Roczne emisje dwutlenku węgla z prywatnych lotów wzrosły o 46 proc. między 2019 a 2023 rokiem, wynika z analizy opublikowanej w „Communications Earth & Environment”. Okazuje się, że latający prywatnymi samolotami mogą generować niemal 500 razy więcej dwutlenku węgla rocznie niż przeciętna osoba. Na tym nie koniec, emisje znacznie rosną podczas międzynarodowych wydarzeń – np. takich jak… konferencja klimatyczna COP 28.
Lotnictwo prywatne jest wysoce energochłonne i emituje znacznie więcej CO2 na pasażera niż loty komercyjne, ale korzysta z niego zaledwie około 0,003 proc. światowej populacji. Mimo to, pełna skala globalnego lotnictwa prywatnego i jego emisji jest słabo rozpoznana.
Stefan Gossling z Linnaeus University w Kalmar, w Szwecji wraz ze współpracownikami przeanalizował dane z rejestrów 18 655 789 prywatnych lotów wykonanych przez 25 993 zarejestrowane samoloty typu business jet w latach 2019-2023, które reprezentują zdecydowaną większość lotnictwa prywatnego. Następnie badacze obliczyli emisje CO2 dla każdego lotu, łącząc deklarowaną przez producentów normę zużycia paliwa modelu samolotu z czasem trwania lotu i jego trasą.
Odkryto, że te loty wytworzyły łącznie około 15,6 miliona ton CO2 w 2023 roku — średnio około 3,6 tony CO2 na lot. Oznacza to 46 proc. wzrost emisji z lotnictwa prywatnego w porównaniu z 2019 r. i stanowi około 1,8 proc. całkowitych emisji lotnictwa komercyjnego w 2023 r.
Autorzy zauważają, że duże wydarzenia międzynarodowe wiążą się z wyjątkowo dużą liczbą prywatnych lotów. Na przykład w przypadku konferencji klimatycznej COP 28 odnotowano 644 prywatne loty, które wytworzyły 4 800 ton CO2, natomiast w czasie Mistrzostw Świata FIFA 2022 wykonano 1 846 prywatnych lotów, generujących 14 700 ton CO2. Rekordziści wytworzyli 2 400 ton CO2 na osobę w 2023 r. To prawie 500 razy więcej niż przeciętna emisja na osobę w 2020 r. (4,5 tony ekwiwalentu CO2).
Polityka klimatyczna państw rozwiniętych doprowadziła do alienacji niemal całej klasy robotniczej oraz dużej liczby innych konsumentów, szczególnie tych o średnich lub skromnych dochodach. Brytyjscy związkowcy coraz głośniej sprzeciwiają się polityce zeroemisyjnej, wprowadzonej jeszcze przez rząd konserwatystów, której wdrażanie zostało przyspieszone przez obecny rząd labourzystowski.
Rząd brytyjski, podobnie jak wiele innych krajów rozwiniętych, zobowiązał się do redukcji emisji gazów cieplarnianych, dążąc do osiągnięcia zerowej emisji netto do 2050 roku. Ten cel został przyjęty przez konserwatywny rząd, który po opuszczeniu Unii Europejskiej nie wycofał się z tej polityki. Obecny rząd Partii Pracy pod przewodnictwem Keira Starmera ogłosił kilka nowych polityk, koncentrując się na zwiększeniu produkcji energii odnawialnej w Wielkiej Brytanii. 24 października 2024 r. w Izbie Lordów odbędzie się debata na temat wpływu tych polityk na gospodarkę, w szczególności na poziom zatrudnienia i wzrost gospodarczy.
Przed debatą, Gary Smith, lider związku zawodowego GMB, największej brytyjskiej konfederacji pracowniczej liczącej ponad 500 000 członków, w zeszłym miesiącu skrytykował politykę zerowej emisji netto, określając ją jako „wydrążenie społeczności klasy robotniczej”. Smith odnosił się do planowanych zwolnień w hucie stali Tata Steel, gdzie 2500 pracowników ma stracić pracę w wyniku zamknięcia ostatnich wielkich pieców na Wyspach. W konsekwencji Wielka Brytania może stać się jedyną dużą uprzemysłowioną gospodarką bez zdolności produkcji stali, krytycznej dla obronności. Zostaną jedynie piece łukowe, produkujące stal z recyklingu, ale przy znacznie mniejszym zatrudnieniu i ograniczonej różnorodności gatunków stali.
Smith skrytykował również konserwatywny rząd za wprowadzenie problemu drenażu klasy robotniczej poprzez „chaotyczne naśladownictwo ekologicznego ekstremizmu”, oraz obecny rząd Partii Pracy za przyspieszenie wdrażania „samodestrukcyjnych” polityk.
Podobną opinię wyraziła Sharon Graham, liderka związku zawodowego Unite. Wyraziła obawy o „sprawiedliwą transformację”, zwracając uwagę na to, że 30 000 pracowników na Morzu Północnym może podzielić los górników. Skrytykowała plan zakazu nowych wierceń i eksploracji ropy i gazu, podkreślając rosnące koszty energii elektrycznej, wynikające z rozwoju OZE.
Graham przypomniała, że kraj, który zapoczątkował rewolucję przemysłową 200 lat temu, teraz doświadcza deindustrializacji i marginalizacji klasy robotniczej.
24 października, na wniosek konserwatywnego lorda Lilley, odbędzie się debata nad skutkami polityki klimatycznej rządu dla miejsc pracy, wzrostu gospodarczego i dobrobytu. Lord Lilley zwrócił uwagę, że w marcu 2023 r. Partia Pracy określiła wzrost globalnych emisji jako „kryzys klimatyczny”, uznając go za „największe długoterminowe zagrożenie”.
Nowy rząd zobowiązał się do wspierania odnawialnych źródeł energii i ograniczenia paliw kopalnych, dążąc do przekształcenia Wielkiej Brytanii w „supermocarstwo czystej energii”. Istniał konsensus wśród kolejnych rządów, że Wielka Brytania powinna przyczynić się do międzynarodowych wysiłków na rzecz redukcji emisji tzw. gazów cieplarnianych. Rząd Rishi Sunaka przyznał jednak w grudniu 2023 r., że planując te działania, nie uwzględniono dodatkowych kosztów dla gospodarstw domowych i zakłóceń w życiu ludzi. Obiecał przyjęcie bardziej pragmatycznego podejścia, zmniejszającego obciążenia dla pracujących.
Zmiana podejścia obejmowała m.in. przesunięcie daty zakazu sprzedaży nowych samochodów spalinowych z 2030 r. na 2035 r. Partia Pracy, tuż przed wyborami w lipcu 2024 r., zapowiedziała jednak, że ponownie przywróci tę datę na 2030 r. Zapowiedziano także przyspieszenie dekarbonizacji sektora energetycznego oraz znaczące zwiększenie produkcji energii wiatrowej i słonecznej.
Konserwatyści ostrzegają, że zbyt szybka dekarbonizacja może prowadzić do utraty kluczowych technologii, które mogą wejść do użytku po 2030 r. Zwracają również uwagę na wysokie koszty tej polityki dla społeczeństwa. Raporty wskazują, że niepowstrzymane zmiany klimatyczne mogą prowadzić do trzykrotnego wzrostu zadłużenia Wielkiej Brytanii do końca stulecia. Koszty zerowej emisji netto szacuje się na 1,4 biliona funtów w ciągu 30 lat, z czego około 344 miliardy funtów ma pochodzić z budżetu państwa.
Jednocześnie Wielka Brytania, będąca odpowiedzialna za zaledwie 1% globalnych emisji, stoi przed wyzwaniem, by inne kraje równie szybko przeprowadziły dekarbonizację.
Podczas debaty politycy mają omówić koszty transformacji, szczególnie dla klasy pracującej i przedstawicieli sektorów, które są zagrożone zamknięciem w wyniku polityki klimatycznej.
Źródło: brusselssignals.eu, lordslibrary.parliament.uk AS
Podczas lipcowych „Trzech Międzynarodowych Dni Przeciw Technonauce” w piemonckim mieście Acqui Terme dwóch działaczy społecznych z francuskiego Grenoble przedstawiło problem tak zwanej transformacji ekologicznej ze słabo dotychczas znanego punktu widzenia. Ich referat streścił na swym blogu NoGeoingegneria.com („Nie dla Geoinżynierii”) Miguel Martinez. „Pamiętajmy, że to, co nazywa się transformacją ekologiczną, nie ma nic wspólnego z ekologią” – zaznaczył na wstępie. W tekście odnajdujemy kolejne dowody na tę „politycznie niepoprawną” tezę.
Francuskie miasto Grenoble dzięki działalności potężnego koncernu Capgemini Engineering stanowi zalążek czegoś w rodzaju „francuskiej Doliny Krzemowej”, rzucającej ponoć wyzwanie azjatyckim gigantom. W obszarze działalności firmy znajdują się tak odległe od siebie dziedziny jak wojskowość, turystyka, ubezpieczenia, energia, media, rozrywka… Sama określa się jako „lider zrównoważonej mobilności”.
Firma produkuje mikrochipy, czyli półprzewodniki używane przez przemysł już niemal powszechnie. Bez nich niemożliwe byłoby też tworzenie tak zwanych inteligentnych urządzeń, domów, miast.
„W rzeczywistości to, co nazywane jest ekologiczną transformacją, zależy z pewnością nie od biosfery, ale od półprzewodników, które umożliwiają umieszczanie wszędzie mikroczipów, zwanych po francusku puce (pchła). Capgemini odegrać ma decydującą rolę w reindustrializacji, w ramach której spodziewane są inwestycje na poziomie 3,4 biliona dolarów” – czytamy w materiale. Docelowo czujniki mają znajdować się w każdym produkcie – począwszy od samochodów po produkty, które znajdą się na sklepowych półkach – a nawet w powietrzu.
Grenoble, ogłoszonym w 2012 roku „Europejską Zieloną Stolicą” współrządzi Partia Ekologów. Miasto jest przy tym największym na kontynencie centrum nanotechnologii. Trafia tam rzeka pieniędzy przeznaczonych na badania i innowacje. W ubiegłym roku prezydent Macron obiecał przekazać 2,3 miliarda euro ze środków publicznych dla firm produkujących tam półprzewodniki: STMicroelectronics, którego współwłaścicielem jest bank Bpifrance i włoskie Ministerstwo Gospodarki i Finansów; Soitec oraz GlobalFoundries, koncernu kontrolowanego przez rząd Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
STMicroelectronics powstała w 1987 roku z połączenia działalności w dziedzinie półprzewodników firmy SGS Microelettronica oraz Thomson Semiconducteurs, czyli francuskiego oddziału międzynarodowego koncernu zajmującego się projektowaniem i konstrukcją mikrochipów.
STM działa również we Włoszech – ma centrum badawczo-rozwojowe w Castelletto oraz 2 duże centra produkcyjne – w Agrate Brianza i Katanii. Jednymi z największych klientów zakładu położonego na Sycylii są Tesla i Apple. Chipy zaprojektowane i wyprodukowane przez firmę od kilkudziesięciu lat umieszczane są w kasetach z tuszami do drukarek Hewlett-Packard. Fabryka pracuje non-stop, 24 godziny na dobę, 365 dni w roku. Niedawno otrzymała z funduszy unijnych 2 miliardy euro.
Zachłanne mikrochipy
Jak podali podczas włoskiej konferencji działacze społeczni z Grenoble, do wyprodukowania każdego mikrochipu potrzeba 32 litrów wody. A znaczną jej część musi stanowić tzw. woda ultraczysta, lepszej jakości niż pitna.
Inteligentny samochód zawiera około 1 500 mikroczipów, poruszany prądem – dwukrotnie więcej. A więc zapewnienie półprzewodników do jednego tylko „elektryka” wymaga około 100 tysięcy litrów wody, czyli tyle, ile przeciętny Włoch zużywa w ciągu półtora roku.
„Proekologiczne” Soitec i STM po osiągnięciu pełnej mocy produkcyjnej w ciągu dnia zużywać będą tyle wody, co mieszkańcy korzystający z… 700 tysięcy pryszniców. Czy ma to związek z wysychaniem rzeki Isère przepływającej przez teren, na którym znajduje się fabryka w Grenoble? We wrześniu 2023 roku ogłoszono tam między innymi z tego powodu (drugim było topnienie tamtejszych lodowców) „stan katastrofy naturalnej”. Susza wpłynęła na poruszanie się gleby, co spowodowało uszkodzenie niektórych domów w tej miejscowości.
O dziwo, z podobnym zjawiskiem – brakiem wody – zmagają się również mieszkańcy Sycylii. Hodowcy namawiani są do uboju bydła, aby przybywający na wyspę turyści nie zostali pozbawieni kąpieli. Wielkość opadów deszczu porównywalna była niedawno z poziomem występującym na suchych obszarach Libii i Maroka.
Pochłanianie gigantycznych ilości wody nie jest jedynym „ekologicznym” problemem związanym z obecnością producentów półprzewodników. Francuski oddział STMicroelectronics zużywa co roku 20 tysięcy ton chemikaliów, które następnie, po oczyszczeniu wlewa do rzeki Isère. Z fabryk STMicroelectronics i Soitec wpada do rzeki Isère tyle azotu co z odpadów wytwarzanych przez 53 tysiące mieszkańców miasta.
Wśród odpadów znajdują się jednak na przykład również niepodlegające pełnemu rozkładowi związki per- i polifluoroalkilowe (PFAS), nieodzowne przy wytwarzaniu mikrochipów. Obecne w tych związkach wiązania węgla i fluoru należą do najsilniejszych znanych w chemii organicznej.
Gigantyczny drenaż w imię nowoczesności
Cyfryzacja obejmująca stopniowo wszystkie dziedziny naszego życia nie obywa się bez półprzewodników. W lutym obecnego roku na łamach portalu The Dial reporter Jessica Traynor opisała konsekwencje wyboru, jakiego dokonały władze Irlandii ściągając do tego kraju międzynarodowe korporacje wznoszące tam gigantyczne centra danych. Dają one wprawdzie pracę mieszkańcom Zielonej Wyspy, lecz nie płacą podatków, przyczyniając się do upadku firm krajowych. Martinez opisuje to zjawisko na obrazowym przykładzie. „(…) mały sklepik obok zostanie zamknięty, bo Amazon jest tak wygodny, i jeśli rodzinę, która tam mieszkała, zastępuje imigrant, który jedzie na rowerze pod prąd, aby dostarczyć przesyłkę, ponieważ boi się, że kontrolujący go mikrochip spowoduje, iż zostanie wyrzucony jeśli zrobi to ułamek sekundy za późno (…)”.
Jessica Traynor napisała m.in., że w 2023 roku należące do światowych gigantów a położone w Irlandii 82 centra danych zużyły więcej energii elektrycznej niż wszyscy mieszkańcy miast tego kraju. Przy czym aż 70 procent zużywanej przez Irlandczyków energii pochodzi z importu.
Planowane jest zbudowanie kolejnych 40 centrów danych. Jeśli tak się stanie, do 2030 roku wszystkie centra zużywać będą wtedy aż 70 procent krajowej energii. „Perspektywa cyklicznych przerw w dostawie prądu staje się coraz bardziej prawdopodobna” – ubolewa Traynor.
Technologicznej rewolucji, ponoć nieuchronnej i mającej przynieść nam poprawę warunków życia, chyba jednak nie do końca po drodze jest z ekologią. Zwraca na to uwagę ruch społeczny, który wykształcił się wokół sprzeciwu względem działalności fabryk półprzewodników we Francji czy Włoszech.
W Grenoble środowiska skupione wokół bloga stopmicro38, grupy Pièces et Mains d’Oeuvres oraz pisma Postillon wiosną wyprowadziły na ulicę kilka tysięcy osób. Protesty doprowadziły do – przynajmniej czasowego – zawieszenia rozbudowy fabryk STMicroelectronics i Soitec.
W kwietniu 2023 tysiąc osób demonstrowało we francuskim Crolles przeciwko monopolizacji zasobów naturalnych oraz energii przez przemysł elektroniczny i ekspansję STM oraz Soitec.
„Sektor mikroelektroniki szczególnie zachłanny jest na wodę. Do płukania pojedynczej płytki krzemowej potrzeba jej 1 700 litrów. Latem w okresach suszy, kiedy nie wolno już podlewać ogrodów, ST i Soitec w dalszym ciągu pobierają wodę pitną z francuskiej sieci publicznej. Jej zużycie przez nie stale rośnie i oczekuje się dalszej ich ekspansji. ST planuje pochłaniać 21,5 tysiąca metrów sześciennych wody pitnej dziennie, czyli 250 litrów na sekundę, co oznacza wzrost o 190 procent w porównaniu do roku 2021” – alarmują ekolodzy (ci autentyczni). Piętnują fabryki mikrochipów także za zanieczyszczanie rzek amoniakiem, chlorem, sześciofluorkiem, fosforem, azotem czy miedzią. Skażona woda po opuszczeniu oczyszczalni ścieków trafia do rzeki Isère.
Protestujący sprzeciwiają się finansowaniu fabryk półprzewodników publicznymi pieniędzmi, oskarżają ich władze o przyczynianie się do eskalacji wojny poprzez udział produktów w sprzęcie używanym podczas działań zbrojnych.
Jak wskazują działacze społeczni, każdego roku poziom użycia chipów zwiększa się o 15 procent. Z kolei aż 95 procent światowej produkcji metali rzadkich stosowanych w produkcji półprzewodników pochodzi z Chin. Trudno więc mówić o jakiejkolwiek emancypacji pod tym względem od Pekinu.
„Najlepszym sposobem na uniknięcie uzależnienia od azjatyckich fabryk jest używanie mniej elektroniki. To oznacza odzyskanie autonomii wobec przemysłowego i złączonego stylu życia narzucanego nam przez potęgę korporacji międzynarodowych” – podkreślają francuscy ekolodzy.
W ich ocenie cyfryzacja ma wymierny wpływ na środowisko poprzez funkcjonowanie kopalń metali rzadkich, zużycie energii elektrycznej i wody, składowiska odpadów, zanieczyszczenie rzek. „Wzrost produkcji chipów konsoliduje logikę globalnej zagłady. Czy chipy elektroniczne są niezbędne do życia w społeczeństwie? W przeciwieństwie do wody, której używanie to konieczność, półprzewodniki nie są konieczne ani nie jesteśmy na nie skazani. Jest to polityczny wybór życia w łączności z siecią” – trzeźwo apelują francuscy działacze z ruchu StopMicro38.
Amoniak to jeden z kluczowych surowców wykorzystywanych do produkcji w Grupie Azoty, przede wszystkim w segmencie nawozowym. Surowiec stanowi również jeden z najistotniejszych obszarów kosztowych – zarówno w kontekście wytwarzania, jak również w związku z jego emisyjnością. Co kluczowe, dla wyprodukowania 1 tony amoniaku potrzeba co najmniej 950 m3 gazu ziemnego. Mając na względzie ogromny udział kosztów gazu w produkcji firm nawozowych, coraz więcej producentów podejmuje decyzje o rezygnacji z wytwarzania amoniaku w ramach kosztownych procesów technologicznych z udziałem gazu i wybiera import gotowego półproduktu, tj. amoniaku. Tym samym optymalizacja kosztowa, rozwój nowego obszaru biznesowego z wykorzystaniem własnej infrastruktury portowej oraz dążenie do zmniejszenia emisyjności to główne powody, dla których Grupa Azoty jest zainteresowana importem amoniaku. Zakupy amoniaku Grupa planuje po zakończeniu rutynowego remontu systemu rozładunkowego, tj. od października br.
Warto przypomnieć, że to z amoniaku powstaje mocznik, czy kwas azotowy służący do produkcji roztworu azotanu amonu, a następnie nawozów saletrzanych. W samym 2023 roku import amoniaku do Europy kształtował się na poziomie 3,5 mln ton. Należy spodziewać się, że z uwagi na coraz większe wymagania związane z polityką klimatyczną i celami w ramach transformacji energetycznej oraz w związku z wysokimi cenami gazu w Europie, ten trend będzie się nasilać. W konsekwencji może to spowodować, że producenci nawozów będą stopniowo odchodzić od procesów technologicznych z wykorzystaniem gazu.
– W Polsce konsumuje się ponad 3 mln t amoniaku, to blisko 3 mld m3 gazu. W 2024 roku import amoniaku do Unii Europejskiej wciąż rośnie – od początku roku do pierwszych dni sierpnia wyniósł 1,9 mln ton, a ponad 140 statków z 9 krajów eksportowych przypłynęło do 14 państw w Europie. Dla przykładu, tylko w pierwszych sześciu miesiącach tego roku producent nawozów z Norwegii zaimportował spoza UE aż 277 tys. ton amoniaku. Z kolei Holandia, będąc hubem dla rynku gazu, zaimportowała blisko 100 tys. t amoniaku do sierpnia br. Jako Grupa Azoty nie mamy wątpliwości, że transformacja energetyczna będzie wpływać na dalszy wzrost importu i chcemy wykorzystać swój potencjał, aby odgrywać ważną rolę w tym procesie, szczególnie mając na względzie, jak duży wpływ na finalne ceny naszych produktów mają koszty gazu. Warto też zauważyć, że pomimo tego, iż nie to było założeniem systemu ETS oraz dyrektywy RED III, to obecnie największe projekty niebieskiego oraz zielonego amoniaku powstają poza Unią Europejską i to kierunki, które analizujemy w kontekście importu – mówi wiceprezes Zarządu Grupy Azoty S.A. odpowiedzialny m.in. za Segment Agro i Chemia, ochronę rynku oraz zakupy strategiczne Hubert Kamola.
– W Grupie Azoty planujemy obecnie rozwój terminalu amoniakalnego. Już dziś w całej Grupie dysponujemy pojemnością ponad 50 tys. ton zdolności magazynowych dla amoniaku. W planach mamy skalowanie terminalu poprzez zabudowę nowych zdolności przeładunkowych – idziemy w kierunku nowych zbiorników oraz rozbudowy trakcji kolejowej. Potrzeby Grupy Azoty to jedno, ale mamy również listę firm, które chciałyby z nami współpracować, również w zakresie zakupu amoniaku. Nie mamy wątpliwości, że aspekt logistyki morskiej w biznesie nabiera coraz większego znaczenia i chcemy wykorzystać potencjał infrastruktury portowej Grupy Azoty, aby w pełni rozwinąć ten nowy kierunek naszego biznesu, optymalizując jednocześnie koszty produkcji i zmniejszając emisyjność Grupy – komentuje wiceprezes Zarządu Grupy Azoty S.A. odpowiedzialny m.in. za Segment Tworzyw oraz Logistykę Andrzej Dawidowski.
Jedynym racjonalnym rozwiązaniem jest wyjście Polski z Unii Europejskiej.
Kalkulator na stronie ets2koszty.pl wyliczył, ile kosztować mnie będzie nowy unijny podatek ETS2. Otóż w roku 2027 z tego tytułu w benzynie oraz gazie ziemnym do ogrzewania domu i wody, a także do gotowania zapłacę dodatkowo ponad 1200 złotych. W 2030 roku będzie to już ponad 2200 złotych, a w 2050 roku – niemal 20 tys. złotych. Jedyna nadzieja w tym, że to mało realne, by za 26 lat Unia Europejska jeszcze istniała.
Dotychczas w ramach systemu EU ETS podatek za emisję dwutlenku węgla płaciła energetyka i przemysł energochłonny. Niestety wariactwo klimatyczne niebezpiecznie się nasila i już od 1 stycznia 2027 roku zacznie obowiązywać nowy unijny podatek o nazwie ETS2. Obejmie on transport i budownictwo. Jak czytamy w opublikowanym właśnie raporcie adwokat Wandy Buk – byłej wiceprezes PGE, i Marcina Izdebskiego – eksperta Fundacji Republikańskiej, byłego dyrektora w Ministerstwie Aktywów Państwowych, pt. „Analiza wpływu ETS2 na koszty życia Polaków”, „system obejmie opłatami emisje pochodzące ze spalania paliw przez gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa dotychczas nie objęte systemem ETS1, m.in. małe ciepłownie, piekarnie, gastronomie, sklepy. Dodatkowe koszty będą ukryte w cenie paliw kopalnych, m.in. węgla, gazu, oleju opałowego, paliw silnikowych. Koszt zakupu paliw wzrośnie nie tylko o wysokość opłaty emisyjnej, ale także wysokość podatku VAT naliczanego od tej opłaty” (warto zauważyć, że jest to tym samym podatek od podatku!).
Euroubóstwo
Wprowadzenie ETS2 spowoduje pogorszenie sytuacji finansowej wszystkich gospodarstw domowych poprzez wzrost kosztów ogrzewania, podgrzewania wody i gotowania posiłków. Do tego dojdzie wzrost kosztów transportu. Autorzy raportu zwracają uwagę, że „Polska jest jednym z krajów, którego obywatele najdotkliwiej odczują uruchomienie ETS2”. Sama Unia Europejska przyznaje, że objęcie budynków i transportu „systemem handlu emisjami szczególnie mocno odbije się na gospodarstwach domowych, mikro-przedsiębiorcach i użytkownikach transportu znajdujących się w trudnej sytuacji”. Może dojść „do sytuacji, w której część z obywateli może być zmuszona do rezygnacji z własnych środków transportu i obniżenia standardów termicznych swoich mieszkań” (np. obniżenie zimą temperatury w mieszkaniach z 22 czy 21 do 17 czy 15 stopni).
Według raportu, „przy założeniu zużycia paliw na poziomie z 2023 roku łączny koszt netto zakupu uprawnień do emisji związanych z transportem wyniesie w 2027 roku około 11,5 mld złotych, a w 2030 roku wzrośnie do 21 mld złotych”. To oczywiście spowoduje, że również firmy będą musiały podnieść ceny swoich towarów i usług. Będzie to jednoznacznie oznaczać pogorszenie konkurencyjności polskich firm względem korporacji spoza Unii Europejskiej, które takiego podatku nie płacą.
Według raportu Warsaw Enterprise Institute z maja 2023 roku pt. „Zapłacą najubożsi. Koszty wprowadzenia systemu handlu emisjami dla budynków mieszkalnych oraz transportu” (autorstwa ekonomisty Marka Lachowicza) ETS2 w wariancie optymistycznym będzie kosztował Polaków 21,2 mld złotych, a w wariancie pesymistycznym 96,5 mld złotych rocznie. W najlepszym razie w 2030 roku statystyczna polska rodzina zapłaci dodatkowo ponad 1,5 tys. złotych, a w scenariuszu pesymistycznym – dodatkowo 7,1 tys. złotych rocznie. Najbardziej dotknięte zmianami będą najuboższe gospodarstwa domowe, zamieszkujące tereny wiejskie.
W raporcie „Analiza wpływu ETS2 na koszty życia Polaków” koszty te są wyliczone bardziej szczegółowo. Wynika z nich, że dla przeciętnej polskiej rodziny skumulowany dodatkowy koszt ETS2 w przypadku ogrzewania gazem ziemnym w latach 2027-2030 wyniesie 6,3 tys. złotych, a w latach 2027-2035 – 24 tys. złotych. W przypadku wykorzystania węgla dodatkowy skumulowany koszt w pierwszym okresie wyniesie 10,3 tys. złotych, a w drugim – aż 39,1 tys. złotych. Natomiast rodzina o wysokim zużyciu energii w latach 2027-2030 w przypadku ogrzewania domu gazem poniesie skumulowane koszty w wysokości 12,1 tys. złotych, a w latach 2027-2035 będzie to łącznie 45,8 tys. złotych. Jeżeli wykorzystuje węgiel, wyniesie to odpowiednio 20,4 tys. złotych i 77,3 tys. złotych! W ten sposób z tytułu podatku ETS2 w pierwszych czterech latach Bruksela wydrenuje nas dodatkowo na kwoty od niecałych 1,6 tys. złotych do 5,1 tys. złotych średniorocznie, a w okresie 2027-2035 – na sumy od prawie 2,7 tys. złotych do aż 8,6 tysiąca złotych średniorocznie!
Z roku na rok podatek ETS2 do zapłacenia będzie wzrastał dlatego, że będzie rosła cena uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Otóż według Komisji Europejskiej cena emisji tony dwutlenku węgla w 2027 roku wyniesie 30 euro. Jednak Komisja Europejska przewiduje, że już w 2028 roku cena ta sięgnie poziomu 50 euro. Natomiast w 2030 roku ETS2 i ETS1 mają się połączyć w jeden, czego efektem będzie wyrównanie cen w obu systemach. Będzie to oznaczało gwałtowny wzrost kosztów emisji dla gospodarstw domowych i firm. Aktualnie cena emisji tony CO2 w ETS1 wynosi około 70 euro, ale były okresy, kiedy sięgała 100 euro (średnia cena w 2023 roku wynosiła 83,85 euro). I taka sytuacja może się powtórzyć. Prognozy Komisji Europejskiej mówią, że już w 2035 roku podatek od emisji CO2 wyniesie 140 euro, a w 2050 roku – aż 490 euro.
ETS2 nie do przyjęcia
Należy zwrócić uwagę, że podatek ETS2 będzie taki sam w całej Unii Europejskiej, mimo że mieszkańcy niektórych krajów są bogatsi (np. Niemcy, Luksemburg, Austria), a innych biedniejsi (np. Polska, Słowacja, Bułgaria) i mimo tego, że w niektórych krajach z powodów klimatycznych mniej wydaje się na ogrzewanie (np. Hiszpania, Cypr, Malta), a w innych więcej (np. Polska, Finlandia, Litwa). Polska jest tym bardziej poszkodowana, że u nas to węgiel jest podstawą energetyki i tak pozostanie jeszcze przez wiele lat. Efekt będzie taki, że „obywatele najbogatszych państw będą ponosili takie same opłaty za emisję tony CO₂, co reszta. Będzie to rzutować na dotkliwość nowych regulacji dla budżetów domowych obywateli poszczególnych państw”. Już w 2022 roku wśród krajów Unii Europejskiej „najwyższy udział wydatków na energię w całkowitych wydatkach był na Słowacji (7,9 proc.), a następnie w Polsce (7,8 proc.). Średnia unijna wyniosła 5,1 proc. Poniżej średniej znajdowały się państwa najbogatsze oraz południowe” (Portugalia, Hiszpania). W najbliższych latach będzie tylko gorzej, przez co nie tylko będziemy coraz biedniejsi, ale i cała gospodarka będzie coraz mniej konkurencyjna.
O tym, że Europejski Zielony Ład jest całkowitą katastrofą dla Polski, zdają sobie sprawę przynajmniej niektórzy ministrowie aktualnego skrajnie prounijnego rządu Donalda Tuska. – „Kierunek, w którym zanieczyszczający płaci, jest słuszny, ale ETS2 w obecnej formie jest dla Polski absolutnie nie do przyjęcia” – powiedziała serwisowi Money.pl Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, minister funduszy i polityki regionalnej.– „Dla nas to za duża szkoda – i gospodarcza, i społeczna. Musimy szybko wyjść z zapowiedzią rewizji ETS2, łącznie z podniesieniem tej kwestii na najbliższej Radzie Europejskiej. Najpierw powinniśmy zasygnalizować konieczność zmian, a następnie położyć na stole propozycję modyfikacji” – dodała.
Z kolei Piotr Duda, przewodniczący NSZZ „Solidarność”, w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” słusznie stwierdził, że system ETS2 został opracowany w taki sposób, aby uderzył w biedniejsze regiony Unii Europejskiej. Jego zdaniem Polska mogłaby się rozwijać szybciej dzięki sprzedaży węgla, lecz to zostało zahamowane przez Europejski Zielony Ład. – „Ten system został tak opracowany, aby wzmacniać bogate kraje kosztem tych biedniejszych. Gdyby nie chodziło o biznes i politykę, to nie robiono by z tego religii. Zwróćmy uwagę na konstrukcję systemu EU ETS. Dzięki węglowi moglibyśmy mieć najtańszą energię w Europie. Zamiast tego jej ceny są sztucznie zawyżane. Stosowanie tych samych przepisów na różnych etapach rozwoju sprawia, że silni się wzmacniają, a słabsi tracą. My płacimy za emisję gazów cieplarnianych ze spalania węgla, a Francuzi mają mocno rozbudowany atom i są bezemisyjni” – powiedział Duda.
Z odpowiedzi sekretarza stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska Krzysztofa Bolesty na interpelację posła Janusza Kowalskiego (dane KOBiZE) wynika, że deficyt uprawnień do emisji CO2 w systemie EU ETS w 2023 roku wyniósł około 12,5 mld złotych, a łącznie w okresie 2021-2030 będzie to szacunkowa kwota aż 141 mld złotych! W rzeczywistości kwoty obciążające gospodarkę (w szczególności energetykę) z tego tytułu są wielokrotnie wyższe (w 2023 roku około 58 mld złotych), ale niższa suma bilansu wynika m.in. z tego, że Skarb Państwa sprzedaje „darmowe” uprawnienia, a część „darmowych” uprawnień trafia do przemysłu energochłonnego.
Do tego trzeba dodać kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie podatku ETS2. Ale to nie wszystko. Według francuskiego Instytutu Rousseau w celu dojścia do urojonej zero-emistyjności w 2050 roku prywatne i publiczne inwestycje rocznie będą kosztować Polskę 90 mld euro, czyli przy aktualnym kursie niemal 400 mld złotych!
Jak od tego uciec?
Ponieważ jako Polska nie mamy żadnego wpływu na politykę Unii Europejskiej, a nasi politycy nie mają nawet odwagi, żeby bronić w Brukseli naszych portfeli, naszych interesów i polskiej racji stanu, jedynym racjonalnym rozwiązaniem jest wyjście Polski z Unii Europejskiej. Odrzucenie realizacji urojonej polityki klimatycznej jest możliwe tylko w sytuacji rozpadu Unii lub wyprowadzki z niej. Im szybciej się to stanie, tym mniejsze będziemy mieli straty. Każdy rok dalszego wdrażania skrajnie szkodliwego dla polskiej gospodarki i Polaków Europejskiego Zielonego Ładu to podążanie w złym kierunku. Koszty z tego wynikające będą znacznie przekraczać korzyści z członkostwa Polski w Unii Europejskiej.
Polityków, którzy się na to zgodzili, powinniśmy sądzić za zdradę stanu. Tymczasem minister finansów Andrzej Domański w rozmowie z Money.pl stwierdził, że jeśli chodzi o transformację energetyczną, to nadszedł moment, żeby… „przyspieszyć”. Do zintensyfikowania transformacji energetycznej nawołuje też Konfederacja Lewiatan.
Niestety politycy POPiS-u, którzy nas wprowadzili do tego bagna, nie myślą, jak nas z niego wyciągnąć, tylko jak nas w tym bagnie urządzić. No ale nie tylko oni straszą, że jak znajdziemy się poza Unią Europejską, to trafimy do czarnej dziury.
A tak naprawdę, kiedy wyjdziemy z Unii, nie znajdziemy się w czarnej dziurze, bo poza UE funkcjonuje ponad 85 proc. światowej gospodarki. To pozostając w Unii, jesteśmy w czarnej dziurze, bo będziemy musieli marnować gigantyczne kwoty na coś, co nie tylko nie jest nam potrzebne, ale i nam szkodzi. Skutkiem likwidacji górnictwa węglowego i degradacji energetyki węglowej będzie utrata bezpieczeństwa energetycznego i suwerenności energetycznej. Wdrażanie pomysłów Europejskiego Zielonego Ładu w rolnictwie spowoduje utratę bezpieczeństwa i suwerenności żywnościowej. Z kolei rezygnacja z samochodów spalinowych na rzecz znacznie droższych elektrycznych dla większości społeczeństwa będzie oznaczała brak mobilności.
A ja w mojej najnowszej książce „Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa” zastanawiam się, czy za kilka lat nie pojawi się unijny system ETS3, do którego zostaną włączeni ludzie i bez podatku za wydychany dwutlenek węgla nie będzie można oddychać…
Dania nakłada na rolników pierwszy na świecie podatek od mięsa w wysokości 80 funtów rocznie od krowy
Kraj zajmie się emisją gazów cieplarnianych pochodzących od bydła, aby zachęcić Duńczyków do wypróbowania diet przyjaznych dla środowiska
Dania będzie pobierać od rolników opłatę do 80 funtów za każdą krowę w ramach pierwszego na świecie podatku węglowego od rolnictwa. Kraj ten stara się w ten sposób zachęcić ludzi do jedzenia mniejszej ilości mięsa, aby przeciwdziałać zmianie klimatu.
Rolnictwo jest sektorem emitującym najwięcej gazów cieplarnianych w Danii , a także głównym eksporterem wieprzowiny i produktów mlecznych. Rząd ma nadzieję, że podatek ten pomoże mu osiągnąć cel ograniczenia emisji o 70 procent w tej dekadzie.
Z wpływów z podatku zostanie utworzony fundusz, który będzie wspierał ekologicznych rolników. Ponadto firma zainwestowała 58 milionów funtów w dodatki paszowe, aby ograniczyć emisję metanu przez krowy . [Te kontr-rewolucyjne krowy ośmielają sie pierdzieć na RZĄD !! md]
Nowy podatek, który został uzgodniony po negocjacjach z grupami rolniczymi i ekologicznymi, będzie wynosił 13,50 GBP za tonę CO2 w 2030 r., a w 2035 r. wzrośnie do 85 GBP, choć obowiązywać będzie 60-procentowy zwrot.[Uś, to musiał wymyślić stary rabin.. md]
Według duńskiego ekologicznego think tanku Concito, który powołuje się na grupę roboczą duńskiego rządu, początkowy koszt wyniesie około 80 funtów na krowę mleczną, co oznacza emisję średnio sześciu ton ekwiwalentu CO2.
Zdaniem minister gospodarki Danii Stephanie Lose, może to spowodować wzrost kosztów o 23 pensy za kilogram mielonej wołowiny. [Tak sobie wymyśliła. Oczywiście gdzieś w hurcie, a w sklepie parę razy więcej. Mordy tej idiotki wam nie pokażę. Ona zapewne też sobie przyczepiła szczelny balonik przy organie, którym myśli. MD]
Powiedziała, że nowe prawo zwiastuje „historyczną reorganizację i restrukturyzację duńskiej ziemi i produkcji żywności”. Stephanie Lose, duńska minister gospodarki, twierdzi, że podatek może zwiększyć cenę kilograma mielonej wołowiny o 23 pensy [Beka jej się, czy co?? To już było. md]
Chociaż ustawa została uchwalona po negocjacjach między głównymi organizacjami handlu żywnością i rolnictwem, a także nią i jej największą organizacją ochrony środowiska, została skrytykowana przez niektóre grupy rolnicze. Organizacja rolników Bæredygtigt Landbrug powiedziała Financial Times, że umowa była szalona i pokazała, że rząd nie słucha rolników.
Torsten Hasforth z Concito powiedział, że istnieją pewne obawy, że nowe prawo może zaszkodzić duńskim rolnikom poprzez zwiększenie importu, jednak przyjęto pogląd, że „ktoś musi zacząć”.
„Cały pomysł polega na tym, aby pobudzić innowacje i rozwiązania z branży” – powiedział. „To próba wypróbowania czegoś, co faktycznie zakończy się redukcją emisji”.
Dania ma jeden z najwyższych wskaźników spożycia wołowiny na świecie, a rząd prowadzi jedną z najbardziej ambitnych polityk zachęcających do spożywania żywności pochodzenia roślinnego.[Jak ci Duńczycy mogli “dać głos” ta takich okrutnych idiotów? MD]
Wieprzowina, również bardzo popularna w Danii, emituje mniej, ale również podlegałaby podatkowi węglowemu.
W zeszłym roku Dania opublikowała pierwszy na świecie plan zachęcania do produkcji i spożycia większej ilości warzyw i alternatywnych białek. Nastąpiło to po zmianie przez rząd krajowych wytycznych mających na celu ograniczenie spożycia mięsa zgodnie z zaleceniami dotyczącymi diet zrównoważonych pod względem środowiskowym.
Jednak Duńczycy są mniej entuzjastycznie nastawieni do mięsnych alternatyw i twierdzą, że w porównaniu z innymi Europejczykami, w najbliższej przyszłości prawdopodobnie ograniczą spożycie mięsa – wynika z badań Uniwersytetu Kopenhaskiego.
Premier Danii Mette Frederiksen wyraziła podobno nadzieję, że nowy podatek utoruje drogę podobnym opłatom w innych krajach w przyszłości.
Ministrowie rządu Wielkiej Brytanii już wcześniej przedstawiali pomysł opodatkowania brytyjskiego rolnictwa, ale wycofali się z tego pomysłu w niedawnych propozycjach rozszerzenia systemu podatku węglowego.
Unia Europejska również prowadziła dyskusje na temat włączenia rolnictwa do swojego systemu handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla, ale jakiekolwiek posunięcie prawdopodobnie spotkałoby się ze znacznym sprzeciwem ze strony grup rolniczych, które w ostatnich miesiącach organizowały protesty w całej UE.
W sobotę w Sejmie odbyła się konferencja dotycząca tzw. polityki klimatycznej. Mimo wcześniejszych zapowiedzi, nie pojawiła się na niej minister klimatu Urszula Zielińska. Głos zabierał m.in. europoseł Konfederacji Grzegorz Braun.
Konferencja pod hasłem „Zmiany klimatu. Polityka a nauka” została zorganizowana w ramach posiedzenia Parlamentarnego Zespołu ds. Gwarancji Własności i Wolności Gospodarczej Polaków.
Mówiąc o zielonej ideologii, poseł Grzegorz Braun stwierdził, że „chciałby życzyć sobie i wszystkim Państwu, (…) żebyśmy mogli nasz sprzeciw wobec tej wrogiej ludzkości, ludzkiej wolności, majętności, ludzkiej godności, której przecież nie ma bez poszanowania tradycji, bez prawa do prywatności, żebyśmy tę doktrynę mogli złożyć nie do grobu, ale na śmietnik historii, tak jak stało się to z tamtą komuną, którą część z nas pamięta jeszcze z autopsji”.
– I ci, którzy z autopsji pamiętają, pojmują, że nie ma ani żadnego nadużycia, ani też nie ma niedokładności w tej analogii, którą ja na użytek właśnie świeżo zakończonej kampanii wyborczej, formułowałem dwoma hasłami: precz z komuną, precz z euro-komuną. Okazjonalnie dodawałem jeszcze precz z żydokomuną, bo wydaje mi się, że to dopiero jest komplet – wskazał europoseł Konfederacji.
Zwrócił uwagę, że ta doktryna „ma charakter quas-religijny. Jest to kult”.
– Tam, gdzie ludzie przestają wierzyć w Pana Boga, zaczynają wierzyć w byle co. I otóż komuna i eurokomuna rugująca z centrum i usuwająca z fundamentów naszego życia publicznego, zbiorowego, państwowego, międzynarodowego, usuwająca ten istotny fundament, opokę chrześcijaństwa, ta komuna oczywiście musi podstawić w to miejsce jakieś kulty fałszywe, oparte na urojeniach. I tak rzeczywiście, jak za tamtej sowieckiej czerwonej komuny, sprawiedliwość społeczna i pogoń za jej mirażem usprawiedliwiała wszystko i miała być wytłumaczeniem każdej niegodziwości, każdej nielogiczności, każdego bezsensu i każdej zbrodni, tak dzisiaj pogoń za urojoną bezemisyjnością i zrównoważonym rozwojem to ma usprawiedliwić wszystko – zaznaczył.
– Chciałbym zwrócić uwagę na to, że to jest – tak jak tamta komuna – system, z którym nie można i nie należy negocjować. Nie należy negocjować z terrorystami i nie należy negocjować z ekoterrorystami – dodał Braun.
– Nie należy negocjować zakresu naszej wolności do wypowiadania się na te tematy i nie należy negocjować zakresu naszej wolności decydowania o naszym życiu, o naszym domostwie, naszej gminie, naszym państwie, bo kiedy tylko zaczynamy negocjować już jesteśmy zgubieni – powiedział.
Wskazał, że piewcy zielonej ideologii „nie są tacy znowu w ciemię bici”.
– Oni mają na swoje posyłki, mają na gwizdnięcie rozmaite autorytety medialne, ten cały konsensus naukowy, ale ci, którzy płacą sowicie tym łajdakom, którzy tworzą naukowe teorie, dorabiają do rozboju grabieży zuchwałej, bo to jest przecież grabież zuchwała i naruszenie miru każdego z naszych domostw. To w ogóle jest cały katalog przestępstw kodeksowych. To, czym jest w praktyce walka z globalnym ociepleniem, walka o bezemisyjność, to jest cały długi katalog przestępstw kodeksowych i konstytucyjnych deliktów – dodał.
Braun podkreślił, że „znika prywatność, znika tajemnica i handlowa, i tajemnica lekarska”. Jak dodał, „wszystko jest po to, żeby system zracjonalizować, jest scyfryzowane i wszyscy są w systemie i w związku z tym nie ma żadnej tajemnicy, skoro każdy lekarz, cieć, policjant, polityk spod palca może wydobyć dowolne dane na temat naszego stanu zdrowia i na temat stanu naszego domostwa”. – Czy mamy tam nasz dom obłożony dostatecznie grubą warstwą styropianu, żeby Greta Thunberg nie budziła się z krzykiem i żeby prezydent Trzaskowski w Warszawie był spokojniejszy o los płonącej planety – dodał.
– Do czego to zmierza? Chciałbym podzielić się przekonaniem, że to jednak zmierza po prostu, jak każdy system totalitarny, do masowych zbrodni – ocenił polityk.
– Nie miejmy wątpliwości, że w momencie, w którym państwo przejmuje stery i wszystko dzieje się w państwie i nic poza państwem, niektórzy stracą przedwcześnie życie. I z tego powodu (…) nie należy negocjować z ekoterrorystami, i z tego powodu, uwaga, instytucje, które projektują na nas tego typu doktryny, powinny być zwalczone i skutecznie obalone. Obalone, nie remontowane, nie dokręcane śrubki, bo może trzeba to jakoś inaczej skalibrować i wtedy na przykład Eurokołchoz będzie produkował lepsze projekty i zaproponuje nam lepszą zmianę naszego życia. Ja sądzę, że jesteśmy w takim momencie, w którym trzeba powiedzieć, że instytucja i system, który wyszedł do nas z ofertą bezemisyjności, redukcji emisji, handlu emisjami z Zielonym Ładem, dyrektywą budynkową i na dokładkę jeszcze paktem migracyjnym, to jest organizacja wroga. Po prostu wroga – ocenił Braun.
– Nie organizacja, która popadła w jakieś błędy i wypaczenia, prawda, stalinowskie, które jak się wyeliminuje, towarzysz Chruszczow z towarzyszem Malenkowem, jak się za to wezmą, to będzie lepiej, prawda? Lepiej już było, Szanowni Państwo. Nie zajmujmy się negocjowaniem z terrorystami, nie zajmujmy się dyskutowaniem z wariatami, ponieważ za ich plecami stoją prawdziwi gangsterzy, brońmy się, a nie możemy się bronić inaczej niż dążąc do zneutralizowania źródeł zagrożeń – wskazał.
– Jeśli w tym roku Zielony Ład i dyrektywa budynkowa i pakt migracyjny i to wszystko się zbiega, no to gdyby nawet odtrąbili tutaj taktycznie odwrót i gdyby nawet z tego się wycofali eurokomuniści, klimatyści, no to z czym wyjdą w przyszłym roku? Z czym wyjdą w przyszłym roku i czy w przyszłym roku my będziemy z naszej strony na tyle zorganizowani i na tyle zdeterminowani, żeby móc się oprzeć następnym, nowym, lepszym projektom budowy nowego, wspaniałego świata? Sądzę zatem, że eurokołchoz powinien być zniszczony. Sądzę zatem, że nie należy leczyć się objawowo tylko u korzenia, a jeśli trzeba, to nawet od czasu do czasu wyrwać ząb – zakończył Grzegorz Braun.
USA: Rekordowe straty funduszy inwestujących w “zrównoważony rozwój”
Amerykanie nie dają się nabrać na fundusze, które inwestują w „zrównoważony rozwój”. „Wypłaty klientów z amerykańskich funduszy ukierunkowanych na cele środowiskowe, społeczne i związane z ładem korporacyjnym osiągnęły 8,8 miliarda dolarów w pierwszych trzech miesiącach 2024 r.” – podał Bloomberg.
„Fundusze giełdowe zajmujące się ochroną środowiska, społeczeństwem i ładem korporacyjnym odnotowały największe odpływy netto, jakie kiedykolwiek zarejestrowano w ciągu jednego miesiąca [kwietnia], na poziomie 4,6 miliarda dolarów” – można przeczytać na stronie Bloomberg Intelligence.
W Stanach Zjednoczonych zideologizowane fundusze ESG określane często mianem funduszy zrównoważonych, koncentrujących się na inwestycjach w firmy walczące ze „śladem węglowym” i propagujące ideologię gender przynoszą rekordowe straty w wysokości miliardów dolarów. Zwykli obywatele wycofują swoje środki.
Odpływ aktywów przyspiesza w miarę, jak coraz więcej Amerykanów zdaje sobie sprawę z kosztów finansowych tzw. zielonej gospodarki. Fundusze ESG, które są nastawione na lewicowy aktywizm powszechnie osiągają złe wyniki finansowe i odnotowują nawet dwucyfrowe straty procentowe w porównaniu ze funduszami inwestującymi w spółki politycznie neutralne w kwestiach społecznych.
Odsetek inwestorów prywatnych, którzy twierdzą, że biorą pod uwagę tzw. raportowanie pozafinansowe (ESG) spadł z dwóch trzecich (65%) w 2021 r. do 60% w 2022 r. i do około połowy (53%) w tym roku.
Wszystkie trzy elementy ESG – środowisko, społeczeństwo i ład korporacyjny – tracą na znaczeniu w USA, ale nie w Unii Europejskiej, gdzie odgórnie Bruksela narzuca raportowanie ESG dla coraz większej liczby podmiotów.
Odpływ środków z funduszy ESG w USA odnotowano w ciągu ostatnich ośmiu kwartałów. Zarządzający aktywami ESG coraz bardziej niechętnie przyznają się do finansowania branż, które służą radykalnemu programowi ideologicznemu, chociaż wciąż je finansują, tyle że bez rozgłosu.
Niektóre firmy przestały publicznie wypowiadać się na temat kroków, jakie podjęły w celu ograniczenia emisji dwutlenku węgla lub zmniejszenia swojego wpływu na środowisko – sugeruje Inside Climate News, cytując badanie dotyczące trendów w zakresie ekologicznego tłumienia emisji.
Termin „ESG” stał się na tyle toksyczny w Ameryce, że Larry Fink, dyrektor generalny gigantycznej firmy inwestycyjnej BlackRock oznajmił, że „nie będzie już o tym mówił” w obawie o odpływ klientów.
BlackRock usunął kilka odniesień do ESG ze swojej strony internetowej, ale wciąż wymaga od firm poszukujących kapitału zobowiązania się do zerowej emisji i innych inicjatyw dotyczących zwalczania „zmian klimatycznych”.
Coraz mniej jest też wzmianek na temat ESG w raportach spółek z indeksu S&P 500. W zideologizowanych formach próbuje się ukryć zaangażowanie na rzecz radykalnego programu lewicowego, zmieniając nazwy produktów, funkcji personelu i działów.
Jednocześnie część inwestorów przenosi się do Europy, gdzie można liczyć na sowite dopłaty do nierentownych przedsięwzięć w związku z narzucanym odgórnie przez Komisję Europejską Zielonym Ładem. W pierwszym kwartale tego roku do Europy napłynęło 10,9 miliarda dolarów netto.
Obecnie w Europie znajduje się przeważająca większość światowych „funduszy zrównoważonych” inwestujących w zrównoważony rozwój (Agenda 2030) o wartości 3 bilionów dolarów. To o 37% więcej niż w połowie 2021 r.
Jak wynika z raportu Morningstar Global Sustainable Fund Flows, do funduszy zrównoważonych w pierwszych trzech miesiącach 2024 r. napłynęło 900 mln dolarów na całym świecie, przy czym Europa posiada 84% aktywów w globalnych funduszach zrównoważonych o łącznej wartości 2,5 biliona dolarów, podczas gdy w USA jest ich 11% na poziomie 335 miliardów dolarów.
Hortense Bioy, globalny dyrektor ds. badań nad zrównoważonym rozwojem w Morningstar, zauważył, że „W ciągu ostatnich kilku lat fundusze zrównoważone musiały stawić czoła wielu przeciwnościom, w tym podwyższonym cenom energii, wysokim stopom procentowym i ostremu sprzeciwowi w zakresie ESG w USA. Skromne napływy do funduszy zrównoważonych w pierwszym kwartale 2024 r. odzwierciedlają ostrożność przed kluczowymi wyborami w USA i Europie, które określą tempo przyszłych zielonych polityk i zachęcą lub zniechęcą do bardziej zrównoważonych praktyk”.
Spadła także liczba uruchomień funduszy do 97 w pierwszym kwartale 2024 r. ze 176 w czwartym kwartale 2023 r.
Wśród funduszy europejskich aktywnie zarządzane portfele straciły w pierwszym kwartale tego roku 11 miliardów dolarów. Chociaż liczby pozostały ujemne, odpływ środków był mniejszy niż spadek z końca 2023 r., który wyniósł 17,5 mld dolarów.
W raporcie zauważono także, że „niewielkie napływy netto w pierwszym kwartale pokazują, że apetyt inwestorów na fundusze ESG i fundusze zrównoważone w Europie pozostaje słaby według standardów historycznych”.
„Niższy apetyt można częściowo przypisać wymagającemu otoczeniu makro, w tym wysokim stopom procentowym, inflacji i obawom przed recesją w niektórych częściach świata. Ponadto niektórzy inwestorzy przyjmują bardziej ostrożne podejście do inwestycji w ESG w następstwie słabych wyników strategii ESG i zrównoważonych działań w 2022 r., częściowo ze względu na ich typowe niedoważenie w tradycyjnych spółkach energetycznych oraz nadwagę w technologii i innych sektorach generujących wzrost”.
Chociaż niektórych może dziwić, że władze miast – zwłaszcza tych większych – podejmują działania mające służyć upowszechnieniu permisywnej edukacji seksualnej, aborcji czy promocji „tęczowej różnorodności”, to jednak w świetle programów, do których się odwołują, ów trend nie powinien zaskakiwać.
Zarówno Agenda 2030, jak i mniej znana Nowa Agenda Miejska z 2016 roku za kluczowe uznają tworzenie miast inkluzywnych i różnorodnych. Tymczasem, co pokazują badania i sondaże przeprowadzone wśród ludzi żyjących w miastach, ankietowani pragną by były one normalne, w tym przede wszystkim bezpieczne i niezideologizowane.
Agenda 2030 i Nowa Agenda Miejska
Podstawowym filarem polityki miejskiej zarysowanej w obu dokumentach ONZ jest „przezwyciężenie wszelkich form segregacji, marginalizacji i wykluczenia terytoriów oraz ludzi, nie pozostawiając nikogo lub jakiegokolwiek terytorium w tyle. Każde miasto ma promować zrównoważony rozwój społeczny, gospodarczy i kulturalny, przestrzenne i polityczne włączenie mieszkańców, bez rozróżnienia”.
Z danych statystycznych wiemy, że miasta – w szczególności te duże – są głównym celem migrantów i uchodźców, którzy wywierają presję na rynki nieruchomości. Ich obecność oraz dalszy napływ przyczynia się do znacznego podniesienia kosztów życia obywateli. Jednocześnie zaś generuje szereg niekorzystnych zjawisk, np. bezdomność, przestępczość, narkomanię, co bardzo dobrze widać na przykładzie metropolii amerykańskich.
Skądinąd migracja przynosi także niektórym pracodawcom korzyści w postaci taniej, czasami nawet dobrze wykwalifikowanej siły roboczej i nie tylko. Przybysze, którzy podejmują pracę w formalnej gospodarce, przyczyniają się do zwiększania lokalnych wpływów podatkowych.
Włodarze dużych aglomeracji – ze względu na napływ coraz większej liczby migrantów – muszą podejmować pilne działania, by zapewnić nie tylko odpowiednią, ale także dostępną dla wszystkich infrastrukturę i usługi.
Miasta, w których żyje ponad połowa ludności świata – w Europie nawet aż 80 procent populacji – stają się głównymi ośrodkami i newralgicznymi punktami wdrażania „postępowej” polityki. Dziś usiłuje się je przeprojektować i adaptować do zmian. Celem jest nie tylko inkluzywność („włączanie społeczne”), ale także „odporność” osiągana m.in. poprzez ścisły monitoring (smart cities).
Zgodnie z Nową Agendą Miejską (NAM), przyjętą podczas konferencji ONZ w 2016 roku w Quito, polityka miejska jest ważnym instrumentem realizacji celów zrównoważonego rozwoju w sposób zintegrowany i skoordynowany na wszystkich poziomach, od globalnego po lokalny.
Tak zwana lokalizacja Agendy ma ułatwić przekształcenia strukturalne miast, by stały się nie tylko zrównoważone, ale także inkluzywne pod każdym względem, bezpieczne i prężne. Jest to istotne w kontekście potencjalnego podwojenia liczby mieszkańców do 2050 roku.
Istotną rolę w realizacji celu 11 Agendy 2030 („uczynić miasta i osiedla ludzkie bezpiecznymi, stabilnymi, zrównoważonymi oraz sprzyjającymi włączeniu społecznemu”) odgrywa ideologia i kultura, przy czym ta ostatnia ma przede wszystkim propagować nowe wzorce produkcji i konsumpcji, aby zmieniać style życia (ograniczenie śladu węglowego i wodnego, produkcji śmieci itp.).
Agenda 2030 zakłada zmianę zasad planowania i zarządzania terenami miejskimi, by nie dopuścić do rozlewania się ich na zewnątrz. Dzielnice powinny być maksymalnie zagęszczane i różnorodne. Miasta mają być zwarte (powinny być zabudowane wszelkie luki), przy równoczesnym drastycznym ograniczaniu ruchu prywatnymi samochodami.
Z uwagi na ogólnie rosnącą liczbę mieszkańców miast, konieczna staje się rewitalizacja wielu obiektów biurowych i przemysłowych, a także slumsów. Należy również znacznie ograniczyć zużycie energii, wody, produkcję śmieci i wprowadzić system wielopoziomowego zarządzania za pomocą cyfryzacji.
Chociaż miasta na świecie zajmują zaledwie około 3 procent obszaru Ziemi, jak zaznacza Agenda 2030, jednocześnie zużywają 60 – 80 procent energii i wytwarzają 3/4 emisji dwutlenku węgla. Wyzwanie, przed którym stoją władze, polega nie tylko na zapewnieniu lokum, żywności, pracy i usług rosnącej liczbie mieszkańców stłoczonych na stosunkowo niewielkim obszarze. Należy jednocześnie sprawić, że będą oni pokojowo współżyć oraz zużywać mniej zasobów. Stąd ogromna koncentracja na kwestii zapewnienia inkluzji.
Zgodnie z 13. punktem deklaracji Nowej Agendy Miejskiej, miasta i osiedla ludzkie mają spełniać społeczne i ekologiczne funkcje; mają być partycypacyjne, wspierać społeczne i międzypokoleniowe interakcje, kulturową ekspresję, polityczne uczestnictwo, społeczną spójność i zapewniać bezpieczeństwo. Mają być pluralistyczne, różnorodne, egalitarne i niedyskryminacyjne. [ależ rewolucyjny bełkot md]
W NAM podkreśla się, że urbanizacja to dźwignia dla strukturalnej transformacji i pomaga m.in. w walce z nieformalną gospodarką (tzw. szara strefa). Włodarze miast zobowiązani będą do propagowania zrównoważonej mobilności, sprawnego zarządzania katastrofami, ochrony i przywracania ekosystemów, minimalizowania wpływu osiedli miejskich na środowisko, propagowania transformacji w stronę „zrównoważonych” wzorców konsumpcji i produkcji, „nikogo nie pozostawiając w tyle”.
W NAM mówi się o pracy na rzecz zmiany paradygmatu życia miejskiego. Chodzi o modyfikację podejścia do planowania, finansowania, rozwijania, zarządzania, uznając za kluczowy zintegrowany zrównoważony rozwój miejski.
Nowa Agenda Miejska to „wspólna wizja i wyraz politycznego zobowiązania do propagowania i realizacji zrównoważonego rozwoju obszaru miejskich oraz historyczna szansa wykorzystania kluczowej roli miast i osiedli ludzkich jako motoru zrównoważonego rozwoju w coraz bardziej zurbanizowanym świecie”. Zmiana paradygmatu miejskiego życia ma polegać na zintegrowaniu niepodzielnych wymiarów zrównoważonego rozwoju: społecznego, gospodarczego i środowiskowego.
Pkt 26. NAM stanowi o potrzebie „humanizacji miast”, co definiuje się jako upowszechnienie kultury różnorodności i walkę z wszelkimi przejawami dyskryminacji. Istotna w tym względzie jest „bezpieczna”, „uporządkowana” i legalna migracja (pkt 28).
Władze miasta mają pomagać w dostępie do mieszkań i domów o różnym standardzie, odnawialnych źródeł energii (OZE), komunikacji miejskiej, ale także mają zapewnić usługi w zakresie zdrowia i planowania rodziny.
Władze muszą pilnować, by miasta nie rozlewały się na zewnątrz, by były mocno zagęszczone (policentryczność, zapełnianie luk w zabudowie, rewitalizacja itp.).
W pkt. 55 kolejny raz akcentuje się kwestię inkluzji społecznej i zapewnienia dostępu do wysokiej jakości usług, z uwzględnieniem wytycznych opracowanych przez Światową Organizację Zdrowia, nie tylko w kwestii jakości powietrza, ale także „powszechnego dostępu do usług ochrony zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego, aby zmniejszyć śmiertelność noworodków i matek”. Zapis ten wskazuje na upowszechnienie aborcji i antykoncepcji w różnej postaci, a nawet dostęp do usług tranzycji (tzw. operacje zmiany płci).
Miasta inkluzywne kontra nieinkluzywne
Mamy wiele prezentowanych w różnych dokumentach definicji miast inkluzywnych. Jednak na pierwszy plan niemal zawsze wysuwa się kwestia realizacji programów ideologicznych.
Przykładowo Seattle promuje się jako miasto włączające, ponieważ ponad 40 procent stanowisk legislacyjnych w mieście zajmują kobiety. Ponadto miasto organizuje wydarzenia związane z „tęczową dumą (pychą)” i podejmuje działania na rzecz tak zwanej różnorodności. Chętnie wita migrantów i uchodźców, którzy – jak stwierdzono w uchwale miasta – „wspierają naszą gospodarkę, wzrost gospodarczy i żywotność kulturalną”.
Inne „inkluzywne miasto”, Zurych – który zajmuje 4. miejsce w rankingu 20 najwybitniejszych tego rodzaju miast na świecie, a w niektórych zestawieniach nawet pierwszą lokatę – nie tylko zamieszkuje jedna trzecia obcokrajowców. Jest on też bardziej zróżnicowany kulturowo niż Londyn czy Berlin. Metropolię określa się jako postępową, otwartą i nastawioną przede wszystkim na obsługę korporacji. To „miasto globalne”, gdzie swoje siedziby mają: Google, Microsoft, IBM i Disney Research Lab. Roi się w nim od drogich butików i różnego rodzaju restauracji, z których chętnie korzysta w ciągu dnia dobrze opłacana kadra międzynarodowych przedsiębiorstw.
Poza propagowaniem wydarzeń związanych z „tęczową dumą (pychą – pride)”, w tym kilkudniowego Festiwalu Równości i tętniącym życiem nocnym, w pakiecie polityki miejskiej jest promocja „solidarności społecznej”, wyrażającej się w zapewnianiu tanich mieszkań.
Miasto promuje wycieczki połączone z uświadamianiem na temat społecznej odpowiedzialności biznesu (ESG), oprowadzając po wybranych ulicach i opowiadając o sposobach walki z bezdomnością. Przedstawia projekty rewitalizacji obszarów przemysłowych, na terenie których powstają nowe „zrównoważone osiedla” tanich mieszkań i domów.
Na przeciwległym biegunie są amerykańskie miasta takie, jak Nowy Jork i Chicago, które zajmują odpowiednio 121. i 103. miejsce w rankingu miast inkluzywnych ze względu na rosnącą przestępczość, brak spójności społecznej, spadek jakości nauczania w szkołach, zwijanie biznesu w wybranych dzielnicach i gettoizację. Coraz więcej osób ucieka stamtąd do mniejszych ośrodków i daleko na przedmieścia.
Jak definiuje się miasta inkluzywne?
Nie ma jednej definicji miasta inkluzywnego. Po raz pierwszy, gdy tego typu miasta zaczęło promować ONZ w 2001 roku, miasto inkluzywne zostało opisane jako miejsce, w którym każdy, bez względu na pochodzenie, płeć, status ekonomiczny, społeczny, rasę, religię i inne czynniki, może w pełni uczestniczyć w życiu społecznym, gospodarczym i politycznym.
Azjatycki Bank Rozwoju (2022) rozszerzył tę koncepcję na poziom komfortu życia, definiując miasto włączające jako takie, które „tworzy bezpieczne środowisko, w którym żyje się, z niedrogim i sprawiedliwym dostępem do usług miejskich, usług socjalnych i możliwości utrzymania dla wszystkich mieszkańców oraz innych użytkowników miasta w celu promowania optymalnego rozwoju kapitału ludzkiego oraz zapewnienia poszanowania godności ludzkiej i równości”.
Bank Światowy (2015) akcentuje kwestię zintegrowanego zarządzania i cyfryzacji.
Nowa Agenda Miejska (UN-Habitat, 2016) opisuje miasta inkluzywne jako takie, które „traktują priorytetowo bezpieczne, włączające, dostępne, zielone i wysokiej jakości przestrzenie publiczne, przyjazne rodzinom, wzmacniające integrację społeczną i międzypokoleniową (…) i wspierające spójność społeczną, włączenie i bezpieczeństwo w pokojowych i pluralistycznych społeczeństwach”.
Środowisko akademickie odnosi inkluzję do wszechstronnego włączenia w wymiarze politycznym, społecznym, ekonomicznym, przestrzennym i środowiskowym.
Włączenie ekonomiczne zakłada likwidację tzw. szarej strefy gospodarki i niwelowanie nierówności materialnych oraz usuwanie barier strukturalnych dla grup marginalizowanych, głównie osób związanych z wszelkimi subkulturami seksualnymi.
Włączenie społeczne ma doprowadzić do tego, że wszystkie grupy w społeczeństwie, zwłaszcza osoby znajdujące się w niekorzystnej sytuacji ze względu na wiek, płeć, niepełnosprawność, rasę, pochodzenie etniczne, religię, „orientację seksualną” lub inny czynnik, będą czuć się bezpiecznie i zaangażują się społecznie.
Włączenie przestrzenne oznacza zapewnienie niedrogich gruntów i mieszkań w strategicznych miejscach oraz dostępnej infrastruktury publicznej i podstawowych usług (usługi medyczne, infrastruktura energetyczna, gospodarka odpadami, infrastruktura telekomunikacyjna itp.).
Włączenie środowiskowe oznacza ograniczenie produkcji i konsumpcji mieszkańców miasta, by chronić zasoby dla przyszłych pokoleń, zrównoważony transport i ochronę środowiska, stąd np. strefy czystego transportu i miasta 15-minutowe.
Włączenie polityczne przewiduje równe prawa i możliwości uczestniczenia w funkcjonowaniu instytucji i procesów demokratycznych (niektórzy wskazują, że tzw. demokracja deliberatywna jest nieodłączonym elementem miasta inkluzywnego, ponieważ wszyscy obywatele powinni zostać poddani procesowi facylitacji, by zaakceptowali proponowaną przez włodarzy miejskich politykę).
Akcent na „włączenie społeczne”, czyli uprzywilejowane traktowanie wybranych grup
Przyglądając się rankingom miast inkluzywnych można dojść do wniosku, że szczególnie akcentowane jest włączenie społeczne, a w ramach tego wymiaru istotną rolę odgrywa kwestia bezpieczeństwa i uprzywilejowanego traktowania „bezbronnych”, do których zalicza się grupy szczególnie wrażliwe ze względu na płeć (kobiety) i „orientację seksualną” (LGBTQ+), rasę (imigranci) i wiek (osoby starsze, dzieci).
Badanie pod tytułem Will the true inclusive city rise? Mapping the strengths and weaknesses of the city ranking systems opublikowane w grudniu 2023 r. wykazało, że bardzo często w rankingach miast inkluzywnych pomija się „inne grupy, które są równie podatne na wykluczenie, takie jak osoby niepełnosprawne, mniejszości religijne i polityczne oraz grupy o niskich dochodach (…)”, a nacisk kładzie się na tzw. mniejszości seksualne.
Niewątpliwie rankingi nie są obiektywne, ale według dostępnych ocen, Kopenhaga jest uznawana za najbardziej włączające miasto na świecie, a w dalszej kolejności sytuują się: Zurych, Oslo, Amsterdam czy Montreal.
Na przeciwległym biegunie mamy np. Manilę, Delhi i Limę.
Z perspektywy amerykańskiej, wielu uczonych zwraca uwagę na postępującą degradację miast w USA. Są tacy, którzy sugerują, by wprowadzać zmiany takie, jak w Kopenhadze czy innych metropoliach z ograniczonym ruchem samochodowym, ścieżkami rowerowymi i licznymi zielonymi deptakami, zrównoważonym transportem publicznym i budownictwem. Wielu ubolewa, że w Ameryce – w przeciwieństwie do Europy – ludzie preferują życie na podmiejskich osiedlach czy przedmieściach. Obserwuje się trend uciekania młodych ludzi z centrów wielkich aglomeracji.
Miasta amerykańskie takie jak Los Angeles czy Phoenix, mają emitować do atmosfery około sześciokrotnie więcej dwutlenku węgla w przeliczeniu na osobę niż przeciętny rezydent miasta europejskiego, nie mówiąc o mieszkańcach Singapuru, Tokio i Hongkongu.
Wynika to m. in. z odmiennego od kilkudziesięciu lat planowania w oparciu o preferowany model mobilności miejskiej. Układ ulic, sąsiedztwo i typologię budynków kształtuje się zgodnie z preferencją mobilności z udziałem własnego samochodu.
Jeszcze 100 lat temu nie było dużej różnicy między miastami amerykańskimi a europejskimi. Po I wojnie światowej pojawił się postępowy ruch projektowy, który zrywał z tradycyjnymi miastami, kojarzącymi się z wyzyskiem pracowników i miejscami powszechnej nędzy.
Za nowymi projektami stała filozofia propagująca oderwanie się od tradycji i dążenie do stworzenia swobody przepływu przestrzeni pomiędzy i wokół budynków. Kładziono nacisk na wolnostojące domy jednorodzinne i wieżowce.
Po drugiej wojnie światowej zarówno Europa, jak i Ameryka przyjęły nowoczesny projekt urbanistyczny. W imię „odnowy miast” tworzyły rozległe, otwarte przestrzenie.
W połowie lat 80., ze względu na ograniczoną przestrzeń, Europejczycy postawili na zwartość i zagęszczenie, wyłączanie ulic z ruchu samochodowego oraz nowoczesne budownictwo.
Miasta amerykańskie dzisiaj, zwłaszcza na południowym zachodzie, mierzą się z szeregiem narastających problemów – od zatorów komunikacyjnych po rosnące w szybkim tempie czynsze i koszty budowy, co przekłada się na wzrost bezdomności, przesiedlenia itp. Amerykańscy politycy coraz częściej mówią o potrzebie demotoryzacji. Podobnie, jak w Europie powoli przebudowuje się i modyfikuje ulice. Jednak, największym problemem staje się „efekt pączka” oraz związana z tym degradacja miast.
„Efekt pączka”
Termin ten został ukuty trzy lata temu przez ekonomistów ze Stanford – Arjuna Ramaniego i Nicholasa Blooma. Chodzi o „wydrążenie rdzenia miejskiego w wyniku ucieczki ludzi, miejsc pracy i sprzedawców detalicznych na przedmieścia oraz do mniejszych miast”. Dlatego eksperymentuje się z nowymi pomysłami ożywienia śródmieść.
Amerykanie uciekają na przedmieścia z powodu narastającej przestępczości, bezdomności, kradzieży w sklepach i plagi narkomanii.
Miejscy politycy proponują, by m.in. poprzez zachęty podatkowe zamieniać na mieszkania opustoszałe biurowce w Chicago, Bostonie, Pittsburghu i Waszyngtonie. Nowy Jork w czerwcu planował wprowadzić „opłaty za zatory komunikacyjne” na niektórych ulicach Manhattanu (około 15 dolarów za wjazd). Charlotte w Karolinie Północnej i Indianapolis chcą przyciągnąć nowych mieszkańców śródmieść dzięki budowie centrów rekreacyjnych.
Wiele metropolii amerykańskich wciąż chciałoby być „miastami globalnymi”, pełniąc funkcję ważnego węzła w ramach zglobalizowanego systemu gospodarczego. Na tym budowały swoją przewagę konkurencyjną niektóre duże ośrodki, centra w sieciach produkcji, finansów i telekomunikacji. Przyczyniło się to do osłabienia potencjału innych deindustrializowanych miast, a także do segmentacji rynku pracy i marginalizacji niektórych populacji oraz oderwania od rzeczywistego otoczenia terytorialnego, etnicznego czy kulturowego. Obecnie także pośród nich można zauważyć niekorzystny trend podupadania ze względu na skracanie łańcucha dostaw.
W momencie, gdy znaczna część wysoko opłacanych pracowników korporacji przeszła na tryb hybrydowy, a ludzie wyprowadzili się na przedmieścia czy do innych znacznie mniejszych miast, centralne dzielnice biznesowe, w których świetnie prosperowały sklepy i restauracje, zaczęły podupadać i przekształcać się w miejsca przestępcze. Ci, którzy do niedawna prowadzili tam swoje biznesy, zaczęli je zwijać. Śródmieścia zapełniają bezdomni i narkomani.
Koszty przekształcenia biznesowych pustostanów w mieszkania są wysokie ze względu na konieczność adaptacji wieżowców w taki sposób, by zapewniały odpowiednią ilość łazienek i kuchni. Deweloperzy mają problem z pozyskaniem pożyczek na adaptacje, na co wskazuje „The Wall Street Journal”.
Poza próbą przekształcenia biurowców na mieszkania, włodarze próbują sprawić, by ich miasta były bardziej przyjazne dla ruchu pieszego lub innej mobilności, poza samochodami np. Nowy Jork, Waszyngton. Mówi się również o potrzebie przyciągnięcia do śródmieść młodych ludzi i rodzin z dziećmi.
Jak doskonale pokazuje przykład Ameryki – tym, co przyciąga do osiedlenia się w śródmieściach wielkich metropolii, jest ich bezpieczeństwo. A to znacznie pogorszyło się od czasu tzw. pandemii i działalności ruchu Black Lives Matter.
Agnieszka Stelmach
Część drugą tekstu opublikujemy na łamach PCh24.pl już 14 czerwca 2024.
W ciągu najbliższych pięciu lat mają osłabnąć działania unijnych instytucji w zakresie wdrażania Zielonego Ładu. Będzie to wynikać nie tylko z przetasowań w Parlamencie Europejskim w następstwie wyborów czerwcowych, ale przede wszystkim w związku z ogromnymi kosztami i rosnącym sprzeciwem wobec zielonej transformacji oraz wskutek zaostrzenia rywalizacji państw. Niemniej, analitycy z European Council on Foreign Relations radzą postępowcom, co mają zrobić, aby udało się posuwać „zieloną” rewolucję naprzód.
W analizie „Winds of change: The EU’s green agenda after the European Parliament election” ECFR szczegółowo opisuje czynniki mające wpływ na osłabienie impetu działań klimatycznych w ciągu najbliższych pięciu lat.
Przyszła Komisja Europejska i Parlament będą się mierzyć z większymi zagrożeniami dla bezpieczeństwa i konkurencyjności, rosnącymi kosztami eko-cyfrowej transformacji, rosnącymi napięciami handlowymi między USA a Chinami. Wciąż niepewne są wyniki wyborów prezydenckich w USA, ważą się losy wojny Rosji z Ukrainą.
ECFR spodziewa się „dalekosiężnych konsekwencji” dla unijnej polityki handlowej, technologicznej i klimatycznej dyplomacji. Zapewnia jednak, że „argumenty za działaniami klimatycznymi pozostają jasne, łącznie z ich rolą w europejskim systemie bezpieczeństwa i konkurencyjności”. Jednak „postępowcy klimatyczni będą musieli zastosować przekonujące narracje, zasoby strategiczne i zaangażowanie dyplomatyczne, aby realizować możliwie najlepszy program klimatyczny podczas następnego cyklu instytucjonalnego UE”.
O ile wybory w 2019 r. do Parlamentu Europejskiego otwarły drogę do wzmocnienia tzw. zielonej fali, dzięki czemu można było realizować agendę klimatyczną i uczynić z „zielonej transformacji” priorytet głównych partii, inicjując Europejski Zielony Ład i przyjmując w 2021 r. Europejskie prawo o klimacie, czyniąc cel Unii Europejskiej dotyczący zerowej emisji gazów cieplarnianych netto do 2050 r. prawnie wiążącym i wyznaczając cel w zakresie emisji na 2030 r. oraz zatwierdzając pakiet środków „Fit for 55” służących osiągnięciu tych celów, o tyle obecnie należy spodziewać się spowolnienia działań w tym zakresie.
ECFR zaleca, by więcej zainwestować w propagandę na temat ekstremalnych zjawisk pogodowych, wspierać działania, które obniżałyby koszty zielonych technologii i kłaść nacisk na konieczność ograniczenia zależności energetycznej od „reżimów autorytarnych”.
Zdaniem analityków „dalsze wdrażanie Europejskiego Zielonego Ładu wisi na włosku z czterech głównych powodów”.
Przynajmniej na dzień dzisiejszy istnieje poważna obawa o wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego i zwiększenia udziału europosłów przeciwnych polityce klimatycznej.
Po drugie, narasta sprzeciw obywateli w całej Europie wobec ogromnych kosztów transformacji, co ma wykorzystywać „populistyczna prawica” rzekomo strasząc „internacjonalistycznym spiskiem” i przez to „rządy w całej UE stają się bardziej nieufne wobec wspierania nowych środków Europejskiego Zielonego Ładu, a tendencja ta może się pogorszyć, biorąc pod uwagę, że kolejna faza porozumienia – skupiająca się na sektorach mieszkalnictwa i transportu – będzie miała bardziej widoczny wpływ na jednostki i rodziny niż poprzednia faza” wdrażania Zielonego Ładu.
Po trzecie rośnie opór organizacji biznesowych domagających się skupienia na kwestii konkurencyjności europejskich produktów.
I po czwarte szersze otoczenie geopolityczne, w tym wybory prezydenckie w USA, poważne napięcia handlowe między Chinami a Zachodem; ewolucja wojny Rosji z Ukrainą, bynajmniej nie sprzyjają forsowanej polityce klimatycznej.
Europejscy decydenci poważnie obawiają się zmiany władzy w USA i wycofania wsparcia przez kolejną administrację dla Ukrainy. UE musiałaby przejąć ciężar kontynuowania wojny z Rosją przez Kijów, a to osłabiłoby możliwości pogłębienia integracji i wdrażania kosztownej polityki klimatycznej.
ECFR kreśli różne scenariusze rozwoju sytuacji w UE w szerszym kontekście międzynarodowym. Jak zaznacza think tank, to nie są prognozy, lecz różne warianty wydarzeń, które powinny być podstawą do dalszych dyskusji.
Jednak think tank powołuje się na aktualne prognozy innych organizacji sugerujące, że po wyborach do Parlamentu Europejskiego – Europejska Partia Ludowa (EPP), RE i Postępowy Sojusz Socjalistów i Demokratów (S&D), które wyznaczyły szefową KE Ursulę von der Leyen w 2019 r. ma zachować większość, choć mniejszą od obecnej. Frakcja pozostanie największą grupą polityczną w parlamencie.
To ona miałaby nadal ustalać program i zatwierdzać kolejnego przewodniczącego Komisji. Ta koalicja nadal będzie starała się realizować politykę Zielonego Ładu, ale prawdopodobnie będzie potrzebować wsparcia ze strony Braci Włoch lub Zielonych/ALE. Wciąż najpoważniejszą kandydatką na szefową KE pozostaje von der Leyen. Think tank uważa, że jeśli w skład następnej komisji wejdzie „ambitny wiceprzewodniczący wykonawczy z silnym mandatem w zakresie działań klimatycznych”, to jest szansa, że program „Fit for-55” będzie realizowany, „nawet jeśli nowe postępy w rolnictwie i leśnictwie staną się trudne”.
Jest wielce prawdopodobne, że pewne regulacje zostaną jednak zmodyfikowane, by nie osłabiać zanadto konkurencyjności europejskiego przemysłu rolno-spożywczego. Pewne wymogi, które miałyby być spełnione do 2030 r. także mogą zostać poluzowane ze względu na ochronę konkurencyjności przemysłu i istnienie „równych warunków działania z partnerami międzynarodowymi”.
W razie dużych zysków partii prawicowych, należy spodziewać się obniżenia ambicji klimatycznych przyszłego Parlamentu Europejskiego w głosowaniach nad konkretnymi przepisami.
Badania opinii publicznej w Europie wykazały, że chociaż wielu respondentów uznaje „kryzys klimatyczny” za drugie najważniejsze zagrożenie, to jednak wciąż priorytetem dla nich jest płacenie niższych rachunków za prąd niż hipotetyczna redukcja emisji gazów cieplarnianych.
Również politycy są „już bardzo zdenerwowani kosztami politycznymi priorytetowego traktowania środków środowiskowych i klimatycznych w obliczu protestów dotyczących sytuacji gospodarczej” np. decyzja prezydenta Francji Emmanuela Macrona o szybkim wycofaniu się z umowy o wolnym handlu między UE a Mercosurem w lutym, kiedy rolnicy wyszli na ulice.
ECFR spodziewa się nasilenia protestów rolników w związku z tym, że w pierwszej fazie wdrażania Zielonego Ładu raczej unikano zmian w sektorach wrażliwe politycznie, w tym w rolnictwie. Po wyborach spodziewane jest przyspieszenie wdrażania rozwiązań legislacyjnych uderzających w rolnictwo.
Jeden ze scenariuszy przewiduje trudności KE w zapewnieniu osłon dla rodzin i małych przedsiębiorstw w związku z wdrażaniem Europejskiego Zielonego Ładu w obliczu presji, by wspierać Ukraińców w wojnie z Rosją i w związku z planami rozszerzenia UE. Sugeruje się, że Bruksela musi koniecznie zwiększyć wpływy do budżetu. Stąd pojawiają się propozycje odnośnie dalszego wspólnego zadłużania.
Think tank zaznacza, że dalsza realizacja Europejskiego Zielonego Ładu będzie miała znacznie większe szanse powodzenia, jeśli instytucje unijne zostaną obsadzone przez wpływowe i doświadczone osoby z głównego nurtu europejskiej polityki, zwłaszcza chodzi o stanowiska związane z dyplomacją klimatyczną i wewnętrzną polityką klimatyczną, aby zapewnić rządom państw członkowskich „pewną wewnętrzną osłonę polityczną dla zielonej agendy w niesprzyjających warunkach politycznych”. Kluczowe w tym względzie jest dogadanie się Niemców i Francuzów w kwestii wielu aspektów przyszłości projektu europejskiego, od bezpieczeństwa, po rozszerzenie UE i gospodarkę.
ECFR obawia się także rozgrywania członków UE przez inne mocarstwa, co może przełożyć się na brak jedności w instytucjach unijnych. Istotne jest to, kto wygra wybory w USA, jak dalej rozwinie się sytuacja na Ukrainie, czy uda się rozszerzyć UE i wypracować silną politykę wobec Chin.
Think tank zakłada, że „Słaba UE”, w której państwa członkowskie nie zgodzą się na większe podatki i zaciągniecie wspólnego długu, w której będzie brakować silnego przywództwa politycznego w Brukseli, „prawdopodobnie doprowadziłaby do osłabienia i fragmentacji unijnej polityki w zakresie zielonego handlu i technologii, wycofywania paliw kopalnych oraz dyplomacji klimatycznej”. Taka UE miałaby być „znacznie mniej przygotowana, aby skutecznie reagować na wyzwania płynące ze strony Chin lub możliwego scenariusza Trumpa 2.0, a także inne czynniki zewnętrzne (…)”.
„Silna UE”, czyli taka, w której państwa członkowskie przekazują Brukseli wystarczające uprawnienia – w tym poprzez mianowanie najważniejszych osobistości politycznych na kluczowe stanowiska, a także „finansową i polityczną siłę do działania”, miałaby być w stanie prowadzić bardziej skoordynowaną politykę klimatyczną, dekarbonizować gospodarkę itp.
Nawet przy słabszej UE, dyplomacja klimatyczna, ma pozostać priorytetem dla decydentów, chociaż w bardziej ograniczonej formie.
ECFR wskazuje, że UE będzie miała trudności ze skuteczną odpowiedzią na wyzwania geopolityczne, jeśli Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, ponieważ będzie dalej forsował eksport skroplonego gazu ziemnego do Europy, zawierając umowy dwustronne z niektórymi państwami członkowskimi i inwestując w kolejne projekty gazowe w Europie, co miałoby pogłębić podziały między państwami członkowskimi i wydłużyć wykorzystanie gazu kopalnego w Europie. Podobnych umów dwustronnych należy spodziewać się ze strony Chin.
„Jeśli jednak państwa członkowskie wyposażą instytucje UE w wystarczające zasoby finansowe i przywództwo polityczne, a negocjacje w Parlamencie Europejskim zaowocują ambitnymi wytycznymi politycznymi, pojawią się liczne możliwości postępu w działaniach klimatycznych, aczkolwiek w innych ramach i programie niż ramy i program ostatniego cyklu instytucjonalnego UE”.
Think tank zaleca „europejskim postępowcom klimatycznym”, by zastosowali „mieszankę przekonujących narracji, zasobów strategicznych i zaangażowania dyplomatycznego”, jeśli chcą realizować ambitną agendę klimatyczną.
„Postępowcy klimatyczni” mają lansować narrację, łączącą działania klimatyczne z kluczowymi priorytetami politycznymi UE. Mają opowiadać o potrzebie ochrony klimatu i środowiska, przez co będzie zwiększać się konkurencyjność europejskiego przemysłu. Mają „wykorzystywać obawy dotyczące bezpieczeństwa i odporności, aby opowiadać się za zwiększoną suwerennością energetyczną”. Mają przedstawiać dekarbonizację jako „nieodłączną część programu gospodarczego UE” i przekonywać, że „zdolność UE do konkurowania w dekarbonizującym się świecie zależy od wdrożenia Europejskiego Zielonego Ładu oraz że europejskie przedsiębiorstwa znajdą się w niekorzystnej sytuacji, jeśli nie zastosują się do zielonej konkurencji i nie przejmą udziałów w światowym rynku pojawiających się czystych technologii”. „Postępowcy klimatyczni” mają „wysuwać konkretne propozycje, takie jak przegląd ram zarządzania energią i wdrożenie rozporządzenia w sprawie ekoprojektu, które zobowiąże producentów produktów do zmniejszania zużycia energii i zasobów oraz negatywnego wpływu energii na środowisko produktu przez cały jego cykl życia”.
Ponadto, aby „zapewnić wsparcie społeczne dla zielonej transformacji, a co za tym idzie, poczucie wśród europejskich przywódców, że mają polityczną swobodę, aby ją realizować, postępowcy klimatyczni powinni zaprezentować powszechne i widoczne korzyści płynące z Europejskiego Zielonego Ładu dla obywateli. Muszą powiązać argument dotyczący konkurencyjności na poziomie makro z argumentem osobistym, określając szersze korzyści dla dobrostanu, satysfakcji i szczęścia obywateli. Obejmują one korzyści zdrowotne, takie jak poprawa jakości powietrza po wycofaniu się z węgla – kluczowa kwestia w dużej części Europy Środkowej i Wschodniej – po korzyści w zakresie jakości życia wynikające z ograniczenia ekstremalnych zjawisk pogodowych (…)”.
Co więcej, decydenci mogliby podkreślić korzyści dla zatrudnienia wynikające z zielonej transformacji, przyjmując podobne podejście jak ekipa Bidena, która powiązała „ekologiczną pomoc państwa z rozwojem umiejętności i godnymi miejscami pracy”. Taka narracja „mogłaby pomóc złagodzić obawy obywateli dotyczące kosztów utrzymania związane z polityką ekologiczną”.
Należy także unikać „wojny o dotacje między państwami członkowskimi UE, w której tylko kraje dysponujące siłą finansową będą mogły wykorzystać zasady pomocy państwa do promowania ekologicznych inwestycji”. Chodzi o „ostrożne sprawowanie kontroli nad pomocą państwa” przez Brukselę, by nie zniekształcić rynku wewnętrznego.
Poza tym „postępowcy klimatyczni” muszą nalegać na zwiększenie budżetu w celu szerszego wdrożenia Europejskiego Zielonego Ładu (nowe wspólne pożyczki, tzw. zielone obligacje, lewarowanie dochodami państw z handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla itp.).
Proponuje się przedłużenie unijnego funduszu Next Generation po 2026 r., jeśli nie wszystkie środki zostaną wydane. Postępowcy mają bronić pakietu „Fit for 55”.
Pod koniec lutego 2024 odwiedziłem z kolegą Góry Stołowe. Nocowaliśmy koło Karłowa, w odosobnionym gospodarstwie pod Narożnikiem. Mogliśmy obserwować katastrofę ekologiczną na pełną skalę. Kornik drukarz zjada bory świerkowe w parku narodowym Gór Stołowych.
Fakty: Już przejeżdżając drogą „Stu Zakrętów” z Radkowa do Karłowa, widać po obu stronach ścięte i powalone świerki oraz pracujących intensywnie przy wyrębie pracowników leśnych. Droga „Stu Zakrętów” na przełomie 2023 i 2024 roku została uszkodzona (prawdopodobnie podmyta) i aktualnie (koniec lutego 2024) jest już przejezdna, ale jeszcze trwają na niej prace przy układaniu nowej nawierzchni. Droga ta prowadzi przez park narodowy wąskimi serpentynami, pośród skał i na oko 100-letnich borów świerkowych. Powalone drzewa zagrażają pojazdom i muszą być uprzątnięte.
Za Karłowem, tuż za przełęczą Lisią, skręcamy w prawo do gospodarstwa pod Narożnikiem. Ja i moi znajomi byliśmy tam kilka razy na przestrzeni ostatnich lat. Gruntowa droga prowadzi przez stary bór świerkowy do miłego gospodarstwa agroturystycznego. Tylko że bór w większej części został wycięty…
Jedną z naszych dwóch wycieczek odbyliśmy zielonym szlakiem od Stroczego Zakrętu do Pielgrzyma. Od parkingu „Droga nad Urwiskiem” idzie się najpierw wzdłuż szosy. Po obu stronach widoczne są połamane, ścięte albo suche świerki. Następnie zielony szlak prowadzi miejscami przez wielopiętrowe wiatrołomy (Zdjęcie 1).
My to widzieliśmy już wcześniej, skutki gradacji kornika, o których jak mantra mówią polscy leśnicy. To, co widzimy w lutym 2024 roku w Parku Narodowym Gór Stołowych, to jest wzorcowy przykład tego, jak „parkowa” niegospodarka leśna prowadzi do katastrofy.
Widziane wcześniej
To, co się dzieje w Parku Narodowym Gór Stołowych, widziałem już wcześniej, na jesieni 2023 roku, w Niemczech, w Parku Narodowym Szwajcaria Saksońska, na południe od Drezna. Przekraczając granicę koło Żytawy (niemieckie Zittau), jedzie się przez piękne góry Łużyckie, poprzez małe miejscowości, uroczą układankę pól, małych lasków i wzgórz. Postanowiliśmy rozpocząć wycieczkę z miejscowości Neumannmühle. Jak tylko wjechaliśmy na teren parku narodowego, powitały nas pozostałości boru świerkowego, suche drzewa, połamane pnie, kilkumetrowej wysokości wiatrołomy (Zdjęcie 2). Księżycowy krajobraz, w kompletnym kontraście do idylli, którą widzieliśmy poza parkiem. Dramatyczna gradacja kornika drukarza, katastrofa. Dwa tygodnie później miałem okazję porozmawiać z przypadkowo poznanym Niemcem i gdy opowiadałem mu o tym, co widziałem w Szwajcarii Saksońskiej, odpowiedział, że to samo się dzieje, tam gdzie mieszka, w górach Herz na zachód od Berlina.
Usłyszane
Wracając do Gór Stołowych. Rozmawialiśmy o korniku i świerkach z naszym gospodarzem, wieloletnim pracownikiem leśnym Parku Narodowego. On mówił, że aby zapobiec gradacji kornika, należy wycinać zainfekowane drzewa przed wyrojeniem się owadów. Inaczej co 6 tygodni (tutaj chyba się mylił – według literatury do 1 do 4 razy do roku) wylatują owady, ich miliony i zasiedlają kolejne świerki. Nie mogą one lecieć daleko i szukają kolejnych drzew w granicach dwóch kilometrów. Tak więc, jak się zainfekowane drzewo wywiezie z lasu na odpowiednią odległość, to przerywa się cykl rozwojowy chrząszczy i one giną.
Nasz gospodarz opowiedział również następującą historię. Latem 2023 roku pozyskał on pień (czy kawałek pnia) świeżo ściętego świerka, który został przywieziony na jego podwórko. Pod wieczór, wychodząc z domu, trzeba było rękami oganiać się od roju korników, które przyleciały zasiedlać ścięty pień. Był on ścięty, a więc ewidentnie uszkodzony, co prawdopodobnie przyciągało korniki.
Refleksje
Niegospodarka leśna w Parku Narodowym Gór Stołowych doprowadziła do katastrofy ekologicznej. Oczywiście można wymieniać argumenty za tym, że jest susza, co osłabia świerki i wtedy są atakowane przez kornika, że monokultury świerkowe to nie jest naturalny las dla tych terenów (nawiasem mówiąc, w miejscach wiatrołomów widać rosnące szybko nowe pokolenie świerków – a więc się odnawiają) i trzeba by to zmienić, tak aby znowu rosły tutaj buki i jodły, że nie można prowadzić wycinek sanitarnych, bo gniazdują ptaki (w tym cenne sóweczki) i że wreszcie to jest park narodowy i niech przyroda rządzi się sama. To wszystko ma sens.
Z drugiej strony przez wiele lat będziemy widzieli wiatrołomy, suche świerki, sóweczki się wyniosą, drogi będą podmywane, nastąpi katastrofalna erozja ubogiej gleby. No i jeszcze jedno niebezpieczeństwo, znowu urzeczywistnione w Niemczech i Czechach. Takie wiatrołomy, połacie połamanych suchych drzew, mogą być początkiem trudnych do ugaszenia pożarów, takich jak w Czeskiej i Saksońskiej Szwajcarii w 2022 roku. Jeżeli ogień zostanie zaprószony w borze świerkowym bez podszytu i wielkiej ilości suchego drzewa na ziemi, to może być łatwo opanowany; gorzej, jak pożar rozpocznie się w suchym na wiór, wielometrowej wysokości, wiatrołomie… Ale dla niektórych to jest OK – przyroda poradzi sobie sama.
A tymczasem w Polsce…
… doszli do władzy Zieloni, którzy chcą zmienić gospodarkę leśną (oraz egzystencjalnie groźny dla wszystkich Zielony Ład). Chcą ograniczyć wyręby sanitarne w Puszczy Białowieskiej i pewnie po za nią. Tam, gdzie są świerki, za kilka lat – wiemy, co się stanie. A więc uczmy się na błędach. Puszcza Białowieska mimo wszystko może sobie poradzi, to nie jest monokultura, a świerki to tylko 31 proc. drzew i jest mokro… Gorzej w Tatrach czy Beskidach.
Franciszek chciałby, aby w odpowiedzi na kryzys klimatyczny i biedę na świecie powstała światowa gospodarka, która byłaby „symfoniczna”, czyli „harmonijna i z poczuciem wspólnoty”.
– Poprzez redukcję emisji, edukację na rzecz zrównoważonego stylu życia, innowacyjne finansowanie i wykorzystanie sprawdzonych rozwiązań opartych na naturze, wzmacniamy odporność, zwłaszcza odporność na susze – powiedział papież Franciszek do uczestników konferencji zorganizowanej przez Papieskie Akademie Nauk i Nauk Społecznych na temat „Od kryzysu klimatycznego do odporności klimatycznej”.
Ojciec Święty uważa, że „należy opracować nową architekturę finansową, która zaspokoi potrzeby globalnego Południa i państw wyspiarskich poważnie dotkniętych katastrofami klimatycznymi”.
– Restrukturyzacja zadłużenia i umorzenie długów, wraz z opracowaniem nowej globalnej karty finansowej do 2025 r., która uznaje rodzaj długu ekologicznego – musimy pracować nad tym słowem – może być cenną pomocą w łagodzeniu zmian klimatycznych – powiedział papież.
Franciszek wzywa do „dalszej pracy nad przejściem od obecnego kryzysu klimatycznego do odporności klimatycznej z równością i sprawiedliwością społeczną”.
– Musimy działać z pilnością, współczuciem i determinacją, ponieważ stawka nie może być wyższa – dodał.
– Ponad trzy i pół miliarda ludzi żyje w regionach, które są bardzo narażone na konsekwencje zmian klimatycznych, co prowadzi do przymusowej migracji – powiedział .
– Widzimy w tych latach, jak wielu braci i sióstr traci życie w desperackich podróżach, a prognozy są niepokojące”, powiedział Franciszek, dla którego „obrona godności i praw migrantów klimatycznych oznacza potwierdzenie świętości każdego ludzkiego życia i uhonorowanie boskiego mandatu do strzeżenia i ochrony wspólnego domu – dodał.
Papież proponuje trzy rozwiązania: „uniwersalne podejście oraz szybkie i zdecydowane działania zdolne do wprowadzenia zmian i decyzji politycznych; odwrócenie krzywej ocieplenia poprzez dążenie do zmniejszenia tempa ocieplenia o połowę w ciągu ćwierć wieku; cel globalnej dekarbonizacji, który wyeliminuje zależność od paliw kopalnych”.
Chciałby, aby powstał plan zarządzania środowiskiem wybiegający na kilka pokoleń do przodu.
– To długie, ale dalekowzroczne zadanie, któremu musimy wspólnie sprostać – stwierdził papież, odchodząc w tym miejscu od przygotowanego tekstu przemówienia.
– Pomyślmy o dorzeczach Amazonki i Konga, torfowiskach i lasach namorzynowych, oceanach, rafach koralowych, polach uprawnych i czapach lodowych, ponieważ przyczyniają się one do zmniejszenia globalnej emisji dwutlenku węgla. To holistyczne podejście nie tylko przeciwdziała zmianom klimatu, ale także podwójnemu kryzysowi utraty różnorodności biologicznej i nierówności poprzez pielęgnowanie ekosystemów, które podtrzymują życie – stwierdził.
Papież: Kobiety mają gorzej
– Kobiety często nie mają takiego samego dostępu do zasobów jak mężczyźni; co więcej, opieka nad domem i dziećmi może utrudniać im migrację w przypadku katastrofy – uważa Franciszek.
Według Franciszka „kobiety są nie tylko ofiarami zmian klimatu: Są również potężnymi czynnikami odporności i adaptacji”. Kolejnymi ofiarami są dzieci, z których „prawie miliard żyje w krajach narażonych na wyjątkowo wysokie ryzyko dewastacji związanej z klimatem”.
– Wiek rozwojowy czyni je bardziej podatnymi na skutki zmian klimatu, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Odmowa podjęcia szybkich działań w celu ochrony najsłabszych, którzy są narażeni na zmiany klimatu spowodowane przez człowieka, jest poważnym błędem – powiedział.
– Uporządkowany postęp jest następnie hamowany przez nienasyconą pogoń za krótkoterminowymi zyskami przez zanieczyszczające gałęzie przemysłu oraz przez dezinformację, która wprowadza zamieszanie i utrudnia zbiorowe wysiłki na rzecz zmiany kursu – uważa papież i dodaje: – Droga jest trudna i pełna niebezpieczeństw. Dane pokazują, że widmo zmian klimatycznych zagraża wszystkim obszarom życia, wodzie, powietrzu, żywności i systemom energetycznym. Równie alarmujące są zagrożenia dla zdrowia publicznego i dobrobytu.
– Jesteśmy świadkami rozpadu społeczności i przymusowych wysiedleń rodzin. Zanieczyszczenie powietrza kosztuje miliony ludzi przedwczesne życie każdego roku – powiedział Franciszek.
Wizerunkowa porażka Zielonego Ładu. 72 proc. Polaków jest przekonanych o jego szkodliwości.
Aż 72 proc. Polaków uważa, że wdrażanie polityk Europejskiego Zielonego Ładu przyniesie dla naszego kraju więcej szkód niż korzyści. Niemal 40 proc. pragnie całkowitego odrzucenia programu, a 67 proc. sądzi, że jego wprowadzania będzie skutkować dalszymi wzrostami cen energii.
„Polacy bardzo krytycznie oceniają Europejski Zielony Ład, a Unia Europejska nie jest dla nich wiarygodna ze swoją polityką klimatyczną” – wynika z najnowszego badania think tanku More in Common „Polityka klimatyczna z ludzką twarzą. Oczekiwania Polek i Polaków wobec zielonej transformacji”.
Jak wynika z badania, aż 72 proc. Polaków jest przekonanych, że Europejski Zielony Ład przyniesie naszemu krajowi więcej szkód niż pożytku. Tylko nieco więcej niż co czwarty badany (28 proc.) deklaruje wiarę w pozytywny wpływ sztandarowego unijnego programu na sytuację Polski.
Konsekwentnie, 38 proc. naszego społeczeństwa jest przekonane, że unijny program należy odrzucić w całości. 47 proc. chce jego wdrożenia, ale dopiero po wprowadzeniu stosownych zmian. Z kolei tylko jeden na dwudziestu badanych jest gotowy zaakceptować Europejski Zielony Ład nawet w obecnej formie (11 proc.).
Polacy zaczynają powoli łączyć zależność między polityką klimatyczną Brukseli, a obniżaniem standardu ich życia. Aż 67 proc. naszego społeczeństwa uważa, że polityka klimatyczna UE długofalowo doprowadzi do wzrostu cen energii. To skok o 10 pkt proc. w porównaniu do wyników z kwietnia poprzedniego roku.
Społeczeństwo nie wierzy również w zapewnienia o sprawiedliwej transformacji. Aż 50 proc. Polaków twierdzi, że skorzystają na tym wyłącznie najbogatsi. Niemal tyle samo Polaków ma za złe, że ochrona klimatu odbywa się głównie na zasadzie odgórnych zakazów, a nie zachęt (48 proc.).
Zielony Ład doprowadzi do zmniejszenia podaży żywności w UE, utraty bezpieczeństwa żywnościowego i uzależniania Polski i Europy od importu żywności z krajów trzecich – ostrzega Anna Bryłka z Konfederacji, komentując wypowiedź nt. klimatycznych wytycznych wiceministra rolnictwa Michała Kołodziejczaka.
Władza – niezależnie czy PiS-u czy PO – bardzo lubi stosować pewnego rodzaju szantaż. Otóż jeśli ktoś śmie skrytykować działania władzy w jakimś zakresie, to od razu pada zarzut, że robi to w interesie Rosji i Białorusi. Tak jakby nie można krytykować w interesie Polski.
Taki właśnie zabieg postanowił zastosować wiceminister rolnictwa Michał Kołodziejczak. Komentując na łamach radia RMF FM piątkowy protest rolników i „Solidarności”, którzy sprzeciwiali się klimatycznemu Zielonemu Ładowi, wiceminister zauważył wprawdzie, że pakiet ma „pewne” wady, ale o rezygnacji z klimatycznych szaleństw nie chciał słyszeć.
– Ja tylko taką tezę postawię. Najbardziej na wycofaniu zapisów rozwojowych zależy dzisiaj Rosji i Białorusi, która chciałaby nas uzależnić od swoich paliw kopalnych – stwierdził Kołodziejczak.
Słowa te w mediach społecznościowych skomentowała Anna Bryłka, która w Konfederacji jest ekspertem od wszelakich unijnych regulacji.
„Realizacja Europejskiego Zielonego Ładu w rolnictwie doprowadzi do zmniejszenia podaży żywności w UE, następnie utraty bezpieczeństwa żywnościowego i uzależniania Polski i Europy od importu żywności z krajów trzecich: Ukrainy, Rosji czy państw z Mercosur” – napisała polityk Konfederacji.
„Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych poddał analizie ekonomicznej założenia Europejskiego Zielonego Ładu. W scenariuszu wprowadzenia EZŁ tylko w UE: „światowa produkcja rolna spada o 1%, do czego przyczynia się spadek produkcji rolnej w UE o 12%!!! W proponowanym modelu obliczeń wszystkie inne regiony realizują wzrost produkcji rolnej, dążąc do zastąpienia utraconej produkcji (i handlu) UE” – dodała Bryłka.
Media alarmują, że globalne ocieplenie i zmiany klimatu powodują katastrofalne topnienie lodowców, a szczególne zagrożenie ma stanowić tzw. lodowiec zagłady. To lodowiec Thwaites, położony w zachodniej Antarktydzie o powierzchni równej Wielkiej Brytanii, będący pod obserwacją naukową od wielu lat. Fakt, że się szybko topi, i, jak się ocenia, może spowodować podniesienie poziomu wód o ponad 60 centymetrów! Media też straszą, że w niedalekiej przyszłości cała Polska może zostać zalana 16-centymetrową warstwą wody, choć nie podają, jak to możliwe, skoro deniwelacje terenu sięgają setek, a nawet więcej metrów. Ale dla siania grozy skutków globalnego ocieplenia to nie ma znaczenia, bo chodzenie w wodzie co najmniej po kostki to niezbyt sympatyczna perspektywa, nieprawdaż? Jasne, że ułatwia to wprowadzanie Zielonego Ładu i podnoszenie cen uprawnień do emisji CO2. Natomiast uprawnienia do emisji bzdur są darmowei niektórzy z tego korzystają bez ograniczeń. Dzięki badaniom geologicznym i geofizycznym musimy brać pod uwagę, że przyczyną szybkiego topnienia lodowca Thwaites jest emisja ciepła pochodzącego z głębi Ziemi. Skorupa ziemska jest tam cienka, pocięta rowami tektonicznymi, więc strumienie ciepła z głębi Ziemi grzeją lodowiec od dołu. Zapomina się, że emisji ciepła geotermalnego nie da się ograniczyć polityką uprawnień do emisji. Można takimi rozporządzeniami zlikwidować gospodarkę, emisje z kominów, ale wulkany jak dymiły, tak dymią, a w strefach ryftowych ciepło silnie emituje z wnętrza Ziemi, nie zważając na powierzchniowe zarządzenia Komisji Europejskiej.
Ziemia jest żywą planetą, z gorącym wnętrzem i procesy na niej zachodzące trzeba badać wszechstronnie, mając na uwadze wszystkie sfery ziemskie, nie zapominając o litosferze i sferach głębszych. Unieważnianie wnętrza Ziemi nie ma podstaw naukowych. Dopóki uprawnienia do emisji bzdur pozostaną darmowe, a niezależne opinie naukowe – anulowane/penalizowane, nie należy się spodziewać postępu nad wyjaśnieniem rzeczywistych przyczyn zmian termicznych na powierzchni Ziemi.
Około 90% paneli słonecznych zainstalowanych w Niemczech pochodzi z Chin, a na początku tego roku jeden z ostatnich niemieckich producentów paneli słonecznych został zamknięty. W zeszłym tygodniu, to, co pozostało z branży, błagało o litość (i dotacje), których nie otrzymało. Teraz kolejny niemiecki producent paneli słonecznych został zamknięty.
Z jakiegoś okrutnego powodu niemieckie fabryki, które są blisko swoich klientów, nie są w stanie konkurować z odległymi zagranicznymi fabrykami, które mają dostęp do niewolniczej pracy, transportu napędzanego paliwami kopalnymi i taniej energii elektrycznej wytwarzanej z węgla.
Wydaje się, że ważniejszym pytaniem jest to, w jaki sposób, kraj, który wynalazł prasę drukarską, silniki wysokoprężne i teorię względności, dał się nabrać na tak głupią sztuczkę? – Ktoś powiedział im, że mogą uratować świat za pomocą niepewnej energii, więc zmienili swoje prądnice na niepewne, tylko po to, by odkryć, że nie stać ich na używanie niepewnych prądnic do produkcji niepewnych prądnic, których potrzebują, by ratować świat?
Carsten Körnig, szef grupy lobbującej na rzecz energii słonecznej BSW, …dodał, że branża solarna jest rozczarowana decyzją o pominięciu “premii za odporność” dla instalacji wykonanych w Europie. Biorąc pod uwagę ostrą konkurencję między producentami w USA i Azji o udział w rynku produkcji paneli słonecznych, Körnig powiedział, że włączenie premii do pakietu pozwoliłoby Niemcom osiągnąć większe bezpieczeństwo dostaw dla ważnej przyszłej technologii, dodając, że jest to “być może ostatnia szansa na renesans niemieckiego przemysłu fotowoltaicznego”.
Producent paneli słonecznych Solarwatt zamierza wstrzymać produkcję modułów fotowoltaicznych (PV) w swojej fabryce w Dreźnie, podał dziennik gospodarczy Handelsblatt. “W obecnych okolicznościach prowadzenie zakładu produkcyjnego w Niemczech jest niezwykle trudne ekonomicznie i nie przesłanek na to.” – powiedział gazecie szef Solarwatt Detlef Neuhaus. Zakład o rocznej mocy produkcyjnej 300 megawatów (MW) zostanie zamknięty “na razie” pod koniec sierpnia, a zamknięcie bezpośrednio wpłynie na 190 miejsc pracy.
Chiny wytwarzają 60% energii elektrycznej z węgla, podczas gdy Niemcy wykorzystują 32% węgla i 30% energii słonecznej i wiatrowej. Co powinny zrobić Niemcy, przywrócić węgiel czy zatrudnić niewolników? https://ourworldindata.org/grapher/electricity-prod-source-stacked
Panele słoneczne znajdują się obecnie w “pierwszej piątce” najgorszych branż wykorzystujących niewolników na świecie, a mimo to prawie nikt z policji moralnej się tym nie przejmuje. https://joannenova.com.au/2023/05/solar-panels-now-in-top-five-worst-slave-industries/Najwyraźniej są zbyt zajęci pokutowaniem za niewolnictwo, którego nie spowodowali – a które już nie istnieje – aby martwić się o niewolników, którzy żyją dzisiaj.
W ostatnich tygodniach media tradycyjne rozpisywały się na temat fali upałów w Mali, Burkinie Faso i innych krajach Sahelu, sugerując, że jest to bezpośredni skutek zmian klimatu wywołanych przez człowieka. Jednak jak pokazują dane, rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.
Średnie temperatury w Mali i Burkinie Faso w ciągu ostatnich 85 lat praktycznie się nie zmieniły, a opady w obu tych krajach nieznacznie wzrosły w ostatnich latach. Co więcej, produkcja rolna rośnie, a proces odwracania procesów pustynnienia jest widoczny na całym obszarze Sahelu. Dlaczego więc media skupiają się wyłącznie na katastroficznych wizjach?
Kluczem do zrozumienia tej sytuacji jest fakt, że wzrost poziomu dwutlenku węgla w atmosferze przyczynił się do znacznego ożywienia roślinności na dużych obszarach świata, w tym właśnie w regionie Sahelu. Jak pokazują badania, w ciągu ostatnich 20 lat odnotowano 14% większy wzrost roślinności, co przyniosło wymierne korzyści dla lokalnej bioróżnorodności i produkcji żywności.
Niestety, media mainstreamowe skupiają się raczej na straszeniu czytelników informacjami o “przepełnionych szpitalach i kostnicach” w wyniku fali upałów, powołując się na pseudonaukowe raporty organizacji WWA. Tymczasem dane meteorologiczne wyraźnie pokazują, że temperatura w Mali nie osiągnęła rekordowych poziomów, a w krajach Sahelu obserwuje się stabilne lub nawet nieznacznie wzrastające trendy opadowe i temperaturowe.
Kluczowe jest, aby zwrócić uwagę na pozytywne zmiany, jakie zachodzą w regionie Sahelu. Powolne odwracanie procesów pustynnienia, wzrost produkcji rolnej i poprawa warunków życia lokalnych społeczności to fakty, które powinny napawać optymizmem. Zamiast koncentrować się na katastroficznych wizjach, media powinny relacjonować realny obraz sytuacji i doceniać pozytywne zmiany zachodzące w tym regionie Afryki.
Satanistyczne ideologie trans humanizmu mają na celu przekształcenie ludzi w udoskonalonych obywateli piekła już na etapie życia na ziemi. Osoby, które wyrażają swój sceptycyzm lub negują konieczność budowania “nowego porządku” w oparciu o powyższe, są na ogół ludźmi myślącymi. Sam fakt myślenia, aktywności rzadko spotykanej, nie gwarantuje poznania prawdy, ale może znacząco ten proces ułatwić.
Wojna przeciwko Bogu
Niezależnie od śmieszności samego wyrażenia wojna trwa naprawdę, a nowością w tej batalii przeciwko ludziom i Bogu są dodatkowo uruchomione tryby maszynerii – ideologii gender i klimatyzmu. Każda forma sceptycyzmu lub negacji tychże (sprzeciwu wobec teorii i praktyki) wywołuje atak – propagandowy odwet wraz z towarzyszącymi wybuchami nienawiści. Właśnie pod presją owej nienawiści powstał niechlubny projekt o „mowie nienawiści”, tworzony przez ludzi nienawidzących prawdy.
Podobny, bardziej stonowany, rodzaj reakcji ujawniają ostatnio rezydenci Watykanu od Franciszka w dół. Pisząc w dół muszę zaznaczyć, że dno nie jest dokładnie oznaczone. Być może należałoby napisać od Franciszka w górę. Trudno bowiem orzec gdzie dokładnie rezyduje prof. Diabelski w stosunku do położenia ziemskich akolitów i osób, które “nie wiedzą co czynią”, a do takich być może należy również Franciszek.
“W rozmowie z CBS News papież został zapytany o swój osąd tzw. negacjonistów klimatycznych, czyli osób, które nie zgadzają się z rzekomym faktem zmian klimatu, zwłaszcza w aspekcie ich antropogenicznego pochodzenia”
– To są ludzie, którzy są głupi; są głupi nawet kiedy pokaże im się badania. Oni w to nie wierzą. Dlaczego? Bo nie rozumieją sytuacji albo mają w tym interes. Ale zmiana klimatu istnieje – powiedział papież Franciszek /PCh24/
Fakt dominującej obecności na świecie ludzi o kondycji głupców i barbarzyńców jest bezsporny, lecz nie chodzi w tym momencie o negację zmian klimatycznych, które następują cyklicznie i zazwyczaj bez udziału człowieka, ale o negację czerwono-brunatnego ładu nazywanego zielonym, który jest używany przez globalistów jako narzędzie “zrównoważonego rozboju”.
Polska staje się świadkiem masowych zwolnień w przemyśle, a zagraniczne koncerny przenoszą coraz częściej produkcję poza granice kraju. Czy to pech Donalda Tuska, za którego rządów zawsze rośnie bezrobocie? A może to celowe działanie UE mające na celu osłabienie polskiej gospodarki?
Obserwujemy niepokojące zjawisko, w którym kolejne polskie firmy ogłaszają zamiar zwolnienia setek, a nawet tysięcy pracowników. Niemieckie i amerykańskie giganty zamykają swoje zakłady w Olsztynie i Płocku, a na przykład koncern Michelin przenosi się do Rumunii a PepsiCo przenosi etaty z Krakowa do Indii.
Czy to przypadek, czy może skutek celowego działania decydentów unijnych mającego na celu osłabienie polskiej konkurencyjności i przez to skłonienie biznesu do opuszczenia naszego kraju?
Gdyby słuchać tego co mówią polscy politycy można uznać, że długoterminowe perspektywy dla Polski są dramatycznie złe. Co ciekawe prezydent Andrzej Duda i premier Donald Tusk wspólnie przekonują, że atak Rosji na Polskę jest tylko kwestią czasu. Tusk rozprawia o “czasach przedwojennych” i groźnie marszczy brwi z telewizora.
Polskie władze, które ukochały straszenie polskich obywateli od zorganizowanej przez nich pandemii tak zwanego covida, zapomniały, że deklaracje polityków o zbliżającej się wojnie słyszą też zarządzający międzynarodowymi korporacjami. Pozostawanie z biznesem w kraju, który zdaniem jego rządzących zostanie wkrótce zniszczony, jest po prostu nieracjonalne. Ale powodów, aby uciekać z Polski jest więcej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest gwałtowny wzrost cen energii elektrycznej. Eksperci wskazują, że to efekt polityki dekarbonizacji narzuconej przez Unię Europejską. Koszty produkcji stają się dla wielu firm zbyt wysokie, zmuszając je do przenoszenia działalności tam, gdzie energia jest tańsza. Polskie władze, zamiast przeciwstawiać się tej szkodliwej polityce, wydają się bezradne.
Pojawia się pytanie, czy za tymi zwolnieniami i upadkami firm nie kryje się celowe działanie mające na celu osłabienie polskiej gospodarki. Niektórzy twierdzą, że chodzi o wypchnięcie kolejnych mas Polaków za granicę, co pozwoliłoby na kontrolowane zubożenie społeczeństwa i ograniczenie jego oczekiwań. Takie teorie nie są bezpodstawne, biorąc pod uwagę wypowiedzi byłego premiera Donalda Tuska, który ostrzegał o zbliżającej się wojnie.
Niestety, polskie władze zdają się bezczynnie przyglądać procesowi deindustrializacji jaki został zaordynowany w Unii Europejskiej. Zamiast szukać rozwiązań, które mogłyby zatrzymać odpływ firm i miejsc pracy, rząd koncentruje się na innych kwestiach takich jak aborcja czy pigułka “dzień po”. Tymczasem kolejne masy Polaków tracą pracę, a konieczność emigracji staje się coraz bardziej realna.
Czy deindustrializacja Polski poprzez Zielony Ład to rzeczywiście przypadek, czy może zaplanowane działanie mające na celu osłabienie polskiej gospodarki na zlecenie Niemiec i wypchnięcie Polaków za granicę? To pytanie, na które warto szukać odpowiedzi, zanim będzie za późno.
Procesy globalizacji rozpoczęły się już wiele dekad temu. Polegały one na instalowaniu, w strukturach władz państwowych, agentów wyszkolonych i zaprzedanych światowej oligarchii finansowej. Kuźniami tych kadr były prywatne organizacje (finansowane przez wspomnianych oligarchów), takie jak Światowe Forum Ekonomiczne w Davos, Światowa Organizacja Zdrowia, itp.
Przy czym do uzyskania zaszczytnej funkcji „światowego młodego przywódcy”, czy zwanego z angielska „influencera”, potrzebne było nie tylko zaprzedanie, ale inne „kwalifikacje”, takie jak kompromitująca przeszłość, oraz zboczenia seksualne, zwłaszcza pedofilia czy homoseksualizm.
O ile kompromitująca przeszłość zapewniała możliwość ewentualnego szantażu danego osobnika, o tyle wspomniane zboczenia gwarantowały całkowitą niezdolność agenta do integracji z jakąkolwiek społecznością. Bowiem żadna cywilizacja, zarówno historyczna jak współczesna nie akceptuje i nie toleruje zboczeń podcinających elementarne prawa naturalne niezbędne do przetrwania tejże. W wyniku czego wspomniani agenci sami wykluczyli się ze społeczeństwa.
Przy czym truizmem jest stwierdzenie, że Zachodni Globalizm (US & UE, etc.) jest wyjątkiem w powyższej regule, będąc przez to czystą emanacją szatana i z definicji skazując się na zagładę.
Niewidoczny rozwój globalizmu swą siecią agenturalną objął prawie cały świat, umożliwiając oligarchom spełnienie ich największego marzenia; LIKWIDACJĘ LUDZKOŚCI POPRZEZ GLOBALNE LUDOBÓJSTWO. Zrealizowano je przy pomocy „pandemii covidowej”, w której jedynym źródłem śmierci i chorób, były „szczepionki”.
Ludobójstwo udało się w znacznym stopniu, ale nie w pełni. W związku z czym zastosowano drugi „temat”; ekologię.
Walka ze zmianami klimatycznymi polega na eliminacji azotu z atmosfery (która w naturalnym składzie zawiera go około 78%), poprzez likwidację nawozów azotowych. A także, i wczwśniej, eliminowanie dwutlenku węgla, związku niezbędnego obok tlenu w procesie asymilacji, czyli koegzystencji świata roślinnego i zwierzęcego.
W ten sposób globaliści uderzają w dwa filary egzystencji: rolnictwo i zasoby energetyczne. Jeszcze pół wieku temu taka strategia skazana była by na porażkę, gdyż nawet słabi uczniowie szkół podstawowych znali i rozumieli te elementarne mechanizmy. Dziś jednak sytuacja się zmieniła i absolwenci „prestiżowych zachodnich szkół i uczelni” są całkowitymi ignorantami we wszystkich dziedzinach, za wyjątkiem umiejętności posługiwania się ikonami na komputerach i smart phone’ach. Zresztą nie muszą nic umieć, bo ma zastąpić ich AI (sztuczna inteligencja), a dla nich samych przygotowywana jest kolejna rzeź, pod jakąś inną nazwą, niż covidowa.
Prawdziwym dramatem jest natomiast to, że obecne „elity” (czytaj agenci globalistyczni), osiągnęli już taki poziom zidiocenia, że nie potrafią nawet pojąć własnego interesu, który jasno wskazuje, że wypełniając dalej wolę oligarchów, apostołów szatana, siebie również skazują na zagładę.
Rozpasani, niewybieralni, unijni oficjele pławią się w rozkoszach raju (zwanego przez nich „ogrodami”) niebaczni tego, że prowadzą do nieuniknionej zagłady swych podwładnych i samych siebie.