„Jesteśmy przekonani, że skoro rozwiązłość jest naturalnym ciągiem tych skłonności, nie tyle chodzi o zwalczanie owej namiętności, co o ułożenie sposobu spokojnego jej zadowalania. Musimy się więc zająć uporządkowaniem tej domeny i zadbać o to, by obywatel, którego potrzeba zbliży do przedmiotów pożądania, mógł się z nimi do woli oddawać wszystkiemu, do czego namiętność go skłania”
Markiz de Sade; z odezwy: „Francuzi, jeszcze jeden wysiłek, jeżeli chcecie się stać republikanami”
„Wojna nie jest nigdy skierowana wyłącznie przeciwko materii, lecz zawsze równocześnie przeciwko siłom duchowym, ożywiającym tę materię, a obu tych elementów rozdzielić od siebie nie sposób.” Carl von Clausewitz „O wojnie”
========================
Włączenie osób z wszelkiego rodzaju deficytami do kolektywów klasowych, o czym pisałem poprzednio, to jednak nie wszystkie rewolucyjne zmiany jakie czekają polską szkołę w najbliższym czasie. Oprócz osób chorych, zaburzonych psychicznie, społecznie i towarzyszących im nauczycieli wspomagających, do coraz liczniejszych klas także coraz liczniej dołączają Ukraińcy, czasami nie znający polskiego.
Polscy podatnicy opłacają im naukę naszego języka, jednak ani znajomość języka ani ukończenie kursu czy zdanie egzaminu z polskiego nie są wymogiem przyjęcia do szkoły. W komunikacji z nauczycielem prowadzącym lekcje ma im pomóc dodatkowo zatrudniany asystent międzykulturowy z wymaganym wykształceniem średnim, ale też bez wymogu znajomości j. polskiego, a za warunek wystarczający uznano zdolność porozumiewania się z podopiecznym. Jak donoszą media głównego nurtu pomiędzy polskimi nauczycielami, a ukraińskimi asystentami dochodzi już do pierwszych nieporozumień, a nawet kłótni na tle zachowania w klasie dyscypliny czy po prostu ciszy (artykuł: Dyrektorka uległa rodzicom z Ukrainy. „To był mój największy błąd” (https://parenting.pl/duzy-problem-w-szkolach-nie-mamadrej-polityki-imigracyjnej). Sprawa tzw. komponentu ukraińskiego w nauczaniu historii pod wpływem niekorzystnych sondaży (pomysł osobnego komponentu popiera niecały 1% Polaków) na razie przycichła, ale należy przypuszczać, że wraz z dołączeniem Polski, a może i Ukrainy do Europejskiego Obszaru Edukacyjnego podręczniki historii pisane np. przez ukraiński IPN pozwolą raz na zawsze uporać się z bagażem historycznych zaszłości, które zdaniem polskich sług niepotrzebnie wzbudzają jątrzące uczucia wobec sąsiedniego narodu.
Dobrostanowi uczniów ma też sprzyjać zaprowadzone w ekspresowym tempie i w wątpliwym prawnie trybie – bo w środku roku szkolnego, zniesienie oceniania i obowiązku odrabiania zadań domowych oraz okrojenie o 20% podstawy programowej 18 przedmiotów. Jednak tych, których martwi pozostałe 80% minister Nowacka uspokaja, że to dopiero początek większych redukcji. Nowo mianowani kuratorzy wydają się wyczuwać, że dążenie do tak pojętego dobrostanu staje się swego rodzaju dobrze widzianym dowodem prawo czy w tym wypadku lewo – myślności i np. kurator małopolska wydała zalecenie by nauczyciele nie przeciążali 6-latków nauką pisania. Minister Barbara Nowacka najwyraźniej zaniepokojona konsternacją jaką to wzbudziło, osobiście uspokajała, że to tylko zalecenie w indywidualnych przypadkach. Inne zmiany to zastąpienie przedmiotu historia i teraźniejszość (HiT) wychowaniem obywatelskim. Nie są jeszcze znane podręczniki ani szczegóły nowego przedmiotu, który wedle słów minister Nowackiej „ma sprawić żeby dzisiejsi uczniowie w przyszłości głosowali”. Można tylko snuć przypuszczenia, że nie chodzi o głosowanie na podnoszących głowę w całej Europie tak zwanych faszystów. Z drugiej strony przedmiot HiT acz potrzebny został mocno skompromitowany przez polityczną otoczkę jaką dobudował do niego PiS. Dobrym tego przykładem był osławiony podręcznik Wojciecha Roszkowskiego, który rozpisywał się co prawda o zagładzie Żydów, ale o ukraińskim ludobójstwie na Polakach wspominał jednym słowem.
Podstawowy problem oświaty jaki się wyłania po ograniczeniu tradycyjnej nauki i zadań domowych, zmniejszeniu liczby czytanych lektur (coraz częściej teksty oryginalne zastępowane są ich formą uproszczoną), ograniczeniu pamięciowego opanowania tabliczki mnożenia, likwidacji tradycyjnych ocen i wymogu opanowania materiału jako warunku przejścia do kolejnej klasy, brzmi: czym w takim razie zająć miliony młodych ludzi w wieku, w którym ich umysły są wyjątkowo plastyczne, szybko się uczą i nabywają także na poziomie neurobiologicznym zasobów i umiejętności decydujących o całym życiu, łącznie z późną starością. Barbara Nowacka mówi w tym kontekście o większej ilości czasu jaką dzieci i młodzież będą mogły przeznaczyć na swoje zainteresowania i pasje. Jednak w odróżnieniu od kosztującego miliardy złotych wsparcia i edukacji dla przybyszy z Ukrainy, brak funduszy na prowadzenie zajęć dodatkowych, kółek zainteresowań czy zajęć wyrównawczych dla polskich dzieci jest w polskiej szkole chroniczny.
To jakie pasje może mieć pani minister na myśli, po części wynika z zapowiedzi jakie padły 12 kwietnia 2024 r. na konferencji prasowej, gdzie obok siebie wystąpiło troje ministrów obecnego rządu: Minister Zdrowia Izabela Leszczyna, Minister Sportu Sławomir Nitras i w roli głównej Minister Edukacji Barbara Nowacka. Ministrowie przedstawili na niej plany dotyczące nowego przedmiotu o nazwie edukacja zdrowotna, jaki ma wejść do szkół podstawowych w klasach 4-8 i 1-2 średnich od przyszłego roku szkolnego. Jak zwykle w takich sytuacjach politycy koncentrowali się na niebudzących społecznych kontrowersji ogólnikach. Mówiono więc o słusznej walce z otyłością i brakiem ruchu, z uzależnieniami, podkreślano, że w zespole przygotowującym założenia programowe jest ksiądz Arkadiusz Nowak. Jedno z takich uznanych za oczywiste i miło rezonujących w uchu przeciętnego wyborcy zdań, wygłoszonych w czasie konferencji brzmiało: „zdrowie jest jednym z najważniejszych obszarów działalności państwa”. Tylko niewielu skojarzyło to z zepchniętymi na obrzeża zachodniej myśli złowieszczymi przepowiedniami Thomasa Szasza o „państwie terapeutycznym”, z „Medyczną Nemesis” Ivana Illicha czy z „Nowym wspaniałym światem” Aldousa Huxleya. A to ostatnie skojarzenie byłoby ze wszech miar uzasadnione, gdyż na czele komisji przygotowującej założenia programowe nowego przedmiotu ma stanąć nie pediatra, nie internista, ale seksuolog Zbigniew Izdebski. Przedmiot ma zajmować się także klimatem (ONZ-owska koncepcja jednego zdrowia ściśle wiąże klimatyzm z sanitaryzmem), nawykami żywieniowymi, przyjaznym podejściem do ideologii LGBT, tranzycji itp. Zdrowiu seksualnemu poświęcono w czasie konferencji sporo miejsca.
Izdebski jest od ponad dekady współpracownikiem WHO i organizacji International Planned Parenthood promującej m.in. aborcję. Ze znalezionych w internecie wypowiedzi Z. Izdebskiego wynika, że oprócz aborcji dużą wagę przywiązuje do masturbacji jako „treningu” i „dobrej formy rozładowania seksualnego”, cieszy go również, że oddają się jej w coraz większym stopniu polskie kobiety, a nie tylko mężczyźni, to samo dotyczy pornografii. Takie przekonania współgrają z wytycznymi WHO dotyczącymi edukacji seksualnej przyjętymi przez Polskę w roku 2013. Dopóki nie zobaczyłem, to nie bardzo chciałem wierzyć emocjonalnym wypowiedziom zbulwersowanych nauczycielek, więc sprawdziłem i cytuję za źródłem (https://www.bzga-whocc.de/fileadmin/user_upload/Dokumente/BZgA_Standards_Polish.pdf) jakie informacje powinno w ramach edukacji seksualnej według WHO otrzymać dziecko w przedziale wiekowym od 0 do 4 lat. W kolumnie pod nagłówkiem „informacje” czytamy: „Radość i przyjemność z dotykania własnego ciała, masturbacja w okresie wczesnego dzieciństwa Odkrywanie własnego ciała i własnych narządów płciowych.” W kolumnie „umiejętności” w tym samym wierszu wymieniona jest zabawa w lekarza, a postawy jakie należy kształtować w dziale seksualność to „ciekawość dotycząca własnego ciała i innych osób”.
W tym wieku dzieci powinny także kształcić emocje i uczucia, a te wyszczególnione w wytycznych WHO to m.in.: „Pozytywne nastawienie w stosunku do własnej płci biologicznej i społeczno-kulturowej (dobrze jest być dziewczynką lub chłopcem!)”.Z kolei w wieku 12 lat w kolumnie informacje czytamy: „Ciąża (także w związkach między osobami tej samej płci)”. Dla 15-latków w kolumnie: „postawy”, z podtytułem: „Pomóż dziecku rozwijać”: czytamy: „Krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp.” W dokumencie nie brak także zaleceń bez wątpienia słusznych, które osobom krytycznym wobec panującej w części polskiego społeczeństwa nadmiernej pruderii czy nieumiejętności rozmawiania o sprawach seksu mogą wydać się rozsądne.
Widać tu wyraźnie podobną metodę działania jaka ma miejsce w wypadku klimatyzmu i ekologii. Wykorzystuje się istniejące autentycznie problemy, by wprowadzić własną agendę, którą obudowuje się nie budzącymi sprzeciwu słusznymi postulatami, bo zdrowie według WHO ma ze zdrowiem dokładnie tyle wspólnego co klimatyzm z ekologią. Nie sposób jednak nie zauważyć, że w dziedzinie edukacji seksualnej w zaleceniach WHO widoczny jest wyraźnie konkretny i całościowy program ideowy. Ma on swój początek w pismach Jana Jakuba Rousseau i markiza de Sade, a na nowo ożył w teoriach Zygmunta Freuda, Herberta Marcusego i przede wszystkim Wilhelma Reicha. Opisy własnego życia seksualnego w okresie dziecięcym Reich zawarł w książce „Passion of youth” (Pasje młodości). Jej fragmenty przytaczał Marek Chodakiewicz w artykule zamieszczonym w Do Rzeczy (https://dorzeczy.pl/swiat/156692/wilhelm-reich-mozg-rewolucji-seksualnej.html. Z uwagi na obsceniczność powstrzymam się od cytowania, ale są one zdumiewająco paralelne, także pod względem wiekowym z instrukcjami WHO, a chronologia wskazuje, że to Reich mógł być o ile nie instruktorem to inspiratorem, a nie na odwrót. Wszystkich tych autorów łączy przekonanie o braku związku seksualności z etyką i założeniem rodziny oraz o tym, że człowiek jest z natury dobry, a namiętności są tym, czego nie należy regulować wprowadzanymi w procesie wychowania jakimikolwiek normami społecznymi, religijnymi, prawnymi. W. Reich i Donatien de Sade byli w negowaniu norm najbardziej konsekwentni, a ich osobiste praktyki najbardziej zgodne z teorią. Takie pozbawione szkodliwej ponoć represji wychowanie ma właśnie zapewnić dobrostan uczniów, a w konsekwencji przygotować do funkcjonowania w inkluzywnym społeczeństwie.
Nie wchodząc w dyskusję światopoglądową czy psychologiczną zaznaczyć należy, że jest to teoria sprzeczna zarówno z chrześcijańską nauką o grzechu pierworodnym, jak i z całą znaną w historii tradycją wychowania, a osobiście dodałbym z doświadczeniem każdego trzeźwo patrzącego na rzeczywistość nauczyciela, wychowawcy, rodzica. Dlatego budzi zaniepokojenie i protest fakt, że edukacja zdrowotna przygotowana przez zespół doktora Izdebskiego ma być dla wszystkich uczniów obowiązkowa. Różni ją to zasadniczo od istniejącego obecnie w polskich szkołach, także mówiącego o seksualności, przedmiotu o nazwie wychowanie do życia w rodzinie, na który uczniowie uczęszczają jedynie po wyrażeniu na to zgody przez rodziców. Przymus uczęszczania na tak rozumianą edukację zdrowotną stoi bez wątpienia w sprzeczności nie tylko z artykułem 48 Konstytucji RP, mówiącym o prawie rodziców do wychowania dzieci według własnych przekonań, ale także z jej preambułą mówiącą o chrześcijańskim dziedzictwie, które w zaleceniach WHO traktowane jest jako zespół represyjnych i szkodliwych mitów.
Trudno także nie postrzegać edukacji zdrowotnej w oderwaniu od walki minister Leszczyny o wprowadzenie swobodnego zakupu pigułki dzień po dla 15 latek, kampanią na rzecz „szczepienia” na HPV w wieku 9 lat, walki o poszerzenie prawa do aborcji czy od antykatolickich wypowiedzi ministra Nitrasa. Także objęcie najwyższych stanowisk w dziedzinie zdrowia publicznego przez lekarzy skompromitowanych w okresie tzw. pandemii musi budzić niepokój i podejrzenia, że wpajane dzieciom nawyki zdrowotne i żywieniowe będą miały więcej wspólnego z interesami Big Farmy i ideologią klimatyzmu niż z autentycznym dbaniem o zdrowie.
Do tego w pakiecie są jeszcze „Jurek” Owsiak zajmujący się na zlecenie MEN nauką udzielania pierwszej pomocy w szkołach, objęty patronatem MEN program „szkoła przyjazna LGBT” i setki sponsorowanych przez rząd, UE i międzynarodową finansjerę tzw. NGO zajmujących się czy to seks edukacją czy wywieraniem nacisku na dyrekcje szkół pragnące zachować resztki dyscypliny i zdrowego rozsądku. Tu wymienić warto Stowarzyszenie Umarłych Statutów zatrudniające prawników, które grożąc sankcjami prawnymi ostrzega szkoły przed próbami czasowego (do chwili zgłoszenia się rodziców) zabierania telefonów komórkowych czy regulowania kwestii ubioru uczniów. Było one finansowane przez Narodowy Instytut Wolności pod patronatem ministra Kultury i rządu Zjednoczonej Prawicy.
Aleksander Bocheński w swojej bardzo ciekawej i aktualnej książce: „Rzecz o psychice narodu polskiego” przytacza za Monteskiuszem starożytną opowieść o tyranie miasta Kume Arystodemosie, który „Chcąc wybić z głowy młodzieży rewolucję, wydał przepisy nakazujące jej sposób ubierania się i życia, mający na celu wyłącznie użycia zmysłowe. Piękne dziewczęta miały towarzyszyć chłopcom wszędzie, nawet w kąpieli. Gdy mówimy o tyranach i dyktatorach, kojarzy się nam to z tępieniem porywów rewolucji drogą zakazów, tortur i morderstw. Arystodemos znalazł lepszy sposób wytrzebienia marzeń i porywów u młodzieży pragnącej gwałtownie zmienić warunki zastane. Uczynił wyżycie seksualne, gastronomiczne, estetyczne jedynym i najwyższym celem życia.” W dalszej części Bocheński podaje znacznie bliższy historycznie i taki, który powinien dać Polakom do myślenia przykład na trafność rozumowania Arystodemosa, kiedy pisze: „Podobnie w Polsce XVIII wieku nie kończące się uczty i hulanki szlachty saskiej paraliżowały wielki nurt odrodzeńczy Konarskich i Poniatowskich. Honor tej epoki ratuje tylko to, że postawa życiowa sybaryty nie została przez nią jeszcze nobilitowana jako najwłaściwsza.” Warto w tym miejscu wspomnieć pracę Zbigniewa Kuchowicza „Miłość staropolska”, której ukazanie się w PRL lat 1980 zamiast refleksji wywołało oskarżenia o pornografię, by po raz kolejny potwierdzić, że prawdy o sobie nie zwykliśmy wybaczać.
Obserwacje Bocheńskiego są zbieżne z tym co biały rosyjski emigrant i słynny socjolog Pitirim Sorokin skonstatował w głośnej pracy „Amerykańska rewolucja seksualna”, w której przewidywał upadek Ameryki i Zachodu na podstawie wszechobecnej seksualizacji, a dostrzegał ją już w pierwszej połowie lat 1950. Krytykował także to, co działo się w tej dziedzinie w elicie władzy Rosji carskiej przed jej upadkiem i pochwalał działania Stalina, który w drugiej połowie lat 1920 z właściwą sobie stanowczością zakończył porewolucyjną „orgię porgię” pod patronatem towarzyszki Aleksandry Kołłontaj, która zgodnie z marzeniami Fryderyka Engelsa chciała zlikwidować rodzinę, wzmocnić pozycję kobiety poprzez seks bez zobowiązań i kolektywną koncepcję macierzyństwa. Sorokin był także autorem monumentalnych prac ukazujących cykliczność powstawania i upadku cywilizacji, w których pokazywał na ogromnym materiale źródłowych nierozerwalny związek tradycyjnie pojmowanej moralności z wielką polityką.
Pisał: „Kiedy grupa rządząca i społeczeństwo jako całość rozluźniają swój kodeks, w ciągu trzech pokoleń następuje zwykle upadek kultury, jak to było w późnych fazach cywilizacji babilońskiej, perskiej, macedońskiej, mongolskiej, greckiej i rzymskiej.” Także Prymas Wyszyński w Ślubach Jasnogórskich nie modlił się o upadek komunizmu, ale przyrzekał „stoczyć najświętszy i najcięższy bój z naszymi wadami narodowymi”. Rozumiał to również dbający o dobre obyczaje w elicie władzy Władysław Gomułka. Mnie natomiast przypomniał się w tym kontekście wykład Prof. Zbigniewa Nęckiego, na którym opowiadał o szczurze, którego nauczono naciskania guziczka, co powodowało uruchomienie elektrody w szczurzym mózgu, a ta z kolei aktywowała ośrodek przyjemności. Zainteresowani pytaliśmy wykładowcę o los szczurka i nieco zawiedzeni dowiadywaliśmy się, że umarł z głodu, bo po prostu zapomniał o jedzeniu.
Wszystko to pokazuje niewątpliwy związek polityki z powszechnie przestrzeganą moralnością seksualną, a w konsekwencji z instytucją rodziny, relacjami męsko – damskimi i dzietnością. Również obserwowana współcześnie skuteczność cywilizacji muzułmańskiej w starciu z cywilizacją Zachodu oraz porównanie działania i treści Tik Toka w Chinach z jego wersją na Zachodzie powinny skłaniać do refleksji. Dzisiaj dzięki nowoczesnej technologii żywe dziewczęta można zastąpić aktorkami porno w internecie. Swego czasu za dowód postępów demokracji w Afganistanie podawano powstanie porno-shopów w Kabulu, a izraelska armia nadawała porno filmy po przejęciu palestyńskiej telewizji w Ramallah.
Przekonanie o takim związku przyświeca nie tylko socjologom i myślicielom formatu Sorokina czy autorowi poruszającej książki „Libido dominandi” E. Michaelowi Jonesowi. O tym, że „wyzwolenie seksualne” jest nierozerwalnie związane z rewolucją społeczno – kulturową pisali także ideowi antenaci minister Nowackiej od markiza de Sade po najnowszych teoretyków. Dobrym przykładem jest dzieło zatytułowane „Anty – Edyp” autorstwa Félixa Guattari i Gillesa Deleuze. W „Anty – Edypie” wszelkie normy zachowań seksualnych, także te odczuwane jako wewnętrzne, są utożsamiane z „uwewnętrznionym faszyzmem”, taką interpretację przedstawił z aprobatą sam Michel Foucault. Okazuje się więc, że walka o wczesną masturbację, zabawę w lekarza oraz delegalizacja partii opisanych przez globalistycznych rewolucjonistów jako „faszystowskie” stanowi spójną całość i wcale nie jest jasne, który komponent jest przez jej promotorów uważany za ważniejszy: polityczny czy moralno – terapeutyczny.
Z drugiej strony konserwatywni oponenci rewolucji obyczajowej terroryzowani są przez system, w którym jak pisze E. Michael Jones: „rząd najpierw promuje seksualne uzależnienie, następnie traktuje je jako rodzaj narzędzia władzy, której później używa do niszczenia każdej odpowiednio wpływowej jednostki przeciwstawiającej się tej ideologii.” Polega to na wynajdywaniu, a gdy trzeba prokurowaniu seksualnych skandali w ich życiorysach, lub w zawartości komputerów i sugerowaniu opinii publicznej, że wszyscy i tak chcą tylko jednego, a przeciwnicy społecznej deprawacji to zakłamani hipokryci. Zupełnie tak jakby należało domagać się dozgonnej pochwały alkoholizmu od kogoś, kto raz w życiu się upił.
Jednak podobnie jak w wypadku opisanej w poprzednim numerze MP szkoły w PRL, także obecnie zasadnicze znaczenie dla jej funkcjonowania i możliwości oddziaływania na wychowanków będą miały nie tylko motywowane ideologicznie plany rządzących nią urzędników, ale całe społeczne otoczenie i to co możemy nazwać pozaszkolnymi komponentami edukacji. O tym oraz o tzw. profilu absolwenta w kolejnym artykule.
„Takie będą Rzeczypospolite jakie ich młodzieży chowanie” – te słowa kanclerza Jana Zamoyskiego sprzed ponad 400 lat dobrze oddają wagę edukacji i wychowania dla zbiorowego losu społeczności.
—————————-
Na skutek katastrof jakie na przestrzeni ostatnich 300 lat były udziałem Polaków szkoła jako miejsce wychowania i edukacji jak mało gdzie nabrały w naszym społeczeństwie charakteru instytucji życia narodowego. Jedną z najważniejszych reakcji na szok pierwszego rozbioru było utworzenie Komisji Edukacji Narodowej, poprzedzała ją działalność Stanisława Konarskiego i utworzenie elitarnej Szkoły Rycerskiej. Dzieła te miały w zamierzeniu zmienić sposób myślenia i działania obywateli, naprawić wady narodowe, w których słusznie widziano źródła upadku. Okres zaborów także obrósł symbolami walki o polską szkołę takimi jak strajk dzieci polskich we Wrześni, zakończony sporym sukcesem strajk szkolny z 1905 r., powstanie Polskiej Macierzy Szkolnej.
W przekonaniu o tym jak ważna jest szkoła, edukacja i wychowanie dla istnienia i kształtu narodu utwierdził Polaków okres niemieckiej okupacji, kiedy przewidziano dla nich jedynie naukę w najbardziej podstawowym zakresie, potrzebnym niewykwalifikowanym robotnikom. Jeszcze bardziej mrocznym rezultatem okupacyjnej polityki była metodyczna, fizyczna eksterminacja polskich pedagogów. Straciliśmy w wyniku II Wojny Światowej 33% nauczycieli, 30% profesorów i pracowników naukowych, do tych liczb należy dodać 165 profesorów i wykładowców akademickich, którzy po wojnie zostali na emigracji, czyli kolejne 8%. Do tego doszły straty materialne w postaci zniszczonych budynków, wyposażenia naukowego, księgozbiorów, majątku sięgające 75 – 80%, nie mówiąc o terenach polskich Kresów Wschodnich, gdzie straty były w pewnych obszarach stuprocentowe. U progu PRL mieliśmy poniżej 100 tysięcy osób z wyższym i średnim wykształceniem, kilkanaście %, głównie starszych analfabetów. Potem przyszły lata stalinowskie, czyli okres negatywnej selekcji do wszelkich zawodów inteligenckich, złagodzony nieco po roku 1956, ale w pewnej mierze trwający aż do upadku PRL w postaci nomenklatury, dyskryminowania bezpartyjnych i chodzących do kościoła. Miejsce starej inteligenckiej elity zajęli ludzie o zupełnie innym etosie i zapleczu kulturowym. Taki punkt startowy teoretycznie ułatwiał wymarzone przez komunistów tworzenie nowego typu człowieka przede wszystkim poprzez niemal zupełnie nową kadrę nauczającą, formującą młode pokolenie w scentralizowanym systemie państwowej oświaty. Dawny, klasyczny model edukacji przetrwał jedynie w kilku średnich szkołach zakonnych i paxowskim liceum Św. Augustyna, enklawę akademicką stanowił KUL.
A jednak szkołę i cały system edukacyjny w PRL wspominamy dzisiaj jako instytucję konserwatywną, często pozytywnie różniącą się od polskiej szkoły dzisiaj, a także od szkoły na Zachodzie. Uczniowie ze szkół PRLowskich świetnie radzili sobie za granicą, a zachodni nauczyciele zazdrościli dyscypliny i atmosfery w socjalistycznej szkole w latach 1980. Potwierdza to prawdę, że polska szkoła i system oświaty poprzez choćby ilość osób zaangażowanych w jej funkcjonowanie (dzisiaj około 5 milionów uczących się, kolejny ponad milion nauczycieli, urzędników, metodyków, administracji oraz dwa razy tyle opiekuńczych rodziców) jest instytucją bardzo mocno splecioną z resztą społeczeństwa i bardzo trudno zmienić ją wbrew niemu, przynajmniej w wymiarze masowym. Jednak oprócz masowości edukacji jako drogi do społecznego awansu, tak trafnie pokazanej np. w serialu „Daleko od szosy” szkoła w PRL skorzystała na separacji od Zachodu, a konkretnie udało jej się uniknąć skutków rewolucji roku 1968, która zapoczątkowała systematyczny zjazd w dół uczelni, szkoły, edukacji i całej cywilizacji.
Postmodernizm z negowaniem prawdy, tak zwane przebudzenie i krytyka polegające na pluciu na własną historię i tożsamość, absurdalne teorie pedagogiczne uczenia bez stresu, przez zabawę wraz z kultem rozwiązłości, to wszystko co w zachodnią kulturę wlało się niczym woda przez przerwaną tamę, do nas skapywało powoli i w umiarkowanych dawkach, a Sztuka kochaniaMichaliny Wisłockiej wiele lat czekała na pozwolenie publikacji. Religii w szkole nie było, ale odbywała się w salkach katechetycznych i w kościołach, które były pełne, a nad trzymaniem moralnego kursu, ale i trzeźwej oceny świata czuwał Prymas Wyszyński. Szkoła zatrzymała się na etapie klasycznego socjalizmu, a siłą bezwładu kultywowała wyśmiewany dzisiaj na wszystkie sposoby przez GW i formowaną przez nią warstwę wykształciuchów tak zwany model pruski. Ten sam, który przyniósł Europie największy dziejowy sukces, a absolwentom w Niemczech rekordowe ilości nagród Nobla. Jednak pomimo nauczanego w liceach przedmiotu Przysposobienie do życia w rodzinie socjalistycznej i powszechnego uczęszczania na lekcje religii liczba rozwodów wyraźnie rosła już w latach 1970, aborcja miała charakter masowy, a pomimo budowania coraz większej liczby mieszkań spadała dzietność. Jednak w szkole nadal szanowano nauczycieli, wymagano od uczniów, gdzieniegdzie istniały mundurki, a nawet rozdział na klasy męskie i żeńskie w liceach.
Pomimo socjalistycznych marzeń o równości i punktów za pochodzenie istniały także wyraźne progi selekcyjne. Po podstawówce w zależności od wyników można było iść albo do liceum albo do technikum albo do zawodówki. Kolejnym progiem były egzaminy na studia, a potem ostra selekcja na pierwszych latach wyższych uczelni. Przy końcu PRL wykształcenie wyższe miało niecałe 7% ludności powyżej 15 roku życia. Szkoła socjalistyczna nie wychowywała w klasycznym rozumieniu tego słowa, ale i celowo nie demoralizowała. Wychowaniu w dobrym tego słowa znaczeniu sprzyjało i tak naprawdę miało decydujący wpływ całe otoczenie poza szkolne, promujące w gruncie rzeczy tradycyjne wartości. Uczniowie mieli na co dzień oboje rodziców i kilkoro rodzeństwa. Ludzie kulturalni nie używali języka meneli. Wielu do dzisiaj wspomina takie akcje jak Niewidzialna ręka, znakomite książki dla młodzieży, spartakiady, filmy, domy kultury, edukowały także radio i telewizja, nawet teksty piosenek miały pozytywne przesłanie, uczniowie na ulicach musieli nosić tarcze i sam pamiętam strach, że milicjant, który złapał mnie z papierosem na ulicy, poinformuje o tym szkołę. I z taką szkołą oraz systemem edukacji wkroczyliśmy w okres budowania nowego, lepszego ponoć świata.
To co stało się potem z polską oświatą bardzo dobrze opisuje treść wykładu jaki w czasie zorganizowanej przez Ruch Naprawy Polski konferencji poświęconej edukacji wygłosiła ekspert edukacyjny i członkini Rady ds. Rodziny przy Prezydencie RP Jolanta Dobrzyńska. Nosił on tytuł „Edukacja polska w kontekście przeobrażeń geopolitycznych”.
Autorka przedstawiła w syntetyczny sposób to co z polską szkołą działo się po roku 1989, a czego reformy BarbaryNowackiej są konsekwentną kontynuacją. Okazuje się, że w odróżnieniu od polskich polityków międzynarodowe ośrodki globalistyczne na czele z Komisją Europejską od początku tzw. transformacji bardzo intensywnie zainteresowały się polską oświatą. Szczególnie niepokojące było dla nich, że pomimo katastrofy ekonomicznej polscy uczniowie osiągali wówczas jedne z najlepszych wyników we wszystkich dziedzinach badanych przez międzynarodowe testy.
Jak stwierdziła prelegentka bez względu na to jaka polityczna opcja rządziła, to w całym omawianym okresie każda z nich konsekwentnie realizowała kierunek wytyczony przez instytucje Unii Europejskiej czy agendy ONZ. Już w maju 1990 r. Polska podpisała pierwsze z szeregu całej listy porozumień o dostosowaniu swojej oświaty do standardów zachodnich. Niemal 4 miliardy Euro z funduszu PHARE miały służyć przygotowaniu gruntu pod reformy; finansowano badania, szkolenia, tworzenie dokumentów i analiz mających wykazać ich sensowność oraz konieczność „dogonienia Europy”. Jednocześnie powoli, ale systematycznie wprowadzano skompromitowane w praktyce metody uczenia. Wiele strategicznych zmian wprowadzano metodą dwa kroki wprzód, jeden krok w tył, czasem wycofywano się z reform głośnych, a mniej szkodliwych, ale zostawiano te mniej zauważane, ale istotne. W pamięci opinii publicznej najbardziej utrwaliły się przeprowadzone przez Ministra Mirosława Handke zmiany systemu polegające na wprowadzeniu gimnazjów. Polscy uczniowie i nauczyciele stracili z tego powodu miliony roboczogodzin, a podatnicy miliardy złotych, by po 20 latach sytuacja powróciła do stanu wyjściowego.
Nieco mniej w pamięć wryły się narzucane przez Zachód pomysły likwidowania historii i łączenia przedmiotów w liceach, doszło wtedy do kilku głośnych strajków głównie w obronie historii jako osobnego przedmiotu. O tym, że wprowadzanie bloków tematycznych i nauki zintegrowanej na poziomie liceów skutkuje obniżeniem poziomu i wyników aż o 30% wiedziano na podstawie amerykańskich badań już w momencie wprowadzania zmian, ale wycofano je dopiero po kilku latach, podobnie jak przeniesienie 6-latków z zerówek do pierwszej klasy. Próbowano także usuwać chronologiczny porządek nauczania. Jednak w tym samym czasie zmieniono zasady tworzenia podstaw programowych i tej zmiany nie wycofano, a dokonała się ona bez większej społecznej debaty. Polegała na tym, że zapis tematyczny zastąpiły w nich umiejętności, co spowodowało fragmentaryzację przekazywanej wiedzy.
W żargonie oświatowym zastąpiono w ten sposób nauczanie poznawcze nauczaniem operacyjnym. Jednocześnie prowadzona była ofensywa przeciw tradycyjnej szkole na uniwersytetach, poprzez NGO, podmioty szkolące nauczycieli, media głównego nurtu. Anglosaskie programy były przekładane na język polski często z zachowaniem obcych nazw i nazwisk w polskich materiałach i podręcznikach. Zanikły praktycznie rodzime i niezależne badania nad edukacją gdyż tematyka, ale i wyniki badań były determinowane przez selektywnie kierowany strumień grantów i innych form finansowania. Do polskiej szkoły zaczęły coraz śmielej wkradać się przesądy progresywizmu edukacyjnego w rodzaju pedagogiki niedyrektywnej, antyautorytarnej, krytycznej wraz z postmodernistycznym podejściem do prawdy. J. Dobrzyńska cytowała w tym kontekście ministra Ryszarda Legutkę, który stwierdził, że „polska edukacja zbudowana jest na zagranicznej licencji”. Niestety stwierdzenie to wygłosił już po zakończeniu pracy na stanowisku ministra edukacji.
Jednak wszystkie te zabiegi okazały się jedynie przygotowaniem do tego co zdaniem Dobrzyńskiej oznacza nie tyle kolejną reformę, ale zasadniczą zmianę rozumienia tego czym jest szkoła, co oznacza wysoka jakość edukacji i jakie są jej cele. Chodzi o tak zwaną edukację włączającą. Jest ona forsowana na całym świecie według jednego klucza przez globalistyczne organizacje takie jak ONZ, WHO, UNESCO, UNICEF, a na terenie Europy przez Komisję Europejską i powiązaną z nią Europejską Agencję do spraw Specjalnych Potrzeb i Edukacji Włączającej. Jak stwierdziła prelegentka edukacja włączająca to konstrukt polityczny oderwany od jakichkolwiek realiów biologii czy pedagogicznej praktyki, a wręcz im zaprzeczający. Deklarowanym celem jest ujęte nieco inaczej wyhodowanie nowego człowieka dla nowego społeczeństwa. Ma to być społeczeństwo inkluzywne, a postawy doń pasujące ma się osiągnąć przez tak zwany dobrostan uczniowski. W całym programie zasadniczej zmianie ulega w ten sposób sam cel istnienia szkoły.
Na obecnym etapie dokumenty wdrożeniowe nie są prezentowane szerszej opinii publicznej, a nawet nauczycielom w całości, jedyny dokument jaki się pojawił na stronie internetowej MEN po pewnym czasie zniknął, choć jest nadal realizowany. W pierwszym etapie pod hasłami równości i walki z wykluczeniem ogłoszono, że do szkół ogólnodostępnych mogą się zgłaszać dzieci z wszelkiego rodzaju dysfunkcjami, w tym: z problemami intelektualnymi w stopniu głębokim, z problemami zdrowotnymi, młodzież niedostosowana społecznie itp. Taka mieszanka ma mieć miejsce w każdej do niedawna normalnej klasie, a stopień wymieszania – różnorodności utożsamiany z poziomem nauczania. Część polskich rodziców uwierzyła w dyskryminujący charakter funkcjonujących dotąd szkół specjalnych i skorzystała z przyznanego im prawa do wysłania dzieci do szkół ogólnodostępnych. Malejąca liczba uczniów sprawiła z kolei, że szkoły specjalne z powodów ekonomicznych zamykano i reszta rodziców była zmuszona postąpić tak samo. Obecnie są one dostępne głównie w dużych miastach.
Od roku 2016 zlikwidowano około 500 szkół specjalnych.
Drugi etap wdrażania oprócz dostarczenia sprzętu i materiałów, np. do zmiany pieluch, w jaki zaopatrzone zostaną normalne dotychczas szkoły, polega na zmianie programów, technik oceniania i metod nauczania. O tym, że jest to rewolucja, a nie reforma mówią wyraźnie dokumenty zagraniczne, jednak w Polsce plany te są jak dotąd ukrywane, gdyż na Zachodzie jej wdrażanie trwało wiele lat, a zaczęło się już od roku 1970 w krajach anglosaskich takich jak USA, Australia, Nowa Zelandia i Wielka Brytania. Polską żabę trzeba więc gotować ostrożniej. Porażka programu w USA nie zatrzymała jego wdrażania gdzie indziej. Brytyjczycy i Amerykanie próbują obecnie wycofać się z tego szaleństwa, ale zniszczona infrastruktura materialna i kadrowa nie jest łatwa do odbudowania. Jak zwykle w takich sytuacjach urzędnicy i eksperci nawzajem oskarżają się o wprowadzanie w błąd, zrzucają odpowiedzialność za mylne diagnozy i błędne działania. Młodzież z problemami znów wraca do szkół lub z braku takiej możliwości do klas specjalnych.
Jednak Polska nie zważając na te doświadczenia konsekwentnie wdraża cały program. Polski program liczy 188 stron i jest powoli przekuwany na prawo oświatowe. Opiera się on na wielu międzynarodowych dokumentach, z których najważniejsze są datowana na rok 2012 Konwencja o Prawach Osób Niepełnosprawnych mówiąca o 100% inkluzji (żadnych szkół specjalnych) oraz Agenda na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju gdzie edukacja włączająca jest wpisana do celu czwartego i ma być zrealizowana do roku 2030. Dokument polski został przyjęty w grudniu 2020 r. pod nadzorem wspomnianej Agencji Europejskiej i nosi tytuł „Edukacja dla wszystkich. Ramy rozwiązań legislacyjno-organizacyjnych na rzecz wysokiej jakości kształcenia włączającego dla wszystkich osób uczących się.” Tzw. pandemia sprawiła, że fakt ten został niemal niezauważony. We wszystkich tych dokumentach zmieniono rozumienie jakości nauczania, która jest synonimem już nie wysokiego poziomu nauczania w tradycyjnym rozumieniu, ale „różnorodności edukacyjnej”. Często terminy te używane są wymiennie, ma także miejsce zabieg polegający na tym, że kiedy ktoś mówi w dokumentach o edukacji wysokiej jakości, o szkole dostępnej dla wszystkich, szkole bez barier, to ma na myśli edukację włączającą.
Kolejny, często pojawiający się jako synonim jakości termin to tzw. dobrostan uczniów. Służy to do wprowadzania w błąd opinii publicznej, a także jako alibi dla podpisujących stosowne zobowiązania urzędników, choć sam polski dokument jest niepodpisany, co rodzi podejrzenia, że nie został napisany w Polsce. Zachodzi tu wyraźne podobieństwo do sposobu wdrażania zmian w Międzynarodowych Przepisach Zdrowotnych WHO, o których mówiła Magdalena Trojanowska w wywiadzie jaki przeprowadziłem dla styczniowych numerów MP br., w tamtym wypadku dokumenty nie zostały w ogóle przetłumaczone na język polski. Uległość władz krajowych we wdrażaniu destrukcyjnych i rewolucyjnych zmian motywowana jest podobnie jak w przypadku KPO i Zielonego Ładu dużymi środkami finansowymi, które oferuje Unia Europejska na jego realizację. W pierwszym etapie przeznaczono na wdrażanie edukacji włączającej w Polsce niebagatelną sumę 27 mld złotych. Jednak podobnie jak w innych programach unijnych pieniądze nie idą na żadne sensowne cele, ale na kryjące się pod starymi pojęciami zupełnie nowe i destrukcyjne działania. Niezależne badania podważające słuszność inkluzywności w oświacie nie są publikowane i finansowane w odróżnieniu od tych, które negują szkodliwy wpływ tego eksperymentu.
Nakłada się na to budowana przez promotorów aura dziejowej konieczności, tego, że „przed zmianami nie uciekniemy”, że postęp, że Europa itp. itd. Jednocześnie podobnie jak w przypadku ideologii gender na studiach tworzy się nowy kierunek o nazwie Disability Studies, podobnie jak gender negujących biologię, normy i naturę, koncentrujące się jedynie na barierach, które trzeba usunąć. Szkoła zdaniem Dobrzyńskiej przestanie być w dużej mierze miejscem nauczania, ale polem wojny kulturowej z takimi zjawiskami jak rasizm, seksizm, homofobia, ale także z barierą jaką jest religia rodziców i związane z tym opresyjne ponoć wychowanie. Zasady, cnoty, rozumność tracą swoje znaczenie na rzecz emocji. Podstawy programowe zostaną zastąpione projektowaniem uniwersalnym polegającym na dopasowaniu programu nauki w klasie do osoby najmniej pojętnej i jej możliwości.
Ma ona wykonać przewidziane w programie zadania razem z resztą kolektywu, który dla dodania sił twórczych będzie np. grał w kręgu na bębenkach i to nie w nauczaniu początkowym, ale każdym, gdyż bohaterowie tych spektakli będą mieli prawo iść do rejonowych liceów, techników i uczelni. Ułatwi to likwidacja tradycyjnych ocen, które mają być zastąpione niejednoznaczną oceną funkcjonalno-opisową. Na zakończenie swojego wystąpienia Dobrzyńska zauważyła, że tak zwane orzeczenia, które uczniom z dysfunkcjami wystawiały dotąd poradnie pedagogiczno-psychologiczne, będą teraz wydawane w szkołach dla wszystkich uczniów, którzy wejdą w ten sposób w rolę pacjentów coraz liczniejszych w systemie psychologów i terapeutów. Dokument taki oprócz swego rodzaju portretu psychologicznego zawiera opis środowiska, rodziny, znajomych, a wszystko zgromadzone ma być na jednej, centralnej platformie informatycznej. Instytucje unijne już od kilku lat dopominają się o takie dane, co ma być krokiem na drodze do włączenia Polski do tak zwanego europejskiego obszaru edukacyjnego. O kolejnych zmianach jakie zachodzą w szeroko pojętej edukacji i jej społecznym otoczeniu, o skutkach oraz o możliwych sposobach obrony napiszę w następnej części.
Zielono-tęczowe pranie mózgów. Oto „edukacja” (niedalekiej) przyszłości
(Oprac. GS/PCh24.pl)
Kolejne poczynania w Ministerstwie Edukacji Narodowej nie dają nam odpocząć od adrenaliny. Jak dotąd urzędowanie pani „ministry” dało nam wachlarz mocnych wrażeń. Zostaliśmy pozbawieni części lektur, stanowiących polski kanon kulturowo – poznawczy. Podstawy programowe zredukowano we wszystkich obszarach, o takie elementy, które budują logiczne myślenie, związki przyczynowo – skutkowe i tożsamość narodową. Wprowadzono administracyjny zakaz zadawania prac domowych. Dokonano kolejnych postępów na drodze cyfryzacji edukacji. Kontynuowane są programy Edukacji Włączającej. Zapowiedziano nowy obowiązkowy przedmiot od 2026 r. – „wiedza o zdrowiu”, zawierający moduł seksualizacyjno – genderowy. Zapowiedziano włączenie Polski do Europejskiego Obszaru Edukacyjnego od 2025 roku. Teraz najnowsze wieści, to wprowadzenie do preambuły podstawy programowej dwóch wielce istotnych wątków. Pierwszy: cele kształcenia ogólnego w podstawie programowej będą zawierać wymóg dbania o środowisko przyrodnicze, w tym klimat, w skali lokalnej i globalnej; drugi nowy wątek: nauczyciele w pracy z uczniami będą stosować założenia uniwersalnego projektowania.
Wiele było już mowy o tym, również na tych łamach, ponieważ jednak wciąż pojawiają się nowe fakty, należy co jakiś czas dokonywać resume. Nie jest bowiem tak, że te fakty są oderwane od siebie, przeciwnie, układają się w logiczną całość, która ma swoje początki, przebieg i zamierzone skutki. Oto więc dostarczymy teraz Państwu skondensowanej wiedzy.
Główną informacją, która determinuje pozostałe, jest planowane przez obecny rząd wejścia Polski do Europejskiego Obszaru Edukacyjnego. Zapowiedziano to w związku z wizytacją w Polsce, w MEN unijnej komisarz ds. innowacji, badań naukowych, kultury, edukacji i młodzieży (ach, te długie, unijne nazwy, zupełnie jak u sowietów). Ma to nastąpić w 2025 r. Decyzja o tym tworze zapadła na nieformalnym spotkaniu unijnych szefów państw i rządów w Goteborgu w dniu 17 listopada 2017 r. Spotkanie prowadził ówczesny przewodniczący Rady Europy Donald Tusk. Był to szczyt społeczny, kreślono więc tam plany dotyczące zarządzania społeczeństwem unijnym.
Jednym z głównych ustaleń było powołanie do życia idei Europejskiego Obszaru Edukacyjnego (dalej: EOE), który ma stać się ciałem w roku 2025. Potem były kolejne dokumenty formalne i robocze, stąd wiemy o tym założeniu całkiem dużo.
Należy pamiętać, że matrycą, w której powstają i działają wszelkie przedsięwzięcia unijne jest realizacja założeń teoretycznych UE. Nie są nimi żadne plany Schumanna, Adenauera czy de Gasperiego, lecz zupełnie inne. Licząc od najnowszego, znajdziemy tam Manifest z Ventotene Spinelliego, Paneuropę Richarda Coudenhove – Calergi, projekt iluminaty Anacharsisa Cloots’a, pomysły różokrzyżowca Jana Amosa Komenskiego.
Zmierzają one wprost do budowy republiki świata, bez narodów, państw, rządów, religii chrześcijańskiej, moralności, małżeństw, rodzin, własności prywatnej. Ma być jedna światowa społeczność, złączona w braterskim uścisku przez jeden światowy zarząd, którym rządzi kasta mędrców, posługujących się wiedzą, tajemną dla reszty ludzkości. Aby to uskutecznić, potrzeba oczywiście ludzkość wiedzy pozbawić.
Do tego ambitnego założenia zmierzają siły, sterujące ONZ, i do tego samego zmierza nasza dzielna Unia Europejska, pod przewodnictwem nieugiętych przywódców. W stosunku do ONZ UE jest wiernym wykonawcą, w stosunku do planowanego państwa światowego Unia jest prototypem, a zarazem jedną z docelowych prowincji przyszłej republiki świata. Tak więc niepowodzenie Unii będzie niepowodzeniem projektu globalnego.
W projekcie globalnym są dwie główne polityki, mające wpływ na edukację szkolną. Jeden to Edukacja Zrównoważonego Rozwoju (dalej: EZR), będąca istotną częścią Zrównoważonego Rozwoju (należałoby raczej mówić: zrównoważonego rozboju). Jest to polityka, narzucona narodom przez właścicieli globalnych kapitałów, decydujących o organizacjach ponadnarodowych i wielkich korporacjach. Jej celem jest pozbawienie narodów i jednostek dostępu do zasobów, własności i jakiejkolwiek sprawczości, co oznacza niewolnictwo.
Druga polityka to Edukacja dla Wszystkich dalej: EdW, która jest zorientowana na system edukacji, ale rozszerzony na całe społeczeństwo. Oznacza to, że pod pozorem praw niepełnosprawnych dzieci likwiduje się szkoły specjalne, a dzieci upośledzone trafiają do szkół rejonowych. Dzięki polityce równości następuje dostosowanie poziomu całej szkoły do najsłabszych, czyli niedorozwiniętych i upośledzonych, i temu służy tzw. „projektowanie uniwersalne”. W szkole włączającej są wszyscy, więc wszystko musi być dostosowane do wszystkich. Nauczanie musi być więc takie, aby nauczyli się tego uczniowie upośledzeni. Wszystkie teksty się przerabia na EtR (easy to read – teksty łatwe do czytania i rozumienia).
Szkoła dająca wcześniej wiedzę zamienia się w rozbudowane przedszkole. Wyrzuca się ze szkoły podstawy programowe, wymogi, oceny, a wprowadza psychoedukację, psychoterapię i integrację społeczną. Dzięki temu można do takiego systemu edukacji wprowadzić wielokulturowych imigrantów z innych kontynentów. W to wszystko na siłę wrzuca się seksualizację i ideologię gender.
Ideologizowani od dziecka młodzi ludzie nie zajmują się wiedzą, tylko seksem. Nie nabywają kwalifikacji do samodzielnego życia i nie mają ochoty ani zdolności do zakładania i utrzymania własnych rodzin. W szkołach nie ma wymogów, ale jest nauka o antykoncepcji, aborcji, bezpiecznym seksie i psychologiczne pranie mózgu. Chłopaki po tym są bierni, słabi i niezdolni do niczego, dziewczyny skłonne do nierządu. Nikt nie myśli o rodzinie, narodzie, państwie, religii i moralności, nie ma też kwalifikacji, aby utrzymać swój byt swoją samodzielną pracą.
Wtedy tworzy się mieszanka różnorodności, pozbawiona tożsamości. Narody roztapiają się w wielokulturowości, marazmie i narastających problemach psychicznych, z zaburzeniami tożsamości płciowej łącznie. Odpowiedzią na galopujące kryzysy dzieci i młodzieży jest wprowadzenie systemu Oceny Funkcjonalnej, który oficjalnie służy wsparciu psychicznemu.
W rzeczywistości kryzysy psychiczne są tylko pretekstem dla wprowadzenia systemu, obejmującego wszystkich. Pod pozorem wsparcia dzieci, dbałości o ich dobrostan, przeciwdziałania przemocy w rodzinie i szkole wprowadza się do szkół armię specjalistów, którzy mają do wykonania zadania w szkole i w rodzinie. W szkole mają uniemożliwić nauczanie przedmiotowe, wymogi i oceny tam, gdzie to jeszcze istnieje. Następnie mają przejąć wiodący wpływ na psychikę młodych ludzi i dostosować ich do wymagań państwa globalnego. Tam, gdzie już występują zaburzenia, mają wspierać, czyli afirmować ten stan. Mają też wykrywać rodziny, w których zachowano normalność i dobre wychowanie. Pod pretekstem przemocy, patriarchatu i faszyzmu mają buntować dzieci przeciw rodzicom i nauczycielom, skłaniać ich do zaprzestania wychowania i nauczania, a jeśli będą oporni – nasyłać służby. W ten sposób ma zostać przejęty istniejący wcześniej system edukacji, i niepostrzeżenie wprowadzony nowy. Stary uczył narody, nowy tresuje zasoby ludzkie państwa globalnego.
EdW jest u nas znana jako Edukacja Włączająca, ale to dokładnie ten sam projekt. Tworzy ona strukturę materialną i jest odpowiedzialna za organizację systemu, natomiast wypełnieniem treścią zajmuje się EZR, która odpowiada za treści nauczania. Są one ściśle dostosowane do globalistycznej Agendy 2030. W jej ramach mieści się zielony ład, transformacja cyfrowo – ekologiczna, klimatyzm, prawa kobiet do aborcji, sterylizacji i prostytucji, ideologia gender. To wszystko ma się znaleźć w głowach ludzi po rządami edukacji globalnej. W ten sposób budownicy państwa globalnego chcą zrealizować swoje zamysły likwidacji narodów, państw, religii chrześcijańskiej, moralności, rodziny, małżeństw, własności prywatnej.
EOE jest tym właśnie, tyle, że na skalę europejską. Jednocześnie ma być bardzo ważnym elementem integracji państw po unijnemu, czyli na siłę. Systemy edukacji mają zostać wchłonięte przez centralny zarząd europejski. Mają zniknąć narodowe podstawy programowe, lektury, wiedza o własnej historii i kulturze, a docelowo wszelkie tożsamości narodowe, zastąpione przez jedną jedyną tożsamość unijną, zwaną też europejską. EOE ma umożliwić realizację celów barcelońskich.
Mało kto o tym wie, wielu ludziom wydaje się, że Unia kiedyś była dobra, ale zepsuli ją jacyś źli eurokraci. Otóż nie, Unia nigdy nie była inna, zawsze chciała zniszczyć narody i zniewolić ludzi. Cele barcelońskie pochodzą z 2002 r. Zakładają dwojaki cel. Po pierwsze, kobiety, mające małe dzieci mają po urlopie macierzyńskim trafiać na rynek pracy, a dzieci do opieki państwowej (docelowo – unijnej), czyli do żłobka, przedszkola i szkoły, realizujących w/w cele. Po drugie, starcy też mają powrócić do pracy. Należy podnieść wiek emerytalny o 5 lat i zbudować rynek pracy dla ludzi 50 – 70. To wszystko dlatego, że w Europie rodzi się za mało dzieci, co jest zagrożeniem dla unijnej gospodarki. Będzie za mało konkurencyjności i umiejętności. Dla ludzi rządzących Unią nieważne są problemy ludzi. Ich interesują problemy korporacji, którym służą, czy będą dość konkurencyjne, czyli na ile uda im się obniżyć koszty działalności i zwiększyć przychody. Ludzie to dla nich „siła robocza” oraz „umiejętności”. Człowiek jest tylko tyle wart, ile są przydatne jego umiejętności dla globalno-unijnych korporacji.
Skoro Unia nie chce mieć tożsamości narodowych, nie potrzebuje podstaw programowych. W EOE będzie jedna, unijna rama, wypełniona EZR, seksualizacją, antykoncepcją, sterylizacją, aborcją, ideologią gender, zmianą płci. Dlatego Polacy mają mieć „edukację o zdrowiu”. Oficjalnym, nieskrywanym już celem EZR jest zmiana postaw i zachowań, mówiąc kolokwialnie – pranie mózgu. Dlatego już teraz w Polsce redukuje się podstawy programowe i lektury. Zakres realnej wiedzy, dawanej przez szkołę ma być tylko taki, aby absolwent mógł wykonywać czynności w miejscu pracy, które wyznaczy mu system w wieku 12-14 lat. Dlatego polskie dzieci nie mają odrabiać zadań domowych, jeszcze by się za dużo Polacy nauczyli.
Dorośli ludzie mają być do 64. roku życia stale w unijnym systemie edukacji i szkoleń. Minimum raz w roku każdy ma odbywać jakieś szkolenie. Nazywa się to „nauką przez całe życie” i ściśle wpisuje się w unijną politykę mobilności ludzi. Mobilność edukacyjna polega na czasowym zmianie miejsca pobytu, związanym ze zmianą szkoły. Przyjęto normy dla EOE – jaki odsetek uczniów ma się uczyć poza krajem pochodzenia. Studenci – 25%, uczniowie szkół zawodowych – 15%, pozostali uczniowie – 20% . W tej ostatniej kategorii mieszczą się szkoły podstawowe i średnie.
Mobilność edukacyjna zakłada, że do UE i jej systemu edukacji będą masowo prowadzani imigranci spoza UE, głównie z Afryki. Wygląda więc na to, że co piąte polskie dziecko ma zostać wywiezione do innego kraju, a w to miejsce przywiezieni jacyś obcy ludzie. Mobilność edukacyjna ma objąć także nauczycieli i szkoleniowców, co ma rozwiązać problem braków nauczycieli, dotyczący całej UE, nie tylko Polski. Dzięki nowym rozwiązaniom będą mogli przemieszczać się z jednego kraju do innego. Dzięki polityce UE, promującej Edukację Włączającą nauczyciele uciekają ze szkół, a nowi nie przychodzą. Rozwiązaniem będzie mobilność edukacyjna, czyli podkupywanie nauczycieli z krajów uboższych przez bogatsze.
Mobilność edukacyjna płynnie przechodzi w mobilność pracowniczą. Siła robocza, czyli ludzie mają być przenoszeni z miejsca na miejsce i z kraju do kraju zgodnie z potrzebami gospodarki unijnej. Programy unijne zakładają, że przemieszczanie się ludzi za pracą jest „przenoszeniem umiejętności”. Każde takie przemieszczenie ma charakter całożyciowy. Oznacza to, że gospodarka UE będzie decydować o całym życiu ludzi, którzy są tylko „siłą roboczą”. Dla sprawności systemu promowana będzie nauka przez całe życie. Każda zmiana miejsca pracy czy wykonywanej czynności pociągnie za sobą konieczność szkolenia. Absolwenci szkół unijnych będą bowiem tak wąsko nauczeni i wyszkoleni, aby umieć wykonywać tylko jedna czynność na raz.
Każde szkolenie będzie ściśle związane z unijno – globalnym praniem mózgu. Eurokraci są bowiem świadomi, że im dłużej ludzie przebywają w unijnej szkole, tym ważniejsze są dla nich takie kwestie, jak prawa kobiet, katastrofa klimatyczna, nierówności społeczne, zdrowie publiczne i dobrostan.
Są to dane Eurobarometru, widać więc, jak unijna edukacja zmienia ludziom postrzeganie rzeczywistości i świadomość. Szkoleniami w ramach nauki przez całe życie będą zajmowały się różni dostawcy usług edukacyjnych. Ważną rolę w systemie zajmą europejskie uczelnie wyższe. Zostaną one włączone w sieci współpracy, zrzeszone w jeden, europejski system, docelowo będące częścią systemu globalnego. Studia magisterskie będą odsuwane na dalszy plan na rzecz krótkich kursów, zakończonych mikropoświadczeniami, i to ma stać się główną działalnością europejskich, w tym polskich uczelni wyższych. Dodatkowo w ramach Edukacji Włączającej zostaną one w pełni otwarte na wszystkich, czyli również upośledzonych i wielokulturowych imigrantów. Dostaną oni z góry uprawnienie formalne do studiowania, a uczelnie będą musiały dostosować swój program nauczania do ich poziomu.
W ramach szkolnictwa zawodowego i krótkich szkoleń w całej UE mają być nauczane specjalności zawodowe, związane z bliźniaczą transformacją – ekologiczną i cyfrową. Gospodarka unijna ma być cyfrowo – zielona, więc siła robocza również. Oznacza to, że jeśli wejdziemy do EOE, to po pewnym czasie polscy uczniowie nie tylko zostaną pozbawieni tożsamości, większości wiedzy, umiejętności samodzielnego myślenia i radzenia sobie w życiu. Nie tylko zostaną wyposażeni w nachalną seksualizację i wiedzę aborcyjno – genderową. Młode Polski i młodzi Polacy nie tylko zostaną wyposażeni w kompetencje do prostytucji i zmiany płci. W ramach kształcenia i szkolenia zawodowego zostaną wyposażeni tylko w takie umiejętności, które przydatne są tylko unijnym firmom do podwójnej transformacji – ekologiczno – cyfrowej. Polacy mają umieć tylko to i nic więcej, aby móc znaleźć zatrudnienie tylko tam i nigdzie indziej, a szczególnie w polskiej gospodarce narodowej.
Wszystkie te operacje będą w pełni cyfrowe. Każdy dostanie Indywidualne Konto Edukacyjne, na którym będą zapisywane uprawnienia do szkoleń, mikropoświadczenia, a także zapis jego mobilności. System chce bowiem śledzić losy absolwentów, i generalnie wiedzieć wszystko o wszystkich. Właściciele chcą na bieżąco znać aktualny status swojego zasobu siły roboczej. Jeśli więc w Polsce wprowadza się edukacyjna platformę cyfrową, to po to, aby szkoły i ludzi włączyć w system.
Wszystkie obecne zmiany w edukacji są korzystne tylko dla UE oraz rodzącego się państwa globalnemu, natomiast jednoznacznie niekorzystne dla Polaków, narodu i państwa. Jednak rząd, działający w Polsce robi to namiętnie i energicznie. Wszystko, co obecnie dotyczy podstaw programowych, lektur, ocen, zadań domowych, nowych przedmiotów nauczania, projektowania uniwersalnego, Edukacji Włączającej – jest częścią działań, zmierzających do likwidacji najpierw państwa, a potem narodu.
Polacy mają się nie rodzić, ci, którzy będą, mają zostać częściowo rozproszeni, a opróżniony obszar Polski zasiedlony nową ludnością sprowadzoną z Afryki. Świadczy to o tym, że władza polityczna realizuje interesy obcych potęg, których celem jest likwidacja narodu i państwa polskiego.
Teraz dylemat – co z tym zrobić. Są tu możliwe działania na dwóch planach. Plan bliski, operacyjny ma dwa możliwe działania. Po pierwsze, należy użyć wszelkich możliwych środków, aby spowalniać wejście Polski do EOE, Edukację Włączającą, psychologizacje szkół i cyfryzację. Wejście do EOE będzie bowiem miało tak doniosłe i katastrofalne konsekwencje, że możemy ten moment uznać za formalny początek okupacji. Należy wywierać wszelkie możliwe naciski na obecną ekipę rządzącą. Nie należy spodziewać się po nich świadomych działań. Oni są tylko narzędziami. Jedyne, co ich może powstrzymać to opór oraz świadomość odpowiedzialności. Ludzie, winni działań, zmierzających do likwidacji narodu i państwa powinni być pociągnięci do surowej odpowiedzialności, i powinno się to im uświadomić, że my to wiemy. Po drugie, należy już teraz ukierunkować obecną opozycję, na okoliczność, gdy powróci do władzy. Należy od nich wymagać, niezwłocznie po objęciu przez nich władzy, aby cofnęli wszystko, co wprowadził, wprowadza i jeszcze wprowadzi obecny rząd, i obecna ministra. Należy dać im krótki czas – dajmy na to, trzy miesiące – na odkręcenie obecnego zniszczenia. Jeśli tego nie zrobią, należy ich traktować tak samo, jak obecną ekipę.
Jest też plan dalszy – strategiczny. Obecne zniszczenie i chaos w szkołach, seksualizacja, genderyzacja, upadek moralny i intelektualny są ściśle związane z członkostwem Polski w UE. Widać coraz lepiej, jaki jest dla nas unijny bilans. Należy robić wszystko, aby z tego wyjść. Unii nie da się zreformować ani naprawić. Im dłużej pozostaniemy w jej strukturach, tym dłużej będziemy podnosić się z upadku. W tym celu rodzice muszą przejąć odpowiedzialność za naukę swoich dzieci. Nauczać samemu tego, czego po zmianach podstaw programowych nie będzie uczyła szkoła. Wymagać wiedzy, pracować z dziećmi w domu. A wszyscy ludzie dobrej woli powinni uświadamiać innych, że Polska może przetrwać tylko poza UE, i jednocześnie już uczyć się, jak rządzić się samemu w swoim, niepodległym państwie.
Bartosz Kopczyński, Towarzystwo Wiedzy Społecznej w Toruniu
Brak obowiązków i cenzura wiedzy. Jakie pokolenie Polaków chce „wyhodować” Barbara Nowacka?
(Oprac.GS/PCh24.pl)
„Moralnej nauki poręką jest historia krajowa. Tę każdy obywatel najpierw umieć powinien. Dziecię, które najpierwszy raz otwiera swoje oczy, nic innego widzieć nie powinno nad Ojczyznę, dla której samej tylko zamknąć je niekiedy obowiązek będzie miało. Pierwszą książką, którą w rękę weźmie, niech będą dzieje tych ludzi, z którymi żyć mu trzeba. Ono jest nieczułe i głuche na los Asyryjczyków i Medów, z którymi nie ma związku żadnego, ale o swoich pradziadach, o swoim ojcu posłucha ciekawie i zawsze mu te powieści miłe będą. Wielki jest błąd w tych wszystkich edukacjach, które najpierwej historii czasów i krajów odległych uczyć każą. (…) Młode dusze zbałamucone tymi państwami, w których żadną miarą żyć nie będą, a nie znając tego kraju, w którym koniecznie żyć muszą, stają się jeszcze w młodości męczennikami żądań próżnych: tam być pragną, co znają. W dalszym wieku już swego domu lubić nie będą; znudzą sobie kraj własny, którego nie znają. Będą tęsknić najwięcej do tego, o którym najwięcej słyszeli. Rodzice nieroztropni! Nie ukazujmy dziecku cacka, którego mu dać nie można, bo się rozpłacze. Tak obywatel obrany za senatora lub ministra, za posła prawodawcę, cóż zaradzi o losie swojej Ojczyzny, kiedy on tylko o Francji myślał, a Polski stanu nie zna. (…) Taka jest natura człowieka, tak wyciąga szczęśliwość jego, aby to poznał najpierwej, co się wokoło niego dzieje. Historia narodowa najpierwej być uczoną powinna. (…) Potem uczyć trzeba historii państw sąsiednich, to jest z własnym krajem, stykających się. Dopiero na końcu – i to niekoniecznie wszyscy – niechaj czytają historię czasów i państw odległych.”
Taką oto diagnozę ludzkiej natury i proroczą wizję tego, co nas dziś spotyka sporządził Stanisław Staszic. Choć oświecenie to źródło wielu niepokojących trendów obyczajowych, rozkwitu wolnomularstwa i rewolucyjnych idei niszczących wiarę w Boga, muszę przyznać, że przytoczone słowa zrobiły na mnie wrażenie. Wyczuwam w nich autentyczną troskę o Ojczyznę, która była już na skraju przepaści. Dzisiaj mamy podobną sytuację. Czy, jako Naród, wyciągnęliśmy wnioski z przeszłości? Czy propozycje nowego rządu w sprawie edukacji są „ratunkiem” dla młodzieży, nauczycieli i państwa?
Praca domowa bez oceniania
Dużo kontrowersji wzbudziła zaproponowana przez MEN kwestia prac domowych. Pomysł wydaje się równie absurdalny jak niegdyś wprowadzenie zakazu uczenia literek w przedszkolach i zerówkach – na stronach internetowych MEN widniał nawet specjalny komunikat, aby żadnej nauczycielce nie przyszło do głowy korzystać z elementarza: „korzystanie z podręczników w wychowaniu przedszkolnym jest nie tylko niekonieczne, ale również niezalecane”. Jaka ekipa wówczas rządziła? Odpowiedź może być tylko jedna…
Obecnie w przedmiotowym projekcie rozporządzenia czytamy: „W ramach oceniania bieżącego z zajęć edukacyjnych w szkole podstawowej: 1) w klasach I–III nauczyciel nie zadaje uczniowi pisemnych i praktycznych prac domowych do wykonania w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych; 2) w klasach IV–VIII nauczyciel może zadać uczniowi pisemną lub praktyczną pracę domową do wykonania w czasie wolnym od zajęć dydaktycznych, z tym że nie jest ona obowiązkowa dla ucznia i nie ustala się z niej oceny.”
Osobiście nie znam nikogo, kto cieszyłby się z tego, że zadano mu pracę domową, sama też wolałam, gdy nic nie było zadane – myślę, że jest to naturalne odczucie. Podobnie jednak jest z lekarstwami – czasem są gorzkie, lecz niezbędne. Dla starszych roczników temat nie jest aż tak istotny, ponieważ nauczyciele rzadko zadają swoje własne „autorskie” zadania, a w dobie dostępności różnego rodzaju forów internetowych i portali edukacyjnych, oraz przy ciągłym kontakcie online z kolegami rozwiązania zadań z większości przedmiotów i niemal wszystkich podręczników czy ćwiczeniówek są dostępne na wyciągniecie ręki. Dla tych, którzy chcą się czegoś nauczyć, takie rozwiązania są nieocenioną pomocą w samodzielnej pracy, pozwalającą sprawdzić, czy własny tok myślenia jest poprawny, czy na jakimś etapie popełniło się błąd, można także poznać rozwiązanie zadań, których samemu nie można było „ugryźć”. Jednak dla wielu uczniów Internet to po prostu ściąga, z której bezrefleksyjnie przepisuje się zadaną pracę domową. Uczniowie ambitni (lub „dociśnięci” przez rodziców) i tak wiedzą, że aby się czegoś nauczyć na poziomie pozwalającym dobrze napisać sprawdzian, trzeba przerobić wszystkie polecenia i zadania pod danym tematem lekcji. Ci, którym na wiedzy z danego przedmiotu nie zależy, nie przerobią tych zadań, nawet jeśli byłyby nakazane przez nauczyciela. Szkół średnich rozporządzenie nie dotyczy, ale w nich uczniowie z reguły skupiają się na swoich przedmiotach wiodących, a prace domowe z innych, mniej dla nich interesujących przedmiotów, odrabiają „z mniejszym zaangażowaniem”.
Każdy, kto widział filmiki z serii „Matura to bzdura” lub sondy przeprowadzane pod Uniwersytetem Warszawskim może potwierdzić, że mimo zadawania prac domowych przez dekady, poziom wiedzy ogólnej niektórych, uczniów, maturzystów, a nawet studentów wywołuje mieszane uczucia. Jest jednak jedna niewątpliwa zaleta prac domowych i myślę, że właśnie po to były one przez lata zadawane – młodzi ludzie w okresie szkolnym kształtują swoje przyzwyczajenia, uczą się „jak się uczyć”. Nawyk regularnej pracy, codziennego czytania, czy choćby sprawdzenia „czy coś jest na jutro zadane” jest jednym ze sposobów na ukształtowanie systematyczności i odpowiedzialności przyszłego efektywnego pracownika albo roztropnego rodzica. Zadawanie prac domowych jest zatem realizacją wychowawczej roli szkoły, przy czym zaletą tego narzędzia jest zwykle brak nasycenia ideologicznego. Plusy prac domowych to przede wszystkim promowanie pamięci długoterminowej, zwiększanie umiejętności poznawczych, wsparcie rozwoju krytycznego myślenia, rozwiązywania problemów i umiejętności podejmowania decyzji. Zadania domowe mają też uczyć stawiania czoła wyzwaniom, wytrwałości i samodzielności.
W portalu prawo.pl w artykule Moniki Sewastianowicz „Zakaz zadawania prac domowych w szkole podstawowej – jest projekt rozporządzenia” znajdziemy następujący komentarz Marka Pleśniara, dyrektora biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty: „Uważam, że prace domowe mają głęboki sens, no cóż, gdy mają sens. Czyli są zadawane w jakimś konkretnym celu. Zazwyczaj służą one powtórzeniu, utrwaleniu informacji lub wyćwiczeniu jakiejś umiejętności. Wtedy powtarzanie tabliczki mnożenia czy przepisywanie liter – jakkolwiek monotonne i często mało satysfakcjonujące – służy bardzo ważnym celom, bez tego nie da się ćwiczyć koordynacji neuronowej, utrwalać w pamięci wiadomości.” (…) „Według mnie to populistyczna zmiana i zastanawiałbym się, czy dążeniem w tę stronę nie robimy młodszemu pokoleniu krzywdy. Znów podkreślę – myślę tu o sensownych pracach domowych. Zdaję sobie sprawę, że świat poszedł do przodu, że wszelką wiedzę mamy na wyciągnięcie ręki, ale nawet praca ze sztuczną inteligencją, odpowiednie zadawanie jej pytań, weryfikowanie informacji, wymaga od nas pewnych zasobów, punktów odniesienia. Tymczasem my zdajemy się od tego odchodzić. Trzeba też zastanowić się, co z umiejętnością samodzielnej pracy – nie każdy wie, jak to robić i jeżeli decydujemy się na zniesienie prac domowych, to musimy się zastanowić, jak wyrabiać w uczniach takie umiejętności, bo bez nich trudno im będzie choćby na studiach.”
W raporcie Międzynarodowej Komisji do spraw Edukacji dla XXI wieku przygotowanym dla UNESCO w 1998 r. czytamy: „Pierwszą edukację można uznać za udaną, jeśli da ona impuls i podstawy umożliwiające kontynuowanie nauki przez całe życie, w pracy, lecz również poza pracą.” (…) „Zdobywanie wiedzy zakłada w pierwszej kolejności naukę uczenia się przez ćwiczenie uwagi, pamięci i myślenia. (…) Wszyscy specjaliści są zgodni co do celowości ćwiczenia pamięci od najmłodszych lat i niestosowności eliminowania z praktyki szkolnej niektórych tradycyjnych ćwiczeń uchodzących za nudne.”
Portal money.pl opublikował ciekawą opinię Kamila Fejfera, który w artykule „Prace domowe do kosza? Badania jasno pokazują ich wpływ na dzieci” przytoczył wyniki wielu badań naukowych i opracowań statystycznych dotyczących korelacji między pracami domowymi a wynikami uczniów. Kamil Fejfer konkluduje: „prace domowe w przypadku dzieci uczą sumienności, w przypadku starszych również, a do tego przekładają się na lepsze wyniki w nauce. W tej drugiej grupie służą osobom, które sobie w szkole gorzej radzą. Zmiany w systemie edukacyjnym nie są oczywiście niczym złym. Trzeba jednak wiedzieć, co dokładnie chce się zrobić i dla jakich grup mogą one przynieść korzyści, a dla jakich – i może to jest ważniejsze – szkodę. Przynajmniej na poziomie komunikacji ministerstwa takich informacji zabrakło.”
Warto zauważyć, że według ankiety „Nauczycielu, jak oceniasz zapowiedź likwidacji od kwietnia prac domowych w klasach 1-3 oraz ograniczenia ich w klasach 4-8?” przeprowadzonej przez „Głos nauczycielski” (glos.pl) w styczniu br. z 697 głosujących jedynie 17 % nauczycieli oceniło planowane zmiany jako krok w dobrym kierunku.
„Ocenoza”
Ocenianie pracy domowej jest w istocie ocenianiem obowiązkowości, swego rodzaju „kijem”. Czy do wszystkich dzieci trafi „marchewka”? Co nią będzie? Pani minister chce w tej kwestii „zaufać nauczycielom”. Jej zdaniem szkoły skażone są „ocenozą” i zamierza to zwalczać, choć przecież człowiek w dorosłym życiu również podlega ocenianiu, a szkoła powinna go z tym procesem oswoić. Aby dostać dobrą pracę, trzeba udokumentować lub wykazać niezbędne kwalifikacje i umiejętności, co jest niczym innym jak poddaniem się ocenieniu. Podobnie aby dostać się na studia, trzeba odpowiednio dobrze wypaść na maturze, która… jest przecież oceniana. „Ocenoza” panuje w każdej dziedzinie życia, w kontaktach międzyludzkich, w mediach społecznościowych, nawet w naturze. W kontekście „ocenozy” szkolnej warto zastanowić się jaka jest funkcja ocen wystawianych przez nauczycieli – oceny powinny przecież być informacją zwrotną pozwalającą poznać własne możliwości, braki w wiedzy, stopień opanowania materiału. (Są oczywiście dyskusyjne kwestie, takie jak sprawiedliwość oceniania, nauczyciele zbyt wymagający lub zbyt pobłażliwi, co przekłada się na słabe lub świetne oceny danej klasy bez względu na stan wiedzy uczniów, ale takie problemy wyrównują po części egzaminy państwowe). Dla rodziców ocena jest wskazówką, jakie predyspozycje dziecko posiada, a jeśli zna się rozkład ocen w klasie (wiele dzienników elektronicznych oferuje takie funkcje) można zorientować się, czy uzyskana czwórka to wynik świetny, słaby czy przeciętny w danych warunkach. Oceny mają też moc motywującą lub zniechęcającą do nauki, i to w tej kwestii należałoby „zaufać nauczycielom” – od ich postępowania zależy czasem przyszłość młodego człowieka, polubienie przez niego danej dziedziny wiedzy lub znienawidzenie jej, a co za tym idzie wybór dalszej drogi kształcenia. Wreszcie oceny są wskazówką dla nauczyciela, czy stosowane przez niego metody nauczania są efektywne. Moim zdaniem zamiast zakazywać oceniania, można byłoby wprowadzić nakaz udostępniania przez nauczycieli ocenionych prac z możliwością ich fotografowania lub zabrania do domu w celu przeanalizowania błędów (często nauczyciele tylko na chwilę pokazują sprawdziany, trudne jest więc wychwycenie wszystkich błędów i problemów przez zainteresowanego, a niemożliwe dla rodziców, którzy, aby obejrzeć jakąś pracę dziecka muszą się specjalnie umawiać na spotkanie lub iść na wywiadówkę.) Wtedy ocena szkolna pełniłaby funkcję wspierającą proces nauki.
Zlikwidowanie prawa do oceniania prac domowych pozbawia nauczyciela narzędzia egzekwowania wykonania przez ucznia pracy. Skoro nie ma żadnych sankcji za brak wykonania zadania, uczeń nie musi go robić, a zatem większość uczniów poczuje się zwolniona z tego obowiązku. Nie będzie więc informacji zwrotnej o stopniu opanowania części materiału, którą ta praca domowa obejmowała, uczeń nie będzie też kształtował pożytecznego nawyku systematycznego utrwalania nabytej wiedzy.
Z punktu widzenia wielu uczniów oceny nie są aż tak istotne, mogą się jedynie przyczynić do „wzbudzenia niepokoju” rodziców, a tego lepiej unikać:-) Jednak niektóre jednostki ambitne z ocen czerpią motywację – oceny są potwierdzeniem dobrze wykonanej pracy, co jest źródłem zadowolenia i wzmacnia poczucie własnej wartości. Jest to też swego rodzaju miara sukcesu uprawniająca do przyznania pomocy materialnej, np. stypendiów za wyniki w nauce, co wspiera proces edukacji uczniów zdolnych. Efektem ubocznym zapowiedzianej przez MEN walki z „ocenozą” i pracami domowymi może więc być zaprzepaszczenie szansy dostrzeżenia uczniów zdolnych, gdyż ich wyłonienie będzie dla nauczyciela trudniejsze (nie każdy uczeń zdolny jest przecież aktywny na lekcjach). Na uroczystym finale „Rankingu Perspektyw” minister Nowacka zapewniała co prawda, że jedną z podstawowych form działalności dydaktycznej jest rozwijanie uzdolnień, dlatego Ministerstwo będzie wspierać wszystkich uczniów, także tych zdolnych, jak jednak pogodzić wizję „nieróżnicowania” młodzieży i zwalczania „ocenozy” z „wyławianiem pereł”? Zobaczymy, jakie będą propozycje Ministerstwa w tej kwestii.
Prace domowe dla rodziców?
W argumentacji ministerstwa przewijał się wątek angażowania do odrabiania prac domowych rodziców. Moim zdaniem jeśli w tradycyjnych pracach domowych pomaga jakiś domownik nie jest to nic złego –sportowcy (także dorośli) też mają swojego trenera. Czasem przyda się pomoc w organizacji pracy, zwłaszcza w pierwszych latach szkoły, np. ustalenie czego na który dzień należy się nauczyć, kiedy zacząć żeby zdążyć, jakie materiały przygotować do szkoły itp. Cenna jest też pomoc polegająca np. na przepytaniu z dat albo słówek. Rodzic jest (lub powinien być) najbardziej zainteresowany poziomem edukacji swojej latorośli. Takie stanowisko wynika z nauczania Kościoła, ale też z filozofii klasycznej. Ks. Antoni Swoboda w publikacji „Aspekty wychowawcze w pismach filozoficznych Platona i autorów chrześcijańskich IV wieku (św. Augustyn, św. Hieronim)” wskazuje: „Przeprowadzona analiza porównawcza cytowanych pism pozwala zauważyć, iż Ojcowie Kościoła do pierwszorzędnych obowiązków ciążących na rodzicach zaliczali wychowywanie dzieci i młodzieży. (…) Proces wychowawczy winien mieć charakter powszechny, ustawiczny i przebiegać na najwyższym poziomie. (…) Brak z kolei zainteresowania się dzieckiem ze strony rodziców nie tylko odbija się negatywnie na psychice dziecka, ale sprawia, że staje się ono nie przystosowane do życia w społeczeństwie. (…) Ograniczenie się do oceny wychowania rozumianego tylko jako obowiązku jest niewystarczające. Wychowanie bowiem jest sztuką i to niełatwą. (…) Kolejnym zagadnieniem, które było przedmiotem naszego zainteresowania, stanowiły cele wychowawcze. Z lektury analizowanych pism wynika, iż należały do nich formacja fizyczna, intelektualna, filozoficzna, etyczna oraz duchowa. Punktem odniesienia tej formacji dla Platona było najwyższe Dobro, zaś dla Ojców Kościoła – Bóg.”
Odpowiedzialność wychowawcza spoczywająca na barkach rodziców to zatem także udział w szeroko pojętym procesie uczenia dziecka – myślę, że na etapie pierwszych klas podstawówki, każdy rodzic przeglądając podręcznik jest w stanie pomóc swojemu dziecku w opanowaniu materiału szkolnego, jeśli wymaga tego sytuacja. Jest to także czas spędzony razem – dzieci z rodzicami. Taki model zaangażowania rodziców w kwestie nauki dzieci spotyka się często wśród uczniów „olimpijczyków”, a także uczniów szkół muzycznych, dla których wsparcie i motywacja ze strony rodziny to jeden z najważniejszych czynników pozwalających ukończyć szkołę. Nauka gry na instrumencie w zasadzie opiera się w całości na pracy domowej wykonywanej często pod nadzorem rodziców: w młodszych klasach pod kierunkiem nauczyciela następuje nauka techniki gry i rozczytywanie utworów, które następnie są ćwiczone w domu i ponownie „szlifowane” w szkole, z kolei w starszych klasach uczeń potrafi już sam rozczytać utwór i wykonuje to w domu, na lekcje przychodzi przygotowany – z nauczonym tekstem, i pracuje z nauczycielem nad trudniejszymi fragmentami lub nad wyrazem artystycznym interpretacji. Rolą rodzica początkującego muzyka jest np. przypilnowanie systematyczności, odpowiedniej techniki (postawy, sposobu trzymania ręki) czy czasu ćwiczeń w pierwszych latach nauki. W widniejącym na stronach gov.pl dokumencie „Nauka w szkole muzycznej. Przewodnik dla rodziców” czytamy: „Z grą na instrumencie jest trochę jak z uprawianiem sportu – bez treningu nie ma wyników. Nie da się rozwinąć praktycznych umiejętności artystycznych bez samodzielnej i regularnej pracy. Może to się wydać paradoksalne, ale rozwój umiejętności artystycznych ucznia szkoły muzycznej następuje w znaczącym stopniu nie w szkole, a w domu!” (…) „Rodzic pełni niezwykle ważną rolę w procesie edukacji muzycznej swojej pociechy. To rodzic, szczególnie w początkowym okresie nauki powinien uważnie obserwować rozwój swojego dziecka, monitorować jego postępy i przekazywać pedagogom swoje spostrzeżenia. Najważniejszą kwestią wymagającą wsparcia ze strony rodziców jest domowe ćwiczenie gry na instrumencie, przy czym zaangażowanie rodzica dotyczy dwóch ważnych elementów z tym związanych: 1) inicjowania rozpoczęcia ćwiczenia 2) dbania o to, aby cechowało się ono odpowiednią jakością. Uczeń musi stopniowo nauczyć się gospodarowania swoim czasem, organizacji obowiązków, oraz tego, jak ćwiczyć w odpowiedni sposób. Zanim rozwinie te umiejętności musi otrzymać od rodziców wsparcie w postaci jasnych wytycznych, które będą stanowić dla niego wzór kształtujący jego przyszłe nawyki. Dlatego to właśnie rodzic zwłaszcza na początkowym etapie nauki powinien sprawować kontrolę nad poprawną realizacją zadawanej pracy domowej i czuwać, by przebiegała ona w sposób określony przez pedagoga (i wcale nie trzeba do tego znać się na muzyce, wystarczy zaufać wskazówkom nauczyciela). Współpraca rodziców z nauczycielami, szczególnie bliska relacja z nauczycielem przedmiotu głównego pozwala wspólnie wspierać i ułatwiać rozwój ucznia. Warto więc (zwłaszcza w początkowym okresie nauki) poświęcić na to swój czas, uczestniczyć w zajęciach z dzieckiem, być w kontakcie z nauczycielem.”
Myślę, że wdrożenie cytowanego modelu współpracy rodziców z nauczycielami dałoby wspaniałe efekty w każdej dziedzinie, wymaga to jednak olbrzymiego zaangażowania ze strony rodziców. Gdyby jedna pensja wystarczała na utrzymanie rodziny, byłoby to możliwe, niestety w obecnych czasach oboje rodzice muszą pracować, a nauka i wychowanie przerzucane jest na szkołę, która formuje młodzież według upodobań aktualnie rządzących i ich „podstaw programowych”… Szkoły muzyczne w większości podlegają pod Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, więc zakaz prac domowych ich (na razie) nie dotyczy.
Skoro zaangażowanie rodziców jest tak negatywnie postrzegane przez ministerstwo, może w zakazie prac domowych w istocie chodzi o to, aby rodzicie nie mieli powodu/chęci wglądu w to, co jest faktycznie „nauczane” podczas zajęć w szkole?
„Wszyscy jesteśmy równi! Wszyscy jesteśmy … przeciętni!”
Powyższy cytat pochodzący z filmu „Modern Educayshun” idealnie odpowiada postępowej wizji MEN. Wiceminister edukacji, dr Katarzyna Lubnauer stwierdziła, że „Odrabianie obowiązkowych prac domowych z automatu różnicuje dzieci, bo nie każdy rodzic potrafi dziecku w tym pomóc (…) Dziecko, które ma dobrze wykształconych rodziców, bez problemu odrobi z nimi zadania domowe. Z kolei dziecko, które nie ma tego zaplecza, opiera swoją edukację na tym, czego dowie się w szkole”. Z wypowiedzi tej wynika, że ci uczniowie, którzy mogliby owe prace domowe odrobić i coś dzięki temu utrwalić nie mogą tego robić, aby innym, którzy tego nie potrafią nie było przykro z powodu wyłaniających się z procesu odrabiania pracy domowej różnic w stopniu opanowania materiału. Co więcej, wypowiedź ta sugeruje, że bazowanie na wiedzy pozyskanej w szkole, nie pozwala na bezproblemowe samodzielne odrobienie pracy domowej przez ucznia! Różnice między uczniami w opanowaniu treści programowych pojawią się też na sprawdzianach, a ostatecznie na egzaminach. Czy następnym krokiem będzie likwidacja lub „uśrednienie” wszystkich ocen, egzaminów, świadectw?
Wspomniany wcześniej Marek Pleśniar, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty w artykule dla portalu prawo.pl stwierdził: „Uważam, że w przypadku dzieci, które mają kapitał społeczny i kulturowy, to nic nie zmieni, rodzice nadal pomagać im będą w nauce, zaszkodzi tym dzieciom, które takich zasobów nie mają – jest spore ryzyko, że te nie będą robić nic”. Bogatsi rodzice zapewnią swoim pociechom alternatywne ścieżki zdobywania wiedzy, które pozwolą ich dzieciom dostać się do najlepszych szkół średnich, prowadzących liczne koła zainteresowań i kształcących „olimpijczyków”, co z kolei umożliwi osiągnięcie przez tę młodzież wysokich wyników maturalnych i dostanie się na świetne kierunki studiów. Efektem „nieróżnicowania” i „zakazu odrabiania lekcji” będzie, jak zwykle, podział na „równych i równiejszych”.
Czego Jaś się nie nauczy…
Zupełnie inną wagę przedstawia kwestia „braku prac domowych” w klasach najmłodszych. Okolice 7 roku życia to początek rozkwitu umiejętności poznawczych – doskonalenie mowy, spostrzegawczości, koncentracji uwagi, a przede wszystkim pamięci. Warto zauważyć, że w tym wieku dzieci uczą się chętnie, są aktywne i zaangażowane. Wiedzione ciekawością są żywo zainteresowane przekazywanymi treściami, zaś intensywne emocje i wrażenie nowości stymulują ich uwagę i sprawiają, że przekazywana wiedza pozostawi wyraźny ślad w mózgu, innymi słowy zostanie na długo zapamiętana. Wiek wczesnoszkolny to moment rozwoju szybkości, trwałości i pojemności pamięci. Przypadkowe, mimowolne i mechaniczne zapamiętywanie przekształca się w zapamiętywanie dowolne, świadome i logiczne. Aby do tego przekształcenia doszło, aby nauczyć dziecko panować nad pamięcią, należy stawiać przed nim zadania zapamiętywania, ćwiczenia i powtarzania. Szczególnie wyraźnie widać ten proces w przypadku nauczania języka obcego, dla którego przyswajania wielu specjalistów wskazuje wiek 8 lat jako optymalny. Dr hab. Ewa Dźwierzyńska, prof. UR w publikacji „Wpływ rozwoju pamięci dzieci w młodszym wieku szkolnym na organizację nauki języka obcego” pisze: „Młodszy wiek szkolny charakteryzuje się dużym tempem rozwoju procesów poznawczych, w tym dynamicznym kształtowaniem pamięci. Od jej właściwego rozwoju zależy rozwój intelektualny dziecka, a dobra pamięć często decyduje o jego sukcesach w nauce i staje się źródłem motywacji. (…) Koniec wieku przedszkolnego i pierwsze lata pobytu dziecka w szkole są szczególnie istotne dla jego dalszego rozwoju. (…) Z kolei prof. Lidia Wołoszynowa uważa, że „Od tych przeobrażeń w procesach pamięci, prowadzących do szybszego zapamiętywania różnorodnego materiału, trwalszego jego przechowywania oraz łatwiejszego dowolnego reprodukowania zależy w dużym stopniu skuteczność uczenia się szkolnego dzieci” („Rozwój i wychowanie dzieci w młodszym wieku szkolnym”). „Rozpoczynając naukę w szkole, dziecko staje przed koniecznością zapamiętywania materiału, który nie jest już związany z zabawą. (…) Trudności z zapamiętywaniem materiału, szczególnie jeśli dziecko nie może ustalić w nim związków logicznych, są pokonywane za pomocą wielokrotnych powtórzeń, które biorąc pod uwagę fakt, że dzieci szybko zapominają, należy dobrze zaplanować.” – zaleca prof. Dźwierzyńska.
Z dostępnej wiedzy naukowej dotyczącej rozwoju dzieci w tzw. młodszym wieku szkolnym wynika zatem, że ten okres życia dziecka jest to najlepszy moment na przekazywanie mu wiedzy i umiejętności. Trzeba więc właściwie wykorzystać ten sprzyjający czas w życiu. Nie oznacza to, że w późniejszym wieku już nie można się niczego nauczyć, że pewne obszary mózgu nie mogą się rozwijać czy nie da się wytrenować pamięci – to wszystko jest możliwe, chodzi jednak o szybkość i łatwość zachodzenia owych procesów. Niektóre obszary mózgu w późniejszych latach życia nie będą już tak chłonne, będą wraz z wiekiem słabiej reagować.
Krzywa zapominania Ebbinghausa wskazuje, że jeśli nie podejmiemy próby nauczenia się już poznanej informacji ponownie, z upływem czasu będziemy pamiętać coraz mniej. Po 20 minutach od zakończenia lekcji pamiętamy zwykle zaledwie ok. 60 % materiału, zaś następnego dnia już tylko 1/3. Tony Buzan (konsultant edukacyjny i specjalista ds. zapamiętywania, szybkiego czytania i gier umysłowych) zaleca więc powtórki po godzinie, po 24 godzinach, po tygodniu i po miesiącu – daje to szansę na utrwalenie materiału. Skuteczne jest powtarzanie rozłożone w czasie – ślad pamięciowy jest wówczas trwały, proces jest mniej nużący a dziecko ma zdolność „wykrzesania” z siebie koncentracji. Temu właśnie służą prace domowe – utrwaleniu poznanego na lekcjach materiału po przerwie czasowej, np. tego samego lub następnego dnia. W przypadku nauki pisania to także ćwiczenie zdolności manualnych – rysowania szlaczków, pisania literek i cyfr. Zapamiętywanie jest jednak potrzebne przy nauce każdego przedmiotu. Zabranie najmłodszym szansy na rozwój zaplecza pamięciowego i manualnego w sprzyjającym ku temu wieku może więc wpłynąć na dalsze lata nauki (utrudniając ją). Małe dziecko samo nie zaplanuje powtórek, robi to nauczyciel zadając pracę domową. Pozbawiając nauczycieli tego narzędzia w istocie pozbawiamy dzieci możliwości wytworzenia w młodszym wieku przydatnych dla dalszego rozwoju struktur pamięciowych w mózgu i określonych nawyków. Planowana „uśmiechnięta zmiana” w zakresie prac domowych może więc mieć wpływ na kondycję poznawczą całego pokolenia.
Co jest pracą domową?
„Burza” wokół pomysłu ograniczania prac domowych zmusiła ministerstwo do refleksji. Joanna Mucha podczas spotkania w Świdniku 10 marca 2024 r. twierdziła, że ministerstwo wypracuje katalog zadań, które są pracą domową, żeby dla wszystkich było jasne, co nią jest, a co nie. Uznała też, że rysowanie szlaczków nie jest pracą domową, podobnie nauczenie się wiersza na pamięć, zaś „przeczytanie lektury nie jest pracą domową, tylko elementem życia dziecka.” Tymczasem portale zajmujące się tematyką szkolnictwa, właśnie te dokładnie czynności zaliczają do prac domowych w edukacji wczesnoszkolnej: „Zadaniem domowym może być przeczytanie fragmentu tekstu, zgromadzenie wiedzy niezbędnej do uczestniczenia w kolejnych zajęciach (często dowiedzenie się pewnych rzeczy od rodziców, rodzeństwa czy dziadków), ale także wykonanie lub przygotowanie się do wykonania pracy plastycznej, nauka wiersza, piosenki czy gry na flecie.” – czytamy w artykule „Praca domowa w edukacji wczesnoszkolnej. Czym powinna się charakteryzować?” na portalu stawiamnaedukację.pl. MEN planuje więc „regulację” za pomocą zmiany definicji (podobnie było z lewicową definicją ciąży) – nauczyciele będą mogli zadawać różne zadania i mówić „przecież wg katalogu MEN to nie jest praca domowa”. Obawiam się, że przygotowany przez MEN katalog prac domowych „wyrzuci” tradycyjne rozwiązywanie zadań z matematyki, a pozwoli na czasochłonne, skopiowane z korporacyjnych wzorców i lubiane przez niektórych nauczycieli tzw. projekty do sporządzania w grupach, które wymagają spotkania się po lekcjach i np. zorganizowania przedstawienia lub wykonania jakiejś pracy plastycznej albo na komputerze, której zrobienie nie przekłada się w żaden sposób na przyswojenie wiedzy przydatnej na maturze i wymaga podwiezienia przez rodziców.
Program odchudzony… ale godziny zostają
Jeśli ktoś łudził się, że pod hasłem „odchudzenie programu” kryje się „więcej czasu wolnego” lub „mniej godzin” może odczuwać zawód. Mimo planów zmniejszenia podstawy programowej o ok. 20 % uczniowie będą zmuszeni do „odbębnienia” tej samej co poprzednio liczby godzin siedzenia w szkolnej ławce. Co będą w tym czasie robić uczniowie zdolniejsi – może przez godzinę lub dwie analizować przykłady, które odrobiliby w domu w 10 minut? Wszystko zależeć będzie od nauczyciela, który ma mieć, przy mniejszej ilości materiału i utrzymanej ilości godzin, więcej czasu na powtórzenia najważniejszych zagadnień lub tłumaczenie trudniejszych kwestii. Dla niektórych uczniów oznacza to po prostu bezproduktywne siedzenie w szkole, dla innych przydatne powtórki. Patrząc przez pryzmat liceum z profilami klas– po co komuś powtórki z geografii, jeśli na maturze będzie zdawał biologię, i to jej wolałby się w tym czasie pouczyć? Utrzymanie liczby godzin szkolnych to moim zdaniem dowód na to, że planowane zmiany wcale nie mają na celu poprawy losu uczniów i „odzyskania dzieciństwa”. Minister Nowacka przyznała, że dla Ministerstwa priorytetem jest to, „żeby nauczyciel w szkole czuł się dobrze”, zaś minister Mucha stwierdziła, że jest to pakiet ratunkowy, żeby „nauczyciele mieli poczucie, że nie muszą gonić z tym materiałem.” Co ciekawe jednak, w ankiecie „Nauczycielu, jak oceniasz propozycje zmian w podstawie programowej Twojego przedmiotu, zaproponowane przez ekspertów MEN?” zorganizowanej przez Głos Nauczycielski (glos.pl) w lutym 2024 r. spośród 1395 głosujących 13% nauczycieli oceniło projekty dobrze, a kolejne 13% raczej dobrze, natomiast 37% oceniło propozycje źle, zaś 22% raczej źle (15% oceniło projekty „ani dobrze, ani źle”).
Z propozycji MEN wyłania się też realne zagrożenie – nie można wykluczyć, że w miejsce usuniętych treści pojawią się nowe, zapewne postępowe i nowoczesne. Może będzie to czas na dodatkowe wykłady, tzw. akcje społeczne lub „wpuszczenie” do szkół jakiejś fundacji? Joanna Mucha stwierdziła „Musimy też odczarować fobie związane z edukacją seksualną, oswoić ten temat” zaś Rzecznik Praw Pacjenta, Bartłomiej Chmielowiec postuluje wprowadzenie nowego przedmiotu szkolnego „Wiedza o Zdrowiu” – w swoim wystąpieniu do minister Nowackiej w styczniu 2024 r., rzecznik Chmielowiec przekonuje: „Edukacja zdrowotna pozwoli także na poruszenie takich tematów jak seksualność człowieka, profilaktyka związana ze zdrowiem psychicznym, szacunek dla osób LGBT i ich seksualności.” Ciekawe, czy przedmiot ten będzie obowiązkowy, i czy ocena z „Wiedzy o Zdrowiu” będzie wliczana do średniej, zamiast religii?
Dwie sroki za ogon
Polskie szkolnictwo daje możliwość przyswojenia olbrzymiej ilości wiedzy, a wyniki młodzieży w ogólnoświatowych rankingach edukacyjnych są zwykle zdecydowanie powyżej średniej dla danego badania. System ma jednak zwoje wady i jest surowo oceniany przez Polaków – rodzice i uczniowie narzekają na nawał pracy, nauczyciele na trudności z realizacją programu, a profesorowie akademiccy na niski poziom wiedzy nowych studentów. Na przykładzie liceum ogólnokształcącego widać, że jedną z cech edukacji w polskich szkołach średnich jest próba jednoczesnego osiągnięcia dwóch celów: z jednej strony planuje się, aby absolwent miał szeroką wiedzę ogólną z wielu dziedzin, dlatego przewidziano szerokie spektrum przedmiotów o „podstawowym” zakresie wiedzy, z drugiej zamierzeniem jest „wyprofilowanie” kandydata poprzez szczegółowe poszerzanie treści z wybranych przedmiotów. „Profilowanie” trwa w liceum 4 lata. W tym czasie z innych przedmiotów przekazywana jest wiedza z pozoru podstawowa, w praktyce dość szczegółowa i do matury zbędna, więc szybko zapominana. Wadą tego rozwiązania jest konieczność dokonania wyboru profilu kształcenia przez 15-latków bez rozeznania co się naprawdę chce robić w życiu. Profil klasy determinuje przedmiot zdawany na maturze rozszerzonej, a w konsekwencji określa dostępne po takim kształceniu kierunki studiów i dalszą drogę życiową.
Osoby, które kończyły szkołę średnią w latach 90-tych lub wcześniej śmieją się z utyskiwania dzisiejszych licealistów na liczbę godzin spędzanych w szkole, jednak obecni 40 i 50-latkowie mieli zdecydowanie mniej godzin lekcyjnych i inną formułę egzaminu maturalnego. Gdy porówna się tygodniowe siatki godzin z roku 1999 i obecne, można dostrzec wyraźne, znaczące różnice, sięgające w niektórych klasach nawet 6 godzin w tygodniu. Młody człowiek ma teraz średnio ok. 7 godzin dziennie obowiązkowych zajęć szkolnych, co oznacza, jeśli lekcje zacznie o 8 rano, siedzenie w szkole co najmniej do 15, przy czym na każdej lekcji wypadałoby zachować jakieś skupienie umysłowe, aby coś zapamiętać. (Badania naukowe wskazują, że przeciętny człowiek jest w stanie utrzymać skupienie w pracy umysłowej przez niecałe 4 godziny w ciągu dnia). Do tego dochodzi kilka godzin dziennie nauki w domu lub ewentualnie korepetycje, dla niektórych dodatkowo wstawanie „bladym świtem”, wielogodzinne dojazdy i czekanie na przystankach, bo jeszcze nie mają prawa jazdy albo samochodu. Jeśli czyjąś pasją jest muzyka i realizuje ją chodząc do „popołudniowej” szkoły muzycznej, ma tam dodatkowe kilka lub kilkanaście godzin zajęć w tygodniu, a także chór/orkiestrę i zespół (niektóre zajęcia są w soboty). Czasem plany lekcji z obu szkół zachodzą na siebie i trzeba opuszczać zajęcia w jednej lub drugiej szkole. Choć wielu „dorosłych” (z dużym stażem dorosłości) nie chce tego dostrzec, rozkład zajęć licealnych, szczególnie w drugiej i trzeciej klasie, jest morderczy. Tymczasem przeciążenie nauką i stres upośledzają wydolność pamięciową, więc zbyt rozbudowane plany lekcji nie służą celowi – jedyne, co przynoszą to wyczerpanie fizyczne, uniemożliwiające skuteczne, samodzielne przyswajanie wiedzy w domu (a są przecież licealiści, dla których samodzielna nauka w domu jest efektywniejsza niż siedzenie w szkole). Wielu uczniów, którzy mają pasje, staje przed wyborem: przyzwoita frekwencja i wyniki w szkole czy realizacja zainteresowań. Niektórzy nawet nie zdążą poznać swoich zamiłowań naukowych, bo intensywność „orki” szkolnej skutecznie to uniemożliwia. Oczywiście rozważania te dotyczą tych, którzy chcą się uczyć.
Nieco uwagi należy się też samym treściom programowym – są przeładowane informacjami, co sprawia, że uczniowie, początkowo zaciekawieni jakimś przedmiotem, jeśli w pewnym momencie nie nadążą z przyswojeniem ogromu wiedzy, której nie da się zapamiętać, w efekcie całkowicie tracą zainteresowanie przedmiotem – stają się głusi nawet na absolutne podstawy z nim związane. (Może dlatego są potem filmiki z młodymi ludźmi, którzy nie potrafią wskazać kontynentu, którego nazwa zaczyna się na „a”?) Co więcej, w mniejszych miejscowościach, gdy w liceum organizowana jest jedna klasa pierwsza, czasem profil klasy ustala się po zakończeniu naboru! Co ma zrobić wielbiciel historii i literatury, jeśli profil klasy w najbliżej mu miejscowości, w której wybrał liceum zostanie ustalony na matematyczno-geograficzny? Jak wtedy polubić szkołę i jak znaleźć czas na swoją pasję, gdy się ma cztery godziny niezrozumiałego „rozszerzenia” w tygodniu, nad którym trzeba ślęczeć, aby w ogóle zdać do następnej klasy? Uczenie się o detrakcji, detersji i egzaracji staje się gehenną. W takim stanie rzeczy niektórzy uczniowie po prostu „odpuszczają” pewne przedmioty i skupiają się na celu – przedmiotach „profilowych” zdawanych na maturze. (Dlatego potem śmiejemy się oglądając filmy z serii „Matura to bzdura”.) Uważam więc, że liczbę godzin spędzanych w szkole warto nieco zredukować, bo ilość zajęć szkolnych nie zostawia czasu na pasje, czytanie, rozwój fizyczny, duchowy, ćwiczenia na instrumencie, czy choćby na wystarczającą ilość snu, nie mówiąc już o rozpoznaniu własnych predyspozycji.
„Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek” twierdził Albert Einstein. Zapewne możliwy jest mądry kompromis między wiedzą ogólną a specjalizacją, oraz między jakością programu a ilością lekcji. To zadanie dla ekspertów. Z pewnością lepsze byłoby drobne zmniejszenie liczby obowiązkowych godzin szkolnych, niż pozostawienie liczby godzin przy jednoczesnym celowym, motywowanym ideologicznie okrojeniu programu według klucza „religijno – tożsamościowego”, czego niestety jesteśmy świadkami.
Wychowanie „Europejczyka”
Najwięcej emocji wzbudziły propozycje zmian w podstawach programowych z historii i języka polskiego. Do ich zobrazowania świetnie nadaje się wiersz Adama Asnyka:
„Historyczna nowa szkoła
Swą metodę badań ścisłą,
Sprowadzoną hurtem z Niemiec,
Rozpowszechnia ponad Wisłą,
I nabywszy pogląd świeży,
Nowym łokciem dzieje mierzy.”
Ministerstwo broni się, że podstawa programowa to tylko „szkielet”, któremu nauczyciele programami nauczania nadadzą „ciało”, będą też mogli wprowadzać dodatkowe treści. Jednak to właśnie podstawa programowa zawiera zakres treści nauczania, czyli określenie zagadnień, które powinny być dla danego przedmiotu i danej klasy omówione na lekcjach. Na bazie tej właśnie podstawy przygotowane zostaną podręczniki, nauczyciel będzie mógł jedynie „dodatkowo” opowiedzieć o tym, co uzna za istotne, jeśli znajdzie na to czas. Jakie zatem propozycje przedstawiło grono ekspertów MEN? Przedmioty decydujące o polskiej tożsamości narodowej zostały okrojone z tego wszystkiego, co może wzbudzać zachwyt nad polskim patriotyzmem. Zaproponowano nawet wykreślenie wiersza „Kto ty jesteś, Polak mały…”! Najjaskrawsze przykłady owych propozycji to oczywiście kwestia zakłamywania lub pomijania faktów dotyczących wojen z Krzyżakami, ludobójstwa na Wołyniu, czy zniknięcie tematów dotyczących Żołnierzy Niezłomnych albo usunięcie z poziomu podstawowego Konfederacji Barskiej i przeniesienie tego wątku do rozszerzenia. Zmiany te, usuwając rodzimą historię, kulturę, sztukę i obyczaje oraz narzucając obce spojrzenie i wzorce, jako żywo przypominają germanizację i rusyfikację. Młodzież, jeśli propozycje te wejdą w w życie, zostanie poddana wynarodowieniu! W proponowanym programie nauczania nie ma miejsca na bohaterstwo, na odwagę, na miłość do Ojczyzny, na sprawy narodowe, na Boga, na rolę Kościoła. Wychowany w ten sposób człowiek będzie w przyszłości nieczuły na hasła patriotyczne czy religijne, nie będzie więc głosował na polityków wyznających takie wartości. Wiele kompetentnych osób szczegółowo komentowało usuwane z podstaw programowych treści, zarówno historyczne jak i literackie, ukazując szerszy kontekst tych niepokojących zmian. Prof. Andrzej Nowak postulował nawet konieczność zbudowania alternatywnej ścieżki edukacyjnej pozwalającej uzupełniać te, w oczywisty sposób niezbędne dla formacji narodowej, treści.
„Historia kołem się toczy”, pewne mechanizmy rządzące polityką światową są powtarzalne, zaś człowiek pozbawiony wiedzy o historii własnego kraju, nie będzie umiał ich rozpoznać, ani im przeciwdziałać, bo nie będzie kojarzył przyczyn ze skutkami. Jeśli wiedza o prawdziwej historii Polski, jej literaturze, dorobku cywilizacyjnym czy roli wiary i Kościoła w dziejach naszego Narodu będzie niedostępna w oficjalnym nauczaniu, od świadomości obecnych rodziców zależeć będzie kształt przyszłych pokoleń. Wyniki wyborów parlamentarnych nie pozostawiają jednak wątpliwości – w grupach wiekowych 18- 29 lat, 30-39 lat i 40-49 lat potencjalni rodzice (maluchów lub nastolatków) najwięcej głosów oddali na Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Lewicę (łącznie oddano na te ugrupowania we wspomnianych kategoriach wiekowych od 56 do 64 % głosów). Można z dużą dozą pewności założyć, że osoby te nie odczuwają zagrożenia dla własnego światopoglądu w proponowanych przez MEN zmianach w podstawach programowych. Taką postawę przekażą swoim pociechom, które nawet bez ich roli kibicują marszom równości, czarnym protestom, walce „o planetę” i rezygnacji z religii. Prawda historyczna czy świadomość tożsamości narodowej nie mają tu znaczenia. Nasuwa się więc, może nieco patetyczne, ale zasadne pytanie: czy pozostałym 30 % rodziców wystarczy determinacji i wiedzy aby polskość przetrwała?
Żyjemy w czasach powszechnego dostępu dzieci do smartfonów, komputerów, ekranów tv. Komputer jest pożyteczni i niewątpliwie niezbędny w pracy i nauce, lecz niestety media cyfrowe są nadużywane. Wpływ migającego w określony sposób światła, uzależnienie od telefonu, oraz wywoływane poprzez wielogodzinne, codzienne jego użytkowanie reakcje w mózgu i ukształtowane w ten sposób nawyki ogłupiają. Niektórzy naukowcy nazywają to zjawisko demencją cyfrową. Powoduje ona zanik umiejętności racjonalnego myślenia, zaburzenia koncentracji oraz rozleniwienie w stymulowaniu mózgu np. do zapamiętania informacji czy wykonania w pamięci prostego działania matematycznego. Słowem: pojawia się zanik rozumu, co naturalnie przekłada się na wyniki w nauce. W sferze psychicznej dochodzą do tego problemy ze snem, samotność i brak umiejętności nawiązywania relacji z innymi ludźmi, czasem nawet depresja i oczywiście uzależnienie od elektroniki.
Wyniki badań psychologicznych młodzieży są zatrważające. Dane z raportu „Młode Głowy”, dotyczącego młodzieży w wieku 10-19 lat, opublikowanego przez Fundację Unaweza Martyny Wojciechowskiej, przekazał w kwietniu 2023 r portal głos.pl – czytamy tam m.in.: „Aż 28 proc. przebadanych dzieci nie ma chęci do życia; co dziesiąty uczeń w Polsce deklaruje, że podjął próbę samobójczą, blisko 40 proc. doświadczyło myśli samobójczych. Co drugi nastolatek ma skrajnie niską samoocenę i fatalne zdanie o własnej sprawczości; ponad 80 proc. w kłopotliwej sytuacji nie potrafi znaleźć rozwiązania i nie radzi sobie ze stresem dnia codziennego”.
Na tak zarysowaną zmianami cywilizacyjnymi sylwetkę młodego człowieka nałóżmy aktualne „ratunkowe” pomysły MEN:
zapowiadana przez Minister Nowacką reforma edukacji ma za cel zmniejszenie zasobu wiedzy „wkładanej do głów”, więc skutkiem będzie po prostu zmniejszenie zasobu wiedzy „w głowach” uczniów,
brak prac domowych w najmłodszych klasach upośledzi zdolności pamięciowe ucznia, co trzeba będzie nadrobić w późniejszych latach (jeśli uczeń będzie miał ku temu chęć), tak więc dziecko mniej zapamięta z mniejszego zasobu wiedzy i będzie się to wiązało z większym wysiłkiem,
pogorszone też będą umiejętności płynnego czytania i starannego pisania, (jeśli szlaczki i literki znajdą się w katalogu „prac domowych”)
przez brak prac domowych rodzice nie będą mieli codziennego wglądu w treści nauczane w szkole,
brak oceniania prac domowych w starszych klasach zaburzy wytworzenie nawyku systematyczności i odpowiedzialności,
„dni projektowe” lub temu podobne wynalazki zlikwidują potrzebę umiejętności samodzielnej pracy czy podejmowania decyzji – projekty będą przecież grupowe. Ważne będzie podejmowanie tematów dotyczących „globalnego ocieplenia”, emisji CO2, różnorodności, przeciwdziałania dyskryminacji wobec „uchodźców” i osób o nietypowej tożsamości płciowej,
uczeń nie będzie musiał się starać na zajęciach wf, nie będzie „stygmatyzującej” rywalizacji sportowej, można więc będzie nie dawać z siebie wszystkiego, tylko ćwiczyć byle jak albo symulować ćwiczenie, zaś „wyławianie talentów sportowych” będzie niedobre, bo wzmacnia rywalizację,
po zwalczeniu „ocenozy”, nikt nie będzie ucznia oceniał, dostanie on może niedyskryminującą informację zwrotną, jednak przy braku jasnego punktu odniesienia (np. rozkładu ocen w klasie) nie będzie do końca wiadomo „czy my są chwalone, czy ganione”,
po usunięciu istotnych informacji o historii ojczystego kraju i ważnych pozycji z jego dorobku literackiego i kulturalnego, młodzież nauczy się z literatury współczesnej i starannie dobranych podręczników, że poglądy patriotyczne to „faszyzm”, kapitał nie ma narodowości, w Unii wszyscy jesteśmy na „you”, wszyscy jesteśmy Europejczykami, planeta płonie, zapłodniony zarodek ludzki to nie człowiek itp. Wiedza o chrześcijańskich korzeniach Polski nie jest niezbędna, aby wychować „obywatela świata”. Ważna jest natomiast wiedza i postawa obywatelska,
wszelkie dyskusje na tematy narodowe, polityczne, historyczne mogą być obraźliwe i dyskryminujące dla Niemców i Rosjan, więc lepiej ich nie prowadzić, chyba, że chcemy obrazić Brygadę Świętokrzyską, wtedy jak najbardziej można będzie porozmawiać,
pod postacią wiedzy o seksualności człowieka przeprowadzona zostanie promocja ryzykownych zachowań seksualnych, ale spokojnie, informacja o dostępności bez recepty pigułek „dzień po” też zostanie uczniom podana,
młodzież zapozna się również z aspektami seksualności osób LGBTQ+,
przy braku tradycyjnego oceniania nagrody i stypendia dla najlepszych będą przyznawane nie za wyniki w nauce, lecz za inne zachowania, zresztą nie będzie już „najlepszych”, bo wszyscy będą równi,
wiedza o roli Kościoła Katolickiego zostanie zredukowana do podstaw – najważniejsze jest, żeby zapamiętać, że wiara to zabobony, a Kościół jest zacofany. Na lekcjach religii, jeśli pozostaną w szkole, nie będzie można formować uczniów w wierze, będą to w istocie lekcje religioznawstwa i wyniki z tych zajęć nie będą się liczyć do średniej ocen (zresztą ocen też nie będzie). Oparcie w wierze nie pasuje do nowoczesnej szkoły XXI w. – wg Lewicy „psycholog w szkole jest znacznie bardziej potrzebny niż ksiądz”,
czasu wolnego na pasje czy sport jak nie było, tak nie będzie nadal – trzeba w szkole odsiedzieć swoje, zwłaszcza, że jest to miejsce przyjazne, niedyskryminujące i właściwie, po redukcji programów i likwidacji oceniania, służące głównie towarzyskiemu spędzaniu czasu.
Warto zastanowić się, czy proponowane zmiany, w efekcie których ukształtowany zostanie nowy typ absolwenta, obywatela, wyborcy i człowieka rzeczywiście są „ratunkiem” dla uczniów, ich rodziców i całego kraju. Czy odejście od wiary, zastąpienie jej dostępem do psychologa, da istocie duchowej, jaką jest człowiek, oparcie. W żadnym wypadku nie neguję konieczności wprowadzenia psychologów do szkół, jednak rozpacz i niechęć do życia oraz brak wiary w siebie rodzą się często z przyczyn, których obecny zarząd MEN nie dostrzeże. Tą przyczyną jest brak wyraźnie zarysowanych wartości, celu i ideału, co jest prostą konsekwencją odwrócenia się od Boga. Zapracowani rodzice nie są w stanie dopilnować wszystkich aspektów wychowania, a należy do nich przecież także formacja duchowa. W efekcie dzieci wychowują się na wzorcach czerpanych z Internetu i grupy rówieśników – nie wszyscy są gotowi na okrucieństwo i deprawację, z którymi tam się zetkną.
„Nie kocha syna, kto rózgi żałuje, kto kocha go – w porę go karci.” podpowiada Księga Przysłów, która jest przecież emanacją mądrości pradawnych ludów. Można tę zasadę zastosować także do systemu edukacyjnego – obniżenie wymagań szkolnych nie zwiększy pewności siebie, brak oceniania nie wywoła motywacji, bez wykonania pracy nie będzie poczucia spełnienia i zadowolenia z dobrze wypełnionego zadania. Zasiewanie wątpliwości co do własnej tożsamości płciowej, wymazywanie tożsamości narodowej i religijnej nie pozwolą na jasne zrozumienie kim się naprawdę jest. Wzmacnianie skłonności do hedonistycznego, beztroskiego stylu życia będzie przyczyną dramatów życiowych. To nie jest droga do szczęścia człowieka ani do pomyślności kraju.
Lewica ustami pani minister oświaty zapowiedziała oprócz podwyższenia płac nauczycieli likwidację prac domowych. Propozycja ta wpisuje się w program kokietowania nieletnich. W niższych klasach zamiast ocen rysuje się uśmiechnięte lub smutne buźki, wiele szkól wprowadziło samocenę uczniów nie rozumiejąc że realizują w ten sposób koncepcje wychowawcze niejakiego Makarenki, a obecnie chce się zwolnić uczniów od pracy własnej. Oczywiście projektodawcy planują obciążenie nauczycieli dodatkową pracą z uczniem w szkole. Pomijam problem przekupywania nauczycieli obiecywanymi i chyba tylko obiecywanymi podwyżkami. Jako wieloletni doświadczony belfer z całą odpowiedzialnością stwierdzam – zadawanie prac domowych jest koniecznością, bo niezbędna jest praca własna uczniów. Moim uczniom zawsze tłumaczyłam. Przeczytaj sobie podręcznik konnej jazdy, wszystko jest zrozumiałe więc siądź na konia i wygraj Wielką Pardubicką albo nawet zwykłą gonitwę płaską na Służewcu. Bez treningu nawet podczas przejażdżki rekreacyjnej w lesie spadniesz ze spokojnego konia na pierwszym zakręcie. Albo przeczytaj podręcznik narciarstwa, wszystko wydaje ci się jasne więc zjedź z Kasprowego. Albo przeczytaj podręcznik żeglarski i weź rumpel do ręki przy silnym wietrze. Prawie pewne, że wywrócisz łódkę. Teoria teorią ale operowanie łódką, samochodem czy skuteczne jeżdżenie konno lub na nartach wymaga wielu godzin własnej pracy, wielu godzin treningu. Specyficzna pamięć mięśniowa umożliwia unikanie przy uprawianiu tych dyscyplin podstawowych i groźnych w skutkach błędów. Podobny efekt
istnieje przy praktykowaniu na przykład matematyki. Zrozumienie tematu nie daje sprawności rachunkowej. Obecnie uczniowie, a nawet studenci, mają problemy z przekształcaniem wzorów, robią błędy przy sprowadzaniu wyrażeń wymiernych do wspólnego mianownika, mają kłopoty z jednostkami. W czasie lekcji nauczyciel najczęściej sam rozwiązuje zadania na tablicy, więc bez rozwiązywania zadań w domu uczeń nie ma szans na nabranie niezbędnej sprawności rachunkowej. Oczywiście organizacja współczesnej szkoły pozostawia wiele do życzenia. Wśród uczniów popularne jest bliskie prawdy stwierdzenie: „kiepskie liceum nie uczy i nie wymaga, dobre liceum nie uczy ale wymaga”. Stąd rozwinięty rynek korepetycyjny. Powszechny jest pogląd, że za większe pieniądze nauczyciele prywatnie uczą skutecznie dzieci i młodzież tego czego nie są w stanie czy nie chcą nauczyć ich w szkole. Stąd mylne przeświadczenie, że wystarczy nauczycielom dobrze zapłacić aby poziom szkoły poszybował w górę. Mylne, gdyż za czasów realnego socjalizmu nauczyciele byli jedną z najgorzej uposażonych grup społecznych, a poziom oświaty był relatywnie wyższy. Mówię tu o przedmiotach przyrodniczych i matematyce. Historia była oczywiście zakłamywana a literatura kastrowana. Pisałam o tym wielokrotnie i wiem, że się powtarzam, ale to ważne. Jak pisałam w poprzednim tekście większość zadań ze zbioru zadań do matematyki dla klasy V-VI szkoły podstawowej Tadeusz Korczyca i Jerzy Nowakowskiego zdecydowanie przerasta możliwości maturzysty wybierającego obecnie maturę na poziomie podstawowym. Należy zadać sobie
pytanie jak to się stało, że w ciągu ostatnich lat przeciętny maturzysta osiągnął poziom niższy od ucznia V klasy szkoły podstawowej w PRL? Za PRL istniał wśród uczniów kult olimpiad fizycznych i matematycznych. Większość nazwisk wybitnych obecnie naukowców można odnaleźć na listach nagrodzonych w tych olimpiadach. Często byli to ludzie z małych ośrodków, którzy swój sukces zawdzięczali prawdziwemu talentowi i uczciwej pracy. Nauczyciele z oddaniem przygotowywali swoich uczniów do olimpiad. W liceum Żmichowskiej znanym, świetnym nauczycielem fizyki był pan Piotr Halfter organizator olimpiad fizycznych. Halfter- jak głosiła wieść gminna- nie był wcale fizykiem lecz matrosem. Nie wiem czy to prawda. Jego żona uczyła rosyjskiego. Nie bardzo się lubiliśmy bo były to zaciekłe komuchy, ale uczyli świetnie. Przeciętni nasi uczniowie, którzy wyjeżdżali za granicę, byli tam uważni niemal za geniuszy. Poziom nauczania w Polsce był o wiele wyższy niż w szkołach publicznych we Francji czy w Stanach pomimo niskich zarobków nauczycieli. Nie oznacza to bynajmniej, że nie należy nauczycielom dobrze płacić. Oznacza tylko, że nie ma korelacji dodatniej pomiędzy wysokością pensji nauczyciela a poziomem oświaty. To jeden z tych mitów, podobnie fałszywych jak słynny bon oświatowy, który miał wprowadzić polską szkołę na wyżyny. Płacić trzeba dobrze, bon oświatowy można stosować, lecz wysoki poziom nauczania może zapewnić wyłącznie wysoki etos zawodowy nauczyciela i wytężona praca własna ucznia. Rezygnując z pracy własnej ucznia będziemy kształcić zbieraczy szparagów dla Niemiec.
Zgodnie z propozycjami zmian traktatowych Komisji Spraw Konstytucyjnych PE edukacja ma się stać jedną z kompetencji „współdzielonych” między UE a państwami członkowskimi.
– Gdyby do tego doszło, to w szkołach i na uniwersytetach doszłoby do ograniczenia wolności myśli i zaczęłaby się +produkcja+ prymitywów o umysłowości bolszewickiego politruka – ostrzega w rozmowie z PAP eurodeputowany PiS prof. Ryszard Legutko.
– Zacznijmy od tego, że realnie nie ma czegoś takiego jak kompetencje współdzielone. De facto, kompetencje, które nazywają się współdzielone to są kompetencje Unii. Ona je natychmiast przejmuje. Słowo współdzielone jest fikcyjne – zaznacza filozof i pisarz.
– Po co zatem Unii wpływ na edukację w państwach członkowskich? Możemy z dużą dozą pewności założyć, że nie jest to dążenie do podniesienia poziomu nauczania matematyki, czy fizyki, tylko do indoktrynacji. Chodzi o uformowanie określonej umysłowości, która zinternalizuje i nie będzie kwestionować coraz bardziej ekstrawaganckich szaleństw tego ideologicznego tworu jakim staje się obecnie Unia Europejska – przewiduje profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Zdaniem polityka, środkiem do osiągnięcia tego celu jest wykorzenienie ludzi, pozbawienie ich poczucia przynależności i przywiązania do tradycji już na poziomie szkoły.
– Nie musimy nawet specjalnie wysilać wyobraźni, żeby uświadomić sobie, jak to będzie wyglądało. W wielu krajach Europy Zachodniej ten program jest już dawno realizowany. Polega to na zastąpieniu wykształcenia historycznego i literackiego ideologią. Wiedza ogólna, która wyposaża człowieka w zdrowy sceptycyzm, szerszą perspektywę i świadomość, że mądrość ludzka nie zawiera się w ostatnich dokumentach Komisji Europejskiej jest tam reglamentowana. Efekty widać np. w Parlamencie Europejskim wśród lewicowych i liberalnych kolegów ze starych państw Unii. Nie mają oni pojęcia o historii, literaturze, filozofii. Umiejętność posługiwania się logiką, jako narzędziem badania rzeczywistości, jest wśród nich na poziomie jaskiniowca. Te braki nadrabiają szermowaniem sofizmatami, frazesami i tropieniem myślozbrodni. Jak Poligraf Poligrafowicz Szarikow z Bułhakowa – ironizuje uczony.
– Nic dziwnego, że szacunek, jakim do pewnego stopnia jeszcze darzy się w niektórych państwach członkowskich klasyczne wykształcenie, ewidentnie bardzo denerwuje europejski mainstream – dodaje.
Polityk zwraca przy tym uwagę, że tzw. liberalna demokracja, zachodnie elity akademickie i polityczne wyprodukowały znacznie dłuższą listę myślozbrodni, niż reżim komunistyczny.
– Możemy się z tego śmiać, ale na zachodnich uniwersytetach już od dawna „homofobia, transfobia, binaryzm, eurosceptycyzm, logocentryzm, fallocentryzm, seksizm, mizoginia, negacjonizm klimatyczny” itd. są „zbrodniami”, które karze się ostracyzmem. Stamtąd praktyki te przeszły do mediów i korporacji – tłumaczy Ryszard Legutko.
– Niestety, polskie uniwersytety – mówiąc oględnie – nie są na to odporne. Paradoksalnie, środowiska uniwersyteckie są najbardziej podatne na konformizm, najbardziej wrogie wolności. Akademicy, którzy są w ogromnej większości papugami tego co powstaje na Zachodzie uważają się za akuszerów nowych czasów, „nowego Polaka”. Będą zatem naturalnymi sojusznikami eurokratów – prognozuje intelektualista.
– Jeszcze nie tak dawno w języku polskim w użyciu był wyraz „cudzobiesie” – bezkrytyczne przyjmowanie wszystkiego co przychodzi z zagranicy. Jest to stary polski grzech. Kiedyś był jednak przynajmniej przez część naszych elit krytykowany i wyśmiewany. Proszę przypomnieć sobie fragment Pana Tadeusza o Podczaszycu: „Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowni; Zrobili wynalazek: iż ludzie są równi. Choć o tem dawno w Pańskim pisano zakonie, I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie. Nauka dawną była, szło o jej pełnienie! Lecz wtenczas panowało takie oślepienie, że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie – cytuje Legutko.
– Cudzobiesie to zaraza. Jest oznaką myślenia niewolniczego – udawanie pana, kiedy jest się zniewolonym. Mentalność niewolnicza – to charakteryzuje duże rzesze polskich akademików. Stąd wredność w postepowaniu. Najgorszy jest niewolnik, który został nadzorcą innych niewolników i dostał bat do ich poganiania – ocenia naukowiec.
– Biorąc to wszystko pod uwagę, obawiam się, że skutki wprowadzenia „europejskiej” edukacji w Polsce będą jak najgorsze. Będzie ona oczywiście realizowana w polskim idiomie. Młodym ludziom będzie się wmawiać, że cała nasz historia to ksenofobia, zaściankowość i antysemityzm. Materiał heroiczno-patriotyczny zostanie całkowicie wycięty, bo „wybieramy przyszłość”. Ze szkół zaczną wychodzić kulturowi analfabeci o mentalności politruków, tropiących myślozbrodnie – ubolewa profesor.
– Ktoś mógłby pomyśleć, że przecież przetrwaliśmy zabory, PRL i jakoś to było. Chciałbym przestrzec przed tym „jakoś”. Umysłowość ludzka nie powstaje sama z siebie. Nie istnieje jakaś naturalna umysłowość wbrew temu co sądził Fryderyk Barbarossa. Mentalność jest kształtowana. W dawniejszych czasach, np. pod zaborami, równolegle do rządowych istniały instytucje, które pozwoliły przechować i przekazać polskie umysłowe dziedzictwo. W dworskich bibliotekach przechowywano „zakazane” książki i kształcono włościańskie dzieci; ludzie Kościoła, wyposażeni w kategorie pojęciowe tomizmu nie chodzili na kompromisy z ideologiami będącymi zaprzeczeniem prawa naturalnego, ani nie zajmowali się ratowaniem klimatu. Słowem, istniała przeciwwaga dla prób wynarodowienia. Teraz ta przeciwwaga jest dużo słabsza – podsumowuje intelektualista.