister przy riezaniu nie skaleczył się w rękę.

To już więcej poczucia rzeczywistości wykazuje pani Małgorzata Manowska, Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego, która ostatnio publicznie dała wyraz obawie przed zastosowaniem przez vaginet Donalda Tuska „wariantu tureckiego”. Jak pamiętamy, „wariant turecki” polegał na tym, że prezydent Erdogan, kiedy niezawiśli sędziowie mu zaszurali, co najmniej 1500 spośród nich natychmiast wtrącił do lochu, w reszta natychmiast odzyskała poczucie rzeczywistości tym bardziej, że nawet Nasz Najważniejszy Sojusznik prezydenta Erdogana za to nie ofuknął. Najwyraźniej audaces fortuna iuvat, podczas gdy Naczelnikowi Państwa w ogóle nie przyszło do głowy, by w ten sposób ostatecznie rozwiązać kwestię niezawisłości sędziowskiej.

Po ośmieszeniu pana prezydenta przy okazji pojmania panów Kamińskiego i Wąsika w Pałacu Namiestnikowskim, nawet prości sędziowie SN z Izby Kontroli Nadzwyczajnej zrozumieli, że wszystko rozstrzyga się w kategorii faktów dokonanych, więc nie ma co chronić się za papierowymi, jurydycznymi murami i w podskokach uznali ważność wyborów 15 października. Toteż nic dziwnego, że teraz Donald Tusk straszy pana prezydenta Dudę przedterminowymi wyborami. Już widocznie się dowiedział (czy przypadkiem nie od pana Pawła Grasia?), że Państwowa Komisja Wyborcza i Sąd Najwyższy zatwierdzi wybory, nawet gdyby obwodowe komisje wyborcze były otwarte dzień i noc przez całe trzy doby.

Stanisław Michalkiewicz

Wojna od przodu i od tyłu

Wojna od przodu i od tyłu

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    11 lutego 2024 michalkiewicz

Nie wiadomo, co teraz zrobią Amerykanie. Dotychczas migali się z pomocą dla Ukrainy. Republikanie, w odwecie za uparte odmawianie przez prezydenta Józia Bidena zwiększenia wydatków na ochronę południowej granic USA z Meksykiem, blokują budżet federalny, w następstwie czego już po raz trzeci trzeba było uchwalić budżet tymczasowy, który będzie obowiązywał do marca – ale ani w pierwszym tymczasowym budżecie, ani w drugim, ani w tym trzecim nie ma ani centa na pomoc dla Ukrainy. Wyobrażam sobie, jak prezydent Józio Biden, oczywiście gdy nikt nie widzi, zaciera z radości ręce, że może się w ten sposób wyplątać z ukraińskiej awantury, ale całe odium spadnie na Republikanów. Teraz jednak ta ustawka może się skończyć, bo właśnie Książę-Małżonek, któremu Donald Tusk za dobre sprawowanie w PE dał w swoim vaginecie fuchę ministra spraw zagranicznych, rozkazał Amerykanom natychmiast wesprzeć Ukrainę. Skąd ten pospiech? Ano stąd, że prezydent Zełeński, któremu nawet zaczynają szurać ukraińscy wojskowi, potrzebuje wsparcia, jak nie od Amerykanów, to od Reichsfuhrerin Urszuli von der Layen.

Alternatywą amerykańskiego wsparcia byłoby bowiem zrealizowanie marzenia prezydenta Zełeńskiego, by wojna z Rosją rozlała się na inne bantustany Środkowej Europy, przede wszystkim – na Polskę. To Amerykanom może się spodobać, bo skoro na Ukrainie zaczyna brakować Ukraińców do wojowania, to czemu by nie skorzystać również z polskiego mięsa armatniego? To nawet może się udać, bo z niemieckiego punktu widzenia ściągnięcie na Polskę rosyjskiego uderzenia, mogłoby w perspektywie doprowadzić nie tylko do korekty granicy ukraińsko-polskiej, zwanej patetycznie „unią”, ale również – do upragnionej korekty granicy niemiecko-polskiej. Nie jest zatem wykluczone, że podczas niedawnej wizyty ad limina u Reichsfuhrerin Urszuli von der Layen, zleciła ona Donaldu Tusku jeszcze jedno zadanie – bo zaraz potem Książę-Małżonek zaczął bąkać o gotowaniu się do wojny. Ciekaw jestem, czy w ramach tych przygotowań spakował już kufry w Chobielinie, czy może jest uzgodnione, że Chobielina zimny ruski czekista ostrzeliwał w razie czego nie będzie?

Na razie jednak pan prezydent Duda na 13 lutego zwołał Radę Gabinetową. Ta „Rada Gabinetowa” to Rada Ministrów, tyle, że obradująca pod przewodnictwem prezydenta. Żadnych stanowiących kompetencji ona nie ma, więc trudno zgadnąć, po co właściwie pan prezydent to robi. Pewne światło rzuca na to niedawna rozmowa, jaką pan prezydent odbył z panami redaktorami Mazurkiem i Stanowskim. Wspomniał tam, że „nie wyklucza” możliwości przeprowadzenia „resetu konstytucyjnego”, który proponuje Konfederacja. Konkretnie chodzi o to, by ponad podziałami wybrać na nowo Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa, a może nawet – cały Sąd Najwyższy. W obecnych realiach politycznych oznaczałoby to całkowitą kapitulację pana prezydenta, bo przecież Volksdeutsche Partei przeforsowałaby w Sejmie w jedno, drugie i trzecie miejsce swoich własnych fagasów, a prawidłowe obsadzenie Sądu Najwyższego zagwarantowałoby jednolitość orzecznictwa zwłaszcza w sprawach „rozliczeniowych”, w ramach których można będzie całą opozycję powsadzać do kryminałów i w ten sposób przywrócić nie tylko praworządność, demokratyczne standardy, ale przede wszystkim – jedność moralno-polityczną narodu, jak było za komuny, czy w czasach wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera.

Oczywiście do tego celu, podobnie jak do socjalizmu, można zdążać różnymi drogami. Polska droga, jak dotychczas, polega na stwarzaniu faktów dokonanych, ale idzie to bardzo powoli, bo rozmaite Schwein sypią piasek w szprychy rozpędzającego się parowozu dziejów. Nie jest zatem wykluczone, że i na tym odcinku nastąpi przyspieszenie. Jak radzi pan Wojciech Hermeliński, co to z niejednego komina wygartywał i za komuny i za demokracji, najlepiej byłoby wydawać sejmowe uchwały. Broń Boże nie o odwoływaniu poszczególnych sędziów, albo nawet według list zbiorowych, tylko stwierdzające, że ci sędziowie wcale nie są sędziami. Takie uchwały nie są co prawda źródłami prawa, ale w procesie przywracania praworządności nie chodzi przecież o to, by trzymać się jakiejś litery prawa, jak pijany płotu, tylko żeby i na użytek krajowych wyznawców, a przede wszystkim- na użytek luksemburskich przebierańców z TSUE – stworzyć pozory legalności. Alternatywa wydaje się jeszcze gorsza, bo w przeciwnym razie trzeba będzie tych wszystkich neo-sędziów wyriezać. Nie ma rady; gdy chodzi o świętą sprawę demokracji i praworządności, nie ma takich poświęceń, których nie można by było dokonać. Zatem uchwały mają same zalety, bo ani Trybunał Konstytucyjny nie może się nimi zajmować, ani pan prezydent nie może ich wetować, a wreszcie – nikogo nie trzeba riezać, chociaż w porywach serca gorejącego niejeden by chciał. Jak widzimy, albo reset, albo uchwały, a w ostateczności – również riezanie – doprowadzą do tego, że wymiar sprawiedliwości zacznie chodzić u nas, jak w zegarku.

Wtedy właśnie można będzie przystąpić do kuracji przeczyszczającej w spółkach Skarbu Państwa, żeby umożliwić umoczenie pysków w melasie również szczerym demokratom. Ponieważ prezes Orlenu Daniel Obajtek nie czekał, aż „silni ludzie” wyprowadzą go za fraki z gabinetu, tylko sam zrezygnował, dzięki czemu nawet dostanie sowitą odprawę, do akcji wkroczył prezes NIK, pan Marian Banaś, który ma na pieńku z byłym Naczelnikiem Państwa. Właśnie doniósł na niego, że sprzedał był „Lotos” za całe 5 mld złotych mniej, niż wynosiła wycena. Jestem pewien, że premier Donald Tusk się oburzy i zapomni, jak to kiedyś-kiedyś, gdy był jeszcze normalnym człowiekiem, głosił spiżowe prawdy, że “towar jest tyle wart, ile ktoś za niego zapłaci”. Tak było na poprzednim etapie, gdy rządy Jana Krzysztofa Bieleckiego i panny Suchockiej „prywatyzowały” co tam zagraniczni kontrahenci sobie życzyli – ale teraz jest inny etap, etap „rozliczeń”, toteż tamte mądrości już zostały uchylone i teraz jak sędzia dostanie rozkaz, żeby sądzić, to będzie sądzić i sypać piękne wyroki na dowód, że praworządność została przywrócona. Jestem pewien, że zarówno organizacja „Iustitia”, co to została utworzona zaraz po rozwiązaniu PZPR w 1990 roku, w związku z czym podejrzewam, że WSI natychmiast się zakręciły wokół stworzenia nowej transmisji bezpieki do wymiaru sprawiedliwości, no i stowarzyszenie sędziów „Themis”, które podejrzewam o związki z przeprowadzoną w swoim czasie przez ABW operacją „Temida”, której celem był werbunek agentury w środowisku sędziowskim. Zresztą, czy może być inaczej, skoro ministrem-koordynatorem tajnych służb w vaginecie Donalda Tuska jest pan Tomasz Siemoniak – w cywilu – jak podaje w swojej książce „Ukropolin” pan ambasador Krzysztof Baliński – związany ze Związkiem Ukraińców w Polsce?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Każdy kraj ma Gestapo

Premier Donald Tusk powołał Zespół d/s Rozliczeń – oczywiście rozliczeń z PiS-em. Na czele tego zespołu postawił pana mecenasa Romana Giertycha. To bardzo ciekawa inicjatywa, już choćby dlatego, że do spraw rozliczeń – cokolwiek by to nie miało znaczyć – mamy w naszym nieszczęśliwym kraju mnóstwo rozmaitych i sowicie opłacanych instytucji. Nie mówię już nawet o siedmiu bezpieczniackich watahach, z których każda ma prawo prowadzenia działalności operacyjnej, a tym samym – werbowania agentury. Ilu tych konfidentów dotychczas nawerbowano? Tajemnica to wielka, bo watahy chronią się za murami tajności i na przykład kiedy pan sędzia Lipiński, który w Warszawie prowadził proces sędziego Andrzeja Hurasa, przypadkowo wykrył, że ABW prowadziła operację „Temida”, polegającą na werbunku agentury w środowisku sędziowskim i zażądał wyjaśnień, odpowiedzią było mu głuche milczenie. A warto zwrócić uwagę, że taki konfident za darmo nie donosi, czy nie wykonuje zleceń. W najgorszym razie dostaje forsę, a w najlepszym – bezpieka projektuje mu i pilotuje karierę i chroni w niebezpieczeństwach. A przecież oprócz bezpieki mamy policję, prokuraturę i niezawisłe sądy. Do obowiązków tych wszystkich instytucji należy wykrywanie, a następnie „rozliczanie”. Najwyraźniej jednak to wszystko nie wystarcza, skoro pan premier Tusk powołał nowy, specjalny zespół z panem mecenasem Romanem Giertychem na czele. Możliwe, że premier Tusk, pamiętając własne przeżycia związane z aferą hazardową, zdaje sobie sprawę, że bezpieczniackim watahom ufać nie może, nawet jak w trybie natychmiastowym powoła nowych szefów każdej z nich. Zresztą, co tu pan premier Tusk, skoro cała Polska widziała, jak nawet pana prezydenta Dudę wystawiła bezpieczniakom jego własna ochrona? W tej sytuacji jest oczywiste, że nikomu ufać nie można i to rzuca snop światła na decyzję premiera Tuska o powołaniu odrębnego Zespołu d/s Rozliczeń. No dobrze – ale dlaczego na jego czele pan premier postawił akurat pana mecenasa Romana Giertycha? Myślę, że przyczyny mogą być dwie. Pierwsza, to ta, że pan mecenas Giertych pała żądzą zemsty na Jarosławie Kaczyńskim, więc premier nie będzie musiał go jakoś specjalnie podkręcać, żeby robił z pisiaków marmoladę. Druga przyczyna może być taka, że – jak pamiętamy – pan mecenas Giertych był pełnomocnikiem syna pana premiera, Michała Tuska w związku ze sprawą Amberg Gold, której wątkiem odpryskowym była sprawa linii lotniczych OLT Express. Trudno zapomnieć widok dygnitarzy Platformy Obywatelskiej, z prezydentem Gdańska, panem Adamowiczem, jak na podobieństwo ruskich burłaków, co to ciągnęli po brzegach Wołgi ładowne barki pod prąd, ciągnęli samolot OLT Express po płycie gdańskiego lotniska. Jak pamiętamy, sejmowa komisja śledcza, której przewodniczyła pani Małgorzata Wassermann, niczego nie wykryła poza tym, co wiedzieliśmy od początku – że niezawisłe sądy ze znanego na całym świecie z niezawisłości gdańskiego okręgu sądowego przez całe lata nie zwróciły uwagi, że pan Marcin P. jest obciążony wieloma kondemnatkami, podobnie – że tamtejsza niezależna prokuratura podjęła tzw. „energiczne kroki” dopiero wtedy, gdy pieniądze wyłudzone od naiwniaków rozpłynęły się w nocy i mgle. Oczywiście „energiczne kroki” nie doprowadziły do znalezienia forsy, bo przecież Gdańsk to nie żadna wyspa skarbów. Dlaczego tak się stało – tego już komisja nie odważyła się wyjaśnić, najwyraźniej pamiętając o ruskim przysłowiu, że kto nie wie, ten śpi w poduchach, a kto wie – tego wiodą w łańcuchach. No dobrze – ale pan mecenas musiał być dopuszczony do konfidencji, żeby skutecznie reprezentować swego klienta. Czego się wtedy dowiedział, podobnie jak wtedy, gdy reprezentował Księcia-Małżonka i przy innych okazjach? Tego, ma się rozumieć, nie wiemy, ale lepiej rozumiemy, że – zwłaszcza znając zawziętość pana mecenasa Giertycha – Donald Tusk na wszelki wypadek nie tylko ułatwił mu powrót do polityki i uzyskanie immunitetu, ale woli też mieć go na widoku, jako że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara. To też ruskie przysłowie.

W rezultacie mamy w naszym państwie nową instytucję, bardzo podobną do Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, czyli tak zwaną „Cze-Ką”, a w tej sytuacji rola pana mecenasa jest podobna do roli Feliksa Dzierżyńskiego. Oczywiście oprócz podobieństw są i różnice, bo o ile Feliks Dzierżyński mógł aresztować i wepchnąć do dołu z wapnem właściwie każdego, to uprawnienia pana mecenasa chyba aż tak daleko nie sięgają. Jeśli tedy już musimy doszukiwać się jakichś historycznych analogii, to porównałbym rolę pana mecenasa Giertycha na czele wspomnianego Zespołu do roli Mikołaja Jeżowa. On też nie mógł aresztować wszystkich, a tylko tych, których nieubłaganym palcem wskazał mu Ojciec Narodów Józef Stalin.

Nie chcę przez to powiedzieć, że tak pięknie reaktywowana polityczna kariera pana mecenasa Romana Giertycha zakończy się tak samo, jak błyskotliwa kariera Mikołaja Jeżowa. Historia nie powtarza się bowiem aż tak dosłownie, chociaż warto zwrócić uwagę, że jeśli w ogłoszonej przez premiera Tuska w jego expose „linii porozumienia i walki”, z jakichś powodów, których dzisiaj niepodobna jeszcze przewidzieć, akcenty zostaną położone już nie na „walkę”, a na „porozumienie”, to wtedy bardzo przydatne byłoby znalezienie jakiegoś kozła ofiarnego, którego można by poświęcić na ołtarzu „porozumienia”. Pan mecenas Giertych nadawałby się wtedy do odegrania tej roli, jak mało kto – ale nie uprzedzajmy faktów.

Zresztą ważniejsze od osobistych losów pana mecenasa jest co innego. Kierowany przez niego Zespół sprawia wrażenie doraźnego – ale z doświadczenia wiemy, że właśnie takie prowizorki są najtrwalsze. Na przykład „Cze-Ka” – oczywiście pod zmieniającymi się nazwami – przetrwała w Rosji aż do dnia dzisiejszego, chociaż być może nawet Lenin nie przypuszczał, że aż tak się utrwali. Ale – jak pamiętamy – niezależnie od tego, jaką rolę przywódcy rewolucji bolszewickiej przeznaczyli do odegrania czekistom, to oni też mieli swój interes, żeby funkcjonować jak najdłużej. Jak pisze w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański – „brudną i mokrą swą robotą przecież parają się nie po to, by takie odnieść stąd korzyści, że obłąkany świat się ziści. Kiedy śmiertelne toczą boje ze straszną, reakcyjną hydrą, to chcą mieć pewność, że na zawsze zdobędą to, co hydrze wydrą!” Tak może być również w przypadku uczestników Zespołu kierowanego przez pana mecenasa, bo wydarzenia I instytucje nie tylko nabierają własnej dynamiki, ale w dodatku również obecnym protektorom premiera Tuska może być na rękę istnienie jakiegoś Gestapo na wypadek, gdyby przewróciło mu się w głowie i zaczął wierzgać przeciwko ościeniowi.