Kto dzisiaj Polską rządzi?

Kto dzisiaj Polską rządzi?

Stanisław Michalkiewicz   9 grudnia 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5512

Cepeliada, cepeliada, w ogródeczku panna Mania, Chmurka się przejęzyczyła, jaja nie do wytrzymania” – wyśpiewywał za głębokiej komuny Jan Kelus, ilustrując w ten sposób tak zwaną „propagandę sukcesu”, która zdominowała rządową telewizję – bo innej jeszcze stare kiejkuty nie założyły – w latach 70-tych. Obliczona była ona na infantylizowanie telewizyjnej publiczności, żeby w końcu granica między rzeczywistością, a światem przedstawionym w telewizji się zatarła. Powodzeniu tej operacji sprzyjała okoliczność, że zdecydowaną większość naszego społeczeństwa stanowili i zresztą nadal stanowią ludzie niepewni siebie, którzy często ukrywają tę niepewność za parawanem tupetu. Ale czasami prawda wyłazi na wierzch, na przykład w teatrze. Jeśli ktoś chciałby to sprawdzić, niech pójdzie do pierwszego-lepszego teatru warszawskiego – wszystko jedno którego, bo wszystkie, co do jednego, wystawiają Scheiss. I do pewnego stopnia słusznie, bo po co mieliby się wysilać, skoro publiczność – jeśli już kupiła bilety – to na pewno będzie sztukę oklaskiwać w przekonaniu, że jeśli nawet się nie podobała, to przecież „powinna” się podobać, więc klaskanie należy do teatralnego rytuału. Zresztą nie tylko w teatrze.

Józef Mackiewicz w „Drodze donikąd” opisuje, jak to po „wkroczeniu” Armii Czerwonej na Kresy Wschodnie, urządzona została w jakiejś miejscowości agitacyjna masówka, na którą spędzono miejscową ludność. Przemawiała jakaś agitatorka, którą publiczność nagradzała entuzjastycznymi okrzykami i brawami. Kiedy masówka się skończyła i wszyscy wracali do domów, jedną z takich grup minęło auto, w którym owa agitatorka siedziała. – A to kurwa jej mać! – zaklął na jej widok jegomość, który podczas masówki wykrzykiwał na jej cześć i ją oklaskiwał. – To dlaczegoś pan klaskał? – zapytał go idący obok. – No a jakże inaczej? – odparł tamten autentycznie zdziwiony.

Właśnie rozpoczął swoją działalność Sejm, na którego tle produkuje się pan Szymon Hołownia, który najwyraźniej myśli, że wreszcie znalazł odpowiednią dla siebie scenę. Odnoszę wrażenie, że on również, a może nawet on przede wszystkim nie dostrzega już żadnej różnicy, między widowiskiem, a rzeczywistością, więc koncentruje się na widowiskowej stronie polityki. Inna rzecz, że przy obecnym składzie Sejmu może to być całkiem uzasadnione. Zgodnie bowiem z aktualnymi statystykami resortu zdrowia, około 20 procent obywateli naszego nieszczęśliwego kraju cierpi na rozmaite zaburzenia psychiczne. Myślę, że ta statystyka jest znacznie zaniżona, ponieważ na przykład sodomczykowie, gomorytki, albo nawet osoby nie będące do końca pewne, czy są chłopczykiem, dziewczynką, kozą, czy psem, w tych statystykach nie są ujmowane, bo od 1990 roku, kiedy to biurokratyczny gang patetycznie nazywający się „Światową Organizacją Zdrowia” przez głosowanie uchwalił, że te przypadłości nie są żadnymi przypadłościami, tylko szlachetnymi „orientacjami”, których leczyć nie tylko nie trzeba, ale nawet nie wolno.

Wskutek tego osób niestabilnych psychicznie może być u nas znacznie więcej niż 40 procent, a ponieważ jest rozkaz, by „przywrócić demokrację”, to jest sprawą oczywistą, że ta część społeczeństwa powinna mieć swoją reprezentację parlamentarną. No i ma, o czym możemy przekonać się przyglądając się sejmowemu jarmarkowi. Nazwisk oczywiście nie będę wymieniał z obawy, by któryś z zadowolonych ze swego rozumu w Wybrańców Narodu nie zaciągnął mnie z tego powodu przed niezawisły sąd, który – zwłaszcza teraz – powinność swojej służby na pewno by zrozumiał – ale i bez tego każdy wie, o kogo chodzi. Ma to zresztą pewne uzasadnienie, bo po co niby powoływać w naszym bantustanie Sejm, który próbowałby politykować, skoro od politykowania są państwa poważne? Toteż tubylczy Sejm, w którym osoby niestabilne psychicznie mają reprezentację parlamentarną chyba we wszystkich klubach i kołach ponad oficjalnymi podziałami, koncentruje się – jak widać – na widowiskowej stronie polityki, zapowiadając igrzyska w tarzaniu w smole i pierzu rozmaitych delikwentów. Zwraca uwagę, że większość sejmowa skwitowała głuchym milczeniem propozycję Konfederacji, by utworzyć komisję śledczą do zbadania paroksyzmów, jakim poddany został nasz nieszczęśliwy kraj pod pretekstem pandemii.

Ale nie mówi się o sznurze w domu wisielca, więc nic dziwnego, że większość sejmowa, której uczestnicy do tych pandemicznych paroksyzmów przykładali rękę, wolałaby, by tę zbrodnię na narodzie „wieczysta noc powlekła”. Toteż rada w radę uradzili, że najbezpieczniej będzie powołać trzy komisje śledcze; jedna w sprawie wyborów kopertowych („przysyłaj zabójcze koperty, niech myślą, że wciąż kochasz mnie” – miał wyśpiewywać pan marszałek Tomasz Grodzki, nie bez powodu też kojarzony z kopertami), druga w sprawie afery wizowej i trzecia – w sprawie zbrodniczego izraelskiego „Pegasusa”. Nawiasem mówiąc, w sprawie wyborów kopertowych chodzi – bagatela! – o 70 milionów złotych, podczas gdy paroksyzmy pandemiczne kosztowały kraj i obywateli grube miliardy. Ale tu by zostali ruchnięci wszyscy winowajcy, podczas gdy te trzy bezpieczne komisje pozwolą na skoncentrowaniu się przede wszystkim na wątku rozrywkowym. Jestem pewien, że państwa poważne za tę inicjatywę Donalda Tuska pochwalą, a może nawet dadzą mu jakąś trafikę w Brukseli, żeby przez resztę życia się nie nudził – bo dzięki temu jest szansa, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy, zajęty obserwowaniem tarzania w smole i pierzu niedawnych dygnitarzy, nawet nie zauważy, jak traktat lizboński zostanie pomyślnie znowelizowany, dzięki czemu pewnego dnia obudzimy się w Generalnym Gubernatorstwie i żarty się skończą.

Mamy tedy znakomitą ilustrację tego, jak nowy Sejm koncentruje się na sprawach rozrywkowych. Oto na granicy polsko-ukraińskiej trwa protest, w ramach którego polscy transportowcy walczą o życie w sytuacji, gdy na skutek umowy zawartej między ukraińskim rządem i Komisją Europejską, transportowcy ukraińscy nie tylko zostali zwolnieni z obowiązku uzyskiwania licencji, ale w dodatku rząd, uważający się za „sługę narodu ukraińskiego” dopuścił do sytuacji, że tylko w takim województwie lubelskim zarejestrowało się wiele ukraińskich firm przewozowych o zagadkowym kapitale.

Ale tym nikt się nie zajmuje, natomiast Sejm właśnie uchwalił ustawę o finansowaniu przez budżet państwa tak zwanego zapładniania w szklance. Głównym pretekstem były katiusze jakich doświadczają bezpłodne pary, których nie stać na sfinansowanie tego zabiegu. Co to jednak znaczy, że będą one finansowane przez budżet państwa? Że wszyscy obywatele będą musieli się składać na to, by jakaś pani się w ten sposób zapłodniła. Tymczasem gdyby państwo nie finansowało ani tych zabiegów, ani żadnych innych, gdyby nie dopłacało do teatrzyków piątej klepki, czy do telewizji i obniżyło podatki, to chętną parę byłoby stać na zapłacenie za zapłodnienie w szklance bez łaski rządu. Zrozumienie tego nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego, a jednak Sejm właśnie przegłosował co innego. Widać, że utworzenie w Sejmie reprezentacji politycznej obywateli niestabilnych emocjonalnie już ma i będzie miało daleko idące konsekwencje.

Stanisław Michalkiewicz

Przeszłość i przyszłość

Przeszłość i przyszłość

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    7 grudnia 2023 odproszony

24 listopada, na zaproszenie Europejskiej Fundacji Politycznej „Identity and Democracy Foundation – ID Foundation”, podczas konferencji w hotelu „Bristol” w Warszawie, miałem wygłosić prelekcję poświęconą przyszłości Unii Europejskiej.

Na 2 dni przed konferencją zadzwonił do mnie zakłopotany pan mecenas Jacek Wilk z informacją, że zostałem przez przedstawicieli Fundacji odproszony, z obawy przed negatywnymi reakcjami – nie wiem konkretnie czyimi – więc podejrzewam, że jakiegoś europejskiego Judenratu. Pozwolono mi jednak na uczestniczenie w konferencji, ale tak, żeby moja obecność nie rzucała się w oczy, a nawet – na uczestnictwo w bankiecie, przewidzianym po jej zakończeniu.

Oczywiście odmówiłem, prosząc jednocześnie pana mecenasa Wilka, by przekazał organizatorom, że jeśli walczy się o suwerenność państw europejskich, to wypada być trochę odważniejszym i przygotowanym na poniesienie rozmaitych kosztów. Gdyby bowiem suwerenność i wolność nic nie kosztowały, to by znaczyło, że ani jedna, ani druga nie są nic warte – a w takim razie po co właściwie o nie walczyć?

A oto, co zamierzałem powiedzieć.

Romantyczne początki

Po Rewolucji Francuskiej, a także po upadku Napoleona, europejskie państwa zwycięskiej koalicji postanowiły zapobiec powtórce z rewolucji i w tym celu rozpoczęły inwigilowanie swoich poddanych, czy przypadkiem nie ulegają rewolucyjnej zarazie i nie popadają w sprośne błędy Niebu obrzydłe. To zadanie powierzono aparatom policyjnym, których kierownicy, podobnie jak podlegający im aparat wykonawczy, rozumieli, że muszą wykazać się na tym polu osiągnięciami. Toteż funkcjonariusze formacji policyjnych, a także zaangażowani przez nich les agents provocateurs, w dążeniu do wykrycia spisków produkowali stosy informacji, w większości do niczego nieprzydatnych – które jednak przez wiele ówczesnych rządów traktowane były poważnie i stanowiły jedną z podstaw polityki każdego państwa. Prowadziło to niekiedy nawet do zahamowania rozwoju gospodarczego sporych obszarów Europy, nie mówiąc już o rosnącym niezadowoleniu inwigilowanych.

O ile w Anglii, Austrii, czy Rosji policyjne doniesienia sugerowały istnienie paneuropjskiego, a nawet światowego spisku, kierowanego przez anonimowy paryski comite directeur, o tyle w Prusach, które w okresie napoleońskim doznały wielu upokorzeń, ostrze represji policyjnych skierowało się w jeszcze jedną stronę. Jak pisze w swojej książce „Urojone widmo rewolucji” Adam Zamoyski, „w stosunku do swojej populacji Niemcy miały więcej studentów, niż jakikolwiek inny kraj Europy. Istniała tam więc spora liczba wykształconych młodych mężczyzn z aspiracjami. A ponieważ większa część kraju zastygła w przedindustrialnej stagnacji, możliwości kariery pozostawały bardzo ograniczone. Niemieckie państwa, a siłą rzeczy także ich stolice, były małe (ludność dwunastu największych niemieckich miast bez trudu zmieściłaby się w Paryżu) i prowincjonalne. Ten brak szerszych perspektyw w naturalny sposób skłaniał do marzeń o większym państwie z prawdziwą stolicą, zapewniającą przestrzeń do rozwoju talentów. Ale do powstania takowej mogło doprowadzić tylko zjednoczenie Niemiec.” Toteż rodzący się niemiecki romantyzm, który na tych młodych ludzi również oddziaływał, w ten właśnie sposób związał się z ideą zjednoczenia wszystkich państw niemieckich.

Siła przed prawem

Chociaż jeszcze przed wojną francusko-pruską pojawiły się na terenie Niemiec ogólnoniemieckie instytucje, jak np. Niemiecki Związek Celny (Deutscher Zollverein) to zjednoczenia dokonał pruski kanclerz Otto Bismarck. Po spektakularnym pokonaniu przez Prusy Francji w 1871 roku, które doprowadziło do upadku tamtejszego Cesarstwa Napoleona III, pojawienia się „parlamentu wsiowego” w Bordeaux i wreszcie – Komuny Paryskiej – Bismarck proklamuje Cesarstwo Niemieckie z pruskim królem jako Imperatorem. Cesarstwo Niemieckie, będące odpowiedzią na wcześniejsze marzenia niemieckich elit doprowadziło do tego, że pod przewodnictwem Prus Niemcy stały potęgą przemysłową, rywalizującą z Anglią, Francją i Stanami Zjednoczonymi. Ale kanclerz Bismarck wywarł nie tylko taki wpływ na politykę Cesarstwa. Uznajac, że zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się parlamentarnymi przemówieniami, tylko „krwią i żelazem”, sformułował zasadę, która przez następne 75 lat rządziła europejską i nie tylko europejską polityką: „siła przed prawem”.

Zjednoczone Niemcy stanowiły zupełnie nową jakość w europejskiej polityce tym bardziej, że w wieku XIX pojawiła się ideologia polityczna, która na Niemcy działała wzmacniająco, a na Cesarstwo Austriackie destrukcyjnie. Chodzi oczywiście o nacjonalizm, którego istotę stanowi przekonanie, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Cesarstwo Niemieckie było etnicznie i językowo jednolite, toteż nacjonalizm działał na nie wzmacniająco, podczas gdy na Cesarstwo Austriackie, w którym niemieckojęzyczna elita stanowiła nieznaczną mniejszość i które – niczym na piasku – zbudowane było na narodach obcoplemiennych, nacjonalizm działał destrukcyjnie. Toteż podjęta w XX wieku próba politycznego zjednoczenia Europy przez „państwa centralne”, czyli Cesarstwo Niemieckie i Austro-Węgry, skończyła się dla tej drugiej monarchii całkowitą katastrofą. Cesarstwo Niemieckie wskutek klęski wojennej też przestało istnieć, ale – w odróżnieniu od Austro-Węgier – Niemcy nadal pozostawały zjednoczone, toteż już wkrótce pod egidą wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, podjęły ponowną próbę siłowego zjednoczenia Europy. W przemówieniu do gauleiterów wygłoszonym w roku 1943 Adolf Hitler nakreślił kształt Europy po ostatecznym zwycięstwie niemieckim, zwracając między innymi uwagę, że małe państwa nie mają racji bytu, bo tylko Niemcy są w stanie prawidłowo zorganizować Europę. Jak wiadomo, ta druga próba zjednoczenia Europy metodami militarnymi, też się nie powiodła. Państwo niemieckie zostało zlikwidowane, a przy okazji skotłowana Europa utraciła polityczne znaczenie. Symbolem tego politycznego upadku była Jałta. Gwarantami tego porządku politycznego w Europie były Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki – a więc mocarstwa w gruncie rzeczy pozaeuropejskie; Stany Zjednoczone również geograficznie, a Związek Sowiecki – mentalnie.

Jednoczenie pokojowe

Po tym smutnym doświadczeniu walka o hegemonię w Europie straciła jakby wszelki sens, bo podstawowym zadaniem ambitnych politycznie Europejczyków były działania zmierzające do stopniowego odzyskiwania przez Europę utraconego znaczenia politycznego. Paradoksalnie pomocny w tych staraniach okazał się Związek Radziecki, to znaczy – presja, jaką za czasów Józefa Stalina wywierał on na Europę w celu jej skomunizowania i w ten sposób poddania hegemonii moskiewskiej. Z tego właśnie powodu Amerykanie zdecydowali się w roku 1949 na odtworzenie państwa niemieckiego z tzw. „trizonii”, czyli trzech stref okupacyjnych – bo czwartą zajmowali Sowieci, którzy utworzyli tam komunistyczną odmianę państwa niemieckiego w postaci NRD. Jedną z pierwszych inicjatyw pierwszego niemieckiego kanclerza Konrada Adenauera, było przekonanie Francji do politycznej współpracy, której zewnętrznym wyrazem była Europejska Wspólnota Węgla i Stali. To był – jak oceniam to z perspektywy czasu – pierwszy krok w kierunku jednoczenia Europy pod egidą niemiecko-francuską – ale drogą pokojową. Droga pokojowa oznacza jednoczenie Europy metodą przekupywania biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne państwa europejskie. Jak powiedział podczas ostatniej debaty w Parlamencie Europejskim Guy Verhofstsadt, polemizując z „teoriami spiskowymi”, m.in. z tą, że pokojowe jednoczenie Europy dokonuje się drogą przekupywania biurokratycznych gangów – dodajmy – ich własnymi pieniędzmi, a ściślej – pieniędzmi zrabowanymi ich własnym podatnikom – że to nieprawda, bo Unia Europejska dysponuje zaledwie 1 procentem europejskiego PKB. W rzeczywistości jest tego trochę więcej bo niecałe dwa procent – ale to tym większa sztuka, by przy tak stosunkowo niewielkich środkach doprowadzić do sytuacji, w której ci wszyscy mężykowie stanu skaczą przez unijnymi biurokratami z gałęzi na gałąź.

Sowiecka presja na Europę Zachodnią doprowadziła do pojawienia się jeszcze jednego impulsu rozwojowego w postaci planu Marshalla, czyli programu odbudowy Europy ze zniszczeń wojennych. Jak wiadomo, Józef Stalin nie pozwolił swoim środkowo-europejskim koloniom skorzystać z tej okazji, toteż dzięki temu programowi gospodarki państw Europy Zachodniej nie tylko stosunkowo szybko się podźwignęły, ale i skokowo się rozwinęły. Dodatkowym impulsem jeśli chodzi o gospodarkę niemiecką, były reformy Ludwiga Erharda, który wprowadził „społeczną gospodarkę rynkową” , która polegała na uruchomieniu mechanizmów rynkowych przy jednoczesnym rozbudowaniu świadczeń socjalnych. Erhard po prostu wyciągnął wnioski z doświadczeń III Rzeszy, która – jako państwo socjalistyczne – też rozbudowała opiekę socjalną – ale doprowadziła do ogromnej biurokratyzacji gospodarki, na co narzekał Albert Speer.

Wszystko to doprowadziło do wyciągnięcia jeszcze jednego wniosku z przeszłości, Niemcy rozciągnęły pozytywne doświadczenia z XIX-wiecznego Deutscher Zollverein, rozciągając jednolity obszar celny nie tylko na terytorium Niemiec, ale również – innych państw zrzeszonych w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, która została utworzona na mocy tzw. traktatów rzymskich z marca 1957 roku – o ustanowieniu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej oraz o ustanowieniu Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej, które weszły w życie w roku 1958.

W 1992 roku, kiedy Niemcy po zjednoczeniu, to znaczy – po wchłonięciu NRD – odzyskały swobodę ruchów w Europie, podpisano traktat z Maastricht, którego przedmiotem było nakreślenie harmonogramu dochodzenia do Unii Europejskiej. Na Europejską Wspólnotę Gospodarczą została nałożona polityczna czapa. W ten sposób pokojowe jednoczenie Europy weszło w nowy etap.

Od konfederacji ku federacji

Traktat z Maastricht, który wszedł w życie w roku 1993, oznaczał zmianę formuły funkcjonowania Wspólnot Europejskich. Do tego czasu funkcjonowały one w formule konfederacji, czyli związku państw. Traktat z Maastricht odchodził od formuły konfederacji, czyli związku europejskich państw, ku formule federacji, czyli europejskiego państwa związkowego. Tej metamorfozie towarzyszyły wydarzenia w polityce europejskiej, które w rezultacie doprowadziły nie tylko do krzepnięcia federacyjnej formuły, ale i do rozszerzenia Unii Europejskiej na wschód. Kiedy w roku 1986 Michał Gorbaczow spotkał się z prezydentem Ronaldem Reaganem w Reykjaviku na Islandii, podjęta została przełomowa decyzja w sprawie kształtu nowego porządku politycznego w Europie, który miałby zastąpić rozsypujący się porządek jałtański. Kształt tego nowego porządku nie był jeszcze jasny, ale pojawiła się ważna informacja – że istotnym elementem tego nowego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej. Nastąpiła ona prawie 10 lat później, ale wtedy pojawiła się wiarygodna informacja, że to nastąpi. Wywołała ona ogromny rezonans w państwach Europy Środkowej. Nauczone doświadczeniem kruchości porządku wersalskiego z roku 1919, postanowiły tym razem wziąć sprawy w swoje ręce i utworzyć w Europie Środkowej system reasekuracji niepodległości. W 1989 roku w Budapeszcie Włochy, Jugosławia, Austria i Węgry podpisały porozumienie o współpracy politycznej, zwane potocznie od czworga sygnatariuszy „quadragonale”. Do tego porozumienia, jeszcze przed „aksamitnym rozwodem”, dołączyła Czechosłowacja, jako piąty sygnatariusz, – stąd „pentagonale” i Polska jako sygntariusz szósty – stąd „heksagonale”. Ale Niemcy, kiedy tylko odzyskały swobodę ruchów w Europie, natychmiast przystąpiły do wysadzania heksagonale w powietrze. Uczyniły to, namawiając dwie republiki jugosłowiańskie: Słowenię i Chorwację – do proklamowania niepodległości i jeszcze tego samego dnia ją uznały – co prawie natychmiast wtrąciło Jugosławię, która miała być bałkańskich filarem heksagonale, w otchłań krwawej wojny domowej. Pozostali sygnatariusze, widząc czym zaczyna grozić politykowanie za niemieckimi plecami, natychmiast się od tej inicjatywy zdystansowały i w ten sposób próżnię polityczną, powstałą po przeprowadzonej w międzyczasie ewakuacji imperium sowieckiego, a wtedy już Rosji, z Europy Środkowej, wypełniały Niemcy rozszerzając Unię Europejską, której są politycznym kierownikiem, na wschód. Ta polityka zakończyła się pełnym sukcesem 1 maja 2004 roku, kiedy to Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Estonia, Łotwa, Litwa oraz Cypr i Malta zostały przyłączone do Unii Europejskiej. W 2007 roku Anschlussem została objęta również Rumunia i Bułgaria. Po tym, można powiedzieć, zakończeniu procesu pokojowego jednoczenia Europy pod kierownictwem niemieckim, nastąpił kolejny krok na drodze do „pogłębiania integracji”, czyli budowy europejskiego państwa federalnego, nazywanego przez niektórych IV Rzeszą.

Traktat lizboński

1 grudnia 2009 roku, po ratyfikowaniu przez wszystkie państwa członkowskie, wszedł w życie traktat lizboński. Najważniejszym jego postanowieniem było, w miejsce istniejących dotychczas Wspólnot Europejskich, proklamowanie Unii Europejskiej, jako odrębnego podmiotu prawa międzynarodowego. Unia Europejska ma wszystkie atrybuty państwa: ma terytorium, ludność (każdy obywatel państw członkowskich jest jednocześnie obywatelem UE – a obywatelstwo jest organicznie związane z państwem) oraz władze: ustawodawczą wykonawczą i sądowniczą, a także bank centralny, policję (Europol) i prokuraturę (Eurojust) oraz walutę – ale obowiązuje rozkaz, by nie uważać jej za państwo. Nietrudno domyślić się jego przyczyn; gdyby uznać UE za państwo, to trzeba by odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie o status prawno-międzynarodowy państw członkowskich. W szczególności – czy są one niepodległe, czy przeciwnie – podlegają władzom państwa, którego części składowe stanowią.

Traktat lizboński ustanawia zasadę przekazania, głoszącą, że Unia Europejska ma tylko takie kompetencje, jakie przekażą jej państwa członkowskie. Wskazywałaby ona, że nie tracą one całej suwerenności politycznej, bo decydują, jakie kompetencje przekazać, a jakich nie. Ale traktat ten zawiera też zasadę lojalnej współpracy, która głosi, że państwo członkowskie musi powstrzymać się przed KAŻDYM działaniem, które MOGŁOBY zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Przed „każdym” a więc – niezależnie od zakresu kompetencji przekazanych. Wystarczy uznać, że np. praworządność – cokolwiek byśmy przez to rozumieli – jest „celem Unii Europejskiej”, by instytucje unijne uznały, że mogą na tej podstawie wymuszać posłuszeństwo państw członkowskich swoim własnym postanowieniom. W rezultacie traktat lizboński stał się sprawnym narzędziem wypłukiwania suwerenności politycznej z krajów członkowskich UE.

Przyspieszenie budowy IV Rzeszy

22 listopada 2023 roku Parlament Europejski przegłosował – co prawda nieznaczną większością głosów, niemniej jednak, uchwałę o konieczności przeprowadzenia nowelizacji traktatu lizbońskiego. Jest to efektem spotkania niemieckiego kanclerza Scholza z amerykańskim prezydentem Bidenem w marcu br. w Waszyngtonie, na którym prezydent Biden pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu. Więc Niemcy, które pragną stworzyć w tej dziedzinie fakty dokonane jeszcze przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi w Ameryce, już nie oglądają się na zachowywanie jakichś pozorów. Nowelizacja traktatu lizbońskiego ma być przeprowadzona w około 270 punktach, ale najważniejsze wydają się następujące nowości. Po pierwsze – zniesienie prawa weta, czyli odejście od jednomyślności. Po drugie – zmniejszenie liczby członków Rady Europejskiej z 27 do 15 i po trzecie – przekazanie kolejnych 65 obszarów decyzyjnych do wyłącznej kompetencji UE.

Wydaje się oczywiste, że po udanym przeprowadzeniu takiej nowelizacji, proces przekształcania Unii Europejskiej w europejskie państewko o strukturze federalnej zostanie zakończony, jeśli nawet nie formalnie, to de facto. Oznacza to, że jeśli nawet Wilhelm II i wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler obrali niewłaściwą drogę, to ten ich błąd został szczęśliwie naprawiony, a że zasadniczo chcieli dobrze, to słuszna sprawa zwyciężyła.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Między młotem a kowadłem

Między młotem a kowadłem

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Najwyższy Czas!”    5 grudnia 2023 młotem-go

Chyba rzeczywiście coś jest na rzeczy, jak w rysunku Andrzeja Mleczki, na którym Pan Bóg z szatańskim uśmiechem urządza kulę ziemską i powiada, że Polakom zrobimy kawał i umieścimy ich między Niemcami i Rosją.

Kiedy tylko Nasz Ówczesny Najważniejszy Sojusznik, do spółki z Sojusznikiem Mniej Ważnym, sprzedali nas w Jałcie Sojusznikowi Naszych Sojuszników, zaraz pojawił się w Polsce „blok demokratyczny”, który dotąd wszystkich młotował, aż w końcu nikt już nie opierał się Sojuszowi ze Związkiem Radzieckim, który – obok ustroju socjalistycznego – był fundamentem polityki naszego nieszczęśliwego kraju. Trwało to, to znaczy – socjalizm i sojusze, a właściwie ten jeden, najważniejszy – aż do końca lat 80-tych, kiedy to nastała sławna transformacja ustrojowa.

W ramach transformacji ustrojowej dawni uczestnicy „bloku demokratycznego” znowu się zdemokratyzowali – tym razem gwoli przypodobania się Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, tylko oczywiście nie temu staremu, tylko temu drugiemu – bo w ramach sławnej transformacji nastąpiło odwrócenie sojuszy – ale Sojusz, jako jeden z filarów polityki naszego nieszczęśliwego kraju, oczywiście pozostał.

Drugim filarem była oczywiście demokracja, której wyznawanie – podobnie, jak poprzednio socjalizmu – stało się nie tylko powszechnym i nie podlegającym dyskusji obowiązkiem, ale nawet naszą chlubą. Ale z demokracją, zarówno w tamtej, starej odmianie, jak i tej nowej – jest mnóstwo zgryzot – przede wszystkim w postaci błędów i wypaczeń. Za pierwszej demokracji błędy i wypaczenia zostały szczęśliwie przezwyciężone i odtąd nic już nie mąciło sielanki w postaci jedności moralno-politycznej narodu – aż trzeba było wprowadzić stan wojenny – po którym rozpoczęły się przygotowania do sławnej transformacji – i nowu nic nie mąciło sielanki, aż do momentu, gdy na skutek błędów i wypaczeń demokracja się zaśmierdziała – na co zwróciła uwagę Nasza Złota Sojusznica i podjęła środki dyscyplinująca nasz mniej wartościowy naród tubylczy – najpierw na odcinku demokracji, a potem – na odcinku praworządności. To nie była łatwa sprawa tym bardziej, że Nasz Najważniejszy Sojusznik zataczał się od ściany do ściany i raz proklamował strategiczne partnerstwo z Rosją, a zaraz po trzech latach wysadzał je w powietrze, zanim jeszcze zdążyliśmy się do nowej sytuacji sojuszniczej akomodować. Wtedy właśnie doszło do kolejnych błędów i wypaczeń, nad którymi bolał obóz demokratyczny, pragnący, żeby wszystko było „tak, jak przedtem”. Wreszcie Nasz Najważniejszy Sojusznik, w chwili jakiegoś demencyjnego zaćmienia, pozwolił Drugiemu Sojusznikowi urządzać Europę po swojemu, dzięki czemu nie tylko wszystko wróciło w stare koleiny, ale i obóz demokratyczny nabrał wigoru i obecnie przebiera nogami, nie mogąc doczekać się momentu, w którym „teraz, kurwa, my!

Ponieważ Nasz Drugi Sojusznik próbuje wykorzystać czas darowany, zanim jeszcze lud pracujący Naszego Najważniejszego Sojusznika obierze sobie w listopadzie przyszłego roku jakiegoś kolejnego ulubieńca ulicy za przywódcę, tubylczy obóz demokratyczny nie bardzo wie, czego się trzymać, to znaczy – niby wie, że najważniejsza jest – podobnie jak i kiedyś – demokracja i sojusze – ale wiadomo, że diabeł tkwi w szczegółach, a nie wiadomo, jaki szczegół na tym etapie dziejowym pasuje do demokracji i praworządności, a jaki nie. Żeby tedy nie popaść w jakieś błędy i wypaczenia, a może nawet w sprośne błędy Niebu i Sojusznikom obrzydle, obóz demokratyczny na razie projektuje igrzyska, polegające na komisyjnym tarzaniu gwałcicieli i wypaczycieli demokracji w smole i pierzu, dzięki czemu nie tylko ma nadzieję uchronić się przed błędami i wypaczeniami, ale i zaabsorbować uwagę mniej wartościowego narodu tubylczego do tego stopnia, że nawet nie zauważy on, jak pewnego dnia obudzi się w Generalnym Gubernatorstwie.

Jednak nawet tak skromnie zakrojony program przywracania zgwałconej demokracji „teraz, kurwa, my”! napotyka rozmaite zasadzki, na przykład na odcinku niezawisłych sądów, co to – jak wiadomo – robią za pupillę praworządności. Na przykład w okresie błędów i wypaczeń mianowanych zostało jakieś trzy tysiące „nielegalnych” sędziów. Za pierwszych błędów i wypaczeń nie byłoby z tym problemu, bo każdy dostałby 9 gramów ołowiu w łeb, a potem wylądował w dole z wapnem – ale teraz demokracja ma trochę inny wizerunek i na przykład pani prof. Ewa Łętowska chyba by takiego eksperymentu nie wytrzymała, chociaż jej przywiązanie do demokracji jest poza wszelką dyskusją. Dlatego na tym etapie trzeba będzie kombinować inaczej, używając tak zwanych „kruczków”. Może niektórzy będą na to kręcić nosem, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a poza tym – „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, więc gdy w grę wchodzi święta sprawa praworządności, to nie mogą nas tu powstrzymywać jakieś pięknoduchowskie dyrdymały. Toteż pani prof. Łętowska, wprawdzie się zastrzega, że ona nie do doradzania – ale doradza – jak ma być, żeby było dobrze.

Chodzi o to, że blok demokratyczny ma na swojej słusznej drodze barierę w postaci pana prezydenta Dudy, który będzie sypał piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, powołując się właśnie na jurydyczne dyrdymały. Tedy pani prof. kombinuje tak: sędziowie są nieusuwalni; na tym odcinku nie można liczyć nawet na aprobatę przebierańców z luksemburskiego trybunału, bo praworządność owszem – ale solidarność przebierańcza d’abord. Nie można tedy uchwałami – bo ustawy ten okropny Duda zawetuje – odwoływać nieodwoływalnych sędziów – ale można uchwałami unieważniać uchwały, na podstawie których zostali oni powołani. Taka, panie, kombinacja – ja zwykł mawiać Antoni Lange. Jak się taką uchwałę unieważni, to i rekomendacja nieważna, a zatem – i nominacja, więc wszystko będzie gites tenteges. Pewien niepokój wzbudza kwestia, co w takim razie z orzeczeniami wydanymi przez tych uzurpatorów; ważne one, czy może nie? Na dobry porządek one też powinny być nielegalne, jako że ex nihilo nihil fit – ale obóz demokratyczny najwyraźniej obawia się „sądu zagniewanego ludu”, który w takiej sytuacji mógłby wziąć swoich ulubieńców pod obcasy. Toteż nawet na poraworządność wyjątkowo czuła Wielce Czcigodna Kamila Gasiuk-Pihowicz, zwana popularnie „myszą-agresorką”, przechodzi do porządku nad logiką i dopuszcza do siebie instynkt samozachowawczy – bo co innego ekscytować się demokracją, a co innego – zetknąć się w ramach bliskiego spotkania III stopnia z zagniewanym ludem. Jak zauważył Józef Stalin, zagniewanego ludu obawiał się nawet Hitler, a cóż dopiero – demokraci?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Igrzyska na powitanie Generalnego Gubernatorstwa

Igrzyska na powitanie Generalnego Gubernatorstwa

Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Goniec” (Toronto)    3 grudnia 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Zgodnie z zapowiedziami, 27 listopada pana prezydent Andrzej Duda dokonał zaprzysiężenia rządu przedstawionego przez pana Mateusza Morawieckiego. Z dawnego gabinetu pozostały trzy osoby: pan Mariusz Błaszczak, który zachował tekę ministra obrony narodowej, pani Marlena Maląg, która jednak z resortu rodziny i polityki społecznej została przesunięta na stanowisko ministra rozwoju i technologii oraz dotychczasowy minister do spraw integracji europejskiej, pan Szymon Szynkowski vel Sęk, który został ministrem spraw zagranicznych. Poza tą trójką do rządu weszli „eksperci” – a w każdym razie tak zostali przedstawieni panu prezydentowi, który zresztą – jak powiedział – większość z nich już znał.

Wszystko wskazuje na to, że będzie to rząd tymczasowy, który przetrwa do 11 lub 12 grudnia. 11 grudnia bowiem premier Mateusz Morawiecki będzie musiał przedstawić Sejmowi expose swojego rządu, a potem odbędzie się głosowanie w sprawie udzielenia mu votum zaufania, którego, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie uzyska. W tej sytuacji pan prezydent będzie musiał powierzyć misję stworzenia rządu Sejmowi, który powoła rząd złożony z przedstawicieli Volksdeutsche Partei, Trzeciej Drogi i Lewicy. Kto jakie resorty w tym rządzie obejmie – tego oficjalnie nie wiadomo, chociaż na mieście krążą różne fałszywe pogłoski. Ten rząd z pewnością votum zaufania uzyska, bo tworzące go ugrupowania dysponują w Sejmie 248 mandatami, co jest liczbą nawet większą od wymaganej większości bezwzględnej, czyli 231 mandatów.

Formalnie kierownikiem politycznym tego rządu ma być Volksdeutsche Partei, a jej szef, czyli Donald Tusk, jest niekwestionowanym kandydatem na premiera. Faktycznie jednak rząd ten będzie ograniczony dwiema trudnymi do przeskoczenia barierami krajowymi, nie licząc oczywiście tych, które już poustawiały i jeszcze ustawią władze Unii Europejskiej.

Pierwszą barierą będzie pan prezydent Andrzej Duda, który dysponuje prawem veta, a może też skierować każdą ustawę przed jej podpisaniem do Trybunału Konstytucyjnego. Do obalenia veta prezydenckiego potrzebne jest 276 mandatów, którymi przyszła większość rządowa nie dysponuje i chyba nie będzie dysponowała. Nie ma bowiem najmniejszej możliwości, by w przełamaniu veta prezydenckiego uczestniczyli posłowie PiS, któremu szykująca się do skoku koalicja wypowiedziała wojnę na wyniszczenie. Pozostaje jeszcze 18 posłów Konfederacji, ale – po pierwsze – to i tak za mało – a po drugie – współpraca Konfederacji z rządem też wydaje się mało prawdopodobna w sytuacji, gdy przyszła rządowa koalicja już teraz daje do zrozumienia, że i ją traktuje jako wroga.

Drugą barierą dla Donalda Tuska będzie Trzecia Droga i to nawet nie dlatego, że zwącha się ona z PiS-em, tylko dlatego, że bez jej poparcia ani Donald Tusk, ani Lewica nie będą mogli przeforsować w Sejmie nie tylko ustawy, ale nawet uchwały. Mówiąc inaczej – rząd Donalda Tuska będzie mógł zrobić tylko to, na co pozwoli mu Trzecia Droga, czyli pan Michał Kobosko i pan Władysław Kosiniak-Kamysz. Co więcej – Donald Tusk nie będzie w stanie jej do niczego zmusić, bo w przypadku jakiegoś szantażu Trzecia Droga zawsze może przejść na stronę PiS, a wtedy mielibyśmy przesilenie rządowe w następstwie którego KO i Lewica utraciłyby z dnia na dzień wszystkie stanowiska i związane z nimi konfitury, ale w dodatku doświadczyłyby na własnej skórze takiego samego odwetu, jaki właśnie przygotowują znienawidzonemu PiS-owi.

Z uwagi bowiem na te bariery na razie „obóz demokratyczny” – jak się z upodobaniem określają te trzy formacje, być może nieświadomie nawiązując w ten sposób do tradycji Rządu Tymczasowego z roku 1944 roku, w skład którego weszła PPR i „stronnictwa sojusznicze”, tworząc „blok demokratyczny”. Nie jest to zresztą analogia jedyna, bo aktualny „blok demokratyczny” zapowiada poparcie dla inicjatywy niemieckiej, by w tempie ekspresowym znowelizować traktat lizboński. Będzie to milowy krok na drodze budowy w Europie IV Rzeszy, w której Polska prawdopodobnie zostanie przekształcona w coś w rodzaju Generalnego Gubernatorstwa, a więc organizmu politycznego o statusie zbliżonym do PRL w okresie stalinowskim. Parlament Europejski już tę nowelizację zalecił, więc teraz zostanie uruchomiona procedura nowelizacyjna, którą Niemcy będą chciały pomyślnie zakończyć przed 5 listopada przyszłego roku, kiedy w Ameryce odbędą się wybory prezydenckie. Chodzi o to, by wybrany na kolejnego prezydenta ulubieniec ulicy został postawiony przed faktem dokonanym. Toteż periculum in mora, a w tej sytuacji Niemcy nie zamierzają tolerować żadnego warcholstwa. Tak właśnie traktuję nawoływania, by Węgry pozbawić prawa głosu – oczywiście za karę z powodu „gwałcenia” tam „demokracji”, a nie dlatego, że Wiktor Orban mógłby się sprzeciwić projektowanej nowelizacji.

W tej sytuacji i „obóz demokratyczny” nie bardzo wie, co mu wolno, a czego nie, więc przezornie nie zapowiada żadnych konkretów – jak to będzie obywatelom przychylał nieba – tylko całą aktywność skupia na igrzyskach. Nie mówię o obsadzaniu takich operetkowych stanowisk, jak np. rzecznik praw dziecka, czy rzecznik praw obywatelskich, bo wiadomo, że jak one są, to trzeba je obsadzić, tylko o komisjach śledczych. „Blok demokratyczny” ma powołać co najmniej trzy takie komisje, chociaż Konfederacja proponowała jeszcze trzy, m.in. w sprawie pandemii i związanych z nią paroksyzmów – ale nie zanosi się na to, by ta inicjatywa została przez wspomniany „blok” poparta. Rzecz w tym, że nie wypada mówić o sznurze w domu wisielca, a przecież zarówno Volksdeutsche Partei, jak i Lewica, nie mówiąc o PSL, do wszystkich epidemicznych zamordyzmów przyłożyły rękę. Inna rzecz, że z dotychczasowych doświadczeń wynika, że te komisje śledcze kończyły się wesołym oberkiem, dostarczając tylko obywatelom sterowanej rozrywki. Tak ma być i tym razem, bo Volkdeutsche Partei chciałaby, by przejęta przez zorganizowany przez nią rząd rządowa telewizja na żywo te wszystkie psychodramy przed komisjami śledczymi transmitowała. Wytarzanie rozmaitych dygnitarzy w smole i pierzu niewątpliwile wzbudzi uczucie Schadenfreude wśród subtelnych pięknoduchów, jacy tworzą grono płomiennych szermierzy demokracji i praworządności, a w dodatku również Niemcy będą z tego zadowoleni. Zaabsorbowani tarzaniem dygnitarzy w smole i pierzu obywatele nawet nie zauważą, kiedy traktat lizboński zostanie znowelizowany, a oni pewnego dnia obudzą się już w Generalnym Gubernatorstwie.

Dobre strony gangreny

Dobre strony gangreny

Stanisław Michalkiewicz  2 grudnia 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Nie jest aż tak źle. Gangrena, która toczy niezawisłe sądy w Polsce nie jest tylko naszym zmartwieniem. Okazuje się bowiem, że i inne Prześwietne Trybunały, podobnie jak tubylcze niezawisłe sądy, powinność swej służby rozumieją i uważnie nasłuchują rozmaitych pomruków, dochodzących czy to z czeluści poszczególnych Judenratów, czy to ze środowisk bezpieczniackich – bo wiadomo; demokracja – demokracją, ale przecież ktoś tym całym bajzlem musi kierować.

Toteż bezpieczniacy, mający do dyspozycji rozmaite „Pegasusy” i inne instrumenty inwigilacji, wspierane sztuczną inteligencją na wypadek, gdyby ta ubecka już nie wystarczała, kierują tym bajzlem, nazywanym siłą inercji „demokracją”, z zachowaniem dyskrecji. I słuszna ich racja, bo w przeciwnym razie, gdyby to ręczne sterowanie demokracją stało się widoczne nawet dla najbardziej naiwnego demokraty, to masy ludowe utraciłyby w demokrację wiarę, a bez wiary – wiadomo: partia i to nie tylko jedna, ale w ogóle wszystkie, straciłyby więź z masami – przed czym przestrzegał Lenin. Przypomniał o tym również Józef Stalin w słynnym pogrzebowym przemówieniu z okazji śmierci Lenina: „odchodząc od nas przykazał nam towarzysz Lenin utrzymywać więź partii z masami. Przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wypełnimy wiernie również i to twoje przykazanie”.

I tak właśnie było; nawet jak masy chciały swoją więź z partią nieco rozluźnić, to partia na to nie pozwalała i więź z masami zacieśniała – oczywiście po swojemu – to znaczy – strzelając w kierunku mas, albo urządzając masom ścieżki zdrowia, czy dla odmiany – stany wojenne – i tak aż do ostatecznego zwycięstwa.

Nawiasem mówiąc, sztuczna inteligencja bardzo się bezpieczniakom przydaje, o czym możemy się przekonać na przykładzie „agenta Tomka”, który właśnie truchcikiem przechodzi na jasną stronę Mocy, obsmarowując ministra Mariusza Kamińskiego i wiceministra Wąsika.

Nieomylny to znak, że stare kiejkuty już podjęły decyzję. Nie będą sypać piasku w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów i wchodzić do rządu pana Mateusza Morawieckiego, tylko znowu przechodzą na służbę do BND i będą murem stali za Donaldem Tuskiem oraz rządem stworzonym przez Volksdeutsche Partei. Mogliśmy się o tym przekonać na podstawie deklaracji panów: Włodzimierza Cimoszewicza, Marka Belki i Leszka Millera, w której podkreślili swoją wyższość intelektualną nad wszystkimi podejrzliwcami, co to podejrzewają, iż nowelizacja traktatu lizbońskiego, którą właśnie Parlament Europejski przegłosował również przy udziale wymienionych postaci w ruchu robotniczym, przyniesie Polsce utratę niepodległości. Że są przekonani o swojej wyższości umysłowej, to rzecz normalna w sytuacji, gdy pan Cimoszewicz był zarejestrowany przez SB pod pseudonimem „Carex”, a z kolei pan Belka miał aż dwa pseudonimy; jeden na dni parzyste, a drugi – na nieparzyste.

Jak zauważył Franciszek ks. de La Rochefoucauld – „każdy jest zadowolony ze swego rozumu”, a już konfidenci – chyba w szczególności. Z panem Millerem było trochę inaczej; początkowo „Carex” najwyraźniej myślał, że z tą transformacją ustroją to może być naprawdę i nie chciał na sali sejmowej nawet oddychać tym samym powietrzem, co Leszek Miller, który właśnie zaciągnął tzw. „moskiewską pożyczkę” – ale widocznie ktoś starszy stopniem i jeszcze mądrzejszy mu wytłumaczył: wy, Cimoszewicz, wiecie, rozumiecie; oddychajcie swobodnie tym samym powietrzem, co Leszek Miller, jak byście byli w Związku Radzieckim, gdzie tak wolno dyszyt czeławiek” – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa. Toteż już wkrótce pan Cimoszewicz nie tylko oddychał, ale nawet był u pana Millera ministrem, no a teraz piją sobie z dzióbków, na zapas się radując perspektywą stanowisk w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie prawdopodobnie będą przez Gestapo („bo każdy kraj ma Gestapo” – przestrzega poeta) – używani do zwalczania zamachów na niemieckie dzieło odbudowy.

Wróćmy jednak do gangreny toczącej niezawisłe sądy – jak się okazuje, nie tylko u nas, ale w całej Rzeszy. Jak pamiętamy, w swoim czasie pani Dorota Rabczewska, kiedy jeszcze była naturalną przyjaciółką pana Adama Darskiego, uważanego za delegata Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie – oświadczyła, że prędzej uwierzyłaby w dinozaury, niż w Biblię, napisaną przez facetów „naprutych winem i palących jakieś zioła”. Potem pani Rabczewska została naturalną przyjaciółką jakiegoś pobożnego pana i zaraz „odkryła Boga” – o czym nie omieszkała poinformować publiczności – co dostarczyło Januszowi Korwin-Mikke argumentu na rzecz tezy, iż kobiety generalnie przyjmują za swoje poglądy polityczne i wszelkie inne mężczyzn, z którymi akurat sypiają – chociaż pewnie zdarzają się jakieś wyjątki. Niestety niezawisły sąd najwyraźniej nie wziął tej słusznej tezy pod uwagę i skazał panią Rabczewską za „obrazę uczuć religijnych”. Niestety na skutek niedostatecznego wykształcenia naszych sędziów, ten, który skazał panią Rabczewską, nie zauważył, że jej wypowiedź miała charakter antysemicki – bo przecież wszyscy autorzy Biblii, co do jednego, byli Żydami. Z tego niedopatrzenia skorzystał Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu i po 14 latach panią Rabczewską uwolnił od odpowiedzialności, a na otarcie łez przyznał jej od polskich podatników 10 tys. euro. Gdyby sąd w Polsce skazał panią Rabczewską nie za żadną tam „mowę nienawiści” tylko zwyczajnie – za antysemityzm – to miałaby ona przechlapane do końca życia zwłaszcza w Strasburgu. Tymczasem w międzyczasie padł rozkaz, żeby po Kościele katolickim jeździć, jak po łysej kobyle, więc i sztrasburski trybunał powinność swej służby zrozumiał i prędzej splamiłby togi, niż zatwierdził wyrok na panią Rabczewską.

No a teraz przyszła do nas ze Strasburga skrzydlata wieść, że nasz Kukuniek, czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, prawujący się z Krzysztofem Wyszkowskim, że nie był konfidentem SB o pseudonimie „Bolek”, nie tylko został oczyszczony, jakby go ktoś skropił hyzopem, ale w dodatku od polskich podatników miał otrzymać 30 tys. euro. Najwyraźniej sztrasburski trybunał musiał usłyszeć, że Donald Tusk ma przywrócić ubekom emerytury w pierwotnej wysokości, więc logicznie uznał, że skoro tak, to i konfidenci nie mogą być poszkodowani. W ten sposób został przerzucony most między dawnymi i nowymi laty. Dawnymi laty, to znaczy – za pierwszej komuny – Lech Wałęsa, kiedy tylko potrzebował pieniędzy, to zaraz wygrywał w totolotka. Dzisiaj czasy są inne; dzisiaj co prawda łatwiej trafić w totolotka, niźli w toto u podlotka, ale wiadomo, że trafienie u podlotka graniczy z cudem, a poza tym grozi surowymi karami, więc dzisiaj już nie totolotek, tylko Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Wygląda nawet na to, że jest hojniejszy od ówczesnych oficerów prowadzących.

Parlament Europejski realizuje propozycje Michalkiewicza: Silniki ciężarówek muszą emitować do 2040 roku DZIESIĘCIOKROTNIE mniej CO2.

Parlament Europejski realizuje propozycje Michalkiewicza: Silniki ciężarówek muszą emitować do 2040 roku DZIESIĘCIOKROTNIE mniej CO2.

[[Chodzi o tę propozycję: Zlikwidujmy pory roku!

a do 2030 roku naczepy mają ograniczyć spalanie zestawów o 15%

40ton.net/parlament-europejski-ograniczyc-spalanie-zestawow

O nakazie ograniczenia emisji CO2 mówi się w branży transportowej już od kilku lat. Wtorkowe głosowanie w Parlamencie Europejskim było więc kontynuacją tego zagadnienia, a przy okazji wprowadziło bardzo kontrowersyjny pomysł.

W ramach głosowania europarlamentarzyści opowiedzieli się za następującymi wymaganiami: do 2030 roku silniki ciężarówek muszą emitować o 45 procent mniej CO2, do 2035 roku o 65 procent mniej CO2, a do 2040 roku o 90 procent mniej CO2.

W praktyce oznacza, że to już za siedem lat średnie zużycie oleju napędowego w nowo produkowanych ciężarówkach musi być o niemal połowę niższe niż dotychczas, a w ciągu siedemnastu lat trzeba ograniczyć je niemal do zera. Wszystko to ma dotyczyć pojazdów ze średniej i ciężkiej klasy wagowej, w tym zarówno ciężarówek dystrybucyjnych, jak i modeli budowlanych, dalekobieżnych lub specjalistycznych. W praktyce można się więc spodziewać jeszcze większego nacisku na elektryczne układy napędowe.

Na tym nie koniec, gdyż Parlament Europejski opowiedział się za jeszcze jednym wymogiem. Tym razem dotyczy on naczep i przyczep, które do 2030 roku mają osiągnąć 15-procentowe ograniczenie emisji CO2. Innymi słowy, w ciągu najbliższych siedmiu lat mają one pozwolić na 15-procentowe zmniejszenie zużycia paliwa w transportowych zestawach. Będzie trzeba osiągnąć to mniejszymi oporami toczenia, poprawioną aerodynamiką lub po prostu niższą masą.

Zdaniem niemieckiego stowarzyszenia przemysłu motoryzacyjnego VDA, te wymogi dla przyczep oraz naczep są wręcz niemożliwe do zrealizowania, zwłaszcza w tak małych ramach czasowych. Wyeliminuje to z rynku małych oraz średnich producentów. Za to przedstawiciele firmy Krone już przyznali, że związane z tym koszty trzeba będzie przenieść na klientów. Już za kilka lat zakup nowej naczepy może być więc znacznie większym wydatkiem niż obecnie.

Jakie istnieją sposoby na ograniczenie zużycia paliwa dzięki naczepom i przyczepom? Jedną z pierwszą propozycji przychodzących tutaj do głowy są nowe kształty nadwozia. Niemniej, jak pokazuje przykład naczep Schmitz Cargobull EcoFlex (opisywanych tutaj), trudno tutaj osiągnąć różnicę większą niż kilka procent. Inna opcja to montaż elektrycznie zasilanych osi (opisywanych tutaj), które ograniczają spalanie ciągnika nawet o kilkadziesiąt procent. I tutaj pojawiają się jednak poważne ograniczenia, jak masa własna wyższa o kilka ton, a także bardzo wysokie koszty zakupu.

Za omawianymi wymaganiami zagłosowało 445 europarlamentarzystów. 152 było przeciw, 30 wstrzymało się od głosu. Mowa więc o wymaganiach, które mają ogromne poparcie.

Zlikwidujmy pory roku!

Zlikwidujmy pory roku!

Stanisław Michalkiewicz „Forum Polskiej Gospodarki” (fpg24.pl)    28 listopada 2023 michalkiewicz

Franciszek Timmermans najpierw pełnił obowiązki owczarka niemieckiego w Komisji Europejskiej. Na tym stanowisku, do spółki z drugim niemieckim owczarkiem, Janem Klaudiuszem Junckerem, na polecenie Naszej Złotej Pani rozpoczął wojnę hybrydową przeciwko Polsce – początkowo pod pretekstem niedostatków demokracji, ale po „ciamajdanie” Nasza Złota Pani na tę całą demokrację machnęła ręką i kazała walczyć o praworządność – co ciągnie się aż do dnia dzisiejszego. W międzyczasie Franciszek Timmermans został Reichsleiterem do walki z klimatem. Na tym stanowisku wymyślił program Fit For 55, przewidujący redukcję emisji złowrogiego dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych o 55 procent do roku 2030.

Żeby było śmieszniej, Unia Europejska emituje niewiele ponad 8 procent zbrodniczego dwutlenku węgla – ale wariatom w sensie medycznym, od których w Parlamencie Europejskim aż się roi – to wcale nie przeszkadza. Nie tyle chodzi bowiem o to, by ulżyć „planecie”, tylko – by zrobić kolejny milowy krok w stronę narodowego socjalizmu, w którym – podobnie jak w innej ekstremalnej odmianie socjalizmu, czyli bolszewizmie, gospodarką zarządzali urzędnicy partyjni i państwowi. Teraz Franciszek Timmermans wrócił do Holandii, gdzie zamierza zostać szefem tamtejszego vaginetu z ramienia Socjalistów i Zielonych. Socjaliści są czerwoni, a Zieloni – zieloni. Połączenie tych dwóch kolorów daje kolor brunatny – i tak właśnie ma być, bo IV Rzesza nie może przecież specjalnie różnić się od Rzeszy III.

Ta walka z klimatem doprowadzi do szalonego zamordyzmu w stosunkach społecznych, bo wariaci w poszczególnych bantustanach będą oczywiście uprawiać dalsze doskonalenie ogólnych zaleceń. Na przykład pan Rafał Trzaskowski, którego lekkomyślność mieszkańców Warszawy na własną zgubę wyniosła tak wysoko, by dzisiaj każdy mógł zobaczyć jego małość, kombinuje, żeby zakazać samochodom wjeżdżania do centrum miasta. Od tej reguły będzie zapewne mnóstwo wyjątków, toteż w sferach urzędniczych już zacierają ręce na myśl o łapówkach, jakie z tego tytułu można będzie ciągnąć od obywateli, podobnie, jak w sferach policyjnych, które przecież będą te wszystkie wariactwa egzekwowały.

Jednak walka z klimatem na taką skalę nie byłaby możliwa bez sprzedajnych fukcjonariuszy nauki, którzy za pieniądze, czyli tak zwane „granty” od naszych panów gangsterów, gotowi są udowodnić cokolwiek. Toteż właśnie czarno na białym dowiedli, że zmiany klimatyczne mają przyczyny antropogeniczne, czyli spowodowane działalnością człowieka. Jest to teza bardzo podobna do rewelacji ogłaszanych w swoim czasie przez uczonego radzieckiego Trofima Łysenkę, będącego ulubieńcem Józefa Stalina, który uznał go za przedstawiciela „nauki przodującej”. Kiedy Stalin umarł, okazało się, że te rewelacje, to Scheiss – ale niektórzy siłą rozpędu nadal w nie wierzyli. Na przykład prof. Kazimierz Petrusewicz, członek Polskiej Akademii Nauk, wierzył w Łysenkę jeszcze w 1964 roku, aż ktoś życzliwy zwrócił mu uwagę, że Stalin już od 11 lat nie żyje, więc on już w Łysenkę wierzyć nie musi. Wtedy przestał.

Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, więc skoro już wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, zatwierdzili antropogeniczne przyczyny zmian klimatycznych, to można by wypróbować autentyczność ich wiary. Trochę się tego obawiam, mając w pamięci „prawo Lityńskiego” z czasów pierwszej komuny. Panowała wtedy w niektórych środowiskach moda na doprowadzanie pomysłów partyjnych dygnitarzy do absurdu. Jan Lityński przestrzegał, by nie mówić takich rzeczy głośno, bo „jak oni to usłyszą, to na pewno tak zrobią”. Więc chociaż z drżeniem serca, to jednak spróbuję, bo czegóż to się nie robi dla dobra „planety”?

Starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, wymyślili stosowną sentencję również na tę okazję. Cuius est condere eius est tolere – co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Skoro tedy zmiany klimatyczne są spowodowane działalnością człowieka, to jest oczywiste, że człowiek może te zmiany powstrzymać. I program wykoncypowany przez wariatów z Parlamentu Europejskiego właśnie w tym kierunku zmierza – ale jakże ciernistą drogą! Żeby tedy oszczędzić obywatelom Unii Europejskiej niepotrzebnych katiuszy i zapobiec gospodarczej ruinie, nazywanej w biurokratycznej nowomowie „zrównoważonym rozwojem”, w czynie społecznym zgłaszam racjonalizatorski pomysł, by nie rozpraszać energii na doraźne i oderwane od siebie przedsięwzięcia, tylko chwycić byka za rogi i zaatakować główną przyczynę złowrogich ludzkich działań.

Chodzi mi o zlikwidowanie pór roku. Nie wszystkich od razu, co to, to nie – ale na początek dwóch ekstremalnych: lata i zimy. Z punktu widzenia zmian klimatycznych to właśnie one wydają się najbardziej szkodliwe, a poza tym – ostentacyjne. Na przykład w lecie jest gorąco, a w każdym razie – ciepło, więc ludziom wrażliwym na dobro „planety” mózgi zaczynają fermentować, od czego nie tylko wzrasta ilość dwutlenku węgla w atmosferze, ale w dodatku lęgną się rozmaite pomysły, niczym „koncepcje” w głowie Kukuńka. W zimie odwrotnie – robi się zimno, więc trzeba się ogrzewać, spalając rozmaite paliwa, od czego w atmosferze „planety” zbrodniczego dwutlenku węgla przybywa jeszcze więcej. Gdyby zatem te obydwie pory roku, których szkodliwość dla „planety” wydaje się oczywista – za jednym zamachem zlikwidować, to „planeta” natychmiast odetchnęłaby z ulgą, podobnie jak obywatele Unii Europejskiej, bo wtedy zmiany klimatyczne przestałyby być aż tak wyraźnie widoczne, więc i biurokratyczna presja na forsowanie „zrównoważonego rozwoju” mogłaby być trochę mniejsza.

Jeśli chodzi o sposób przeprowadzenia tej operacji, to nie nastręcza on żadnych trudności. Po prostu Parlament Europejski powinien uchwalić rezolucję o potrzebie zlikwidowania lata i zimy, a Komisja Europejska przeprowadziłaby ich likwidację, wydając wszystkim bantustanom stosowną dyrektywę. Szczerze mówiąc, aż się dziwię, że żaden z wyznawców teorii o antropogenicznych przyczynach zmian klimatycznych na to nie wpadł. Gdyby w głębi duszy nie wierzyli w tę teorię, to wszystko byłoby jasne, ale – po pierwsze – większość z nich twierdzi, że nie ma duszy, a któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od nich, więc w tej sytuacji nie mogą w tę teorię „w głębi duszy” nie wierzyć, a poza tym takie przypuszczenie byłoby niegrzeczne. Uważam tedy uprzejmie, że jeśli dotychczas Komisja Europejska na wniosek Parlamentu Europejskiego nie zlikwidowała tych dwóch pór roku, to dlatego, że taki nowatorski pomysł nikomu nie przyszedł do głowy.

Stanisław Michalkiewicz

Wesołe złego początki

Wesołe złego początki

Stanisław Michalkiewicz 25 listopada 2023 michalkiewicz

Między komentatory trwają spory, czy wybrany 15 października Sejm jest najweselszy w Europie, czy są może weselsze od niego. Niektórzy wskazują na sejm Kosowerów w Kosowie, który podobno jest jeszcze weselszy, bo dochodzi tam do tak zwanych rękoczynów, vulgo – mordobicia – podobnie jak to było, a może jest nadal, bo na czas wojny cenzura na wszelki wypadek żadnych takich scen nie pozwala pokazywać – w wierchownym sowiecie ukraińskim. Zasiadają tam wybrani przez naród delegaci poszczególnych oligarchów, żeby pilnowali interesu, a ponieważ interesy oligarchów bywają rozbieżne, to i tam dochodziło do rozmaitych scen myśliwskich.

W naszym nieszczęśliwym kraju wesołość aż tak daleko się nie posuwa, bo noblesse oblige, co w praktyce przekłada się na „haj lajf, bą tą, sawuar wiwr, pardą” – jak śpiewał Adolf Dymsza. Dla przykładu, Wielce Czcigodny poseł Pupka nieubłaganym palcem wytknął panu prezesowi Orlenu, Obajtkowi, że pochodzi on z Pcimia. Najwyraźniej pochodzenie z Pcimia jest w oczach wielce Czcigodnego posła Pupki dyskredytujące. Już gotów byłem w to uwierzyć, bo jakże nie wierzyć Wielce Czcigodnemu posłowi Pupce, ale z kolei pani Beata Szydło nieubłaganym palcem wytknęła Wielce Czcigodnemu posłowi Pupce, że pochodzi z Czeladzi. Hmm… Z Czeladzi… To miejscowość z tradycjami, bo wydała z siebie Księcia Regenta Leszka Wierzchowskiego, który w cywilu pracował w „Głosie Czeladzi”, co nadawało jego arystokratycznym tytułom niezamierzony efekt komiczny – ale nie przeszkadzało to amatorom kupować od Księcia Regenta tytuły arystokratyczne. Wśród nabywców bywały osobistości o sporym ciężarze gatunkowym, co sprzyjało wzrostowi reputacji Czeladzi, a to z kolei mogło przełożyć się na splendor, którym dzisiaj w mondzie cieszy się Wielce Czcigodny poseł Pupka.

Wróćmy jednak do spraw wesołych. Jak wiadomo, marszałkiem Sejmu został pan Szymon Hołownia. Najwyraźniej musiał dopuścić sobie do głowy, że został kimś w rodzaju Ojczyka Narodu. Nie Ojca, co to, to nie; taki tytuł przysługiwał Józefu Stalinu, a właściwie jeszcze lepszy, bo był on Ojcem nie jednego narodu, tylko Wszystkich Narodów, a poza tym – Chorążym Pokoju. W przypadku pana Hołowni pasuje bardziej tytuł „ojczyka” Narodu, jako, że dwukrotnie w zakonie Ojców Dominikanów odbywał on nowicjat, który najwyraźniej mu się nie przyjął, podobnie jak Andrzejowi Szczypiorskiemu, tajnemu współpracownikowi SB, który w stanie wojennym ostentacyjnie się ochrzcił i nawet opisał swoje przełomy duchowe w „Tygodniku Powszechnym” – nie przyjął się pierwszy chrzest – a w każdym razie tak wtedy mówiono na mieście.

Tedy, dopuściwszy sobie do głowy, że został „ojczykiem Narodu”, pan Szymon Hołownia zwrócił się do niego z „orędziem”, w którym obiecywał złote góry, a na początek pochwalił się, że „otworzył Sejm”, nakazując rozbiórkę barierek, które dotychczas oddzielały Przybytek Demokracji od rozmaitych aktywistek w rodzaju Babci Kasi, która właśnie przez niezawisły sąd została wynagrodzona kwotą bodajże 10 tysięcy złotych. Jestem pewien, że po takiej zachęcie i rozmontowaniu barierek, Babcia Kasia zadomowi się w Sejmie na dobre i kto wie, czy nie zacznie wyręczać Pana Marszałka w co trudniejszych obowiązkach. Wszystko jest bowiem możliwe w sytuacji, gdy pani wicemarszałek, Wielce Czcigodna Dorota Niedziela dała wyraz pragnieniu, by w pracy dla Polski mógł jej towarzyszyć pies. Komentatorzy wysuwają przypuszczenie, że ten pies może być konsyliarzem Pani Wicemarszałek w ważnych sprawach państwowych, w związku z czym jego obecność w Sejmie może być jeszcze bardziej uzasadniona, niż obecność Babci Kasi.

Na razie jednak Sejm działa, jakby tu powiedzieć – na biegu jałowym – bo pan Mateusz Morawiecki, który na pierwszym posiedzeniu Sejmu złożył dymisję rządu i jednocześnie otrzymał od pana prezydenta misję stworzenia nowego, ogłosi swoją decyzję dopiero w najbliższy piątek 24, listopada, albo jeszcze później – bo w poniedziałek, 27 listopada. Prawdopodobieństwo, że ten rząd uzyska w Sejmie votum zaufania, jest bardzo niewielkie, chyba, żeby pan Mateusz Morawiecki powołał do tego rządu samych starych kiejkutów od pułkownika wzwyż. Wtedy może nawet Donald Tusk nie odważyłby się wierzgać przeciwko ościeniowi. Na to się jednak nie zanosi, a najlepszą poszlaką na to wskazującą, jest słynny „agent Tomek”, który za rozmaite przysługi został nawet Wielce Czcigodnym posłem PiS. Otóż „agent Tomek” właśnie zaczął denuncjować pana ministra Kamińskiego i pana wiceministra Wąsika, że kazali mu przekazywać materiały „tajne specjalnego znaczenia” do użytku państwa redaktorów: Cezarego Gmyza, Tomasza Sakiewicza, Doroty Kani i innych – co on w podskokach, chociaż podobno pełen wewnętrznego sprzeciwu, wykonywał. Ten wewnętrzny sprzeciw dobrze o panu „agencie Tomku” świadczy – ale tylko z jednej strony, bo z drugiej – zwłaszcza gdyby taki sprzeciw odczuwał naprawdę, to powinien zgłosić to do prokuratury od razu, a nie dopiero teraz, kiedy i jemu za to przestępstwo grozi odsiadka. Teraz jednak „agent Tomek”, gwoli zapewnienia sobie bezkarności, ubiega się podobno o status „świadka koronnego” , a te rewelacje najwyraźniej traktuje jako wpisowe. Tedy pierwszy wniosek, w jakim się na przykładzie tej sprawy utwierdzam, to ten, że lepiej nie mieć żadnych służb, niż takie, w których mogą pracować tacy jegomoście, jak „agent Tomek”. Drugi natomiast wniosek jest taki, że niepisana zasada, która do tej pory konstytuowała III Rzeczpospolitą: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”, chyba zostanie uchylona, przede wszystkim ze względu na pośpieszne przekształcanie przez Niemcy Unii Europejskiej w IV Rzeszę, w której Polska będzie miała status zbliżony do Generalnego Gubernatorstwa. W Generalnym Gubernatorstwie nie może być i nie będzie miejsca na żadne polskie safandulstwo, toteż Donald Tusk i Volksdeutsche Partei zapowiadają odwet.

Wprawdzie pan prezydent Duda już na otwarciu Sejmu przestrzegał posłów przed uleganiem pokusie „jakobinizmu”, który będzie hamował przy użyciu dostępnych mu środków, m.in. prawa wetowania ustaw, albo odsyłania ich do Trybunału Konstytucyjnego, żeby się tam zaśmierdziały – ale nie osłabiło to namiętności odwetowców. Kombinują, że w takim razie będą mścili się przy pomocy uchwał, który prezydent wetować nie może. Czy jednak można uchwałami odwoływać sędziów, co to „podlegają tylko ustawom”? Najbardziej płomienni szermierze praworządności, z panią prof. Ewą Łętowską na czele, nie mają co do tego wątpliwości, zgodnie ze wskazówką Voltaire’a, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, więc jeśli w grę wchodzi święta sprawa praworządności, to nikogo nie powinny powstrzymywać żadne jurydyczne dyrdymały. Jeszcze dalej idzie Kukuniek, który wprost nawołuje, żeby pana prezydenta Dudę odwołać w drodze „referendum”. Wprawdzie koszulka z nadrukiem „konstytucja” chyba już przyrosła Kukuńkowi do skóry, jakby nie zdejmował jej od 2017 roku – ale w swojej niechęci do czytania czegokolwiek, oczywiście poza pracą naukową nad krzyżówkami, najwyraźniej tej konstytucji też nie czytał, bo w przeciwnym razie by wiedział, że to niemożliwe. Że nie czytał jej Kukuniek, to zrozumiałe, bo jaki on jest – każdy widzi – ale że powtarza po nim pan prof. Marek Chmaj, to już sprawa trochę zagadkowa.

Pewne światło rzuca na nią historia, jak to po rozpoczęciu II wojny światowej, w październiku, czy może listopadzie 1939 roku powstał w Paryżu komitet pomocy uchodźcom. Werbowano do niego tłumaczy i pewien Polak się zgłosił. Prowadzący tę rekrutację garbaty Żyd pyta go o znajomość języków. – Rosyjski, niemiecki, francuski biegle w mowie i piśmie, angielski, hiszpański i włoski trochę gorzej – odpowiada zapytany. – No a jidysz? – pyta garbusek. – Jidysz nie. – Ja rozumiem – powiada na to garbusek – pan zapomniał.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Porachunki mniejszościowe w POlsce

Porachunki mniejszościowe

 Stanisław Michalkiewicz 25 listopada 2023 micha

Gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych – każdy swego” – zachęcał szlachtę Klucznik Gerwazy do zajazdu na Sędziego Soplicę, zanim jeszcze Napoleon ruszył na Rosję w czerwcu 1812 roku. Warto dodać, że Sędzia Soplica miał „fundusz prawie cały” to znaczy – majątek – z łaski Jacka Soplicy, który początkowo był hołyszem, ale po zabójstwie Stolnika, który „popierał prawo trzeciego maja”, został hojnie wynagrodzony przez Targowicę. Toteż Klucznik, namawiając szlachtę do przeprowadzenia zajazdu na Soplicowo, nie miał specjalnych trudności w nadaniu swemu działaniu pozorów patriotycznych. Podobnie zresztą Jacek Soplica; kiedy już, jako Ksiądz Robak, agent francuski, zdekonspirował się przez Sędzią, namawiał go mianowicie, by zorganizował przeciwko Rosji powstanie, stanął na jego czele i w tym charakterze powitał Napoleona. Kiedy Napoleon spyta, kto zacz, powstańcy odrzekną, że są powstańcami pod wodzą Sędziego Soplicy” – „Ach bracie, kto by potem pisnąć śmiał o Targowicy!” – perswadował Sędziemu Ksiądz Robak.

Donald Tusk zaczynał swoją polityczną karierę w tak zwanej „wolnej Polsce” jako przywódca Kongresu Liberalno-Demokratycznego. KL-D w latach 1991 – 1992 współtworzył rząd z Janem Krzysztofem Bieleckim na czele, który zapoczątkował odwrót od „ustawy Wilczka”, przywracając koncesjonowanie obrotu paliwami. W tym rządzie stanowisko ministra przekształceń własnościowych sprawował Janusz Lewandowski. Jak pamiętamy, z jego udziałem wykombinowano tek zwane „fundusze inwestycyjne”, które na podstawie ustawy „o narodowych funduszach inwestycyjnych i ich prywatyzacji” miały być „prywatyzowane”. Był to gigantyczny, znacznie większy od Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego przekręt, dzięki któremu stare kiejkuty stały się już nie posiadaczami, ale właścicielami naszego nieszczęśliwego kraju. Po latach nawet sam Janusz Lewandowski przyznawał, że wprawdzie „chciał dobrze” – cokolwiek by to miało znaczyć – ale wyszło jak zawsze to znaczy – obywatele zostali wydymani, a żeby końce wsadzić w wodę, to w roku 2005 Narodowe Fundusze Inwestycyjne zostały zlikwidowane. Janusz lewandowski zaś trafił do Komisji Europejskiej, gdzie zażywa reputacji tęgiej głowy do interesów. Inaczej recenzowali polityków KL-D tubylcy – oczywiście nie wszyscy, co to, to nie – bo ci, co się obłowili, to specjalnie ich nie krytykowali, ale pozostali z upodobaniem nazywali ich „aferałami”. Zresztą KL-D wkrótce zlał się z Unią Demokratyczną i w ten sposób powstała Unia Wolności, która nawet była w koalicji z Akcją Wyborczą „Solidarność”, za pomocą której nisze ekologiczne w zezwłoku Rzeczypospolitej drążyli sobie działacze związkowi, czyli – „hersztowie fabryczni” – jak ich nazywał kol. Rafał Ziemkiewicz. Kiedy już je sobie wydrążyli, m.in. dzięki wiekopomnym reformom charyzmatycznego premiera Buzka (pseudonimy operacyjne: „Karol” i „Docent”), to AW”S” zniknęła z horyzontu politycznego bez śladu, niczym sól w ukropie. Na gruzach tej koalicji powstała Platforma Obywatelska, początkowo pod kierownictwem „trzech tenorów”, ale wkrótce stare kiejkuty uznały, że trzy grzyby to za dużo, zwłaszcza, jak na bigos hultajski, więc Wielką Nadzieją Białych został Donald Tusk. Pan dr Olechowski (pseudonim operacyjny „Must”) wycofał się bowiem w interesy, a pan Maciej Płażyński najpierw zrezygnował z członkostwa, a potem taktownie zginął w katastrofie smoleńskiej. W tak zwanym „międzyczasie” był jeszcze rząd pod przewodnictwem premiera Marka Belki, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, ale najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało i rządził on sobie, jak-gdyby-nigdy-nic. Inna rzecz, że pan premier Belka też miał dwa pseudonimy operacyjne, więc gdyby tak teraz pan Mateusz Morawiecki powołał do rządu samych starych kiejkutów jako „ekspertów”, to myślę, że taki rząd bez problemów uzyskałby w Sejmie votum zaufania tym bardziej, że pan Mateusz też miał dwa pseudonimy operacyjne i to nie w tubylczej SB, tylko w STASI, co w tym sezonie politycznym liczy się podwójnie. Ale nie wybiegajmy w przyszłość, bo być może BND postanowiła inaczej, więc skoncentrujmy się raczej na przeszłości.

Okres dobrego fartu dla PO rozpoczął się w roku 2007, po przeintrygowaniu przez premiera Jarosława Kaczyńskiego sprawy tzw. „przystawek” do rządu, czyli Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin pod kierownictwem pana Romana Giertycha. Donald Tusk, niepomny niepowodzenia przy forsowaniu swego „gabinetu cieni”, najwyraźniej wskutek tego musiał utracić „więź z masami”, co spowodowało wsadzenie go przez starych kiejkutów za karę na aferę hazardową, z której musiała ratować go osobiście Nasza Złota Pani, załatwiając mu nagrodę im. Karola Wielkiego oraz – na wszelki wypadek – Mocną Ręką przenosząc go na brukselskie salony, gdzie zrobiła z niego człowieka formatu europejskiego. Stamtąd Donald Tusk wrócił jako najukochańsza duszeńka naszej Nowej Złotej Pani, czyli pani Urszuli von der Layen z misją przywrócenia w naszym bantustanie demokracji i praworządności, dzięki czemu będzie mógł on zostać przekształcony w Generalne Gubernatorstwo w składzie IV Rzeszy.

Jeśli w grę wchodzi przywrócenie demokracji i praworządności, to jasne jest, że w obliczu tak potężnych zadań, nikogo nie mogą wstrzymywać jakieś prawnicze dyrdymały. Jak pisał Voltaire – „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Toteż wszystkie autorytety moralne uważają, że wrogów demokracji i praworządności można, a nawet powinno się dusić jeśli już nie gołymi rękami, to w ostateczności – nawet gazem – a pozór moralnego i prawnego uzasadnienia można sobie stworzyć przy pomocy „uchwał” przeciwko trzęsieniom ziemi, ewentualnie – za pomocą parlamentarnych „rezolucji” przeciwko lodowcom. Już widać, że przy przywracaniu demokracji i praworządności nikt nie będzie się nudził.

Na pierwszy ogień ma pójść złowrogi ojciec Tadeusz Rydzyk. Był on najpierw podejrzewany przez Jarosława Kaczyńskiego o niebezpieczne związki z Moskwą, ale wkrótce poszło to w zapomnienie, a miejsce podejrzliwości zajęła amikoszoneria. Dzięki temu ojciec Tadeusz stworzył swego rodzaju imperium eklezjalno- medialno-edukacyjne, co budziło narastające rozgoryczenie Judenratu „Gazety Wyborczej”, według którego monopol na rząd dusz w naszym bantustanie powinien zachować pan red. Adam Michnik, jako, że tak właśnie było uzgodnione w Magdalence z generałem Kiszczakiem. Ponieważ Donald Tusk, przynajmniej na tym etapie, musi liczyć się z Judenratem, jego upodobaniami i uprzedzeniami, to walka o przywrócenie demokracji i praworządności rozpocznie się od ojca Tadeusza Rydzyka. Ciekawe, czy pomogą mu bliskie spotkania III stopnia z panem Jonatanem Danielsem, czy też Donald Tusk i BND okażą się na nie odporni.

Stanisław Michalkiewicz

Sejm rzyga miłością

Stanisław Michalkiewicz: Sejm rzyga miłością

 Jak szybko zmieniają się mądrości etapu! Jeszcze w wrześniu „kobiety” w Polsce, nie mogąc już wytrzymać katiuszy, jakich codziennie przysparzał im złowrogi reżym Jarosława Kaczyńskiego, nie chciały rodzić dzieci.

Nie dlatego, by nie chciały ich mieć, co to, to nie – chociaż zdarzały się i takie przypadki, co podchwytywały niezależne media głównego nurtu – że niektóre kobiety, zwłaszcza te zatroskane o przyszłość „planety”, a także z powodu cierpień, na jakie dzieci w naszym nieszczęśliwym kraju będą narażone – nie chciały mieć dzieci bez względu na to, jaki reżym aktualnie gnębi nasz nieszczęśliwy kraj – ale zdecydowana większość nie chciała rodzić dzieci na złość Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Tak w każdym razie przedstawiał to Judenrat „Gazety Wyborczej”, chociaż nie wyjaśniał, czy dotyczy to tylko dzieci należących do mniej wartościowego narodu tubylczego, czy również dzieci wyznania mojżeszowego. Ale 15 października sytuacja się wyjaśniła. Jarosław Kaczyński został zepchnięty do opozycji, a na stanowisko jasnego idola jednym susem wskoczył Donald Tusk na czele Volksdeutsche Partei i zaraz wszystko się zmieniło.

Zgodnie ze słowami arii z opery „Rigoletto” („La donna e mobile qual piuma al vento…”) kobiety nagle zapragnęły rodzić dzieci, żeby pokazać Donaldu Tusku, jak bardzo go kochają i w ogóle. Toteż jedną z pierwszych inicjatyw ustawodawczych, jaka trafiła do laski pana marszałka Hołowni, była ustawa o przejęciu finansowania przez „państwo” zabiegów zapładniania w szklance, zwanych uczenie metodą „in vitro”.

Takiej motywacji nie można było jednak przedstawić oficjalnie, więc pretekstem mającym uzasadnić takie rozstrzygnięcie, było wyjście naprzeciw pragnieniu macierzyństwa, jaką kobiety, bez względu na poglądy politycznne, podobno odczuwają. Takiemu pragnieniu nie mogły się oprzeć zwłaszcza Wielce Czcigodne posłanki z Lewicy oraz Wielce Czcigodna Barbara Nowacka, co to po przejściach w „Twoim Ruchu” i innych inicjatywach politycznych typu „Róbmy Sobie Na Rękę”, odnalazła swoje miejsce “na planecie” Koalicji Obywatelskiej.

W swoich wystąpieniach wszystkie one wręcz rzygały miłością do kobiet, dla których jedynym sposobem na szczęśliwe macierzyństwo miałoby być właśnie zapłodnienie w szklance.

W obliczu takiej erupcji miłości nie wypada tej motywacji zaprzeczać, chociaż niektórzy podejrzliwcy twierdzą, że takiego na przykład Judenratu „Gazety Wyborczej” los tych kobiet wcale nie ochodzi, a prawdziwym powodem, dla którego lansuje on tę metodę zapładniania, rozbudzając wśród podatnych na takie sugestie kobiet rozmaite snobizmy, jest odwieczna walka „judaizmu” z Kościołem katolickim, który niezmiennie sprzeciwia się ćwiartowaniu bez znieczulenia dzieci jeszcze przed ich urodzeniem, co elegancko nazywa się „aborcją”.

Rzecz w tym, że żeby przeprowadzić jedno udane zapłodnienie w szklance, trzeba wykonać całkiem sporo zabiegów, że tak powiem, „nadmiarowych”. Wskutek tego pojawia się całkiem sporo dzieci, wprawdzie zdolnych do życia, ale nikomu nie potrzebnych. W wyspecjalizowanych klinikach imienia Króla Heroda przeprowadza się zatem utylizację tych „niepotrzebnych” dzieci, albo od razu spuszczając je z wodą do miejskiej sieci kanalizacyjnej, albo wrzucając je do pojemnika z ciekłym azotem.

Co tam się z nimi w tym azocie dzieje – tego nikt dokładnie nie wie i nikt nie chce wiedzieć, a szczególnie nie chcą wiedzieć tego kobiety pragnące doświadczyć szczęścia macierzyńskiego za wszelką cenę, no i oczywiście – rzygający miłością ich protektorzy.

Wygląda jednak na to, że w przypadku Judenratu „Gazety Wyborczej” może wchodzić w grę jeszcze inny rodzaj motywacji. Pewne światło rzucił na tę sprawę Wielce Czcigodny Grzegorz Braun. W swoim wystąpieniu zwrócił uwagę, że w wielu przypadkach dawcą spermy do zapładniania w szklance jest ta sama osoba. Wskutek tego dzieci pojawiające się na świecie są ze sobą biologicznie spokrewnione, o czym oczywiście nie wiedzą.

Podawał on dane statystyczne z których wynika, że w ten sposób pojawiają się setki dzieci biologicznie ze sobą spokrewnionych, a rekordzista – jakiś mieszkający w Holandii jurny handełes, został autorem co najmniej 500 takich dzieci. Sprawa podobno wyszła na jaw za przyczyną dwóch dziewczynek, które zauważyły, że mają oczy całkiem innego koloru, niż matka i domniemany ojciec i zmusiły tamtejszą policję do przeprowadzenia skrupulatnego śledztwa.

Nic zatem dziwnego, że Judenrat „Gazety Wyborczej” tak się w sprawę popularyzacji zapłodnienia w szklance angażuje, bo w ten sposób, bez żadnego wysiłku inwestycyjnego, może dojść do powiększania się w postępie geometrycznym liczby osób z pierwszorzędnymi korzeniami. Osoby uważające się za rodziców takich dzieci oczywiście nie muszą o niczym wiedzieć, chociaż niekiedy mogą być zaskoczeniu sytuacją, kiedy taki noworodek spogląda na nich melancholijnym spojrzeniem piwnych oczu, a kiedy już zaczyna mówić, wita swoich opiekunów charakterystycznym pytaniem: „nu?” Słowem – coś w rodzaju kukułczego jaja.

A tu właśnie Parlament Europejski 22 listopada przegłosował konieczność nowelizacji traktatu lizbońskiego, która będzie milowym krokiem na drodze do budowy IV Rzeszy, jak wiadomo –  wpisanej do umowy koalicyjnej trzech partii tworzących aktualny rząd niemiecki. W III Rzeszy działalność owego jurnego holenderskiego handełesa z pewnością zostałaby zakwalifikowana jako Rassenschande i „fanatycznie” zwalczana, m.in. przez tamtejsze niezawisłe sądy.

Jak to będzie wyglądało w Rzeszy IV – tego jeszcze nie wiemy – chociaż z drugiej strony wydaje się oczywiste, że IV Rzesza nie może w jakiś istotny sposób różnić się od Rzeszy III. Już na tym przykładzie widać, ile zasadzek czyha na nas na tej drodze, ile trudnych, a nawet bolesnych decyzji trzeba będzie podjąć – a przecież budowa IV Rzeszy dopiero nabiera przyspieszenia.

Jak tam będzie – tak tam będzie – a Judenrat „Gazety Wyborczej” może być zainteresowany popularyzowaniem i forsowaniem zapładniania w szklance jeszcze z jednego powodu. Jeśli wskutek upowszechnienia tej metody na świecie pojawią się setki i tysiące dzieci biologicznie blisko ze sobą spokrewnionych, to siłą rzeczy musi dojść do tak zwanego „chowu wsobnego”, czyli związków kazirodczych, to – jak wiadomo – potomstwo zrodzone z takich związków z dużym podobieństwem graniczącym z pewnością może być i umysłowo upośledzone i fizycznie zdegenerowane.

Taką populacją istot – jak je określa Talmud – „człekopodobnych” można będzie nie tylko bez trudu manipulować i bez ceregieli ją ekspolatować. W ten oto sposób, niezależnie od innych przedsięwzięć forsowanych przez unijnego świątka Altiero Spinnellego, może dojść do likwidacji historycznych narodów europejskich, które zostaną przekształcone w „nawóz historii”.

Święta Inkwizycja bezbożna

Święta Inkwizycja bezbożna

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    21 listopada 2023 michalkiewicz

W dniach ostatnich (chyba rzeczywiście zbliżają się zapowiadane „dni ostatnie”) przez niezawisłym sądem w Warszawie wznowiony został proces pani Kai Godek, pozwanej przez „16 osób LGBT”, czyli – jak to się mówiło za dawnych, dobrych czasów – osób cierpiących na zboczenia płciowe – o myślozbrodnie. Formalnie sprawa toczy się o „naruszenie dóbr osobistych” wspomnianych osób, ale tak naprawdę przedmiotem rozstrzygnięcia jest myślozbrodnia, o jaką pani Godek jest obwiniana. Jak pamiętamy z książki Jerzego Orwella „Rok 1984”, myślozbrodnia polega na tym, że ktoś nie tylko myśli w sposób nie zatwierdzony do myślenia przez Wielkiego Brata, ale w dodatku daje swoim przemyśleniom wyraz.

U nas rolę pełnomocnika Wielkiego Brata pełni Judenrat „Gazety Wyborczej”, który do myślozbrodni ma dziedzicznego, specjalnego nosa, a wspomagają go funkcjonariusze Propaganda Abteilung, siłą przyzwyczajenia potocznie nadal nazywani „dziennikarzami” z innych niezależnych mediów głównego nurtu. Tworzą oni opisywaną przez Orwella „Policję Myśli”, która zajmuje się tropieniem myślozbrodni, a następnie donoszeniem na myślozbrodniarzy do organów tak zwanego „wymiaru sprawiedliwości”, czyli funkcjonariuszy znanego nam ze wspomnianej powieści Ministerstwa Miłości. Trzon Ministerstwa Miłości tworzą niezawiśli sędziowie, którzy w każdym ustroju gotowi są za pieniądze odebrane podatnikom i pozyskane w postaci przysalanych kar, spełniać w podskokach albo życzenia Wielkiego Brata i jego delegatów na poszczególne bantustany, a jeśli ani Wielki Brat, ani delegaci żadnych życzeń akurat nie sformułowali, gotowi są dogadzać albo swoim uprzedzeniom, albo nawet swoim interesom materialnym, bo nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem.

Sodomczykowie przeciwko cywilizacji

Powodem zaciągnięcia pani Godek przed oblicze funkcjonariusza Ministerstwa Miłości w Warszawie, jest jej wypowiedź, że „osoby homoseksualne są zboczone”. Jeszcze 50 lat temu tego rodzaju opinia nie tylko nie stanowiła myślozbrodni, ale była przyjmowana jako tzw. „oczywista oczywistość”, a nawet prawda naukowa. Rzecz w tym, że nawet za komuny – chociaż tu i ówdzie trafiały się wyjątki, kiedy wymagał tego interes Partii albo bezpieki – zasadniczo respektowana była zasada tkwiąca u podstaw cywilizacji łacińskiej w postaci greckiego stosunku do prawdy. Jak wiadomo, polega on na przekonaniu, że prawda istnieje obiektywnie, niezależnie od tego, co ludzie na ten temat mniemają, że nie leży „pośrodku” – jak pragnęliby ireniści – tylko leży tam, gdzie leży, a powinnością człowieka rozumnego jest odnalezienie tego miejsca i poznanie prawdy.

Dlatego właśnie tylko w kręgu cywilizacji łacińskiej powstać mogło takie zjawisko, jak nauka, to znaczy – zorganizowane poszukiwanie prawdy, połączone z nieustannym podważaniem osiągniętych już rezultatów, by wskutek tej nieustannej weryfikacji prawda została oczyszczona z jakichś incydentalnych dodatków. Warto zwrócić uwagę na wyjątkowość tego zjawiska, bo w innych cywilizacjach nauka nie występuje. Na przykład w cywilizacji żydowskiej dominującą formą przekazu jest „haggada”, czyli opowieść przechodząca do porządku nad prawdą, jeśli tylko takie odejście od prawdy jest przydatne do wyciągnięcia jakiegoś morału. Dlatego też właśnie środowiska żydowskie bez trudu lokowały się w awangardzie ruchu komunistycznego, który prawdę traktował instrumentalnie, wprowadzając pojęcie „mądrości etapu”. Dlatego na jednym etapie tak zwana „nienawiść klasowa” uważana była przez etapowych mędrców za cnotę, podczas gdy na etapie obecnym została ona znienawidzona jako rodzaj myślozbrodni. Nie dlatego bynajmniej, by etapowi mądrale byli co do tego przekonani. Nic z tych rzeczy. Chodzi tylko o to, że znienawidzenie „nienawiści” – cokolwiek byśmy pod tym pojęciem rozumieli – jest przydatne dla potrzeb komunistycznej rewolucji.

W opisywanym przypadku początek został zrobiony w roku 1990, kiedy to biurokratyczny gang pod nazwą „Światowa Organizacja Zdrowia” w drodze głosowania uznał, że dotychczasowe zboczenia płciowe nie są żadnymi zboczeniami, tylko szlachetnymi „orientacjami”. Już samo to było odejściem od rygorów nauki na rzecz szamaństwa. Rzecz w tym, że w drodze głosowania możemy się dowiedzieć tylko tego, co myślały, ewentualnie – jakimi motywami kierowały się osoby głosujące – ale nie tego, czy to prawda, czy nie. Prawdę możemy tylko poznać – ale przez głosowanie tego nie uda się zrobić.

Skoro tedy za sprawą wspomnianego biurokratycznego gangu pojawiła się opinia, że zboczenia płciowe nie są już zboczeniami, tylko szlachetnymi „orientacjami”, promotorzy komunistycznej rewolucji mięsistymi nosami zwęszyli okazję wprzęgnięcia tej bredni w służbę rewolucji. Chodziło o to, że zboczeńcy, podobnie jak „kobiety”, znakomicie nadają się na proletariat zastępczy, który rewolucjoniści mogliby „wyzwalać”. Rewolucjoniści bowiem muszą mieć jakiś proletariat do wyzwalania, bo w przeciwnym razie byliby figurami groteskowymi. Z kolei zboczeńcy, nawet jeśli specjalnie nie wierzyli w potrzebę „wyzwolenia”, to dostrzegli w tym pragnieniu posiadania proletariatu zastępczego również swój własny interes – by mianowicie położyć kres pojęciu normy w dziedzinie seksualnej.

Tymczasem u podstaw cywilizacji łacińskiej tkwi logika dwuwartościowa – że jest prawda i jest fałsz, że jest norma i są dewiacje. W sukurs pośpieszyły im utytułowane i sprzedajne hebesy, funkcjonujące w sferze nauki, albo na jej obrzeżach. Ci zaczęli nauczać młodzież, że prawda nie istnieje, przechodząc do porządku nad oczywistością, że w takim razie przynajmniej to zdanie musi być prawdziwe, a skoro tak, to znaczy, że… i tak dalej. Kiedy w ten sposób została sprostytuowana dyscyplina nazywana tradycyjnie „filozofią”, zaraza przerzuciła się również na teren medycyny. Skoro gang uznał, że zboczeń już nie ma, tylko są „orientacje”, to stąd juz tylko krok do zanegowania potrzeby leczenia zboczeń, a wreszcie – do uznania za myślozbrodnię samego takiego pomysłu. Na tym degeneracja się nie zatrzymała, bo nieubłagany postęp w tej dziedzinie doprowadził do sytuacji, w której za normę zostały uznane zachowania czy stany oczywiście nienormalne.

Jeśli, dajmy na to, komuś się zdaje, że jest Aleksandrem Macedońskim, czy że akurat w tej chwili wynalazł elektryczność, to pakują go w kaftan bezpieczeństwa i odwożą na sygnale do infirmerii, gdzie poddawany jest terapii aż do momentu, gdy odzyska poczucie rzeczywistości. Jeśli natomiast ktoś nie jest pewien, czy jest chłopczykiem, czy dziewczynką, albo – czy jest kozą, czy psem – to jest rozkaz, by takie rozterki traktować jako normę i zakazać ich leczenia. Na straży tych wszystkich zakazów stoi Ministerstwo Miłości, czyli funkcjonariusze, gwoli przydania im większego prestiżu, poprzebierani w „śmieszne, średniowieczne łachy” – jak mówiła Oriana Fallaci.

Pani Godek jak Galileusz

Proces pani Godek przed obliczem funkcjonariusza Ministerstwa Miłości przypomina proces Galileusza przed Świętą Inkwizycją. Oprócz podobieństw są oczywiście istotne różnice. Proces Galileusza dotyczył zakazu głoszenia prawdy o budowie Wszechświata, więc towarzyszył mu z tego powodu pewien patos, podczas gdy proces pani Godek dotyczy kwestii, czy uprawiane z upodobaniem przez sodomczyków stosunki analne, które gitowcy nazywają „paciakowaniem w popielnik” są objawem zboczenia seksualnego, czy szlachetną „orientacją”, podobnie jak wzajemne wylizywanie sobie sromu przez gomorytki, co gitowcy nazywają „mlaskaniem po klitorisie”. Celowo przytaczam to potoczne nazewnictwo, by pokazać, że od tego, że coś określi się jako „orientację”, istota rzeczy się nie zmienia.

Ale pominąwszy tę różnicę, przedmiot procesu pani Godek jes taki sam, jak przedmiot procesu Galileusza. Chodzi mianowicie o ustalenie, to znaczy – powinno chodzić o ustalenie – pewnej prawdy w sprawie normy i dewiacji w sferze seksualnej człowieka. Na gruncie prawdy pani Kaja Godek ma oczywiście rację, a jej procesowi przeciwnicy są jej pozbawieni. Owszem, mogą z tego powodu odczuwać pewien dyskomfort, ale na przykład garbus też nie jest ze swojej przypadłości zadowolony, ale – przynajmniej jak dotychczas – nie stara się wykorzystywać Ministerstwa Prawdy gwoli wymuszenia uznania przez wszystkich, że tak własnie wygląda norma w budowie kośćca człowieka. Skoro tedy warszawski funkcjonariusz Ministerstwa Prawdy nie oddalił od razu skargi owych 16 osób przeciwko pani Godek jako oczywiście bezzasadnej, to znaczy, że nie tylko wierzy w myślozbrodnie, ale prawdopodobnie gotów jest nagiąć logikę i poczucie rzeczywistości dla potrzeb oczekiwań Wielkiego Brata, któremu najwyraźniej zaprzedał duszę.

Ciekawe, czy inkwizytorzy zasiadający w trybunale sądzącym Galileusza byli przekonani, że rację ma większość ówczesnych specjalistów od budowy Wszechświata, czy też ta kwestia ich wcale albo mało obchodziła, natomiast zależało im na tym, by spokojnie wypić i zakąsić bez narażania się na jakieś nieprzyjemne niespodzianki. O ile jednak w przypadku inkwizytorów przypuszczenie, że mogli oni rzeczywiście podzielać powszechne ówczesne przekonania w sprawie budowy Wszechświata, jest dość prawdopodobne, o tyle ani w przypadku sędziów stalinowskich trybunałów, na przykład Marii Gurowskiej, która tak naprawdę nazywała się Zandówna, taką wątpliwość należy zdecydowanie wykluczyć. Jak w takim razie ocenić postępowanie warszawskiego oddziału Ministerstwa Prawdy? Podejrzewanie, że metrykalnie dorosły człowiek nie wie tego, o czym wie każdy chłopczyk, byłoby niegrzeczne. A skoro tak, to musimy wytłumaczyć sobie tę całą sytuację tym, że oto właśnie wchodzimy w etap surowości, kiedy od masowych zbrodni sądowych oddziela nas już tylko cienka linia i coraz mniej czasu.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Umiłowani Przywódcy się przymierzają

Umiłowani Przywódcy się przymierzają

Stanisław Michalkiewicz; tygodnik „Goniec” (Toronto)    19 listopada 2023 michalkiewicz.pl

I stało się, że 13 listopada pan Marek Sawicki z PSL, jako marszałek-senior, otworzył pierwsze posiedzenie nowego Sejmu. Umiłowani Przywódcy, którzy tym razem stawili się w komplecie, złożyli ślubowanie, w ramach którego posłowie pobożni dodawali do roty prośbę, żeby w służbie dla naszego nieszczęśliwego kraju, jakiej zamierzają się poświęcić, pomagał im sam Pan Bóg, no a posłowie bezbożni, którzy nie tylko uważają, że Pana Boga nie ma, ale nawet, że oni sami nie mają duszy, recytowali samą rotę, niekiedy przykładając do serca prawą dłoń – bo tak zrobił Donald Tusk, a oni – jak za panią matką – też, albo dlatego, że widzieli w kinie, iż tak właśnie robią dygnitarze amerykańscy, a w tym sezonie politycznym na nich się właśnie snobujemy. To ślubowanie ma o tyle wagę, że jest warunkiem sine qua non objęcia mandatu i uzyskania immunitetu, z czego najbardziej chyba cieszy się pan mecenas Roman Giertych, któremu bez przeszkód udało się dotrzeć na salę sejmową. Najwyraźniej niezależna prokuratura już nie śmiała robić mu żadnych wstrętów i przedstawiać nowych zarzutów nawet do – jak to się mawiało w czasach sarmackich – „pani starej”. Jak bowiem pamiętamy, kiedy poprzednio prokurator chciał panu mecenasu Giertychu przedstawić zarzuty, ten czujnie zemdlał, odwracając się twarzą do ściany, a w stronę prokuratora wystawiając „panią starą”. W rezultacie niezawisły sąd, co to powinność swej służby rozumie, w podskokach stwierdził, że takie przedstawienie zarzutów było nieskuteczne. Tedy ośmielony uzyskaniem immunitetu pan mecenas natychmiast zaczął się odgrażać, że zacznie donosić do prokuratury, zapewne w przekonaniu, że teraz będzie ona służyć nowym panom – między innymi – również jemu.

Następnie głos zabrał pan prezydent Duda, przestrzegając większość sejmową przed pokusą jakobinizmu. Część Wysokiej Izby przyjęła przemówienie pana prezydenta szyderczym, bazarowym rechotem, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Rzecz w tym, że większość sejmowa pod przewodnictwem Volksdeutsche Partei, dysponuje tylko 248 mandatami, podczas gdy do obalenia veta prezydenckiego tych mandatów potrzeba aż 276, w związku z czym pan prezydent może skutecznie zablokować każdą ustawę, która nie będzie mu się podobała. W tej sytuacji strategowie kierujący walką o przywrócenie w naszym bantustanie praworządności kombinują, jakby tę praworządność przywracać przy pomocy uchwał sejmowych, których prezydent nie wetuje. Nie jest to sprawa prosta, bo wprawdzie Sejm może podejmować uchwały, niechby nawet przeciwko lodowcom, czy trzęsieniom ziemi – ale na przykład zadekretowanie uchwałą Sejmu nielegalności tak zwanych „neo-sędziów” może wzbudzić wątpliwości. A przywracanie praworządności ma właśnie polegać na kuracji przeczyszczającej w sądownictwie, której ofiarą mają paść ci „neo-sędziowie”. Zostali oni mianowani przez pana prezydenta z rekomendacji „nowej” Krajowej Rady Sądownictwa, której nie tylko nie uznaje Judenrat „Gazety Wyborczej”, ale również sędziowie, co to samego jeszcze znali Stalina, a jeśli nawet nie jego, to przynajmniej generała Kiszczaka, a w ostateczności – generała Marka Dukaczewskiego, ostatniego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych przed formalną ich likwidacją. Nie uznają jej też sędziowie zwerbowani przez ABW w charakterze konfidentów w ramach „Operacji Temida”. Więc dekretowanie nielegalności „neo-sędziów” drogą uchwały sejmowej to byłby pierwszy przejaw jakobinizmu, chociaż jeszcze nie najgroźniejszy. Groźniejsze byłoby uznanie, że nie tylko ci „neo-sędziowie” są „nielegalni”, ale że nielegalne są również wydane przez nich orzeczenia. Jestem pewien, że coś takiego mogłoby doprowadzić do sytuacji, w której rozwścieczeni obywatele ruszyliby na sądy, powyrzucali tych wszystkich sędziów z okien na bruk, a same budynki podpalili. Ciekawe, czy taki scenariusz jest brany pod uwagę w niemieckiej BND – bo cały czas obowiązuje ustawa nr 1066, przewidująca możliwość interwencji sił zbrojnych obcych państw w tłumieniu rozruchów w Rzeczypospolitej. To byłby nawet niezły pretekst do wprowadzenia Bundeswehry na terytorium RP – o czym niedawno wspominał były ambasador RFN w Warszawie.

Potem odbyły się wybory marszałka Sejmu, którym został były ojczyk („petit pere”) – dominikanin, w osobie pana Szymona Hołowni, obecnie nastręczonego nam przez Amerykanów na jasnego idola, no i wicemarszałków. Łupy zostały podzielone zgodnie z mechanizmem obowiązującym w tzw. societas leonina – jak starożytni Rzymianie nazywali „spółkę lwią”, to znaczy – że zwycięzcy biorą wszystko, albo prawie. Dzięki temu, że „prawie”, to wicemarszałkiem został również pan Krzysztof Bosak z Konfederacji, która wcześniej poparła wybór pana Holowni. Natomiast głosowała wraz z innymi przeciwko kandydaturze dotychczasowej Pani Kierowniczki Sejmu Elbiety Witek, która nie uzyskała większości i wicemarszałkiem nie została. Tymczasem Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński uparł się, że PiS nie wystawi innego kandydata – tylko Panią Kierowniczkę. Można by to skwitować słowami poety, że „takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii”, gdyby nie to, że Jarosław Kaczyński jest wirtuozem intrygi i upór w sprawie kandydatury Pani Kierowniczki można uznać za element przemyślanej strategii.

Rzecz w tym, że po marcowym przyzwoleniu udzielonym przez amerykańskiego prezydenta Józia Bidena kanclerzowi Scholzowi, że Niemcy mogą urządzać Europę po swojemu, Berlin w pośpiechu i bez oglądania się na zachowanie pozorów, forsuje budowę IV Rzeszy poprzez modyfikację traktatu lizbońskiego, z którego zniknie prawo weta, zmniejszona zostanie liczba uczestników Rady Europejskiej z 27 do 15 i przekazanie do wyłącznej kompetencji UE kolejnych 65 obszarów decyzyjnych. Ponieważ wydaje się pewne, że Donald Tusk prędzej by splamił mundur, niż stanął w tej sprawie Niemcom okoniem, Naczelnik Państwa najwyraźniej wykombinował sobie, że będzie teraz odgrywał rolę męczennika za świętą sprawę niepodległości Polski, dzięki czemu wszyscy zapomną, że w 2003 roku, ręka w rękę z Donaldem Tuskiem, stręczył Polakom Anschluss, że w 2008 roku razem z PO głosował w Sejmie za upoważnieniem prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny kawał suwerenności i że całkiem niedawno przeforsował przy pomocy klubu Lewicy ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, będącej milowym krokiem na drodze budowy IV Rzeszy. Upór przy kandydaturze Pani Kierowniczki na stanowisko wicemarszałka Sejmu jest właśnie elementem tej strategii, obliczonej na wykreowanie męczeńskiego wizerunku, który w Polsce zawsze budzi współczucie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Jest praworządność i praworządność socjalistyczna

„Jest praworządność i praworządność socjalistyczna”

Stanisław Michalkiewicz. 18.11.2023 nczas-praworzadnosc-socjalistyczna

W jednym z najnowszych komentarzy, które pojawiły się na kanale Stanisława Michalkiewicza na YouTubie, publicysta skomentował możliwe scenariusze tworzenia nowego rządu.

– Pan kierowniczek Sejmu wielce czcigodny Szymon Hołownia przerwał posiedzenie Wysokiej Izby do bodajże 25 listopada, kiedy to Pan premier Mateusz Morawiecki ma ogłosić skład nowego rządu. Pan premier Morawiecki zapowiada, że będą wielkie zmiany – rozpoczął Michalkiewicz.

– Nie wiem, jak to należy rozumieć. Moim zdaniem o wielkich zmianach to można by mówić wtedy, gdyby Pan premier Morawiecki powołał tzw. rząd fachowców spoza Sejmu – tzn. złożony w całości ze starych kiejkutów – wskazał.

– To wielu ludziom wydaje się mało prawdopodobne, ale przypominam, że pewien precedens już był. Był taki rząd, na którego czele stał Pan Marek Belka. Do tego rządu nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a ten rząd nie tylko uzyskał wotum zaufania, ale rządził jak gdyby nigdy nic. Inna rzecz, że Pan Marek Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne – przypomniał.

– No ale Pan Mateusz Morawiecki też miał dwa pseudonimy operacyjne – i to nawet lepsze – w tym sezonie politycznym – dodał.

– Ciekaw jestem, co by Donald Tusk na taki rząd powiedział, czy odważyłby się podnieść zbrodniczą rękę na rząd złożony ze starych kiejkutów. Myślę, że by się przynajmniej głęboko zamyślił przed podjęciem decyzji – ocenił.

Przypomniał, że w 2008 roku ówczesny premier Tusk „zadarł ze starymi kiejkutami, to stare kiejkuty wsadziły go na aferę hazardową i nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby pomocnej dłoni nie podała mu Nasza Złota Pani, załatwiając mu nagrodę im. Karola Wielkiego, a potem – na wszelki wypadek – mocną ręką przenosząc go na brukselskie salony, gdzie zrobiła z niego człowieka”.

Dodał, że Tusk „miałby się nad czym zastanawiać”. – Tym bardziej, że mógłby przyjść do niego ktoś starszy i mądrzejszy i powiedziałby tak jemu: wiecie, rozumiecie Tusk, wy się cieszcie, że żywy, zdrowy i tu nic nie kombinujcie, nie wierzgajcie przeciwko ościeniowi, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa, tzn. my będziemy musieli przypomnieć wam, skąd wam wyrastają nogi” – dodał.

– Być może, że Pan Morawiecki nie wpadnie na taki pomysł, tylko taktownie ustąpi Donaldu Tusku, że tak powiem, pola. No i wtedy Donaldu Tusku będzie tworzył rząd. Co ten rząd nie zrobi? Wszystkich będzie dusił gołymi rękami, a przede wszystkim neosędziów – skwitował.

Jak podkreślił – mimo iż sędziowie podlegają tylko ustawom – koalicja już zapowiedziała, że rozwiąże tę kwestię uchwałami. Prezydent Duda zaś zapewniał, że uchwały będzie wetował.

– No widać, że powrót do praworządności będzie bardzo zabawnie wyglądał, bardzo osobliwie. Ale oczywiście judenrat „Gazety Wyborczej” taką drogę na skróty popiera, bo jest praworządność i praworządność socjalistyczna. Więc teraz będzie praworządność nie tylko socjalistyczna, ale narodowo-socjalistyczna, dlatego że jak się ta nowelizacja traktatu lizbońskiego powiedzie, to Polska będzie Generalnym Gubernatorstwem w IV Rzeszy. A jakie mogą obowiązywać zasady w Generalnym Gubernatorstwie? Narodowo-socjalistyczne, to chyba oczywiste – podsumował Stanisław Michalkiewicz.

Szanowny Panie Gestapo!

Szanowny Panie Gestapo!

 Stanisław Michalkiewicz 17 listopada 2023 michalkiewicz

Zapoczątkowana młodzieżową rewoltą na Zachodzie nowa strategia rewolucji komunistycznej najwyraźniej wchodzi w nowy etap. Jak bowiem pamiętamy, wiodącym hasłem tamtej rewolty było: „Zabrania się zabraniać”. Chodziło przede wszystkim o usunięcie wszelkich możliwych ograniczeń w dziedzinie seksualnej, bo młodzi – jak to młodzi – w większości przypadków przede wszystkim chcieli się wybzykać z panienkami – ale nie da się ukryć, że to hasło było bardzo podobne do tego, które towarzyszyło rewolucji bolszewickiej w samych jej początkach: „Grab nagrabliennoje!” W jednym i drugim przypadku chodziło o obalenie dotychczasowych reguł stabilizujących społeczeństwo. „Grab nagrabliennoje” godziło w dotychczasowe stosunki własnościowe, bo gwałtowna i gruntowana zmiana stosunków własnościowych była – obok masowego terroru i masowego duraczenia – istotnym elementem bolszewickiej strategii rewolucyjnej. W 1968 roku sytuacja była inna; zmiana stosunków własnościowych, jeśli w ogóle była postulowana, to raczej na marginesie zmian obyczajowych. Myślę, że złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze ówczesna młodzież na Zachodzie znakomicie wpasowała się w panujący tam system ekonomiczny i nikomu nie przychodziło do głowy, by cokolwiek w nim zmieniać. Owszem, zdarzały się wyjątki.

Na przykład podczas wyjazdu na „saksy” do Francji w roku 1978, pracowałem na winobraniu z pewnym Grekiem. Był on zdecydowanym rewolucjonistą, ale kiedy zwróciłem mu uwagę, że jeśli wybuchnie rewolucja to prawdopodobnie zabraknie bagietek, bardzo się zaniepokoił i zażądał wyjaśnień. Wyjaśniłem mu więc, że w rewolucji udział biorą nie tylko tacy rewolucjoniści, jak on, ale przede wszystkim – tak zwany „lud”, czyli między innymi piekarze. – Co ty sobie myślisz – mówiłem – że ty będziesz się kotłował rewolucyjnie, a oni po staremu całymi nocami będą po piekarniach wypiekać bagietki, żebyś każdego ranka miał do dyspozycji świeżą i chrupiącą? Nic z tego; oni też będą chcieli się trochę pokotłować, więc bagietek może nie być. Na takie dictum mój Grek głęboko się zamyślił i sądzę, że zasiałem w nim straszliwą wątpliwość, czy w takim razie w ogóle robić jakąś rewolucję. Druga przyczyna była taka, że o ile w przypadku rewolucji bolszewickiej, jedną z jej sił napędowych był żydowski proletariat ze Wschodniej Europy, to w roku 1968 Żydzi, którzy nadal byli w awangardzie rewolucji komunistycznej, kontrolowali już sektor finansowy na Zachodzie, więc w tej sytuacji, na wszelki wypadek, woleli skierować uwagę zrewoltowanej młodzieży w stronę genitaliów, niż stosunków własnościowych.

Celem rewolucji komunistycznej jest bowiem uchwycenie władzy nad większością przez mniejszość i dlatego właśnie Żydzi tradycyjnie są w awangardzie komunistycznej rewolucji, bez względu na to, czy są biedni, czy bogaci. Nowa rewolucyjna strategia, której programem pilotażowym była wspomniana rewolta, nie dążyła do obalenia istniejących instytucji, jak np. banki czy fundusze inwestycyjne, tylko do ich wykorzystania w służbie rewolucji. Dotyczyło to również instytucji publicznych, czyli struktur państwowych, a także – co akurat dokonuje się na naszych oczach w postaci dokazywania w ramach enigmatycznej ”synodalności” – również struktury Kościoła katolickiego. Po ateistycznym, bolszewickim terrorze, pojawił się zwiastun nowego etapu w postaci „ekumenizmu”, w ramach którego ćwiczyliśmy i nadal ćwiczymy tak zwany „dialog z judaizmem”, który w końcu właśnie doprowadza do wmontowania struktur Kościoła w ariergardę komunistycznej rewolucji, dowodzonej oczywiście tradycyjnie przez tzw. starszych i mądrzejszych.

Od roku 1968 minęło już ponad 55 lat, czyli mniej więcej – dwa pokolenia – więc promotorzy rewolucji musieli dojść do wniosku, że musi ona wejść w kolejny etap. Toteż na naszych oczach etap umizgów z jego hasłem: „zabrania się zabraniać”, właśnie jest zastępowany przez nadchodzący etap surowości, w którym lista zachowań i postaw zabronionych nie tylko każdego dnia się wydłuża, ale w dodatku – coraz częściej na straży tych zakazów stawiane są instytucje państwowe, z orwellowskim Ministerstwem Prawdy i Ministerstwem Miłości na czele. A skoro tak, to nic dziwnego, że towarzyszą temu zmiany obyczajowe, a zwłaszcza jedna. O ile na etapie umizgów, podobnie jak na etapie uwiądu starczego, na który rewolucja bolszewicka zaczęła zapadać po śmierci Ojca Narodów Józefa Stalina, donosicielstwo uznane było powszechnie za zachowanie niegodne człowieka honorowego, to obecnie przeżywa ono nie tylko okres rehabilitacji, ale również – instytucjonalnego rozwoju. Donosiciele nie nazywani są już „konfidentami” – o co jeszcze w stanie wojennym obrażał się pewien oficer SB prowadzący ze mną „rozmowę ostrzegawczą” po zwolnieniu z obozu internowania w Białołęce – aż musiałem mu wyjaśnić, że po łacinie „konfident” znaczy po prostu „zaufany”, a więc nie ma w tym nic obraźliwego – to teraz donosiciele, podobnie jak zboczenia płciowe, które ponad 30 lat temu zostały uznane za szlachetne „orientacje”, noszą szlachetne nazwy „aktywistów” i „sygnalistów”, którzy pozostają pod szczególną ochroną prawa, przede wszystkim – funkcjonariuszy Ministerstwa Miłości, czyli niezawisłych sędziów – o czym świadczy niedawny prawomocny wyrok skazujący kol. Rafała Ziemkiewicza na przymusowe „prace społeczne” (jak zwykle: grabimy – mawiało się za pierwszej komuny), ale nawet tworzą specjalnie organizacje delatorskie w rodzaju „Nigdy Więcej”, czy Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Jak widać choćby na przykładzie pana Rafała Gawła, założyciela tej ostatniej organizacji delatorskiej, korzysta on z ochrony władz państw miłujących pokój chociaż skazany został w Polsce za przestępstwa kryminalne: oszustwa i wyłudzenia. Takich właśnie jednak komunistyczna rewolucja na tym etapie potrzebuje, bo zmiany obyczajowe dopiero się rozpoczynają, toteż Parlament Europejski, w którym liczba wariatów w sensie medycznym prawdopodobnie dorównuje liczbie rewolucyjnych postępków, którzy w podskokach dostarczają pozorów legalności coraz to nowym „myślozbrodniom”, właśnie na skutek donosu pana Gawła, cofnął immunitet czterem europosłom za „polubienie” jakiegoś wpisu na Twitterze. Jestem przekonany, że za ten bohaterski czyn pan Rafał Gaweł nie tylko już wkrótce zostanie oczyszczony ze wszystkich fałszywych zarzutów, być może nawet przez tego samego sędziego, który go wcześniej skazał (wiecie, rozumiecie sędzio, wy lepiej naprawcie krzywdę wyrządzoną naszemu sygnaliście, by inaczej będzie z wami brzydka sprawa), ale przez Judenrat „Gazety Wyborczej” zostanie dokooptowany do grona autorytetów moralnych. Toteż nic dziwnego, że na mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby na Uniwersytecie Warszawskim i innych tego typu parkach jurajskich w Polsce, mają zostać utworzone specjalne kierunki delatorskie, gdzie młode kadry będą przez starych praktyków kształcone w służbie rewolucji.

Stanisław Michalkiewicz

Wielce Czcigodna Anna Maria Żukowska została wciągnięta na członka [KRS].

Stanisław Michalkiewicz: Etap surowości dla Generalnej Guberni Etap-surowosci

Nowy Kierowniczek Sejmu w osobie pana Szymona Hołowni przerwał posiedzenie Wysokiej Izby bodajże do 25 listopada, kiedy to pan Mateusz Morawiecki ma ogłosić skład swego gabinetu. Ciekawe, co wykombinuje, bo zapowiada, że w tym składzie zajdą “głębokie zmiany”. O takich zmianach można by jednak mówić tylko w jednym przypadku – gdyby mianowicie pan Mateusz utworzył gabinet wyłącznie ze starych kiejkutów, czyli tak zwanych “fachowców spoza Sejmu”.

Wydaje się to wielu osobom nieprawdopoodobne, ale taki precedens już był. Do rządu pana premiera Marka Belki nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a jednak nie tylko uzyskał on votum zaufania, ale w dodatku rządził jak-gdyby-nigdy-nic.

Co prawda pan premier Belka miał aż dwa pseudonimy operacyjne, ale przecież pan Mateusz Morawiecki też miał dwa i to jeszcze lepsze, niż pan Marek Belka, bo ten tylko w tubylczej SB, podczas gdy pan Mateusz – w STASI – co w tym sezonie politycznym, kiedy Nasz Najważniejszy Sojusznik oddał nas w arendę Naszemu Drugiemu Sojusznikowi liczy się podwójnie. Ciekawe, czy Donald Tusk ośmieliłby się podnieść świętokradczą rękę na taki rząd.

Myślę, że przynajmniej długo by się namyślał, pamiętając rok 2008, kiedy to stare kiejkuty wsadziły go na aferę hazardową, a z opresji musiała ratować go sama Nasza Złota Pani. Bardzo możliwe zresztą, że odwiedziłby go ktoś starszy i mądrzejszy i powiedziałby jemu tak: wiecie, rozumiecie Tusk. Wy się cieszcie, że żywy-zdrowy i nie próbujcie tu wierzgać przeciwko ościeniowi, bo inaczej będziemy musieli wam przypomnieć, skąd wyrastają wam nogi.

Nie uprzedzajmy jednak faktów, tylko na razie korzystajmy z zarządzonej przez Pana Kierowniczka Sejmu przerwy w parlamentarnej pracy dla dobra powszechnego, żeby na gorąco skomentować różnicę między dawnymi i nowymi laty.

W ostatnich latach, podobno również na skutek epidemii zbrodniczego koronawirusa, wyraźnie wzrosła w naszym nieszczęśliwym kraju liczba obywateli cierpiących na rozmaite zaburzenia psychiczne. Statystyki mówią o 20 procentach, ale wydaje się, że to jest liczba zaniżona już choćby z tego względu, że nie obejmuje ona sodomczyków, gomorytki i osób z płcią – jak to mówił marszałek Piłsudski – “rozdziwaczoną” – jak na przykład Wielce Czcigodna Anna Maria Żukowska, co to została wciągnięta na członka Krajowej Rady Sądownictwa.

Myślę, że w obliczu zadań, jakie Nasz Drugi Sojusznik postawi przed Krajową Radą Sądownictwa na odcinku praworządności ludowej, takie nominacje są jak najbardziej uzasadnione. Ponieważ – jak za Donaldem Tuskiem powtarza Pan Kierowniczek Sejmu – właśnie “przywracana jest demokracja”, to jest rzeczą oczywistą, że te 20, a może nawet 40 procent obywateli powinno mieć reprezentację parlamentarną.

Wygląda na to, że tak się własnie stało – a wskazuje na to między innymi pani wicemarszałkowa Sejmu, Wielce Czcigodna Dorota Niedziela, która na razie nie ma większych zmartwień, tylko żeby mogła do Sejmu przyprowadzać swego psa. Najwyraźniej musi być z nim bardzo zżyta; kto wie, czy nie jest on jakimś jej konsyliarzem w sprawach państwowych, więc jego obecność w Sejmie jest tak samo uzasadniona, jak obecność Wielce Czcigodnej Anny Marii Żukowskiej w KRS.

To zresztą jest stara, jeszcze XVIII-wieczna tradycja. Jak pisze Karol Zbyszewski w książce “Niemcewicz z przodu i z tyłu”, pani Chrzanowska nigdy nie rozstawała się z białym baranem, wodziła go do salonu, a nawet spała z nim w jednym łóżku, a znowu pani Olędzka ukochała wielką gęś i wszędzie prowadziła ją ze sobą na wstążce.

Myślę, że prześwietne grono, które – zapewne zaśmiewając się do łez – układało  Donaldu Tusku  listy wyborcze Volksdeutsche Partei, podobnie jak w 2007 roku – skład gabinetu, do którego weszły tylko dwie osoby z tak zwanego “gabinetu cieni” – przygotowało nam jeszcze inne niespodzianki, które będą nam objawiane w odpowiednim czasie.

Ale to są drobiazgi w porównaniu z symptomami wskazującymi na możliwość zmiany etapu. Dotychczas bowiem obowiązywała niepisana zasada konstytuująca III Rzeczpospolitą: “my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”.

Tak było do tej pory  i chociaż minister Ziobro, którego teraz Wielce Czcigodny poseł Pupka chce zaciągnąć przed Trybunał Stanu, a nawet – przed niezawisły sąd – miotał rozmaite groźby pod adresem podejrzanych osobników, to jednak nie zrobił krzywdy nikomu, bo nawet pan Sławomit Nowak trafił do aresztu wydobywczego tylko dlatego, że zadenuncjowali go Ukraińcy, z którymi najwyraźniej musiał nie podzielić się wziątkami z tytułu budowy tamtejszych – pożal się Boże! – dróg.

Zresztą i jemu nic się nie stało, a kiedy tylko praworządność zostanie przywrócona, to na pewno Judenrat “Gazety Wyborczej” dołączy go do grona autorytetów moralnych. Komisje śledcze, na przykład ta, w sprawie “Amber Gold”, w którą pośrednio zamieszany był sam Donald Tusk, zakończyła się wesołym oberkiem i nawet żona wytypowanego na głównego winowajcę pana P. otrzymała od naszego nieszczęsliwego kraju ponad 6 tys. euro odszkodowania za katusze, jakie w związku z tym przeszła.

Teraz może być inaczej, bo rzeczywiście – jeśli planowana nowelizacja traktatu lizbońskiego zostanie dokonana – co jest kwestią tygodni, bo z przekształceniem Unii Europejskiej w IV Rzeszę Niemcy chcą zdążyć jeszcze przed 5 listopada przyszłego roku, kiedy to Amerykanie wybiorą sobie jakiegoś ulubieńca ulicy na kolejnego prezydenta.

Jeśli tedy wspomniana nowelizacja zostanie dokonana – a przecież nie wyobrażam sobie, by Donaldu Tusku, ani ktokolwiek inny z Volksdeutsche Partei przeciwko temu protestował – to możliwe jest przekształcenie naszego nieszczęśliwego kraju w Generalne Gubernatorstwo tym bardziej, że Niemcy mogą skorzystać z okazji by dokończyć proces zjednoczenia, przesuwając swoją wschodnią granicę do linii z 1937 roku, a może nawet do tej z roku 1914.

Co to w końcu za różnica, którędy będą przebiegały wewnętrzne granice między poszczególnymi landami IV Rzeszy, bez której – na tym etapie – nie może wytrzymać pan Leszek Miller, podobnie, jak na etapie tak zwanym minionym, nie mógł wytrzymać bez Związku Radzieckiego i wszelką myśl o naruszeniu sojuszów uznawał za myślozbrodnię.

No a w Generalnym Gubernatorstwie już nie będzie miejsca na polskie safandulstwo, jakim charakteryzowała się III Rzeczpospolita, tylko przeciwnie – wszelkie, nawet powzięte wyłącznie in pectore, “zdradzieckie zamachy na niemieckie dzieło odbudowy”, będą zwalczane z całą – jakby to powiedział wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler – “fanatyczną konsekwencją”.

Dlatego z parlamentarnych czeluści dobiegają głosy, by ministrem sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska został pan Adam Bodnar, z pierwszorzędnymi ukraińskimi korzeniami, a “killerem” – sam Książę Małżonek, który będzie się mógł wykazać pomysłowością w zakresie “dożynania watahy”.

Paroksyzmy jurydyczne

Paroksyzmy jurydyczne

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    14 listopada 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Już był w ogródku, już witał się z gąską…” Tak zaczyna się bajka Adama Mickiewicza o Lisie, który „już witał się z gąską”, a tymczasem wpadł do studni. „Inny zwierz na pewno załamałby łapy i bił się w chrapy, wołając gromu, ażeby go dobił” – ale nie Lis. Ujrzawszy Kozła, który mu się przyglądał, zaczął udawać, że pije wodę i głośno zachwalać jej niebywałe zalety. Kozioł, wzburzony możliwością, że Lis wypije mu całą tę wspaniałą wodę, postanowił go ze studni przegonić. W tym celu skoczył do niej, a Lis natychmiast wskoczył mu na grzbiet i ze studni się wydostał.

To prawie prefiguracja tegorocznych wyborów parlamentarnych w naszym nieszczęśliwym kraju. Wyposzczona po ośmiu latach opozycja, do której dołączyła Trzecia Noga, przypomina Kozła, który chciałby sam wypić całą wodę ze studni, podczas gdy Naczelnik Państwa, co to wygrał, ale przegrał, kombinuje, jakby tu wykorzystać koźle namiętności dla własnej korzyści. A wbrew pozorom, tych możliwości jest całkiem sporo.

Najprzód pan prezydent Andrzej Duda. Puszcza on mimo uszu nawet surowe rozkazy „Babci Kasi”, co to demonstrując przez Pałacem Namiestnikowskim, kazała mu natychmiast zwołać nowowybrany Sejm. Tymczasem pan prezydent postanowił wykorzystać cały 30-dniowy termin, jaki wyznacza konstytucja, wobec czego pierwsze posiedzenie Sejmu odbędzie się nie wcześniej jak 13 listopada. Posłowie będą składali ślubowania, chociaż nie wiadomo, czy wszyscy – na przykład pan mecenas Roman Giertych. Został wprawdzie wybrany, ale mandatu jeszcze nie otrzymał, bo ten uzyskuje się właśnie dopiero po złożeniu ślubowania. Wtedy też nabywa się immunitet. Na razie tedy pan mecenas nie ma immunitetu, w związku z tym, nie jest wykluczone, że kiedy tylko przekroczy granicę naszego nieszczęśliwego kraju, zaraz zostanie zatrzymany przez prokuraturę w związku z „nowymi zarzutami”, które mu postawiła. W dodatku, jeśli obrotny prokurator dogada się z jakimś rządowym sędzią, na którego dybią dzisiaj wszyscy płomienni szermierze praworządności i miłośnicy konstytucji z Kukuńkiem na czele, to od razu przysoli mu 3 miesiące aresztu wydobywczego. Tym razem prokurator na pewno będzie pilnował, by pan mecenas nie odwrócił się do niego tyłem, bo – jak wiemy w orzeczenia niezawisłego sądu nierządnego – zarzuty skutecznie można delikwentowi przedstawić tylko od przodu, a od tyłu – nie. Jeśli tak by się stało, to pan mecenas może nie złożyć ślubowania, a wtedy na jego miejsce wskoczy następny na liście wybrańców narodu i z upragnionym immunitetem trzeba będzie się pożegnać. Słowem – cały pogrzeb na nic.

Potem pan prezydent powierzy komuś od Naczelnika Państwa misję tworzenia rządu. Ten jegomość ma 14 dni na przeprowadzenie „rozmów programowych”, które w tym sezonie politycznym sprowadzają się do kwestii, do której nogawki zostanie przełożona Trzecia Noga. Od tego bowiem zależy, czy przedstawiony przez jegomościa rząd uzyska votum zaufania, czy nie. Jeśli nie – to pan prezydent nie będzie miał innego wyjścia, jak powierzyć misję tworzenia rządu Sejmowi, a jeśli Trzecią Nogę uda się przełożyć do nogawki Volksdeutsche Partei, to pan prezydent nie będzie miał innego wyjścia, jak ten rząd zaprzysiąc.

Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że to już koniec paroksyzmów. Wszystko bowiem może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach, a to z uwagi na art. 101 konstytucji, za którą płomienni szermierze praworządności z Kukuńkiem na czele bez wahania oddaliby życie. Ten artykuł stanowi, że „ważność wyborów (…) stwierdza Sąd Najwyższy”. Stwierdza – albo i nie stwierdza. Dotychczas zawsze stwierdzał, chociaż protestów wyborczych za każdym razem było co niemiara. Ale zawsze Sąd Najwyższy stwierdzał, że nawet jeśli protest był uzasadniony, to nie miał on wpływu na wynik wyborów. Dlaczego nie miał? Tajemnica to wielka i skazani jesteśmy na domysły. Ja na przykład domyślam się, że do sędziów, albo przynajmniej do Pierwszego Prezesa SN, przychodził ktoś starszy i mądrzejszy i mówił tak: wiecie, rozumiecie prezesie; te wszystkie protesty nie mogły mieć wpływu na wynik wyborów, nieprawdaż? W przeciwnym razie świat mógłby się zawalić, a z wami, prezesie, byłaby brzydka sprawa. Dzięki temu nasza demokracja funkcjonowała bez zarzutu.

Teraz jednak może być inaczej. Nie dlatego, że tegoroczne protesty są bardziej uzasadnione, niż tamte poprzednie, tylko dlatego, że z obfitości serca usta niektórych wybrańców narodu zaczynają nieprzytomnie chlapać, jak to będą przywracali praworządność w „wolnych sądach”, dusząc „sędziów dublerów” gołymi rękami. Tak się akurat składa, że w Sądzie Najwyższym tych sędziów zwanych przez Judenrat „Gazety Wyborczej” , za którym powtarzają postępaccy mikrocefale, „dublerami”, uzbierało się przez ostatnie 8 lat całkiem sporo. Skoro nawet my, biedni felietoniści, słyszymy te pogróżki dobiegające z czeluści świątyń demokracji, to niezawiśli sędziowie nie tylko też je słyszą, ale nawet mogą wyciągać na ich podstawie wnioski. Na przykład – jak wy tak, to my tak – co w przełożeniu na język ludzki oznaczałoby odmowę zatwierdzenia wyborów. I co w tej sytuacji uczyniłaby Volksdeutsche Partei ze stronnictwami sojuszniczymi?

Jej sytuacja byłaby trudna, dlatego, że nie mogłaby tym razem powoływać się na konstytucję, która po to zawiera art. 101, żeby w naszej demokracji niczego nie chybiało, żeby była ona, niczym żona Cezara – bez zarzutu. Z tymi żonami, nawiasem mówiąc, rozmaicie bywało. Na przykład żoną cesarza Klaudiusza była Messalina, słynąca z urządzania orgii, podczas których – jak podaje Swetoniusz Trankwillus – wyrażała żal, iż natura nie dała jej większych otworów w piersiach, by mogła wypróbować również takie dreszczyki.

Na takie dictum Sądu Najwyższego nie mógłby chyba też powiedzieć złego słowa Sąd Ostateczny IV Rzeszy w Luksemburgu – a poza tym zanim by ktoś tam naskarżył, zanim tamtejsi przebierańcy by się namówili, to upłynęłoby sporo czasu, w którym Naczelnik Państwa rządziłby sobie naszym nieszczęśliwym krajem, jak gdyby nigdy nic, ogołacając go z konfitur władzy. W takiej sytuacji do głosu mogłyby dojść emocje tym bardziej, że i BND mogłaby zacząć w tym kierunku ekscytować nie tylko naszych Umiłowanych Przywódców „demokratów”, ale również zadaniowaną przez siebie wywiadowczo, a nawet dywersyjnie część ukraińskiej diaspory – żeby urządziła w naszym nieszczęśliwym kraju powtórkę z wołynki. W tak sprzyjających okolicznościach przyrody pan prezydent nie miałby innego wyjścia, jak ogłosić stan wyjątkowy, podczas którego, jak wiadomo, nie można skrócić kadencji Sejmu – oczywiście starego, bo ten nowy byłby nieważny – i tak dalej. Jak widzimy, do powitania z gąską może być znacznie dalej, niż się wielu wydaje – i dlatego z demokracją niepodobna się nudzić.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Buldogi pod dywanem

Buldogi pod dywanem

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    12 listopada 2023 michalkiewicz

Pan prezydent Andrzej Duda przemówił. 6 listopada wygłosił do naszego mniej wartościowego narodu tubylczego orędzie, w którym przekazał trzy informacje. Po pierwsze, że jest dumny z wysokiej frekwencji na wyborach, która jego zdaniem świadczy o dobrej kondycji naszej demokracji, a poza tym – że na marszałka-seniora, który otworzy pierwsze posiedzenie Sejmu po wyborach wybrał pana Marka Sawickiego z PSL, zaś misję tworzenia rządu powierzył panu Mateuszowi Morawieckiemu. Wybór pana Sawickiego na marszałka-seniora jest trochę zagadkowy, bo ma on zaledwie 65 lat, podczas gdy najstarszym posłem, w dodatku też z PSL, jest pan Tadeusz Samborski, liczący sobie lat 78. A w ogóle to posłów starszych od pana Sawickiego jest w Sejmie cały Legion, zatem jedno jest pewne; to nie wiek pana Sawickiego zdecydował o powierzeniu mu tej funkcji przez pana prezydenta, tylko coś innego. Co?

Pewne światło na tę sprawę rzuca Judenrat „Gazety Wyborczej” ironizując na temat pomysłu pana Sawickiego, by już po wykokoszeniu się Sejmu przedstawić konstruktywne votum nieufności dla rządu zaproponowanego przez pana Morawieckiego. Konstruktywne votum nieufności polega na tym, że ta frakcja, która złożyła wniosek o votum nieufności dla rządu, musi jednocześnie uzyskać votum zaufania dla rządu proponowanego przez nią samą. Zaniepokojenie Judenratu bierze się tedy z niedostatku zaufania zarówno dla pana Marka Sawickiego, jak i PSL, a może nawet całej Trzeciej Nogi, od której wszystko zależny, to znaczy – nadzieje Donalda Tuska i jego Volksdeutsche Partei na objęcie rządów w naszym bantustanie – czego Judenrat „Gazety Wyborczej” też nie może się już doczekać, żeby wreszcie przeprowadzić rozdział Kościoła od państwa, które ma być poddane starszym i mądrzejszym.

Ciekawe, że nikt nie bierze w ogóle pod uwagę jeszcze jednej możliwości, a mianowicie, że Sąd Najwyższy orzeknie, iż wybory były nieważne. A może tak orzec, bo wpłynęło tam grubo ponad tysiąc protestów wyborczych w sprawie wyborów do Sejmu i Senatu, a drugie tyle – w sprawie referendum – ale o te mniejsza – a do końca ubiegłego tygodnia SN nie rozpoznał jeszcze ani jednego, jakby na coś czekał. I znowu – jako że z obfitości serca usta mówią – musimy zwrócić uwagę na reakcję Judenratu, który niepokoi się działaniami pana prezydenta Dudy, który właśnie zaproponował zmianę regulaminu SN polegającą na tym, by nie 2/3, a tylko połowa składu SN mogła przeforsować uchwałę pełnego składu SN lub uchwałę połączonych izb. Ta zmiana regulaminu – jak podają media związane z Judenratem – miała być po to, by można było uchylić uchwałę SN z 2020 r. o nielegalności „nowej” KRS i rekomendowanych przez nią tzw. „neo-sędziów”. Judenrat bowiem uznaje tylko tych sędziów, którzy albo samego jeszcze znali Stalina, albo przynajmniej – generała Kiszczaka, a w ostateczności – generał Marka Dukaczewskiego. Jak który nie znał nikogo z tych osób, orzekać w Sądzie Najwyższym, podobnie jak w żadnym innym – nie powinien. Taki jest rozkaz. Toteż kiedy ta zmiana regulaminu miała zostać poddana pod obrady Kolegium SN, które jednak się nie odbyło, bo… zabrakło quorum. „Starzy” sędziowie, co to samego jeszcze znali… – i tak dalej – odmówili udziału w posiedzeniu Kolegium pod pretekstem, że zostało ono zwołane w trybie nagłym. Słowem – jak mawiali starożytni Rzymianie, na których obecni Żymianie najwyraźniej się wzorują – cunctando rem restituere, to znaczy – ratować sytuację odwlekaniem. Ciekaw jestem, co na to stare kiejkuty; jeśli na tym etapie akurat służą niemieckiej BND, to z pewnością za pośrednictwem oficerów prowadzących spowodują, iż Sąd Najwyższy zostanie sparaliżowany, podobnie jak wcześniej – Trybunał Konstytucyjny. Okazuje się, że taktyka zastosowana wobec Polski przez Prusy w wieku XVIII, znakomicie sprawdza się również w wieku XXI, między innymi dlatego, że – wbrew nadziejom naiwnego pana prof. Adama Strzembosza – środowisko sędziowskie nie tylko się nie „oczyściło” z agentury, ale nawet dodatkowo sfajdało nie tylko z WSI, ale i w ramach prowadzonej przez ABW operacji „Temida”, której celem był werbunek „nowej” agentury w tym środowisku.

Jak widzimy, trwa walka buldogów pod dywanem, a stawką są nie tylko rządy w naszym bantustanie, ale również – czy przebudowa Unii Europejskiej w IV Rzeszę będzie trwała długo, czy krócej. Niemcy chciałyby, by to przepoczwarzanie trwało jak najkrócej to znaczy – najpóźniej do wyborów prezydenckich w USA, a w ostateczności – do stycznia 2025 roku, kiedy to nowy amerykański prezydent obejmie władzę. Rzecz w tym, że prezydent Józio Biden w marcu pozwolił kanclerzowi Scholzowi, by Niemcy urządzały Europę po swojemu, ale jeśli w listopadzie 2024 roku prezydentem zostanie kto inny, ot na przykład – pani Nikki Haley, z hinduskimi korzeniami, to lepiej będzie, kiedy fakty dokonane zostaną dokonane wcześniej. W tym celu na pozycji lidera sceny politycznej w naszym bantustanie powinna zostać dokonana podmianka, by proces przepoczwarzania przebiegał bez zakłóceń. Te zakłócenia by go nie zahamowały, bo wiadomo, że w tych sprawach Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński zawsze szedł ręka w rękę ze znienawidzonym Donaldem Tuskiem, ale gwoli uwodzenia swoich wyznawców uprawiałby tromtandracką, patriotyczną retorykę na którą teraz nie ma ani czasu ani zapotrzebowania. Co innego demonstracje. 11 listopada w Warszawie mają się odbyć chyba aż trzy „Marsze Niepodległości” nie mówiąc o nabożeństwie w tej intencji – ale to zrozumiałe w sytuacji, gdy Niemcy resztki niepodległości właśnie chcą zlikwidować, ale Marsze im w tym nie przeszkadzają. Już w XVIII wieku ruski ambasador Stackelberg raportował Katarzynie, że wolność polska manifestuje się w sferze imaginacji, przyzwyczajając naród do kultu działań pozornych. I tak już zostało – o czym się właśnie przekonujemy.

Tymczasem kiedy bezcenny Izrael deklaruje iż bezterminowo „przejmuje odpowiedzialność” za Strefę Gazy – co w pokojowej nowomowie oznacza starą, poczciwą aneksję – a stojące na nieubłaganym gruncie zasady samostanowienia narodów, miłujące pokój państwa ze Stanami Zjednoczonymi na czele, stoją na świecy, pilnując, żeby nikt mu w ostatecznym rozwiązaniu kwestii palestyńskiej nie przeszkadzał, amerykańskie media puszczają bąki, że ukraiński prezydent Zełeński „do końca roku” musi zacząć dogadywać się z Putinem. Jak już wielokrotnie pisałem, również Partia Demokratyczna w USA, mając świadomość, że ukraińska awantura może zdominować kampanię wyborczą, zawczasu przygotowała sobie preteksty, by Ukraińców zmłotować, m.in. w postaci ultimatum, by prezydent Zełeński w ciągu 18 miesięcy poddał Ukrainę kuracji przeczyszczającej z korupcji – bo jak nie, to koniec wspierania. Tymczasem taka kuracja przeczyszczająca jest znacznie trudniejsza od oczyszczenia stajni Augiasza i nawet zakochana w prezydencie Zełeńskim pani Urszula von der Layen wprawdzie go komplementuje, ale ostrożnie – że na tej drodze „robi postępy”. Może i robi – ale czy zdąży? Tego nikt nie wie łącznie z nim samym. Toteż prezydent Zełeński energicznie dementuje doniesienia amerykańskich mediów, twierdząc że „nikt” nie wywiera na niego nacisków, by rozpoczął kapitulacyjne negocjacje z Putinem – ale co ma mówić?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wstydliwe zakątki koordynacji

Wstydliwe zakątki koordynacji

Stanisław Michalkiewicz 11 listopada 2023 tekst

Kto by pomyślał, że dotychczasowa koordynacja, która dotyczyła tylko polityki historycznej żydowskiej z niemiecką rozwinie się aż tak bardzo? Dotychczasowa koordynacja polityk historycznych, jak pamiętamy, doznała mocnego impulsu po deklaracji niemieckiego kanclerza Schroedera, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca.

W przełożeniu na język ludzki oznaczało to, że Niemcy, które wypłaciły rozmaitym organizacjom żydowskim i Izraelowi co najmniej 100 mld marek, nie licząc dostaw okrętów podwodnych i innych broni, już nie będą przyjmowały żadnych suplik od holokaustników, ani – tym bardziej – od ich samozwańczych pełnomocników. Stwarzało to zarówno dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, jak i dla bezcennego Izraela zupełnie nową sytuację. Dotychczas bowiem żydowska polityka historyczna, nakierowana była na dojenie Niemiec, ale teraz musiała znaleźć sobie jakiegoś nowego jelenia, którego organizacje przemysłu holokaustu mogłyby szlamować. Padło na Polskę, co było o tyle oczywiste, że większość Żydów europejskich została przez Niemców przetransportowana na „wschód”, czyli na teren obecnego polskiego terytorium państwowego i tu zholokaustowana. Toteż żydowskie organizacje wiadomego przemysłu, ku cichej satysfakcji Niemiec, których polityka historyczna nakierowana jest na stopniowe zdejmowanie odpowiedzialności za II wojnę światową, zaczęły pokrzykiwać na winowajcę zastępczego i za pośrednictwem rozmaitych swoich agend, swoich „Kulturträgerów” w rodzaju pani reżyserowej, co to serce ma czułe, niczym chronometr, no i Judenratów gazet wyborczych we wszystkich krajach, zaczęły aplikować mniej wartościowemu narodowi tubylczemu w Polsce „pedagogikę wstydu”. Celem tej operacji jest wzbudzenie w Polakach bliżej nieokreślonego poczucia winy wobec Żydów, żeby nie ośmielili się im sprzeciwiać w sytuacji, gdy przystąpią do ich szlamowania.

Innym stałym elementem żydowskiej polityki historycznej jest pilnowanie żydowskiego monopolu na martyrologię. O czujności judejskich strażników tego monopolu świadczy incydent z ukraińskim prezydentem Zełeńskim, który przecież legitymuje się pierwszorzędnymi korzeniami. Kiedy chlapnął, że na Ukrainie dokonuje się holokaust mniej wartościowego narodu tubylczego, zaraz został przywołany do porządku przez władze bezcennego Izraela i pouczony, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Chodzi nie tylko o forsę, chociaż o forsę, ma się rozumieć, przede wszystkim, zgodnie z zasadą, że „ z wszystkiego można szmal wydostać”, a już specjalnie – z nieboszczyków, którzy mają tę zaletę, że nic nie powiedzą, więc można spokojnie włożyć im w usta wszystko, czego dusza zapragnie – ale również o sprawę, że tak powiem, metafizyczną. Konkretnie o to, by dotychczasowy kult Złotego Cielca nieco zreformować.

Reforma ta przybiera na naszych oczach postać „religii holokaustu”. Już nie odwołujemy się wyłącznie do starożytnych sag, jak to Morze Czerwone się rozstąpiło – i tak dalej – chociaż w dialogu z judaizmem również i one mają swoje zalety – tylko do wydarzenia, w które nie trzeba wcale „wierzyć”, tylko o nim pamiętać. Nie wystarcza jednak, by pamiętali o nim wyłącznie Żydzi, ale przede wszystkim – głupi goje, to znaczy – żeby uważali je – zgodnie z rozkazem – za wydarzenie bez precedensu w historii Wszechświata. W tym celu nie tylko trzeba czujnie strzec monopolu ma martyrologię, ale i edukować głupich gojów w bezprecedensowym charakterze holokaustu. Znakomitym przykładem takiego ekscesu edukacyjnego, który można porównać do rewelacyjnych odkryć Trofima Łysenki, jest wynalazek pani Barbary Engelking, że śmierć głupiego goja to rzecz w gruncie rzeczy niewarta splunięcia, podczas gdy w przypadku Żyda – ooo – od razu poruszone są Moce Niebieskie.

Wróćmy jednak do koordynacji, która obecnie najwyraźniej wchodzi w swoje apogeum. Kiedy tylko za sprawą ataku Hamasu na bezcenny Izrael, cały miłujący pokój świat w podskokach uznał jego prawo „do obrony”, premier Beniamin Netanjahu z podejrzanego o geszefty, jednym susem awansował do rangi Umiłowanego Przywódcy i szefa rządu jedności narodowej, ale w dodatku postanowił wykorzystać sprzyjający moment dziejowy do przeprowadzenia ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej.

Wprawdzie amerykański prezydent Józio Biden zaczyna się trochę dystansować od wcześniejszego, bezwarunkowego poparcia, ale szef izraelskiego rządu najwyraźniej się tym nie przejmuje, mając przecież świadomość, że ten amerykański twardziel jest szczelnie obstawiony przez Żydów. Sekretarz stanu – Żyd. Sekretarz skarbu – Żyd, to znaczy – Żydówka – i tak dalej – nie mówiąc już o wszystkich goldmanach-sachsach z Wall Street oraz magnatach hollywoodzkich, prasowych i telewizyjnych, którzy na sygnał znajomej trąbki każdego twardziela mogą albo rozsmarować na podłodze, albo wykreować na mesjasza. Demokracja ma swoje prawa, toteż premier Netanjahu rozumie, że Józio Biden musi trochę podlizać się tamtejszym suwerenom – ale wiadomo przecież, że w swoich wątpliwościach nie posunie się dalej poza żądanie, by bomby miały prawidłowy kaliber. Gdyby dopuścił sobie do głowy jeszcze coś więcej, to „dałaby świekra ruletkę mu!

Toteż kiedy tylko wokół Gazy zamknął się pierścień okrążenia, wystąpił w projektem, by deportować stamtąd 2,2 mln Palestyńczyków. Tak się akurat składa, że Rosja jest skonfliktowana z Ameryką, więc najprostsze rozwiązanie, by te dwa miliony deportować w chłodne miejsca na Syberię, na razie nie wchodzi w rachubę. Kiedy jednak w ramach kampanii wyborczej, prezydentowi Józiowi Bidenowi starsi i mądrzejsi każą zakończyć ukraińską awanturę, to niemożliwe może stać się możliwe. Ale o tym nie trzeba głośno mówić, więc na razie premier Netanjahu przebąkuje coś o Egipcie i innych ciepłych krajach.

Tymczasem kiedy tylko padły z jego ust skrzydlate słowa o milionowych deportacjach, zaraz niemiecki kanclerz Scholz przeforsował w Reichstagu ustawę norymberską w sprawie przyspieszonych procedur deportowania tak zwanych migrantów, czyli amagtorów niemieckiego socjalu, co to na poprzednim etapie witani byli chlebem, solą i kwiatuszkami. Ciekawe, gdzie Niemcy będą ich deportowały? Naturalnym kierunkiem, zresztą już wcześniej przetrenowanych przez wybitnego przywódcę socjalistycznego Adolfa Hitlera, jest oczywiście „wschód”, czyli – znowu nasz nieszczęśliwy kraj – który po podmiance na pozycji lidera naszej politycznej sceny może zacząć specjalizować się w całkiem nowej dziedzinie.

Cała Polska żyje pytaniem: Co mówi klasyk demokracji?

Stanisław Michalkiewicz: Co mówi klasyk demokracji? magnapolonia-co-mowi-klasyk-demokracji

Cała Polska żyje oczekiwaniem na utworzenie rządu, który – zanim zacznie obywatelom przychylać nieba – najpierw będzie musiał rozsiąść się własnymi zadami w fotelach, czyli umoczyć usta w melasie.

Oczywiście według uzyskanego przydziału – potem tę melasę należy zacząć przetrawiać, co się musi przełożyć na zasadnicze zmiany w najbliższym otoczeniu Umiłowanych Przywódców: żony zaopatrzą się w toalety i zaczną bywać w tak zwanym mondzie, a w ostateczności – w demi-mondzie – naturalne przyjaciółki dostaną perły i brylanty, które są prawdziwymi przyjaciółmi kobiet, a przyjaciele będą liczyć dochody z hurtowni spirytusu i zastanawiać się, gdzie by tu schować szmalec na wypadek, gdyby z tym całym rządem coś jednak poszło nie tak.

A może pójść nie tak, chociażby z tego powodu, że kiedy już pierwszy głód zostanie zaspokojony, Umiłowani Przywódcy zaczną zapadać na chorobę czerwonych oczu, która jest jednym z grzechów głównych, całkiem zresztą wyjątkowym. Święty Jan Maria Vianey zastanawiał się kiedyś nad grzechami głównymi – dlaczego właściwie ludzie je tak nagminnie popełniają. I jak to Francuz, nie wahał się z odpowiedzią ani chwili. – Nic dziwnego – powiadał – skoro każdy grzech główny dostarcza człowiekowi przynajmniej chwili przyjemności.

Chwila przyjemności – dobre i to. Jest atoli jeden grzech główny, właśnie w postaci choroby czerwonych oczu, czyli zazdrości, który nie dostarcza człowiekowi ani chwili przyjemności, tylko przeciwnie – od samego początku zgryzotę. Dlaczego w takim razie ludzie również ten grzech popełniają nagminnie? To jest tajemnica ludzkiej natury. Nie tylko zresztą ludzkiej natury, bo również wydarzeń politycznych. Czyż nie choroba czerwonych oczu bywa częstą, a może nawet bardzo częstą przyczyną tak zwanej dekompozycji, czyli sytuacji, gdy dawni koalicyjni wspólnicy stają się antagonistami?

Ale mniejsza już o naturę ludzką i jej tajemnice, tym bardziej, że żaden ze mnie teolog. Teraz cała Polska żyje rządem i nierządem, a gdyby wierzyć komentatorom telewizji rządowej i nierządnej, można by odnieść wrażenie, że jesteśmy w przededniu końca świata. Coś takiego powinno mnie konfundować, jako że od co najmniej 30 lat twierdzę, że sytuacja polityczna w Polsce jest stabilna. Naszym nieszczęśliwym krajem bowiem rządzą rotacyjnie trzy stronnictwa; Stronnictwo Ruskie, Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie.

Skąd się one wszystkie wzięły? Ano, kiedy w drugiej połowie lat 80-tych gruchnęła wieść, że istotnym elementem nowego europejskiego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, rozpoczęły się tu przygotowania do transformacji ustrojowej – również w środowisku bezpieczniackim, które – jak wiadomo – było najtwardszym jądrem systemu komunistycznego.

Bezpieczniacy zdając sobie sprawę, że dojdzie do odwrócenia sojuszy, zaczęli się przewerbowywać na służbę do central wywiadowczych naszych przyszłych sojuszników – i tak właśnie doszło do wyodrębnienia się wspomnianych stronnictw. Dochodzą one do władzy w naszym bantustanie w zależności od tego, pod czyją kuratelę akurat trafiamy. Najpierw byliśmy pod kuratelą amerykańsko-ruską.

Potem, kiedy prezydent Obama dokonał słynnego resetu w 2009 roku, przeszliśmy pod kuratelę rusko-niemiecką. Potem, w 2014 roku, kiedy prezydent Obama zresetował swój poprzedni reset, przeszliśmy pod kuratelę amerykańsko-niemiecką. I tak było aż do roku 2017, kiedy to pan prezydent Duda, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią dopuścił się felonii wobec swego wynalazcy Jarosława Kaczyńskiego.

To Naczelnika Państwa tak osłabiło, że pod koniec roku 2017 musiał dokonać głębokiej rekonstrukcji rządu, w następstwie której nowym premierem, w miejsce absolwentki Szkoły Liderów przy Departamencie Stanu USA pani Beaty Szydło, został pan Mateusz Morawiecki – były doradca doskonały Donalda Tuska, a wcześniej – tajny współpracownik STASI. Ponieważ aktywa Stasi po zjednoczeniu Niemiec zostały w całości przejęte przez BND, to epizod agenturalny pana Mateusza Morawieckiego mógł mieć dalszy ciąg. To by nawet nieźle wyjaśniało dymisję pani Beaty i Antoniego Macierewicza i wyniesienie pana Mateusza – bo osłabiony felonią pana prezydenta Naczelnik najwyraźniej musiał pójść na kompromisy. Ale teraz pan Mateusz Morawiecki zaprezentował się jako zajadły krytyk Donalda Tuska i odwrotnie – Donald Tusk zionął nienawiścią do Mateusza Morawieckiego. Mamy więc zagadkę, rodzaj wstydliwego zakątka naszej młodej demokracji. Jak ją rozwiązać?

W takich sytuacjach trzeba odwołać sie do klasyków demokracji, a w szczególności do jednego w osobie Józefa Stalina. Sformułował on spiżową sentencję, że jeszcze ważniejsze od tego, kto liczy głosy, jest przedstawienie wyborcom prawidłowej alternatywy.

A kiedy alternatywa jest prawidłowa? Wtedy, gdy bez względu na to, kto wygra wybory, będą one wygrane. Kierując się zatem wskazówką klasyka demokracji, przypatrzmy się sytuacji politycznej naszego bantustanu w czasie, gdy podczas marcowej wizyty kanclerza Scholza w Białym Domu, prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, rezerwując sobie tylko za pośrednictwem Trzeciej Nogi kontrolę nad naszą niezwyciężoną armią, której USA przydały zresztą – i chyba na stałe – swój kontyngent.

I jaką sytuację mamy po święcie naszej demokracji? Oto z jednej strony do objęcia rządu pretenduje Donald Tusk, a z drugiej – Mateusz Morawiecki. Donald Tusk, jak wiadomo, jest podejrzewany o to, że był agentem STASI o pseudonimie “Oskar”. Pewne światło rzuca na to nie tylko okoliczność, że były ambasador Niemiec w Polsce, Rudiger Freiherr von Fritsch, wcześniej był sekretarzem niemieckiej ambasady i jako taki zaprzyjaźnił się z niektórymi “gdańskimi liberałami”.

Potem i oni porobili kariery, a jak wielokrotnie mówił pan Paweł Piskorski – Niemcy finansowały Kongres Liberalno-Demokratyczny. Z kolei Mateusz Morawiecki, jak wiadomo, był zarejestrowany w roku 1989 jako tajny współpracownik STASI. Wiadomość o tych niebezpiecznych związkach została – jak pamiętamy – przyjęta grobową ciszą zarówno przez sfery rządowe, jak i – zdawałoby się – wrogie sfery opozycyjne. Jedynie Konfederacja chciała sie czegoś dowiedzieć, ale odpowiedzią było głuche milczenie.

W takiej sytuacji wygląda na to, że ostatnie wybory rozegrały się zgodnie ze wskazówką Ojca Narodów, że najważniejsza jest prawidłowa alternatywa. Bez względu na to, czy wygrałby Mateusz Morawiecki, czy Donald Tusk, wybory byłyby wygrane przez Niemcy, które właśnie gwałtownie przyspieszają budowę IV Rzeszy. Quod erat demonstrandum.

Majstersztyk Beniamina Netanjahu

Majstersztyk Beniamina Netanjahu

Stanisław Michalkiewicz, „Najwyższy Czas!”    7 listopada 2023 michalkiewicz

Na Bliskim Wschodzie znowu się biją. To już kolejna wojna, co do której jeszcze nie wiadomo, czy będzie mała, czy duża – bo odkąd w 1948 roku powstał tam Izrael, odbyły się w tym rejonie cztery duże wojny i kilka małych, nie licząc palestyńskich intifad, do których świat zdążył się przyzwyczaić, jak szynkarz do bójek miedzy klientami. Żeby przybliżyć przyczyny tego nieustającego konfliktu, musimy cofnąć się w czasie – może nie do Adama i Ewy – ale do XIX wieku, kiedy to pojawiła się w Europie ideologia zwana nacjonalizmem. Istotą nacjonalizmu jest przekonanie, że każda wspólnota etniczna powinna sie politycznie zorganizować w państwo. Ten pogląd od początku XIX wieku podbijał Europę i w połowie tamtego stulecia odniósł triumf, którego wyrazem była Wiosna Ludów. Doprowadził on do zmiany układu sił, m.in. do wzrostu potęgi Niemiec i rozpadu monarchii austrowęgierskiej – ale my się tymi zagadnieniami zajmować nie będziemy, tylko spróbujemy pokazać, jak nacjonalizm oddziaływał na europejskich Żydów i do czego to doprowadziło.

Żydzi chcą mieć państwo

Jak wiadomo, po stłumieniu w roku 135 żydowskiego powstania przeciwko Rzymowi, tzw. powstania Bar Kochby, cesarz Hadrian zburzył Jerozolimę, na jej miejscu założył rzymską kolonię Aelia Capitolina i pod karą śmierci zabronił pozostałym przy życiu Żydom zbliżania się do tego miejsca. Odtąd rozpoczyna się w dziejach narodu żydowskiego okres życia w diasporze, to znaczy – w rozproszeniu wśród innych ludów i innych państw. Taki stan trwał przez stulecia aż do wieku XIX, kiedy to pozostający pod wpływem idei nacjonalistycznej paryski korespondent wiedeńskiej gazety „Neue Freie Presse” Teodor Herzl, ogłosił broszurę pod tytułem „Der Judenstaat” czyli państwo żydowskie, w której zawarł pryncypia żydowskiego nacjonalizmu. Podstawowym bowiem postulatem Herzla było utworzenie państwa żydowskiego. Uważał on, że Żydzi są takim samym narodem, jak każdy inny i wobec tego powinni mieć własne państwo. W odróżnieniu od innych narodów, które miały geograficznie określone siedziby, Żydzi takiej od czasów starożytnych już nie mieli. Podstawową sprawą była jednak lokalizacja tego państwa – a na to pytanie na razie nie było odpowiedzi. Co więcej, głoszony przez Herzla żydowski nacjonalizm, który nazwał on „syjonizmem”, nie był w diasporze żydowskiej popularny. Asymilowani Żydzi z Europy Zachodniej, którzy w tamtejszych społeczeństwach zajmowali całkiem niezłą pozycję społeczną, na myśl, że powinni to wszystko rzucić, żeby nie wiadomo gdzie budować żydowskie państwo, wzruszali ramionami. Z kolei religijni Żydzi z Europy Wschodniej odrzucali syjonizm, uważając go za podstęp szatana, który nie zdoławszy uwieść Izraela prześladowaniami, podsuwa im pokusę własnego państwa, które w dodatku ma być demokratyczne, sprzeciwiając się nakazom mojżeszowym, który zalecał Żydom ustrój arystokratyczny: „idź, zbierz starszych Izraela…” Ta sytuacja zmieniła się pod wpływem pogromów, jakie rosyjskie władze, pragnące wprzęgnąć rodzący się tam nacjonalizm w służbę caratu, organizowały na terenie Imperium Rosyjskiego, zaś w Europie Zachodniej, pod wpływem procesu kapitana Dreyfusa, który w roku 1894 został pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec skazany na dożywotnie więzienie na Wyspie Diabelskiej w Gujanie. W roku 1897 podczas pierwszego Kongresu Syjonistycznego w Bazylei, syjonizm – obok komunizmu – staje się dominującą ideologią diaspory żydowskiej.

Deklaracja Balfoura

Kiedy Wielka Wojna w Europie się przedłużała, rząd brytyjski podjął starania o dodatkowe fundusze na jej kontynuowanie, w 1917 roku minister spraw zagranicznych Alfred Balfour złożył Rotschildowi obietnicę, że po zwycięskiej wojnie rząd brytyjski będzie sprzyjał utworzeniu żydowskiej siedziby narodowej w Palestynie. Rzeczywiście po zakończeniu wojny, w wyniku której rozpadło się Imperium Osmańskie, Wielka Brytania otrzymała od Ligi Narodów mandat nad Palestyną. Wtedy syjoniści zażądali od rządu brytyjskiego spełnienia tej obietnicy i tak rozpoczęła się żydowska akcja osadnicza w Palestynie. Żydowscy osadnicy przybywali do pracy w pardesach urządzonych przez Rotschilda, a gospodarstwa te zakładane były na ziemiach wykupywanych albo przejmowanych w inny sposób od Palestyńczyków. Doprowadziło do do walk między ludnością palestyńską, a żydowskimi osadnikami, który utworzyli podziemne organizacje bojowe: Haganę i Irgun. Funkcjonariusze tych organizacji stali się później organizatorami państwa Izrael.

Proklamowanie Izraela

Po II wojnie światowej, pod wrażeniem masakry europejskich Żydów przez Niemcy, społeczność międzynarodowa skłaniała się do przyznania Żydom własnego państwa, by w razie czego mieli jakiś azyl. Pod egidą ONZ został więc przygotowany plan podziału Palestyny na część żydowską i arabską. Plan ten nie zadowolił żadnej ze stron, a wobec wygaśnięcia brytyjskiego mandatu nad Palestyną, 14 maja 1948 roku proklamowana została jednostronnie niepodległość Izraela. Na tę proklamację palestyńscy Arabowie odpowiedzieli wojną, która Izrael wygrał, stając się w ten sposób stałym elementem Bliskiego Wschodu, który krytycy tego państwa uważają za krostę na ciele świata, wywołującą nieustające stany zapalne.

Duże wojny z Arabami

Pierwszą dużą wojną Izraela z Arabami była ta z 1948 roku. Ponieważ Izrael zastosował czarną propagandę (agenci izraelscy przenikali na drugą stronę frontu, rozpuszczając wśród Palestyńczyków pogłoski, że wojsko izraelskie po wkroczeniu na jakiś teren morduje wszystkich tamtejszych mieszkańców), która spowodowała masową ucieczkę Palestyńczyków tym bardziej, że takie przypadki rzeczywiście się zdarzały. Tak właśnie powstał problem palestyńskich uchodźców, który trwa do dnia dzisiejszego.

Druga duża wojna z udziałem Izraela wybuchła w roku 1956 roku, kiedy to egipski prezydent Naser znacjonalizował Kanał Sueski. Wielka Brytania i Francja były z tego powodu bardzo niezadowolone i podjęły próbę odzyskania kontroli nad Strefą Kanału. Podczas tajnej narady w Sevres pod Paryżem ustalono, że Izrael uderzy na Egipt w Strefie Kanału, wywabiając tam wojsko egipskie. Wywiążą się zażarte walki, w następstwie których żegluga na Kanale zostanie wstrzymana. Wtedy Wielka Brytania i Francja, w imię pokoju światowego i swobody żeglugi, zażądają od obydwu stron konfliktu wycofania wojsk ze Strefy Kanału. Izrael, zainkasowawszy wynagrodzenie, się wycofa, w wojsko egipskie, będące na swoim terytorium – nie. Wtedy Wielka Brytania I Francja zrzucą tam swoim komandosów, wyprą Egipcjan ze Strefy Kanału i w ten sposób odzyskają nad nią kontrolę. I tak się stało – ale prezydent Einsenhower zażądał od Wlk. Brytanii i Francji natychmiastowego wycofania swoich wojsk i w ten sposób Kanał wrócił pod kontrolę Egiptu.

Kolejna duża wojna, tzw. „wojna sześciodniowa”, wybuchła w czerwcu 1967 roku. W tej wojnie Izrael rozgromił wspierane przez Związek Sowiecki sąsiednie kraje arabskie, co miało swoje następstwa w następnym roku w Europie Środkowej. Izraelowi udało się zająć niektóre terytoria, m.in. Jerozolimę. Nastał kruchy pokój z żydowskim obiciem, ale następna wojna wybuchła już w roku 1973, tzw. wojna „jom kipur”. Kraje arabskie uderzyły na Izrael z zaskoczenia. Strona izraelska poniosła spore straty, ale wkrótce odzyskała inicjatywę. Udało się jej wyjść na tyły nacierającej armii egipskiej, co zagrażało jej zagładą. Wojna ta doprowadziła do zawieszenia broni, które było jednak naruszane. W rezultacie rozdzwoniły się gorące linie między Ameryką i Sowietami i obydwaj antagoniści wymusili na wszystkich stronach konfliktu przestrzeganie zawieszenia broni.

Izrael zaskoczony, czy tylko udaje?

No i teraz, w 50 rocznicę wybuchu wojny „jom kipur”, Hamas uderzył na Izrael, wystrzeliwując ze Strefy Gazy tysiące rakiet domowej roboty, a także przenikając na terytorium Izraela przez wykopane uprzednio podziemne tunele. Wszyscy mogli się przekonać, jak bardzo Izrael był tym atakiem zaskoczony, mimo, że Mosad uchodzi za najlepszy wywiad na świecie. A jednak nie zauważył słonia w menażerii, bo przygotowania do tego ataku musiały być przecież zakrojone na szeroką skalę. W tej sytuacji mamy dwie możliwości: albo Mosad nie jest najlepszym wywiadem na świecie, albo jest – ale dostał rozkaz, by udawał ślepego i głuchego.

Pierwsza możliwość jest mało prawdopodobna. Jeśli Izrael sprzedaje innym państwom takie systemy inwigilacyjne, jak „Pegasus”, przy pomocy których bezpieka w Polsce dowiaduje się nawet, kiedy Wielce Czcigodny poseł Łajza wychodzi za potrzebą, to cóż dopiero mówić o systemach, których nikomu nie sprzedaje? W tej sytuacji pozostaje możliwość druga – że dostał rozkaz, by udawać ślepego i głuchego.

Beniamin Netanjahu duszeńką i natchnieniem świata

No dobrze – ale kto mu kazał i po co? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy przypomnieć, w jakich tarapatach był do niedawna izraelski premier Beniamin Netanjahu. Kierowano pod jego adresem zarzuty korupcyjne, co groziło wtrąceniem go do więzienia. Kiedy po wyborach stanął na czele koalicji rządowej, na wszelki wypadek zainicjował reformę, polegającą na wyposażeniu Knesetu, w którym dysponuje większością, w prawo uchylania wyroków Sądu Najwyższego. Reforma ta wywołała nie tylko masowe protesty w Izraelu, nawet większe od tych, które w Ameryce organizowano przeciwko wybranemu już prezydentowi Donaldowi Trumpowi, ale na domiar złego prezydent Józio Biden bardzo na premiera Netanjahu kręcił nosem, że pod jego rządami demokracja cierpi niewymowne katiusze.

Tymczasem, kiedy tylko pierwsze rakiety Hamasu uderzyły na Izrael, premier Netanjahu ogłosił stan wojny i zapowiedział odwet, jakiego świat nie widział. W tej sytuacji wszelkie demonstracje przeciwko niemu i jego rządowi ustały, jakby ręką odjął, a w dodatku amerykański prezydent Józio Biden natychmiast odzyskał poczucie rzeczywistości, powinność swej służby zrozumiał w jednej chwili i oświadczył, że USA murem stoją na nieubłaganym gruncie poparcia dla Izraela, którego prawo do obrony jest święte. Jestem pewien, że jeśli nawet Izrael w ramach odwetu wymorduje całą ludność Strefy Gazy, to miłujące pokój kraje świata nie pisną nawet słowa krytyki, bo – jak napisał Adam Mickiewicz – „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia”. A jakaż sprawa może być lepsza, niż interes Izraela? Takich spraw na świecie nie ma, a skoro pokój jest najwyższym nakazem, to nie można zapominać, że najbardziej niezmącony pokój panuje na cmentarzu. Tak oto Beniamin Netanjahu z podejrzanego o korupcję osobnika, w jednej chwili przepoczwarzył się w najukochańszą duszeńkę miłującego pokój świata i w jego natchnienie. Czegóż mógłby chcieć więcej?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.