Konieczna rejestracja w ARiMR jednej świni do ubicia – Żądanie podania „numeru nowej siedziby stada”..

Rejestracja jednej świni do ubicia – Żądanie podania „numeru nowej siedziby stada”…– wyjaśniamy wątpliwości

https://www.tygodnik-rolniczy.pl/articles/hodowla-zwierzat/rejestracja-jednej-swini-wyjasniamy-watpliwosci/

Po wejściu 25 lutego przepisów wymagających, aby rolnik utrzymujący nawet jedną świnię na własne potrzeby rejestrował siedzibę stada pojawiły się wśród naszych Czytelników wątpliwości i pytania, co zrobić w przypadku sprzedaży jednego tucznika osobom nieposiadającym siedziby stada, które chcą po prostu tego tucznika od razu ubić.

Dotychczas osoby, które miały tylko jedną sztukę, były zwolnione z obowiązku jej identyfikacji i rejestracji. Teraz w przypadku sprzedaży świni, dotychczasowy posiadacz (zbywający) oraz nowy posiadacz (nabywający) muszą zgłosić ten fakt w ciągu 30 dni od jego zaistnienia do biura powiatowego Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa podając między innymi numery obu siedzib stad.

Jak wyjaśnia nam ministerstwo rolnictwa, zgodnie z przepisami ustawy z 2 kwietnia 2004 r. o systemie identyfikacji i rejestracji zwierząt, każda osoba fizyczna, osoba prawna lub jednostka organizacyjna nieposiadająca osobowości prawnej, posiadająca świnię, nawet tymczasowo, jest posiadaczem tego zwierzęcia. Zobowiązana jest więc do zgłoszenia kierownikowi właściwego biura powiatowego ARiMR siedziby stada w celu nadania numeru, nie później niż w dniu wprowadzenia do tej siedziby pierwszego zwierzęcia gospodarskiego.

[—-] dalej bełkot – nie do przeżycia… MD

Soc – biurokracja w akcji i rozwoju: W małym mieszkaniu o dodatek węglowy wnioskują 4 gospodarstwa

2022-08-26, Bartłomiej Furmanowicz, https://www.rybnik.com.pl/wiadomosci,hit-w-malym-mieszkaniu-o-dodatek-weglowy-wnioskuja-4-gospodarstwa,wia5-3273-53214.html

Dodatek węglowy cieszy się ogromną popularnością. Tylko do czwartku (25 sierpnia) rybnicki magistrat naliczył ponad 3000 złożonych wniosków. Mnożą się jednak wątpliwości. Zgodnie z zapisami ustawy świadczenie przyznawane jest gospodarstwom domowym, niezależnie od liczby pieców węglowych w budynku. Dochodzi do sytuacji, że domownicy korzystający z jednego kotła dostają kilka dodatków węglowych. Tu mamy hit z Rybnika – miejscowy OPS otrzymał 4 wnioski od gospodarstw, które zajmują pomieszczenie o powierzchni nieprzekraczającej… 40 metrów kwadratowych!

Dodatek węglowy: mieszkańcy rzucili się do wypełniania wniosków

O tym informowaliśmy Was 17 sierpnia. Od tego dnia Ośrodek Pomocy Społecznej przy Raciborskiej i na Kampusie przyjmuje od rybniczan wnioski o dodatki węglowe. Akceptacja oznacza wypłatę jednorazowego świadczenia w postaci 3 tysięcy złotych.

Jak informuje nas Agnieszka Skupień, rzecznik rybnickiego magistratu, do wczoraj (24 sierpnia) złożono 3000 wniosków, z czego 700 drogą elektroniczną. Najwięcej wniosków złożonych w tradycyjnej formie trafiło do OPS-u poprzez kampus. Znajdują się tam 4 stanowiska.

Kosztowna luka w przepisach

Jest jednak pewien poważny mankament w zasadach ubiegania się o dodatek węglowy. Zgodnie z zapisami ustawy świadczenie przyznawane jest gospodarstwom domowym, niezależnie od liczby pieców węglowych w budynku. Dochodzi do sytuacji, że domownicy korzystający z jednego kotła dostają kilka dodatków węglowych. Zgodnie z ustawionymi zasadami – jest to legalne.

Kiedy mówimy o np. dwóch gospodarstwach domowych w jednym budynku? Posłużymy się przykładem: na parterze mieszka jedna rodzina, a na pierwszym piętrze rodzice męża lub żony z parteru. Jeżeli osoby z obu pięter korzystają z np. swoich lodówek, pralek, telewizorów, łazienek – możemy mówić o dwóch gospodarstwach domowych.

To, że taki model życia społecznego jest popularny w Polsce od dawna, nikogo nie trzeba przekonywać. Tego jednak nie wziął pod uwagę nasz rząd określając zasady przyznawania dodatków węglowych.

Polacy widząc lukę prawną – składają po 2-3 wnioski, zamiast 3 tys. złotych mogą zwinąć 2 i 3 razy tyle. Zauważają to urzędnicy w rybnickim magistracie.

Aktualnie zostało złożonych ponad 3000 wniosków, ponad 700 złożono elektronicznie. Nasilają się sytuacje, w których mieszkańcy wycofują wniosek złożony do CEEB, by go skorygować, ze względu na podawane dane o ilości osób w gospodarstwie domowym i źródle ogrzewania. Cześć składających wnioski o dodatek węglowy zaczyna je wycofywać, ze względu na coraz częściej upowszechniane informacje na temat tego, że świadczenie to jest przyznawane na gospodarstwo domowe, a nie na budynek, czy źródło ogrzewania – wyjaśnia Agnieszka Skupień.

Magistrat nie prowadzi jednak statystyk dotyczących podwójnych wniosków na jeden budynek.

Z małego mieszkania złożono 4 wnioski o dodatek węglowy

O ile jeszcze taki sposób rozumienia tych przepisów (dwa gospodarstwa w budynku – red.) jest zrozumiały, o tyle trudno komentować sytuacje, w których w mieszkaniu, nieprzekraczającym 40 metrów kwadratowych z jednym piecem kaflowym, z jedną kuchnią i jedną łazienką funkcjonują …cztery gospodarstwa domowe. Z takiego mieszkania złożono cztery wnioski –

[—] i bla… bla…

MD

Czemu w latach 1919-20 Polska nie stała się imperium. Głupota czy zdrada.

– Gdyby Piłsudski dobił czerwonych podczas wojny polsko-bolszewickiej, to Polska stałaby się potęgą, której niewielu mogłoby zagrozić. A sam bolszewizm byłby tylko krótkim, choć wyjątkowo krwawym, epizodem w historii świata. Niestety, Naczelnik zarzucił swoje plany stworzenia federacji Polski, Ukrainy, Białorusi i Litwy. W ten sposób los Polski został przypieczętowany. Bolszewicy zebrali siły i wykonali na nas wyrok 17 września 1939 roku – mówi w rozmowie z WP publicysta historyczny Piotr Zychowicz.

Piotr Zychowicz: https://opinie.wp.pl/piotr-zychowicz-przez-blad-pilsudskiego-polska-nie-stala-sie-imperium-6126039898441857a

Robert Jurszo, Wirtualna Polska: Na przełomie lata i jesieni 1919 r. sytuacja bolszewików podczas wojny z Polską była opłakana. Z każdej strony otaczali ich przeciwnicy. Tereny, na których panowali, również były niestabilne, bo dochodziło na nich do lokalnych chłopskich rebelii. Można powiedzieć, że byli o krok od klęski. Ale Piłsudski wstrzymał natarcie…

Piotr Zychowicz:Był to moment, w którym Józef Piłsudski dzierżył w swoich rękach nie tylko losy Polski, ale również świata. Od jego decyzji zależało, kto zatriumfuje w Rosji. I kto będzie nią rządził po zakończeniu wojny domowej. Nie jest to moja odosobniona ocena. Wszyscy w tamtym czasie tak uważali: sam Piłsudski, przywódcy bolszewików, no i oczywiście biali, a wśród nich gen. Anton Denikin.

Rzeczywiście, sytuacja bolszewików była opłakana, a ich władza chwiała się. Wystarczy rzucić okiem na mapę. Na zachodzie rozciągał się długi polski front, na którym stało blisko pół miliona naszych żołnierzy. Od północy nacierał gen. Nikołaj Judenicz, który był już niemal na rogatkach Piotrogrodu. Pod Archangielskiem stała armia gen. Jewgienija Millera. Na Syberii mocno trzymało się wojsko adm. Aleksandra Kołczaka. A od południa na Moskwę nacierały – rozbijając po drodze kolejne dywizje Armii Czerwonej – oddziały wspomnianego gen. Denikina. Ten ostatni pisał do Piłsudskiego rozpaczliwe listy, w których zaklinał Naczelnika, by rzucił swoich żołnierzy do walki. Dzięki temu Polacy związaliby walką siły sowieckie, a Denikin uderzyłby prosto na Moskwę, co przypieczętowałoby bolszewicką klęskę.

Tymczasem Piłsudski nie tylko odrzucił apele białego generała, ale zawarł też tajny pakt z Leninem. Stało się to w miejscowości Mikaszewicze, która dziś znajduje się na Białorusi. Tam, w wagonie odstawionym na bocznicę kolejową, polscy i sowieccy wysłannicy uzgodnili, że Polacy wstrzymają ofensywę. Ale nie tylko. Piłsudski zapewnił też Lenina, że bolszewicy mogą bez obaw przenieść wszystkie siły z frontu zachodniego pod Moskwę, dzięki czemu możliwe stanie się powstrzymanie marszu Denikina. I tak też się stało. Władza sowiecka została uratowana rzutem na taśmę.

Ale dlaczego Marszałek zdecydował się na taki krok? Przecież zwycięstwo nad czerwoną Rosją było na wyciągnięcie ręki…

Są dwa powody. Pierwszy nazwałbym emocjonalno-ideologicznym. Trzeba pamiętać, że Piłsudski był człowiekiem, który przez całe swoje życie walczył z carską Rosją, i to jako członek ruchu socjalistycznego. Przez to siedział w więzieniach, zesłano go na Syberię, a tam – podczas buntu więźniów politycznych w Irkucku – rosyjski żołnierz wybił mu dwa zęby. Takich rzeczy się nie zapomina. Na samą myśl o tym, że miałby się sprzymierzyć z tymi koszmarnymi carskimi żandarmami i generałami w epoletach, Piłsudskim po prostu trzęsło. To była dla niego psychiczna bariera nie do przezwyciężenia.

Natomiast bolszewicy… No cóż, byli jacy byli, ale jednak w przeszłości stanowili jego współtowarzyszy walki z caratem.

A druga przyczyna?

Ta była już natury czysto politycznej. Piłsudski po prostu uznał, że woli, by Rosją po wojnie rządzili bolszewicy. Uznał, że Rosja czerwona będzie dla Polski dużo mniejszym zagrożeniem, aniżeli Rosja biała. Był przekonany, że bolszewizm doprowadzi do takiej anarchii, że wschodni sąsiad nie będzie dla Polski żadnym liczącym się przeciwnikiem. Nie wyobrażał sobie również, by w przyszłości było możliwe ponad głowami Polaków porozumienie między – jak mówił – ”londyńską giełdą”, czyli zachodnimi kapitalistami, a bolszewikami. Kalkulował w ten sposób, dlatego z pełną świadomością postawił na czerwonych. I to była katastrofalna pomyłka.

Piłsudski nie rozumiał, że bolszewicka Rosja dla Polski jest czymś tysiąc razy gorszym niż Rosja carska. Z tą ostatnią w ciągu kilkuset lat stoczyliśmy 20 wojen. Raz górą byli oni, raz my. Ale carat stanowił zagrożenie tylko dla naszej państwowości, natomiast bolszewizm był śmiertelną groźbą dla czegoś więcej – naszej duszy…

”Duszy”?

Bolszewizm to totalitaryzm. Wprowadził nowe – zupełnie nieznane epoce starych konserwatywnych monarchii – środki: masowe ludobójstwo, masowy terror, czy donosicielstwo, które prowadziły do rozpadu społecznego i moralnego gnicia każdego narodu. Proszę tylko przypomnieć sobie Katyń, operację polską NKWD z lat 30., czy przesiedlenia Polaków na wschód – na Syberię i do Kazachstanu. To wszystko, to była zupełnie nowa ”jakość”. Nieznana caratowi, który nie był reżimem o takiej zbrodniczej naturze.

Ale Piłsudski pomylił się również co do tego, że bolszewizm nigdy Polsce nie zagrozi. Stało się to po 20 latach, 17 września 1939 r., ale wtedy już nie mogliśmy liczyć na żaden ”cud nad Wisłą”. Niestety, Marszałek źle kalkulował też w sprawie tego, czy bolszewizm zdoła porozumieć się z państwami zachodnimi. Uważał, że to niemożliwe, a jednak w 1939 r. Hitler dogadał się w sprawie demontażu Polski ze Stalinem. A w 1944 i 1945 r. – w kwestii nowego kształtu Polski – doszli z nim do porozumienia Anglosasi. I nagle okazało się, że ”londyńska giełda” potrafi znaleźć wspólny język z bolszewickimi komisarzami, co Piłsudskiemu nie mieściło się w głowie.

Dlatego wydarzenia roku 1919 porównałbym do sytuacji, w której naszemu sąsiadowi płonie dom. Wtedy instynkt samozachowawczy podpowiada nam – nawet jeśli z tym sąsiadem stoczyliśmy 20 procesów o miedzę i go nie znosimy – by natychmiast łapać za wiadro z wodą i pędzić na ratunek. Z prostego powodu: ponieważ ten pożar łatwo może przeskoczyć na nasz dach. Ta metafora dobrze oddaje to, co stało się w 1919 i 1920 r. Z powodu różnych historycznych zaszłości i błędnych kalkulacji geopolitycznych nie pomogliśmy białej Rosji rozprawić się z Bolszewią. W efekcie Bolszewia połknęła nie tylko Rosję, ale z czasem również Polskę.

W takim razie puśćmy wodze wyobraźni: Piłsudski odprawia Sowietów z kwitkiem, buduje sojusz z Denikinem i rusza z białymi na bolszewików. Co dzieje się dalej?

Oczywiście snując taką historię alternatywną jesteśmy skazani na domysły. Ale, opierając się na analizie sytuacji i potencjałów wszystkich trzech stron konfliktu, to wydaje się, że polski marsz na Moskwę nie byłby konieczny. W zupełności by wystarczyło, gdybyśmy wykonali ograniczone uderzenie na Mozyrz i zamknęli w ”worku” całą 12 armię bolszewicką. W ten sposób udałoby się odciążyć lewe skrzydło Denikina, który miałby otwartą drogę na Moskwę i wkrótce ją zajął.

A może, gdyby Denikin zwyciężył, to chwilę później biali rzuciliby się na Polskę?

Tę obawę uważam za nieuzasadnioną, ponieważ Rosja po zwycięstwie sił antybolszewickich byłaby po prostu na to za słaba. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że ten kraj po I wojnie światowej, wojnie domowej, a w szczególności kilku latach rządów komunizmu wojennego był totalnie zdemolowany.

Poza tym, gdyby biali chcieli zabrać się za wojowanie w imię restytucji granic rosyjskich sprzed Wielkiej Wojny, to musieliby zaatakować nie tylko Polskę, ale również państwa bałtyckie, Rumunię czy Finlandię. To byłaby bardzo ciężka kampania, w której Rosjanie – moim zdaniem – zostaliby pobici.

To w takim razie co stałoby się z Rosją?

W bólach rodziłby się w niej nowy reżim. Nastąpiłaby zapewne próba powrotu do jakiejś formy przedrewolucyjnej Rosji. Ustrojem byłaby przypuszczalnie monarchia parlamentarna. Ale – przede wszystkim – nowa władza musiałaby poradzić sobie z mnóstwem problemów, które zrodziły wojny i bolszewicy.

Po pierwsze, dwa lata rządów komunistów były rzezią rosyjskich elit: biurokracji, burżuazji, szlachty i oficerów. Brakowałoby więc naturalnej podpory dla nowej władzy. Po drugie, rządy bolszewików rozbudziły wśród chłopstwa kolosalny ”głód” ziemi, więc trzeba by poradzić sobie z palącą kwestią rolną. A nie byłoby to wcale łatwe, ponieważ – jak przypuszczam – biała władza chciałaby dokonać restytucji ziemi i zwrócić ją jej pierwotnym właścicielom. To by wywołało żywiołowy opór chłopstwa. Po trzecie, trzeba by było jakoś uporać się z kompletną ”demolką” przemysłu i okiełznać rady robotnicze, które powstały w fabrykach. Wreszcie, wszystko to byłoby niełatwe do zrobienia również dlatego, że sam obóz białych był mocno politycznie podzielony. Dlatego – powtarzam to raz jeszcze – odrodzona biała Rosja przez wiele lat nie stanowiłaby żadnego zagrożenia dla Polski.

No dobrze, a potem? Czy nie byłoby to tylko zagrożenie odroczone w czasie?

Owszem, możemy sobie wyobrazić taki scenariusz, że Rosja porozumiewa się z Republiką Weimarską…

A nie z Adolfem Hitlerem?

Nie, w tej wersji wydarzeń, którą teraz opisuję, narodowego socjalizmu nie ma. Z prostego powodu: nazizm był niemiecką odpowiedzią na bolszewizm. Hitler to był bolszewik, tyle że narodowy, a nie internacjonalistyczny.

No ale załóżmy, że odbudowa kraju zajmuje Rosji 20 lat i 1 września 1939 r. – wspólnie z Republiką Weimarską – uderza na Polskę. I przyjmijmy nawet, że dochodzi do rzeczy dla nas najstraszniejszej: rozbioru Polski pomiędzy dwóch napastników. Nawet gdyby to się stało to sytuacja Polaków byłaby o stokroć lepsza, niż była w rzeczywistej, a nie alternatywnej, historii. Myślę, że żadnemu Polakowi nie trzeba tłumaczyć na czym polega różnica między carskim i kajzerowskim zaborem, a sowiecką i nazistowską okupacją. Oczywiście, zabór – jak to zabór – nie byłby niczym miłym. Ale nie byłoby Auschwitz, Katynia i całego totalitarnego ludobójstwa, którego ofiarą padł naród polski.

Gdyby więc Piłsudski w 1919 r. wyciągnął rękę do Denikina, Europa uniknęłaby dwóch potwornych totalitaryzmów, które – niczym maszynka do mięsa – przemieliły miliony ludzkich istnień. Gdyby Marszałek podjął wtedy inną decyzję, to bolszewizm byłby zaledwie chwilowym mgnieniem w historii ludzkości. Co prawda, wyjątkowo krwawym, ale jednak krótkotrwałym.

Wróćmy do rzeczywistej historii. Rok później losy wojny się odwracają. Do lata 1920 r. wojsko polskie znajduje się w defensywie. Pojawia się przerażająca perspektywa tego, że dopiero co powstała jak feniks z popiołów Polska stanie się sowiecką republiką. Na szczęście, tę ponurą wizję wymazują dwa zwycięstwa: bitwa warszawska oraz bitwa nad Niemnem. I znowu otwiera się droga na Moskwę…
No cóż, skoro Piłsudski w 1919 r. nie chciał iść na Moskwę, to w 1920 r. Moskwa przyszła do niego. Gdyby Marszałek pobił bolszewików rok wcześniej, to nie byłby potrzebny żaden ”cud nad Wisłą”. Oczywiście, było to zwycięstwo wybitne i fenomenalne, jedno z najważniejszych w dziejach polskiego oręża. Gdyby wtedy bolszewicy wygrali, to konsekwencje dla Polski i połowy Europy byłyby straszliwe. Rok 1945 wydarzyłby się już w 1920. Dramat polega jednak na tym, że było to zwycięstwo niewykorzystane.

Co się stało?

Po tym, jak we wrześniu 1920 roku w trakcie bitwy niemeńskiej całkowicie rozbiliśmy armię sowieckiego marszałka Tuchaczewskiego, zaczął się szybki marsz na wschód. Polacy wchodzili w bolszewików jak w masło, a tempo marszu było zawrotne – 60 km dziennie! Polscy żołnierze roztrącali na boki masy bolszewickich maruderów, którzy – zrezygnowani – rzucali broń, siadali na bokach dróg, oddawali się do niewoli, albo uciekali do lasów. Trzeba bowiem pamiętać o tym, ze sowiecki atak na Polskę w 1920 r. był desperackim ”rzutem na taśmę”. Bolszewicy byli już bardzo wyczerpani i mieli już niewiele sił oraz zasobów. A do tego od południa, z Krymu nacierał na nich gen. Piotr Wrangel – biały dowódca, zwany ”Czarnym Baronem”.

W tej sytuacji przed polską armią otworzyły się niesamowite możliwości. Byliśmy silniejsi od czerwonych, bo mieliśmy już więcej żołnierzy – uskrzydlonych warszawskim i niemeńskim zwycięstwem – a do tego lepiej wyposażonych i uzbrojonych. Na północy udało się wyzwolić Mińsk, a na południu – po błyskawicznym rajdzie kawaleryjskim na Korosteń – Polacy stanęli u wrót Kijowa. Zajęcie tego miasta było kwestią zaledwie kilku dni. W ciągu najwyżej dwóch tygodni polskie wojsko mogło na całej długości osiągnąć linię graniczną sprzed 1772 r., czyli sprzed pierwszego rozbioru. Pojawiła się perspektywa bardzo sensownej współpracy militarnej z Wranglem. Ten – w odróżnieniu od Denikina – szedł na dalekie ustępstwa terytorialne wobec Polski. Jego dewiza brzmiała: ”Przeciwko bolszewikom choćby z diabłem”. Tym diabłem miała być oczywiście Polska (śmiech). Trzeźwo uważał, że najpierw trzeba uwolnić Rosję od komunistów, a potem martwić się o resztę.

I w chwili, w której historia dała nam drugą szansę – a rzadko kiedy jest tak łaskawa – doszło do rzeczy niebywałej. 12 października Polacy i bolszewicy podpisali zawieszenie broni. Nasza armia była jak rozpędzony koń, któremu nagle zostały ściągnięte cugle.

Ku zdumieniu bolszewików – i rozpaczy Polaków ze Wschodu – wojsko nasze stanęło w miejscu, po czym nastąpiły pertraktacje pokojowe, które zakończyły się podpisaniem w marcu 1921 r. w Rydze pokoju polsko-bolszewickiego. Na mocy jego postanowień dostaliśmy katastrofalne granice na wschodzie. A bolszewicy spokojnie dobili Wrangla. Nastąpiła agonia białej Rosji i ostateczny triumf Bolszewii…

Jaki był powód tej – przyznaję – mało zrozumiałej decyzji..?

Wrangel.

Piłsudski – tak jak i rok wcześniej – pozostał wierny swojej doktrynie, że lepsza jest Rosja czerwona niż biała. Bał się, że jeśli Polacy dobiją bolszewików, to tym samym utorują drogę do zwycięstwa Wranglowi. I że w ten sposób w Rosji zatriumfuje ”reakcja”. Ale wina leżała nie tylko po stronie Piłsudskiego. Warunki pokoju wynegocjowała grupa posłów sejmowych. Wśród nich czołową rolę odgrywał narodowiec Stanisław Grabski – ”Kain Grabski”, jak go potem określił jeden z polskich konserwatystów. Był on, w moim odczuciu, jednym z największych szkodników w naszej historii. Pozostawał owładnięty myślą o budowie Polski etnicznej, Polski dla Polaków, tylko dla katolików. Polski plemiennej – jako nowoczesnego państwa narodu polskiego. Dlatego nie chciał, by polska armia posunęła się zbyt daleko na wschód, bo – jak mu się wydawało – w ten sposób w granicach kraju znajdzie się zbyt dużo obywateli innych narodowości. A to przekreśli marzenie o etnicznej, narodowej Polsce i wymusi budowę jakiegoś tworu
wielonarodowego. Rzeczpospolitej Trojga Narodów – złożonej z Korony, Rusi i Wielkiego Księstwa Litewskiego – albo federacji środkowo-europejskiej. Taka wizja była dla endeków koszmarem.

Według przychylnej Piłsudskiemu historiografii endecy, socjaliści i ludowcy na złość Marszałkowi powstrzymali dalsze natarcie, co uniemożliwiło Naczelnikowi realizację jego planów utworzenia federacji. Moim zdaniem to jest półprawda. Owszem, panowie ci chcieli utrącić plany Piłsudskiego, ale prawda jest też taka, że on sam już wtedy zrezygnował z koncepcji federacyjnej. Bo przecież w tym czasie był u szczytu swojego powodzenia, był Naczelnym Wodzem i Naczelnikiem Państwa. Gdyby chciał mógłby cała tę konferencję ryską wywrócić i iść dalej na Wschód. Ale tego nie zrobił. Tak jak endecy, nie chciał już dalszej wojny. I niestety – jak wynika z zapisków Leona Wasilewskiego – był z ”linii ryskiej”, czyli z czwartego rozbioru Polski, zadowolony.

”Czwartego rozbioru Polski”?

Tak należy nazwać pokój ryski, a raczej – jak określił go wybitny polski myśliciel konserwatywny Marian Zdziechowski – ‘‘hańbę ryską”. Na zagładę skazano kilkanaście milionów obywateli Rzeczpospolitej, w tym 1,5 mln samych Polaków. W momencie, w którym zawarto zawieszenie broni, zaczęła się bowiem antypolska, bolszewicka rzeź.

Straszne jest też to, że warunki zawieszenia broni określały linię demarkacyjną… na zachód od polskich pozycji. To znaczy, że nasi żołnierze musieli się cofnąć. Doprowadziło to do dramatycznych sytuacji, jak choćby we wspomnianym Mińsku, który polskie wojska wyzwoliły 15 października. Miejscowi Polacy witali tam polskich żołnierzy kwiatami i ze łzami w oczach. Byli w euforii, byli pewni, że ich miasto wejdzie w skład Polski, a nie strasznej Bolszewii. Niestety – ku ich przerażeniu następnego dnia – realizując postanowienia zawieszenia broni – Wojsko Polskie się z Mińska wycofało. Natychmiast wróciła do niego sowiecka czerezwyczajka i natychmiast zaczęły się aresztowania i masowe mordy Polaków. Miejscem, w którym bolszewicy zgładzili najwięcej Polaków w latach 20. i 30., były Kuropaty pod Mińskiem…

We wspomnieniach nielicznych, którzy przetrwali te masakry, wybrzmiewa wielka pretensja. Ludzie ci mówili, że mogliby zrozumieć, że ich pozostawiono na pastwę sowieckich siepaczy, gdyby Polska przegrała. Ale przecież II RP zwyciężyła wojnę polsko-bolszewicką. Później, za rządów Stalina, 200 tys. Polaków pozostawionych w Sowietach zostało wymordowanych, a dziesiątki tysięcy przymusowo przesiedlono na Syberię i do Kazachstanu. Starto też wszelkie ślady polskości na terenach, które dziś – zupełnie nietrafnie – nazywa się Dalszymi Kresami. Na przykład nad Berezyną, gdzie żyła wierna polskości szlachta zagrodowa, która podczas wojny z bolszewikami zorganizowała antysowiecką partyzantkę i wywiad. Ci wszyscy ludzie zostali przez polskich polityków zdradzeni.[Koniecznie przeczytaj, kup dla dzieci, Flowiana Czarnyszewicza „NADBEREZYŃCY”. MD]

W takim razie raz jeszcze wyruszmy ścieżką wyobraźni i udajmy, że nie było zawieszenia broni z października 1920 r. i pokoju ryskiego z marca 1921 r., a Piłsudski przełamał swe antycarskie uprzedzenia, porozumiał się z Wranglem i ruszył wraz z nim na Lenina.

Jak dalej rozwinęłaby się sytuacja?

Dokładnie tak samo, gdyby sprzymierzył się z Denikinem. Może z tą różnicą, że – jak już mówiłem – z Wranglem byłoby się łatwiej dogadać. Dodam tylko, że był on gotowy na to, by Ukrainę oderwać od Rosji. Żaden biały generał nie posunął się wcześniej dalej w ustępstwach.

Gdyby polska armia dotarła do granic Polski sprzed pierwszego rozbioru w jej rękach znalazłaby się cała Białoruś i Ukraina – przynajmniej do rzeki Dniepr. W takiej sytuacji Piłsudski mógłby zrealizować dwa warianty polityczne. Albo opcję ”retro”, czyli Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Albo opcję „nowoczesną”, czyli potężną federację Polski, Ukrainy i Wielkiego Księstwa Litewskiego (składającego się z Litwy i Białorusi). Może do tego bloku dołączyłaby jeszcze Łotwa. Znając poglądy Piłsudskiego – Naczelnik wybrałby federację. Taki wielki twór polityczny na północy oparłby się o sojuszniczą Finlandię, a na południu o Rumunię. Kto by nie rządził na wschodzie – biali czy czerwoni – byłoby już wtedy kwestią drugorzędną. Rzeczpospolita w takiej konfiguracji stałaby się potęgą, której czerwona lub biała Rosja nie mogłaby zagrozić. Bez Ukrainy Rosja nie może być imperium. Zegar historii zostałby cofnięty do XVII wieku i to my wrócilibyśmy na należne nam miejsce hegemona Europy Środkowo-Wschodniej. I tak by zapewne pozostało do dzisiaj.

Czy Morawiecki reaktywuje PRL-owską Państwową Komisję Cen?

https://www.prokapitalizm.pl/czy-morawiecki-reaktywuje-prl-owska-panstwowa-komisje-cen/

Rząd PiS wyspecjalizował się w przeróżnych tarczach, działaniach osłonowych, rekompensatach i dopłatach. Pod tym względem coraz mniej różni się od działań Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W czasach PRL powołano nawet Państwową Komisję Cen, która na bieżąco analizowała sytuację „na rynku”.

Morawiecki nie kryje swoich socjalistycznych ciągotek, choć słowo „socjalizm” zastąpił sloganem „strategia zrównoważonego rozwoju”.

Rząd dopłaci do opału, do benzyny, do paneli, do auta elektrycznego, a nawet do dekodera tv. Choć Morawiecki pozuje na dobrodzieja, tak naprawdę jest zwykłym Janosikiem, a kim był Janosik nie trzeba przypominać. Chętnie obdarowywał ubogich, jednak nie z tego, co wypracował, lecz z tego, co zrabował innym. No, chyba że działalność grabieżczą nazwiemy pracą. Ale to już byłaby dewiacja. Morawiecki robi podobnie – rozdaje to, co wcześniej komuś zabrał. Obdarowuje nas więc naszymi własnymi pieniędzmi, bądź długiem, który kiedyś trzeba będzie spłacić. Współczesny Janosik rabuje więc nie tylko, tu i teraz, nas, nasze dzieci i wnuki, ale nawet tych, którzy jeszcze się nie urodzili.

W swoim archiwum znalazłem dokument Państwowej Komisji Cen, której w 1981 roku przewodniczył słynny minister prof. dr hab. Zdzisław Krasiński, ten od „chrupiących bułeczek”. Poniżej tylko dwa zrzuty tego dokumentu (jest zbyt obszerny, by publikować go tu w całości). Jak myślicie, kto w dzisiejszym rządzie Morawieckiego mógłby pełnić rolę ówczesnego Krasińskiego? A może sam Morawiecki?

Zdzisław Krasiński

Kaczyński zapowiada „regulowane” ceny węgla! PiS w socjalistycznym amoku.

W Polsce, leżącej przecież na węglu, władza od lat ogranicza jego wydobycie w imię „zielonej” ideologii.

https://nczas.com/2022/06/05/kaczynski-zapowiada-regulowane-ceny-pis-w-socjalistycznym-amoku/
Podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział regulowane ceny węgla. Socjalizm w Polsce postępuje.

Swoimi działaniami rząd zdemolował rynek węgla, a gdy cena surowca wystrzeliła w kosmos, władza dalej ma zamiar mieszać w kotle i zapowiada regulowane ceny.

Podjęliśmy decyzję, że ludziom, którzy opalają węglem swoje domy, zapewnimy cenę na poziomie tej, która była jeszcze do niedawna – zapowiedział Kaczyński.

O szczegóły pytany był rzecznik rządu Piotr Muller. Przyznał, że taki jest plan, choć o szczegółach nie potrafił się wypowiedzieć.

Taki program będziemy szykować teraz, przygotowujemy szczegóły tak, by on trafił właśnie do tych grup, do tych osób, które faktycznie tej pomocy najbardziej będą potrzebowały – wypowiedział się dla money.pl Muller.

Chodzi o to, żeby stworzyć takie mechanizmy (…), żeby pomóc tym osobom, które najbardziej potrzebują tego wsparcia; czyli przede wszystkim tym, którzy na przykład nie zarabiają. Więc musimy tutaj ustalić i zastanowić się nad kryteriami, czy wprowadzać kryteria dochodowe, czy nie; na obecnym etapie trwa dyskusja – dodał.

Mamy więc zapowiedź zarówno kolejnego rozdawnictwa, faworyzowania ludzi niepracujących, jak i rozwiązań stricte socjalistycznych w postaci regulowanej ceny surowca.

Prawdą jest, że ceny węgla w ostatnim czasie są absurdalne – sięgają nawet 3 tysięcy złotych za tonę. Jak do tego doszło? Rząd oczywiście powie, że wszystkiemu winien jest Putin, ale wojna na Ukrainie to jedynie wierzchołek góry lodowej.

W Polsce, leżącej przecież na węglu, władza od lat ogranicza jego wydobycie w imię „zielonej” ideologii. Po rosyjskiej inwazji rząd Morawieckiego wyskoczył przed szereg i jako pierwszy nałożył embargo na węgiel sprowadzany z Rosji, nie mając żadnego zabezpieczenia. Okazuje się także, że krytycznie niskie są rezerwy węgla. Wszystko to sprawia, że jego cena w ostatnich tygodniach jest kosmiczna, a rząd zamiast skorygować politykę i „walczyć” z przyczynami kryzysu, jako rozwiązanie proponuje… regulację ceny.

Post-socjalizm w akcji. Wszystko jedno czy z ludzką czy upiorną twarzą.

Izabela Brodacka

Kilka zaprzyjaźnionych szkół zgłosiło mi problemy z „akcją mleczną”. Tak się to nazywało za czasów komuny. Otóż  uczniowie dostają za darmo zakupione przez szkołę mleko w gustownych pudełeczkach z plastikową słomką. Taką słomką jakie podobno zaśmiecają oceany i brzuchy ryb.

Za komuny rozlewano mleko do kubków z ogromnej bańki i było to na pewno bardziej ekologiczne i rozsądne. Kto nie chciał nie szedł po prostu do stołówki po mleko. Tak się składa, że dzieci nie lubią mleka i wpychanych im na siłę owoców i jarzyn. Zostawiają otwarte pudełka z mlekiem i nadgryzione jabłka w ławkach, więc lądują one nieuchronnie na śmietniku. Na temat zdrowotnych skutków spożywania mleka zdania też są podzielone (pij mleko będziesz kaleką), a  poglądy specjalistów jak wiadomo często się zmieniają.

Nie tak dawno przecież zmuszano matki do podawania niemowlętom od trzeciego miesiąca życia zupek jarzynowych gotowanych na mięsnym wywarze, a co gorsza zaprawianych żółtkiem, co dzisiaj każdy alergolog uznałby za zbrodnię.

Problem z rozdawanym za darmo mlekiem jak w soczewce ukazuje problem wszelkich akcji prowadzonych dla czyjegoś dobra bez zgody czy akceptacji osoby zainteresowanej. Inaczej mówiąc problem socjalizmu wszystko jedno czy z ludzką czy upiorną twarzą. Socjalizmu, który uszczęśliwia ludzi przemocą i zabiera jednym aby dawać innym. Kiedyś uważano (nie do końca słusznie), że zabiera się bogatym a oddaje biednym i że ci bogaci to ludzie pracowici i zaradni natomiast biedni to zwykłe nieroby. Taki dość naiwny stereotyp przyciągał do liberalizmu (w naszej krajowej wersji korwinizmu) wielu młodych ludzi. Tymczasem jak wykazały badania licznych socjologów przepływ zysków najczęściej przebiega w przeciwnym zwrocie, od biednych do bogatych.

Pamiętam nieludzką awanturę w liceum do którego uczęszczał syn mojej dość niezamożnej  znajomej. Otóż gorliwi rodzice licealistów ustalili bardzo wysoką miesięczną stawkę składki na Komitet Rodzicielski deklarujący dofinansowywanie wszelkich imprez kulturalnych i wycieczek. Liceum zorganizowało wycieczkę do Wiednia, na którą syn znajomej nie pojechał gdyż nie było jej stać nawet na ulgową zapłatę za wycieczkę. Dofinansowanie skonsumowali zatem zamożniejsi, których było stać na wyjazd,  a składali się na tę dopłatę przede wszystkim liczni niezamożni, którzy nie pojechali. Na tym przykładzie znajoma usiłowała wytłumaczyć rodzicom bezsens tak rozumianej filantropii lecz została zakrzyczana jako jednostka aspołeczna.

Na szczęście upadł projekt laptopa dla każdego ucznia forsowany kiedyś przez Donalda Tuska. „Chcielibyśmy, żeby już od początku roku szkolnego 2010/11 r. każdy gimnazjalista miał dostęp do spersonalizowanego laptopa i Internetu, powiedział gazecie szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. Stoi on na czele zespołu, który ma opracować program “Komputer dla ucznia”. Zarządzenie powołujące zespół podpisał już premier”- informowała Gazeta Wyborcza w maju 2008 roku. Oczywiste jest, że w rodzinach zamożnych, w których każdy członek rodziny ma swój komputer, niepotrzebne laptopy, odebrane zgodnie z zasadą „ bierz kiedy dają” służyłyby w najlepszym przypadku do zabawy młodszym dzieciom, a prędzej czy później wylądowałyby na śmietniku. Dzieciom  z rodzin niezamożnych laptopy oczywiście by się przydały o ile nie zostałyby spieniężone aby zaspokoić bardziej palące potrzeby. Natomiast „spersonalizowane” czyli przypisane do konkretnego ucznia laptopy przechowywane w szkole zawalałyby uczniowskie szafki, byłby nieustanny problem z ich uruchamianiem i konserwacją. Szkole wystarczą problemy ze „spersonalizowanymi szafkami”, nagminnie gubionymi do nich kluczykami  i psutymi przez dzieciaki zamkami do tych szafek.  

Z bezpłatnych studiów wyższych najczęściej korzysta młodzież z zamożnych domów, której rodziców stać na utrzymanie studenta w wielkim mieście. Młodzież niezamożna, z małych ośrodków, za swoje ciężko zarobione pieniądze studiuje w prywatnych pobliskich uczelniach, w tych przysłowiowych „szkołach tańca i różańca” gdzie poziom nauczania jest o wiele niższy niż w uczelniach publicznych. Absolwenci medycyny natychmiast po studiach wyjeżdżają zarabiać w innych krajach. Lepszy byłby chyba system nisko oprocentowanych studenckich kredytów umarzanych w uzasadnionych przypadkach. Na przykład za wybitne wyniki w nauce oraz za podjęcie pracy w kraju.

 Bezpłatne lecznictwo wcale nie oznacza dla niezamożnych ułatwionego dostępu do leczenia. Publiczną tajemnicą jest, że nie sposób się dostać do szpitala z ulicy, pomimo właściwego skierowania i jawnych dolegliwości. Konieczne jest zapewnienie sobie protekcji pracującego w szpitalu lekarza odbywając kilka drogich wizyt w prywatnej  przychodni, w której lekarz równolegle pracuje. Osoby, których nie stać na opłacenie tych wizyt nie mają szans. Po wielogodzinnym oczekiwaniu w izbie przyjęć są odsyłane do domu. W izbie przyjęć zdarzają się przypadki zasłabnięcia, na które nikt nie reaguje, a nawet śmierci.

Na tym systemie korzystają oczywiście lekarze i bogaci chorzy, których stać na opłacenie drogich wstępnych wizyt, a nawet – nazywajmy rzeczy po imieniu- na łapówkę. Byłoby ich stać również na operację w prywatnym szpitalu ale po co mają płacić gdy szpital należy się teoretycznie wszystkim za darmo. Pandemia utrudniła dostęp do leczenia, natomiast  poprawiła zarobki lekarzy. Ogromna liczba zgonów to zgony nadmiarowe. Nie w tym sensie, że pacjentów zmarłych na nieuleczalne stadium nowotworu kwalifikuje się jako zmarłych na covid-19. Chorzy umierają na zawał, rozlany wyrostek robaczkowy, czy pęcherzyk żółciowy, gdyż nie doczekali się pomocy, bo szpital czekał na wyniki testu. Zwolnienie lekarzy „ walczących z epidemią” z odpowiedzialności prawnej za ich decyzje pogłębia beznadziejną sytuację pacjentów, którzy płacąc przez całe życie przymusową składkę zdrowotną nie mają bez dodatkowych opłat, na które ich nie stać, dostępu do bezpłatnego, zagwarantowanego przecież przez Konstytucję  leczenia. 

Oto zdobycze post socjalizmu.