Lwy i lisy

Lwy i lisy

Jerzy Karwelis

lwy i lisy

29 marca, wpis nr 1348

A my mamy polityczny rower na kwadratowych kołach.

No i przyszła moja książka z drukarni. Namawiam do zakupu i przeczytania. To jednodniowy kurs działania elit w Polsce.

Po tym wiele zjawisk, do tej pory na oko pozbawionych sensu, nabierze znamion regularności i powtarzalności oraz wykaże, że to wszystko miało – do tej pory ukryty – cel. Ale, przygotowując się do tematu „elity” przyszło mi przebrnąć przez sporo prac naukowych, których, ze względu na w końcu publicystyczny charakter mojej książki, ani nie zacytowałem, ani też nie odwoływałem się do nieistniejącej w książce bibliografii. Niejeden wątek mi przez to wypadł, ale nie można przecież pisać książki „o wszystkim”. Mimo tego jednej sprawy w książce nie ma, a nie chciałbym, by zginęła, a więc tu ją spróbuję omówić. Chodzi o słynne „krążenie elit”.

Papież Pareto

Publiczność, jeśli w ogóle, zna Vilfreda Pareta, to raczej z jego zasady 80/20, która wykazuje, że np. za 80% przychodów firmy odpowiada 20% klientów, co pozwala m.in. korporacjom dbać o wąską grupę klientów, co tych incydentalnych pozostawia w zapomnieniu. Jeśli więc jesteście zlewani przez jakieś korpo to wiedzcie, żeście się po prostu nie załapali wg. reguły Pareta na dopieszczane 20%.

Ale dorobek tego pana jest znacznie większy i w dużej mierze pionierski w jednym obszarze – badaniu elit. To Pareto napisał całe dzieło o elitach, zaś w jednej z wielu tez wykazał, że jakość działań społeczności, w tym względzie uzależnionej od elit, zależy od ich krążenia, czyli odświeżania ich składu, celów i sposobów działania.

W ogóle te prace związane z elitami leczą ze złudzeń całkowicie. Wszyscy ci piewcy emanacji woli suwerena poprzez system wyłanianych przedstawicieli, którzy tworzą elitę-nieelitę, wynajętą tylko do zarządzania państwem to jest jakaś bajeczka dla coraz mniej grzecznych, a coraz bardziej naiwnych dzieci. Nauka dowodzi, że nic takiego nie ma, nawet intuicyjny ogląd dokonywany przez lud rządzony jasno wskazuje, że istnieją oni i my. Najlepszym dowodem na tę ludową mądrość jest historia z Rywinem, który przyszedł do Michnika po łapówkę, co wyszło w czasie skandalizujących obrad jedynej chyba udanej nadzwyczajnej śledczej komisji sejmowej. Na pytanie Michnika: kto ciebie, Rywinie, przysyła padła odpowiedź, że „grupa trzymająca władzę”. Dla ludu było jasne, że to nie żaden rząd, czy partia, ale rzeczywista władza, która istnieje i pociąga za wędzidła bez względu na to kto rządzi. A więc to tu prawda nauki spotyka się z prawdą ekranu, w który patrzy codziennie suweren.

Aby jeszcze bardziej otrzeźwić posłańców dobrej nowiny sprawczości i zalet systemu przedstawicielskiego należy zwrócić uwagę, że nawet nauka, co dopiero ogląd zdrowego rozsądku, wykazuje, że cała sprawa służebności elit jest fasadą dla naiwnych i maluczkich, serwowaną po to by utrzymać lud w błogostanie niewolnika doskonałego, czyli takiego, który nie tyle nie widzi swego zniewolenia, ale dostrzega je i jest z niego zadowolony.

Przyjęło się, że elity mają dwa poziomy uwarunkowań: wewnętrzne i zewnętrzne. Te pierwsze zwane są rezyduami i są zestawem trwałych i rzeczywistych nastawień elity, którymi kierują się w zasadzie niezmiennie, a które nie są komunikowane na zewnątrz. Na zewnątrz komunikowane są derywacje, czyli opowieści dla ludu, które swą narracją kształtują u rządzonych fikcyjny obraz rzeczywistości.

To głównie ideologie, które – jak wiadomo – są tylko powierzchniowymi, kulturowo determinowanymi uzasadnieniami działań władczych, strawnymi dla mas usprawiedliwieniami, jakimi władza, dla potrzeb „ludu”, uwiarygodnia swe działania. Elity serwują tu w dół zmieniające się racjonalizacje i slogany legitymizujące władzę. Czyli te wszystkie ideologiczne ofensywy, spory, które rozpalają do białości dyskurs publiczny są tylko po to, by naród się emocjonował tak bardzo, aby nie widział faktu swej sprawczej mizerii i jej źródeł. Co – przyznacie Państwo – stawia w ostrym świetle naszą wojnę polsko-polską, jej cele i autorów. Ale w tej kwestii, tej mechaniki – odsyłam już do mojej książki, dziś bowiem tu nie o tym.

Zastrzeżenie o rezyduach i derywacjach było po to, byśmy mieli podstawę do oceny typologizacji elit, którą zaraz omówimy. Bo Pareto nie tylko wnioskował o tym, że krążenie elit, ich wymiana i odświeżanie ma zbawczy wpływ na władzę, skutkiem tego i na całą społeczność, ale wykazał o krążenie jakiego rodzaju elit chodzi. Podzielił je na elity lwów i lisów, który to podział w owocnym skrócie omówili Jan Pakulski profesor emeritus (uwaga!) z uniwersytetu w Hobart na Tasmanii i profesor Jacek Wasilewski z warszawskiej SWPS, których tu pracę zacytuję.

Lwy, czyli elita choinki hard power

„Lwy wyposażone są przede wszystkim w rezydua klasy II i reprezentują siłę i zdecydowanie, z czym wiążą się predyspozycje do agresywnych zachowań i częstego uciekania się do przemocy jako środka sprawowania władzy. Cechy te zakorzenione są w rezyduach [co to, kurwa, za nowomowa?? M. Dakowski] nakazujących w pierwszym rzędzie dbać o trwanie i spójność grupy. Znajduje to odzwierciedlenie w nastawieniach wyrażających bezwarunkową lojalność wobec grup podstawowych, takich jak rodzina czy naród. Stąd częste nacjonalistyczne uzasadnienia preferowane przez lwy, szczególnie w wypadkach, gdy posługują się przemocą. Lwy na ogół utożsamiają władzę z siłą: grożą przemocą i preferują rozwiązania siłowe, gdy ich władza napotyka opór.

Władza lwów ma polaryzujący charakter: lwy dzielą społeczeństwa na wrogów i przyjaciół, „naszych” i „obcych”. Ich uwaga skupia się na „naszych”. „Obcy” są na ogół tylko zagrożeniem. Oznacza to „wąską integrację” władzy: nie są dopuszczane do udziału we władzy środowiska wobec niej krytyczne czy o nieznanym obliczu. Z tym wiąże się tendencja lwów do budowania silnych więzi lojalności i do ograniczania kręgu doradców do zaufanych przyjaciół. Symptomatyczna dla lwów jest personalizacja i moralizacja władzy. Osobista lojalność wobec przywódcy staje się podstawowym wymogiem moralnym. Dlatego lwy mają tendencję do lekceważenia prawa i podporządkowania konstytucyjnych wymogów i procedur woli przywódców.

Władza lwów jest legitymizowana na ogół w sposób charyzmatyczny, z częstymi odniesieniami do „wiary” i „zaufania” jako podstawowych wyznaczników uczestnictwa we władzy. Oponenci lwów przedstawiani są nie jako rywale, lecz jako wrogowie, których działania kwalifikowane są (i potępiane) w kategoriach moralnych. Dlatego użycie przemocy jest naturalnym odruchem lwów, uzasadnionym także w kategoriach moralno−politycznych – jako swego rodzaju „wyższa konieczność” i wymóg sytuacji. Lwy chwalone są za zdecydowanie i konsekwencję, a krytykowane za brutalność i brak politycznej elastyczności.”

Lisy, czyli elita sieci soft-power

„Lisy reprezentują przebiegłość, inteligencję, spryt i polityczną giętkość, czyli dominują wśród nich rezydua klasy I, nazwane „instynktem kombinacji”. Na ogół nie używają siły, bowiem swe cele osiągają na drodze manipulacji, negocjacji i zakulisowych nacisków, typowych dla dyplomatycznego „makiawelizmu”. Są to cechy zakorzenione w rezyduach kombinacyjnych, a więc we wrodzonych i niezmiennych predyspozycjach do manipulacji, kompromisów i tajnych układów. Lisy celują w sztuce dyplomacji i negocjacji. Są także zdolne do oportunistycznych ustępstw i kompromisów w stosunkach z rywalami. Ich silną stroną są pomysłowość i przebiegłość – powiedzielibyśmy dzisiaj „miękka strona władzy”. Ponieważ lisy preferują kompromisy i manipulacje, ich dominacja w elicie sprzyja decentralizacji władzy.

Elity zdominowane przez lisy charakteryzują się przeto „szeroką integracją władzy”, tzn. braniem pod uwagę w trakcie sprawowania władzy interesów i preferencji rozmaitych grup wpływu i nacisku. Lisy dążą do tego, by uplasować się w centralnych punktach sieci takich grup. Sprawują władzę raczej przez skuteczne wykorzystywanie i mobilizowanie wpływów i nacisków, niż przez konfrontacje i siłowe interwencje. Ten lisi styl sprawowania władzy przejawia się także w racjonalnych i pragmatyczno−prawnych uzasadnieniach posunięć politycznych, oraz w niechęci do ideologicznych odniesień. Lisy traktują przeciwników jako rywali, montują nietrwałe koalicje, w których nierzadko udział biorą niedawni przeciwnicy wraz z obecnymi poplecznikami. Takie elastyczne podejście do koalicji politycznych wzmacnia szeroką integrację polityczną i zapobiega głębokim podziałom.

O ile zwolennicy lisów chwalą te cechy jako wyraz giętkości i inteligencji, o tyle krytycy widzą lisy jako podatnych na korupcję oportunistów, pozbawionych moralnego kośćca. Zdaniem Pareto, lwy i lisy uzyskują przewagę w odmiennych warunkach polityczno−ekonomicznych i tworzą odmienne koalicje władzy. Lwy są typowymi „mężami opatrznościowymi”, wkraczającymi do akcji w momentach kryzysów politycznych i w okresach ekonomicznego zastoju lub upadku. Lisy zdobywają przewagę w okresach ekonomicznego wzrostu i politycznej ekspansji. Centralizacja władzy sprzyja lwom i jest przez lwy wzmacniana. Rozproszenie władzy daje przewagę lisom, które starają się ten stan rzeczy utrzymać i pogłębić. Lwy montują koalicje z „rentierami”, a więc z elitami ekonomicznymi czerpiącymi zyski z długoterminowych inwestycji i niewdających się w bieżące gry rynkowe. Lisy przyciągają „spekulantów”, a wiec przedsiębiorców skłonnych do innowacji i ryzyka, nastawionych na szybki zysk.”

Polski zwierzyniec

Zapewne jak i Państwo, ja miałem, czytając tu o tych lisach i lwach, coraz częściej nawroty refleksji jak to jest u nas, w Polsce z tym podziałem. No, coś się tam pojawiało w analogiach, ale wspomniani autorzy przeprowadzili analizę historii polskiej sceny politycznej w podziale na okres lisów i okres lwów. Wychodzi z tego, że na początku startu transformacyjnej historii III RP mieliśmy do czynienia z rządami lisów. Na początku odnowionej Najjaśniejszej brak było silnych i charyzmatycznych przywódców, no, może z lekką przerwą na Lecha, którego charyzma okazała się nadęta jak on sam, zaś co do siły, to wystarczyło jej raczej tylko na ruchy rozbijackie, nie na budowanie jakichś trwałych fundamentów państwowości. Ot, normalne koniunkturalne równoważenie wektorów wpływów wzbudzanych konkurentów, budowanie drugich nóg, nie po to przecież, by wyrugować komunistów z wpływu na władzę, ale by sobie na tej chwiejnej równowadze pobalansować swoimi wpływami. Miałkość, a nie żadne tam rezydua.

A więc pierwszy okres, poza rządami charyzmy, na zasadzie dawania świadectwa soft-power w wykonaniu Mazowieckiego, a więc bez większego wpływu i samej przynależności do elit w ogóle, to mieliśmy na miękko. Lisy działały w stadach wijąc swoje sieci, w które coraz częściej wpadał klientelistyczny obywatel. Nie wiem czy pamiętacie tamte czasy – to było jeszcze spokojnie, nie tak jak dziś. Ludzie nie emocjonowali się polityką, nie włączali codziennie rano przekaziorów w nadziei, że tym razem, przez noc jakoś tam pognębiono naszego politycznego grupowego, a właściwie plemiennego wroga nr 1. Sfera polityczna odbywała się bardziej w kuluarach, dziś zastępuje nam przemysł rozrywkowy, atrakcyjny już chyba tylko dla akolitów, których stan psychiczno-emocjonalny należałoby na skalę populacyjną przebadać. Znać było mores – od robienia polityki są politycy, nie zaś jakiś nieogarnięty suwerenik. Lekkie potrząśnięcie za ramię drzemiącego narodu, bo przecież nie przebudzenie, mieliśmy przy okazji wspomnianej afery Rywina, kiedy nagle opadłe zasłony pokazały całkiem nowe, inne niż dotychczas, nieznane i dołujące konstrukcje kulis.

Według wywodu wspomnianych naukowców w III RP mieliśmy do czynienia z procesem przejścia od rządów lisów do rządów lwów. W przywołanym wywodzie niewiele mówi się o mechanice tego zjawiska, ja tu mam swój pogląd. Pomijając ogólne nastawienie, również Polaków, do rządów silnej ręki, inklinacji do kogoś kto przyjdzie i „wreszcie zrobi porządek”, to mamy do czynienia raczej ze światowym fenomenem przesuwania się elit politycznych w kierunku lwów. Ale tak to jest w czasach, kiedy soft-power ustępuje w konfrontacji z władzą typu hard. U nas w przejściu od sieci lisów do choinki autorytarnego zarządzania w wykonaniu lwów +jest dużo elementów systemowych. Nie mogło się skończyć inaczej. Czemu? Zaraz powiem…

No, jak się ma taką, w dodatku zapisaną w konstytucji, ordynację wyborczą obligującą do wyborów w reżymie proporcjonalnym, z progiem wejścia, to wkrótce – i ku temu dążyło skostnienie sceny politycznej – mamy do czynienia z dwójpolówką. Ale to nie tu jest problem: mamy do czynienia z hybrydą, bo jest to dwójpolówka naczelnikowska. A to jest zjawisko cudaczne. Ordynacja większościowa zazwyczaj kończy się duopolem partii, ale te, z powodu zapór antynaczelnikowskich, budują się od dołu, nie od góry, wolą naczelnika. Z drugiej strony ordynacja proporcjonalna generuje z siebie system wielopartyjny, skazany na kompromis. A my mamy polityczny rower na kwadratowych kołach. Dwójpolówkę naczelnikowską z ordynacją proporcjonalną. Czyli system, który dąży do władzy lwów z samej swojej natury.

Ale, żeby do tej początkowej, lisiej fazy polityki w ogóle wejść, to trzeba było grać… lisa. A więc mamy w historii III RP do czynienia z procesem eliminacji lisów w wykonaniu ukrytych lwów. Czyli – wracając do metodyki – chłopakom się w międzyczasie zmieniły rezydua. A to ciekawe zjawisko, gdyż te rezydua miały być stałymi cechami elity, zaś tu, przy takiej zmienności, okazały się tylko taktyczną potrzebą chwili. Mamy mieć więc do czynienia z polityką, która jest walką o władzę Skazy z Mufasą i kilku pretendujących, czekających za skałą na okazję Simb. To malowniczy obraz, którego atrakcyjność skrótu nie powinna nam przesłaniać odmiennej, wydaje mi się istoty zagadnienia.

Jednak książka

Jednak zrobię wyjątek od początkowego zastrzeżenia, że załatwię tu temat spoza mojej książki. Muszę do niej wrócić. W książce dowodziłem, że – bez względu na to kto rządzi – elita wytwarza warstwę pozoracyjną, mającą zmylić społeczny ogląd co do istnienia rzeczywistej elity, spoza ułudy przedstawicielskiej, zrobić bufor zewnętrzny narracji. Chodzi o to, że – jak dowodził Pareto – by chronić swoje rezydua elita wytwarza derywacje, czyli, przypomnijmy: zasłony narracyjne mające wytworzyć u obywatela złudę rzeczywistości w rezultacie podstawionej.

Dla mnie cała polska sfera polityczna nie jest emanacją elitarności, czy to lisiej czy lwiej. Jest właśnie spektaklem zafundowanym publiczności przez pochowaną w takim mechanizmie klikę, która jest rzeczywistą, sprawczą grupą „trzymającą władzę”.

I moim zdaniem nie jest tak wcale, że w polskim „krążeniu elit” lisów na topie, z początku III RP, zastąpiły, choćby i ukrywające się do tej pory lwy. Tusk czy Kaczyński wcale nie rządzą Polską. Nie są oni bowiem, jak cała klasa polityczna, elitą, tylko derywacją, światem objawianym przez elitę właściwą – klikę, która ma wciąż te same, łupieżcze rezydua. Oni spełniają tylko służebną rolę wobec tych, którzy postawili ich na tych stanowiskach, wywindowali, lub choćby tylko umożliwili kontrolowany awans do roli lwów w spektaklu. Moim zdaniem elita rządząca może i składając się z sieci, ale lwów, wystawiła ludowi na widok samokręcącą się maszynkę ułudy, której zewnętrznym przejawem jest działanie lisów. Choć narracja zaostrza się, ale to się dzieje tylko na użytek publiczny. W rzeczywistości cała klasa polityczna wewnętrznie dba o dobre ustawienie się w sieci. Tą siecią jest dystrybucja publicznego pieniądza i wpływów, które i tak prowadzą do triady atrybutów elitarności: elity władzy, elity pieniądza i elity autorytetu. Rządzą więc nami lwy, i to od dawna, może od samego początku okrągłostołowej Najjaśniejszej, zaś za oficjalnych posłańców wysyłają nam lisy.

Jesteśmy więc stadkiem owiec zarządzanym z górki przez klikę lwów, które do pilnowania, a raczej do dojenia, wysyłają jako pośredników lisy. Ale jak przyjdą wilki to co będzie? Kto obroni obywatelskie owce? Nie słyszałem kiedykolwiek, by zrobiły to lisy. Te uciekną zaraz po lwach, które tylko zmienią stadko do eksploatowania na inne. Może nawet przemianują się na lisy pilnujące gdzie indziej nowego stadka. A może już tylko pójdą na sutą i odległą emeryturkę, leżąc pod egzotycznym baobabem i obgryzając kości z pozostałości swej niegdysiejszej wielkości. Biało-czerwone kosteczki owieczek, które uwierzyły kiedyś w bajki o pasterzach i psach pilnujących stada przed wilkami.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Polacy z Tarczą, Europejczycy – na tarczy

Polacy z Tarczą, Europejczycy – na tarczy

namiot ursula

22 marca, wpis nr 1346 Jerzy Karwelis dziennikzarazy/polacy-z-tarcza-europejczycy-na-tarczy

Numer jest stary jak… Unia Europejska. Bo to w czasie jej zinstytucjonalizowanej hipokryzji proceder rozwinął się w najlepsze. Jest tak: jeśli chce się przepchnąć jakąś obrzydliwość, albo zrobić na złość swoim przeciwnikom politycznym, to takie kawałki wkłada się do innego aktu, miesza się łyżeczką hipokryzji właśnie i mówi – patrzcie, taki szlachetny akt, a wy tu nie chcecie się zgodzić. Podam przykład: ten akurat dotyczy tzw. konwencji stambulskiej o nazwie regulacji antyprzemocowej w stosunku do kobiet głównie. Ale tu ukrywał się ten wspomniany gen zamulania.

Zacytuję… samego siebie, jeszcze z lat kowidowych, czyli z wpisu z dnia 27 lipca 2020 roku: „Wydawałoby się, że nic bardziej naturalnego niż przystąpienie do antyprzemocowej konwencji, bo tylko jakiś wyjątkowy dewiant popierałby przemoc domową. Jednak po lekturze wychodzi, że konwencja ta ma bardzo silne przesłanie lewicowej ideologii gender. W rzeczy samej zdefiniowano w Konwencji źródło przemocy domowej, za które uznano tradycyjną rodzinę i jej tradycyjny „płciowy biologicznie” podział ról. (Równie dobrze można było uznać za przyczynę przemocy domowej… sam dom i domagać się zburzenia domów. Być może nawet rodzina na wolnym powietrzu miałaby mniejsze skłonności do przemocy).

Konwencja, a więc i nawiązujące do niej prawodawstwa lokalne, promuje kulturową i deklaratywną formułę płci, wpiera ideologię gender, łącznie z promowaniem nowych nieopresyjnych ról społecznych w procesie edukacji. Jako że czyni się to pod przykrywką nazwy konwencji antyprzemocowej, każdy, kto się jej przeciwstawia, z powyższych powodów może być (i jest) oskarżany o popieranie bicia żon kablem od żelazka (końcówką z żelazkiem). Ten zabieg pokrywania prawdziwych i zideologizowanych treści inną, mylną, acz pozytywną w brzmieniu formą jest nie tylko przykładem stosowania przemocy symbolicznej, ale także zabiegiem uniemożliwiającym artykułowanie swoich zastrzeżeń wobec tematu, którego ta manipulacja dotyczy. Kto bowiem rozsądny, bez konieczności dłuższego tłumaczenia się co do nudnych szczegółów, stanie i publicznie powie, że jest przeciwko regulacjom mającym zapobiec przemocy domowej?”

Rezolucja, czyli biała księga

I tu mamy tak samo, tyle, że z militariami. Z dyskursu w Polsce wynika, że cała zadyma dotycząca głosowania nad tzw. rezolucją, gdzie prawica zdradziła Polskę, głosując za Putinem, że ta rezolucja dotyczyła wręcz w całości tzw. Tarczy Wschód ogłoszonej w maju zeszłego roku przez premiera Tuska. Wynikałoby z tego, że mamy taką oto sytuację: Polska się stara o własne bezpieczeństwo, inicjuje rezolucję w tej sprawie, Parlament Europejski głosuje, i się okazuje, że mamy – również w szeregach posłów polskich, i to też w Sejmie nie tylko w Brukseli, bo temat wrócił bumerangiem wrzuconym przez Tuska do Sejmu – onucowych zdrajców, co to chcą rozbroić Polskę przed Putinem. Zdrada, zdrada, zdrada… Histeryczny już nie komentariat, ale mieszanina ochotnych wzmożonych i płatnych cwaniaczków uderzył w te tony, wyraźnie mające zebrać plusy dodatnie przed wyborami na Trzaska. A jest dokładnie odwrotnie.

Rezolucja wojenna, która jest de facto „Białą Księgą” obronności powstała w wyniku wewnętrznych tarć w łonie brukselskim. Komisja Europejska zaczęła inicjatywę ReArm Europe sama z siebie, bez konsultacji z Parlamentem Europejskim i odezwały się z jego łona popiskiwania, że jak to, że bez Parlamentu samoistnie podejmować takie decyzje? A więc Komisja powiedziała: sprawdzam, ale nie po to, by uzyskać jakąś opinię od przedstawicieli wyborców, czy uwzględnić uwagi, tylko dopisać do całego, uzgodnionego i wszczętego procesu element europejskiego demosu. Bo przyjęta rezolucja praktycznie potwierdza wcześniejsze działania Komisji, nawet w niejednych elementach, o których tu powiemy – popycha je do przodu.

Cała tzw. Tarcza Wschodnia została przez posłów od Tuska wrzucona do rezolucji w ostatniej chwili, by się załapać na numer opisany wyżej na przykładzie konwencji stambulskiej. Tyle, że odwrotnie – tarczę, jako pewnik, co do którego Polacy się zgadzają, wrzucono do całości rezolucji, która sama w sobie jest niezłym numerem. I teraz wszystkim, którzy mają wątpliwości dotyczącej idei rezolucji, z umieszczoną w niej Tarczą Wschód, zarzucają, że są tacy Polacy, którzy nie chcą bronić Polski. A ci nie chcą tylko głosować za szkodliwymi rzeczami, do których tylko po cwaniacku dopisano rzeczy godne. Po prostu samo pakietowanie miało cel manipulacyjny, by później wyzywać PiS-owców od idiotów.

Jak się “prawi” rzucili, że Tusk sprzedał Polskę po raz kolejny, to pojawił się wątek, że rezolucja PE nie ma mocy prawnej i nie ma się co ciskać, bo europarlamentarzyści tylko tak sobie pogadali, co zapisali w rezolucji. A więc prawicowi sygnaliści ciskają się na próżno – nie ma żadnego zagrożenia. Terefere: popatrzmy – takie same argumentacje padały w przypadku rezolucji dotyczącej tzw. zdrowia reprodukcyjnego. Rezolucja ta była de facto aktem wprowadzającym do obiegu prawnego krajów członkowskich wszystkie rzeczy, które zobaczyliśmy wpychane kolanem.

Mamy to nawet w Polsce, gdzie obowiązuje co prawda formalnie zakaz aborcji, ale się jej nie ściga, zaś co do rekomendacji dotyczących tzw. edukacji seksualnej opartej de facto na seksualizacji najmłodszych, to mamy już ją w ustawie pani minister Nowackiej. A więc takie rezolucje nie mają mocy prawnej, ale później jakoś się realizują. (To ciekawy moment, bo teraz zwolennicy Unii sami się przyznali, że PE wcale nie jest ciałem ustawodawczym, tylko tak sobie gadającym, zaś całą robotę co do przepisów odwala niewybieralna Komisja Europejska). Zresztą co tu tłumaczyć o opiniotwórczej, nie ustawodawczej roli rezolucji nam tu w kraju: przecież taka rezolucja to to samo, co nasze sejmowe uchwały, którymi rządzi rząd Tuska już półtora roku. Da się? Da się!         

Rezolucja PE ma 19 stron, 89 punktów, zaś sama Tarcza zajmuje w niej góra trzy punkty, ale tak to już jest: jak z konwencją stambulską – wszyscy o tym gadają, ale nikt nie czytał. Czytać nie czytają, bo czasu mało, można go spędzić na żarliwych dyskusjach o tym, o czym w „tarczowym” skrócie dowiedzieli się dyskutanci ze swych bańkowych przekaziorów. No dobra, tak czy siak – może to i dobrze, że Unia, tym razem, poparła nasze do tej pory samotne usiłowania na wschodniej granicy NATO, ale czy Europy? Biją przecież w bębny, że to fajnie, że uznano naszą Tarczę za strategiczny projekt Unii. Ale najpierw zobaczmy o co tu się kruszy kopie, czyli co to za diabeł, ta Tarcza.

Z tarczą czy na tarczy?

Projekt, jak to u Tuska, ma w zasadzie wyłączny cel PR-owsko-polityczny. PR-em ma się pokazać, że niesłusznym jest oskarżać Tuska o brak patriotyzmu, gdyż ten się stara jak może o obronę wschodniej granicy, jeszcze niedawno namawiając do jej likwidacji poprzez wpuszczanie kogo się da. Tarcza była ruchem pod publiczkę, częścią całej serii odwracania kota ogonem, że to wcale tak nie jest. Cała czerwono-liberalna Europa dokonała takiego zwrotu, dodajmy wyłącznie PR-owskiego, na podstawie analizy badań opinii publicznej. Publika martwiła się o swoje bezpieczeństwo, kiedyś identyfikowane w polityce migracyjnej, teraz w obszarach bezpieczeństwa militarnego. I Tusk odpowiedział na to komunikacyjnie, wyszedł, naobiecywał i lud zadowolony, że Donek dba i widzi, rozszedł się do zajęć codziennych w wojnie polsko-polskiej.

Drugi aspekt Tarczy to prztyczek w nos prawicy. Ta ugrywała dużo na niedowładzie Tuska w dziedzinie bezpieczeństwa, wciąż przypominając przeniewiercze postawy tuskowych i lewicy na białoruskiej granicy. A więc wyszedł Tusk i przebił króla jokerem – jak to my nie chcemy działać w obronie? Jak nawet udało nam się, rządzącej koalicji, sprokurować konflikt w tej sprawie z samymi Niemcami? Bo trzeba nam wiedzieć, że jak teraz Unia wpisała Tarczę do rezolucji, to jeszcze za kanclerza Scholtza komunikowało się, że my chcemy, oni nie i Donek – uwaga! – naraża się przed Niemcami, ale wychodzi, że nawet za cenę konfliktu z jego promotorami z Berlina Tarczę wdroży. I PiS został zagoniony do taktycznego narożnika – proszę, nawet z Niemcami zadrzemy dla bezpieczeństwa Polski, a wy co, pisiory? Głupio Wam, c’nie?

Sama Tarcza ma fajną stronę internetową i… wszystko. Jak to u Tuska: projekt zaczyna się od stron www, publika ma co oglądać i można już iść pokimać do następnej bramki taktycznego slalomu Polski, mylonego często z polską racją stanu. W sprawie Tarczy nikt nie wyszedł nawet na poziom jej projektowania, Donek pojechał, dał się sfotografować na tle jakichś zapór przeciwczołgowych, co wszyscy fachowcy uznali właśnie za.. akcję propagandową.

Zdjęcie Tarczy Wschodniej, o którą odbywa się ta cała awantura

Pomijając już wpadkę gdy premier przed konferencją stojąc przed zaporami pytał gdzie ta Rosja jest. Znowu się premierowi pomyliły granice i nie wie, biedaczek, w którym kraju się znajduje..

To kolejny humbug, nawet jak to się znajdzie na liście priorytetów Unii. Nic się nie robi. Tak jak z amunicją. Jaką amunicją – zapytacie? W listopadzie 2024 Tusk zapewnił o otwarciu projektu amunicyjnego i… nic. Było to po blamażu, kiedy jeszcze w czasach rządu PiS podjęto „kroki” w celu nie rozbudowy, ale budowy przemysłu amunicyjnego i nic z tego nie wyszło. Tym bardziej nie wyjdzie za Tuska. Powie ktoś, że dostaniemy to wszystko w ramach unijnej inicjatywy, a ta wręcz popchnie leniwych Polaków do działania. Nic z tego, ale by to wytłumaczyć trzeba się zwrócić do samej rezolucji, bo tam jest napisane jak ten cały europejski układ militarny będzie chodził.

Czemu onuce nie podpisały rezolucji?

No właśnie – czemu gamonie z prawicy głosowały przeciwko rezolucji. Przecież nie mieli szans, bo ona i tak przechodziła, wszak wszystko już było uzgodnione, tylko europarlamentarna żaba chciała podstawić nogę kiedy kuje się nowy interes. Przecież gdyby towarzystwo było rzeczywiście onucowe, to głosowałoby za nieuchronną rezolucją, bo w ten sposób ich onucyzm pozostałby w ukryciu, a tak wylazł na wierzch na po nic. Nie tak się umawialiśmy chyba na Łubiance z pułkownikiem prowadzącym, c’nie?

Ale odrzucając te pogwarki dla wzmożonej gawiedzi pora się pochylić nad rzeczoną rezolucją. To Biała Księga, w której wyłożono jak ma wyglądać cały deal. Wzmożeni tego nie czytali (przecież to 19 stron nie o PiS-ie), a tam wszystko jest wyłożone jak paneuropejskiej krowie na globalistycznym rowie. Zacznijmy od tego, co się onucowym nie spodobało. Dla nich, i mam nadzieję, że dla wszystkich rozsądnych, niedopuszczalne były następujące passusy Białej Księgi:

Punkt 66: „podkreśla potrzebę zwiększenia spójności w zarządzaniu, […] że w tym celu konieczne jest stworzenie realnego powiązania w zarządzaniu pomiędzy państwami członkowskimi, wiceprzewodniczącym Komisji / wysokim przedstawicielem Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa w sprawie unijnej polityki zagranicznej
i komisarzami; wzywa państwa członkowskie do rozwiązania problemu, jakim jest złożoność procesów decyzyjnych w zakresie zarządzania europejską obronnością; wzywa do utworzenia Rady Ministrów Obrony i odejścia od wymogu jednomyślności na rzecz głosowania większością kwalifikowaną przy podejmowaniu decyzji w Radzie Europejskiej, Radzie Ministrów i agencjach UE, takich
jak EDA [to takie pożal się Boże unijne NATO – JK], z wyjątkiem decyzji dotyczących operacji wojskowych objętych mandatem wykonawczym;[…]”.

Co my tu mamy? A więc po kolei – rozwiązanie złożonego problemu zarządzania europejską obronnością poprzez koordynowanie jej w łonie Komisji Europejskiej przy powołaniu Rady Ministrów Obrony na poziomie europejskim. Nie wspomina się tu – przypadkiem? – o tym jak wygląda hierarchia w tym układzie? Kto decyduje na przykład jak Polska chce sobie kupić czołg czy drona? Rada Europejskich ministrów obrony czy MON w Polsce? Co do zakupów – co zobaczymy zaraz – decyduje… Komisja, ale „tylko” w przypadku „zaktywizowanych” przez siebie, a de facto pożyczonych pod zastaw państw pieniędzy, o czym pisałem w poprzednim tekście. A teraz, przy takiej „inter-operacyjności” jak proponowana, to nawet za swoje nie będziemy mogli tego kupić. Trzeba się będzie zapytać nowego ministerstwa obrony Europy. A jak ono nas przegłosuje, że żaden czołg się nie należy? A przecież jest napisane, że trzeba odejść od „wymogu jednomyślności”, a więc nasze sprawy, poza – na razie – wysłaniem wojska w bój mogą być przedmiotem decyzji niepolskich.

Kolejny artykuł, tym razem 69: „uważa, że preferencja europejska musi być przewodnią zasadą i długofalowym celem polityk UE związanych z europejskim rynkiem obronnym, aby rozwinąć i chronić europejską doskonałość technologiczną; podkreśla jednak, że taka preferencja nie może być stosowana kosztem gotowości obronnej Unii z uwagi na zakres międzynarodowych łańcuchów dostaw i wartości w sektorze obrony;”.

Rozczytajmy to. Co oznacza „preferencja europejska”? Ano to, że będzie preferowana produkcja europejska. A więc nie chodzi o szybkie nabycie zdolności obronnej, tylko by zarobił ten, kto ma zarobić. Bo w ramach takiego postulatu nie można kupić z półki sprzętu, który jest spoza Europy. A struktura europejskiego przemysłu zbrojeniowego jest już ustabilizowana i wiadomo gdzie pójdzie tak znaczony pieniądz. Francja, a zwłaszcza Niemcy to wiodący w świecie producenci uzbrojenia. To czemu tak słabo militarnie stoją? Ano dlatego, że oni to robili na eksport, bo na tym można zarobić, zaś produkcja dla siebie to wydatek. A więc zdolności produkcyjne są i wiadomo gdzie pójdą pieniądze. I dokąd nie pójdą. Komisja, tak Komisja Europejska, nie żaden tam nowy sztab Europy, będzie decydować o odstępstwach od zasady „preferencji europejskich”. A więc jak coś będzie wyłącznie do kupienia powiedzmy od znienawidzonych Amerykanów, to się okaże, że Komisja się nie zgodzi. Albo i zgodzi, ale za coś.

Dlatego taki Hołownia, który opowiada jak zwykle bajki z mchu i łusek po karabinach, jak mówi, że co najmniej 50% wydatków na zbrojenia zostanie w Polsce, to raczej jest to żałosne. Tak samo jak obietnice kiedyś Mateusza, a ostatnio Donka jak to jadą do nas worki złota z KPO. Na wszystkim trzyma łapę pani Ursula i da komu trzeba i na co trzeba dać.

Art. 57: „apeluje o znaczne zwiększenie wspólnych zamówień państw członkowskich na niezbędny europejski sprzęt obronny i zdolności; wzywa państwa członkowskie do agregowania popytu przez wspólne zamawianie sprzętu obronnego z możliwością udzielenia Komisji mandatu do zamawiania w ich imieniu, co w idealnej sytuacji zapewniłoby długofalowy horyzont planowania […] i interoperacyjność europejskich sił zbrojnych oraz pozwoliło efektywnie wykorzystywać pieniądze podatników dzięki korzyściom skali;”.

No, tu jest już proste – będzie jak za kowida. Mechanizm jest powtarzalny – składają się wszyscy, Komisja wymachuje tą forsą przed oczyma producentów, mamy błogosławiony efekt obniżki kosztów przy procuremencie. I mamy… jak ze szczepionkami w kowidzie. Też kupowała Komisja, po 10 dawek na głowę dwudawkowej szczepionki. Ceny były negocjowane przez Ursulę via smsy, które zaginęły. Unia lubi sprawdzone mechanizmy.

Prawda czasu i prawda ekranu.

O co chodzi? Bo w tej kurzawie nic już nie widać, tylko jakieś cepy latają, zaś główni macherzy, takie moje wrażenie, siedzą na płocie i robią cały ten kurz, by nie było widać o co kaman. No więc o co chodzi? To proste.

Wszystkie działania, powtarzam – wszystkie działania – projektu Unia Europejska dążą do realizacji jednego celu: federalizacji Europy w kraj związkowy pod światłym przywództwem „humanitarnego mocarstwa”, jakim ogłosiły siebie Niemcy.

Wszystkie działania, ale też wydarzenia są przekierowywane na ten cel. Tak samo było z kowidem (nie miejsce czy globaliści tu skorzystali, czy sami wywołali okazję). Powiedzmy, że się przydarzył: na początku Unia wydawała się bezradna i zostały tylko państwa, potem całkowicie przejęła proces nie tyle walki z kowidem, co jego komercjalizacji, zostawiając syf walczącym państwom. Sama zadbała o dwie rzeczy – kasę i władzę.

Kasa popłynęła najpierw na szczepionki, potem na te wszystkie niby KPO, co to miały nam pomóc lizać rany po strasznej pandemii. Poszły w dwie strony: na ideolo i do kolegów królika (najpierw do Big Farmy, potem do cudaków od Zielonego Ładu). Ideolo miało realizować utopijne cele globalistów, zaś kasa była wysysana z ubożejącego obywatela i pompowana w korporacje, te narzędzia dystrybucji światowego globalizmu. Wszystko szło dobrze, aż się przydarzył Putin ze swoją wojną na Ukrainie.

Tu, wtedy jeszcze światowy, globalizm musiał się trochę ogarnąć, gdyż pojawiły się w nim kontynentalne sprzeczności. Bidenowskie USA chciały osłabić Rosję w objęciach Chin, a więc mocno promowały i wręcz prowokowały te wojnę, bo ta realizowała ich cel. Niemcy na początku nie chciały tej wojny, bo ta im robiła pod górkę w dealu z Rosją: skończyła się tania energia do ichniego przemysłu, energetyczny szantaż nad Europą się poluzował i trzeba było zakręcić rurociągi pełne ukraińskiej krwi. Na pokaz. Pod spodem interes zaczął wracać w stare tory. Ale przydarzył się po drodze Trump.

Trump rozbił jedność globalizmu i ten wylądował już tylko na europejskim podwóreczku. Wycofując swoje wojskowe wsparcie kompletnie popsuł istniejący deal: Europa najpierw, jak z kowidem, ogarniała się powoli, ale – jak z kowidem – wylądowała na pomyśle o przechwyceniu kasy i powiększeniu władzy. Teraz już – pod pretekstem szybkich działań militarnych – nie trzeba się troszczyć o jednomyślność. Komisja Europejska, która systematycznie, pod ochroną swego europejskiego sądu, zaczęła zawłaszczać sobie kompetencje nieprzewidziane w traktatach, szła w kierunku jednego kierownictwa. Za kowida utyskiwało się na brak, tym razem światowego, zjednoczonego ministerstwa zdrowia (te załatwiano w formacie ONZ), teraz pojawiają się postulaty o jednym ministerstwie obrony. Konstruuje się rząd, już po odejściu trumpowych Stanów, nie światowy, a europejski.

Wszystko po to, by sfederalizować Europę, tym razem pod pretekstem militarnym. A wszystko oparte na społecznym przyzwoleniu zasadzonym na stymulowanym strachu. Tylko to umożliwia taki nagły skok na kasę. Przetrenowano to w czasach pandemicznych, kiedy pompowano dane, mnożono warianty śmiertelnej grypy, panikowano w mediach jedną narracją. Kowida już dawno nie było, ale był po to promowany, by uzasadnić marsz elit po kolejne obszary władzy i uzyskać zgodę, a przynajmniej bierność panikowanego ludu.

Teraz zmienił się tylko jeździec Apokalipsy: z zarazy na wojnę. Wszystko zostało takie samo. Że techniki manipulowania, to oczywiste, ale znika nam z oczu cel. Wywoływanie paniki ostatecznej, czyli strachu przed wojną, ma nam przykryć właściwy proces – marsz po władzę globalistów. Teraz już to oni będą decydować co sobie za karabin kupi jeden z drugim, kto jest naszym wrogiem i kto pójdzie do okopów, a kto będzie dowodził mięsem armatnim. A więc potrzebne jest co? Promowanie wzrastającego zagrożenia. Ale aby ten cel zrealizować wojna na Ukrainie nie może się skończyć. Właśnie po to, by uzasadniać zamordyzm istnieniem zagrożenia.

Tę zmianę widać w ciągu całego konfliktu wokół wojny na Ukrainie. Na jej początku – uwaga, kiedy można było ją jakoś skończyć na pokoju jeszcze w maju-czerwcu 2020 roku – europejski komentariat wraz z politykami nawoływali do umiaru, zaś deklaracje były wręcz pacyfistyczne, zaś pomoc militarna na poziomie przysłowiowych już niemieckich hełmów z demobilu. Wiadomo było, napaleni Jankesi (wraz z przybocznymi Polakami) załatwiali całą sprawę. Wojna miała pełne szanse na trwanie. Teraz kiedy wojna, za przyczyną Trumpa, ma się ku końcowi, to co się robi? Podczas kiedy Trump negocjuje pokój na boku przyjmuje się takie rezolucje Białych Ksiąg, jak ta omawiana, gdzie głównie załatwia się trzy rzeczy. Dwie już omówiliśmy – kasa i władza dla globalistów. Trzecia, i o tym jest połowa tej rezolucji, nie o jakichś pomijalnych i papierowych tarczach Tuska, jest poświęcona pomocy militarnej dla Ukrainy.         

Powtórzmy to sobie jeszcze raz. Trump gada z Putinem, żeby zamknąć to jakimś pokojem, a w tej samej chwili Europa podejmuje działania, które dążą do przedłużenia tego konfliktu. A więc to utrudnia proces pokojowy. A jednocześnie Unia ma pełne usta frazesów, że robi to jakoby dla pokoju. Dodajmy – sprawiedliwego. Znowu jakiś nadworny językoznawca wymyślił kolejny schlagwort – sprawiedliwy pokój. A co to za diabeł: nikt nie wie. Wiadomo na pewno, że nie jest to pokój Trumpa, czyli szybki. Nasz, europejski, jest tak sprawiedliwy, że będzie z nim jak z samą sprawiedliwością – nigdy nie nastanie. I o to chodzi. Po to jest ta wojna wciąż się tląca na ukraińskich trupach, ten straszny Putin ze swym nowym strasznym kolegą Trumpem, te wszystkie optymistyczne doniesienia z frontu, zawołania o własnej szlachetności, tropienie onuc i ciągłe wzmożenie ludu panikowanego. To po to, by pomysł zawładnięcia Europą przez globalistyczny projekt miał swoje uzasadnienie, fundowane na przetrenowanym w kowidzie fundamencie strachu.

Europa wojenna

Europa się rozbroiła na własne życzenie. Teraz może zrobić trzy rzeczy: nic, nadgonić zaległości w ramach Unii, modląc się o to, by tego okresu bezbronności nikt nie wykorzystał. Trzecia droga to nowe porozumienie pomiędzy europejskimi krajami w oparciu o budowę siły każdego z członków tego nowego porozumienia. Wyjście drugie – budowa siły militarnej w oparciu o Unię wydaje się wyjściem najgorszym. Wejdziemy bowiem od razu w unijne tory, którymi dojedziemy tam, gdzie Unia zawsze dojeżdżała: będzie długo, dla swoich, w połączeniu z dalszą poza-traktatową ekspansją władzy Komisji Europejskiej jako biura politycznego europejskiego globalizmu. A więc na końcu będą „unijne” rezultaty, których mamy pełno dookoła.

Będziemy mieli za to wszystko wojenne. Tak bardzo, że czasy kowidowe będziemy wspominali jeszcze z rozrzewnieniem, jako czasy wręcz „starej normalności”. A z wojną nie ma żartów. Skoro Weber z niemieckich socjaldemokratów mówi o wprowadzeniu wojennej gospodarki, to ja już widzę jak to będzie. Cały naród buduje armię, ja wiem, że trzeba nadganiać szybko zaległości, ale ta panika jest po to, by pod pretekstem podżeganej wojny złapać nas za ryj i to w sposób instytucjonalny, w dodatku, przynajmniej na poziomie narracyjnym – akceptowalny społecznie, bo uzasadnionym najwyższą potrzebą: przetrwaniem.

A wojna to poważna sprawa, jest wymarzoną okazją dla globalistów. Potrzeba byśmy żyli w jej coraz mniej hybrydowym stanie. A wtedy wszystkie prawa obywatelskie można za zgodą obywateli zawiesić, gospodarkę ustawić na wojenną, czyli odrealnić od rynku, dawać ręcznie zlecenia wybrańcom, zamordować już ostatecznie klasę średnią, przejąć kasę z oszczędności obywateli (inicjatywa Ursuli z dnia 10 marca o unii oszczędnościowo-inwestycyjnej), pogonić w kamasze i na front każdego. Wolność słowa dobić kompletnie, wprowadzając już wprost cenzurę na poziomie wojennym, wszak wróg czuwa, zaś lud mięsny trzeba wciąż motywować do wzmożenia kolejnymi doniesieniami, naprzemiennie: raz o zagrożeniu ze strony okropnego wroga, raz o wielkich sukcesach. Taki ustrój to marzenie europejskich globalistów.

I na drodze takiego projektu stanął Trump, choć przy takiej postawie niewiele może zrobić. Unia, przy takich rezolucjach, w realizacji swego nadrzędnego celu, będzie dostawami na Ukrainę torpedować wszelkie szanse na pokój. No, chyba, że Trump pociśnie i Zełenskiego, i Europę i skończy tę ciuciubabkę. Ale my wtedy w Europie zostaniemy z armią dowodzoną z Berlina, wypompowani z kasy, która przepłynęła od nas do zbrojeniówki Francji czy Niemiec. Z 200.000 armią, która wyraźnie co do swych rozmiarów i przeznaczenia nie będzie się mogła oprzeć Putinowi. Do czego więc jest ona robiona? Coś mi się zdaje, że do użytku, że tak powiem, „wewnętrznego”.

Dlatego dozbrojenie Europy nie może się dokonać w formacie unijnym. I dlatego właśnie się w nim dokona. Nie powinno się to tak odbyć, bo nieuchronnie skończymy bez pieniędzy, bez skutecznego uzbrojenia, ze szczątkową armią, za to ze scentralizowaną Europą dowodzoną przez miks globalizmu i całkiem staroświeckiego dążenia Niemiec do hegemonii. To już czwarta taka próba, na razie – bezkrwawa. A może to właśnie ta bezkrwawość jest tu synonimem nowoczesności? Nie, to tylko zaadoptowanie starej krytyki Marksa dokonanej przez Gramsciego: że jak się odpowiednio poduraczy, to do przejścia do niewoli ustroju jakiego świat nie widział wcale nie trzeba będzie przelewać krwi. Wszystko odbędzie się bezboleśnie, na tyle, iż pacjent nie poczuje, że już został zoperowany. Będzie szczęśliwy, nie dlatego, że nic nie ma, tylko dlatego, że w ogóle przeżyje.

Jedno mnie cieszy. W ujęciu globalnym, pomijając geopolityczne wstrząsy, cieszy mnie prezydentura Trumpa. Bez niej globalizm w dyszlu USA z Europą dalej by się rozwijał, teraz jest już tylko dziwacznym lokalnym skansenem. Wyjdzie na to, że ocaleje tylko u nas, na nieważnym kontynencie świata. To pewna satysfakcja, ale dość gorzka, bo to my tu zostaniemy. W tym eksperymencie. Będzie jak w starej żydowskiej anegdocie, kiedy rabin mówi do narzekającego na świat Żyda: „Świat nie umarł, ani nie żyje. Świat się po prostu męczy”.

I tak się skończy ten „koniec historii”, tu u nas w Europie. Całość tego bałaganu i tak padnie, ale co się namęczymy… Bo z globalizmem jest jak z komunizmem: musi zwyciężyć na całym świecie. Inaczej, jak będą istniały inne kraje bez niego, to będzie widać różnice. A widoczne różnice między zamordyzmem a wolnością są dla zamordystów śmiertelne. Widać, że na razie, poza Europę to szaleństwo się nie za bardzo rozprzestrzeni. A więc – niestety – będziemy się tak męczyć, bo to cały świat pójdzie w jakąś normalność, my zaś – znowu – będziemy żyli w jakiejś fantasmagorii, marnując życie i czas. W miniaturowej atrapie pomysłu na cały glob, realizowanym w historycznie upadającym miejscu świata.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Szczytowanie konia padłego

Szczytowanie konia padłego

dziennikzarazy/szczytowanie-konia-padlego

koń

Jerzy Karwelis 15 marca, wpis nr 1344

Wiosna jest kobietą. Przyszła bowiem 8 marca. Można wreszcie otworzyć szeroko drzwi balkonowe i nawdychać się po kokardę. Idzie wiosna, a ta zawsze niesie jakąś nadzieję. Po prostu człek jest tak wyposzczony tą szarówką polskiej zimy, że jak tylko pojawi się jakiś kolorek, a ptaszek zaśpiewa, to zaraz wchodzi do głowy ten niepoprawny optymizm. To jasne, inaczej – wychodzi na to, że gdyby się człowiek nie łudził – ciężko byłoby przeżyć w dzisiejszych czasach. Czasy zaś pełne niepokoju o przyszłość, a tu – wiosna. A więc powdychajmy nie tylko świeże powietrze ale też trochę realizmu. A ten ostatnio mocno kłóci się z optymizmem.

Płonne nadzieje konia padłego

Zaczaiłem się na ten szczyt w Brukseli licząc, wciąż naiwny jak widać, na jakieś decyzje – albo wiernopoddańcze wobec Trumpa, albo jakiś program na serio w ramach europejskiego rozsądku, który obecnie zdaje się brzmieć jak oksymoron. Nic z tego – jak widać Europa, szczególnie w unijnym sosie, najlepiej czuje się na naradach, z których wynikają kolejne serie konferencji i powoływanych komisji. Ale, ludzie – czegoście się spodziewali po przywódcach o mentalności i pochodzeniu urzędniczym!? No, będą jak zwykle deliberować o padłym koniu.

Nie znacie tej konstrukcji? To opowiem. W Ameryce istnieje takie pojęcie jak „teoria padniętego konia”. To prześmiewcza metafora ilustrująca, jak niektórzy ludzie, instytucje lub całe narody radzą sobie z oczywistymi, nierozwiązywalnymi problemami. Zamiast zaakceptować rzeczywistość, trzymają się uzasadniania swoich działań, częściej – zaniechań. No, bo czy to czegoś Państwu nie przypomina, takie reakcje, jak koń zdechnie?

  • Kupno nowego siodła dla konia.
  • ​​Poprawa diety konia, mimo że jest martwy.
  • Zmiana jeźdźca zamiast rozwiązania prawdziwego problemu.
  • Zwolnienie opiekuna konia i zatrudnienie kogoś nowego, mając nadzieję na inny rezultat.
  • Organizowanie spotkań w celu omówienia sposobów zwiększenia szybkości martwego konia.
  • ​​Tworzenie komitetów lub zespołów zadaniowych w celu analizy z każdej strony problemu martwego konia. Grupy te pracują miesiącami, sporządzają raporty i ostatecznie dochodzą do oczywistego wniosku: koń jest martwy.
  • Uzasadnienie wysiłków poprzez porównanie konia do innych podobnie martwych koni, dochodząc do wniosku, że problemem był brak treningu.
  • Proponowanie programów treningowych dla konia, co oznacza zwiększenie budżetu.
  • Redefiniowanie pojęcia „martwego”, aby przekonać samych siebie, że koń nadal ma potencjał.

Nudne, bo przewidywalne

Tyle „teoria”. A kto zdechł, zapytacie? Ano – co najmniej stary porządek, ale może i Europa, czego zdaje się jesteśmy świadkami, jeśli reakcja pt. „teoria padniętego konia” będzie kontynuowana w wydaniu, pożal się Boże, europejskich elit. No, bo weźmy ten brukselski szczyt: przed nim były ze dwie narady najwyższych kręgów. Też nic nie ustaliły, poza tym, że trzeba się znowu spotkać.

To typowe dla lewackich postaw, tym razem na najwyższym poziomie. W zderzeniu lewego ideolo z rzeczywistością powstają podłe fakty dokonane, a jak dochodzi do przesilenia, to namawia lewica do dialogu. Co prawda wyklucza z niego najczęściej nieprawomyślnych, bo po co mieć zamieszanie w czasie deliberowania? Taki dialog przypomina kampanijne spotkania z Tuskiem – chodzi milusi facecik i opowiada bon mociki, zero faktów, a jak się takie pojawią, to (tak jak z setką konkretów) wychodzi, że to dla picu, co twardy elektorat zrozumie, bo to przecież było tylko po to by pomamić wahających się debili, których po naiwnym zawierzeniu można kopnąć w obywatelskie de. I tak się „dialoguje” – dla pozoracji wypuści się od czasu do czasu jakiegoś naiwniaka, co to nieskładnie i śliniąc się krzyknie coś w rodzaju „Żydzi na Madagaskar!” i mamy uzasadnienie, że po drugiej stronie to sami debile, a więc – wtedy już za zgodą publiczności – trzeba zamykać drzwi do takich wygłupów i kontrolować za pomocą choćby i cenzury jakość takiego dialogu. A więc spotykają się na potęgę.

Temat podsumowania tego brukselskiego szczytu zgłosiłem do redakcji mego tygodnika, dostałem jak zwykle pozwolenie na potraktowanie go, a potem się zobaczy. Ale nie będę tego pisał. Po pierwsze – dobrze ten szczyt opisał mój redaktor naczelny, Paweł Lisicki, na tym etapie – nic dodać, nic ująć. Czemu „na tym etapie”, ano dlatego, że wynikiem tego szczytu są dość ogólnikowe „konkluzje”, zaś po ich podjęciu przez państwa członkowskie dopiero Komisja Europejska skonkretyzuje co wszyscy mieli na myśli. Tak to działa w Unii – zbiera się Rada Europejska, wydaje z siebie konkluzje, te się później doszlifowuje w Komisji i nagle okazuje się, na co się zdecydowano. A więc podpisanie konkluzji to droga w nieznane. A więc na tym etapie lepiej byłoby poczekać do 12 marca, aż komisarze przetłumaczą z ludzkiego na ichnie, ale wydaje się, że nie ma po co. Bo ja wiem jak będzie. Będzie jak z padniętym koniem.

Mamy do wyboru dwa pewne warianty i jeden realny. Pierwszy został nam objawiony w ramach konkluzji na poziomie, który wysoce uprawdopodabnia przyszłe zjawiska. A więc po pierwsze – sprawa zbrojenia się Europy została przejęta przez Unię. A przez kogo miałaby być przejęta, spyta ktoś, wydawałoby się, rozsądny? A dlaczegoż miałaby by być przejęta? Co ma piernik do wiatraka? A co ma ta Unia? Pieniędzy żadnych, chyba, że pożyczone, ale do tego wrócimy, bo Unia obiecała, że „zmobilizuje” (uwaga, dobre, nie?) 800 mld euro. Otóż Unia ma jedno – regulacje. I tym narzędziem ma… rzucić na kolana Putina. Terefere! Mieliśmy bowiem w wykonaniu szefowej Unii, pani Ursuli cały wachlarz propozycji jak tu się dozbroić na złego Putina, z którym zakolegował się pomarańczowo-włosy zdrajca zza Oceanu. Program nazywa się ReArm Europe i zaraz do niego zajrzymy.

Ursula na wojnie

Po pierwsze, co warto zauważyć, program dotyczy kasy. Dowody leżą w zachowaniu się przyszłego kanclerza Niemiec, który odpowiedział, że zbrojenie Niemiec odbędzie się bez zabierania socjalu, a więc za pożyczone, pytanie tylko – od kogo i kto to będzie spłacał? To charakterystyczne dla Europy. Jak się sypnie groszem w oczy, szczególnie Putinowi, to ten się położy na ziemi i załamie.

W tym podejściu brakuje jednego – ok, mamy kasę, ale kto pójdzie na wojnę. A pójść trzeba będzie w razie W, gdyż – ku zdziwieniu wszelkich przepowiadaczy wojny nowego typu – ta ukraińska skończyła się w regularnych okopach, jak za I wojny światowej. A więc mówi się o kasie tylko, bo inaczej, mówiąc o rozwoju wojska, niechybnie trafiłoby się na kwestie liczebności armii i poboru.

A nie tak się europejskie elity umawiały w swoim kontrakcie społecznym z suwerenem. Ten miał cicho siedzieć za sute socjalne łapówy, nawet do roboty mu się nie chciało iść, bo tę wykonywały świstaki w Mitteleuropie. I takie rurkowce miałyby usłyszeć od swoich wybrańców, że się mają wybrać na wojnę? Gdzież tam! Ci usłyszą, że sypnie się złotem, zaś w kwestii „kto pójdzie na tę wojnę” istnieje ciche porozumienie, że raczej mieszkańcy tzw. „Skrwawionych ziem”, czyli specjaliści w dostarczaniu armatniego mięsa. To pierwsza kwestia, która wynika z generalnego podejścia Unii do sprawy.

Druga kwestia – to dlaczego niby ta Unia ma to organizować? Po pierwsze dlatego, że gdyby Unia przegapiła taki moment, gdzie Europa może się zorganizować bez niej, to ktoś by mógł wyjść na beczkę i zapytać – to po co nam ona. Nikt taki nie wyszedł w czasie kowida, a był duży powód. Przypomnę jak to było – gruchnęła pandemia i pokazało się, nawet za poduszczeniem Unii, że pozostały tylko państwa narodowe, gdyż Unia nie rozeznała tematu, nie wiedziała jak i czym reagować.

Pierwsze spotkania w Brukseli – przypomnę były zbiorowymi akcjami oklasków dla dzielnych medyków. Tylko tyle Unia dała z siebie. Ale młyny unijne pracują powoli, lecz dokładnie. Jak już się kraje ogarnęły, to zjawiła się Bruksela – właśnie – z regulacjami. I przejęła cały miód, syf, wzmagany również swoimi wynalazkami – pozostawiając państwom. A więc zajęła się pilnowaniem interesów Big Farmy, zbiorowymi, a więc monopolistycznymi, zakupami oraz wykorzystywaniem wzmożonej paniki do uzasadnienia wszechobecnej kontroli obywateli.

Modus unijnego pomagania

I powtórki tego numeru jesteśmy obecnie świadkami. Państwa się wypruwały na pomoc Ukrainie, przyjmowały uchodźców, no bo przecież nie Unia, zaś ta zjawia się na koniec wojny na białym koniu podkutym pożyczkami pod zastaw państw. Zobaczmy co tam są za propozycje. Unia ma się łaskawie zgodzić, zobaczymy jeszcze w jakim zakresie, na to, że wydatki na zbrojenia nie będą się liczyły do podstawy obliczania nadmiernego zadłużenia. Tak, jakaś organizacja biurokratyczna, będzie łaskawie się zgadzać co ze swoim budżetem będą robić poszczególne kraje, które mogą mieć przecież różne scenariusze inwestycji w wojo. A więc to Unia będzie decydować każdorazowo, czy można czy nie. A jak wyjdzie, że nie można, zaś kraj przekroczy te limity, to mu się, jak Grecji czy Włochom, przyśle z Brukseli „trojkę”, która przejmie finansowe rządy nad danym krajem.

Dobre, ale niemożliwe? A jak było z Polską i imigracją Ukraińców? My mówiliśmy, żeby nas zwolnić z limitów na imigrantów, bo już swoje zrobiliśmy kilkakrotnie więcej przyjmując Ukraińców. Nota bene z kraju wojny, a nie z jakiegoś afrykańskiego zadupia, skąd ucieka się za chlebem, a nie przed wojną. I co? I nic – dalej jesteśmy w tych samych limitach – Ukraińcy zniknęli z europejskich statystyk, ale nie z naszych ulic. I tak samo może być z tymi uznaniowo przecież, bo indywidualnie w zależności od państwa, limitami przekroczenia zadłużenia. Unia po to robi, by wzmocnić swoje władztwo nad krajami członkowskimi.

Drugi pomysł to euroobligacje. To będzie wypisz-wymaluj powtórka z KPO. Jak to wygląda? Zacznijmy od początku – cały ten bałagan był po to by sfinansować wydobycie się z pandemicznych strat spowodowanych sanitarystycznym szaleństwem. A jako, że było ono dziełem samej Unii, to jest tak jak z baronem Munchausenem, który sam siebie za włosy wyciągał z bagna. To tylko w Polsce ten fundusz nazywał się tak jak idea jego powstania – Krajowy Program Odbudowy (w podrozumieniu – po kowidzie). W Europie się nie certolili i nazwali ten fundusz tak, jakie były ich intencje. Nazywa się New Generation EU, a więc pod pretekstem lizania pokowidowych ran wystawiło się fundusz dla sfinansowania nie strat pandemicznych, ale stworzenia nowego typu świata. I na to poszły te pieniądze – co ma bowiem odbudowa gospodarki do zielonego szaleństwa, digitalizacji – głównie kontroli ludności, czy tęczowo-genderowe projekty?

Ciekawy był też mechanizm działania tego funduszu, co odczuliśmy na własnej skórze. Politycznie była to rozgrywka mająca obalić istniejącą władzę, pod pretekstem że tu kasa leży, a tacy niepraworządni po nią przeniewierczo sięgają, jakby to miało cokolwiek mieć wspólnego z odbudową, o poleganiu na prawdzie nie mówiąc.

Ale sam mechanizm finansowy był cudowniejszy. Polacy – głupi, bo ci głosujący na obecną władzę – myśleli, że jak się PiS obali, to się worek z pieniędzmi zaraz otworzy, bo przecież wiadomo było, że gra się tu z Unią do jednej bramki. A tu – zonk! Pierwsza kasa poszła na dofinansowanie elektrycznego samochodowego złomu importowanego z Niemiec na zasadzie „gospodarki obiegu zamkniętego”, a w której u nas lądował niemiecki szrot kupowany za… nasze pieniądze. Potem przyszło ratowanie – również za nasze – padającego Siemensa, który po przyznaniu nam na zielony ład środków zaczął „niespodziewanie” wygrywać wszystkie polskie przetargi na OZE. Potem poszła kasa na kulczykowe też wiatraki, za co zapłacił polski drzewostan, o którego wycinanie Zieloni, dzisiaj u władzy, tak bardzo piętnowali kiedyś szyszkowy PiS.

KPO 2.0 i nie tylko

W dodatku pokazano nam, że dorzucać się możemy, ale czy z tej puli coś dostaniemy – to nie wiadomo. Bo dorzuciliśmy się i dorzucamy (długiem i podatkami), zaś czy dostaniemy, i na co – decyduje p. Ursula. Po szczycie okazało się, że „Unia pożyczy państwom”. Ale tak wcale nie jest – jak w KPO, Unia pożyczy na tzw. „rynkach” kasę pod zastaw zobowiązań państw członkowskich, bo przecież Unia żadnej swojej kasy, poza składkami i karami nie ma. Nie pożyczy więc „od siebie”, tylko dla nas, jest więc raczej brokerem, w dodatku nie bezinteresownym. Dostaje za to prowizję w postaci władzy przydzielania lub nie pieniędzy pożyczonych pod zastaw pożyczkobiorców. A to niezły numer, taki jak z KPO. Mamy więc precedens – na niego powołuje się Komisja Europejska, możemy więc, bez teorii, zobaczyć jak to chodzi w rzeczywistości.

I tak samo będzie teraz – Unia pożyczy „w naszym imieniu”, zaś sama będzie decydować na co możemy to wydać. I gdzie. To też ciekawy numer – musimy wydać tę kasę na wyroby europejskie, zaś odstępstwa od tej reguły będą w gestii… no zgadliście, Komisji Europejskiej. A więc znowu – władza. A co takiej Unii może przyjść do głowy, to już można sobie wyobrazić. To, że będzie preferowała zakupy u „starszych i mądrzejszych”, to jasne, ale jak będzie chciała wystawić „zeroemisyjną armię”, ekologiczną taką? Żartuję? Gdzież tam – zero-emisyjność przyszłej armii europejskiej to najważniejszy wniosek z raportu jaki w kwestii obronności Europy zamówiła Komisja.

Kolejne pomysły na sfinansowanie to przesunięcie środków z Zielonego Ładu na zbrojenia. Tusk powiedział, że jego rząd już nad tym pracuje, ale uwierzę jak zobaczę. A więc można to szaleństwo zamienić na bezpieczeństwo? Ale że do tego trzeba było aż Putina? Ten, najpierw atakiem na Ukrainę, zakończył kowida na świecie, teraz zaś – pośrednio – ma uratować Europę przed zielonym szaleństwem, w dodatku powodując jej przebudzenie w kierunku dozbrojenia. A więc – obok medycznego – także Nobel… pokojowy? Z ekonomii? Ale tu znowu – zwolnienie, w jakich przypadkach i w jakich kwotach, będzie umożliwiała Komisja Europejska.

Kolejny pomysł to rozluźnienie kryteriów kredytowania zbrojeń przez Europejski Bank Inwestycyjny. Po propozycji zwolnień dowiedzieliśmy się co to takiego ten bank mógł. A więc nie mógł pożyczać więcej niż 8 mld euro na wojo. A teraz będzie mógł. Będzie mógł też – o łaska niebieska – pożyczać na wojo, ale tylko takie obronne. Mógł do tej pory pożyczać na tzw. podwójne zastosowania, a więc mógł dofinansować np. fabryczkę dronów dziecięcych, co to je w czasie wojny można przerobić na śmiercionośną broń, ale mógł też dofinansowywać produkcję metalowych kubków, bo te też się przydadzą w okopach. A teraz będzie mógł dofinansować militaria obronne, a to oznacza, że namioty, szlabany, ale już nie myśliwce, czy czołgi, bo przecież z takich ustrojstw można zrobić krzywdę Rosjaninowi, a nie tak się umawialiśmy.

Widać jak byliśmy rozbrajani systemowo. No bo czemu EBI, w końcu własność wszystkich krajów członkowskich Unii, czemu akurat w zakresie obronnym był poddany takim limitom? Kto je zaserwował? Podejrzewam, że było to kluczowym dziełem czynnika niemieckiego: wszak to Niemcy umówili się z Rosją, że w ramach dealu niemieckiej hegemonii opartej na gospodarce działającej na preferencyjnych warunkach energetyczno-surowcowych z Rosji – za to Niemcy rozbroją kontynent. I tak to się odbywało, czego skutki widzimy obecnie z całą tą szarpaniną, która ma przysłonić ten wstydliwy fakt.

Ale zaraz, zaraz… Pomysł i sugestia do EBI wypłynęła z Komisji Europejskiej, na co EBI zaraz przystał. A co ma Komisja do EBI? Przecież właścicielami tego banku są kraje członkowskie, a tu nagle okazuje się, że zarząd tak skonstruowanego banku słucha się nie właścicieli, a jakichś biurokratów skądeś? Za pomocą jednego tylko przedstawiciela Komisji Europejskiej? A może to jest właśnie prawdziwy układ zależności, nie to co można wyczytać w statutach? Jakie to wszystko ciekawe…

Najfajniejszy pomysł, to sfinansowanie zbrojeń za pomocą środków… rosyjskich. Przypomnieć należy, że do tej pory Europa korzystała z zamrożonych na jej terenie aktywów rosyjskich tylko w zakresie przejęcia wpływów z ich oprocentowania. Te miały być przeznaczane na pomoc Ukrainie. Teraz ma być skok na całą kasę, ale tu mamy dwie zagwozdki. Pierwsza to prawo międzynarodowe – no, bo na jakiej zasadzie ma się dokonać takie zagarnięcie?

To to pikuś, ale taki numer podważy zaufanie Rosji do lokowania swych aktywów w Europie na zawsze. A banki tego nie chcą, a więc mocno naciskają, stąd ten pomysł międli się od dłuższego czasu. Ale jest jeszcze drugi aspekt – Trump gada z Rosjanami, a na pewno ci mają ten temat na stole. Europa może więc pokazać Trumpowi, a właściwie Putinowi, że Amerykanie handlują Inflantami, niedźwiedziem, co to biega póki co po europejskim lesie. No, bo Rosjanie będą chcieli oddania swych aktywów z Europy, zaś przy stole siedzi tylko Trump i jak to ma niby zagwarantować Putinowi? A to zbliża do konfliktu Trump-Europa, na który zdaje się szykować Stary Kontynent, tylko czy da radę?

Naiwny? Raczej wyrachowany…

Widać w tych europejskich działaniach próbę utarcia nosa Jankesowi. Jak to – tak wstać i wyjść z Europy, nawet jak masz w tym interes? Nie to, że nie tak się umawialiśmy, ale my tu wszyscy na takim dealu się umościliśmy w elicie od pokoleń. Taka postawa ma też głębsze korzenie – i to w kilku warstwach – pierwsza to taka, że Europa też chce położyć łapę na minerałach na Ukrainie, że Niemcy chcą wykorzystać tę sytuację, by z kryzysu wyskoczyć do przodu, posiadając europejską, a więc swoją armię. Już bez amerykańskiego straszaka ochrony, w końcu – że tak w sumie to się dobrze żyło w tym dealu europejskich elit z ukraińskimi oligarchami. A więc konstatacja jest obecnie widoczna jak na dłoni, acz smutna dla naszego region i tragiczna dla narodu ukraińskiego – wśród europejskich elit nie ma woli do zatrzymania, co dopiero zakończenia tej wojny. To dlatego, a nie z powodu zmiany priorytetów USA, tak się Europa wyżywa na Trumpie. On chce to wszystko popsuć swymi dążeniami do natychmiastowego pokoju. Stoi na drodze do wojny, która daje korzyści tej spółdzielni europejsko-oligarchicznej.

To tłumaczy postawienie się Zełenskiego w Owalnym Gabinecie. Przed rozmowami prezydent Ukrainy pogadał z Europejczykami, którzy powiedzieli mu, żeby wojny nie kończył. A ci właśnie mówili mu – „walcz, walcz” – kiedy po klęsce pierwszego ataku Rosjan na Ukrainę można było w Stambule podpisać pokój na warunkach, o których marzyłby dziś każdy rozsądny polityk. Wtedy z Europy przyjechał premier Johnson, zaś z Ameryki Sullivan i też mu wytłumaczyli, że nie można poprzestać na tym, że trzeba dobić gada, zaś Zachód zapewnia „kryszę”. Nic z tego nie zostało: ani kryszy, ani sukcesu na froncie, tylko tysiące poległych, zajęcie kolejnych terenów przez Rosję i ruina kraju. Zełenski nie rozumiał, że robi za zderzaka, że to po to, by Zachód wykrwawiał Rosję, potencjalnego partnera Chin, fundując jej drugi Afganistan na ukraińskiej krwi.

To, że Zełenski robi ten sam numer z zawierzeniem przez podpisaniem umowy z Trumpem daje mu możliwość stawiania się. Ale to oznaczałoby, że daje się nabierać po raz drugi, bo chyba łatwo się domyśleć, że Europa, teraz już bez Stanów, a nawet wbrew nim, takiej obietnicy nie dowiezie. A jeśli ktoś się nabiera drugi raz na ten sam numer, to może oznaczać, że i za pierwszym razem się nie bardzo nabrał, tylko odnosi korzyść z pozornego oszustwa.

Zobaczmy dlaczegóż Zełenski miałby nie chcieć końca tej wojny, zwłaszcza w wykonaniu Trumpa.

Po pierwsze – może przegrać wybory, gdyż jego poparcie spada, zaś stan wojny powstrzymuje proces weryfikacji jego legitymacji w postaci wyborów. Zacznie się jeszcze jakaś kampania, odezwą się jacyś kandydaci z nie najciekawszymi diagnozami, media trochę poluzują wojenną propagandę i będzie kłopot. Stawianie się Zełenskiego w Białym Domu miało mu też przysporzyć mu popularności przy spadającym na Ukrainie poparciu dla niego. Po drugie – wyjdą sprawki, że można to było skończyć wcześniej, że naród nic nie zyskał na przedłużaniu tej wojny.

Wyjdą też na jaw osobiste sprawki prezydenta, jego transfery własnego majątku, już o kwestii jak na tej wojnie zarobili rzeczywiści sponsorzy Zełenskiego, czyli ukraińscy oligarchowie nie mówiąc.

I trzeci, chyba najgorszy powód kontynuacji wojny – okazuje się, że przy takim podejściu to nie tylko Ukraina, ale i osobiście Zełenski jest zainteresowany umiędzynarodowieniem tej wojny, bo jak się zacznie dym na całego, to nikt już nie będzie zaglądał w ukraińskie kieszenie. Nota bene – niestety – umiędzynarodowieniem tego konfliktu zainteresowani są europejscy globaliści, ci liczą na to, że jak zacznie się awantura na całego to Amerykanie i tak przyjdą z pomocą. A jeśli tak to widzi i Trump, to nie dziwota, że chce dogiąć i Europę, i Zełenskiego, za największy w jego mniemaniu grzech – próbę wciągnięcia Ameryki do wojny i płacenie rachunków za gnuśność Europy.  

No i Europa też nie chce z wielu powodów. Ma też chrapkę na złoża, ale w wojnie się sporo dorobiła, a tu miałoby się kończyć Eldorado kupione za ukraińską krew? Przecież handel z Rosją idzie na całego, nawet bije przedwojenne rekordy. To tworzy całą sieć interesariuszy – pośredników, korporacji, ale też i medialnych przykrywaczy tych rewelacji. Tak było fajnie i teraz ma się to skończyć? Tylko ten fakt, powtarzam, tylko on jest stanie wytłumaczyć te szaleńcze nawoływanie do kontynuacji przegrywanej wojny. Ktoś musi mieć w tym interes, bo na logikę – po co kontynuować proceder, który nie idzie? Nie idzie – a to zależy komu…

Czemu można nie chcieć pokoju?

I to jest drugi, obiecany przeze mnie scenariusz – że te wszystkie zbrojenia to tylko po to, by znowu poszerzyła się niekontrolowana władza elit europejskich, żeby zarobił ten, kto ma zarobić, byśmy się zapożyczali do wora, który trzyma ktoś inny. Żeby – w końcu w „trudnych czasach wojennych” doszło do ostatecznej federalizacji Europy pod berłem niemieckim, za nasze pieniądze. Żeby wreszcie ziściło się marzenie o europejskiej armii bez Amerykanów, która wcale nie ma nas bronić przed Kremlem, tylko polepszyć warunki business as usual, w odwiecznym dealu niemieckiej dominacji nad Europą w porozumieniu z Rosją, starej idei jeszcze Bismarcka. Ale tak jak w przypadku II wojny Hitler wyciął numer i wypowiedział ten deal, atakując Sowietów, tak i może się stać i teraz, tyle że na odwrót. Putin przecież wszystko popsuł atakiem na Ukrainę. Brzydkie szydła tego układy wyszły z medialnego worka.

Mamy więc scenariusz, który, jak się go da pod światło, pokazuje prawdziwe zwoje papieru, na którym go spisano. Zbrojenie się Europy ma, jak akcje kowidowe, doprowadzić do globalistycznego celu zjednoczenia Europy z geopolitycznym celem Niemiec jako hegemona władzy w Europie, którą się z Berlina steruje za pomocą Komisji Europejskiej. Zaś program drugi – dofinansowania Ukrainy – ma też jeden i to złowieszczy cel: niedopuszczenia do końca wojny. Bowiem gdy można zakończyć ją jednym podpisem, a tego się nie chce, dozbrajając Ukrainę w konflikcie bez szans na wygranie, to może oznaczać to jedno: wojna ma trwać z wymienionych wyżej powodów, zaś Trump staje się wrogiem numer 1 w osiągnięciu tego celu. A taki format pomysłu na europejską już tylko dominację globalizmu tworzy naczynie w które nalewa się już tylko kolejne hektolitry ukraińskiej krwi.

A może się kończyć jak zwykle, czyli jak uprzedzałem na początku. Skończy się normalnie, czyli nijak. Europa kupi sobie trochę czasu, który zmarnuje. Odbędą się konferencje, popłynie kasa za obligacje, przecież zadłużamy przyszłe pokolenia, ale kto tam o nich by myślał w czasie postmodernistycznej rzeczywistości życia wyłącznie w czasie rzeczywistym? Europa w formacie unijnym znowu nie dowiezie, odbędą się kolejne kroki na drodze federalizacji kontynentu, Putin się przez ten czas odbuduje i będzie gotowy, okno możliwości zamknie się (nomen, omen) z trzaskiem i będziemy w jeszcze gorszej sytuacji.

A, wbrew zakusom Europy, na business as usual, Trump pociśnie Europę, podpisze umowę i z Rosją, i z Zełenskim. Jego sobie zostawi na koniec. Jak świat, a szczególnie żołnierze w ukraińskich okopach dowiedzą się gdzie przepadały miliardy przesyłane przez międzynarodową społeczność na obronę Ukrainy, to nie będzie czego zbierać z człowieka w zielonym dresie, który swój ubiór wojskowy zmienia na garnitur tylko wtedy kiedy odwiedza swoich prawdziwych sponsorów – globalistów w Davos.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Wojna a sprawa polska

Wojna a sprawa polska

wojjo

8 marca, wpis nr 1342 Napisał Jerzy Karwelis dziennikzarazy/wojna-a-sprawa-polska

Tego się właśnie obawiałem: że przyjdą nowe czasy, zaś my będziemy jechali po staremu. Nie tylko w szaleństwie bezmyślnej wojny polsko-polskiej, ale przy całkowicie innym tzw. paradygmacie znowu wrócimy do ulubionego zajęcia klasy politycznej III RP – szukania na gwałt patrona. A właściwie jeszcze gorzej – przy zmianie pozycji utartych i wytartych patronów – czy to niemiecko-unijnego czy amerykańskiego – będziemy szukali nie tego, co dla nas lepsze, tylko zapewniali swych odwiecznych panów o swojej bezwarunkowej lojalności. Tylko tyle i tylko taka nam się ostała nasza, pożal się Boże, polska racja stanu.

Taka postawa do niczego nie pasuje i widzą to… nawet nasi patroni. Bo co im z naszych deklaracji lojalności, jak albo nie wiedzą – ci ONI – co z nimi samymi będzie (Niemcy i Europa) albo głupio im nam powiedzieć (jak Amerykanom), że pobite gary, no bo jak tu patrzeć w służalczą mordkę klienta i powiedzieć mu prawdę, której sam chyba się domyśla wypierając fakty? Że kochamy się, że zasługi, ale teraz radźcie sobie sami? Tylko my tego nie widzimy, albo – znowu gorzej – oni tam na polskiej górce widzą swą bezradność, ale nam jej nie ujawnią, bo byśmy ich zapytali jak to się stało z tym porozumieniem bezradności ponad politycznymi podziałami?

Ujawniły się bowiem dwa stronnictwa, co prawda istniejące od dawna, ale teraz wyraźnie po refleksji dni ostatnich ich sytuacja się zaognia. Postawa jest zadziwiająca – dzieje się, panie, ale my tu będziemy i tak stali przy naszym patronie, nawet jak nas będzie od siebie odpędzał. Mamy więc dwa obozy i pewne oboczności, ale najpierw zajrzymy do namiotów plemiennych; na pierwszy rzut idzie PiS.

Make America Great Forever

Pisowcy mają zagwozdkę. Bez zastanowienia przy takiej rozgrywce rzuciliby się w ramiona Trumpa – co im tam zadrzeć z Europą, czy dać się jednak przypisać do zdrajców orbanowsko -ficowskich. Spokojnie by wystawili się jako (jedyny?) lojalny partner USA, boć to przy nim stali, nawet za Bidena. Ale jest jedna przeszkoda – Rosja. Otóż jest to dla PiS-u nierozwiązywalny dylemat. Z Trumpem choćby do piekła, ale ten Trump właśnie za partnera obrał sobie znienawidzonego przez PiS – Putina. Trzeba by było więc zjeść swój własny język i – pośrednio – dostarczyć tuskom argumentu, że jednak to ten Kaczor to onucowy jest.

Przypomnijmy, że licytowanie się na onucyzm to trwała zabawa polskiej klasy politycznej, kiedy okazało się w rezultacie, że wszyscy są putinowcami, a więc prawdziwi agenci w tym zamieszaniu mogą spać spokojnie. Teraz już widzimy, że osmatyczne poparcie PiS-u dla działań Trumpa jest używane, szczególnie w kampanii na prezydenta, jako bicz onucyzmu PiS-u, trzymanego w ręku tusków. Nie wiadomo dlaczego PiS się tego panicznie boi i zaczyna się tłumaczyć, a tłumaczą się – w polskim mniemaniu – tylko winni. Jest tu więc słaby punkt.

Ale nie najsłabszy. To, że jednocześnie PiS chce się trzymać Trumpa, a ten chce się trzymać Putina, to dla Kaczyńskiego ogólna zagwozdka. Moim zdaniem PiS jest rzeczywiście antyrosyjski, co kiedyś dawało plusy dodatnie temu ugrupowaniu, ale te czasy już minęły. Teraz, kiedy Trump gada z Putinem, odzywa się kandydat jak najbardziej społeczny, czyli Nawrocki, że jak będzie prezydentem to zerwie stosunki dyplomatyczne z Moskwą. Tłumaczy to tym, że Rosja jest państwem zbrodniczym i nie będzie z takim gadał. Ale co, taki Trump to już może? A co – amerykański Donald jest wynajęty do czarnej roboty? To pokazuje głębokie niezrozumienie sytuacji. W obliczu wyjścia Amerykanów z Europy będziemy się musieli dogadywać z Rosją i może modlić, by ta zechciała, albo by Trump to na niej wymusił. A to jest scenariusz nie do pomyślenia dla Kaczyńskiego.

Granie na dudach

Oj tam, Kaczyński – popatrzmy na Dudę. Ten to ma dopiero zagwozdkę: postawił wszystkie polskie karty na Ukrainę i jej zwycięstwo, stał się bardziej ambasadorem jej interesów niż Polski. I zbiera żniwo braku planu „B”. A wystarczyło tylko założyć, że Ukraina tę wojnę przegra, a my się wyprujemy ze wszystkiego, łącznie ze sprawczością w swoim regionie. W końcówce to był już jakiś masochizm – my wszystko, a Kijów… z Niemcami. I okazało się, że Duda tego nie przewidział, co każe nam spytać o jego kalkulacje najbardziej optymistycznego scenariusza. Otóż wychodzi, że celem Dudy było odbicie w tej wojnie co najmniej terenów Ukrainy sprzed inwazji z 2014 roku, jeśli nie zmiana władcy Kremla. To przecież Duda zapewniał, że Rosja przyjdzie jeszcze na kolanach prosić o pokój. Takie były wizje – i to jedyne – horyzontu wsparcia Ukrainy przez Polskę w wykonaniu jej prezydenta. Trzeba przyznać, że rozpaczliwie dziecinne, zwłaszcza że zapalczywość w ich wyznawaniu wskazywała – a fakty to potwierdziły – że Duda innego scenariusza nie miał. A wydarzył się właśnie ten inny.

Najlepiej tę pisowsko-dudzianą zagwozdkę pokazuje ostatnie spotkanie (to 8-10 minutowe) Dudy z Trumpem. Wiadomo bowiem co tam Duda Trumpowi powiedział. Jak się znam na Trumpie to raczej Duda słuchał niż mówił, ale jak się przedarł przez ego pomarańczowo-włosego to ostrzegł go, by Trump nie wierzył Putinowi, bo ten go okłamie, gdyż jest byłym oficerem KGB. Tak, nasz prezydent myślał, że to jakaś rewelacja dla Trumpa, bo ten pewnie był cały czas utrzymywany w błędzie dezinformacji, że Putin był z zawodu burłakiem na Wołdze. Zastanówmy się co o Dudzie i jego ekipie pomyślał wtedy Trump.

On tu wywija z piekłoszczykiem Putinem deal życia, dzieli świat pod pretekstem gadki o marginalnej dla niego Ukrainie, a tu wychodzą Polacy i mu ujawniają rewelację, że jego interlokutor chce go okłamać. A więc – uwaga, uwaga! – nie wolno mu wierzyć. Tak, bo Trump się łudzi biedaczek, że Putin dotrzyma ustaleń tylko dlatego, że będzie mu głupio zawieść zaufanie Trumpa. To jest jakieś szaleństwo polskiego myślenia o sprawach międzynarodowych, które – moim zdaniem – dyskwalifikuje Polaków, a właściwie ich polityczne ekipy, jako poważnych partnerów. Deale na tym poziomie nie polegają na zaufaniu tylko kalkulacji, że takie nowe warunki się opłacają obu stronom i są trwałe tylko do momentu, kiedy okoliczności sprawią, że opłacać się przestaną. Putin dla Trumpa może w tej sytuacji zjadać codziennie niewinne dzieci na śniadanie i nie ma to nic do ważności dealu. A Polacy mu proponują – znowu – politykę opartą na wartościach, do których należy powątpiewanie w zaufanie do osoby, która kłamie zawodowo. Dla Trumpa takie odzywki to kosmos niedojrzałości polskiej klasy politycznej. Widzi, że „dla Polaków można wszystko, zaś z Polakami – nic”.

Znowu Polacy nic nie zrozumieli…

Ciekawe jaka jest w tej sytuacji wizja PiS-u. Że co? Że Trump odejdzie a nas zostawi w wysuniętej kasztelanii? Że będziemy drugim Izraelem, pilnującym jego interesów w Europie? No, bo jaka jest inna wizja? Niech i będzie taka, ale to powrót w stare koleiny. To, że będziemy klientem, to jasne, ale znowu wrócimy do mało autonomicznego partnerstwa. Znowu zaczniemy kupować broń od USA, którą nam oni będą mogli wyłączyć kiedy chcą, a zwłaszcza, jak się będziemy wybierać na Moskwę, gdzie siedzi nowy kolega Trumpa. A jak takie wyłączenia będą wyglądały jak się będziemy bronić? Podobno elektroniczne mapy polskich F kończą się na granicy z Rosją i może nie tylko, bo na granicy z Ukrainą pewnie też.

A to pokazuje, że znowu będziemy niesamodzielni, szastani interesami, jak widać zmiennymi, naszych odwiecznych przyjaciół w dealu opartym na wartościach dawno już nie uprawianych w świecie zaniku soft-power. Oczywiście pod warunkiem, że PiS byłby u władzy i mógłby tak stać z karabinem u nogi. A u władzy nie jest, ale słychać już rachuby, że Trump może u nas postawić na innego niż biednowsko-tuskowego konia. Ale wcale – przy takiej dziecinadzie – nie jest pewne, że wybrałby PiS. No bo co to za partner, który od bandytów wyzywa Trumpa strategicznego koleżkę?

Tak, słyszę te ploteczki o Sowie 2.0, obaleniu tuskowych i romansie z Konfederacją, która w kategorii onucyzmu przecież była nawet wystawiana przed PiS. Ale pewnie będzie gorzej – to znaczy że Trump może całkowicie olać Europę, niech się sama zjada. Poza tym nie wiadomo czego w tej kwestii zażąda Putin, o czym dowiemy się z telewizji.

Ten trop „myślenia” polskiego można rozpoznać dość łatwo. Po pierwszych dniach stuporu wobec wolty Trumpa prawica narodowo-socjalistyczna przycichła, ale narracja się już znalazła. Można ją zauważyć nie tylko w memach wychwalających Trumpa, ale głównie poniżających Zełenskiego. Pajaca, aktorzyny, najlepszego sprzedawcy, ukraińskiego ćwoka w zielonym dresie. To jest poziom polskiego myślenia – od ściany do ściany. A mówimy tu o gościu, co to dostał Orła Białego, najwyższe polskie odznaczenie. Na pstrym, bo amerykańskim, koniu jeździ sława mołojecka u Polaków. Te domorosłe psychoanalizy awantury z Białego Domu mają nam zastąpić myślenie strategiczne. I zastępują, choć to żałośnie żałosne.

Tuski, czyli Make Europe Still Alive

Tusk, też biedaczek, nie ma lekko. No, bo z jednej strony skończyła się zabawa jazdy na gapę, ale wcale nie widać, że jest jakiś tramwaj, do którego się można przesiąść. To znaczy ten tramwaj jest, tylko, że on nie jeździ. Europejski tramwaj nie jeździ już od tak dawna, że – choć duży i zasobny – zardzewiał kompletnie, zaś nie ma go komu popchnąć.

Do tej pory to się siedziało na bocznicy, nadymało, że fajnie, inne tramwaje popylały i zatruwały środowisko, my zaś z wyższością patrzyliśmy się na tych kulisów ze swoich europejskich przedziałów. I jak tu teraz ruszyć de? Po pierwszym szoku, że „jak to?” zaczęła się jak zwykle konferencyjna krzątanina. Narady, konferencje, dysputy. A czas leci. A tu o żadnej solidarności mowy nie ma. Europa z dwa razy większym potencjałem ludzkim i zbrojeniowym (drugi gracz militarny na świecie) nie ma ogarniętego systemu do obrony, co dopiero do wojowania.

Tusk ma słabo, bo widać, że jest w wirze obijania się o ściany. On jest chyba jak Kukiz – ma takie zdanie jak jego poprzedni rozmówca. Raz mówi, że bez USA się nie da, raz, jak pogada w Brukseli, że się da, ba – nawet to lepiej, bo się Europa ogarnie, oczywiście pod światłym przywództwem jego unijnej prezydencji. A tu wszystko przesypuje się przez palce.

Jestem jednak pewien, że akurat Tuski wylądują w „rozwiązaniu” unijnym. Ciągnie swój do swego. A więc pora je tu zarysować, byśmy wiedzieli, w co się angażujemy. Po pierwsze – Niemcy. Nowy kanclerz zadeklarował gigantyczne środki własne na zbrojenia. Niemiec. A to ważne rozróżnienie , bo obok toczy się proces równoległy. Otóż kiedy konie kują geopolitykę, to żaba unijna w postaci Ursuli von der Leyen – podstawia nogę. Finansowaniem dozbrajania Europy ma się zająć Komisja Europejska. I wszystko jasne, że nic z tego nie będzie. Będzie tak, jak z KPO – zrzucą się wszyscy, kasę będzie trzymać i decydować na co wydać Ursula, będzie tymi decyzjami karać i nagradzać, spłacać mają wszyscy, nawet ci, którzy nic nie dostaną, zaś armaty – jak za kowida szczepionki – Ursula będzie zamawiać z Big Militarią esemesami, które znowu się gdzieś skasują. Czyli zarobi, kto ma zarobić, zaś sytuacja militarna się nie zmieni. Takie to mechanizmy szykuje nam wciskająca się tu Unia.

Krążenie jelit

Tak jak w przypadku polskiej klasy politycznej, tak tym bardziej i unijnej nie wierzę, że bez zmiany elit uda się jakoś przejść suchą nogą przez te mokradła. Czasy już inne, a oni kombinują po staremu. To się znowu tylko uda na użytek wewnętrzny, ale tym razem z bardzo szybką zapłatą rachunków za ściemę. Konferencje wydalą z siebie kolejny projekt dłużny, gdy Unia pożyczy „na rynkach” kasę pod zastaw państw-członków, będzie się preferowało zakupy u tych co trzeba, drogo, ale za to późno. Czyli skończy się na tym samym. Moim zdaniem bezwzględnie finansowanie zbrojenia się Europy powinno się odbyć poza organizmem Unii. Inaczej to będzie kosztowna ściema. A taki pozaunijny układ może by wypracował organizacyjną alternatywę dla samej Unii. Może to będzie największy wkład Trumpa w nasz region – nie „obudzenie” Europy, tylko jej przemiana. Mieliśmy bowiem do tej pory dwa scenariusze: trwanie w Unii przy jej gniciu, albo jej gwałtowny koniec, a przynajmniej Polexit, zwany także Polescapem.

Teraz pojawia się trzecia możliwość – powstanie równoległej organizacji konkretu, która poprzez swą podstawową, bo militarną sprawczość, przejdzie szybko na poziom polityczny i przejmie rozsądne zadania europejskie.

Ten trend też, jak ten pisowski, ma swoje memy. A rebour. Tam gdzie jest u pisowców pajac Zełenski, tam zastępuje go pajac Trump. Pomarańczowo-grzywy głupek, który niczego nie rozumie, amerykański chłopek-roztropek z filmów o white trash. Na przemian z zaśpiewami o niszczeniu odwiecznych i uzgodnionych wartości. A przepraszam – jakich wartości? Genderyzmu, cenzury pod pretekstem mowy nienawiści, czy organizowaniu okrągłych stołów w sprawie poradzenia sobie z nieprawilnymi wynikami wyborów? Czyli tym wszystkim, o czym Europejczykom wygarnął wiceprezydent Vance w Monachium? Jak grochem o ścianę. I znowu – nie tylko Polacy – pogrążamy się w spór bez sensu, ale o dużym znaczeniu, bo rachunki za takie zaniechania nie zabrania się za sprawę – są znaczne. Porysujemy sobie znowu kredkami po asfalcie naszej racji stanu, nic nie zrobimy, obrazimy się na rzeczywistość, zamiast wyciągnąć z niej wnioski. Jak się jeden z drugim odwraca ze wzgardą od okropnej rzeczywistości, to ona wcale nie znika, za to można od niej dostać solidnego kopa.

Finis Europae?

Dożyliśmy czasów zerwania zasłon. Żyliśmy sobie na tej widowni udawanego teatru. Życie toczyło się gdzie indziej, za kulisami, które urosły do takich rozmiarów, że to my staliśmy się zapleczem. Teraz nam to nagle uświadomiono, tę naszą bezradność. My się łudzimy, że dopiero jak to zauważyliśmy (co poniektórzy) to to się dopiero teraz zaczęło. I gniewamy się na posłańców realizmu. A ta sytuacja trwa od lat, świat wygląda inaczej niż nam się go pokazywało od dawna. A to, że nam się to podobało to wcale nie oznacza, że ten deficyt będzie trwał wiecznie. Że rachunki, im bardziej opóźnione, nie będą tylko większe. Odsłoniły się nam prawdziwe konstrukcje rzeczywistości, a my co robimy? Dalej wywołujemy swych ulubionych aktorów z odwołanego właśnie spektaklu. I buczymy na widowni, że to co się okazało wcale nam się nie podoba.

Smutne to, bo z tego dałoby się wyjść, ale Europa musiałaby wyjść z samej siebie, a na to jej nie stać. Potrzeba byłoby wymiany elit, a alternatywy dla niej nie bardzo widać, o co się obecna elita stara cały czas. Trzeba by było pewnego poziomu świadomości wśród ludu, a ten jest kompletnie ogłupiały albo przekupiony fundowanymi przez państwo socjalnymi bańkami komfortu. Kto pójdzie bronić Europy? Tęczowo-rurkowa armia która walczyła dotąd jedynie o zaimki? Zostają więc, ach cóż za upokorzenie, jedynie kibole? A po drugiej stronie mamy poważnych przeciwników – kałmuckie mordki, które pójdą z chęcią na Europę jeśli Putin im każe. Nasze nieodwiedzane biblioteki spalą na ogniskach, przy których będą sobie pokazywać prawdziwe europejskie trofea – sedesy i pralki z domów byłych panów świata…

Napisał [i przeczytał] Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Chocholi taniec

Chocholi taniec

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/1-03-chocholi-taniec

motyw-tanca-wesele-chocholi-taniec

1 marca, wpis nr 1341

My to jednak fajny naród jesteśmy. Albo kompletnie beztroscy, albo raczej tak już doświadczeni, że zlewamy wszelkie sygnały wydarzeń ważnych w przeświadczeniu, że jesteśmy tu tylko widzami, gdyż i tak się bez nas odbędzie co ma się odbyć. Pierwsze podejście – beztroska – zakłada jednak pewną nieświadomość otaczającej nas rzeczywistości, co czyni z nas naród – akurat tu położony przez boga geografii – odtwarzający co dwa pokolenia powtórkę z historii. Siedzimy więc po raz kolejny w klasie, nie zdawszy egzaminu z błogą nieświadomością tego gdzie i dlaczego żyjemy. Ale może to i lepiej? Może to taki odruch nieuświadomienia, który każe nam przeżywać jak się da nasze życie bez zamartwiania się o rzeczy, na które nie mamy wpływu? Czyżbyśmy byli słowiańską buddą? Taką co to – nie mogąc zmienić świata, może tylko zmienić swój do niego stosunek? No właśnie, ale czy my zmieniamy swój stosunek do tego świata, skoro cały czas powtarzamy te same lekcje bez wyciągania wniosków?

Drugie podejście – zlewanie – zakłada jednak pewną świadomość stanu rzeczy i reakcję nań w postaci rezygnacji. To inna, bardziej uświadomiona niż w przypadku beztroski, forma determinizmu. Wiemy co się dzieje, ale przyjmujemy jak leci. Gdybyż to tak było! Byłaby to wersja słowiańskiej buddy reaktywnej. Ale nie – ci co wiedzą jak nam idzie uciekają jednak w ułudę. Ułudę podstawianej rzeczywistości jaką jest całkowicie odrealniony paradygmat wojny polsko-polskiej. Napisałem już o niej kilometry liter, nawet całą książkę. I nic. Ciągle trwa, nawet się zaostrza, raz karleje, raz mutuje, rozlewa się, infekuje całe nowe pokolenia. I nic, trwa dalej, zaś Polacy tańczą w jej rytm jak w końcówce Wesela, w malignie. Nawet nie ma Jaśka ze złotym rogiem, bo nikt już na niego nie czeka.

Momentum

Jesteśmy obecnie świadkami chyba najważniejszych przemian po zakończeniu II wojny światowej, a Polacy wciąż wysadzają sobie nawzajem pociągi w nieistniejącej wojnie. Dzielą nasz świat na naszych oczach a my nawet nie wyciągamy wniosków z tego dlaczego się tak dzieje. Ja wiem – taka rzetelna konstatacja wskazywałaby od razu nieubłagalnym palcem na polityczną elitę całej III RP jako winnych tego stanu. Dlatego nikomu z nich nie śpieszy się do publicznej diagnozy sytuacji. Tę zastępuje teraz nawalanka, czyli zamiast choćby i opisać nasze położenie zajmujemy się nawet już nie nawalanką „kto zawinił”, ale wyścigiem do swych defoultowych patronów – PiS poleciał do Amerykańczyków, zaś Tusk do Brukseli. A to oznacza, że Polacy nic tu nie zrozumieli.

PiS z Dudą liczą, jak cała polityka w III RP, że zdyskontuje niewątpliwe straty w pozycji międzynarodowej Polski przeciwko wrogowi wewnętrznemu. Powtórzmy – nie poprawi naszej pozycji międzynarodowej, tylko użyje jej osłabienia przeciwko Tuskom. Czyli wygra może PiS, przegra może Tusk, ale nie zyska na pewno Polska. Ale takie są rachunki polskiej polityki od 1989 roku i dlatego jesteśmy tacy słabi, pod każdą flagą politycznej ekipy. Ale te odłożone rachunki przyszło nam płacić akurat przy ekipie Tuska, a to tylko przypadek. Płacilibyśmy je tak samo, czy by rządził PiS, czy inna partia. W końcu jesteśmy „jedną wielką rodziną” i ta płaci rachunki i zobowiązania każdego z jej członków. Okazało się, że tak to działa w przypadku głównego grzechu polityki polskiej – systemowego i permanentnego zaniedbania.

A więc PiS i odchodzący Duda. Ja wiem, że można zaklinać rzeczywistość aż do końca, a szczególnie w przypadku Dudy nie można przecież przy końcówce swej błyskotliwej kariery 10 lat bycia pierwszym człowiekiem III RP zakwestionować całego „dorobku” swej postawy. Będzie więc Duda obstawał przy amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa, bo mu tak szef Pentagonu obiecał i dalej promował Ukrainę w NATO, nawet gdyby ta się już pogodziła z tym, że za naszego życia do NATO nie wejdzie.

PiS liczy chyba tylko na kolejną akcję „kelnerów u Sowy”, że Trump skróci męki Tuska z Polską i odda władzę lojalnemu sojusznikowi Stanów, jakim zawsze był Kaczyński. Ale to te same Stany, które przecież ponoć władowały 1,5 miliarda dolarów w to, by Kaczor przegrał. Ale to były inne, bidenowskie, Stany. Tak? Ale to oznacza, że polska władza na amerykańskim koniu jeździ. A teraz to ma jeszcze bardziej fundamentalne znaczenie, kiedy ten koń odjeżdża do siebie, bez żadnego europejskiego jeźdźca. Z czym wtedy zostaniemy? Z PiS-em, ale już bez ważnego patrona, bo ten się zawinął? Ba tam – zawinął. Teraz ten koń sam wróci z batem, nikt tam na nim jeździł nie będzie. Raczej odwrotnie – zostaniemy zaprzęgnięci.

Patroni Tuska

Tusk z kolei też wraca do swego patrona, czyli Niemiec. Ta zewnątrz-sterowność to jednak nasze przekleństwo, ale sami na to zasłużyliśmy, wybierając w demokracji jakieś zagraniczne podróbki, wierząc, że napis „made in Poland” jest prawdziwy. Niestety – jak się dobrze przyjrzeć, to raczej zobaczymy tam napis „made for Poland”. A więc Tusk postawił na Niemcy w przebraniu Unii Europejskiej. Sama Europa, pod światłym przywództwem Unii pod światłym przywództwem Niemiec jest w potężnym kryzysie. Woziła się na gapę pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa, choć za ten parasol w sumie płaciła dolaryzacją wymiany gospodarczej, ale sama zaniedbała swą suwerenność, zamieniła realną hard-power na ułudę siły w wersji soft. I została przyłapana na wykroku.

Teraz Unia zastanawia się czy się podporządkować wymaganiom Stanów, które kompletnie Europę zmarginalizowały. Zaczyna się więc gorączkowe liczenie. Nawet nie pieniędzy, ale istniejących tu i teraz zdolności. Wojska za mało, bo – uwaga, uwaga! – największą armię ma Polska, co – znając stan tej armii – daje nam świadectwo jak słabo stoi tu Stary Kontynent. Tusk będzie – znowu – grał wysoko na użytek wewnętrzny, tym razem dla taktycznego wsparcia swojego kandydata na prezydenta Polski. A więc będzie deklarował zachowania zgodne z badaną codziennie opinią publiczną, zaś swoje zrobi – to co postanowi Europa. A ta… będzie się naradzać tygodniami. Skąd wziąć kasę, kto zarobi, kto wyśle i kiedy jakie wojo? I tu ujawnią się w całości egoizmy państwowe, wypychanie słabych, acz ochotnych, do przodu i wszystkie te chwyty, które znamy na pamięć.

Warianty Europy

A czasu jest mało. Po pierwsze – Europa jak będzie się chciała postawić Trumpowi, to musi się zdecydować na szybkie, konkretne i bolesne dla siebie działania. A tu ani szybkości nie widać, ani konkretów, ani gotowości do poświęceń. Nie widać też przede wszystkim jedności, co Trump rozgrywa już dzieląc Europę na części. I zaraz się ustawi kolejka suplikantów do amerykańskiej łaski, że może z tą Europą to proszę bardzo, ale z nami to umówmy się na boku, że może z jakimś rabacikiem, czy co?

Obawiam się, że Tusk, jak to klient niemieckiego patrona, da się ustawić w pozycji wykorzystanego. Na użytek wewnętrzny będzie się sadził na niezależność, ale tak naprawdę da Unii to, czego ona potrzebuje. A Europa nie ma jednego – żołnierza do wysłania w bój, jak by co. A Polska, jak słyszymy – ma. Dlatego istnieje scenariusz, że Europa będzie uzasadniała swoje wymagania usiąścia przy stole rokowań swoim wkładem, czyli… naszym wkładem w zapewnienie bezpieczeństwa nowego układu, a właściwie – jednostronnych gwarancji, jak słyszymy poza systemem NATO, bezpieczeństwa Ukrainie. Trump takich gwarancji dać nie chce. Europa – jak widać po parotysięcznych deklaracjach kontyngentu Anglii czy Francji – dać nie może, nawet jak by chciała. A nie chce.

Może więc być tak, że Tusk się zgodzi na naszą obecność w jakimś dealu, który obecnie, przy nieznanych parametrach, ale zgodzie a priori Polski, może nas wpakować w niezłą kabałę. No bo jak, powiedzmy, że się Rosja zgodzi na jakieś tam wojo w jakiejś tam strefie demarkacyjnej, to tu się otwierają całe morza możliwości. A jak Ruscy pukną w naszych? Ktoś, coś? Niemcy się ruszą i zaatakują Moskwę? A jak naszych porwą, tak ze dwudziestu z takiej strefy? I to jakieś ludziki, przebrane w mundury z każdego sklepu wędkarskiego? A jak naszych porwą przebrani w mundury ukraińskiego batalionu Azow?

A ile tego ma tam być na tej Ukrainie? My się tu spieramy – wysłać/nie wysłać, jak nawet nie wiemy czy i do czego. Po co? Ja wiem po co – by był temat do dzielenia na wybory. Za to, czy idziemy gdzieś czy nie – zostanie nam zakomunikowane. Przez PiS powie nam to Trump, przez Tuska powiedzą nam to Niemcy, przebrani za Brukselę. Czy mają to być wojska obserwacyjne, wtedy wystarczy parę tysi z lornetkami? Czy wojska rozjemcze (a Rosja się w ogóle Trumpowi na to zgodzi?)  w ilości (jak chce Zełenski) +200.000 luda w pełnym uzbrojeniu? A widział kto w Europie taką armię? Dlatego gadamy na pusto – ruski niedźwiedź na arabskiej pustyni gada z amerykańskim orłem, a my tu wiedziemy spory jakbyśmy coś mogli, a nawet – chcieli.

Warianty dla Polski

Popatrzmy więc na warianty, które się tu rodzą.

Pierwszy jest taki, żeby olać Aamerykańców, wesprzeć Ukrainę, która ma milionową armię, jeszcze, na nogach i zapasów, jak utrzymują – na rok. Tylko to wymaga by się Stanom postawiła Europa, pod jakimś przywództwem, a te Unia jest w stanie wycisnąć z siebie tylko w zakresie regulacji na poziomie zielono-ładowym. W dodatku w Europie jest jasny podział – jedni są od nadstawiania karku, inni od dowodzenia tymi karkami i ten paradygmat może się zmienić tylko w przypadku zmiany elity, bo w jej przemianę nikt już chyba nie wierzy. Czyli Ukraina dalej walczy, metale ziem rzadkich może do podziału z Europą, Polska na froncie (da Bóg, że tylko gwarancji), ale też i reindustrializacja Europy, tyle, że w ostrym niedoczasie.

Inna wersja to miazga z Europy w wykonaniu USA. Oni tam nie gadają z Putinem o Ukrainie, moim zdaniem to tylko pretekst do pogadania o nowych strefach wpływów. I to w kontekście takim, że Trump może mieć nadzieję, że duże zyski Rosji z rąk amerykańskich mogą wzniecić nieufność do Kremla ze strony… Pekinu. Bo na tych rozmowach Ukraina to tylko wymówka, by siąść do stołu i jeszcze raz potasować światowe karty. Tam się gada o Arktyce i Antarktydzie, energetyce, strefach wpływów. I Europa może się stać tutaj graną kartą. Nie wiadomo dlaczego niby i na jakiej zasadzie USA miałby ją podarować Putinowi, ale im słabsza jest Europa i im bardziej uzależniona, teraz też energetycznie, od Waszyngtonu, tym bardziej mogą Amerykańczykom przychodzić takie pomysły do głowy. Bo Ameryce chodzi o Chiny i rozbicie ich dealu z Rosją jest warte nawet Europy. Poradziecką się odda Putinowi, a resztę spacyfikuje. Chyba, że Europa się ogarnie, ale się chyba nie ogarnie, gdy się patrzy na ostatnie europejskie umizgi do Trumpa, jak chociażby w przypadku Macrona.

Trzecia wersja to Polska jako… Izrael.

Taki niezatapialny lotniskowiec amerykańskich interesów w Europie, otoczony morzem nieprzychylności. Państwo na specjalnych zasadach z maniem/niemaniem broni nuklearnej, lokalny rozbójnik w imieniu tego co trzyma nad nim „kryszę”, czyli USA. Państwo na poły zmilitaryzowane, dofinansowane w tym względzie przez USA. Pilnujące porządku w kolejnym zapalnym miejscu amerykańskich interesów. Dla wielu – marzenie. Ale tu chodzi raczej o marzenie o utrzymaniu wszystkiego tak jak było, tylko jeszcze bardziej. USA będą przy nas stały, w Europie będą nas się bali, będziemy mieli inne traktowanie i osiłka, do którego w razie czego będzie można zawsze zadzwonić.

I wersja – tu – ostatnia. Bierzemy się tu w Polsce za siebie. Budujemy poważne wojo, suwerenne w swych decyzjach i samodzielne w polu. Coś jak Turcja, która też jest w NATO, a widzi projekcję swych interesów nawet w… Somalii. NATO po tym Trumpowym numerze już może oprawić w historyczne ramki jakieś tam artykuły piąte. Trzeba więc nowych, równoległych, nie zastępczych, sojuszy zainteresowanych, gdzie kwestia podejmowania decyzji wojskowych będzie uwzględniała bliższe nam interesy geopolityczne, a zwłaszcza odstraszający poziom gotowości wojsk. To się da zrobić, tyle, że czasu coraz mniej. Tu – ku naszemu zaskoczeniu – musielibyśmy się oprzeć także na… Ukrainie. Takiej co sama może się jeszcze bić, ale też podzielić się swoimi niewątpliwymi osiągnięciami i doświadczeniami w prowadzeniu wojny. To o ich technologie i doświadczenie można oprzeć budowę i przygotowanie systemów militarnych w nowym rozdaniu.

Elity do wymiany

Tylko nad tym wszystkim wisi kwestia elit. I europejskich, i polskich. Mentalnie niezdolnych do wyjścia z bańki, w której się urodziły, żyły i której broniły, nawet przed własnym suwerenem. Jak tak dalej będzie szło, to bez ruchu, bańki te zostaną rozbite i całe mleko – elit i dołów – rozleje się po Europie. Obawiam się, że tak będzie. Bo stare jeszcze będą trwały, pozorując zmiany, bo na radykalne ruchy albo ich nie stać, albo są na nie mentalnie nie gotowe. Ale są na tyle silne, że będą broniły i obronią swe pozycje przed radykalnymi zmianami, które mogą pochodzić tylko od innych, nowych elit. Te zaś zostały prawie skutecznie wytrzebione, zaś ich uformowanie się i przejęcie władzy przez nowe elity po wielu przygodach może spowodować, że nie zdążymy. I w Polsce, i w Europie.

I tak, w czasach kluczowych dla Polski, będziemy się ekscytować czy jeden kandydat jest sutenerem czy nie i czy ten drugi na prawdę zrobi tyle pompek. W kampanii, w której o najważniejszych sprawach się nie mówi, bo mówiący za państwowe dotacje mają wszyscy w tym temacie za uszami. Gdzie podstawową dyskusję o polskiej racji stanu sprowadza się albo do PR-owskich narad z panami pułkownikami albo do deklaracji, że wszystko będzie dobrze, czyli po staremu. Naród przysypia na przyzbie w drodze na wieczne wesele, a jak się obudzi, to coś tam pohukuje: „co tam Panie w polityce?”. Tak – Chińczyki trzymają się mocno. A my?

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Polska jako harcownik

Polska jako harcownik

Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/25-01-polska-jako-harcownik

Harce

25 stycznia, wpis nr 1333

Szczerze mówiąc to się trochę zdziwiłem. Żyję bowiem w zawieszeniu dylematu pochodzącego z piosenki Osieckiej, która kwestionowała pożytki z tak zwanej „życiowej mądrości”. Prowadzić bowiem może ta mądrość, ale to już moje dopisanie do tej puenty, do skostnienia wyobraźni, co to podpowiada, że wszystko się już widziało, a więc życie nie może zaskoczyć. Może, ale tylko wtedy, kiedy się człowiek sam nie zamknie na niespodzianki. A życie je dostarcza. A więc to, że jak wspomniałem, zdziwiłem się ostatnio należy przypisać jednak pewnej mej otwartości na niespodzianki, czyli nie jestem taki co to wie, widział wszystko i zdarzenia świata doczesnego przyjmuje jako powtarzalny rytm przebrzmiałych i powracających zdarzeń z historii.

Tusk wchodzi na brukselską beczkę

A więc zdziwiłem się. I to mocno, kiedy zobaczyłem Tuska w Brukseli, co to mówił rzeczy niesamowite, oczywiście nie z punktu widzenia rewelacyjnych odkryć, ale tego, że po raz kolejny – jak wszystkie kameleony postępactwa – zmienił zdanie o 180 stopni. O co chodzi? Ano o to, że Polska ma swój okres prezydencji w Unii i jest to przyczynkiem, choć werbalnym, bo takie tylko ma znaczenie każda prezydencja w UE, do tego, by wyjść z pudełka swego kraju, tu akurat ze służalczej polskiej podległości wobec Berlina i powiedzieć coś z perspektywy Europy. Są to więc rzadkie i wzniosłe chwile.

Od razu trzeba zastrzec, że Tusk nie mógł powiedzieć nic innego ponad to, co – jako „nowa” linia Europy – zostało uzgodnione z Brukselą, a właściwie z Berlinem. To kwestia poza dyskusją, gdyż nawet jeśli Polska promuje jakieś nowe pomysły na Europę trudno – akurat w przypadku ewidentnie proniemieckiego Tuska – by mógł on to zrobić bez ich kompatybilności z główną linią lidera Unii, czyli Niemiec. W związku z tym to wszystko, o czym tu będziemy mówić trzeba wziąć w nawias – Tusk powiedział to, co powiedział głównie na użytek wewnętrzny, ale meritum tego wystąpienia należy traktować jako stanowisko Europy. No, dobrze, ale stanowisko wobec czego? Ano tego, że w USA zmieniły się obroty globalnej polityki i to na tyle, by nie można było od tego uciec w Europie.

Diagnoza

Zacznijmy od diagnozy stosunków Europy z USA. Po II wojnie światowej Europa była buforem starcia, linią rozgraniczającą dwa mocarstwa USA i ZSRR. Z tym, że Stany robiły to bardziej zdalnie, gdyż – jak to mówią Amerykanie – to nasza, Europejczyków „skóra była w grze”. Amerykanie zostawili, rzecz jasna w zachodniej Europie, swoją militarną reprezentację, która miała raczej walor odstraszania, niż wystawienia sił szybkiej reakcji w razie ataku Ruskich na Europę. Odstraszanie jednak było zlokalizowane w parasolowym szantażu atomowym, bardziej niż w realnej sile kilkudziesięciu tysięcy american (przepraszam za sugestywne brzmienie) troops. Chodziło o to, że gdyby Ruscy ustrzelili kilka tysięcy Amerykańców na ziemi Europy, to USA byłyby zobowiązane do reakcji. O czym wiedziała Moskwa. I tak to się bujało, aż Związek radziecki upadł.

Zaczęła się era „dominacji zamkniętej”, pozostał na świecie jeden hegemon, co było – dodajmy – impulsem rozwojowym na niespotykaną skalę, zwłaszcza w przypadku nowych graczy z Europy Środkowej, w tym Polski. Mieliśmy chwilowy, wielu myślało, że wieczny, spokój i pokój, i można się było rozwijać. Ten, również europejski okres laby został przekreślony wiele tysięcy kilometrów od Paryża i Waszyngtonu. Odbyło się to w Chinach, które stały się beneficjentem globalizmu gospodarczego, tej forpoczty globalizmu politycznego. Kapitalizm zachodni zawarł ze swymi społeczeństwami deal, że produkcję przeniesie do krajów o tańszej wytwórczości, zaś marżę zrealizuje u siebie, co pozwoli poodpoczywać zachodnim społeczeństwom, gdyż realizacja marży zamiast niewdzięcznej produkcji spowodowała, iż kasa zaczęła, bez pocenia się, spadać z nieba na obywateli-beneficjentów. Kto by nie głosował za takim dealem? I tak się żyło. Ale Chiny, nie tak jak Polska, też montownia, tym razem europejska, o podobnych walorach, wykorzystały tę sytuację nie do doszlusowania do zachodniego modelu konsumpcji, ale do inwestowania w swój rozwój.

Stany, które były akurat zajęte swoją światową ekspansją pod sztandarami demokracji, akurat – co warto dodać – w krajach kompletnie do demokracji nie pasujących, przegapiły ten moment wzrostu Chin. Te, co jest nie do pojęcia w krajach zachodnich demokracji, które raczej robią odwrotnie – zaniżały statystyki swego rozwoju, w myśl zasady swych chińskich mędrców, że jak jesteś słaby to mów żeś silny i odwrotnie – jak jesteś silny, to ukrywaj swą dominację, bo cię jeszcze namierzą i zareagują. Po drugiej stronie globu wyrósł więc gigant, choć – biorąc pod uwagę historię, to nie był jakiś nagły awans – raczej odwrotnie: był to powrót do dawnej dominacji w końcu Państwa Środka (dodajmy świata), podczas gdy to te 300 lat dominacji Zachodu, było tylko chwilowym chińskim „wypadkiem przy pracy”. Tak czy siak bieguny świata zaczęły się zmieniać.

Z Rosją – to samo. Po jelcynowskim chaosie nastał Putin, który zaczął wyciskać co się da ze słabnącego potencjału Rosji. Zrobił się więc świat dwubiegunowy z „tym trzecim”. A jest to układ wysoce niestabilny. Za komuny były dwa mocarstwa, pod parasolem atomowego szantażu wzajemnego, był więc to raczej okres stabilności i jeśli gdzieś mocarstwa dawały sobie po razie, to raczej na peryferiach, gdzie jeszcze układ strefy wpływów nie był do końca jasny. Zachód się rozwijał, sowiecka Rosja już mniej, ale pod względem geopolityki światowy układ był raczej stabilny. Inaczej jest w obecnym układzie trójkowym, kiedy mamy dwóch dużych i jednego pretendenta. Ten będzie zawsze łakomym kąskiem dla któregoś z mocarstw, bo w przypadku jego przejęcia lub tylko sfraternizowania robi się układ – dodajmy, destabilizującej – przewagi: dwóch na jednego. I o to całe obecne zamieszanie. To dlatego Trump m.in. chce skończyć z wojną na Ukrainie, która ewidentnie wpycha Rosję w łapy Chin.

Kara za jazdę na gapę

Co ma to wspólnego z Europą, bo przecież mamy dojść do Tuskowych oświadczyn w Brukseli? Ano to, że do tej pory Europa woziła się na gapę. Amerykę coraz bardziej irytował fakt, że to ona zapewnia Europie jej kontynentalne bezpieczeństwo, nic specjalnie z tego nie mając. Konstrukcja układu ochrony Europy była ceną za amerykański prymat, gdyż hegemon był zainteresowany w partycypacji w kosztach utrzymania ładu światowego, bo przy dolaryzacji międzynarodowej wymiany handlowej był za każdym razem jej beneficjentem. Ale kiedy układ niekwestionowanej dominacji się zmienił, okazało się, że nie dość, że dawał ochronę za darmo, to jeszcze zaczął ochraniać Europę, która poczęła wyraźnie romansować z amerykańskim wrogiem nr 1, czyli Chinami. W dodatku postępacka coraz bardziej Europa, zwłaszcza w narracji unijnej, pyskowała do Stanów, że właściwie to Jankee mogą sobie go home.

No, to przyszedł Trump i powiedział, że chętnie, że on jak najbardziej „go home”. Zaczął od kwestii bezpieczeństwa i stwierdził, że w takim razie to niech Europa sama zadba o swoje bezpieczeństwo, zaś artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego może w przypadku USA ograniczyć ich reakcję w razie ataku Rosji do gniewnej noty z wyrazami ubolewania. Do tego dołożył kwestię ceł na europejskie towary, co ma znaczenie raczej symboliczne. Ale ich zakres pokazuje zapaść naszego kontynentu. Nie są to bowiem cła na produkty jakichś wyrafinowanych technologii, tylko tego, czego rezerwuarem stała się zacofana Europa: ot, sery, wina, szyneczki, ciuchy, czyli produkty prostego przetworzenia, głównie rolnicze. Europa jest obecnie w tym miejscu – znane, tradycyjne marki z – również technologicznymi – korzeniami nawet w XVIII wieku. W dodatku i bez ceł wytwory Europy, zwłaszcza w przypadku produktów rolniczych były już na miejscu, w Europie cenowo obciążone kosztami obłędnej europejskiej polityki klimatycznej, a więc były i tak niekonkurencyjne.

Europejskie zagwozdki

I teraz mamy Europę po wyborach na Trumpa. I ma ci ona, omówione wcześniej, zagwozdki. Ma wojnę z Rosją, a więc nie wypada (dodajmy oficjalnie, bo nieoficjalnie to wypada, co zdemaskował atakowany przez Unię Orban) kupować jej od Putina surowce. A więc energetycznie – po klimatycznym szaleństwie zagważdżania kopalń – Europa siedzi w kieszeni USA i nie ma ruchu. Do wytworzenia własnej architektury bezpieczeństwa, nawet ze zdalnym parasolem atomowym USA, jest jej jeszcze bardzo daleko, co oznacza, że prędzej się Rosja pozbiera po wojnie na Ukrainie, niż się militarnie Europa ogranie.

Grozi jej w dodatku zapaść gospodarcza, gdyż wewnętrznie dobije ją Zielony Ład, eksportowo albo amerykańskie cła, albo to, że Chińczycy już sami wytwarzają dotąd importowane z Europy towary, czego najlepszym przykładem jest stworzony z przytupem przez Chińczyków przemysł samochodowy. W ten sposób Chiny wzmacniają swój rynek wewnętrzny, zaspokajając się – oprócz przychodów z eksportu – dochodami z lokalnego obrotu. Chińczycy jako obywatele bogacą się i wytwarzają rosnące obroty z wymiany wewnętrznej, co bardziej balansuje ich gospodarkę z montowni w kierunku dojrzałej gospodarki wymiany. Teraz chińskie montownie przenoszone są np. do Afryki, o którą wyścig Pekin wygrał z całym światem.

A więc Europa jest w ciemnej… dziurze. I wychodzi Tusk i mówi: Trump – sprawdzam! Czyli skoro ty tam mówisz, że mamy sobie tu sami poradzić, to sobie poradźmy. Wykorzystajmy ten zwrot pro-rozwojowo, czyli weźmy się za siebie. Czyli – do roboty! Odbudujmy własną wytwórczość i samodzielną armię. (Tu brawka na stojąco).

Śmiem wątpić i podam argumenty o wyłącznie narracyjnym aspekcie takich deklaracji. Po pierwsze – gospodarka. Wiadomo, że to nie Polska w Europie ma ją rozruszać, bo Tusk to mówi jako Europejczyk, nie Polak. I nie mówię tego dlatego, że go nie lubię i chcę mu przypiąć łatkę Niemca przemalowanego na Polaka. Polska ma zerowy wpływ na europejskie kierunki gospodarcze, a więc rozmowa o tym w Brukseli ma perspektywę wyłącznie unijną. A jak Europa ma się zabrać za robotę? Przecież znacząca większość obecnych na sali w trakcie tego wystąpienia siedziała tam, dlatego, że udało im się wmówić lub tylko obiecać wyborcom, że wszystko będzie po staremu. Że będziecie pić kawusie na rynkach europejskich miast, zaś inne – pozaeuropejskie – świstaki będą gdzieś tam w świecie pakować swoje (swoje? nasze!) produkty w sreberka, my zaś będziemy doklejać tylko europejskie prestiżowe metki i kasować marże. Spokojnie, bez pocenia się. I teraz tak psutemu przez lata ludowi trzeba powiedzieć, że musi jednak wstać rano i się nadźwigać w fabryce? I on ma za takie rewelacje takich posłańców niedobrej nowiny nagrodzić reelekcją?  Niedoczekanie!

Myśmy wszystko zapomnieli

No dobra, powiedzmy, że suweren zgodzi się na taką propozycję, choć to założenie tyleż teoretyczne, co hurraoptymistyczne. No dobra – mamy to: lud się zgodził i co? Jajco. Przecież jeśli nawet zgodzi się na to kapitał, drugi, jeśli nie pierwszy, przed suwerenem, sponsoringowy gracz wpływający na władzę, i zlikwiduje fabryki w Chinach i przeniesie do Europy (koszty!) to kto tu będzie robił? Przecież, idąc za powiedzeniem Wyspiańskiego, myśmy tu w Europie „wszystko zapomnieli”.

Europa trwale utraciła kompetencje wytwórcze, których wcale nie uzupełnili inżynierowie z Erytrei, odwrotnie – ci tylko dołożyli swoje koszty do pękającego w szwach modelu socjalu na wyrost. Kto tu będzie pracował? A pamiętajmy, że celny ruch Trumpa ma swój właściwy efekt – jeśli chcesz sprzedawać na Stany bardziej ci się będzie opłacało przenieść do USA swą fabrykę, niż walczyć z postępackim klimatyczno-regulacyjnym szaleństwem Brukseli. I kapitał widzi tę alternatywę. A więc i Europa jest gospodarczo w ciemnej… dziurze, i Tusk gada tylko wizjonerskie głupoty dla ubogich. Nasz Donald tylko podkręcił gałkę wzmacniacza, przez który swoje bajeczki wyśpiewuje Unia na tonącym Titanicu.

No dobra – teraz bezpieczeństwo. To już jest odjazd, a co my, Europejczycy, tu zrobimy? Przecież, jak w gospodarce, tu jeszcze bardziej wszystkośmy zapomnieli. Jak stary wojak z demobilu, wygrzewaliśmy kości w cieniu militarnej potęgi Waszyngtonu. Rozleniwiliśmy się na wiecznej przepustce, wojsko europejskie jest już właściwie raczej dekoracyjne, czego dowiodła wojna na Ukrainie. To całe gadanie czy tam wysłać wojska, czy nie, to tylko przykrywka do tego, że nawet gdybyśmy chcieli, to żadnego wojska do wysłania właściwie nie mamy. Nawet trudno byłoby – gdyśmy chcieli – wysłać kontyngent do jakiejś strefy demarkacyjnej pomiędzy Rosją a Ukrainą. Nic tu nie ma. Te wszystkie mrzonki, że się złoży wszystkie europejskie armie do kupy i da atomowy parasol od Francuzów, to są bajki dla grzecznych dzieci. Europa nie jest w stanie nawet wykorzystać możliwego rozejmu na chociażby sprzętowe przygotowanie się do wojny – wytwórcza bezradność Starego Kontynentu wraca tu w postaci kompletnego stuporu militarnego.

Narracje na użytek europejski i na użytek polski

Po co więc takie tromtadractwo? Ano z dwóch powodów: zbliżają się kluczowe dla Unii wybory, bo wybory u lidera tej formacji – Niemców. I trzeba wlać w serca Niemców nadzieję, że Unia ogranie ten kryzys. Jak to zwykle w postępactwie – nadzieja będzie na gębę. Tą gębą może być i polska gęba. I tak jest. Bo kto ma dać obietnicę nowego? Ustępujący kanclerz Niemiec? Szefowa Komisji Europejskiej? Ta już jest tak zużyta w obietnicach „nowych otwarć”, że nikt jej nie uwierzy. Zwłaszcza, że jak się sprawdzi co tam licytanci mają w kartach, to wyjdzie, że… nic nowego. No, bo słowa słowami, ale popatrzmy na kwity, np. priorytety polskiej prezydencji. Z nowych rzeczy jest tam tylko to, że robimy po staremu, tyle, że przyspieszamy, czyli uciekamy do przodu. A wiadomo jak się kończy przyspieszanie w biegu w przepaść.

Wszystko jest w agendzie polskiej prezydencji: jaki tam koniec Zielonego Ładu! Odwrotnie – planeta (akurat teraz, jak odpadły Stany, to tylko w Europie) płonie, więc dalejże: ETS 1 to mało, jedziemy z wywłaszczeniowym ETS2, za rogiem czeka trójka i koniec z Europą. LGBT na pełnej petardzie, imigracja – refugees welcome! – łącznie z relokacją spadów do Polski. Cenzura – zaraz zamkną najważniejsze platformy i wrócimy do jednorodnego przekazu, ciaśniej niż za komuny, która robiła to samo, ale w ograniczonym technologicznie wymiarze. I to tyle, jeśli chodzi o europejską perspektywę.

Teraz Polska. My też mamy przecież kolejne (które to już?) „najważniejsze wybory w III RP”. I Tusk mówił do Polaków. Po pierwsze mówił do swoich, którzy mogą być sfrustrowani, że koalicji jakoś nie idzie. Ci dostali wyższy wymiar – pojawił się wizjonerski przywódca Europy, nasz Donald, tchnął ducha w zgnuśniałe serca brukselskich eurokratów. Nasz chłop pokazał big picture. U nas jakoś nie idzie, więc zadowolmy się tym podwyższonym wymiarem. Tak to zwykle bywa – nie chcę nic sugerować, ale to rosyjskie jest – nam nie idzie u siebie, to są pewnie winni bojarzy, bo nie car, ale świat nas szanuje. A więc wszystko w porządku.

Drugi aspekt przemowy Tuska do Polaków z Brukseli to przekaz do wahających się przed wyborami na prezydenta w Polsce. Ci mają dostać zwyczajowy ładunek ściemy, że postępactwo odchodzi od swych postulatów, które – jak wynika z badań opinii publicznej – są coraz bardziej niestrawne. A więc przed wyborami trzeba mówić… Braunem. Po wyborach nie trzeba, bowiem, jak widać w uśmiechniętej koalicji, bać się rozliczenia przez suwerena za niedowiezienie obietnic. Tuska, czy obecnie Trzaskowskiego, twardzi wyborcy zrozumieją to jako taktyczny wybieg, mrugniecie okiem, że wicie-rozumicie, taka jest gra, a przecież wiadomo, że będzie jak ma być, a nie jak się ściemniało dla wahaczy. Tak samo było i z tymi 100-ma obietnicami: one były do uwodzenia, a więc dla uwodzących to jasne, że chodzi o chwilowy podryw. A grono, jak widać, do uwiedzenia jest wciąż spore i dla takich się serwuje takie ściemy. Jak chce się golić owieczki, to się im nuci bajeczki. I tyle.

Polska jako harcownik

Jest jeszcze jedna konsekwencja tej postawy. Nasza przeciwfaza. Bo, jak się odcedzi te narracje i popatrzy na papiery i „wpadkowe” deklaracje, to widać jedno – jesteśmy harcownikiem hałłakującym na jeszcze wolnym polu przyszłego starcia Europy z USA. Coraz bardziej wymyślamy Amerykanom, sprowadzamy samoloty, by uratować, tym razem polskich, nielegalnych imigrantów przed siepaczem Trupem, wygrażamy mu kartonową piąstką, pewni, że za nami stoją zwarte oddziały Europy, która w razie problemów nas przed tym (amerykańskim) rudzielcem obroni. Nie obroni – my, harcownicy – będziemy pierwsi, którzy zostaną wydani na pożarcie i uratować nas może wtedy jedynie jakaś kalkulacyjna łaska ze strony zwycięzcy, a to starcie, jak nam wyszło z tego tekstu, nie może się skończyć inaczej niż zwycięstwem Stanów. Przychodzi czas płacenia odkładanych rachunków za jazdę na gapę i w naszym przypadku za równie rozleniwiającą nas sytuację strategicznej adopcji – oddaliśmy się adoptującemu rodzicowi bezwarunkowo, ale i w poczuciu, że nic nie musimy już robić dla siebie, bo dostaliśmy nowy dach bezpieczeństwa.

Europa zacznie się dogadywać – już się dogaduje, wyciera klamki Waszyngtonu, bo za chwilę Trump z Putinem ułożą architekturę bezpieczeństwa, również w Europie, bez udziału Europy, co dopiero Ukrainy. My zaś już się przygotowujemy, że dowiemy się w przedpokoju negocjacji co tam na salonach ustalono i gdzie przypadło nasze miejsce. I nie powie nam o tym Unia, bo jej też na salonach decyzji nie będzie; Unia, a może i nowe Niemcy, zostaną tylko poinformowane o nowych ustaleniach, które nam z kolei przekażą. A może wszystkim to opowie nowy namiestnik Trumpa na Europę – Orban?

USA znosi cenzurę, Unia się zastanawia co z tym ma zrobić, bo jak się postawi, to znajdzie się bez mediów, nawet do popychania swej lewackiej agendy. My, jako zapaleńcy, prymusek pyskówki, mistrz prężenia cudzych mięśni – idziemy w innym kierunku. Mówimy otwarcie o zamknięciu platformy X za to, że ośmielił się jej właściciel przeprowadzić wywiad z drugą partią niemieckiej sceny politycznej, podczas gdy nasi politycy nie wychodzą z niemieckich studiów telewizyjnych i redakcji. Zielony Ład się wali, my zaś wycinamy tysiące hektarów lasów pod wiatraki, kiedy Niemcy otwierają swoje kopalnie węgla (my nie możemy, gdyż zagwoździliśmy je bezpowrotnie). Genderyzm zanika w dwupłciowości, a nasze redaktorki z wolnych mediów „czystych jak woda” deklarują, że zaraz po wyborach zwycięskich możemy zobaczyć cud pierwszego w Polsce małżeństwa jednopłciowego. Polska skacze więc jak pchła na grzebieniu – w pierwszej linii frontu wysadzania pociągów w odwołanej już wojnie.

Epilog, czyli jak zwykle sami

I znowu zostaniemy sami, stawiając wszystko na jedną, fejkową kartę. Opuszczą nas i sprzedadzą ci, którym część naszej klasy politycznej zawierzyła – jak zwykle – bezwarunkowo. Pies ich tam trącał, ale w tym szaleństwie wciągają w konsekwencje tych bezrozumności nie swoje zasoby, ale cały kraj. Znowu stajemy się „chorym człowiekiem” Europy, ale tym razem wygrażającym wszystkim naokoło, a już szczególnie pielęgniarkom i lekarzom, którzy już coraz rzadziej zaglądają do naszego tu oddziału umysłowo chorych na schizofrenię naprzemiennej manii wielkości i czołobitnej służalczości.             

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Sama tego chciałaś, Europo Dyndało…

Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/22-02-sama-tego-chcialas-europo-dyndalo/

Administrację Trumpa charakteryzuje delfickość. Jak to z przepowiedniami z ust proroczych wyroczni bywało – były one mętne i właściwie rządzili jej wyrokami interpretatorzy. Tak mamy i teraz – Trump mówi ezopowo, na okrągło, coraz mu się tam zmienia, ale też nie wiadomo do końca, bo jego rewelacje pochodzą bardziej z ust jego podręcznych, niż wprost od niego. I mieliśmy teraz wysyp takowych – raz szef Pentagonu zapodał bardzo smutną wersję przyszłej małej architektury bezpieczeństwa po pokoju (rozejmie?) na Ukrainie, raz to wiceprezydent Vance złagodził to stanowisko, potem znowu wizytujący Europę szef Pentagonu wprowadził trochę realizmu, ale raczej wokół konieczności utraty złudzeń w wykonaniu Polaków.

Z tych interpretacji powstały trzy trendy komentariatu polskiego. Niestety – oficjalny, polski dołączył do grona europejskich płaczek, coś tam bąka znowu o wartościach, nie widząc, że to inne czasy i stare już „se ne vrati”. Że Europy pomijać nie można (jak nie można, skoro właśnie jest pomijana) i żeby się wziąć razem wespół w zespół i dać odpór. Najchętniej chyba słowem. Drugi typ komentarzy, to „a nie mówiłem…”. To smutna satysfakcja tych, którzy od lat ostrzegają, że beztroska zabawa Europy, i wtórującego jej prymusika polskiego, w jazdę na gapę w tramwaju amerykańskiego bezpieczeństwa spowoduje, że bez własnych zasobów realnej siły, jak się ten tramwaj zatrzyma, zaś motorniczy wyprosi z pokładu, to się znajdziemy sami na przystanku. Za to nasi dotychczasowi partnerzy europejscy, co to kozakowali na pusto, wrzucą nas pod pierwszy lepszy tramwaj, tym razem nadjeżdżający ze wschodu. Tak, ci komentatorzy mieli rację, ale zazwyczaj konstatacja jest taka, że właściwie to już jest bardzo późno na jakąś naszą reakcję.

Ale – z kolei nie tylko nie ma nie tyle pomysłu, ale i nie ma wciąż woli polskich władz, by zdefiniować dzisiejszy polski interes w tym okresie kształtowania się naszej rzeczywistości na lata. Znowu mamy się trzymać spódnicy „starszych i mądrzejszych” nie bacząc, że ani ich interesy nie są zbieżne z naszymi, ani nie ma co się łudzić, że żyjemy pod parasolem prymatu amerykańskiego, bo ten właśnie – na Ukrainie – przegrał spektakularne starcie.

Jest też i trzecie podejście – poczekać co się wyłoni z konkretnych propozycji. Ale wszystkie te postawy nie dają nam żadnej gwarancji realizacji naszych (niewiadomych zresztą) celów. Jesteśmy podmiotem biernym, na co długo pracowaliśmy, głównie w wykonaniu elity rządzącej, ale i też z powodu lekkomyślności suwerena, który zajmował się wyborem nieistotnych priorytetów. Przychodzi czas zapłaty za wieloletnie zaniechania i wielu chce się dalej obrażać na rzeczywistość, co powiększy tylko przyszłe i nieuniknione rachunki.       

No i mamy to. Wojna na Ukrainie dobiega powoli końca, pora więc na podsumowanie i bilans stron. Nie ukrywam, że z pewną dozą satysfakcji siadam teraz do pisania tego, ale to satysfakcja gorzka, skoro ziściły się moje (i nie tylko moje) najczarniejsze scenariusze. Warto jednak się pokusić o choćby najgorszą w rezultatach egzegezę, bo lepszy jest taki realizm niż słodzenie rzeczywistości i nagłe obudzenie się w wychodku. Tyle moich tu refleksji. Ale tekst ten dedykuję tym wszystkim mniejszym lub większym podżegaczom wojennym, którzy nie tak dawno wyzywali mnie od pacyfistów, a dziś te moje prognozy i wnioski widzą już na nagłówkach gazet, że mocarstwa tak się umawiają, zaś my – czekamy w piwnicy, aż ktoś do nas zejdzie i powie co, również w naszej sprawie, zdecydowano. Ale pojedźmy po tzw. interesariuszach tej wojny z ich własnym bilansem tego konfliktu, zaś później zobaczymy co wynika z tego w całości.

Rosja

Przypomnieć należy dwie daty. Pierwsza to wyraźne ultimatum Rosji wobec Zachodu, 17 grudnia 2021 roku Kreml wydał z siebie żądania przebudowy układu w Europie, pod wyraźnym szantażem, że jak nie – to będzie awantura na Ukrainie. Poczytajmy co tam chcieli Rosjanie:

  • nieagresji i powstrzymania się od działań, które Rosja uznaje za szkodliwe dla swojego bezpieczeństwa;
  • nierozszerzania NATO, zwłaszcza na wschód, szczególnie na obszar poradziecki;
  • nietworzenia baz i nieprowadzenia aktywności wojskowej na terytorium Ukrainy oraz innych państw poradzieckich niebędących członkami Sojuszu;
  • nierozmieszczania rakiet średniego i pośredniego zasięgu poza obszarem NATO i w rejonach, z których możliwe jest rażenie terytorium Rosji;
  • nierozmieszczania broni jądrowej poza terytorium państw ją posiadających i likwidacji infrastruktury to umożliwiającej;
  • nierozmieszczania wojsk i nieprowadzenia aktywności wojskowej na Ukrainie oraz w innych państwach poradzieckich;
  • wycofania wojsk sojuszniczych rozmieszczonych na terytoriach nowych państw członkowskich NATO po maju 1997 r. (po podpisaniu Aktu Stanowiącego NATO–Rosja);
  • wyznaczenia strefy buforowej wokół granic Rosji i jej sojuszników z Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, gdzie niedozwolone będą ćwiczenia i inna aktywność wojskowa na poziomie brygady sił zbrojnych i wyższym;
  • niedopuszczenia przelotów ciężkich bombowców i przepływu okrętów wojennych na obszarach, z których mogłyby one razić cele na terytorium Rosji (zwłaszcza na morzach Bałtyckim i Czarnym);
  • zachowania przez samoloty bojowe i okręty wojenne państw Sojuszu określonego dystansu od analogicznych jednostek rosyjskich w przypadku ich zbliżenia się do siebie.

Zachód, a zwłaszcza USA te żądania odrzuciły, Biden pogadał z Putinem, czym tak ośmielił rosyjskiego przywódcę, że ten zaatakował 22 lutego 2022 roku Ukrainę. I tu pokazały się kolejne żądania Rosji, tym razem sprowadzone do samej Ukrainy: „demilitaryzacja, denazyfikacja, i neutralny status”. Teraz popatrzmy które z tych celów Rosja osiągnęła:

  • Demilitaryzacja – to kwestia za nie długich ustaleń warunków pokoju (rozejmu?). Zobaczymy co tam USA z Rosją ustalą, a należy się obawiać nie tylko demilitaryzacji Ukrainy, ale i naszego regionu. Bo przegrywana wojna na Ukrainie powoduje, że nie tylko trzeba się patrzeć na trzy „warunki ukraińskie”, ale i na realizację ultimatum Putina z grudnia 2021. A tam stoi między innymi jak byk – „wycofanie wojsk sojuszniczych rozmieszczonych na terytoriach nowych państw członkowskich NATO po maju 1997 r. (po podpisaniu Aktu Stanowiącego NATO–Rosja)”.
  • Denazyfikacja brzmiała na początku bardzo egzotycznie, ale pro-banderowskie inklinacje rządu w Kijowie uświadomiły światu, i przede wszystkim Polakom, że jest coś na rzeczy. Wcześniej brano to po prostu za pretekst Putina do zmiany władz w Kijowie, ale ten pretekst nabrał realnych kształtów. Tak czy siak chodziło o zmianę władz w Kijowie. Proces ten – po rozejmie i rozpisaniu odwlekanych wyborów na Ukrainie – może zostać zrealizowany i przynieść oczekiwane przez Kreml zmiany w Kijowie. Bilans bowiem wojny jest bardzo niekorzystny dla władz ukraińskich i lud może wymóc tu zmianę coraz mniej popularnej ekipy.
  • Neutralny status Ukrainy jest też za rogiem. Nikt już nie będzie obstawał (no, oczywiście oprócz Polski) za natychmiastowym przystąpieniem Ukrainy do NATO. Nawet Kijów to rozumie, choć Warszawa – nie. Jest to zwycięstwo Putina, który i tu osiągnął cele swojej wojny. NATO i tak samo jest w kryzysie, bo wojna ujawniła tu jego bezzębność w przypadku wycofania się USA. Teraz nawet nie wojska NATO będą zasiedlały jakąś strefę buforową, jeśli taka powstanie, by rozdzielić Rosję od Ukrainy.
  • Do tego należy dodać sukcesy terytorialne Rosji, które powiększyły się od czasu rozpoczęcia wojny, przebiły zdobycze z 2014 roku i nie wydają się do porzucenia w ramach jakiejś formy pokoju. Tu więc też Putin wygrał.

Samą sytuację negocjacyjną ma Kreml niezłą. To Trumpowi się spieszy do realizacji swej obietnicy, zaś czas gra na korzyść Putina. Front się zatrzymał i gnije, pomoc zachodnia praktycznie zanikła, morale w wojsku ukraińskim – poniżej poziomu linii okopów. Putin może czekać na coraz to lepsze oferty. Sankcje mu nie uwierają tak jak Zachód myślał, za to europejski Zachód tylko czeka by wrócić do business as usual. Zresztą i nie czekał z tym Zachód do końca wojny – handel z Rosją na surowce kwitł na całego, tyle, że kupowano przez pośredników, co w cudowny sposób wypłukiwało ukraińską krew z ruro- i gazociągów. Jednak jednocześnie podrażało koszty energii w Europie, ale i dawało w końcu zyski Rosji, bez względu na obchodzone sankcje. Wojna zbliżyła Rosję z Chinami, dając jej jednak – jak widać – pole manewru gry z USA. Jeśli dodać do tego społeczne poparcie wśród Rosjan dla tej wojny, brak problemów – kluczowych dla Ukrainy – z rekrutem, to bilans wojny wychodzi u Putinów na plus. Mają więcej niż chcieli zaczynając tę wojnę i mogą spokojnie podbijać cenę punktami z listy ultimatum z grudnia 2021.

USA

Celem tej wojny, a właściwie korzyścią z jej wybuchu (nie wiadomo czy nie stymulowaną) miało być osłabienie Rosji, jako niebezpiecznego potencjalnego partnera Chin. Wiadomo – w układzie trzech mocarstw, a właściwie dwóch i jednego aspirującego (Rosji) sprawa się rozgrywa o przyciągnięcie na którąś ze stron tego trzeciego. Dwóch na jednego to lepszy układ niż odwrotnie. Wydaje się, że celem USA było osłabienie potencjalnego partnera Chin, zrobienie mu na granicy krwawiącego Wietnamu, a w najlepszym razie – by poobijanego pretendenta przeciągnąć na swoją stronę. Tak wydaje się myślał Biden. I dlatego przeciągał jak długo się da trwanie tej wojny, za którą tak naprawdę płaciła Ukraina i jej naród.

Trump zauważył, że ta sytuacja raczej wpycha Rosję w ręce Chin. Bo w czasie tej wojny ta współpraca się zacieśniła, grupa BRICS się umocniła i pojawiła się kolejka chętnych do dołączenia. Rosja znalazła inne rynki zbytu na swe surowce i architektura układu światowych wpływów się zmieniła. I to mocno na niekorzyść USA. A więc Trump doszedł do wniosku (jeszcze przy wsparciu własnej opinii publicznej ), że przedłużanie tej wojny tylko pogłębia te negatywne dla USA trendy i zaczął Trump nastawać na pokój. Pytanie tylko – za jaką cenę? Ano za taką, której na pewno USA nie zapłaci. Ba – dostanie zwrot od Europy za swe „militarne inwestycje” w ten konflikt.

Bo co proponuje na razie Trump? (zobaczymy oczywiście co z tego zostanie). Po pierwsze – kwestia architektury bezpieczeństwa w Europie po tej wojnie to… sprawa Europy. USA tu się nie będą angażować, no boots on the ground. A więc w strefie demarkacyjnej, jeśli ta powstanie, wojska mają wystawić Europejczycy. Po drugie – żadnych marzeń, panowie z Kijowa, ale i Polski, o NATO, to już ustalone, myślę, że tak samo co do zwrotu terytoriów ukraińskich zajętych przez Rosjan. I zapłata – za pomoc w wojnie Ukraina udostępni swe surowcowe zasoby, zwłaszcza metali ziem rzadkich, z których USA będą mogły korzystać. Jak im się w tej prawie zamknęli Chińczycy, to sobie zrekompensują to z Ukrainą. Podkreślmy – taki rachunek wystawiła Ameryka za pomoc Ukrainie, i to jest ważna konstatacja, dla krajów, takich jak np. nasz, które pomagały na piękne oczy, zaś wszystkich tych, którzy wspominali o jakiejś rekompensacie za pomoc – wyzywali od hien cmentarnych.

Czyli – zmniejszenie do zera zaangażowania się USA w ten konflikt, od-natowienie architektury bezpieczeństwa w Europie, artykuł piąty Traktatu Północnoatlantyckiego idzie do lamusa, zero gwarancji militarnych dla Ukrainy od USA, niech Europejczycy martwią się sami. Z drugiej strony – przyjazne gesty wobec Kremla, wielka przyjaźń wielkich narodów, niewiadome koncesje geopolityczne w Europie Środkowo-Wschodniej i mglista, acz groźna przyszłość zbliżenia współpracy gospodarczej. Mroczna, bo nie wiadomo za jaką cenę do zapłacenia przez nas.

Ukraina

No, tragedia. Kraj w ruinie, połowa luda uciekła na Zachód, znowu grożą Dzikie Pola w tym regionie. Największa ofiara tej wojny, co oczywiste, jednak cena tej ofiary nie musiała być taka. Wyraźnie widać, że po pierwszej klęsce ofensywy Rosji na Kijów pojawiło się okienko możliwości godnego pokoju. No, może rozejmu, ale to, co teraz się szykuje też może być tylko rozejmem. Rozmowy w Stambule w 2022 roku uzgadniały o wiele lepsze warunki zakończenia tej wojny niż to, co leży dziś na stole. I Ukraina mogła to brać, ja bym brał w ciemno. Ale pojawili się podżegaczo -naganiacze, gęgacze, żeby dojechać Moskala. Przyjechał premier Wielkiej Brytanii, Sulivan z Białego Domu i przekonali Zełenskiego, że jedziemy dalej. I od tej pory wojna nabrała tempa, ale nie poprawiła sytuacji Ukrainy, tylko ją pogorszyła.

Moskale mówią o sobie, że Rosjanin powoli zaprzęga ale szybko jedzie. Po pierwszej porażce Rosja się ogarnęła co do doktryny tej wojny, odrobiła lekcje, poprzestawiała się ekonomicznie z zaopatrzenia „misji specjalnej” na gospodarkę wojenną, uodporniła gdzie się da na sankcje – i przetrwała. Wojna zaczęła się toczyć nie tak już optymistycznie – Kreml zrezygnował już z zajęcia Kijowa, zajął się – i to skutecznie – podbijaniem tych regionów, gdzie pod mniej lub bardziej realnym pretekstem ochrony ludności rosyjskiej, zajął tereny z dużymi zasobami surowcowymi lub takimi o dużym znaczeniu geostrategicznym.

A Ukraina wciąż wojowała, najgorzej, że z Zachodem, który najpierw podpuścił, później obiecał i na końcu nie dowiózł. Trzeba było się uganiać za każdym pociskiem, zawłaszcza, że Zachód tak się kompletnie rozbroił w strategicznym dealu Niemiec z Rosją, że na pomoc nie można było liczyć, choć i nie było z czego. Zachód był jak kiedyś komunizm z produkcją konserw mięsnych – tych nie robiono z powodu braku blachy, zresztą i tak nie było mięsa. W stosunkach międzynarodowych Zełeński brał skąd dawali, ale nie kwitował. W przypadku krótkotrwałej miłości do Polski, po jej eksploatacji widowiskowo odwrócił się do Niemiec, upatrując w nich swego geopolitycznego patrona. Z USA był zawsze jak najlepiej i kiedy Kijów zobaczył, że po zabiciu ukraińską rakietą dwóch Polaków w Przewodowie Warszawa czeka aż się Biden obudzi, by wiedzieć jak ma zareagować – Ukraina kompletnie przestała się przejmować Polską: po co zabiegać o lokaja, skoro można sprawy załatwiać z jego panem?

Najgorzej Zełenskiemu szło u siebie. Naród spylił od razu, ale i później – morales upadło. No, bo trzeba być rzeczywiście patriotą, by walczyć o kraj rządzony przez oligarchów, gnić w okopach, kiedy oligarchów synowie zamiast walczyć o kraj rozbijają się bentley’ami w luksusowych dzielnicach Europy. Do tego dochodzi jeszcze fatalne budowanie mitu założycielskiego nowej Ukrainy na po-fasztystowskich cokołach banderyzmu. Kompletnie niezrozumiałe podejście, które nie tylko zniechęca Polaków, ale i cały świat, który najpierw oklaskiwał bohatera ukraińskiego w kanadyjskim parlamencie, by potem okazało się, że gościu jest z Waffen-SS. Najgorszy dla Ukrainy jest jednak bilans rzeczywisty – zrujnowany kraj i niewiadome setki tysięcy zabitych Ukraińców. I pytanie, które się kołacze w głowach Ukraińców – po co to było? Po co było ciągnąć tę wojnę, jak można było ją skończyć dwa lata, kilka regionów i kilkaset tysięcy ofiar mniej temu? Jaki był cel i jakie są rezultaty?

Końcowym bilansem jest zrujnowany kraj, zdepopularyzowany naród, kolonia eksploatacyjna surowców dla Zachodu, kraj-bufor pomiędzy wschodem a zachodem, ziemia niczyja i dzikie pola beznadziei. I niewiadoma nowa ekipa polityczna, bo ta stara za tę postawę w wojnie zapewne zapłaci z rąk resztek narodu ukraińskiego. I – po tych wszystkich naszych poświęceniach – niewiadome relacje Polski z przyszła Ukrainą, lub tym, co z niej zostanie.                     

Europa

Tak, to koniec wożenia się na gapę. Głównie z Amerykanami. Jeszcze w pierwszej jego kadencji Niemcy się śmiali z Trumpa, w ONZ, gdy ten napominał ich, że ich projekty z Rosją skończą się źle. No, bo USA miały zatarg o hegemonię z Chinami, płaciły za ochronę Europy, a ta Europa handlowała z Rosją, budując tą współpracą przyszłego partnera Chin w starciu z Ameryką. Gdzie tu był sens do kontynuacji tej polityki w interesie USA? W dodatku Europa pluła na te straszne Stany, Jankee miały go home, co chwila. Jednocześnie pieniądze zaoszczędzone na zanikające zbrojenia Europa przeznaczała na social, pukała się w głowę nad losem Amerykanów, co to zasuwają na trzech etatach i mają dwa tygodnie urlopu w roku. No to przyszedł Trump i powiedział – barabardzo, radźcie sobie sami.

Deal europejski był dealem niemiecko-rosyjskim i po to tylko była i jest ta cała Unia. Po to, by Berlin miał organizacyjną ekspozyturę do realizacji swej europejskiej hegemonii. Pomysł był porywający – my tu mamy technologie, dostaniemy surowce od Rosji za półfree, jeszcze pohandlujemy nimi z resztą Europy, trzeba tylko zaczopować kraje z własnymi zasobami energii, najlepiej pod zielonoładowym pretekstem. Warunkiem współpracy ze strony rosyjskiej było pilnowanie, głównie przez Niemcy, demilitaryzacji Europy, na co się godziły beztroskie narody, gdyż zaoszczędzone w ten sposób środki wracały do suwerena w postaci rozbuchanego socialu. Było to więc perpetuum mobile, wszystko grało, szło jak po maśle, aż tu Putin zrobił numer i wszystko popsuł wojną na Ukrainie.

Wojna pokazała od razu egoizmy państwowe, kompletnie nierówny krok Zachodu w tym konflikcie, NATO zostało praktycznie obnażone, jako twór bezzębny, jeśli nie używa sztucznej szczęki amerykańskich militariów. Zachód nie wsparł Ukrainy, nawet gdyby chciał to nie miał na to innych niż amerykańskich środków. Wojna się zaglimziła, Unia wydała z siebie setki konferencji o niemożności, deklaracji o wzmożeniu i wyrazów poparcia. W dodatku na zasadzie wahadła – dla ciemnego ludu chyba – odbiła się wajcha w drugą stronę: niegdysiejsi europejscy poplecznicy Putina zaczęli recenzować jego zatwardziałych przeciwników, co do współczynnika onuzycmu. Zrobiło się zero-jedynkowo: żadnych rozmów z mordercą z Kremla, sankcje, ostracyzm, nawet balet ruski nie pasował, co dopiero mówiąc o Dostojewskim i Puszkinie w bibliotekach.

A pod spodem, wręcz po linią frontu, szedł business, może nie as usual, ale szedł. Sankcje na import ruskich surowców były przez Zachód ogłaszane, a jednocześnie obchodzone, z wykorzystaniem pośredników, którzy nagle stali się znaczącymi eksporterami surowców, których przecież nie wydobywali, tylko kupowali od Ruskich, doliczając marżę. I interes się kręcił, europejskie pieniądze wracały na Kreml na zakupy w wojnie, którą Zachód jednocześnie oficjalnie potępiał. Ale wszystko w Europie podrożało, w dodatku nasiliły się trendy de-industrializacji na Starym Kontynencie i kontrakt społeczny, że Europejczycy będą tu sobie spokojnie zawijać marżę w sreberka, bez pocenia się – zawalił się na oczach jednego pokolenia.

Europa nie budowała swojej siły, konsumowała tylko swoją byłą pozycję, licząc, że stan ten będzie trwał wiecznie. W dodatku przytrafiły się jej dwie rzeczy po drodze – bezwstydny już poziom aspiracji niemieckich (tak samo coraz mniej uzasadniony) do przywództwa na kontynencie (podbity przez Bidena i zakwestionowany przez Trumpa) i do tego doszło jeszcze globalistyczno-lewackie ideolo. Zielony Ład dobił (i jak widać z uporu wciąż dobija) resztki europejskiej konkurencyjności. Słaba Europa, ze „sprawdzam” Trumpa okazała się porcelanowym słonikiem byłej wielkości stojącym (?) na glinianych nogach prężenia zwiotczałych mięśni. W czasach rewolucji, nawet nie zdrowego rozsądku, ale pragmatyzmu – taka waluta ma słabiutki kurs, na który nabierają się już chyba tylko takie kraje jak Polska.

Polska

Tak właściwie to w sprawie „Polska a wojna na Ukrainie” można mieć tylko jedną satysfakcję, ale wynikającą raczej z geopolitycznego przypadku, nie zaś naszej, państwowej zapobiegliwości. Do tej pory, od lat, w roli dzisiejszej Ukrainy występowała Polska. Byliśmy „first to fight”, ale i też „first to loose”. Główne królestwo „ziem skrwawionych” było terenem ścierania się europejskich potęg, buforem i to bez względu kto z kim i o co walczył. Taki już nasz los. Polska, bez obecnej Ukrainy mogłaby podzielić jej los, też się wykrwawiać w interesie mocarstw na wojnie zastępczej dla nich, ale jak najbardziej realnej dla nas. Też bylibyśmy, jak obecnie Ukraina, obiektem poświęceń dokonywanych zza bezpiecznych biurek Zachodu, podziwiani za daninę krwi, ale z wyraźnym westchnieniem, ufff, że to nie my. Ale to nie nasza zasługa, nawet odwrotnie – nasi przywódcy wysoce starali się byśmy my, Polacy, weszli w gorącą fazę tej wojny, mając w planach nie tyle użycie naszej nieistniejącej siły, ale rachuby na silniejszych z naszej bandy, ostatecznie – posiadając plany szybkiej ewakuacji z Okęcia naszych światłych przywódców.

W bilansie jak zwykle wyszliśmy na lekkomyślnych romantyków. Jeśli Europa jeździła na gapę w tramwaju amerykańskim, to myśmy myśleli, że jak mamy dobry układ z motorniczym, to nam to ujdzie na sucho. Były to kompletnie błędne kalkulacje. Nasze pojęcie interoperacyjności na wschodniej flance NATO dało nam złudną nadzieję, że kwestie naszej suwerenności będzie wiecznie bronił najsilniejszy z bandy na naszym podwórku. A więc zarzuciliśmy chodzenie na siłownię, zaś nasze ambicje budowy własnej siły militarnej ograniczyliśmy do roli pomocniczej w armii dowodzonej przez Amerykanów. A nikt się nie zastanawiał – a jak to będzie z nami, jak się Amerykanie zawiną z Europy, bo ich rachunek kalkulacyjny się zmieni, a nawet jak się okaże, że takie stracie z Rosją – przegrali, bo tak wychodzi nam teraz?

W kraju, w którym strategią państwa nie zajmuje się ono same, ale prywatne think tanki, finansowane za pomocą portalu „Zrzutka”, nie można się spodziewać niczego innego. Wojsko stało się depozytariuszem obciachu, baletami do defilad, orzełkowania, biało-czerwonienia, w końcu – uzależnienia od zmiennej sceny politycznej, bez żadnej perspektywy strategicznej dla Polski, innej niż przetrwanie danej ekipy. W dodatku zapatrzonej w jedyne źródło swej siły, jaką po odrzuceniu sprawczości polskiego suwerena stali się zewnętrzni patroni.

Władze polskie – i to bez względu na ich zmienne kolory – zaczęły licytować nieosiągalne cele tej wojny – chciejstwo, wrzucanie wszystkiego do obcego koszyka i deklaracje, z których teraz albo się jest głupio wycofać, albo jeszcze bardziej – dalej obstawać przy fantasmagoriach. Ta ostatnia postawa – wcale nie rzadka, nawet w wykonaniu oficjeli, popycha do kolejnych konstatacji opartych na wykryciu ponownej zdrady przez niewdzięczny Zachód, potrzebie przeciwstawienia się poprzez wartości i ubolewaniu nad okropnościami pragmatyzmu. Typowe romantyczne zawodzenia, że po klęsce – oj d..a panie, boli, oj boli…

Wyszło, że nic się nie nauczyliśmy przez całą III RP. No, bo jak to jest, że nasza racja stanu została sprowadzona do osiągnięcia celów średnioterminowych – członkostwo w NATO i UE – czyli „poza” Polską, w podczepieniu się pod sojusze? To miało dwa fatalne efekty – po pierwsze uznaliśmy te cele za osiągnięte, a więc poszliśmy spać do domu, zamiast się budować pod osłoną tychże sojuszy. Po drugie – straciliśmy w sumie narzędziowość tych celów w końcu tylko średnioterminowych. Gdyby bowiem nasze cele były oczywiste i długoterminowe – zapewnienie przez państwo bezpiecznego rozwoju kraju i dobrobytu Polakom, to wiedzielibyśmy, że nasza przynależność do sojuszy, to tylko jeden krok na długiej drodze. A myśmy zatrzymali się w połowie schodów do suwerenności, by oddać się albo konsumpcji, albo emocjom wojny polsko-polskiej.

Z obecnych przesłuchów widać, że CAŁA klasa polityczna nie jest w stanie wyjść poza ten błędny paradygmat. Do tego trzeba konstatacji, że nasz główny sojusznik przegrał na naszym terenie i trzeba się samemu ogarnąć. A Trump bardziej lubi silnych partnerów niż słabych, acz lojalnych gapowiczów. Można być i członkiem NATO, i prowadzić własną politykę suwerenności, tak jak Turcja, która dokonuje projekcji własnej siły daleko poza granicami swego kraju, ale zawsze w granicach swego interesu geopolitycznego. A wydaje – uwaga! – niewiele więcej na armię, niż paździerzowo-baletowe wojsko polskie.

Trzeba nam tu głębokiego resetu, ale wydaje się, że bez zasadniczej zmiany zapyziałej już w starych koleinach obecnej sceny politycznej nie da się tego zrobić. No, bo co robią nasi rządzący i nierządzący teraz? Tuski zaszywają się z płaczliwym trupem Europy w worku suplikacji do Trumpa, żeby może nie, że trzeba by i Europa siedziała przy stole nowego ładu? A czemuż niby tak miało by być? Co ona takiego wkładać ma w te negocjacje? Jakie gwarancje? Militarne? To chyba żarty jakieś? Może jakiś sprzeciw, bo jak się jej nie uwzględni to co? Sprzeciwi się? Czym? I jak, skoro teraz prosi Trumpa, żeby jednak USA zostały bronić Europy?

Opozycja pisowska to samo, choć nie tak samo. Skandowanie „Donald Trump” w polskim Sejmie i nadzieja, że znowu się wróci i będzie po staremu. Że Donald Trump tym razem zauważy i doceni. Poklepie, powie coś o Powstaniu, może nawet naśle nowych kelnerów, którzy, tak jak starzy, wywrócą okropną Platformę. Czyli znowu ten sam błąd – przewagi obrotów wewnętrznej polityki złożone na ołtarzu strategii przetrwania. Wszystko byśmy to my znowu rządzili – my z Kaczorem na przedzie i… jakoś to będzie. Nie będzie…

Po-okrągłostołowcy niczego tu nie wymyślą. Oni są mentalnie w czasach powstania III RP, z przekonaniem, że jesteśmy słabi, więc musimy szukać zawsze patrona, zawsze jednego, bo to przecież nielojalnie grać z innymi i chodzić na różne randki. A takie Węgry, kraj o kilkakrotnie mniejszym potencjale – mogą. I żadna z pięknych i o niebo bardziej wpływowych panien się nie gniewa. Kawaler po prostu rozgrywa wszystkie swoje walory, a one – geopolityczne panienki – mają swoje interesy. A więc Orban może być i europejskim hubem importu z Chin na Unię, i człowiekiem Trumpa w Europie, mieć dobre relacje z Waszyngtonem i Unią, ba – nawet Rosją.

Czy my tak możemy? Możemy, bo mogliśmy. Ale tylko wtedy, gdyby nasze władze realizowały przede wszystkim własny interes narodowy, a nie interes zewnętrznych patronów. Czy robią to z powodów odreagowania kompleksów, czy dlatego, że ich najęto do bycia ekspozyturą obcych interesów w kraju nadwiślańskim – to prawie wszystko jedno, bo efekt jest takim sam. No, może z wyjątkiem tego, że dla zewnętrznych patronów lokalni pożyteczni idioci są tańsi w utrzymaniu, gdyż wierzą, że to wszystko naprawdę.

Co teraz?

No dobrze – co teraz, bo daliśmy tu tylko diagnozę, i to dość pesymistyczną. Jest słabo, a jak bardzo dowiemy się za jakiś czas i będzie nam to oznajmione, jak bardzo słabo. To powinno nas uczulić na ujrzenie naszej mizerii w całej rozciągłości, a widać, że nawet na to nie jesteśmy gotowi, co dopiero na skonstatowanie, że trzeba zrobić coś kompletnie innego niż robiliśmy dotąd i mieć na to pomysł. I nie chodzi nawet o to, że mental polityków tego nie ogrania, nie ogarniają tego ich interesy umocowania w starej pajęczynie zależności. Jest to marzenie, że będzie ona trwała wiecznie, a nawet jak zniknie i będzie zaplatana nowa, to my będziemy cały czas w tej starej, bo tylko ona dawała nam takie profity wyniesienia.

No, ale pomarzmy, że polski suweren się otrząsa, wychodzi z walki politycznej na poziomie czy jeden kandydat na prezydenta był sutenerem, zaś czy inny natrzaska pompek w Tatrach ile wlezie. Załóżmy więc, że stanie się taki cud. Co więc trzeba byłoby zrobić?

Po pierwsze – ale wrócimy to tego tylko na chwilę – na wiele działań jest już za późno. A czas nieubłaganie pika. Rosja przetrzymała wojnę i sankcje, i wychodzi z nich zwycięsko. Może to co widzimy, to wcale nie Jałta, bo ta była końcem wojny, ale par excellance – Monachium? Czyli Trump przywiezie nam świstek papieru z pozornym pokojem, który agresor wykorzysta tylko do pieriedyszki, by przygotować się na kolejną dogrywkę? Jak Zachód i Polska wykorzysta ten czas? Bo Amerykanie sprawdzili kozakujących Europejczyków i powiedzieli, żeby się – przynajmniej konwencjonalnie – bronili sami.

I co teraz będzie? Armia europejska? Wolne żarty – jak się znam na historii to owszem, ale za pieniądze środkowo-europejskie, zarządzane przez Niemcy, które będą wysyłały polskie mięso armatnie na front starcia Zachodu ze Wschodem. A co, może objawi się przywództwo europejskie? A widział kto-to takowe w przeciągu istnienia Unii? Prędzej to urzędnicy w śliskich zarękawkach pełnych lobbystycznych apanaży, regulatorzy bananów, zielonoładowcy, pełni frazesów o integracji i wspólnych europejskich wartościach? Innych „mężów stanu” w Unii nie widziałem. Przywódcy państw też się tu nie objawili, nie wyszli bowiem z egoizmów państwowych, gdyż to lokalny, nie paneuropejski suweren dawał im władzę.

Wyjdzie, że trzeba będzie ratować się samemu, a na razie pomysły są, żeby razem, solidarystycznie jechać… w przepaść. Ale, by radzić sobie samemu, trzeba będzie zrewidować praktycznie wszystko, łącznie z podległościami polityków, ścieżkami podwieszeń wydeptanymi na terenach patronów. Po pierwsze – musimy mieć spójną doktrynę obronną, czyli ustalić do jakiej wojny mamy się przygotowywać, do niej planować pobór i zakup sprzętu. Po drugie – znaleźć do tego sojuszników w nowym rozdaniu militarnym, poza NATO, a właściwie obok – bo, miejmy nadzieję, że pod atomowym parasolem amerykańskiego odstraszania. Musimy więc zbudować konwencjonalną potęgę do utarczki z Rosją. A tu można mieć paru dobrych sojuszników, bez oglądania się na Niemców a nawet Amerykanów. USA nie będą tu przeciwni, jak my tu sobie w Europie to ułożymy.

Musimy na poważnie zainwestować we własna produkcję militarną, wszystkie fundusze na klimatyczno-genderowe pierdoły przemianować na wsparcie budowy potencjału militarnego i odpornościowego. Do tego trzeba odblokować potencjał naukowo-badawczy, marnowany w PRL-owskiej strukturze niemocy. Potrzebna jest pilna realizacja systemu obrony cywilnej, gdyż ludność jest obecnie bezbronnym zakładnikiem kalkulacji wojennych, o którym się nie mówi, by się lud nie spanikował. I należy całkowicie zmienić paradygmat polskiej dyplomacji, która nie ma czepiać się obcych klamek, ale wykorzystywać nasze geopolityczne położenie i gospodarczy potencjał, które są naszym przekleństwem, gdy jesteśmy słabi, i atutem, gdy ten potencjał rozbudowujemy i wiemy co z nim zrobić.

Do tego trzeba kompletnie nowej władzy, gdyż ta przespała ważne momenty rozwoju i umacniania naszej suwerenności. Trzeba do tego także przebudzenia śpiącego giganta – suwerena, który musi wyjść z pozorów polityki, jaką jest emocjonalna wojna polsko-polska. Właśnie płacimy za nią rachunki. I jeśli się naród nie spostrzeże, to nie zapłacimy rachunków większych, tylko zbankrutujemy. Nie finansowo, ale jako suwerenny byt państwowy. Taka Polska znowu nie będzie nikomu w Europie potrzebna. Nawet Polakom. I znowu wejdziemy w ten śmiertelny rytm – utraconej Ojczyzny, bo się jej formuła nie sprawdziła lekkomyślnym rodakom, utraty suwerenności i pokoleniowych walk następnych generacji Polaków, którzy skonstatują, że jednak lepiej mieć tę swoją Najjaśniejszą, karmić własną armię, zamiast obcych i pracować na własny dobrobyt, zamiast być kolonią starszych i wcale nie mądrzejszych.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Donald Celnik a sprawa polska

Donald Celnik a sprawa polska

Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/8-02-donald-celnik-a-sprawa-polska/

Trump siłacz

8 lutego, wpis nr 1336

Trump przystąpił do działania, czym zadziwił świat. Wiadomo – świat w okresie post-polityki tak się przyzwyczaił do jej form, że wszelkie natychmiastowe spełnianie obietnic wyborczych staje się sensacją. Do tej pory to było tak, że albo taki wybrany polityk walił głupa, że coś tam mówił „w sensie merytorycznym”, albo, że przecież dowiózł, choć w ogóle nie dowiózł, albo coś wspominał, że by dowiózł, ale inni sypią piach w szprychy. Kumulacją tych trzech podejść jest obecnie postawa rządu Tuska. Opowiada się na wymienione trzy sposoby, że wszystko jest ok, choć wszyscy – łącznie z uśmiechniętymi akolitami – uważają, że Tusk jest nagi.

Trump a post-polityka

Ale Trump dowozi. I najbardziej dziwi świat, że dowozi swe obietnice użycia narzędzi wojny celnej z wybranymi państwami. To u niego narzędzie uniwersalne – raz się postraszy taryfami Meksyk za niepilnowanie granicy czy pobłażania kartelom narkotykowym, raz Kolumbii za nieprzyjęcie nachodźców, znowu postraszy się Kanadę, ale tu trudno chyba o inny pretekst niż kwestia geopolityczna – z Kanady ani nie przechodzą do Stanów miliony uchodźców, ani tony narkotyków. Trump, jak kiedyś Al Pacino w „Ojcu Chrzestnym” robi porządki u siebie – na zachodniej półkuli. Na razie strony dały sobie po razie i się rozeszły, jednak – oprócz Chin – właściwie to wszyscy przyklękli na jedno kolano i dali sobie ze 30 dni czasu, by się ogarnąć.

Trump ma w cłach jeszcze jeden argument, kosztowny, choć tym razem zrozumiały dla swych wyborców. Bo zabawa w cła to broń obosieczna – można się nadziać na retorsje. A chodzi o to, że Trump w zakresie ekonomicznym skupił się na krajach, z którymi ma ujemny bilans handlowy. To znaczy, że Stany więcej sprowadzają niż same sprzedają w tych kierunkach. A z tego wynika, że na rynku, w różnych jego segmentach, mamy w USA dużo towaru zza granicy. A to znaczy, że ego towaru, w konkurencyjnej cenie nie produkują Amerykanie. I teraz mamy taką sytuację, że ceny tych importowanych dóbr wzrosną o wartość ceł, co podroży koszty Amerykanom i zacznie się presja inflacyjna.

Ten ruch ma wytworzyć mechanizm, w którym te celne nisze powinna wypełnić wytwórczość amerykańska, ale to trochę potrwa kiedy czy to amerykańscy producenci się ruszą, byli robotnicy nauczą, czy zagraniczni producenci przeniosą produkcję do Stanów by uniknąć ceł. Będzie więc okres przejściowy, w którym będą problemy z inflacją i… brakiem towarów. Ale zobaczymy ile Amerykanie będą mieli cierpliwości, by to przeczekać.

Europa na celowniku

Ale już słyszymy zapowiedzi, że ta celna fala ma przyjść do USA. Bilans taka Unia ma z USA dodatni, a więc będzie ci ona na celowniku Trumpa. W przypadku relacji Europa-USA trudno mówić o pretekstach takich, jak nielegalna imigracja do Stanów, czy przemyta narkotyków – tu już jedziemy z pakietem wprost: macie stać murem przy dolarze, nie romansować z Chinami, kupować od USA energię a może i broń za ileś tam procent swojego PKB. Wtedy popatrzymy jakie i komu cła się przywali.

Najbardziej istotna jest tu kwestia „komu” i „jakie”. Trump bowiem w tym celnym ruchu nie będzie gadała z żadną tam Unią. On będzie gadał z każdy europejskim krajem osobno. Powód będzie prosty – każdy kraj ma tutaj w różnym stopniu za uszami, a więc pakiety mogą być szyte indywidualnie. Moim zdaniem Unia nie przetrzyma tego eksperymentu. Będzie to jak walnięcie pioruna w rabarbar. Bum! i wszystkie włókna do tej pory, zdawałoby się, jednolitego organizmu rozejdą się w najróżniejsze strony. I skończy się pitolenie o jedności Unii, ba – nawet jej zacieśnianiu, bo trzeba przypomnieć, że jesteśmy wciąż w fazie zacieśniania mechanizmów integracyjnych, co się wykłada – w powolnym, acz przyspieszającym trybie centralizacji Unii. A tu taki „sprawdzający” cios.

To będzie jak crash test. Unijny samochodzik roztrzaska się o celną ścianę Trumpa i zobaczymy i co był cały wart i co są warte jego części składowe, o systemach bezpieczeństwa nie mówiąc. Moim zdaniem z tego testu wynikać będzie kilka wniosków:

Koniec Unii?

Po pierwsze – Unia może tego nie wytrzymać, kiedy pod jednym ciosem ujawnią się wszelkie skrywane dotąd coraz mniej udolnie – egoizmy państwowe. Szczególnie ujawni się egoizm niemiecki – Unia ma być przecież pokojowym (na razie) narzędziem instytucjonalnej dominacji Niemiec nad Europą. A jak jej to pokaże – ratując się sama, straci polityczną dźwignię do egzekwowania swej dominacji na kontynencie. Być może Trump zada jej ostateczny cios, który przyspieszy jej upadek, co byłoby wiekowym wkładem amerykańskiego prezydenta, kontynuującego tradycję poprzedników, że czasem trzeba w Europie waszyngtońskiego wektora, by ta się ogarnęła ze swych szaleństw. Trump może tak zrobić, bo Europa nie zauważa, że zaczyna już grać w drugiej lidze ważności geopolitycznych zmagań. Stary Kontynent wciąż żyje ułudą swej wielkości, która była tylko 300 letnią przerwą w dominacji Wchodu. Europa niosła zachodnią cywilizację po morzach i oceanach, ta się przyjęła w innych stronach rzecz można – wybiórczo. A tu gra mocno real – proszę pokręcić globusem i naocznie widać, że Europa to taki półwysep kontynentu Azjatyckiego, ważny już tylko coraz bardziej z racji zasług, które już odchodzą w przeszłość.

Po drugie – Trump może sobie pogra różnie krajami w zależności od tego które z ich eksportowych towarów są (na razie) w USA niezastępowalne, a które jak najbardziej i sektorowo się tu układać. Ciekaw jestem jakie w tym względzie ma na siebie pomysły Polska. Bo jestem przekonany, że już od dawna w polskich ministerstwach trwają szczegółowe narady nad analizą sektorowych obszarów naszego eksportu do Stanów, odbywają się symulacje stanu poszczególnych branż w wariantach wprowadzenia ceł 10, 20, 30%. Nasze służby dyplomatyczne nie wychodzą z samolotów, szukając nowych rynków zbytu. Przepraszam – uniosłem się, ale co, pomarzyć nie wolno? Wiem, że tak się nie dzieje, bo cała ta nasza dyplomacja to nadaje się tylko do „opcji zero”, czyli wszyscy won. I nie to, że nikt tego nie zauważy, ale zauważymy to sami – od razu będzie lepiej, jak w samochodzie, który przestanie jechać na zaciągniętym ręcznym.

Niestety – będzie gorzej, zobaczycie

A może być gorzej? Pewnie, zawsze coś tam się wymyśli. A będzie tak (zobaczycie!), że jak Trump zacznie rozmowy z każdym z krajów unijnych osobno to w Brukseli rozlegną się głosy, żeby się wszyscy złapali pod ręce, gdyż tylko w jedności nie damy się podzielić i rozgrywać osobno. Będą surmy grzmiały, że po to jest ten unijny projekt, że to czas próby. Będzie nawoływanie tym razem do solidarności członków UE, choć jeszcze brzmią w salach brukselskich poprzednie głosy – żeby mali siedzieli cicho, że weto małych zabija rozwój, że inne kraje to mają inny niższy poziom rozwoju demokracji, więc adaptowanie przez nich tych samych rozwiązań co w krajach rozwiniętych ma całkiem inne efekty – najczęściej złe. Że – tym razem – liczy się każdym, choćby najmniejszy, bo jesteśmy jak łańcuch, tak silny, jak jego najsłabsze ogniwo.

I kto stanie w pierwszy szeregu solidarystycznej Europy? Tak, zgadliście – Tusk z jego uśmiechnięta Polską. Zobaczycie. To my będziemy ustami, przez które spietrany Berlin będzie wypowiadał te akty strzeliste. Pal licho obciach i udawane prymusostwo Tuska, to podlizywanie się, harcowanie, wybijanie brukselskich obgadywanych tylko haseł od razu na biało-czerwone transparenty – bo to tylko wstyd, do którego stajemy się coraz bardziej przyzwyczajeni. Numer będzie jeszcze lepszy. Będzie jak z Mercosurem.

Merkoszczur

Przypomnę, że chodzi o traktat Unii z Ameryką Południową. Unia tak już zmiażdżyła europejskie rolnictwo, że trzeba będzie jednak coś zjeść. Z drugiej strony zielonoładowy numer, którym zgniotła kontynentalnych ratajów jest w mocy, ale tylko w Europie. W Ameryce Południowej to już można śmierdzieć, a więc nieobarczone zielonym szaleństwem towary z Ameryki Południowej będą atrakcyjne cenowo, zaś ułuda hasła „nie mamy planety B” ostatecznie już obnażona.

Jak się Unia tu zachowała, a jak Polska? Ano Unia pogrzmiała, że to super układ, Polscy rolnicy gnieceni od Zachodu przez Mercosur, od wschodu zaś przez wolną (od ceł chyba) Ukrainę trochę poszumieli w Warszawie na otwarciu polskiej prezydencji (Ursula, dla której był ten spektakl nie przybyła, bo akurat dostała dyplomatycznego zapalenia płuc, by uniknąć przesłuchań w sprawie rewelacji związanych z wielomiliardowymi zakupami via sms znanej na świecie szczepionki, u producenta której pracuje jej mąż), a więc rolnicy poszumieli po czym stało się co? Polska podpisała umowę Mercosur bez zmian (pewnie i bez zwyczajowego czytanie, gdyż Tusk zeznał kiedyś, że i Traktatu Lizbońskiego nie czytał). Mieliśmy to pokazane jako święto naszego znaczenia w Europie. I tak zostaliśmy z różowym na wierzchu.

Bo od razu – równolegle rozpoczął się proces, w którym wiele państw europejskich zaczęło wnosić o wyłączenia w tym traktacie. Chodziło o te obszary rolnictwa, w których poszczególne państwa chroniły swoje kluczowe obszary własnej produkcji. I takie wyłączenia zostały dopisane. I tak zostaliśmy, my prymusi, bez ochrony, jak Himilsbach z angielskim. A inne kraje naszej Unii, z gębami pełnymi frazesów o solidarności, na które nabierają się już chyba tylko Polacy, zadbały o swoje interesy.

Powtórka z rozrywki

Tak samo będzie i teraz. Obawiam się bowiem, że staniemy znowu w pierwszym szeregu, sami będziemy zabiegać o „trzymanie się za ręce” i nie wychodzenie na siku bo nas tam w pojedynkę napadnie klozetowy Trump i skorumpuje. Ustalimy, że ani procenta w tył, jak nie to nie, a poszczególni inni członkowie będą się jednak wymykać do zastępczej sławojki, że niby jednak za potrzebą, jedną ręką będą trzymać megafon nawołujący, że – jak wałkowa Solidarność „nie damy się zniszczyć, ani podzielić”, a drugą ręką będą podpisywali Trumpowi różne wyłączenia, procenciki i sektory chronione. Tak będzie, zobaczycie.

Unia, jak o powiedziałem, tego może nie przetrzymać,

zaś Polska – tego przetrzymać nie może.

Bo chodzi też i o nasz crash test, to on pokazuje jak jesteśmy mocni. A jesteśmy tu – jak widać – słabsi nawet niż Unia, której istnienie jest już coraz bardziej iluzoryczne. Ale tak to jest gdy się latami maluje i klepie karoserię, nie dolewa benzyny, dokłada na pakę, nie oliwi silnika gospodarki , a kołami społecznych aspiracji kręci się w dwie plemiennie przeciwne strony. Taki samochód nie ma szans w crash teście, zwłaszcza, gdy okazuje się, że jego strategiczny, unijny zderzak okazał się zrobiony w podobnego kartonu jak nasz polski, a właściwie, sienkiewiczowski. 

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Jak dobroczynność walczy o reklamodawców

Jak dobroczynność walczy o reklamodawców

By admin on 2 lutego, 20252 lutego, wpis nr 1334  Jerzy Karwelis


Sorki za spóźnienie, ale jakieś choróbsko mnie dopadło i nie dało się siąść do pisania, ani zebrać myśli. Kurcze – człowiek się starzeje, bo nie dał rady, a kiedyś dawał. Jak w Sylwestra 2020-2021 złapałem kowida to nie przestałem codziennie pisać postów. Jak dziś do nich wracam to widzę, ze nawet składnie mi szło – przy 39 stopniach Celsjusza. A tu teraz, raz na tydzień, człowiek się nie wyrabia. Ale, jak mówi mój ulubiony redaktor – do rzeczy.
Objawy zimy
To, że idzie zima poznaje się po tym, że pojawiają się mandarynki (moje ulubione), zaraz potem pojawia się zwyczajowa nawalanka na temat Owsiaka, dawać chłopu, czy nie dawać. Kiedyś jeszcze mnie to zajmowało, na tyle, że dałem sobie szansę na całościową wypowiedź na ten temat. Po tym zagadnienie uznałem za załatwione, czyli nudne, a więc zamknięte. Trochę się tam ciśnienie podniosło, jak nasz Juras już kompletnie bez gaci pokazał swoją skrywaną nieudolnie polityczną… powiedzmy że twarz. Tak, chodzi o słynne plakaty, gdzie pod pozorem sepsy (małymi literami) wydał zebrane przez dzieci (na mrozie) dla dzieci (w szpitalach) pieniądze na polityczną hucpę swoich faworytów w okresie wyborczego wzmożenia.
Dla mnie to tylko jeszcze jeden pretekst, by oganiać się od „puszkinów” napadających. W czasie ostatniej łapanki „na dzieci”, nieborakowi, który podszedł do mnie z serduszkiem pokazałem swoją nalepkę z niedawnego Orszaku Trzech Króli. Nie zrozumiał aluzji, że ja już mam swoje serduszko i dalej jechał coś o dzieciach. Zapytałem więc czy teraz też zbiera na walkę z polityczną sepsą i chyba się zorientował, bo się zacukał. Ale przyatakowała mnie też pomocnica, że niby nie wie o co chodzi, a więc odwinąłem się tym, że głupio tak pod kościołem (bo tam się odbywała akcja) zbierać pieniądze pod patronatem lidera jawnie deklarującego się za mordowaniem niepoczętych dzieci.
I tu się jakoś skończyła dyskusja, co oczywiście nie powstrzymywało innych wychodzących z mszy od datkowania puszkinów. Ale taki to już jest ten nasz polski katolicyzm – bezobjawowy.
Dobroczynność na złość
Ale zainteresował mnie inny aspekt z dziedziny mej ulubionej, czyli mediów. Sprawę z Owsiakiem mam załatwioną jako dziwny fenomen dobroczynności na złość, bo Juras zarabia głównie na perpetuum mobile, polegającym na tym, że daje mu się kasę na pohybel PiS-owi, co głupi PiS wzmacnia nawalanką. Ale chyba Juras zobaczył ten mechanizm i sam w okresie przed- zbiórkowym wznieca tę nawalankę, by wzbudzić tę motywację w swym puszkowym elektoracie.
Tak, zamienić nienawiść ludzką na kasę dla dzieci to mistrzostwo świata i nagroda Nobla (może jednak Jobla), ale bardziej z dziedziny ekonomii niż pokoju na świecie. Ale żeby to na dzieci szło – ostatnio wyliczono, że z tej zbiórki na dzieci poszło tyle, że Jurasowi zostało ponad 700 milionów złotych resztówki. No, ja rozumiem – chyba jednak to nagroda Nobla z ekonomii.
Ale wróćmy do naszych medialnych baranów. Jak pisałem pisowcy wdają się w tę walkę, która robi dobrze Jurasowi. Jak dzieci. Tym razem zrobili alternatywę: zamiast Jurasowi – daj na telewizję Republika. Nie wiem po co to było – republikanie i tak Owsiakowi nie daliby ani grosza, a więc – jak zwykle w przypadku PiS-u – przekonywano przekonanych, zrażając przy tym wahających się. I zaczęło się. Juras takich okazji nie przepuszcza. Po nawalance przyszła refleksja – jak tu najbardziej dopiec telewizyjnym republikanom? I wymyślono.
Bojkot
Numer jest stary jak czerwone portki Jurasa. Guru jednorazowej dobroczynności zwrócił się do swoich sponsorów, że albo on, albo Republika. Znaczy się, że jak się będziesz reklamował w tej telewizji, to już nie u niego. Szantaż taki znaczy się. Jak to uzasadnił Juras? Najpierw taktycznie, ale chyba zbyt pochopnie – powodem miało być (niesłuszne okazało się) oskarżenie, że telewizja Republika nie wyemitowała na swojej antenie spotu reklamowego jednej z firm, w którym znalazły się elementy promocyjne Orkiestry. Po tej bzdurze poszło tak jakoś na okrągło, że klienci reklamowi Jurasa nie mogą wspierać telewizji, która jest „antyonkologiczna, antyhematologiczna, antyludzka momentami”. Jezu…
To cwane, ale głupie. Tak, telewizja Republika jest antyrakowa. A przecież Republika – jak ktoś pamięta, ja pamiętam – była w szpicy kowidowych obostrzeń, jest więc jak najbardziej po stronie „nauki, takiej jak ją rozumiemy”. A więc zarzucanie im płaskoziemskiego guślarstwa nie jest zasadne – jest śmieszne. Ale nie dla właściwego celu takiej hucpy. To było starannie wymierzone w klientów Republiki. Juras po prostu wziął listę reklamodawców telewizji Republika i zobaczył branże – pierwsze co mu się rzuciło, to sieci (niemieckich) dodajmy dyskontów, drugie to była Big Farma. I mamy cośmy chcieli – wycofał się Lidl, Kaufland i Wedel (nie bójta – też niemiecki, tak, tak), no przecież nie z powodów farmakologicznego zaprzaństwa, ale raczej niemieckiego sprzyjania pewnej opcji politycznej obecnie rządzącej w Polsce, oraz polska firma farmaceutyczna Oleofarm, której listę produktów niniejszym załączam., by ci od bojkotu firm antyrepublikańskich mogli to zapamiętać i omijać w aptekach.
Oczywiście takie działania wyzwoliły falę nawoływań do bojkotu odwrotnego, żeby nie kupować od Owsiakowych zaprzańców konsumenckich. Nawet Kukiz wystąpił z takim apelem, bo przecież nie Republika, bo ta nie może nawoływać do bojkotu, nawet choćby byłych, ale może i przyszłych, klientów. A nadzieja w biznesie to podstawa i nie ma co sobie palić mostów. Na to sobie (na razie) może pozwolić tylko Juras, ale firmy będą pamiętać, że kazał ci on wybierać. Tylko Lidl zagrał tutaj taktycznie i powiedział, że jak się strony nie dogadają to on odchodzi. Ale zaraz zdeklarował – do kogo, znaczy się do Jurasa.
To tak jakby panienka zażądała od dwóch kawalerów, by sobie ustalili, że obaj akceptują, iż będzie się ona umawiała z każdym z nich, a jak tego nie ustalą, to się będzie umawiała tylko z Jasiem. Tylko jak się ma poczuć odrzucony Krzysio?  
Numer, jako się rzekło, nie jest nowy. Już od dawna Republika jest poddana nagonce inicjowanej przez dziwnie wzmożone media, które przekonują, że na antenie tej telewizji dzieją się rzeczy straszne, ksenofobiczne, rasistowskie i co tam jeszcze ateistyczna bozia dała. Już przed awanturą z Owsiakiem odbyła się cała wspomagana akcja odwrotu „oburzonych firm” z grona reklamodawców tej telewizji. Kogo tam nie ma: Żabka, Media Expert. Adamed, IKEA, Carrefour. Ten exodus zaczął się dokładnie rok temu a mechanizm był taki:
Zagładzanie konkurencji
Telewizję publiczną przejęła za pomocą ochroniarzy uśmiechnięta Polska. Pisowcy bez swego medium przenieśli się do pozostałości prywatnej, czyli telewizji Republika, której (na razie) nowa władza nie przejęła, ale stara się to zrobić znanym i aktualnym do dziś niemieckim sposobem – przez zagłodzenie. Ale najpierw zadziałały obiektywne kryteria rynkowe. Miliony widzów przeniosły się do telewizji Republika, wykazały to badania i w związku z tym domy mediowe podążyły za klientem, lokując w Republice reklamy swych klientów, głównie przeniesione z telewizji publicznej, która za uśmiechniętej Polski tak padła na finansowy ryj, że Tuski przeznaczyły na nią w 2024 roku 2 miliardy złotych, z tendencją rosnącą. To podobne kwoty, które przeznaczał PiS, ale wtedy te pieniądze Kaczyński  zabierał rakowcowm, zaś teraz PO zabiera je ministerstwu kultury, co zmienia znacznie sytuację.
No dobra – domy mediowe podążyły za publicznością, bo to ich rola. Ale tak być nie może. Co zrobić, by takie rynsztoki jak Republika nie miały kasy? Trzeba postraszyć reklamodawców, że reklamują się w miejscu źle przyjmowanym. Głównie przez władzę i jej narracyjnych akolitów.
A więc rekomendacje fachowców liczących zasięgi poszły do kosza. To jeszcze starszy numer – trend wycinania mediów za pomocą ich wygłodzenia jest kontynuowany od lat przez ideologię lewactwa. Lewacy straszą reklamodawców, że ich przekaz nie może stać obok niepoprawnych politycznie mediów. Ma to bowiem stawiać reklamodawców i ich firmy w złym świetle, bo może stwarzać wrażenie, że te firmy popierają takie straszne zgorszenie.
Ma to dwa ważne aspekty. Pierwszy to taki, że – jak to u lewactwa – musi być jedność treści i formy. A tak nie jest w tym przypadku. Reklamodawca ma za zadanie komunikować się ze swoimi klientami i jeśli im się podoba np. Republika, to nie znaczy, że taki widz nie je, nie kupuje słodyczy, samochodów, lekarstw czy mebli.
No, kupuje, chyba, c’nie? A więc reklamodawca miałby rezygnować z takiej komunikacji, bo co? A co to, widzowie Republiki dokonują swymi postawami jakichś przestępstw? Jeśli tak, to muszę stwierdzić, że jednak nie ściganych. Skoro więc bodnarowskie państwo nie widzi tu żadnych uchybień niebu obrzydłych to mogą sobie chyba oglądać co chcą, zaś firmy mogą się z nimi komunikować? Nie, nie mogą – tu wchodzi, jak zwykle u lewaków – pozasystemowy szantaż, napuszczanie, że klienci nie podzielają takich postaw swych firm i ukarzą je konsumenckim bojkotem. Ale to jak kulą w płot – jak mają być konsumenci źli na firmy za lokowanie reklam w nieprawomyślnych mediach, skoro tam nie zaglądają? Bo skąd mają wiedzieć o takim strasznym fakcie? Ano dowiadują się od takich właśnie kapusio-szantażystów jak Juras.Drugi aspekt już kompletnie obnaża całą imprezę. Otóż okazuje się, że reklama nie jest wcale sposobem dotarcia do klienta tylko okupem od firm dawanym mediom za przychylność, którym te media – polityką wmuszanego zagładzania – szantażują swoich konkurentów. No, bo jeśli przyjąć założenie, że chodzi o komunikację, to jaki jest sens pomijania całych grup konsumentów z jakichś innych niż szantażowo-ideologicznych powodów?
I bezwstydne media nagłaśniają tę hucpę, po to tylko, by pozbyć się konkurenta na rynku reklamowym. Czyli cała impreza ma cel finansowy, tylko leży w ekscytującym publikę kontekście ideologicznym.
Kosztowna zabawa i ukryty sekret
I dobrze to zdefiniowała sama telewizja Republika, która w tej sprawie poszła do sądu przeciwko Jurasowi. I – pomijając domniemaną, acz oczywistą stronniczość sądów w sprawie guru dobroczynności – w każdym normalnym kraju sprawę by Owsiak przegrał. Publiczne nawoływanie do eliminacji konkurenta jest mocno karalne. W dodatku jest wyliczalne – wystarczy tylko skorelować w czasie nawoływania Owsiakowe do bojkotu z wyliczoną pieniężnie stratą wynikającą z utraty klienta. I pozew gotowy. Wychodzi na to, że jak Republika wygra to następna zbiórka będzie już na Republikę, bo z czego Owsiak zapłaci karę? Przecież nie ze swoich, bo biedaczek żyje przecież jak mnich.
Owsiak walczy o reklamodawców, co pokazuje pewien wstydliwy trend jego działalności. Juras coraz mniej zbiera do puszek, a coraz więcej dostaje od reklamodawców. Dlatego o nich walczy. Ale to też pokazuje, że proporcje się zmieniają – ludzie dają coraz mniej, źródło corocznych sukcesów zbiórki lokuje się coraz bardziej po stronie reklamodawców. A jak tak jest, jak popularność wśród publiki spadnie, to i sponsorzy odejdą, bo nie będą widzieli sensu w przyklejaniu się do akcji dobroczynności, skoro dobroczynność, inna niż korporacyjna, będzie w zaniku. Nawet nie pomogą żałosne tłumaczenia Owsiaka, że w tej sumie puli zebranych pieniędzy to te z puszek idą na pewno (brakuje, jak Boga kocham) na dzieci, zaś cała reszta (przypomnijmy – ideologiczne odmóżdżanie na spędach młodzieży plus akcje typu „Sepsa”) idzie na „inną działalność”.
A któż jest w stanie – przy takiej nie-transparentności finansów Owsiaka – dojść do tego które pieniądze z tego wspólnego przecież mieszka idą na co? To są jakieś znaczone pieniądze? Jedne lepsze, drugie gorsze? A które są które?
Owsiak traci. Jest smutnym przykładem przejścia akcji jednorazowej dobroczynności (co zabija od razu całą ideę, bo dobroczynność w swej zasadzie zawiera stałą kontynuację) do ukrywanej przed naiwnymi (najgorzej że dziećmi głównie) swej zdecydowanej linii ideologicznej.
Wydaje mi się, że będzie on funkcjonował tak długo, jak długo istnieje wojna polsko-polska, gdyż dzięki jej istnieniu zbiera kasę, w dużej mierze od ludzi, którzy dają do puszek „na złość PiS-owi”, podczas gdy firmy dają z powodu (gasnącej już co prawda) lewackiej ideologii i przypodobania się bobasowi postępackiej władzy.
Karawana dobroczynności
A więc pośrednim efektem końca wojny polsko-polskiej, o której w beznadziei modli się myśląca część narodu, będzie upadek całej akcji. I może wtedy Polacy zrozumieją jedną prawdę – że dobroczynność to nie jednorazowa akcja, ale stałe zaangażowanie się w świadomą, odideologizowaną pomoc.
I dopiero wtedy, bez tej akcyjności, zobaczymy co jest warta polska dobroczynność. Ale tę strategię uprawia od lat inny gigant, o rząd wielkości większy od Owsiaka – nazywa się Caritas. Też w czasie zimowej wojny Owsiakowej – obwoływany wrogiem numer jeden Orkiestry. Ale on – Caritas – jest jak karawana. Pieski szczekają, a on idzie dalej. Po pustyni polskiego szaleństwa, w nadziei na znalezienie oazy rozsądku. 

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Dwie ściemy kampanii prezydenckiej

Dwie ściemy kampanii prezydenckiej

Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/21-12-dwie-sciemy-kampanii-prezydenckiej

kampanija

21 grudnia, wpis nr 1327

———————–

Bierność demosu gwarancją degeneracji elit

=============

Napisałem ostatnio do Do Rzeczy, że obserwujemy jakieś gwałtowne przemiany w narracji partii plemiennych z okazji wyborów prezydenckich. Na papierze musiałem się ograniczać, a więc tu, po elektronicznemu, u siebie, mogę się bardziej rozwinąć. Jest kilka elementów, które dziś omówię, ale głównie skupić się chcę na tym, co z tej sytuacji wynika i to nie tylko w perspektywie najbliższych wyborów prezydenckich, ale jakie wypływają z tego wnioski na przyszłość i jaki się wyłania z tego ogólny obraz naszej polskiej sceny politycznej i demokracji w ogóle.

Ukraina

Tak, okazało się, że można ekshumować ofiary Rzezi Wołyńskiej. Tyle było gadania o tym, przemilczania, ale też i gwałtownych reakcji, jak ta na przykład z ust „ukraińskiego człowieka w Warszawie”, czyli prezydenta Dudy, który powiedział do protestujących w sprawie wołyńskiego milczenia, że żądania ekshumacji to bieganie z widłami. Trudno o większy lapsus, gdyż to nie protestujący biegali z widłami, tylko banderowcy tymi widłami patroszyli Polaków. Dopiero teraz wyszło – ach, te mądre milczenie mądrości etapu polityków i mediów –, że Polacy jednak się domagali ekshumacji, tylko… Ukraińcy nic nie odpowiadali na te monity. A więc wyszło tak trochę głupio, bo niech by chociaż powiedzieli NIE, to by można było zrobić larum. A tak, ani tak, ani nie. Polska milczała o daremności takich prób, by z jednej strony nie zrobić przykrości jako sługa swemu panu, z drugiej – by nie pokazać zerowej swej sprawczości w relacjach z Kijowem.

I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się zmieniło. Okazało się, że tak naprawdę to wszyscy chcieli, tylko jakoś tak się nie złożyło. Za to złożyło się z Niemcami, którzy w ramach porozumienia z Kijowem wykopali już tam u siebie z setkę tysięcy hitlerowców poległych w II wojnie światowej. Ani wojna z Rosją tu niczego nie blokowała, ani rachunki ukraińskich krzywd. A w przypadku polskich żądań słyszeliśmy takie tłumaczenia. Z tym, że tłumaczenia te nie padały nawet z ukraińskich ust. Tu nas zlewano i sama Polska musiała – z rzadka – tłumaczyć (się?) za Ukraińców (za siebie?), dlaczegóż to nie można zadośćuczynić Polakom biegającym z widłami. Tak nas olewano.

Wisiała nad tą kwestią zasłona milczenia. Przed Majdanem nie wypadało, po Majdanie też, bo się tam wolny naród ukraiński borykał z trudną wolnością, trza było się przytulać, a nie świecić w zęby dołami śmierci. To samo w Majdanie Drugim, pierwszej agresji Rosji w 2014 roku, to samo i teraz, kiedy Rosja zaatakowała na całego Ukrainę. Nie było na to czasu, odpowiednich sytuacji, bo albo byliśmy w trakcie „ważniejszych” spraw, albo wojny, albo odbudowy i tak to się ciągnęło. Czemuś teraz się to skończyło i nagle okazało się, że to jakieś po prostu gapiostwo, wszyscy chcieli, wcale sytuacja nie dojrzała, tylko zawsze byliśmy ku temu.

Popatrzmy się na to po kawałku, czyli najpierw od strony polskiej i to konkretnego rządu. Tuski tym gestem, bo to gest tylko, o czym poniżej, wyrwali z serca PiS-u jeden z większych kawałków narracji przedwyborczej – Ukrainę. Przecież daliśmy wszystko, przyjęliśmy wszystkich i Kaczor pierwszy pojechał salonką do Kijowa. Ale tej kwestii nie załatwił. A przyszedł Tusk i załatwił. Proszę – jest. I zobaczmy jeszcze nie jedno cudo. Były wyrywacz krzyży z urzędów – Trzaskowski – zaraz będzie stawiał krzyże na wołyńskimi dołami śmierci. Wszystko dla zwycięstwa. W wyborach prezydenckich. To będzie podobny piwot, jak z uchodźcami: raz be, a raz super. Zwłaszcza, że kwestia ekshumacji, walki o nią, ale i wypierania jej potrzeby, to nie jest narracja, w którą PO była kiedykolwiek mocniej umoczona. To narracja PiS-u, bo to on się z nią zmagał w czas wojny ukraińsko-rosyjskiej. A więc tu Tusk nie musi tak bardzo zjadać własnej żaby, jak z uchodźcami, bo to werbalnie nie jego żaba. A jak mu z uchodźcami wyszło, że dało się odwrócić swój lud ukochany od popierania uchodźczego szukania szczęścia na stronę zwolenników (pisowskiej zresztą) tezy, że to szkoleni przez putinołukaszenków agresorzy, to tym bardziej to się da z ekshumacjami.

Czemu nie dowiozą?

Dlaczego napisałem, że to gra pozorów? Przede wszystkim dlatego, że niczego innego nie można się spodziewać po rządzie Tuska, który jedyne konkretne działania przeprowadza wyłącznie w sferze narracyjnej, nie siląc się na realizację, nawet na konkret. Ale pozostaje kwestia tego, czemu to nagle Ukraińcom się odmieniło? Tu są dwie tezy i trzecia – moja. Pierwsza mówi, że to wyraźny gest pośredniego poparcia Kijowa wobec Tusków, przed ważnymi dla nich wyborami. Bo przychylenie się do ekshumacyjnych oczekiwań daje plusy dodatnie nowej władzy. Sprawa jest jednak drażliwa i jej „załatwienie” może się spotkać z entuzjazmem środowisk, dla których PiS to jeszcze jak cię mogę, ale że robią takie proukraińskie numery, to już za dużo. Nawet na tyle, że jak ktoś tę kwestię załatwi (nawet piekłoszczyki od Tuska), to mu się da głos. Tak jak z rolnikami wobec PiS-u za „zwierzęcą piątkę”, czy w przypadku przedsiębiorców, którzy pokarali PiS za Polski Ład, oddając głos na PO. Po złości i za karę.

Druga wersja, bardziej absorbująca, to taka, że jak trwoga, to do Boga. Ukraińcy mieliby się zgodzić na ten w sumie gest tylko dlatego, że ich amerykańskie rachuby słabną, Niemcy im nic nie dają, a więc trzeba sobie znaleźć bliżej jakiegoś kumpla, nawet w jedności porzucenia, by się poprzytulać. Stąd ma to być ten gest. Wydaje mi się, że te rachuby są zbyt… optymistyczne. Ukraińcy będą grali w grę bez nas do końca, my niewiele im dajemy, zaś ich ostatnie umizgi do Trumpa, to desperackie próby odwrócenia uwagi od tego, że Zełeński tak naprawdę w wyborach w USA poparł Harris i boi się, że teraz emocjonalny Trump się na nim zemści. Stąd ten krok na zbliżenie z Polską jest moim zdaniem chybiony, gdyż to w żadnej mierze rachub Trumpa co do Kijowa nie zmieni.

Moja, obiecana teza jest prostsza – oni, Ukraińcy znaczy się, zrobili to po tuskowemu, może on im tam to wszystko wytłumaczył: że dwa razy obiecać, to jak raz dowieść (to Radkowe jest), kto to będzie pamiętał, zrobi się jakiś gest, wbije przy kamerach jakiś szpadel a potem świat dostarczy tylu stymulowanych wrzutek, że wszystko pójdzie w niepamięć. I Ukraińcy, moim zdaniem chętnie przystali na taką manianę. A więc żadnych ekshumacji nie będzie. Dodam, że Ukraińcy ekshumacji nie dowiozą z przyczyn zasadniczych, ale te omówię w osobnym artykule, bo sprawa jest zarówno złożona, jak i obszerna.

Obietnica druga – koniec wojny

Druga sprawa, która pojawiła się wspólnie jako narracja obu plemiennych kandydatów to obietnica końca wojny polsko-polskiej. No, to już jest kompletna rewelacja. Temat pojawił się zarówno nagle, jak i równocześnie w obu obozach. Kwestia jest rewelacyjna z kilku fundamentalnych powodów. Chodzi bowiem o – dodajmy, deklaratywne tylko – naruszenie podstaw realnego układu politycznego, którego obie wojujące strony są największym beneficjentem.

Najpierw – na czym ten system polega? Otóż chodzi o pielęgnowanie dwójpolówki. Nie czas tutaj – to mam gdzie indziej w wielu swoich tekstach – przeprowadzać egzegezę tego zjawiska, którego korzenie sięgają czasów wręcz przed-okrągłostołowych. W tym kontekście, o którym dzisiaj mówię, źródła nie są ważne, ważne jest teraz zawierzenie autorowi nie w to, skąd to się wzięło, ale jak działa. Plemienność podziału sceny politycznej jest na rękę wyłącznie obecnej klasie politycznej, tłumi i blokuje energię polityczną Polaków i jest źródłem zapóźnień modernizacyjnych naszego kraju.

Na scenie politycznej, przy zgodzie dwuplemiennych beneficjentów mamy wręcz systemowe gwarancje wojny polsko-polskiej. Układ ten betonuje scenę polityczną tak, że nie ma mowy o wejściu politycznego elementu trzeciego, który zepsułby całą zabawę. Kwestie te są zapisane atramentem sympatycznym w systemie finansowania partii (biblijna zasada, że temu kto ma więcej będzie dodane) oraz ordynacji wyborczej, która jest nakierowana na wyłonienie zwycięzcy w ramach dipolowej rywalizacji. To konserwuje ten system, zmusza wszelkie alternatywy wobec dwójpolówki do nierównej walki, albo stulenia uszu i przyłączenia się do któregoś z plemion. A więc jakiekolwiek antysystemowe ruchy (antysystem należy tu traktować jako złamanie duopolu, nie rozwalenie porządku demokratycznego) od razu grzęźnie albo w bezradności, albo w kolaboracji z którymś plemion, czyli… konserwacji systemu. Tyle polityka.

Druga sprawa to kwestie relacji społecznych i mechaniki awansu. W ten, opisany powyżej sposób, mamy wyłącznie negatywne, kooptacyjne mechanizmy awansu do elit. Stąd pogorszenie ich jakości aż do erozji i wizerunkowego dna, kiedy to społeczeństwo zostaje zniechęcone do pójścia w politykę nie tylko barierami systemowymi, ale i etycznymi, ba – estetycznymi motywami. Polityka ma wyglądać na brudną po to, by czyści ludzie nie chcieli do niej wejść. Ma wyglądać na obszar żmijowiska, rezerwuar cwanych nieudaczników, paputczyków naczelników partii, karierowiczów. Elita staje się więc pogardzana przez społeczeństwo, w dodatku przy braku obiektywnych mechanizmów jej krążenia – zastygła i wynaturzona. W dodatku rodzi się u elit poczucie wyższości, które zawsze występuje przy systemowym alienowaniu się od społecznej rzeczywistości.

Trzeci element szkodliwości wojny polsko-polskiej ma wymiar antymodernistyczny i to na kilku poziomach. Ponieważ układ ten służy wyłącznie reprodukcji taktycznej ustalonych dwóch plemion nie ma on dalszej perspektywy strategicznej, innej niż utrzymanie się u władzy i dłuższej perspektywy czasowej – dłuższej niż jedna-dwie kadencje. W związku z tym nie mamy żadnej uzgodnionej racji stanu, planu dla Polski, nienaruszalnego bez względu na to, kto dzierży władzę. Tak prosta i oczywista racja stanu, jak stworzenie warunków do bezpiecznego i stabilnego rozwoju kraju nie jest wcale taka pewna. Ta oczywistość może być – i jest – rozumiana na różne sposoby, co do tego jaką drogą urzeczywistnić taki cel. Nawet jeśli się go ma, bo moim zdaniem większość tzw. elit politycznych nie ma perspektywy realizacji polskiej racji stanu, tylko horyzont przysłowiowego nachapania się przy krótkim dostępie do zielonego postawu polskiego sukna.

I tu zaczynają się schody. Głównie dlatego, że praktycznie cała klasa polityczna, jeżeli już, to realizację tak pojętej racji stanu widziała w podwieszeniu się pod jakiegoś zewnętrznego patrona. A dobry układ geopolityczny, zresztą i tak słabo dyskontowany przez polskie elity polityczne, jest tylko jedną z części budowania naszej sprawczości. Jej fundamentem jest bowiem wewnętrzna sterowność, strategiczna autonomia, budowanie własnej siły w oparciu o własne zasoby. My zaś, nawet z tak pojętą „racyjką stanu”, opieraliśmy się na czynnikach zewnętrznych, zaniedbując własną sprawczość w bagienku interoperacyjności czy to amerykańskiej, czy niemieckiej. Byliśmy więc częścią co prawda większego układu, ale nie mieliśmy większej, a teraz już nie mamy żadnej, pewności, że ten układ będzie działał na naszą korzyść. Ba, jak w przypadku wojny ukraińskiej – układ ten może nas użyć do własnych celów, które są często sprzeczne z nazwaną tu wcześniej racją stanu.

Ma ta wojna polsko-polska, jako się wcześnie rzekło, konsekwencje antyrozwojowe. W tak krótkiej, kadencyjnej perspektywie elit politycznych nie ma mowy o budowaniu projektów poza czasowe ramy następnych wyborów. Efekt ma być tu i teraz, tak by można go było zdyskontować przy reelekcji. A więc mamy projekta tromtadrackie, deklaracyjne, odrealnione w stosunku do rzeczywistych potrzeb i efektów. A nie mamy projektów rozwojowych. Nie mamy też polityki gospodarczej, pomysłu na zdyskontowanie i naszego gospodarczego położenia, i zasobów ludzkich czy surowcowych. To się trochę „samo robi”, co jest już taktyką skompromitowaną, kiedy to państwa konkurują ze sobą jak przedsiębiorstwa, wspierając wybrane strategicznie sektory swych gospodarek. My takie zamykamy, by się przypodobać innym grupom elektorskim, albo zwijamy, co najwyżej, podporządkowujemy, by dać naszym zewnętrznym patronom możliwość wejścia na nasz rynek, lub zlikwidowania ich tam u nich naszego zagrożenia eksportowego.

Bierność demosu gwarancją degeneracji elit

I teraz wszyscy aktorzy tego teatru, ba – beneficjenci wyłączni wychodzą na wyborczą beczkę i mówią, że są przeciw tej wojnie, która daje im rotacyjną władzę. Ale ta wojna jest w ich genach, to ona stoi u podstaw tego, że są kim są – samo-wybieralną elitą. Nigdy z tego nie zrezygnują i to z każdej ze stron, będą tak tylko o tym gadać. Po co więc to robią, z tym Wołyniem czy wojną polsko-polską? Robią to po to, że z badań im wyszło, że to dla Polaków ważne tematy. I nie można tego pominąć w kampanii, bo na tym można ugrać punkty przeciwko konkurentowi wyborczemu. Trzeba to dobrze opowiedzieć w czasie kampanii, dostać banana władzy, ale wcale nie trzeba tego dowozić.

Dowodów na brak konieczności dowożenia jest w opór. Proszę bardzo – w ostatnich wyborach do Europarlamentu zostało namierzone, że europejski lud uważa kwestię poluzowania migracji za zagrożenie. A więc ci, co prokurowali takie zagrożenie, czyli europejskie elity, przebrali się na czas wyborów w szaty zwolenników likwidacji polityki, której byli sami autorami. Zaczęli być nawet w awangardzie, podkradając i podostrzając postulaty swych wrogów. Spokojnie – tylko na czas wyborów. Potem wszystko wróciło do normy. Zrobiło się czary-mary na dwa tygodnie, naród dał się uwieść i tyle. Teraz znowu mamy pięć lat na nieposkromioną i niekontrolowaną politykę powrotu w stare koleiny, a martwić się będziemy potem. Rok przed wyborami wzbudzi się histerię, że tylko my, bo jeśli nie my, to będą jacyś straszni faszyści. I znowu się uda.

I tak samo było z Tuskami. Naobiecywali, i to w kilku weryfikowalnych trybach, nie dowieźli i… nic. Np., z taką składką zdrowotną obiecali i nie dowieźli przedsiębiorcom obietnic. Ale jak się zbliżały wybory do Europarlamentu i samorządowe, znowu wyszli, naobiecywali i przedsiębiorcy znowu ich poparli. I co? Dalej nie dowieźli. Pomacherowali z tą składką, pozwalali na koalicjantów, jeden na drugiego i urodzili potworka, o którym poinformowali, że załatwi sprawę. 70% ludu uznało, że sprawa załatwiona, choć nie załatwili praktycznie nic. I to jest nowe i kolejne wyjście z przedsiębiorcami na załatwienie sprawy, by ci znowu zagłosowali na Tuskowego kandydata na prezydenta. Po raz trzeci.

Sprawa jest prosta. Obietnice prezydenckich kandydatów dotyczą ważnych dla Polaków kwestii, ale nie po to, by je dowieść. Będziemy mówić o tym, że to zrobimy. By dostać głosy, ważne na pięć lat. W dodatku, jeśli Tuski domkną układ z prezydentem, to dopiero zobaczymy uśmiechniętą Polskę. Bez żadnych hamulców. Bo co mamy Tuska u sterów to mamy zawsze w Unii „procedurę nadmiernego zadłużenia”. Jakoś tak regularnie.

Oznacza ona mechanizm ręcznego sterowania naszym państwem przez Unię Europejską. W Polsce będzie to teatrum, że my co prawda się trochę opieramy, ale cóż jesteśmy w Unii, Polacy jej chcą, a Unia nam ściśnie pasa. Polska klasa polityczna umyje ręce, zaś Unia skieruje nas na zaplanowane przez siebie miejsce: żadnego nadmiernego rozwoju, konkurencji, wzrostu PKB świecącego w oczy.

Proceder Tuskowego deficytu

Słynne dobre relacje Tuska w tym układzie polegają na taktycznym załatwieniu, że Unia nas pociśnie nie w 2025 roku, tylko za rok – w 2026. Bo teraz mamy wybory prezydenckie i jak by wjechała z tym wszystkim na pełnej petardzie, to by się jeszcze odbiło na Trzaskowskim – jak wiemy – apologecie Unii. A więc te wszystkie zielone łady, te przyszłe katastry, grzebanie ręczne w Polsce za pomocą mechanizmu nadmiernego deficytu zostaną odłożone. Ale nie po to, żeby frontowej Polsce ulżyć, nie dlatego, że o to prosił Tusk, by żyło się lepiej, tylko by wygrał ten, który dla Unii jest wygodniejszy. By domknął się układ kompletnego, instytucjonalnego zwasalizowania Polski w tyglu europejskiej federalizacji.         

W debacie prezydenckiej nic nie będzie o tym. Będzie o odwołaniach w sumie emocjonalnych, bo taką obietnicą jest likwidacja wojny polsko-polskiej. Tylko emocjonalną. Bo gdyby się zająć na serio konsekwencjami tej wojny domowej, jak ja tu to tylko pobieżnie zaznaczyłem, jej efektami dla Polski, to widać by było, że ta wyniszczająca zabawa jest powtarzalnym procederem. Widać by wtedy było jej realne znaczenie, dalece bardziej szkodliwe niż jedynie jako emocjonalny czynnik sub-optymalnego poziomu rozwoju naszego kraju. Stąd zarówno taktyczne obietnice wołyńskie, jak i strategicznie ważne kwestie przeniesienia wojny polsko-polskiej w obszary kompromisu jako naturalnego habitatu demokracji nigdy się nie ziszczą. Będą tylko chwilową ułudą zmian, na które czeka społeczeństwo, a których elity nie mają zamiaru zrealizować. A taka sytuacja jest możliwa wyłącznie wtedy, kiedy cele elit i demosu są rozbieżne, zaś suweren (samo)ubezwłasnowolniony.         

Napisał Jerzy Karwelis

Jak ocalić Europę – podpowiada Karwelis

Jak ocalić Europę https://dziennikzarazy.pl/7-12-jak-ocalic-europe/

FB_IMG_1728662945949

Napisał Jerzy Karwelis 7 grudnia, wpis nr 1323

Ze wszystkich geopolitycznych rachub wynika, że przed Europą ciężkie czasy. Szczególnie takie ostrzeżenia nasiliły się w interpretacjach przyszłej amerykańskiej polityki Trumpa, przynajmniej tak wynika z kasandryczenia co bardziej wyrobionych analityków. Skąd to się bierze, a właściwie co takiego się działo, jakie deficyty gromadziły się na Starym Kontynencie, że kiedy dziś tasują się od nowa karty świata, to karta europejska nie tyle wypada z talii, a staje się bitą blotką?

Trzy błędy Europy

Wydaje się, że złożyły się na to co najmniej trzy czynniki, z których pierwszym był europejski dług rolowany przez lata. Był to kontrakt społeczny europejskich państw, które dystrybuowały resztki swego skumulowanego dobrobytu na transfery socjalne. W Europie żyło się wygodnie, pracowało mniej niż gdzie indziej, gdyż państwo inwestowało w socjal, a gdzieś tam montownie pracowały na europejską marżę, która zamiast być inwestowana w rozwój była przeznaczana na konsumpcję. Wytworzyło to zanik przemysłu w państwach europejskich oraz atrofię kompetencji produkcyjnych wśród obywateli, po agonii klasy średniej wytwarzało klasy odwykłe od pracy, w dodatku mocno roszczeniowe. I tak wyhodowanemu suwerenowi, szukając rozleniwionej większości podlizywała się klasa polityczna, zwiększając socjalne transfery, i na to – nie na projekty rozwojowe – konkurując o głosy demosu.

Ratunkowym, acz desperackim remedium na to zapętlenie miała być europejska polityka migracyjna, która w swej naiwnej postaci – odrzucając na razie w tym dyskursie motywacje ideologiczne – miała uzupełnić tę lukę demograficzno-produkcyjną. Ten projekt jedynie pogłębił problemy, gdyż nowi migranci nie rzucili się do pracy, a rzucili się na socjal, co jeszcze bardziej pogłębiło transfery i zwielokrotniło zadłużanie się zachodnich państw. Okres błogiej laby był także możliwy dlatego, że państwa europejskie, objęte geopolitycznym, ale i militarnym parasolem amerykańskim, u siebie, na kontynencie, mogły się zabrać na gapę, nie płacąc na własne zbrojenia. Okazało się, że w rachunku amerykańskim, kiedy – szczególnie w przypadku Trumpa – rosyjska presja na Europę nie staje się tak kluczowa, to nagle może się okazać, że rozbrojony Stary Kontynent znajdzie się sam na sam z Rosją.

Powrót do przeszłości

Dla wielu w Europie będzie to szansa na powrót do bussines as usual, czyli powrotu do starego handlu z Moskwą, z geopolitycznym buforem Europy Środkowej i Wschodniej jako mostem bezpieczeństwa. Dla innych, tych bardziej rozgarniętych w naukach z historii, jest to niebezpieczny moment, gdyż wiedza każe patrzeć na Moskwę, jako na imperium łatające swe własne dziury poprzez sycenie się niepowstrzymaną ekspansją. Stan europejskich armii, bez amerykańskiego wsadu NATO jest żenująco słaby, jeżeli w ogóle stanowi jakąś siłę, to tylko w interoperacyjności z NATO, co oznacza, że Europa przedstawia pomocniczy jedynie poziom wkładu do Sojuszu, dowodzonego w sumie przez Amerykanów. A ci mogą mieć całkiem inne cele w użyciu tej potencji niż poszczególne kraje europejskie, a już szczególnie w podziale na państwa europejskiego rdzenia i państwa frontowe. Jest więc – bez Amerykanów – Europa kompletnie bezwolna i stanie się, po wejściu Trumpa do Białego Domu, jeszcze bardziej bezradna. Jechała tyle lat na gapę amerykańskim tramwajem, że w końcu ruski kanar złapał gagatka i trzeba będzie zapłacić dziejowy mandacik.

Jakby tego było mało i tak już zdeindustrializowana europejska gospodarka nałożyła sobie na barki dodatkowy ciężar. Jest nim samobójcza polityka Zielonego Ładu. Przyjmując – znowu przy odrzuceniu ideologii, która mam nadzieję jest tylko narracją dla mas -, że chodziło tu o strategiczny pomysł na Europę trzeba stwierdzić, że nie udał się on całkowicie, za to przyspieszył gospodarczy upadek naszego kontynentu. Nawet jeśli przyjmie się dwie różne, choć nie rozłączne wersje uzasadnienia tego ekologicznego szaleństwa. Pierwsza mówi, że był to pomysł Europy na wytworzenie swej strategicznej przewagi technologicznej. Kiedy Europa nie mogła rywalizować produkcyjnie z Chinami, i technologicznie z USA wymyśleć miano ścieżkę, na której wytworzy się czyste ekologicznie technologie i te, z wielką, rzec można emocjonalną marżą (wszak ratujemy planetę), wyeksportuje się na świat. Jednak okazało się, że – szczególnie po przyszłym trumpowskim zielonym resecie – Europa zostanie z tą technologią sama na świecie. Świecie, który będzie dymił ile wlezie zostawiając nas, Europejczyków, jako maruderów rozwoju.

Drugą, ale wcale jako się rzekło nie rozłączną wersją zdarzeń, jest teza, że Zielony Ład był (i jest) narzędziem podporządkowującym Europę dominacji niemieckiej. To Niemcy mieli produkować te technologie, nota bene na jak najbardziej nieekologicznym ruskim gazie. To oni nałożyli, poprzez Unię, najcięższe obciążenia kosztów transformacji na kraje o tradycyjnej energetyce, dlatego Polska ma w wyniku tych działań najwyższe ceny energii. To Niemcy mieli handlować nową energią, przejść na wodór produkowany w Rosji, który cudownie stawać się miał czystym paliwem po przekroczeniu niemieckiej granicy. To oni lobbowali i lobbują poprzez agenturalne wręcz organizacje ekologiczne straszące płonącą planetą lud boży, wreszcie rozpętali chociażby przeciwko takiej Francji wielowektorową grę dyplomatyczno-medialną, która miała spowodować zamknięcie francuskich elektrowni atomowych, ich energetycznej konkurencji wobec niemiecko-ruskiego dealu. W dodatku Berlin tak sterował Unią, że wszystkie kraje popadały w sterowane ubóstwo energetyczne, podczas gdy Niemcy smrodzili na całego, dochodząc w swej hipokryzji do likwidacji farm wiatrakowych, by dobrać się do węgla brunatnego znajdującego się pod nimi.   

W dodatku Europa w przebraniu regulacji Unii, zaczęła to zielone wdrażanie od siebie i szybciej montowała regulacje na rynek europejski, mające wymóc używanie w sumie dotowanych technologii, niż montowała wiatraki, samochody elektryczne i fotowoltaikę. Te znacznie taniej wytwarzają już Chiny, które i technologicznie, i produkcyjnie przebiły europejski blef. I to na tyle, że doszło do kompromitacji ideologicznego uzasadnienia kosztów tych technologii. Bo przecież mówiło się, że nie mamy planety B, że działania ekologiczne są na poziomie globalnym i takież wymiary środowiskowych zaniedbań, więc podrozumiewało się, że „wszystkie ręce na pokład”, że każda technologia, im tańsza, tym lepsza, będzie brana w objęcia państwowego wsparcia i miłość ludu, co to mu się mówi, że „planeta płonie”. A tu się okazało, że wprowadzane są europejskie cła protekcjonistyczne na ekologiczne przecież towary chińskie, czyli jednak chodziło o czysty biznes. W dodatku zadziera się tu początkami wojny handlowej z Chinami, które są głównym światowym dostarczycielem metali ziem rzadkich, podstawowego budulca produktów Zielonego Ładu.

Trójkąt śmierci

Mamy więc trzy elementy składowe europejskiej słabości. Deindustrializację spowodowaną socjalnym kontekstem kontraktu społecznego, demilitaryzację kontynentu i samobójczy model podrażający koszty i tak upadającego przemysłu, jakim jest Zielony Ład. Wydaje się to trójkątem śmierci, ale można go przerobić na… szansę dla Europy. Gdy się maksymalnie spłaszczy trójkąt to robi się on linią prostą. A więc trzeba zacząć od spłaszczenia jednego z jego wierzchołków, by prosta stała się drogą ratunku, drogą wejścia na ścieżkę rozwoju. Wierzchołkiem do likwidacji jest tu Zielony Ład. On już do niczego nie prowadzi, jest jeszcze inercyjnie jakąś ideologią dla tych, co wciąż wysadzają pociągi, choć wojna się już kończy, bo zbankrutowała. Europa na tym nie zarobi, a jak pozostawi za sobą te wszystkie mrzonki, to wróci może do tradycyjnych źródeł energii, co może rozkręcić kontynentalny przemysł. Pozostaną więc dwa punkty tej linii: sytuacja militarna i model socjalny.

Europa generuje żałosne procenty w porównaniu z praktycznie wojennym tempem produkcji militarnej Rosji. Dodajmy – jest to Europa, której wkrótce, jak zapowiada Trump wyznaczy się rolę uzyskania większej samodzielności w obronie kontynentu. Europa musi jak najszybciej zapełnić tę lukę, zwłaszcza, że przyszły format zakończenia wojny na Ukrainie wcale nie musi zwieńczyć się jakąś stabilną wersją kontynentalnej architektury bezpieczeństwa. Może być to ruska pieredyszka, przerwa na odsapnięcie, kiedy obie strony zbierają siły do następnej rundy. Jak ten czas wykorzysta Europa? Bo na razie widać, że nie ma na to pomysłu. Wojna trwa ponad 1000 dni, a my tu nic nie zrobiliśmy. Znaczy się my, Polacy, się wypruliśmy, ale od Unii chociażby kasy na produkcję amunicji nie wzięliśmy, choć leżała na stole. Ale Europa, a właściwie Unia, kompletnie tu nic nie robi. Tacy Czesi muszą wysupływać jakieś moce produkcyjne, zaś uzbrojenia i amunicji trzeba już teraz, a co najmniej narobić tego tyle w przedziale 2-3 lat, by być gotowym do dogrywki tak bardzo, że to odstraszy Rosjan i ta… nie dojdzie do skutku.

I pomysł jest taki, żeby zindustrializować Europę produkcją wojskową. Ta da realną wytwórczą pracę ludziom, poprawi budżet państw, które będą inwestować w potrzebne dobra, a nie transfery socjalne. Byłby to taki sam ruch jaki wykonali Amerykanie po Wielkim Kryzysie, kiedy weszli w infrastrukturalne roboty publiczne. W naszym przypadku byłyby to inwestycje w infrastrukturę bezpieczeństwa. Równie, jeżeli nie bardziej opłacalne niż amerykańskie interwencyjne budowy mostów czy autostrad. Te amerykańskie były inwestycją w krwioobieg gospodarki, te europejskie byłyby inwestycją w pokojowy rozwój, dającą pracę i realne płace ludziom, oraz bezpieczeństwo ich państwom i domostwom.

Dwa warunki i trzeci, niemożliwy

Warunki takiego – ostatniego? – skoku Europy są dwa. Po pierwsze – dekonstrukcja kontraktów społecznych Europy. Po to by z Churchillowskiej obietnicy „krwi, potu i łez”, został tylko program kosztujący pot i łzy Europejczyków, właśnie po to, by nie płacić krwią. Trzeba będzie się więc wielu spocić, co może być na tyle przykrym doświadczeniem, że poleją się łzy. Ale nie krew. Ale do tego potrzebna jest zgoda suwerena; że mu się pogorszy, że trzeba się będzie obudzić z maligny, tego snu o byłej potędze, że będzie trwała wiecznie.

Drugim, nie mniej dyskusyjnym co do prawdopodobieństwa ziszczenia się elementem, są polityczne elity. Czy ktoś odważy się stanąć przed tłumem i powiedzieć, że są konieczne wyrzeczenia? Czy jednak będzie gra na czas, bo w demokracji rozpętanej przez jej medialno-liberalną postać ludowi trzeba obiecywać miłe rzeczy, nawet gdyby się ich nie dowoziło. A tu trzeba będzie obiecać rzeczy wyjątkowo przykre i dowieźć je. Coś mi się jednak wydaje, że prędzej lud pójdzie na wyrzeczenia, niż politycy narażą się – w imię jak najbardziej na serio branej racji stanu, jakim jest pokojowe przetrwanie – na zagrożenie odrzucenia. Do tego trzeba było by być mężem stanu, ale ci już wyginęli w ramach sublimacji plebiscytowej demokracji medialnej.

Wszyscy wiemy co się stanie, jeśli się Europa do roboty nie weźmie. Od tego, że wiemy jak to będzie zaczęliśmy te rozważania. Ale do tego by się tak nie stało trzeba – oprócz spłaszczenia opisywanego trójkąta, jeszcze jednego: czynnika sprawczego w skali kontynentu. Bowiem taka rewizja polityki musiałaby być udziałem całej Europy, nie zaś egoizmów państwowych, gdy się będzie kombinowało, że to niech inni zaczną. A takiej sprawczości kontynentalnej Europa dawno już nie ma. Europa (na razie) ma tylko Unię Europejską, która „blokuje” miejsce dla instytucjonalnej racji stanu Europy. Należy już być pewnym, że w tym brukselskim formacie będziemy miotani własnymi błędami i żywiołami światowymi, na okręcie bez żagla, ale za to ze sternikiem, który mocno trzyma w dłoniach ster, acz nie wie gdzie płynie.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Zielona wsypa

Zielona wsypa

dziennikzarazy/zielona-wsypa Napisał Jerzy Karwelis

16 listopada, wpis nr 1315

Właściwie to towarzyszył nam praktycznie od początku III RP. Ten wzrost gospodarczy. Jakoś tak przyzwyczailiśmy się do niego. A zdaje się, że to mija i że będziemy za nim tęsknili. Tak jak za zdrowiem z fraszki Kochanowskiego – jak trzeba było je cenić, dbać o nie dowiadujemy się, kiedy je tracimy. Ciekawe, czy bezpowrotnie. Tam zaraz „ciekawie” – to tragiczne, że musimy się nad tym zastanawiać! A to przecież kluczowe, żyliśmy z tego wzrostu, rosły nasze ambicje, aspiracje i marzenia. Teraz to paliwo tak ważnych rzeczy się wyczerpuje i chyba najwyższa pora, by zobaczyć czemu tak się dzieje, by – być może – zastanowić się jak temu ewentualnie zaradzić. Jak ze zdrowiem, którego się nie ceniło do czasy jego utraty, tak by zacząć już dbać o nie, gdy się je z trudem odbudowało.

Będziemy więc tu rozważać sprawę wzrostu gospodarczego, jego wahań, dynamiki, przyczyn jego przyspieszenia i spadku, ale w oddzieleniu dwóch rzeczy – koniunktury gospodarczej i organizacji państwa sprzyjającemu rozwojowi gospodarczemu. Nie pora tu i miejsce, by rozwikływać meandry gospodarki światowej, zwłaszcza, że fenomen polskiego rozwoju opierał się międzynarodowym wahaniom koniunktury na tyle, że mieliśmy praktycznie wzrost od samego początku III RP. A więc polski rozwój działał jakby obok, pomimo, co pokazuje jednak na pewien fenomen i pora go sobie tu wyjaśnić, by też widzieć wysadzenie jakich filarów tego wzrostu tworzy obecną sytuację osuwania się.

Wilczy kapitalizm

Na początku III RP mieliśmy do czynienia z dwoma zjawiskami, które uruchomiły polski potencjał gospodarczy. Były to ustawa Wilczka i reformy Balcerowicza. Ustawa Wilczka praktycznie odblokowywała wolność gospodarczą jeszcze w upadającym PRL-u, gdyż Jaruzelski z jednej strony odpuściłby wszystko, by wyjść z kryzysu kolejnych reform, z drugiej zaś strony musiał trzymać się swego ulubionego socjalizmu. Zgodził się więc w 1988 roku na reformę Wilczka, która wręcz przysłowiowo i wprost realizowała ideę „co nie jest zabronione jest dozwolone”. Nie zwierała więc słowa „socjalizm”, ale totalnie go zniosła. A ponieważ w socjalizmie wszystko było zabronione nie literalnie, tylko poprzez limitowanie dostępu do działalności gospodarczej, skoro ten jeden limit zniesiono wprowadzając zasadę, że każdy może prowadzić działalność gospodarczą, to ta wolność wyszła na świat nieregulowanej w szczegółach gospodarki.

Ustawa Wilczka miała z tuzin wymienionych regulowanych działalności, a sprowadzały się one głównie do tych obszarów, które mogły sprowadzić niebezpieczeństwo publiczne, jak handel bronią, truciznami itp. Ta działalność nie była w dodatku zabroniona, tylko wymagała zezwoleń, w przeciwieństwie do innych, niewymienionych form działalności gospodarczej. A więc można było praktycznie wszystko i to będąc kimkolwiek.

Ale nie słodźmy tu tak. Ustawa Wilczka przeszła też dlatego, żeby mogła się uwłaszczyć nomenklatura komunistycznego aparatu. Ta już czuła dziejowe pismo nosem i już wkrótce stała się awangardą gospodarczą wilczego kapitalizmu, wyposażoną w trzy ważne przewagi nad ludem: pieniądze przetransferowane z publicznych środków (tu bezpieczeństwa tego procederu pilnował zakonserwowany z czasów PRL przy Okrągłym Stole system sprawiedliwości), dojścia do układów kontroli dostępu do dóbr poszukiwanych oraz orientację w realnym systemie działania państwa, gdyż ten – w układzie klientystycznym – utrzymywał się długo po „przejęciu władzy” przez opozycję. Dość przecież przypomnieć, że ponad osiem lat obywaliśmy się bez Konstytucji, jechaliśmy na jakichś prowizoriach, dekretach.

Ale lud polski, jeszcze wtedy, po komunie, był w pozytywnej fazie wzrostu motywacji do działania. Powypełniał wszystkie dziurki po socjalizmie, nie zajęte jeszcze przez wilczkowską nomenklaturę. I się zaczęło. Łóżka polowe na co drugim rogu, w każdym domu mała hurtownia, budowały się kariery, w dodatku oparte bardziej o zaradność, niż kapitał, którego wtedy nie było. Kręciło się. Na razie mało w produkcji, dużo w handlu, wszystkim co się dało. Trzeba było szybko rotować towar i kapitał, bo inflacja jeszcze szalała. Polacy zaczęli się bogacić.

System układów domykanych

Ale tak nie mogło trwać za długo. Jak już się nomenklatura poustawiała na swoich obszarach, jak się zaczęła odwijać aparatem skarbowym wobec młodych dorobkiewiczów spoza układu, bo przecież w skarbówce ostali się ci sami i tacy sami jak za komuny walczący z badylarzami domiarami, to wtedy na pełnej petardzie zaczęło się dopisywanie do Wilczkowej ustawy kolejnych obszarów z reglamentowanym dostępem. Naliczono ponoć kilkaset poprawek do tej ustawy, które tylko zwiększały z jednej strony kontrolę nad dostępem do rynku, z drugiej – utrwalały „zdobycze” nomenklatury, która zazdrośnie strzegła zdobytego już dostępu do rynku, produkcji i konsumentów.

Taki układ postkomunistycznej nomenklatury rozprowadzony w systemie regulacji dostępu do gospodarki był przez nią uchylany tylko od wielkiego dzwonu i dla dużych klientów. Były nimi zagraniczne korporacje, które były zainteresowane ekspansją w swoim obszarze na nasze tereny. Jak już się postkomuniści rozstawili, napracowali, to zauważyli, że znacznie lepiej się żyje z renty dostępu do rynku. I przeszli na rentierstwo, zamiast zmagać się z rynkowym ryzykiem. I Zachód szybko się nauczył, że wystarczy tylko gdzieś systemowo posmarować i można mieć całe połacie rynku polskiego za – z ich punktu widzenia – czapkę gruszek. I to na zawsze.

I w ten sposób staliśmy się dzikimi polami konsumenckimi, po których hulały obce armie gospodarcze. Hulały po polu i piły kakao, ale kakao własnej marży. Wykupowano za bezcen polskie zakłady pracy, z których wiele i tak nie miało sensu na wolnym rynku, ale też i takie, które do dziś byłyby perełkami polskiej gospodarki. Jednak bida polska, a właściwie przekupni politycy, wyprzedawali wszystko jak leci, zaś zagraniczni kupcy likwidowali prymusów w danym obszarze, by wejść w tę niszę nawet nie z produkcją, ale z swymi towarami, dodajmy o wiele niższej jakości niż u siebie w kraju ekspansji. Nie było żadnej protekcji wobec rynku, bo w polityce królowali albo naiwni, albo cwani. Tyle konsumenci.

Ale był też rynek pracy. Polacy okazali się być nieźle wykwalifikowani, pracowici, szybko się uczyli nowych zawodów, w dodatku była to siła robocza tania i blisko Zachodu położona. Staliśmy się więc montownią Europy. Takimi „małymi Chinami”, tylko bez ambicji wykorzystania tego jako szansy na nie tylko dorobienie, co na rozwój rodzimej produkcji. Oczywiście byliśmy też eksporterami i to niezłymi, ale raczej towarów niezbyt przetworzonych i zaawansowanych technologicznie. Co najwyżej jakichś komponentów, tak jak w przypadku przemysłu samochodowego. Dla Zachodu byliśmy więc atrakcyjni, zaś pracownicy zaczęli zarabiać coraz więcej, zaczęły się pojawiać zarodki klasy średniej, zarabiającej na usługach dla bogacących się pracowników, a także na obsłudze podwykonawstwa dla tego systemu.

Balcerowicz musiał przyjść

Druga sprawa to reforma Balcerowicza. Ta miała pozytywne znaczenie jedynie, moim zdaniem, w kwestii polityki monetarnej. W Polsce nie tylko nie było kapitału, ale pieniądz dewaluował się z prędkością światła. Trzeba więc było wzmocnić złotówkę poprzez uczynienie jej wymienną w stosunku do dolara. Zarobili na tym co prawda głównie grandziarze z amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża, ale na dłuższą metę, oczywiście po różnych skandalach z oprocentowaniem pożyczek i kredytów, polski przedsiębiorca i klient otrzymali zdrowy krwioobieg, jakim jest pewność wymiany handlowej w rodzimej walucie. Pozostałe czynniki reform Balcerowicza należałoby ocenić jako szkodliwy permisywizm wobec obcej gospodarczej ekspansji na polski rynek, który do dziś trwa zagnieżdżony w całych branżach i systemach wymiany. To tu znajdują się korzenie tych chwastów, jakim jest obecna struktura właścicielska całych branż. Kiedyś polskich, dziś – w obcych rękach.

Kiedy przeprowadzałem analizę takich cementowni w Polsce, to zauważyłem ze zgrozą, że nie są to cementownie polskie, ale cementownie w Polsce. Większość to cementownie niemieckie albo francuskie. Tak, oni tu do nas przyjeżdżają robić cement, którego przecież nie wozi się przez całą Europę. Czyli robią go dla nas, za nasze pieniądze. Coś tak jak w przed-orbanowych Węgrzech, kiedy Węgrzy musieli płacić Francuzom za to, że piją wodę z Dunaju. A pamiętacie państwo jak poseł Jankowski tańczył na trybunie sejmowej? Chłopa nafaszerowali jakimiś specjałami, tak, by się skompromitował jako człowiek poważny. A było to w czasie jego walki o utrzymanie cukrowni w polskich rękach. I się zbłaźnił, a właściwie to jego zbłaźniono. Proszę więc teraz zobaczyć czyje są polskie cukrownie? Jest już tylko jedna polska, reszta – niemiecka. Miał rację? Miał? I co? Wyśmiano go, że tak podskakiwał… I tak jest ze wszystkim, do dziś, zaś początki tego zjawiska można zauważyć właśnie w czasach balcerowiczowskich.

Trendy się umacniają

Następne okresy to zbieżny ciąg dwóch tendencji: wzrostu regulacji gospodarki, który znacznie wzmocniło wejście do Unii, oraz trend drugi – nielimitowana ekspansja gospodarcza Zachodu w celach ogarnięcia rynku konsumpcyjnego i rynku pracy dla własnych interesów wytwórczych. Państwo polskie nie miało żadnej polityki gospodarczej, a jeśli już na taką się wydobyło, to lepiej, by jej nie robiło. Próby uchylenia nieba polskim przedsiębiorcom miały żałosne rezultaty. A tak naprawdę nie trzeba było nieudolne pomagać, bo to tylko przynosiło większe zgryzoty. Lepiej zamiast tak pomagać trzeba było przestać przeszkadzać. A ileż to ekip politycznych zabierało się za zniesienie barier przedsiębiorczości? Jakieś Palikoty stawały na stercie ustaw do uchylenia, i co? I nic. Co ekipa, to było tylko podlizywanie się przedsiębiorcom w okresach wyborczych, a po wyborach kontakt był utrzymywany już tylko przez urząd skarbowy. Przedsiębiorcom żyło się w Polsce coraz ciężej, choć państwo i w sensie zatrudnienia, i PKB, stało na tym gruncie, trzęsąc nim mocno, przekonane o bezkarności łupienia rozproszonego towarzystwa.

Coraz więcej polskiej gospodarki stawało się niepolskie. Widać było jak inne państwa przejmują najbardziej marżowe kąski, takie jak handel. Nawet polskie rolnictwo zostało oddane w ręce obcym pośrednikom, które stworzyły tak żarłoczne i bezkarne kartele, powodując że ta dziedzina, do tej pory wiodąca nawet w Europie, stała się już kompletnie niedochodowa, zaś dla konsumenta… droga.

A trzeba pamiętać, że ekspansja gospodarcza w krajach poważnych, to nie tylko obszar dawania zarobić swoim. To także sposób na osłabianie ewentualnej konkurencji, jakimi stają się kraje, zwłaszcza aspirujące, wchodzące na rynki, przepychające się. Mając więc w ręku losy całych branż można w takiej Polsce nie tylko zarabiać na taniej pracy, ale poprzez monopolizację obrotu w całych obszarach osłabiać gospodarczo rosnącego konkurenta, głównie w eksporcie. A takim krajem była Polska, podnosząca bez żadnych przerw, nawet w światowym kryzysie, swoje PKB. A więc ten fenomen został zauważony i pokarany przy co najmniej beztrosce polskich władz. Piszę „co najmniej”, bo coraz bardziej realny staje się scenariusz, że taki systemowy permisywizm na ekspansję, nie może być dziełem niemerkantylnego przypadku.

Unia w służbie interesów

Ciekawym przykładem systemowego osłabiania konkurencji stała się polityka Unii Europejskiej, a w szczególności antyrozwojowy Zielony Ład. Już i wcześniejsze narzędzia wolności – tu wolności przepływu ludzi i pracy – zostały traktowane wybiórczo, na tyle, by rodząca się w Polsce konkurencja nie zagrażała interesom „starego Zachodu”. Wolność przepływu wolnością przepływu, ale jak polscy kierowcy zaczęli zagrażać interesom francuskim czy niemieckim, to się zaraz na nich znalazło bata innego traktowania niż w przypadku idei równości wszystkich członków, graczy rynkowych. A z Zielonym Ładem to już jest jazda bez trzymanki. Turów przeszkadza z węglem brunatnym, ale już nie dziesięć kilometrów dalej, gdzie podobne instalacje, u Czechów czy u Niemców to są już ostoje czystości klimatycznej.

Niemcy, które smrodzą jak najęte, wycinają lasy pod stawianie wiatraków, potem niszczą farmy wiatrowe, by dobrać się do węgla brunatnego pod nim wystawiają wciąż narracyjne rachunki smrodzącej Polsce, która tylko przypadkiem jest najeżona licznikami emisji jak żaden inny kraj, w dodatku postawionymi w miejscach głównie smrodzących.

I mamy – najdroższy prąd w Europie po cenach nominalnych, potęgowanych jeszcze kilkukrotnie niższą u na siłą nabywczą. I polskich fenomen wzrostu zarył mordą w piachu unijnych regulacji fantasmagorii klimatycznych, które akurat sprawdzane są, a właściwie testowane, na pełnej petardzie.

I w ten sposób, narracją unijną, ukwieconą troską o ekosystem, pszczółki, wiewiórki, ostatnie pokolenia i inne histeryczne grupy wsparcia podcina się korzenie polskiego wzrostu. A polska klasa polityczna patrzy się na to, wystawia plecy do poklepania i kieszenie po unijne diety. Byle dotrwać do końca sutej kadencji. Po drugiej stronie mamy wytrawnych graczy, a przede wszystkim Niemcy – nie państwo, które ma przemysł, ale przemysł, który ma państwo. U nas to jakiś kosmos. Tam przedsiębiorcy są dominującą siłą polityczną, bo ich wkład w PKB jest dyskontowany przez nich politycznie. U nas – bida, panie, przedsiębiorcy są ganiani z podatkowego kąta w kąt przez kolejne gangi polityczne, traktowani jako pomiotło braku zorganizowania się, ofiary napuszczania jednych na drugich, które i tak zagłosują wedle szwów podziałów plemiennych, nawet kosztem własnych interesów.        

I tak jechaliśmy. Byliśmy montownią Europy, zabiegaliśmy o to. Nie stymulowaliśmy własnej bazy produkcyjnej, przeciwnie, fundowaliśmy jej coś w rodzaju systemu „układów zamkniętych”, tak dobrze opisanych w rzeczonym filmie. Powoli dorabialiśmy się, ale per capita wolniej niż nasi koledzy z byłego obozu socjalistycznego. Tworzyły się kominy nierówności, co dowodzi chorej struktury redystrybucji dochodu narodowego. Dla królujących u nas gospodarczo i politycznie Niemców byliśmy ucieleśnieniem ich idei z początków pierwszej wojny światowej uczynienia z Europy Środkowej i Wschodniej rezerwuaru taniej siły roboczej w oparciu o państwa satelickie o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających w stosunku do gospodarki niemieckiej. I udało się – tym razem bez wojny (dodajmy – kinetycznej) Niemcom dokonać takiego podziału.

Ale – przypomnę – zarówno to, jak i niedobita polska gospodarność dały nam możliwości niespotykanego w naszych dziejach rozwoju. Głównie z powodu startu z bardzo niskiej bazy kraju przeoranego przez ustrój „jakiego świat nie widział” i przez geopolitykę, która jeśli Polska jest słaba – jest naszym przekleństwem. Odwrotnie do tego, kiedy jest naszym błogosławieństwem, gdy jesteśmy mocni. A więc wielu dba o to byśmy mocni nie byli.

Układem tym ostatecznie wstrząsnął kowid. To był śmiertelny cios dla polskiej przedsiębiorczości. Dziwnym trafem ocalały tylko wielkie korporacje. Biedronki nie zakażały, Lidle były poza transmisją wirusa. Mali padali jak muchy i wielu się już nie podniosło. Tak w ogóle po co się było męczyć – z opresyjnym państwem, nierówną walką z korporacjami? Pojawiły się inne wyjścia – zaczęła przyjaźnie machać alternatywa dla prywatnej działalności. Jak nie możesz pokonać wroga – to przyłącz się do niego. I te zaradne łaziki, ta sól ziemi wolności zarabiania zaczęła przechodzić na stronę wroga – na państwowe i do korpo. Na państwowe, czyli do urzędników, wprost do swego gnębiciela, głównego powodu swych kłopotów jako przedsiębiorców, utrzymanego przecież z podatków topniejącej klasy. Z korpo to samo – przecież to duże korporacje wykańczają polski biznes i przejście do nich to też posępna zdrada swych prób samodzielności.

Czemu tak?

Czemu teraz biznes się zwija z Polski i w Polsce? Czemu nie będziemy już długo zieloną wyspą wzrostu w morzu (par excellence) czerwonych spadków? Nie, to nie są winne Tuski, czy – wymiennie – Kaczory. To winna jest cała klas polityczna, ale i suweren, który zadawala się takim towarem. Polska nie ma racji stanu, nie ma żadnej polityki gospodarczej, nawet tak prostej, jak „nie przeszkadzać”. Inne kraje prowadzą latami koherentną politykę wspierania swej gospodarki – wewnętrznie i zewnętrznie, bo to ona buduje ich siłę. U nas, w kraju gdzie polityka oparta jest na plemiennych, sztucznych emocjach nie ceni się pragmatycznych celów, nawet gdyby takie były – nie będą one nawet rozliczone, nawet nagrodzone za ich realizację, bo lud wyborczy tego nie zauważa. Nie kuma związków przyczynowo-skutkowych decyzji swych najętych do rządzenia władców. Gospodarka się wali bo PiS kradł, albo bo Tuski sprzedały nas Niemcom.

Ale to nie jest tak. Politycy mają Polskę gdzieś, byleby dojechać do końca dobrze wykorzystanej kadencji. Za przykład może posłużyć ciągły proceder podwyższania płacy minimalnej. Popatrzmy: rząd podwyższa płace minimalną, lud się cieszy, myśli, że to państwo daje. Co bardziej rozgarnięci, a właściwie zmanipulowani, uważają, że rząd pilnuje interesów pracowników przez zdzierstwem pracodawców. Ale tu rząd jest hojny z… kieszeni pracodawców. A dla nich koszt pracy to ważna, czasami, zabójczo ważna, część ich gospodarowania. Czasami nie do przeskoczenia. I mamy – sprawiedliwie, ale co z tego, jak zwalniają, zaś zagraniczni się też zwijają, gdyż ich główny powód inwestycji – tańsza praca, niknie w oddali. I żeby chociaż ta podwyżka trafiała do kieszeni pracownika. A co mu z podwyżki płacy minimalnej, jak ta podwyżka właśnie zamknęła mu zakład? Ma więcej? Nie – ma zero.

Z płacą minimalną jest jak z cenami regulowanymi za komuny. Przypomnę – w gospodarce wiecznych niedoborów zawsze było mało towaru, a więc monopole rodziły się na każdym kamieniu i kwestia ceny nie mogła być wypadkową rynkowej konkurencji, w związku z tym rodziły się inklinacje spekulacyjne. I „zaradzono” temu wprowadzając ceny regulowane, to znaczy takie, powyżej których nie można było sprzedawać. Natychmiastowym efektem było… zniknięcie ostatnich już towarów i narodziny czarnego rynku, gdzie ceny były wyższe ale towar był, w dodatku poddany już jakiejś szczątkowej kontroli popytu i podaży. Tak samo będzie i z płacą minimalną. Zaraz zabraknie pracy, zaś resztki prawdziwego rynku pracy przejdą do szarej strefy. Lewacy się będą cieszyć – jak zwykle, bo będą mogli, jak to w socjalizmie, walczyć z przeciwnościami, które sami spowodowali. Lud pracujący, czyli ten co jednak pracę będzie miał, też się pocieszy, bo nic tak nie zadowala jak pognębienie swego pracodawcy. Siepacza, dorobkiewicza i krwiopijcy. Ale będzie to radość krótka, gdyż zaraz trzeba będzie szukać roboty, albo iść na zasiłek. W takiej Warszawie, to tego nie widać, bo roboty (za coraz mniej a propos) pełno, ale znalezienie pracy po jej utracie na tzw. prowincji to już jest poważna życiowa trauma. I co, było się z czego cieszyć?

No, zadowoleni będą też i politycy. Napuści się pracowników na pracodawców. Znowu się wezmą za łby, stymulowani przez władzę do konfliktu po to, by razem nie wzięli za łeb klasy politycznej. Należy pamiętać, że podwyżka płacy minimalnej to podwyżka wielu składowych działalności gospodarczej, bo od niej, jako wskaźnika, nalicza się różne daniny. W dodatku na podwyżce płacy minimalnej zarabia najszybciej nie pracownik, ale samo państwo. W zwiększonej bazie podatkowej pracownika, jego składkach i innych odpisach. A więc baza polityczna buduje swoje populistyczne podstawy, zaś realna gospodarka jest w zaniku. Czyli tańczymy na wulkanie.

Maligna zielonej wsypy

Przeputaliśmy szansę na skokowy rozwój, jaką dała nam geopolityczna pauza trzydziestu lat w miarę spokojnego rozwoju. Przejedliśmy ten wzrost, nie stworzyliśmy trwałych podstaw do kontynuacji tego wzrostu. A potęga gospodarcza jest czynnikiem międzynarodowej pozycji, siły państwa. My przejedliśmy wzrost, nie inwestując w duże projekty i systemowe rozwiązania. Dochód narodowy został przez polityków użyty do przekupywania kolejnych grup wyborców, nie za ich własne pieniądze, tylko z transferu z jednych grup do drugich. Od tych zasobniejszych, acz mniej licznych i mniej zorganizowanych do tych mniej zasobnych, za to krzykliwie mnogich. Na to poszła nasza „wartość dodana”. Na korumpowanie polityczne socjalnymi transferami do grup interesów, które w sumie nie budowały siły państwa, dawały jednak coś pożądanego – władzę. Ale okazało się, że władza ta wcale nie została użyta do budowy siły państwa, tylko do umoszczenia się w dobrobycie klasy pośredników między wolą suwerena a sprawczością, jakimi są politycy.  

A szkoda tej zielonej wyspy. W końcu, po Chinach, byliśmy drugim fenomenem światowego niepowstrzymanego wzrostu, nawet je prześcignęliśmy.

Z Chinami to dobre porównanie, gdyż tamtejszy wzrost to cierpliwe trzymanie się obranej drogi rozwoju. My rozwijaliśmy się… pomimo. Pomimo kłodom rzucanym systemowo przez rodzimą politykę i zazdrosnych sąsiadów. A mimo to dawaliśmy radę, co pokazuje jak moglibyśmy się rozwijać gdybyśmy byli wspomagani, a nawet, gdyby nam tylko nie przeszkadzano. Czy będziemy kiedyś znowu „na zielono”? Mocno w to wątpię, bo pamiętam jak rodziła się polska przedsiębiorczość – każdy młody chciał zostać przedsiębiorcą. Dziś to pojedyncze procenty. Dostaliśmy taką tresurę zniechęcenia, że wielu marzy o korpo albo o spokojnym urzędniczeniu. Większość zaś o influenckim tiktokowaniu, życiu z promowania konsumpcyjnych trendów w upadłej gospodarczo kolonii.                                        

Napisał Jerzy Karwelis

Gorzej niż Jałta

26.10. Gorzej niż Jałta

By  Jerzy Karwelis on 26 października, 2024, wpis nr 1309

21 października w Berlinie odbył się szczyt przywódców Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i USA, gdzie omawiać miano odniesienie się do niedawnych propozycji planu zakończenia wojny, zaprezentowanych przez prezydenta Ukrainy. Widać, że powoli kwestia ukraińskiej wojny dobiega końca. Nie pora tutaj mówić o jej bilansie, bo do tego potrzeba byłoby jej zakończenia i to w dodatku w określonym formacie. Myślę, że należy się skupić na końcówce, warunkach jakie zaistniały tuż przed końcowym rozstrzygnięciami. Bo widać, że coś tam goście pokątnie gadają, tak jakby obie strony (Rosja i Ukraina) udawały przed swoimi rozgrzewanym społecznościami, że trzymają wysoko gardę. Za to pośrednicy, którzy głównie zajmują pozycje podżegaczy wojennych na koszt Ukraińców, też nie mogą udawać, że jednocześnie wyzywają wątpiących od ruskich onuc, a z drugiej strony robią pokątnie za swatkę.
Szczyt odchodzących
Pierwszą kwestią jest w ogóle sprawczość takiego grona, jakie zebrało się na szczycie. Gospodarz tego spotkania, czyli prezydent USA, właściwie to żegnał się z kolegami, bo Biden na pewno odchodzi, pytanie tylko czy wraz z całą swoją polityką europejską, bo to właśnie może sprokurować wygrana Trumpa. Chociażby z tego powodu temat Ukrainy był nie do zamknięcia na takim szczycie, bo ewentualna zmiana gospodarza Kapitolu unieważni jakiekolwiek postanowienia.
Po drugie – większość z tych „szczytujących” polityków stoi na glinianych nogach. I niemiecki kanclerz, francuski prezydent, czy premier Wielkiej Brytanii, albo zaraz odejdą, albo będą mieli duże problemy z kontynuacją swojej misji. W dodatku kwestia odniesienia się do kuriozalnego „pokojowego” planu Zełeńskiego, chociażby i z tego powodu nie została nawet rozstrzygnięta. Piszę „pokojowego” w cudzysłowie, bo plan ten ma niewiele wspólnego z pokojem, raczej z warunkami kontynuowania wojny, zaś jedyny jego punt „powojenny” zawiera kuriozalny postulat, że wojska ukraińskie… zluzują wojska amerykańskie w Europie.
Szczyt więc był zdaje się bardziej pożegnaniem Bidena, bez większych ustaleń, choć wielu spekuluje, że to też mógł być „skok na kasę”, czyli powielenie wielu innych projektów, w których starano się „zdążyć przed Trumpem” i zwodować kilka tematów w taki sposób, by ewentualny nowy prezydent nie mógł tego (łatwo) odkręcić.
Ale nie tyle jest to tu ważne, co ważna jest kwestia „szczyt a sprawa polska”. Bo zaczęły się spekulacje  „dlaczego to nie zaproszono na to spotkanie strony polskiej?”. I warto się tu przyjrzeć tej kwestii, bo, oczyszczona z plemiennych pohukiwań, pokazuje sytuację w której znajduje się nasz kraj. Chodzi o to, że to nieważne na jakim szczycie nas nie było, tylko to, że na żadnym nas najprawdopodobniej nie będzie. Za to u nas uznano nieobecność Polski przy tym stole za oczywisty rezultat katastrofalnej polityki plemiennych konkurentów polskiej sceny politycznej, nie skupiając się na najważniejszych rzeczach. Afront, jaki miał nas spotkać jest tylko waleniem w plemienne bębny, które ma zagłuszyć ciszę nad naszą, polską geopolityczną trumną.
Polska nie doproszona
No, bo zobaczmy – po pierwsze: co tam ustalono, na tym szczycie i czemu, a właściwie – do czego Polska miałaby być tam potrzebna? No, jeśli – powiedzmy – ustalano warunki pokoju (rozejmu?), to znaczy, że była mowa o jakiejś wizji przyszłej architektury bezpieczeństwa w naszym regionie. No to Polska jest w takich rozmowach po nic, utrwaliła bowiem w czasie tej wojny swój wizerunek jako bezdyskusyjnego „sługi narodu ukraińskiego”, a właściwie zaakceptowała rolę, jaką w tym konflikcie wyznaczył jej Zachód. Jest więc w tym względzie nie dawcą, ale prędzej biorcą nowej architektury, choć to wcale nie wyklucza, że jej „wsad budowlany” nie posłuży do kluczowych elementów konstrukcji nowego ładu. Ale ten będzie zaprojektowany bez naszego udziału. Po prostu – weźmiemy bez gadania co tam ustalą i tyle. Miejscowi depozytariusze tych decyzji, na wyrost nazywani polskimi politykami, będą się już tylko martwić jak to swojemu suwerenowi opowiedzieć, gdyby koncesje Zachodu wobec Putina odbyły się naszym kosztem i były zbyt daleko idące.Po drugie – by być przy stole podmiotem takich decyzji, to trzeba zachowywać się podmiotowo.
A my w tej wojnie słuchaliśmy się jak świnia grzmotu, z odpowiedzią na rakietę w Przewodowie czekaliśmy wyraźnie aż się Biden obudzi i powie co mamy robić, dawaliśmy Ukrainie i daliśmy co mieliśmy, i nasz potencjał odstraszania leży w tej chwili w chybotliwych losach zamówień na dostawy broni za wiele lat, jeżeli kolejne ekipy kolejnych rządów w ogóle podtrzymają tu jakąś ciągłość, dodajmy – polskiej racji stanu. A jak się zachowujemy przedmiotowo, to tak nas traktują, dodajmy – Ukraińcy również.
Druga Jałta?
Rozdzierane są szaty, że to druga Jałta, że zaraz bez nas, może naszym kosztem, mocarstwa zdecydują na długie lata o naszych zgryzotach. A przecież tak dzielnie stawaliśmy za wspólną sprawą. No, w tej perspektywie to Jałta, wypisz-wymaluj. I znowu mamy przegrać ze swą romantyczną polityką wartości w zderzeniu z pragmatyką polityki transakcyjnej. Czyli wychodzi, że się niczego nie nauczyliśmy, historia zatoczyła koło i znowu stanęła przed nami twarzą w twarz.
Fikołki, jakie wyprawia obecnie komentariat, tłumacząc, że „Polacy, nic się nie stało…” są już tylko żałosne. Po pierwsze nie wykazują w ogóle na jakiej to zasadzie – innej niż wdzięczność – mielibyśmy być dopraszani na takie szczyty. Mówi się tylko z jednej strony, że PO zawaliła naszą dyplomację (to PiS), z drugiej, że Duda też nie został zaproszony, zaś Niemcy już żałują, że nie zaprosili Tuska (to PO).
No dobra, powiedzmy, że nas tam by zaprosili, to co byśmy tam zaprezentowali? Raczej staralibyśmy się wyczytać z oczu i półsłówek mocarzy jakie ma być nasze stanowisko, a raczej przydzielona rola. Takie roszczenia o naszej sprawczości, to kolejny przykład na tromtadractwo naszej polityki. Chciałoby się powiedzieć – silni, zwarci, gotowi. Generał Andrzejczak, który wzburzył fale polskiej debaty stwierdzeniem, że jak Ruscy najadą Litwę, to my się im odwiniemy w Sankt Petersburg, nie bardzo chyba rozumie, że nie mamy czym tego zrobić. Nawet jakbyśmy chcieli, a raczej – nawet gdyby nam pozwolono. Są to więc pohukiwania na wyrost i prężenie nieistniejących mięśni. Jak za komuny – nie produkujemy konserw, bo brakuje nam blachy, zresztą i tak nie mamy mięsa.
Gorzej niż Jałta
Ten ostatni szczyt w Berlinie to nie była Jałta. Bo Jałta była rozmowami zwycięskich mocarstw o tym jak ma być urządzony świat po wygranej wojnie i pokonaniu arcywroga – Hitlera. Dzisiejszy szczyt to raczej Monachium, czyli kolejny zachodni spęd, by uzgodnić jak tu obłaskawić agresywny reżym, by na Zachód nie poszedł. Wiadomo jak się skończyło Monachium – pozornym pokojem, który był tylko odwleczeniem nieuchronnego oraz kupieniem sobie czasu przez Zachód, by się przygotować do obrony. Ten czas był kupiony głównie wolnością i krwią „skrwawionych ziem” Europy Środkowej i Wschodniej, z nami na czele.
Czy teraz jakiś nowy Lord Chamberlain pokaże nam karteczkę, na której będzie podpis Putina, że będzie pokój? Myślę, że będzie… gorzej.Wtedy Zachód jednak zabrał się za „para bellum”, czyli zobaczył, że trzeba się gotować na wojnę i jakoś tam, z wielkimi kosztami wynikającymi z zaniedbań wcześniejszych, odwojował Europę, Hitlera ukatrupił. Ale koszty tego nie zniknęły po zwycięskiej wojnie, bo nad Europą zapadła żelazna kurtyna – nieoczekiwany koalicjant, wujek Stalin, otrzymał swą zapłatę w postaci satelickich państw naszego regionu. Zachód więc zapłacił nie swoją walutą. Teraz jest inaczej. Nie widać żadnych zamierzeń ze strony Zachodu na przygotowanie się do starcia. Od dawna mówi się, że każdy pokój będzie teraz rozejmem, przerwą przed dogrywką. Decydujące więc będzie kto jak się do tej ewentualnej dogrywki przygotuje. A trzeba się przygotować tak dobrze, żeby… do niej nie doszło. Każde zaniechanie, spóźnienie, niedoszacowanie będzie tworzyło asymetrię, powodując u Putina tym większą ochotę na wykorzystanie okienka nierównowagi. A ze strony Zachodu nie widać żadnych przygotowań na taką przerwę.
Za to Rosja pracuje już od dawna w trybie wojennym, jest rozgrzana, sankcje nie działają. Moskwa obróciła się na Wschód i daje sobie radę bez zachodnich gadżetów i pieniędzy.
Zachód zaś będzie odwlekał te trudne decyzje, gdyż przejście na gospodarkę para-wojenną to olbrzymie koszty, a Zachód się nie tak umawiał w kontrakcie społecznym ze swym suwerenem. Miało być na luzie, spokojnie, marża u nas, szeroki socjal, robota w montowniach, takich jak Polska. A tu trzeba będzie zacisnąć pasa. Nie dziwota więc, iż widać powolutku, że najbardziej Zachód byłby zainteresowany powrotem do rosyjskiego „business as usual”, żeby – cytując znaną panią Reżyser – było tak jak było. I zostaniemy z tym wszystkim w tym samym miejscu. I historii, i geografii. Znowu wystrychnięci na dudka, ale z wysoko podniesioną brodą. Z dumą z naszych poświęceń, z których nic nie wyniknęło i ukrywaną słabością realną. Machając szabelką, ale taką jak całe nasze państwo – kartonową.               
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Kłamstwo wyewoluowane

Jerzy Karwelis dziennikzarazy

Jako filolog z wykształcenia obserwuję znane skądinąd, acz szkodliwe zjawisko przenikania do języka, i najgorsze, że do pojęć, nowomowy. Nowych wyrazów, czasem gorzej, bo nowych znaczeń starych słów, co to znaczyły kiedyś co innego. Jest to straszny wysyp rewolucji postępactwa, kiedy co chwila dekonstruuje się język, wprowadzając do obiegu jakieś lingwistyczne potworki.

Zabawa w feminatywy to już jest oczywisty chaos, ale najgorzej, że tylko na początku w uchu coś zgrzyta, bo jak te śmieciowisko cię zewsząd otacza, to już tracisz poczucie, że znajdujesz się na wysypisku. Używasz tych śmieci, bo nie chce ci się albo tłumaczyć, albo wykłócać o poprawne rozumienie znaczeń. To szantaż jest, w dodatku oparty na bzdurnych roszczeniach godnościowych. Jak jakiś, zwłaszcza, młodociany chwiej żąda ode mnie, bym albo w locie, albo po upomnieniu uszanował jego zboczenie tożsamościowe wyrażone w zaimkowaniu, to muszę to uszanować?

A z jakiej, że tak powiem, paki? A szacunek do mojego języka, mojego systemu pojęć, wreszcie mojej chęci braku czujności co to tam ta zapiercingowana, tleniona na niebiesko niby-osoba sobie aktualnie umyśliła na temat własnej tożsamości? Gdzie tej osoby szacunek do mojego, dość powszechnego delikatnie ujmując, sposobu określania płci interlokutora? To przecież nierównoważność kłująca wręcz w oczy. Ale taka moda – większość ma pochylać głowę przed aberracjami mniejszości i taki widok zachęca tylko mniejszości do eskalacji swych absurdalnych żądań.

Mniejszość jako większość

Ćwiczyliśmy to w kowidzie, kiedy ruch BLM kazał białym klękać i całować buty swym ofiarom niewolnictwa sprzed wieków. Wiem, ciężko w to uwierzyć, ale tak było. I biali, szczególnie policjanci, klękali, nawet burmistrz kupił złotą trumnę patologicznemu narko-bandycie, który kipnął w czasie policyjnej interwencji. Tak, mniemana mniejszość (jakby kto nie wiedział, to mówimy o Murzynach w USA, też mi mniejszość…) żąda przykucnięcia od większości, która ma ze wstydu za to, że nią jest, płaszczyć się przed każdą mniejszością. A więc mniejszości rodzą się na kamieniu postępu jedna za drugą. Oczywiście permutują i feministki już nawalają się z lesbijkami, homoseksualiści, którzy sobie żyli spokojnie w prywatności swych wyborów, teraz są wywlekani przez jakieś aktywiszcza na światło dzienne, a wywlekani być nie chcą, tylko chcą sobie żyć spokojnie w prywatności swoich wyborów seksualnych. Tak czy siak mamy dzisiaj kuriozum, dominacji mniejszości nad większością, a dzieje się tak zawsze w czasie rewolucyjnym. Tak, cywilizacja zachodnia funduje na swój własny pogrzeb rewolucyjne wzmożenie, które jeszcze bardziej powiększa i multiplikuje wszelkie przewiny, które do tego procesu doprowadzają. A więc koniec będzie przedwczesny i dynamiczny.

Ale żeby większość miała się ugiąć przed wolą mniejszości ta druga musi się przenieść w swych działania w sferę przemocy. Po tym jak skompromitował się Marks wieszcząc prymat terroru nad duraczeniem, zaś rację miał coraz bardziej Gramsci, który mówił, że najpierw (nie zamiast, bo tu chodzi o kolejność tylko) trzeba popracować nad świadomością i może wcale nie trzeba będzie uciekać się do terroru. I tak mamy teraz – mamy do czynienia z przemocą na wszelkich obszarach z odwlekanym jeszcze terrorem fizycznym, ale jak się te „chwyty na miękko” nie powiodą to trzeba będzie – stąd moja uwaga o różnicy między Marksem a Gramscim co do kolejności tylko – wrócić do twardych chwytów za gardło.

No, to gdzież ta przemoc? Głównie, moim zdaniem, bazuje w kompleksie większości, że nie nadążają za nowoczesnymi czasy. To ten wstyd pozwala na to, że toleruje się coraz większą ekspansję durnoctw postępactwa. Głupio się odezwać, bo nieczęste nieudane próby protestu są w mediach nagłaśniane właśnie jako przykład ciemnogrodzkiego zaprzaństwa wobec uznanych powszechnie postępowych idei. Ten rezerwuar wstydu jest później przenoszony na pasy transmisyjne postępu: media, edukację, przemysł rozrywkowy, by znaleźć swych wiernych akolitów i wtedy już „nagrane” tym osoby są armią ambasadorów postępu, rozproszoną w dyskursach.

Wreszcie – przy eskalacji niedorzeczności takich argumentów – sfera dialogu zamyka się. Nie trzeba już wymieniać poglądów, bo te mogą nie wytrzymać konfrontacji. Wykrzykuje się więc hasła z medialnych plakatów, jakimi stają się programy dowcipnie nazwane informacyjnymi, zaś coraz rzadszą kontrargumentację (rzadszą, bo momentów konfrontacji unika się) wprost wokalnie zabucza się, przerywając wraże wypowiedzi i zagłusza się przeciwnika hałłakując. Tak to przechodzi: od wstydu wywołanego jako postawę, do tematów „mniejszościowych”, tak by trenować większość w przyklękaniu. A jako, że klękać się nie bardzo chce, to sfera mniejszości poszerza się – wiadomo, wielu woli żeby to przed nimi klękano, zaś powody do tego obecna rzeczywistość mnoży jak króliki w klatce. Ale najważniejszym tworzywem, spoiwem i pasem transmisyjnym jest język.

Jeździec pierwszy – fakenews

Wiadomo, tej nowomowy jest w opór, ale dziś interesuje mnie zbitek dwóch potworków: „mowa nienawiści” i „fakenews”. Ci dwaj jeźdźcy zawsze występują razem, jest ich dwóch, zamieniają się tylko kolejnością, jeden motywuje drugiego, drugi zawsze wynika z pierwszego. Zabierzemy się za nie po kolei, skończymy zaś na ich wspólnym biegu, ciągnięciu tego dyszla postępu. Zacznijmy więc od konia fakenewsowego.

Pojęcie, zwłaszcza, że zagraniczne, już od dawna oddzieliło się od swego, nowego przecież, znaczenia i jest rozumiane całkiem inaczej niż znaczyło wtedy, kiedy powstało. To przyszło do nas z USA i właściwie ciężko znaleźć przykłady na jego istnienie w formach społecznie szerokich sprzed epoki Trumpa Pierwszego. To wtedy, kiedy pierwszy nieestablishmentowy kandydat walczył o elekcję pojawiło się to słowo, wyraźnie w zastępstwie słowa, które jeszcze do niedawna dużo w Stanach znaczyło, czyli słowa – kłamstwo. A zarzucenie komuś kłamstwa to – przynajmniej do niedawna i przynajmniej na Zachodzie – to sprawa poważna. Czasami zasadności takich oskarżeń należałoby dochodzić w sądzie przy biernej postawie oskarżonego. Tak, jak zarzuciłeś komuś kłamstwo, co mogło go narazić na utratę (potrzebnego w biznesie lub polityce) zaufania, to ty musiałeś dowieść w sądzie prawdziwości swych zarzutów i pomówiony mógł spokojnie na to patrzeć, jak się tam męczysz.

Powstał więc fakenews, jako ekwiwalent kłamstwa, ale zaraz przeszedł on na wyższy poziom – czyli poziom medialny. Fakenews to był news sprokurowany, lub co gorsza, kupiony przez media i kolportowany ze szkodą dla oczernianego. I tu mamy cały szpas. Po pierwsze – kto oceniał co jest fałszywe, a co nie? Według jakich kryteriów? No, co jasne już chyba, oceniał to mainstream, ze swoich pozycji, zaś wyrok nie był nigdzie zaskarżalny, gdy nie zapadał w sali sądowej, tylko w open ofice’ach głównych nadawaczy, jakimi stały się media, też dowcipnie zwane, społecznościowymi. Te, jako najszybsze, od razu nadawały ton, i te wolniejsze – jak telewizja i w ogóle prasa – brały już te kłamstewka w ocennym sosie factcheckerów.

Po drugie – takie fakenewsy przestały dotyczyć faktów, wiadomości, czyli newsów. Zaczęły coraz bardziej – i jest to trend wręcz rozlewający się po mediach – zaczęły coraz częściej dotyczyć opinii. Tak, oznacza to, że nie tyle fakty zostaną poddane weryfikacji, ale i opinie. Czy nie są przypadkiem „fake”, czyli odbiegające – i tu znowu wracamy do platform „checkujących” – od ugruntowanych prawd mainstreamu. Ba, żeby one chociaż były ugruntowane – są jak decyzje social mediów o wykluczeniu cię z platformy: nieprzeniknione, o zmiennych acz nieznanych kryteriach oceny i… nieodwoływalne. Musisz się więc pilnować, ba – nasłuchiwać co dziś jest mainstreamem, bo możesz się pomylić, jak Kurdej czy Holland z imigrantami. Raz bowiem mogą być fe, a raz cacy i jak przegapisz to wypadniesz z mainstreamu, a ten przyjmuje z powrotem po kosztownych kajaniach się i samokrytykach wobec kolektywu.

Po trzecie – fakenewsy przestały być polem obrażania jednostek. Stały się tropionym narzędziem obrażania, tu wróćmy do początku, całego areopagu mniejszości. A mniejszość obrażają głównie opinie, bo fakty to tropi… policja z pełnym unarzędziowieniem środków. W związku z tym fakenewsy tropione stają się przyczynkiem do wycinania całych platform i co bardziej popularnych profili. Sędzia w tej sprawie jest nieznany, kryteria, jako się rzekło, domniemywane i sam się musisz wysilać, by nie podpaść. W związku z tym króluje mówienie szyframi, jakieś „Strefy Opatrunku”, zamiast „Strefy Gazy”, łamańce i niedługo nadawanie Morsem, by uniknąć słynnych algorytmów tropiących. Ale to tylko piana – naprawdę chodzi o wewnętrzną cenzurę – tropiciele fakenewsów wytwarzają w głowach autorów ich bliźniaczy portret, na użytek przekazu, który ma uniknąć wytropienia i ukarania. I – to proces oczywisty w psychologii – ten drugi medialny brat-bliźniak powoli bierze górę, gdyż w poglądach, umysł wolny nie znosi dwójmyślenia.

Jeździec drugi – mowa nienawiści

Jak system tłumaczy taką wredotę, bo jakoś musi szlachetnie uzasadniać swoje okropieństwo? Ano chodzi mili Państwo o uchronienie Państwa przed kłamstwem, a więc wróciliśmy po zatoczeniu koła do właściwego znaczenia słowa „fakenews”, czyli kłamstwa. Otóż ma być niewinny lud wystawiony na pastwę kłamczuchów i rolą państwa, a właściwie najętych do tego korporacji, jest uchronić lud naiwny przez miazmatami fałszerstw. To oznacza, że system traktuje podmiot społeczny jako tabula rasę, na której każdy może napisać co chce. To zaś ujawnia bardzo lewackie podejście i demaskuje nie tylko totalitarne intencje systemu, ale to, za kogo ma społeczeństwo. No, za pustą kartkę, na której można nagryzmolić co się chce, by potem podmiot zapisany uznał te gryzmoły za swoje. Tak działają obecnie media mainstreamowe i nie ma co się dziwić, że tu trwa walka o rząd dusz. Jak się ma bowiem tak niepodmiotowe podejście do podmiotu, jak się uważa, że co się tam zapisze, to na wieki, to walczy się już tylko o dostęp do zapisu, czyli przed kim może się taki niezapisany zeszyt otworzyć i czy wrogowie posiadają jakiś pisak, co to może napisać jakieś straszne rzeczy na pustej kartce postnowoczesnej tożsamości. Powiadacie, że to cenzura? Nie, to tylko jej narzędzie, bo cenzura zawiera się w jeźdźcu drugim, czyli „mowie nienawiści”.

To też ewoluowało, w sposób podobny do fakenewsów. Najpierw to było o tym, że ktoś nienawidzi kogoś i się bezkarnie wyżywa. Tu otworzę nawias – to właśnie ta anonimowość plucia jest wykorzystywana jako pretekst do kolejnego kroku cenzorskiego, czyli walki z anonimowością w sieci. Tak, to na tych nienawistników teraz rzucają się wszyscy, a kończy się to tym, że spokojna większość jest w sieci coraz mniej anonimowa. A to źle, spyta ktoś? Po co uczciwemu anonimowość? Tak, to to samo jak gadanie – czego się Pan boi, jak przyjdą do pana o piątej rano, przecież jak jest Pan/Pani niewinny/-a, to nie ma się czego bać. Tak, ale co to za satysfakcja, kiedy leżysz przygnieciony przez but szwadronu do działań specjalnych, we własnym salonie, z kałachem przy głowie, na co patrzy cała twoja rodzina, może też na leżąca na dywanie? Przecież niewinni nie mają się czego bać.

A kto w dzisiejszych czasach jest niewinny? Jak, do czego wrócimy, definicja mowy nienawiści jest jak z gumy, większej niż definicja pornografii? A sankcje takiej gumowości są poważne, odkąd głównym przedmiotem zeuropeizowania przestępstw na Kontynencie stała się właśnie mowa nienawiści? Wystarczy, że powiedzmy jakiś portugalski cis-jednorożec poczuje się urażon mym tu, piastowskim, wpisem, a już poleci skrzydlata policja obyczajowa z europejskim nakazem aresztowania nienawistnika? A obrażanie całych grup społecznych? To też ciekawa historia dla rozległości mowy nienawiści. Jak takiego cis-portugalczyka obrazi jakiś pszenno-buraczany Polak, to pozew jest indywidualny. Ale jak taki obrazi całą społeczność cis-ów? Ba, jak taka społeczność cała poczuje się obrażona, choć piastowski obraził tylko jednego takiego z LGBT? I wystąpi w imieniu całej społeczności?

A jak taki piastowski w ogóle nikogo konkretnie nie zaczepi, tylko wyda własna opinię, to też może dostać po europejsku w kość. To już nawet nie jest to, że za walkę z mową nienawiści robi tu cenzura, ale takie usytuowanie sprawy powoduje, że mnożą się sztucznie instytucjonalni obrońcy. Te wszystkie płacone przez system organizacje obrony, tropienia, walki, co to są podmiotami prawa, często inicjującymi postępowania karne. Najlepszym tego przykładem jest gościu co uciekł do Norwegii, ścigany przez polską prokuraturę, schował się tam za opinią ściganego za poglądy polityczne, by stamtąd, ze Skandynawii, zasypywać zdalnie polskie sądy pozwami o ściganie wszechobecnego w Polsce faszyzmu.

Mowa nienawiści rozlała się nie tylko na opinie, nie tylko na zinstytucjonalizowany biznes jej tropienia, ale także na samą nienawiść. Przekroczyła dawno jej rozmiary. Bo mowa nienawiści wcale nie musi być nienawistna. Jak nienawistne może być cytowanie np. Biblii w tym co tam jest napisane o homoseksualizmie? A mamy przykłady uwięzień z tego powodu. Jak to się tłumaczy? Ano – wszech-wyjaśniającym wszystko – kontekstem. Tak, na golasa to może nie nienawistne, ale liczy się to w jakim świetle, a właściwie z jakich to pobudek własnych autor dopuścił się czynu wszetecznego. A my to już wiemy, co autor miał na myśli. Mało tego – najniewinniejsze przekazy mogą być nienawistne, bo… odwołują się do negatywnych stereotypów. W związku z tym nie można nic mówić o pieniężnym mentalu jednej z nacji (ale o Szkotach, to już można), o lenistwie czarnoskórego (nie czarnoskórych, tylko konkretnego gościa). Nie można bo odwołujesz się do stereotypów, a te – w dziwny sposób – zawsze są negatywne. Pozytywnym stereotypem jest tylko wygolony faszysta, który służy za twarz doklejaną każdemu przeciwnikowi. Choćby to była blondyneczka, długowłosy aniołek miłości.

Nienawiść bez nienawiści 

A więc mamy „pojęcie-kombajn”, co to ma znaczenie wielorakie, gdyż mowa nienawiści, jak widzimy wcale nie musi być nienawistna, nie musi też dotyczyć konkretnej osoby. O tym zaś czy taką dana  mowa jest czy nie – decyduje grono, czy instancja kompletnie nieznana, nie wiadomo nawet czy w ogóle istniejąca. To z kolej – znowu – oznacza, że, aby się strzec przed jej konsekwencjami, sami musimy się cenzurować, czy to już jest nienawiść, czy nie. Popatrzmy więc czemu służy ten omówiony dyszel. No, w realu wychodzi na to, że jest to mimikra cenzury, jakiej świat nie wiedział. Kiedyś to się szło na Hożą, by dostać stempel od cenzora, coś tam się zawsze podnegocjowało. Był adres, człowiek, argumenty. A teraz? Nic, pustka ukrywana za pozorami sztucznej inteligencji. No rules. Żadnych odwołań, pilnuj się sam i wymyślaj co dziś mainstream uważa za cacy, a co nie. Diabelska sztuczka.

Ale czemu to ludzie akceptują? Myślę, że wielu taki np. kowid tak przetrzepał mentalnie, że akceptują, iż weryfikacja przez nich rzeczywistości została wyoursourcowana w obce ręce. Bo co proponuje tropienie mowy nienawiści za pomocą narzędzi faktcheckigu? Ano to, że weryfikacja prawdy dla danego osobnika nie jest już dokonywana przez niego. Dokonuje jej ktoś inny. I dla niego podmiot ludzki staje się obiektem działań socjologicznych, wręcz pasuje mu, że ktoś „starszy i mądrzejszy” tłumaczy mu tę coraz bardziej komplikowaną rzeczywistość. Godzi się na to.

Ja wiem, że to ciężko tak codziennie konfrontować się z coraz bardziej nas otaczająca rzeczywistością. Że trzeba mieć busolę codziennej weryfikacji, albo dystans do wszystkiego. Ale większość jest tu rozleniwiona i przyjmuje takie sito z zewnątrz, zwłaszcza, że jest ono unurzane w plemiennej emocjonalności, upraszcza wszystko, likwiduje niuanse, tworzy rzeczywistość zarówno prostą, jak i fałszywą. I lud biorczy godzi się na to z ochotą i jest już bez znaczenia, czy to pragnienie tłumaczącego skrótu wywołał sam system, by tę sztucznie stymulowaną potrzebę zaspokoić swoim ideolo, czy tylko system odpowiedział na zapotrzebowanie. To wszystko jedno – jak z dylematami czy kowid został wywołany przez globalizm, czy tylko globalizm skorzystał na szansie na rozwój, jaką dała mu pandemia. To wszystko jedno – bo koniec jest taki sam. Cenzura, ku zadowoleniu cenzurowanego.

Trzeba zakończyć te rozważania wątkiem wolnościowym, czyli odpowiedzieć sobie na pytanie – czy wolno kłamać? I odpowiedź jest prosta, choć na dzisiejsze czasy – szokująca. Wolno kłamać, ale w świetle prawa można ponieść za to konsekwencje. Ale ex post. Nikt nie karze za, nawet domniemaną, chęć skłamania. Nikt, oprócz cenzury prewencyjnej, o której tu dziś w sumie mówimy. Możesz skłamać w piśmie urzędowym, w sądzie, w umowie, ale będziesz ponosił tego konsekwencje. A tu zablokują ci nawet zamiar, czyli zakneblują cię. Najpierw powloką przed oblicze prawa budujące przykłady, byś sam się opamiętał. Potem uniemożliwią ci dostęp do przekazu, bo zatrujesz swoimi, a zweryfikowanymi przez nas, kłamstwami błogość ludu post-nowoczesności. Wreszcie, po takim treningu, sam zaczniesz uważać na siebie, zaś mniej lub bardziej sztuczni cenzorzy będą mogli albo odpocząć, albo pokombinować jakie tu jeszcze obostrzenia wprowadzić.

Wolność łgania

Ceną za przyzwolenie na kłamstwo jest wolność. Tak, to ludzie sami sobie powinni wytyczać ścieżki co dla nich jest prawdą, a co nie. Nie jest to robota dla kogoś z zewnątrz, bo to się zawsze kończy cenzurą, gdyż ta jest z założenia zglajszachtowana do jakiegoś wzorca ideologicznego. W związku z tym nie można odbierać wolnym ludziom prawa do pomyłki, prawa do swoich poglądów, prawa do wystawiania się na kłamstwa. Bo to rozleniwia. Taką robotę z chęcią „przejmą” zewnętrzne struktury. Oddzielą (niewygodne) chwasty od (zideologizowanych) zbóż prawdy. Człowiek zaś, który odda ten trud komu innemu stanie się bezwolny i bezradny wobec nowej normalności, zaś jego poglądy na temat prawdy i fałszu będą już tylko emanacją zewnętrznych działań. Kształtowania umysłu wedle jednego strychulca. A więc dajcie się ludziom mylić, tylko wtedy będą wiedzieć co jest prawdą, bo dopiero sparzeni nie raz nauczą się weryfikować fakty z rzeczywistości.

Bo chodzi o wolność, nawet wolność mylenia się, nawet wolność kłamania. Bo inaczej nie ma wolności. Tu od dawna pielęgnuję wspomnienie z biografii Larry’ego Flynta, skandalisty, wydawcy półpornograficznego Hustlera. Ten, prowokując jeszcze wtedy konserwatywną Amerykę, pisał najgorsze bzdury i kłamstwa. Trafił do sądu, pozwany przez kaznodzieję, wielebnego Jerry’ego Falwell’a, wzór cnót wszelakich, za to, że opisał w swoim magazynie, że wielebny chędożył w wychodku własną matkę. Co było oczywistą bzdurą. Sąd uniewinnił jednak Flynta, wskazując, że choć to, co napisał jest wierutnym i obrzydliwym kłamstwem, ale wielebny to osoba publiczna i nie można tolerować zakazu pisania – nawet kłamstw – na jej temat, gdyż wyżej od obrony przed kłamstwem stoi wolność słowa. Zaś to czytelnik jest od tego, by uznać takie rewelacje za bzdury, ale – żeby to zrobił – społeczeństwo musi podjąć ryzyko wystawienia go na takie, dziś powiedzielibyśmy, fakenewsy.

Tak, ale to stare, dobre czasy. I Ameryki, i wolności słowa. Dziś Flynt zawisłby na niejednej medialnej latarni, bez sądu, a może i z sądem. No, chyba, że wielebny Falwell byłby za Trumpem. Wtedy to niema i głucha Temida postępackiego ostracyzmu zagrzmiałaby gromkim głosem i spaliła spojrzeniem każdego, kto nie uznałby, że rzeczony Flynt i jego bzdury są egzemplifikacją wolności słowa, przeciwniczki przecież „mowy nienawiści”.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Wygaszanie Polski, czyli czy Kasandra miała rację?

12.10. Wygaszanie Polski, czyli czy Kasandra miała rację?

By Jerzy Karwelis on 12 października, 2024, wpis nr 1304

Właściwie to nie bardzo wiadomo jacy są ci Polacy. Wielu wskazuje, że żyjemy w czasach przedrozbiorowych, bo te chyba charakteryzowały się tym samym co dzisiejsze – większość wcale nie uważała, że coś się kroi. W szkole męczono mnie na temat rozbiorów na różne sposoby. Ja wiem, z pozycji wtedy  Polski Ludowej trzeba było wciskać nowe rewelacje o polskiej historii, które były miksem prawd i kłamstw mających wytłumaczyć stan ówczesny. Że za komuny musimy być częścią większej całości, bo sami ze sobą nie możemy sobie, jak widać, poradzić. Mieliśmy w historii czasy wielkości, ale te skończyły się fatalnie i nie ma co myśleć o takiej przeszłości, bo ta nas zawodzi. Jest tylko krótkim przystankiem, aberracją dziejów w naszym mentalnym skazaniu na małość, z bolesnym przebudzeniem z takich snów. I za PRL-u wskazywano nam na wiele błędów dziejowych, popełnionych przez Polaków, które nas do rozbiorowych upadków doprowadziły.
Peerelowskie winy rozbiorowe
Wiadomo – ta „historia wstydu” miała wtedy swoje ideologiczne uzasadnienie, ale oddzielmy to od pomieszanej z tym prawdy. PRL utrzymywało kilka tez: że byliśmy źle uplasowani geopolitycznie i pokłóceni ze wszystkimi sąsiadami, zwłaszcza z Rosją. A za PRL to radziecka emanacja Rosji i przyjaźń z nią miały nam pokazywać, że polska rusofobia to nasze przekleństwo. Trzeba patrzeć na Wschód, bo tam nasza, pansłowiańska, przyszłość. Był to więc argument taktyczny. Drugim, podobnym, ale lżejszego kalibru, było twierdzenie, że to wina naszych zapyziałych stosunków społecznych. Wiadomo, lewacy mieli pretensje, że socjalizmu nie było nie tylko w wieku XVIII, ale i w starożytności. To było śmieszne, ale dzwoniono dobrze, tyle, że nie w tym kościele. Z naszymi stosunkami społeczno-politycznymi to było głównie tak, że z powodu utrzymania się starej struktury społecznej, opartej na konserwowaniu rolnictwa w wykonaniu ziemiaństwa nie wykształciły się ani przemysł, ani klasa średnia. Zachód zaczął odjeżdżać nam na całego, co jeszcze pogłębiło zacofanie rozbiorowe. Najlepszym tego przykładem jest fragment z filmu „Szwadron” (12:35), kiedy rosyjscy żołdacy poskramiający powstanie styczniowe dworują sobie, że w Londynie otwarto pierwszą linię metra, czyli według nich „koncept dla kretów”. Ten rozziew był już w okresie przedrozbiorowym i tony książek napisano, i cysterny krwi wylano, by w przyszłość szedł ze szlachtą polski lud. Niewiele z tego wyszło.
Okazało się, że tak naprawdę to przegraliśmy przez… innowacyjność w demokracji. Tak, winą nie było to, że uprawialiśmy nie tylko przodujące formy ustrojowe, ale głównie to, że ćwiczone one były w otoczeniu państw autokratycznych – nasza jak najbardziej rozwinięta i naiwnie rozumiana demokracja musiała przegrać. Po prostu w środku Europy rodził się ładny i niespotykany źrebaczek, ale otoczony był przez wilki, i losy jego bezbronności były przesądzone. I teraz te wilki, co to nas pożarły, przebrały się za źrebaczki i uczą nasze państwowe pozostałości jak to źrebaczkami być. Uważają nas za niedoróbki, rachityczne i niedorozwinięte jednostki aspirujące do dojrzałej państwowości, choć to ich dwie wojny poobgryzały nam nasze kosteczki. Okazało się wtedy, ale to nie znaczy, że wiemy to i dziś, że w tej części Europy Polska musi być silnym państwem, jeśli ma istnieć jako projekt i byt instytucjonalny.Oczywiście ciągnie się za nami ta ponura sława, że nie dorośliśmy swym metalem do tych rozwiązań, nie rozróżniając między wolnością a samowolą, interesem zbiorowości a własnym. Na taką wadę wskazywała komuna w swych naukach rozbiorowych – mieliśmy się ukorzyć przed własnymi wadami narodowymi, oddając stery nad naszą rozpasaną wizją wolności w ręce przywódców obdarzonych – darowanym z Moskwy – rządem wszystkiego, ale nie dusz. Jak sobie nie radziliśmy jako naród, to trzeba nam było znaleźć impuls zewnętrzny, który nas uratuje przed samym sobą. Jest coś w tym, że my, jedni z pierwszych zachodnich uprawiaczy wolności, miotaliśmy się w tej puszce dziejów, króla lekceważyliśmy – co to za estyma, wszak z elekcji mógł nim zostać każdy, nawet potopowy „Piekłasiewicz” z Psiej Wólki (2:30), byleby ze szlachty. Na armię skąpiliśmy, bo każdy magnat miał swoje zagony. I stworzyliśmy układ, gdzie króla można było sobie kupić (z zagranicy), zaś potężna Polska stała się krajem upadłym, do najechania. Nie jesteśmy bez win i nie wszystko da się zarzucić na geopolitykę i na nasze prymusostwo we wdrażaniu europejskiej demokracji.Jedną z taktycznych, ale bardzo ważnych wad była wspominana często przed redaktora Michalkiewicza zadziwiająca pobłażliwość w stosunku do zdrajców i agentów. To jest jakiś rys szczególny, bo trwający nawet do dzisiaj. W innych krajach to był powróz i stryczek, u nas cackano się z pulardą. Do końca. A bezkarność daje jeden przykład – do kontynuacji na rozszerzającą się skalę. U nas były całe zastępy jawnych jurgieltników, na żołdzie państw obcych. I oni mieszali w polskim garze. A skoroś zdrajca nieukarany, to i pamięć po tobie zaniknie, bo któż by tam gromadził polskie rachunki krzywd i przekazywał je z pokolenia na pokolenie? Tak, pamięć – to też nasza słaba strona. Nie uczymy się na błędach, nawet swoich własnych, osobistych. Co dopiero jako społeczność, naród. A to skazuje nas na ciągłe powtarzanie tej samej lekcji historii, tylko w nieznacznie różnych wariantach geopolitycznych. I właśnie powtarzamy taką lekcję, tylko, że nikt jej nie słucha, zapatrzony w ekrany smartfonów „nowej normalności”.
Podobieństwo momentów?
A więc już wyeksploatowaliśmy na rzecz tego dyskursu kwestię analogii czasów dzisiejszych do czasów przedrozbiorowych i pora przyjrzeć się czy jest to porównanie naciągane, czy tylko nieznacznie różniący się wariant tamtej sytuacji. A więc wróćmy do tamtych tez. Geopolitycznie siedzimy w tym samym miejscu, tyle, że jesteśmy mniejsi i „może nas nie zauważą?”. Popatrzmy na tych, co nas mają nie widzieć, czyli sąsiadów naszych. Jak z nimi stoimy? Słabiutko. Popatrzmy się tak dookoła. Czesi, jak zwykle – my ich lekceważymy, a oni nas. My ich za niezgulstwo i schlebianie Niemcom, oni nas za zadarty nos wyższości i nieobliczalne awanturnictwo. Słowacy – raczej słabo, od kiedy poróżniły nas efekty naszych ostatnich wyborów, kiedy Słowacja ma kurs ostro antyunijny. Ukraina to osobna katastrofa, bo my się czujemy niedowdzięczeni, zaś Ukraińcy zrobili sobie z nas zdrajcę zastępczego, głównego przyszłego winowajcę opuszczenia Ukrainy przez Zachód. Białoruś – to samo, nasza wschodnia racja stanu przeciągania Łukaszenki na stronę Zachodu za pomocą polskiego pasażu spłonęła na ołtarzu zachodniej polityki antagonizowania Wschodu, nawet kosztem naszej tam Polonii. No, zostały nam Niemcy i Rosja, bo Skandynawów, choć graniczymy przez Bałtyk, odpuściliśmy sobie, poddani stałemu impulsowi Zachodu, byśmy byli stacją benzynową na drogach wschód-zachód, a nie samodzielnym podmiotem montującym kontynentalne korzyści dla układu północ-południe, czym jest w zasadzie plan Międzymorza.A więc Rosja – moim zdaniem nasz stosunek do niej jest wypadkową naszych zagranicznych patronów politycznych. Jak jesteśmy w orbicie USA, to nasz stosunek do Rosji jest wypadkową aktualnej polityki Waszyngtonu. Teraz jesteśmy mocno przeciw, bo taka jest jazda z Bidenem. Jak jesteśmy w orbicie Berlina – to samo. Za Tuska pierwszego, jak energetyczny deal stulecia robiły Niemcy z Rosją, to Tusk był rzeczywiście „Putina człowiekiem w Warszawie”. Teraz, gdy z powodu wojny na Ukrainie wszystko się pozamieniało, to ci sami ludzie i w Berlinie, i w Warszawie, którzy zabiegali o przychylność włodarza Kremla, teraz prześcigają się w tropieniu onucyzmu, szczególnie wśród tych, którzy… ostrzegali ich jeszcze 3 lata temu przed układaniem się z Kremlem. I taki jest nasz stosunek do Rosji – jak nam każe pryncypał.Znowu stosunek do Niemiec jest wypadkową tego kto rządzi. Jeżeli to jest delegatura Berlina, jak teraz, to jest prosty kurs na to, co teraz mamy – słuchamy się jak świnia grzmotu, likwidujemy nasze ostatnie ścieżki rozwojowe – po drodze do przyszłego dealu z Rosją (a powrót do niego jest niechybny, jak Owsiak w piekle) nie może być żadnych przeszkód. Ma być swobodny, wolny przejazd, co najwyżej jakieś stacje obsługi, żadnych marzeń panowie. Nie może być, że tu poważne kraje się umawiają, konie kują, a jakaś biało-czerwona żaba nogę podstawia. Sprawa jest jasna. Inna sprawa jest jak mamy u nas rządzące przedstawicielstwo amerykańskie. Wtedy element niemiecki jest odstawiany na bok, mamy się komu poskarżyć, możemy patrzeć za ocean i się stawiać. No, chyba, że mamy jak teraz. Bo przedtem mógł PiS się stawiać (i tak to robił w stopniu minimalnym) Berlinowi, bo Trump się z Niemcami nie lubił, uważając ich (i słusznie) za pasażera na gapę, który swe środki zamiast na obronę (tę zostawił łaskawie w rękach USA) przeznaczał na swój socjal i międzynarodową ekspansję. W dodatku poprzez wzmacnianie gospodarcze Rosji swoimi dealami osłabiając pozycję Stanów.Ale teraz się zmieniło. Doszło do dealu Waszyngron-Berlin w wykonaniu Bidena, który mianował na swego europejskiego junior-partnera Niemcy. Wtedy zaszło słońce nad Polską, choć naród się nieźle bawił, nawet w pandemię. Nie widząc tego, że jak się nasi naprzemienni, a właściwie równoważący czy znoszący swymi wpływami dwaj partnerzy wpływu dogadają, to nie będzie już żadnej alternatywy. Nie będzie w co grać, nie będzie nadziei. PiS się jeszcze opierał w tym układzie, ale coraz słabiej. Nie miał szans, Unię już sobie prawie całkowicie odpuścił, a jak przyszły Tuski, to już się układ domknął.Nie ma dobrego wyjścia, bo stan dotychczasowy jest dla nas zabójczy, chyba, że wygra Trump. A i wtedy nie wiadomo jak będzie, wielu więc woli znane zło, niż nieznane zagrożenie. Bo Trump chce tę wojnę na Ukrainie skończyć, ale nikt nie wie, za jaką cenę. A my możemy być w tym koszyku i nikt nie wie na co się wtedy strony umówią. Wpływy Rosji w Europie wzrosną, co dla nas jest wiadomością fatalną, bo niewiele można powiedzieć o naszej racji stanu, ale na pewno do jej podstaw należy, żeby Rosja nie zasiadała przy stole spraw europejskich, a zwłaszcza przy takim stole, gdzie nas nie ma, za to decydują się nasze losy. A taka nam się Europa kroi. Zresztą – inna teraz też nie istnieje.
Wygaszanie Polski – objawy
Dlaczego uważam, że żyjemy w układzie zamkniętym? Bo, moim zdaniem, jesteśmy świadkami wygaszania Polski. No właśnie – czy świadkami, czy tylko widzami, którzy niewiele z tego rozumieją? I tu wróciliśmy wielkim kołem do początku naszych rozważań. Czyli – a jesteśmy w podobnej sytuacji granicznej dla naszego kraju – czy jest i jeśli jest, to jaka, percepcja narodowa tego stanu? Czy jak za Sasa popuszczamy sobie pasa (dodajmy – za pożyczone), licząc, że znowu będziemy mieli fart, a właściwie jakąś prolongatę cudownej cezury w naszych dziejach powolnego wzrostu i szybkich upadków, gdzie po upadku przeżywamy wielopokoleniową lekcję, że może jednak lepiej rządzić się samemu? Właśnie, czy tacy jak ja, to są – jak za kowida – jakieś przewrażliwione wyjce, tworzące co najwyżej jakieś lokalne grupy Laokona, wieszczki zagłady, podczas, kiedy dookoła kwili życie „rumiane, jak rzeźnia o poranku”? Co myślą wyborcy „uśmiechniętej Polski”? Bo przecież nie mogą nie widzieć wygaszania naszego kraju w kierunku rzeczonej stacji benzynowej, co najwyżej montowni Zachodu, dzieła pokracznego decouplingu, małymi Chinami, gdzie – teraz Polak – będzie zawijał zachodnie dobra w sreberka.
Nie można nie widzieć tego mówienia o rządzeniu, zamiast rządzenia, kierowania się nie obowiązkami instytucji państwowych, ale PR-em skierowanym do swego elektoratu, zwijania inwestycji, łykania, ba – forsowania rozwiązań klimatycznych, uchodźczych, obyczajowych czyniących z naszego kraju gospodarczą pustkę wypełnioną zagranicznymi korporacjami zblatowanymi z lokalnymi „dopuszczaczami” do rynku. Widać to na każdym kroku i trzeba być ślepym, by tego nie zauważać. Ślepym, albo może zaślepionym? Tak, może w tym jest część odpowiedzi. Chodzi o takich, którzy bardziej nienawidzą PiS, niż kochają swoją ojczyznę. I tak wielu z nich nigdy jej nie kochało, bez względu na to kto rządził. Chce, by ten nieudany eksperyment (z dokładnie takich samych powodów jak w przedrozbiorowej narracji PRL-u) rozpuścił się w czymś większym. Kiedyś w panslawizmie pod przywództwem Rosji, później w rodzinie radzieckiej – dziś w europejskim tyglu idących na cywilizacyjną zagładę. Ci to nie będą widzieli takiego wygaszania kraju, a nawet jak to zauważą, to temu przytakną. Po co te wszystkie trudy, trzeba tylko doczepić się (choćby z ostatnim) wagonikiem do pociągu postępu, nie grymasić, bo z tego – jak widać – same tylko zgryzoty. Ci będą powtarzać, że jako naród to jesteśmy wstydem Europy, zaś tylko nasze elity, do których się rzecz jasna apologeci ojkofobii zaliczają, godne są obcowania z unijnym kosmosem kosmopolityzmu. Tak – ci nic nie widzą, a jak zobaczą, to przytakną.Ale ilu tam ich jest, takich? Uwaga! – coraz więcej. Mamy bowiem dwie drogi: przebudzenia z jednej i zsucziwanija z drugiej. Jedna mówi, że zawiedzeni się odwracają od zdrajców wiarygodności, choćby dopiero przy następnej urnie. Druga szkoła mówi, że w miarę grzęźnięcia w okropieństwa – stają się oni wspólnikami. Wystarczy tylko nie zareagować. Jak w mafii, żeby wejść musisz zabić i stajesz się taki jak my – spółką współwinnych. Jak by co, to przecież to wszystko nasza robota. A milczenie (krzywo) uśmiechniętych jest takim wspólnictwem, z którego się trudno wycofać. Coraz trudniej, im bardziej to przyspiesza w strony niespodziewane.
Mimikra wygaszania, czyli dym
Mamy do czynienia z mimikrą wygaszania Polski. To, że inwestycje, że CPK zrobią u siebie Niemcy, Węgrzy czy Austriacy to trudno. Poszło. Ale najgorszy jest demontaż państwa. Jesteśmy na granicy państwa upadłego. Kolejne instytucje są likwidowane, a to przecież sól demokracji. W dodatku te filary stoją na jednym ważnym, acz chybotliwie polskim fundamencie – zaufaniu społecznym. Zaufaniu, które jest teraz potężnie testowane. A Polakom tylko tego trzeba – zakwestionowania sensu i powagi instytucji republiki, które demonstracyjnie wykazuje obecna ekipa. Dla odrodzenia się demona polskiego warcholstwa, machnięcia ręką na państwowość, potakiwania, że u nas tak zawsze, żeby wreszcie przyszedł ktoś i zrobił porządek. No to przyjdzie. Jak na zawołanie.Wielu mówi, że opadliśmy na dno, ale codziennie odzywa się pukanie od spodu. W sądzie to nie wiesz, czy twój wyrok „w mieniu Rzeczpospolitej…” ostanie się, bo się okaże, że jeden sędzia z województwa odległego o setki kilometrów go nie uznaje, bo mu się twój skład orzekający nie spodobał. Którego prokuratora mamy się bać, którego ma się słuchać policja? Którą fabrykę teraz zamkną, bo „liberalny” rząd podwyższył płace minimalną, jeszcze wyżej niż „socjalistyczny” PiS? Jakie będą rachunki za prąd, co dowalą małym przedsiębiorcom, jaki zboczeniec zaraz poprowadzi inkluzywne lekcje w szkole naszego dzieciaka i ile miesięcy trzeba będzie czekać, by przyjął cię lekarz ze skierowaniem na cito? W takim kraju żyjemy i trzeba przyznać, że jest to kierunek upadłościowy.To my, tu u siebie. Ale najgorsze, że na świat to jeszcze chojrakujemy. Skaczemy jak wesz na grzebieniu. Potrząsamy nieistniejącą szabelką, sadzimy się po przedpokojach światowych spraw, hałłakujemy, że jakby co, to my tu zaraz, panie, Putina wdepczem, czołgiem – na Moskwę, silni, zwarci, gotowi.
Raczej ugotowani, jak żaba w europejskim bajorze podgrzewanym grzałką chichotu końca historii.I tak, jak sprzed zaborów – mamy pokraczną strukturę społeczną. Samo-mianowaną szlachtę zwaną elitą. Z zagwożdżonymi ścieżkami awansu, chyba, że poprzez kooptację. A więc awans nie wiąże się u nas z rozwojem, zasługami – jest właśnie feudalny: przyjmiemy cię, jak będziesz konserwował nasz układ. A więc mamy Polskę w pookrągłostołowej formalinie, w słoju zamkniętych nadziei, z wykrzywioną twarzą, jak ofiary zakonserwowanej przez Hanibala Lectera w „Milczeniu owiec”.
Wiem, w innych krajach jest podobnie – po kowidzie już tylko naiwni mogą wierzyć w sprawczość demosu. Chyba, że przyznają, iż sami sobie zgotowali kwarantanny, lockdowny i sanitaryzm szczepienny – wtedy tak, proszę bardzo. A Zachód to jeszcze czegoś się tam boi, choćby i resztek nieogłupiałego suwerena. Ale Zachód uczy się – od nas. Że można zarządzać krajem w drodze do realizacji globalistycznego ideolo poprzez napuszczanie na siebie grup społecznych, poprzez antagonizowanie ich sztucznymi i wmuszanymi gównoburzami. Wykopując nieprzekraczalne przepaści, bez jakichkolwiek mostów komunikacji. „Dziel i rządź”, „Polak mądry po szkodzie” (a gdzie tam!), „Gdzie dwóch Polaków, to trzy opinie”. I w końcu: „Polak Polakowi… batem!”Co jest na końcu tej ścieżki wygaszania państwa? Na pewno sąsiednie mocarstwa nie chcą mieć tu dziury, z chaosem w środku Europy. Będzie jakaś forma, coraz bardziej komisarycznego, zarządu krajem. Taki kapitalizm kompradorski, kiedy depozytariuszami interesów kolonialnych mocarstw są ich lokalni namiestnicy, otoczeni wąską elitą służąca już tylko do eksploatacji lokalsów.
Niektórzy wróżą rozpad, ale – moim zdaniem rozbiorów nie będzie, gdyż w dzisiejszych czasach międzynarodowe kłótnie o postaw polskiego sukna mogą nie być w pełni kontrolowalne. Michalkiewicz wieszczy Generalną Gubernię 2.0, na co ma papiery. To by nawet pasowało – taka peryferia interesów niemieckich, z ograniczoną, już wtedy bez białych rękawiczek, suwerennością. Z ludem pracującym z mordą w kubeł (niech będzie, że w kuble – ryżu).
Teraz ta wizja wydaje się nieprawdopodobna, ale tylko dlatego, że wydaje się – fałszywie – odległa. Ale jak już nadejdzie, to ci wszyscy, co się do tego przyczynili będą utyskiwać na innych. Inaczej musieliby wyjść siebie, stanąć ze sobą twarzą w twarz i… strzelić się we własny pysk. I dzieciom się będzie tłumaczyło jak to się walczyło ze złem na Marszach Wolności czy Błyskawic (tu wymiennie), ale się nie udało. A dziadek tak się starał. A wszystko to przez ten nasz warcholski mental. I znowu będziemy mieli wymienność pokoleń – jedni będą tracić niepodległość w poczuciu, że „projekt Polska” (znowu) się nie udał, a ich dzieci, kiedy już odkryją, że „ojczyzna to więcej niż chleb” będą jak ich dziadowie konspirować jak to odwojować. I znowu, jak ich dziadowie, kiedy zwyciężą, w ogromnej radości swej nie dopilnują tego powrotu do końca. I znowu, w ostatniej chwili przejmą cały interes nie ci, co walczyli o zwycięstwo, ale „szarzy, nie-zwykli” ludzie, depozytariusze Polski, kraju, w którym „jest jak jest”. Zmęczeni bojownicy po odtrąbieniu zwycięstwa wrócą do swych opuszczonych w boju rodzin, zostawiając sprawy publiczne tym cierpliwym z poczekalni dziejów, robiących interesy, nawet kosztem swego kraju.
Zapiski z końców świata 
 Ostatnio czytałem zapiski z końca świata, jaki dla ówczesnych światłych był koniec, wydawałoby się wiecznego, porządku cesarstwa rzymskiego. Też widzieli wszystko, znali przyczyny, byli… niesłuchani przez resztę, która sama nawet nie wiedziała, że pogania konie pędzące z rzymskim wozem w przepaść. I to jest dopiero determinizm dziejów – nic nie można z tym zrobić. To tak, jak by się ruszyło jakieś koło dziejów, którego nie zatrzymasz. Jakbyś patrzył na to przez nieprzeniknioną szybę. Jakby to się wszystko MUSIAŁO ziścić. Bez szans na reakcję, na ratunek. Ale jak czytałem te zapiski upadku, to zrozumiałem wątpliwą celowość takich działań. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A dziś, w czasach globalizmu, cała planeta jest naszym krajem.

A więc nikt cię nie wysłucha, będziesz jak Cogito u Herberta: gdy „oni wygrają, pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę, a kornik napisze twój uładzony życiorys”. I wzorem tych moich poprzedników „zapisków z końca świata” widzę, że warto jest robić rzeczy godne nie dla uzyskania efektu, nawet nie do szuflady, tylko dlatego, że tak trzeba.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Trzeci jeździec Apokalipsy. GŁÓD.

Napisał Jerzy Karwelis trzeci-jezdziec-apokalipsy

Moim zdaniem idzie na zwarcie. Z tą Unią. Ja się od dawna zastanawiałem czemu oni tak tę żabę szybko gotują i to na kilka grzałek? Może wiedzą coś, czego my nie wiemy, czy przypadkiem nie okazało się – moim zdaniem – za kowida, że z nami można więcej niż nam się wydaje? Może wielu z nas myśli, że jak przyjdzie co do czego, to się lud postawi, a jednak taka decyzja to jest decyzja indywidualna. Ja wiem, większość się łudzi, że jak by co, to się przyłączy – przeżyłem to na zadymach w stanie wojennym. Ale ktoś musi zacząć pierwszy.

Kiedy armia przestaje uciekać?

Z reakcjami tłumnymi to jest pewna dziwna sprawa, która zawiera się w rozwiązaniu dylematu pt. „dlaczego wojsko rejteruje?”, albo w naszym wypadku „jak to się dzieje, że wojsko przestaje uciekać?” Zostańmy przy tym drugim przykładzie. Powiedzmy, że wojsko, tak jak teraz ogłupiałe społeczeństwo, zaczyna uciekać w panice. Pierwszy, który się zatrzyma, stanie i będzie do tego nawoływał – zostanie zmieciony. Jakoś tak się dzieje, że czy to wiele prób, czy większa liczba ludzi, czy jakiś ważniak z autorytetem wytwarzają masę krytyczną i spanikowany tłumek się zatrzymuje, większość widzi „trynd” i się przyłącza, bo widzi, że w masie, że można, że chociażby w tłumie to nikt nie pociągnie serią indywidualnej odpowiedzialności. I nagle wszyscy stają, ba – ruszają z powrotem, atakując tych, przed którymi jeszcze chwilę temu tchórzyli.

Widzę wiele analogii do czasów dzisiejszych, ale głównie w opowieści o tej sytuacji. Bo społecznie prawda jest taka, że większość wcale nie uważa, że ucieka, że ją ktoś goni, że trzeba by się zatrzymać, bo zaraz nas zagonią, okrążą i wybiją. Ta świadomość jest dziś – jeszcze – uważana za przewrażliwienie i histerię. Ma być cechą świrów, co to wszędzie widzą zagrożenie, pełni manii prześladowczej psują piękne horyzonty nowej normalności, marudzą, jak Kasandra, zatruwają miły nastrój. Tak, bo żabie gotowanej jest miło, a okazuje się, że tak jej wygarbowano skórę medialnie, iż jej tolerancja dochodzi do poziomu zadowolenia z prawie-wrzątku, w którym się już gotuje. A więc nie ma co liczyć, że ktoś zatrzyma tę tyralierę paniki, gdyż popędzany tłum uważa to za przebieżkę i to wcale nie jego gonią, tylko on lata za przeniewiercami we własnych szeregach. Ale dość tej analogii – wróćmy do rzeczy, czyli do Unii.

Czterech jeźdźców Unii

To już jest brnięcie w jakieś szaleństwo. Coraz więcej wskazuje na apokaliptyczny tercet. Przypomnę o Czterech Jeźdźcach Apokalipsy. Wielu mówi, że przećwiczyliśmy pierwszego jeźdźca, czyli zarazę, na co można się zgodzić zaglądając pamięcią w czasy pandemiczne. Ćwiczymy obecnie rozpędzającego się jeźdźca pt. „Wojna”. Pozostały jeszcze dwa, czyli Głód i Śmierć. Tak, jakby nam je ktoś ustawił w narastającej kolejności, z wiadomym jeźdźcem na końcu. A więc czeka nas głód? W czasach nadwyżki w produkcji żywności? Co za wymysł?! Tak? No to pospekulujmy.

Zacznijmy od przemysłu, bo ten, jako część technologiczna, jest w pewnej części odpowiedzialny za rozwój rolnictwa, co to nas wyżywi, a może i nie. Globalistyczne trendy doprowadziły do deindustrializacji naszego kontynentu. Zanurkowały tu też i Stany, bo na chorobę globalizmu zachorował cały Zachód i ma podobne objawy. Sprawa nabrzmiewała podskórnie od wielu lat, ale goście, co to chcieli zatrzymać tę ucieczkę produkcji do Chin, byli zmiatani, jak rzeczone przypadki wojenne, wdeptywało ich w ziemię stado może nie spanikowanych, ale pożytecznych idiotów, co to wierzyli, że układ marżowy Zachód i zawijający w sreberka produkcję Wschód będzie trwał wiecznie. Jakby się ktoś interesował to było właśnie na odwrót – ta dominacja Zachodu nad Wschodem to tylko krótka przerwa w historycznie przeważającej dominacji Wschodu. Ale zakochaliśmy się w tej bajce i nadchodzi pora przykrego przebudzenia.

W wyniku działań zachodnich globalistów, rozwoju technologii i transportu okazało się, że można gros produkcji przenieść do zasuwających za miskę ryżu Chin, by Zachód mógł odebrać rentę dominacji swego układu, kontraktu zawartego ze swymi społeczeństwami. Wy tu chłopaki konsumujcie, jak praca to w zasadzie w mało męczących usługach, marża światowa będzie realizowana u nas, będziecie na ryneczkach popijać kawkę i na lato latać w tropiki. Emerytury forever, żadnych stresów – panowie świata. Przewagą miał być nasz kapitał, choć jego znaczenie – po powolnej detronizacji dolara – zaczęło się znacznie zmniejszać. Technologie osmotycznie wypłynęły na Wschód, który raz to kradł, a raz zainwestował w edukację swych przyszłych inżynierów.

Co wziął w zamian Zachód? Ano, jeśli chodzi o uczelnie to zaserwował uniwersytety gotowania na  tęczowym gazie. Podczas, gdy Chińczycy i Hindusi zasuwali na politechnikach, wkuwając matmę i fizykę, u nas – pewnie z nudów, ale i z powodu lewackiego marszu przez instytucje – królowały nauki coraz bardziej miękkie. Pal tam licho nauki humanistyczne, ale przejście na nauki genderowe, poprawnościowe, feministyczne, czy ogólnie tęczowe pokazały kompletną nierówność w priorytetach Zachodu i Wschodu.

Wschód i Zachód

I Wschód zobaczył, że można. Że można, robiąc dla Zachodu, jednocześnie się poduczyć jak to robić samemu, a – bogacąc się powoli jako montownia świata – wyrobić na tyle zasobne zalążki swojej klasy średniej, by zawrócić konsumpcję na rynek wewnętrzny. W dodatku trzymając Zachód cały czas w szachu. Kowid bowiem pokazał, ale głównie Wschodowi, bo Zachód tu się wydaje ślepy, że bez Chin czy Indii to Zachód leży na obu łopatkach. Bez produkcji ze Wschodu nie jest w stanie u siebie zapewnić podstaw bezpieczeństwa, nawet w pandemii wisiał na włosku chińskich dostaw substancji do produkcji leków. I dalej wisi, bo o przeniesieniu strategicznej produkcji do Europy tylko się mówi, choć i nawet to – coraz mniej. Lekcja z kowida nie została odrobiona, a jak nawet ktoś coś bąknął, to i tak wielkie koncerny, pozbawione własnej bazy produkcyjnej, i tak wolą wrócić do Chin, niż samemu odbudowywać własna bazę produkcyjną.

Z Europy zniknęła bowiem nie tylko klasa średnia, ale i klasa, że tak powiem – robotnicza. Brakuje umiejętności, bo niby skąd miałyby się wziąć? Z tęczowych uniwersytetów? Szkolnictwo zawodowe praktycznie nie istnieje, zaś szkoły średnie produkują masowych aspirantów do wyższych uczelni gotowania na gazie. Praca na Zachodzie staje się sposobem na nienachalną redystrybucję dochodu w celach socjalnych. Europejczyk się rozleniwił, gdyż doprowadził go do tego stanu socjal i wysoko opłacane zawody o ujemnym znaczeniu praktycznym. Odwrotnie na Wschodzie – tam się nie bawią w żadne zieloności i tęczowości – owszem, moim zdaniem (głównie poprzez Rosję) są oni tam zainteresowani podsycaniem tych samobójczych trendów na Zachodzie. Żaba ma sama sobie podkręcać termostat w akwarium upadku. Ostatnio pojmany i zwrócony Rosjanom ich szpieg, a właściwie agent wpływu wskazywał swymi działaniami jak jest zadaniowany wywiad i jakie tematy są ważne dla Wschodu, które Zachód ma kupić: aborcja, zieloność, tęczowość, pacyfizm, oraz – szczególnie w Polsce – eskalacja wojny polsko-polskiej. Tak nas rozwalą, a właściwie – tak sami siebie rozwalimy.

Dwie funkcje ekologii

Tyle produkcja. Osobna rzecz, o której chcę to trochę dłużej, to kwestia ekologii. To połączenie dwóch dezintegracji: jedna nakierowana na wspomnianą produkcję. Ta jest duszona na Zachodzie nie tylko z powodów marżowych, ale ta historia jest opowiadana „na miękko”. Kwestii realizacji marży kapitalistów lud by nie zrozumiał, ale że to robimy dla planety, dla przyszłych pokoleń, to już jest przekaz, może nie zrozumiały, ale do wciśnięcia dla maluczkich. To, że się to kupy nie trzyma to nie ma żadnego znaczenia. Wracając do naszej analogii – w tej sprawie wojsko ucieka, główni panikarze krzyczą na trwogę, że trzeba się wycofać z okopów industrializacji. Zaś panika jest tak wielka, że każdy kto się spróbuje zatrzymać, a zwłaszcza przekonać resztę do zaprzestania tej szaleńczej gonitwy w przepaść, będzie zmieciony. Jak nie przez tłum, to przez oficerów wyposażonych w nagan „mowy nienawiści”, do którego – obok kłamstwa oświęcimskiego, zobaczycie – doszlusuje niedługo kłamstwo klimatyczne. To dla niego nakładamy na europejską produkcję własne i bezsensowne obostrzenia, które czynią z naszego kontynentu pustynię przemysłową, co się od razu przekłada na pustynię technologiczną. Skansenujemy się.

Ekologia ma też i drugie oblicze – wspomnianego jeźdźca trzeciego Apokalipsy – Głodu. Unia wykańcza rolnictwo i naiwny jest każdy, kto myśli, że to z powodów klimatycznych. To tylko, moim zdaniem, pretekst do likwidacji rolnictwa jako klasy społecznej. Ma ono dla globalizmu same wady: zazwyczaj rataje są konserwatywni, dość niezależni, choć polityka uzależnienia ich od dopłat procentuje na rzecz unijnego globalizmu. Mają też wadę największą: chłopi są depozytariuszami wartość zabójczej dla globalizmu – rozproszonej własności prywatnej i to mocno osadzonej, bo w ziemi. Nie są to żadne akcje, obligacje, depozyty, bo te można wykończyć w parę dni i za pomocą klawisza „enter”, a z ziemią to jest kłopot.

A więc zglobalizowana Unia widzi w rolnictwie wroga numer jeden, zaś cała kwestia ekologiczna to tylko taktyczna pała, w dodatku służąca do napuszczania miastowych na chłopów, czego byliśmy świadkami w narracji dekonstruującej ostatnie społeczne efekty strajku rolników. Miastowi wytykali rolnikom traktory za miliony, pożyczki na dobrych warunkach, dopłaty za niesianie i że „rolnik śpi, a żyto mu rośnie”, co pokazywało nie tylko brak zrozumienia dla nowoczesnej produkcji żywności, ale też mentalną ocenę rolnictwa jako siedliska ciemnogrodu rodem z „Konopielki”. Ale czego się tu spodziewać po ludziach z miasta, którzy uważają, że jedzenie bierze się z Biedronki, tak jak dzieci uważają, że prąd się bierze ze ściany?

Unia nie taka cwana

Myślałem, że Unia jest cwana. Że za pomocą unijnego „pasażera na gapę”, czyli lekko stowarzyszonej z Unią Ukrainy wykończy do cna europejskie rolnictwo i zrobi to w hipokryzji pomagania walczącemu krajowi, choć benefity finansowe zbiorą oligarchowie i międzynarodowe korporacje, zaś korzyści polityczne – tylko Bruksela. Że Ukraina, nieobarczona ograniczeniami, takimi jak ich zachodni koledzy zmiażdży cenami swych konkurentów, z Polską na czele. I że do tego dojdzie jeszcze Mercosur.

Trzeba tu trochę wyjaśnić o co chodzi. Unia pomyślała sobie, by jednak znaleźć wąską ścieżkę pomiędzy ideologiczno-biznesowym wycięciem rolnictwa a groźbą spotkania Jeźdźca Trzeciego, czyli Głodu. Nawet – słuchajcie, słuchajcie! – lewica rozumie, że idolo to ideolo, ale jak w rezultacie zazieleniania (i teraz zaniebieszczania, bo będziemy niedługo liczyć ślad wodny, obok węglowego) zaburczy w europejskich brzuszkach, to mogą urzędnicy zielonego ładu zawisnąć „zamiast liści”.

I tu pojawił się pomysł Mercosur (Mercado Comun del Sur, czyli Wspólny Rynek Południa). Chodzi o to, by Unia znalazła sobie globalną farmę do produkcji żywności. W Ameryce Południowej. Wiadomo, tam jest po taniości, prawa pracownicze niżej iż w Chinach, a więc będzie korzystnie. Niech oni tam sobie smrodzą, jak w przemyśle dla nas Chińczycy; co daleko od oczu to daleko od, zielonego, serca. Niby mamy jedną planetę, ale jak to nie u nas, to można się okryć z w płaszcz zielonej hipokryzji. Ameryka Południowa się ucieszy, bo dostanie wielkie pole do eksportu, ceny będą zaś na tyle niskie, że dorżnie się ostatniego europejskiego rataja. Lud zaś, głównie miastowy, z głodu nie zdechnie, pola się zugoruje, by otrzymać malownicze widoki i rozlewiska, gdzie zakróluje natura.

Trzeba tylko zrobić tam u nich „jeden rynek”, ale nie konsumpcji, tylko produkcji, widzieć kontynent jako jednego producenta, który będzie spełniał jednolite normy. Tak jak Chiny stały się halą produkcyjną świata, tak jego PGR-em ma się stać Ameryka Południowa. W dodatku – ku zadowoleniu tej ostatniej. Pomysł wydawałby się znakomity, oczywiście z punktu widzenia Brukseli, ale mamy dwa kłopoty.

Pierwszy to taki, że jeżeli wzorem przemysłowych Chin, produkcja żywności przeniesie się do Ameryki Południowej, to uzależnimy się od tego w równym stopniu, co od przemysłu Wschodu. Po prostu utracimy zdolności produkcji żywności w stopniu strategicznie samodzielnym. A z żywnością to nie jest tak, że można na nią poczekać, jak na chińskie chipy czy API z parę tygodni. Przecież jak zabraknie nam zboża, to go sobie nie wyhodujemy w tydzień. Trzeba będzie gdzieś kupić. I wkrótce, przy przenoszeniu produkcji żywności do Mercosuru i równoległą utratą własnych zdolności tym razem, po chińskich, znajdziemy się w rękach południowoamerykańskich. A więc sami się pchamy w lejek.

Ślad drzewny

Drugi kłopot polega na nadgorliwości, co to – jak mówią – gorsza jest od faszyzmu. Oto już Unia witała się z południowoamerykańską gąską, aż tu nagle spod płaszczyka wspólnych interesów wychynęło kopytko diabełka ideologicznego. Unia bowiem psuje cały układ: forsowane jest prawo w zakresie zalesiania. Wyjaśnię poprzez analogię. Mamy już wprowadzony tzw. CBAM, czyli de facto podatek od importowanego śladu węglowego. Chodzi o to, by w ramach zielonego szaleństwa nie tylko produkty europejskie miały przestrzegać zasad walki ze śladem węglowym. Chodzi również o import. Tłumaczenie jest dwojakie: po pierwsze ekologiczne, pt. mamy przecież jedną planetę i jest wszystko jedno GDZIE ten ślad jest wydalany, bo nie ma planety B. A więc nie ma mowy o przenoszeniu w świat „brudnych” technologii i sprowadzaniu do Europy produktów naznaczonych węglową śmiercią.

Z drugiej strony mamy do czynienia z argumentacją ekonomiczną. Musimy wprowadzić cło wyrównawcze, bo nasi europejscy producenci są obciążeni kosztami zieloności, zaś tańsze, choć brudne, produkty wytworzone w krajach nie obciążonych takimi kosztami mogą cenowo wykosić na europejskim rynku firmy zielone. Stąd ten podatek. Ale clou zasadza się na jednym – Europa pozbawiła się bazy produkcyjnej, a więc jedyne dostępne produkty, czyli te z brudnego Wschodu, będą dalej jedyne, tylko, że droższe. O podatek, z którego przychody pójdą na… szczerzenie idei zieloności.

Tak samo ma być ze „śladem drzewnym”. Wiadomo od dawna, choć to w wielu przypadkach mit, ale zostawmy to, że w Ameryce Południowej areały pod rolnictwo pozyskuje się z wycinania drzewostanu. A to przecież, zwłaszcza puszcza amazońska, płuca całego świata, choć to kompletna bzdura. Ale nieważne. Teraz wszyscy eksporterzy do Unii będą musieli wykazać ile drzew padło przez ich produkcję, bawiąc się w beznadziejną grę w wyliczanie „śladu drzewnego” na każdy kilogram wołowiny i naliczaniu od tego karnych opłat. Na środowisko, rzecz jasna.

A więc cały pogrzeb na nic. Ten ruch bowiem podniesie sztucznie koszty, w związku z tym i ceny na produkty, które miały konkurować cenowo i wszystko wróci na swoje, poprane, miejsce. Żywność, która miała być tańsza, przez klimatyczne mrzonki podrożeje i sprytny plan bierze w łeb. Południowi Amerykanie się załamali, rząd berliński podobno protestuje, ale nie będzie to pierwszy przykład kiedy niemieccy urzędnicy z Berlina skapitulują przed niemieckimi urzędnikami z Brukseli. Tak było chociażby w przypadku niemieckiego przemysłu samochodowego, gdy jedni namówili drugich, by tradycyjny przemysł samochodowy dał się namówić na elektryczny eksperyment, w którym wygrali…. Chińczycy.

Kto zatrzyma uciekająca armię?

I mamy taką walką bytu z materią. Już chłopaki się tam domówili na interes z jednej strony i ideolo z drugiej, aż tu pośpiech zepsuł wszystko. I tak jest zawsze z postępakami. Niby robią tam interesy, ale jak przyjdzie do szaleństwa ideologii to następuje niepowstrzymywalna zaćma. Lewa ręka sięga drapieżnie po termostat i podkręca potencjometr grzania na całego. Żaba puszcza bańki pary już nosem i zaraz dojdzie do przesilenia. Ale, kończąc naszą analogię, kto zatrzyma się pierwszy w tej panicznej ucieczce armii? W sumie to bez znaczenia, to tylko kronikarska ciekawość. Bo ktoś się zatrzyma na pewno, prędzej czy później. Trudno, żeby wszyscy rzucili się w przepaść. Szkoda będzie tylko tych nawoływaczy daremnych, stratowanych, bo zatrzymali się za wcześnie. Ale to mniejsza szkoda, niż cała armia w ucieczce, przed samą sobą, zaganiana naganami politruków.

A jak znam historię, to ci z naganami szli pierwsi przed pluton egzekucyjny nowego rozdania. Zaś ich mocodawcy zazwyczaj unikali kary, co nadaje optymizmowi przyszłości pewną gorzką nutę wynikającą nie z determinizmu, ale doświadczenia. Doświadczenia, które mówi, że im większe przewiny, tym bliżej do bezkarności.   

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Powódź jest bobra na wszystko, czyli powodzianki zamiast kowidków

Powódź jest bobra na wszystko, czyli powodzianki zamiast kowidków

Jerzy Karwelis powodz-jest-bobra-na-wszystko

28 września, wpis nr 1300

Kiedyś, za kowida, z kilku powodów miałem takie cykliczne formy, które nazwałem kowidkami. Tematy zasadniczo pandemiczne były dość posępne, ja siedziałem w kwarantannie bezrobocia i ckniło mi się już za tematami nie tyle błahymi, co raczej pokazującymi przemianę świata jaki znaliśmy w formach mniej ponurych. Było tego sporo, to cały rozdział w moim pisanym (i wciąż gdzie niegdzie do kupienia) „Dzienniku zarazy”. To tam, lapidaria współczesności, czyli kawałki większych całości dawały asumpt do wywiedzenia z okruchów świata większych konstrukcji rzeczywistości, zazwyczaj ukrytych. Może to tylko te kawałki oprą się presji czasu i wbrew pozorom najmniej się zestarzeją, dobitniej niż poprzez „naukawe” tabelki pokazując ludzki, kulturowy i społeczny wymiar „nowej normalności”.

Teraz mamy to samo, można więc po kowidkach wprowadzić… powodzianki. Też kawałki zdarzeń około-powodziowych mogą wskazać w którym kierunku zmierza dziś świat, znaleźć jakąś wypadkową tej szarpaniny. Bo z każdego chaosu wyłania się w końcu jakiś kierunek, czasami uśredniony, czasami ukryty, bo wyznaczony, azymut zmiany. Tak samo i z powodziankami, fragmentami wymytych konstrukcji, odłamkami połamanych pni ideologii – pokazują one nam skąd przyszły, byleby się zatrzymać, popatrzeć i poanalizować. I nie dotyczy to tylko czasów powodziowych, w ich dosłownym znaczeniu.

Powódź trwa od dawna i zalewają nas fale, ale nie wody, tylko głupoty i kłamstwa. Tak – świat zgłupiał, wiedza staniała, od kiedy samo posiadanie, choćby i najgłupszych, poglądów usprawiedliwia ich wygłaszanie.

Tam, wygłaszanie – bez względu na rację, kłamstwo i manipulacje zrównuje się z wiedzą, nauką, a zwłaszcza z rozumem. Stąd ten potop. I wcale nie jest tak, że to proces gwałtowny, jakaś fala, którą można przetrzymać w zbiornikach retencyjnych zdrowego rozsądku. Nie, ta fala rośnie powoli, acz systematycznie, a właściwie rosła już od dawna, tak, że nie zauważyliśmy, że sięga już nam do szyi, do ust…

Prawdziwa powódź

Tak, potoki głupoty zalewają nam usta. Coraz mniej ludzi mówi co myśli. Najbardziej krzykliwi są sprzedawcy prymitywnych ideologii na bazarku chwilowych mód, trendów pozwalających nadać (choćby i chwilowego) sensu rozchwianym tożsamościom. Kiedy możesz być codziennie kimś innym, możesz być wszystkim, a więc i… nikim. Pływać w tych prądach błocka występujących z brzegów egzystencji, udawać, że to piękne chwile, choć dookoła piętrzą się brudne wody potoków kłamstw, półprawd i szaleństw. Spróbujemy dziś sobie nastawić taką sieć na te wylane wody i złapać co tam żywioł przyniesie.

Trzymając się dosłownej powodzi widać państwo z przemoczonej dykty. Zaprawdę rachunek III RP nie przynosi chwały klasie politycznej. Ta, zapatrzona w perspektywę czteroletniej swej kadencji na nachapanie się, ani myśli o projektach infrastruktury krytycznej, ani chce na to przeznaczać, w końcu publiczne, pieniądze. Te, wydane w zapobiegawczy sposób może i kiedyś uratują parę regionów, ale nie przyczynią się do realizacji podstawowego modelu biznesowego polskiej polityki – przekupywania elektoratu jego własnymi pieniędzmi. I tak jest teraz.

Kiedyś był za komuny taki żart: co się zbiera jak są żniwa latem? Odpowiedź brzmiała – plenum KC. I teraz mamy to samo. W Sejmie jeden obwinia drugiego, co daje pewność, że nic z tzw. odporności państwa nie będzie, za to jak jest powódź, to co się robi? Ustawę i tworzy nowe ministerstwo. Uwaga – ministerstwo od powodzi dowodzi… dalekowzroczności rządzących, bo ci wiedzą, że z takim podejściem powodzie będą się zdarzały coraz częściej i dlatego warto taki resort mieć pod ręką, bo będzie co robić. Przypomina to mądrość Rosji, posiadającej ministerstwo do sytuacji nadzwyczajnych. Tak, ruskie wiedzą, że sytuacje nadzwyczajne to u nich standard, pewniejszy niż… standard sytuacji normalnych i może warto się poduczyć od nich tam, skoro nas czeka, przez zaniechania własne, to samo?

Ale nie można wszystkiego zwalać na polityków. Ci to przecież zwierciadło duszy demokratycznej narodu naszego. No, bo ktoś toto wybiera, c’nie? Sami oni z kosmosu nie zlecieli. Ktoś to wynalazł i wypromował, bo przypadki samorodnych społeczników na poziomie polityków to widok rzadki. Nawet jak taki się gdzieś na kamieniu narodzi, to i tak musi przejść przez sito wodzowskiego systemu i ugiąć karku. Wielu też wyskakuje jak diabeł z pudełka, bo są depozytariuszami interesów nie naszych i ich nagłe wzrosty w górę to nie są przypadki. I w tym maglu siedzi suweren i wybiera „mniejsze zło”.

W dodatku elektorat zaciśniętych zębów coraz mniej je zaciska, uważając stan dwójpolowki, który sam prokuruje – za normalny. Sam go prokuruje, bo jak się takim uświadomi, że poza wojną polsko-polską jest cały kosmos politycznych wizji i możliwości, to pytają się – to gdzie oni są? Łapią za łeb i ściągają z powrotem do gara zero-jedynkowych swar. Nie rozumiejąc, że pytanie o alternatywę to pytanie do nich samych. Lepiej narzekać, wybierać między kaczorem a potworem niż wziąć się do roboty, założyć coś ciekawego, zdobyć sprawczość, choćby i w radzie osiedla. Ale nie – na tym lenistwie bazuje mizeria politycznych propozycji polskiej „klasy” politycznej. Klient jest mało wymagający, w krawacie ciągłego nieawanturowania się, a więc można mu opchnąć wszystko na bazarku, gdzie do wyboru są tylko niby-prawicowe gruszki i niby-liberalne jabłuszka. Wszystko zaś lewicowe, gdyż wedle przepowiedni ojców-założycieli każda demokracja kończy się (co najmniej) socjalizmem.

Bóbr to zawsze bóbr jest – nigdy nie zawiedzie

A więc cała powódź utonie w potokach gadulstwa, jakim było „sprawozdanie” z powodzi rządu uczynione przed ławami posłów. Obejdzie się ze wszystkim na poziomie PR-u i obrzucaniu się winą, a to charakterystyczne dla tego typu demokracji sondażowej, gdzie słupki poziomu wody są szybko zamieniane na słupki poparcia. I naród to kupił i kupi. Poparcie drgnie nieznacznie, gruszki potanieją o parę groszy, zaś w koalicji jabłek to premierowe pójdzie w górę, ale kosztem kolegów z rządu. I tak się skończy ten test na państwo, którym w pewnym sensie była powódź. Tak, państwo teoretyczne, służby w gotowości na kryzys zbijające z nudów bąki, tak bardzo, że jak przyjdą termina, na które mają być gotowe, ba – takie termina, które w ogóle uzasadniają ich tych służb istnienie, to jak nadejdą to okazuje się, że państwa nie ma, co najwyżej w przeddzień powodzi, w kilka dni po ostrzeżeniu o fali, bawią się, tak jak w Jeleniej Górze, zaraz potem zalanej, w (nomen omen) Dziki Zachód. Żeby tam Zachód! – wychodzi, że to celebra Dzikiego Wschodu, ale… bez bonusa posiadania ministerstwa do spraw nadzwyczajnych.

Na koniec wyszło, że winni wszystkiemu, oprócz PiS-u rzecz jasna, są… bobry. Czyli teraz gwiazdek będzie nie osiem, ale dziesięć, bo tyle wychodzi z hasła „jebać bobra”. (Przepraszam za seksualny podtekst, ale co się tam komu kojarzy, to nie moja wina). Ten nowy winny, bóbr znaczy się, to może być przyczynek do końca kruchej koalicji rządzącej. Nie dość, że zieloni mianowani przez Tuska, jako opiekuni klimatycznej histerii, obsiedli „powodziowe” resorty i są nawet przez szefa rządu z lekka podgryzani za powodziowe zaniedbania, to jeszcze teraz trzeba się będzie zająć bobrami. A jak się zająć? Co z nimi zrobić? Ja wiem, że lewica, co to ich uważa za gatunkowych uchodźców i zastanawia się nad tym, by je traktować jak migrantów, to by pewnie z nimi poprowadziła dialog pt.: „wiecie, Bóbr, sprawa jest, wicie-rozumicie… Donek się wściekł i odpuśćcie sobie te mierzeje, zaś wały to jednak specjalność polityki a nie bobrowatych”.

No, bo co – teraz już na poważnie – co z bobrami zrobić? Za okropnego, gnębiącego zwierzaki PiS-u (wide przecięta piłą przez ministra Szyszkę wiewiórka padła w pniu ściętego drzewa) populacja bobra wzrosła ponad dziesięciokrotnie i co teraz? Lewica, siedząca na klimatycznych stołkach ma się zwrócić do znienawidzonych myśliwych celem zorganizowania bobrów odstrzału? Będzie z tego kłopot.

Lewica się wykrzaczyła na powodzi z 1997 roku na słowach ówczesnego premiera, że „trzeba było się ubezpieczyć”. Tuskom zaszkodził sam on, lekceważąc prognozy a dołożyła jeszcze klimatyczna minister bredząc coś o pożyczkach dla powodzian. PR-owsko się z tego jakoś wykręcają, ale już dołożył minister od finansów, gwarantując dotację na kasy fiskalne dla powodzian. Ja to przeżyłem w 1997 roku, kiedy prowadziłem we Wrocławiu magazyn komputerowy CHIP. Byliśmy w sporze podatkowym z aparatem zdzierczym w stolicy Dolnego Śląska. Mieliśmy pecha, bo się osiedliliśmy gospodarczo na Starym Mieście, a okazało się, że wrocławska Izba Skarbowa, a zwłaszcza nasza dzielnica to podatkowy poligon eksperymentalny, gdzie lokalnie testowano na jakie sposoby można pognębić polskiego przedsiębiorcę, by wyniki takich eksperymentów móc implementować na poziomie ogólnopolskim. I w trakcie takiego wieloletniego eksperymentu pismo z decyzją, by się nie przeterminowało, przywieziono do nas w trakcie powodzi… łódką. Tak, ze skarbówki. Nas zalewało, ale młyny podatkowe (nawet zalane) mielą konsekwentnie.

Tak i teraz – ludzie dziś potracili dorobek całego życia, łącznie z tzw. warsztatami pracy, ale pierwsze co dostaną, to dopłaty do odtworzenia narzędzia do zbierania od nich danin. Aparat zdzierczy działa z całą bezwzględnością. Roboty nie będziesz miał, ale w zrujnowanym sklepie, na zalanej ladzie pierwsze co stanie, to kasa fiskalna. Za którą zapłaci państwo do… kieszeni producenta takiej kasy. Składki na siebie i pracownika zapłacisz, co najwyżej rozłożą ci to na raty. ZUS, to samo. I nie ma tak, żeby nowy rząd sięgnął jedną ręką do gotowych przecież mechanizmów tarczowych za czasów nieszczęsnego kowida. To, że te tarcze to była bzdura, bo po co było robić lockdowny, skoro epidemiologicznie nie miały one żadnego znaczenia, ale PiS-owcy wtedy, a zwłaszcza zaplątany w to wszystko nieszczęsny równie PFR zrobili dofinansowanie na nieporównywalną skalę i to w sposób interwencyjny. Żadnych spowiedzi, kontroli, weryfikacji – na oświadczenie. Pomoc głównie bezzwrotna i w kilku falach. A tu, dzisiaj i skala mniejsza i – jeżeli już – to płatności odroczą. Tak, płatności od nieistniejących interesów.

Powodziowa mowa nienawiści do labilnego LGBT

Mamy pierwsze powodziowe ofiary dezinformacji. Gościa co się skarżył na socjal mediach na niedowład władz chłopaki od Tuska przymknęli. Powód był jasny, jak woda z pękniętej tamy: jest zagrożenie, a ten tu wprowadza dezinformację. No, przecież ćwiczyliśmy to za kowida, kiedy takie typki jak nie przymierzając ja, swymi wpisami siały wątpliwość wśród ludu ciemnego, który się przez takich nie szczepił, umierał masowo, ku uciesze depopulacyjnego Putina.

Od tego czasu zrobiliśmy postępy, tak bowiem wygląda ta „nowa normalność”, że przed jej nastaniem to za takie kłamstwa niebu obrzydłe miałeś wytykanie palcem i stymulowany medialnie ostracyzm zaszczepionych. Dziś dostaniesz areszt, co pokazuje, że w ramach postępów w walce z „mową – tu powodziowej – nienawiści” doszlusowaliśmy do Europy, która szykuje wiele jeszcze w tym temacie.

No, Mumia Europejska przygotowuje, skoro jesteśmy już przy niej, elektroniczny portfel. To taki poszerzony eObywatel. Oczywiście dobrowolny, tak pewnie, jak kiedyś szczepionki. I zaraz się przypadkiem i nagle okaże, że bez niego nie wejdziesz, nie kupisz, nie polecisz. Też trenowane za kowida, teraz – jak i wszystko inne – rozwinięte na nowy poziom. Po prostu potestowaliśmy na ile w rozmiękczone paniką masło społeczne wejdzie rozpalony nóż obostrzeń (ale mi się grafomańska metafora przyplątała…) i wyszło, że można pociągnąć toto na różne obszary. A więc będzie taki portfelik. I wyszło, że Unia przy robieniu identyfikacji płci takiego posiadacza wykoncypowała płci siedem: dla nauki podaję jakie nas czekają, otóż pcie: męska, żeńska, nieznana, inna, między, zróżnicowana i otwarta. Proszę się tylko nie przejmować i nie wkuwać tego na blachę. Zaraz przecież stawią się niedoszacowane jednorożce-cis i trzeba będzie listę pci rozszerzać w nieskończoność.

Człek się gubi, gdyż jednocześnie taka np. Gruzja, poszła w inną stronę, ale oni tam walą ruską onucą, a więc, to jasne, że tam wszystko na odwrót niż postępowe hasła Unii naszej. W Gruzji oto ogłoszono, że nie będzie żadnych związków LGBT, żadnych adopcji z ich strony i żadnych tam zmian płci. Widać wyraźnie, że Gruzja tym samym odcięła sobie bezpowrotnie jakąkolwiek szansę na członkostwo w Unii, nie wiadomo tylko czy tak naprawdę o nie zabiega. Jest to też drogowskaz dla wszystkich aspirujących do członkostwa, zwłaszcza Ukraińców. Nie wiem, czy oni tam, jak my kiedyś, naiwnie myślą, że starają się o przyjęcie do grona cywilizowanego Zachodu. Jak w zamian otrzymają pigułę polit-poprawności, unurzaną w zielono-tęczowej brei, to mogą im się tam nagle priorytety pozmieniać. Myśmy kiedyś byli tak naiwni i teraz nie ma co płakać, że „nie do take Unie żeśmy wchodzily”. Z Ukrainą to myślę, że ta będzie przez Berlin trzymana w wiecznym przedpokoju, co dla nas wróży jak najgorzej. Będziemy bowiem mieli quasi-członka, z przywilejami, ale bez obowiązków. Bez regulacji unijnych szybko nas zaleją swymi produktami, zabijając nasze rolnictwo, transport i co tam jeszcze z rozmontowywanej Polski zostanie.

Koniec z atomem

Jeszcze resztką wątku zahaczymy o powódź. Klimatyczni rozlewacze wód umoszczeni w ministerstwach klimatycznych dają po zaworach. W biały dzień opadały maski. Pamiętacie państwo jak toto się zarzekało, że elektrownie atomowe w Polsce będą, się zrobi, ale nie tak jak pisiory, co na atomie podkraść (jak zwykle) chciały. Zrobimy porządnie, ale trzeba przeprowadzić ponowne analizy, jakieś raporty, studia wykonalności, no po prostu na świętego nigdy. Coś jak z CPK – zrobiła się awanturka, a więc PR-owsko się będzie mówiło, że i owszem, tak-tak, policzymy jeszcze raz, a tu już Austriacy lotnisko zaczynają, zaś Orban zbuduje swoje CPK z Chińczykami. I tak będzie z atomem. Ostatnio prowadziłem panel z rządowym ekspertem od atomu a chwilę po tym się dowiedziałem, że minister klimatu 19 września rozwiązał zespół ds. rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. A więc mamy już po makale. Zostaną ulubieńcy kilmatystycznej religii – wiatraki, fotowoltaika, grzanie gnojem i takie tam. Już nie muszą udawać, przynajmniej idą na szczerość, co jest smutnym wyjątkiem w czasach hipokryzji.

Smutne równie wieści z Rafako. Ta niegdyś perełka polskiego rodzimego biznesu właśnie ogłosiła upadłość. Specjalizowała się w instalacjach energetycznych, na nieszczęście „poważnych”, czyli wielkoskalowych modułach energetycznych, a taka energetyka, w świetle biblii klimatyzmu, idzie na zatracenie, łącznie z prawie tysięczną załogą. Nie ma i nie będzie zamówień. Wiatraki – z Niemiec, fotowoltaika – z Chin. Nie załapiemy się. Ale ostatnio, jak wspomniałem, prowadziłem panel na kongresie budownictwa. Mówiliśmy o tym, czy polskie budownictwo zarobi na miliardach przeznaczonych na transformację energetyczną. Na panelu, i sali byli wszyscy: wykonawcy, dostawcy, dystrybutorzy, ale nie było żadnego przedstawiciela państwa. Czyli i inwestora, i regulatora zarazem. Wróży to „powtórkę z rozrywki”.

Zaszczepione bankructwo inwestycyjne

Pamiętacie państwo inne, oprócz klimatycznego, koło zamachowe gospodarki za „pierwszego Tuska”? Program budowy autostrad? Tak żeby zdążyć na Euro 2012? Też było kasy w opór, ale się zrobił taki dziwny układ, że przetargi na drogi wygrywały wielkie firmy zagraniczne, które zbudowały je za pomocą polskich podwykonawców, którym w większości… nie zapłaciły. A więc zagraniczni dali takie ceny – wiedząc, że pod-wykonawcom nie zapłacą –, że wygrali przetargi, kasę zwinęli, zaś polska branża drogowa, która miała urosnąć na tych inwestycjach – zbankrutowała.

Grozi nam teraz to samo, na zieloną transformację rząd wybierze zagranicznych wykonawców, bo ci będą mieli akurat „pożądane” technologie, ci wezmą polskich podwykonawców, podwykonawcy Ukraińców, marża popłynie na Zachód, nic nie zostanie w kraju, nawet płace pracowników. Upadek Rafako pokazuje jak to będzie szło – koniec z własną produkcją, wszystko (nawet i ich stare technologie) kupimy u „starszych i mądrzejszych”, nawet pieniądz dotacyjny przepłynie przez Polskę jak woda przez gęś i wróci na Zachód. Zainwestujemy w wymuszane przez Unię technologie energetyczne, zostanie u nas niestabilne barachło, pieniądze z funduszy, pożyczek i podatków oddamy z powrotem, nawet nie zarabiając u siebie na inicjującej inwestycji.       

Jak już tu pisałem, powódź przykrywa medialnie wiele innych rzeczy, co to ich tak na żywca wprowadzać może byłby i strach, a tak – pod falami medialnego błocka – dzieje się wiele. To, że na świecie dużo się dzieje, to już dla nas nie ma znaczenia, bo kto się tam polską powodzią na świecie przejmuje? Ale u nas, jak za kowida, dzieją się rzeczy równoległe, ba – nawet przyspieszają pod medialną osłoną powodzi.

Zastanawia akcja obrony rodziców przed szemranymi szczepieniami dzieci w szkołach, głównie na HPV, czyli mające zapobiegać (w sposób medycznie wysoce wątpliwy) rakowi macicy. Mają szczepić głównie dzieci, i to płci obojga i zobaczymy jak to będzie. Czy będzie egzekwowane prawo rodzica do decydowania o terapii, jakim poddane jest jego dziecko, czy systemowo, albo gorzej – na pół-legalu niepytania się rodziców, sprawa przejdzie jak w kowidzie: na poziomie przymusowej dobrowolności? Czy rodzice to oleją, tak jak olewali bezsensowne i wręcz zbrodnicze szczepienie dzieciaków szczepionką mRNA? W sieci wiele instrukcji, opinii prawnych co do uprawnień rodziców w stosunku do szkół w tym względzie, ale wszystko może się odbyć na rympał: szczepną ci dziecko i dowiesz się post factum.

Tak wyglądają rozsypane odłamki nowej, tym razem powodziowej, normalności. Są jak kawałki rozbitej butelki na barykadzie. Kształtu butelki nie zobaczysz, ale odbijają światło słoneczne. Słońca nowego, które już zaczyna razić rezolutne oko ale i cieszyć oczy naiwne, otwarte na patrzenie prosto w słońce nowego. Tuż przed oślepieniem. 

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

 Opowiadanie zamiast rządzenia

 Opowiadanie zamiast rządzenia

 31 sierpnia, 2024r. wpis nr 1292 Jerzy Karwelis

Dziś będzie o post-polityce i o tym jak się opowiada zamiast rządzić. No, bo przyszły na nas czasy, które powodują, że jednocześnie większość ludzi jest zanurzona w polityce, dodajmy – na poziomie medialnej propedeutyki, pławi się w tym sosie, a równolegle polityka, tak wszechobecna, przynajmniej w jej zewnętrznych przejawach, dla widowni staje się jakimś serialem brazylijskim, i to w coraz gorszym stylu.
Brazylijski serial
Tak, serial to chyba dobre porównanie. Scenarzyści sceny politycznej muszą codziennie przygotować kolejne ciekawostki w odcinkach, by się toto nie opatrzyło, role są znane, od dawna obsadzone, wiadomo kto jest zły, a kto piękny. W tym sosie, dla utrzymania zaciekawienia poddaje się postaci różnym perypetiom, gdzie tylko mają potwierdzić swoje poprawne obsadzenie w roli.
Tak właśnie mamy z polityką. I tak samo jak seriale, tak i ta pokowidowa polityka ma nam zastąpić prawdziwe życie, wywołać suflowane podniety, byśmy się zajmowali sztucznym światem, nie widząc realnego.
Kiedyś moja koleżanka posiadająca matkę w dolnośląskim Lubinie opowiedziała o swojej z nią rozmowie, kiedy skarżyła się własnej marce na choroby, które ją wtedy dopadły. Matka powiedziała: to są problemy? Baśka z „Klanu”, ta to ma dopiero problemy. Rak z przerzutami, mąż ją rzucił, dzieci się odsunęły, a tym mi tu z jakąś trzustką wyjeżdżasz, wstyd!
I tak jest z nami, to znaczy – z większością.
Mijają nas rzeczy naprawdę ważne, tracimy szanse na budowanie relacji z innymi, czy choćby z przyrodą, ganiani fantasmagoriami podsuwanymi nam co dzień. Mającymi dowodzić nam, że powinniśmy się interesować, bo inaczej nie będziemy już nawet w tym sprawczy (tego nas pozbawił chyba wszystkich kowid), ale by wiedzieć co się wokół nas dzieje. No dobrze, ale co mamy z tą suflowaną wiedzą zrobić? To proste – jesteśmy trenowani w faktycznej bierności, by nas przygotować na jeden akt – wyborczy. To temu wszystko służy, żadnej tam podmiotowości.
Oczywiste są argumenty tożsamościowe, to znaczy medialnie jesteśmy trenowani do przynależności do grupy, która ma się nam wydawać aspiracyjna i nobilitująca. Musimy znać jej – jak najbardziej bieżące – sprawy a także, jak najbardziej ogłoszone – autorytety. Musimy zaglądać co chwila do naszych bańkowych mediów, by dowiedzieć się jaki jest aktualny zestaw dowodów na poprawne obsadzenie w rolach Czarnych Ludów i światłych idoli.
To jest ważniejsze, informacje z dnia to tylko pretekst do tych samych dowodów, mieszany, by się widz nie znudził, czy też nie zorientował. Z tym drugim to już rzadziej.
Bańki medialne tłumaczące nam świat stają się bańkami towarzyskimi, transportują do nas aktualne kody i hasła rozpoznawcze, które ostatnio zbiły się w jedno hasło, źródło wszystkiego: ***** ***. Już kiedyś o tym pisałem, ale spotkania bańkowiczów nie służą żadnej wymianie informacji – aktualny zestaw zna każdy członek i niczego się nie można dowiedzieć. Takie spotkania służą tylko wspomnianemu potwierdzeniu swej przynależności, są rytuałem deklaracji, powtarzalnym obrządkiem. I dzieje się tak w obu plemionach.
Wojna uwstecznia
Naiwni widzą w tej naprzemienności pewną nadzieję na sublimację polskiej polityki. Uważają oni, że jak jedno plemię przegra (a któreś musi), to czekając w poczekalni władzy na lepszy fart – wyciągnie wnioski z porażki. Nic podobnego – po pierwsze, i widać to w III RP coraz wyraźniej, w tym względzie mało jest samorefleksji. To nie my winni, tylko oni – kłamcy, oszuści, uwodzący wyborców. Ale – zauważcie – poziom refleksji znowu nie wychodzi poza błędy w narracji i nie ma nic wspólnego z jakością rządzenia państwem czy dowożenia obietnic.
Właśnie – skąd się to bierze, że obecnie, czego jesteśmy świadkami w czasach „uśmiechniętej Polski”, politycy mogą coś obiecać i bezczelnie, w biały dzień nie spełnić obietnicy złożonej wyborcom? Dzieje się tak z kilku powodów, przede wszystkim: plemienności. Tak, wiemy, że nie dowozisz obietnic, ale też wiemy, że nas kokietowałeś na tej randce. I tak zostałeś przez wcześniej nas wybrany i te twoje obietnice były by przyciągnąć wahających się. Nam możesz bezkarnie nawijać makaron na uszy, ale jak kłamiesz, to dla innych, tych, których trzeba oczarować, choćby i łgarstwem, po to by na naszym weselu ośmiu gwiazdek było jak najwięcej ludzi. Problem polega na tym, że tak myślą wszyscy w danym plemieniu, czyli godzą się na kłamstwa liderów dla innych, których… nie ma.
A co można w polityce, w której wyborca abdykuje od wymagania od polityka dowożenia obietnic? W takiej polityce można proszę Państwa wszystko. Można nie tylko gadać co się chce, ale i robić co się chce, a właściwie – nie robić nic. Nic oprócz opowiadania o tym jak się rządzi oczywiście. I mamy zaklęty krąg, który dziś wiruje jak koło w klatce chomika. Narracja napędza kolejną narrację, im szybciej popyla chomik przekazu, tym następny skok narracyjny musi być natychmiastowy i bardziej eskalujący. Chomik pędzi, męczy się, ma złudne poczucie dziania się, ba – wpływu, bo może przecież zwolnić. Zwolnić? ależ gdzież tam – jest jak Unia Europejska, która tłumaczyła swoje gnanie w przepaść, że jest z nią jak z jazdą na rowerze, czyli musi pedałować, bo im bardziej zwalnia tym większe ma kłopoty z utrzymaniem równowagi.
Jak się strzyże owieczki, to im się śpiewa bajeczki
A więc żyjemy w świecie serwowanych nam narracji. Ostatnio wpływowa dziennikarka „Gazety Wyborczej” zwróciła się do premiera, żeby wymyślił i przedstawił Polakom jakąś porywającą narrację, bo tego brakuje. To bardzo ciekawy przypadek z tą Wyborczą. Po pierwsze – widać wydatnie i są na to coraz częstsze dowody, że gazeta ta, jak i inne media wspierające tę opcję polityczną, staje się forpocztą politycznych zdarzeń. Tu się już nie komentuje i relacjonuje zdarzeń. Nie tylko się je zapowiada, wręcz wywołuje, ale steruje się sceną polityczną mówiąc politykom co mają robić. A więc pełne zaangażowanie. Ostatnio Wyborcza jednak traci cierpliwość, bo dochodzi do obrazy majestatu – Tusk się nie słucha. A to pech, bo to jedyna nadzieja białych, znaczy się – czerwonych. I nawet jak się myli, to nie można go bardziej dociskać, bo nie kopie się jedynego przewodnika po wąskiej ścieżce postępactwa.Po drugie – teza dziennikarki z Wyborczej pokazuje ten cały układ postpolityki. Nic o rządzeniu, nic o jakości państwa, budżecie, poziomie cen i życia. To było zarezerwowane na czasy PiS-u. Teraz, kiedy odzyskano władzę trzeba dbać wyłącznie o jej utrzymanie. Wyłącznie, a więc i za cenę państwa. A więc nic o sprawach dla Polaków istotnych, tylko błagania by wymyśleć jakąś bajeczkę, która zajmie lud w bańce, gdyby już paliwo ośmiu gwiazdek miało się wypalić. Po pierwsze – dla wielu ono się nie wypali nigdy, po drugie – to dowodzi dziwnej sytuacji postpolityki. Tego przeskoku nie rozumieją ci, którzy uważają, że jak ludziom za Tuska będzie materialnie spadać, to uśmiech zniknie z ust tej części Polski. Nic podobnego.
W czasach postpolityki, a właściwie postpostępactwa wydarzył się ciekawy fenomen. Wychodzi na to, że Marks nie miał racji uważając, że byt kształtuje świadomość, co się wykłada w naszym przypadku, że jak poziom życia spadnie, to się lud ruszy. Tak bywało może i wiek temu, ale nie teraz. Teraz wygrywa Gramsci, który twierdził, że nad bytem materialnym stoi jednak świadomość. To znaczy, że – znowu w naszym przypadku – wspierający koalicję 13 grudnia mniej zwracają uwagę na spadający poziom swego życia w uśmiechniętej Polsce, ale bardziej cenią rządzących za dostarczanie im rozrywki duchowej polegającej na spełnieniu jedynej dowożonej obietnicy Tuska – ***** ***. Za tę cenę są w stanie odwrócić głowę od realiów i zadowalać się emocjonalnymi poruszeniami antypisowskiej rekonkwisty. I tego dostarcza swoim obecna władza i media. Wymiana oczekiwań i dowożenia jest w tym wypadku równoważna, zwłaszcza, że spełnia się wywoływane przez lata oczekiwania.
Nie jest tak w sposób zero-jedynkowy. To znaczy, że jest gdzieś granica materialnej degradacji, która nie da się zatrzeć najlepszą nawet propagandą. Jak pisał Lem, nie da się najeść ułudą kotleta. Tak, jest gdzieś ta granica, ale w dzisiejszych czasach mocno się ona przesunęła. Po pierwsze jesteśmy zasobniejsi i na utrzymanie podstaw przeżycia można się już łatwiej wyrobić. Ale tu wchodzi diabełek nie sumy dóbr, tylko ich porównania. Ludzie nie robią rewolucji jak nie mają co do ust włożyć. Robią wtedy, jak czują, że im się, niesprawiedliwie, pogorszyło. A tu można takie odczucie wywołać z różnych poziomów, wcale nie poziomu podstaw egzystencji. Ot, wystarczy zabrać tylko jakiś przywilej i jest kłopot.
800-?
Przeprowadźmy pewne ćwiczenie. Powiedzmy, że Tusk zabiera 800+. Jak zareagują jego wyborcy? Czy uznają to za ujęcie im z budżetu, niespełnienie obietnic, czy – jak im się to dobrze wytłumaczy – ocenią ten krok jako konieczne cięcia po złodziejskim PiS-ie, bo w kasie nie staje? Co przeważy? Portfel czy ***** ***? Tu akurat odpowiedź padła, odkąd szef pracowni IBRiS wskazał, po dokładnym przebadaniu motywacji wyborców nowej władzy, że ci ludzie widzieli dobrodziejstwa pisowskiego rozdawnictwa, ale nie mogli PiS-owi wybaczyć, że zrównuje on tym ich z pisowskim plebsem, dając plebsowi środki na aspirowanie do ich – pseudoelit – poziomu. Zaludnia ich, elit, plaże, doprowadza do kupowania podobnych samochodów i spotykania się z plebsem w tych samych sklepach i szkołach. Ta frakcja, decydująca o wyniku wyborów, z chęcią by widziała nawet odcięcie ich samych od takiego 800+, byleby razem z plebsem. Bo plebsu nie będzie stać, a za PiS-u było, zaś elita sobie poradzi. A więc za łeb i na swoje miejsce.Z takim podejściem można się zgodzić na trwałe obniżenie swego poziomu życia, byleby za tę cenę móc widzieć pohańbienie wrogów swoich. Przyznacie państwo, że to dowodzi, że jednak świadomość kształtuje byt, że można w swym zacietrzewieniu przetrwać materialną degradację. Ale nie do końca – jest na bank, jak pisał Lem, jakaś granica rozminięcia się rzeczywistości realnej i wirtualnej, poza którą liczy się już tylko chlebek, nie zaś propaganda, że – choć go brakuje – to jest on posmarowany masełkiem, a jak już go rzeczywiście zabraknie, to dlatego, że wrogowie podkradli. I tu – jak uważają optymiści – człowiek oszukany budzi się. Pewnie i tak, ale jest jeden kłopot. Taka nierzeczywistość, gadania, zamiast rządzenia prowadzi do upadku państwa. Im dłużej odwlekany jest taki bilans, tym gorzej dla Polski. Uważam, że poziom, w którym jakiś tam lud ma się przebudzić jest tak niski, koszty trzeźwienia tak duże, że będą już ciężkie do spłacenia.
Po drugie – kto się ma obudzić, jak naród plemienny? Któreś z plemion musiałoby się przyznać do błędu. W innej wersji grozi nam bowiem rekonkwista plemienia obecnie przegranego. Czyli powrót do starej dwójpolówki, tyle, że w formie zaostrzonej. Bo po ostatnich wyczynach Tuska jasne jest, że złamano fundamentalną zasadę III RP „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”, została ona trwale zarzucona i jak PiS dojdzie do władzy, to będzie rympał co najmniej na poziomie bodnarowskim. Czy Polska od tego dozna wzmocnienia? Gdzieżby!Po trzecie, o czym mówiłem już wiele razy wcześniej, władza nie taka głupia. I to każda w III RP. Przecież oni jeszcze więcej o nas wiedzą, niż my. Jak się rządzi nie za pomocą państwa tylko narracji, to trzeba dużo wiedzieć o odbiorcach, bo to oni są podmiotem rządzenia, nie kraj. Ja się w wersji „przebudzenia” obawiam powtórki z Okrągłego Stołu. Czyli zainicjowania przez stary układ pozorów zmiany, przesilenia, by w sposób kontrolowany zmienić tak dużo, by wszystko zostało po staremu. Dowody takich działań mamy na co dzień – wystarczy tylko przeanalizować „spontaniczność” ataku ludu na pałac prezydencki w Brazylii czy trumpowców na Kapitol. Obecnie władza patrzy naprzód i sama sobie organizuje takie przeczyszczające (głównie narracyjnie) akcje pod publiczkę.
Jaki protest?
No, dobra – niech będzie, że naród nawet ten tuskowy, jak głód zajrzy (a zajrzy nieprędko) do chatki rybaka to się weźmie i ruszy. A w jakichż to zorganizowanych formach? Gdzie jest polska alternatywa dla plemiennej dwójpolówki III RP? Ja nic nie widzę – są partie jednorazowe, służące do utrzymania się układu, który trwa od Okrągłego Stołu i zmienia się tylko w obsadzie stanowisk a i to tylko wtedy jak ktoś umrze. Nic nowego. Nie ma żadnej „trzeciej drogi”, to znaczy jest i widać czemu służy. Ja widzę w publicystyce oczekiwania, ba – marzenia o przyjściu „kogoś nowego”, „spoza układu”, wyraziciela nadziei tych, którzy się zorientowali, że ta prokurowana wojna polsko-polska uwstecznia nasz kraj. Wypatruje się przyjścia jakiegoś nieznanego zbawiciela. Nieznanego, bo media znają tylko tych z plemiennej polityki, w związku z tym każdy kogo znają już gdzieś tam w tym układzie jest.A jak jest takie zapotrzebowanie, to się organizuje dowóz takowego. Ja bym na miejscu „układu” tak zrobił.
Zaserwowałbym kolejną nadzieję na zmianę. Przecież co wybory mamy takich bohaterów jednego sezonu. Reprezentują oni nadzieje na zmianę, potem – jak się załapią – przyłączają się i tak do któregoś z plemion. I nadzieje innej drogi okazują się płonne i ruch protestu może się rozejść do domów. Bo zobaczmy – po stronie kontestującej obecny naprzemienny układ mamy kompletny rozgardiasz. Tysiące inicjatyw, setki niekooperatywnych liderów, kłótnie o to ilu Tusków zmieści się na główce unijnej szpilki, wypominanie sobie zachowań dziadków na emigracji czy w Powstaniu. I żałosne, samo-kompromitujące się próby zaistnienia w kolejnych wyborach. A więc nie masz nadzieje, trzeba się gdzieś przyłączyć, do któregoś z plemion.Mamy więc dwie drogi. Powolnego gnicia w objęciach narracji oraz nadzieję na oczyszczający protest. O pierwszej mówiliśmy, zaś druga wersja, oprócz ewentualnej erupcji ulicznego niezadowolenia, nie rodzi nadziei na organizacyjną i ideową kontynuację. Prędzej już, że pod jakąś postacią nam to „ogranie” stary układ. Co więc robić? Jako, że nie widzę jakichś ruchów do zjednoczonej samoorganizacji poza układem plemiennym, to raczej doradzałbym… organicznikowski pozytywizm. Budowanie siebie i własnego otoczenia. Już samo „nie danie się zwariować” w dzisiejszych to czyn heroiczny. Niestety, odwlekana przez społeczną bierność, zmiana na lepsze może trwać tyle, że szkody będą gdzieniegdzie nieodwracalne. Ale trudno. Wychodzi, że trzeba mocno walnąć w dno, by przysypiający się jakoś przebudzili. Nie pierwszy to raz w historii Polski. Niektórzy czekali – jak w rozbiorach – 123 lata na tę okazję, a jak widać po dzisiejszych czasach – wnioski nie bardzo zostały wyciągnięte.
Układ domknięty
Dziś mamy mizerię. Układ zdaje się domknięty, brakuje tylko prezydenta i będzie już całość. Jak PiS to miał to nie tak szalał na swoją stronę, jak to zrobi uśmiechnięta (coraz bardziej przez zęby) Polska. I wszystkim marzycielom o alternatywie plemiennej warto pokazać ten moment. Mamy najłatwiejsze do wypromowania nowej postaci wybory, jakimi jest elekcja prezydenta. A prezydent spoza dwójpolówki byłby pierwszym krokiem do naprawy Rzeczpospolitej. I co po tej stronie alternatywnej? Nic. Żadnej postaci, ruchu, działania, alternatywy programowej. Wszystko rozegra się na podziale plemiennym i spekulacjach na kogo przerzuci swoje głosy w drugiej turze Konfederacja. Żałość. Ale, w tym ustroju, dostajemy co chcemy. Scena polityczna jest obrazem polskiego społeczeństwa i nie ma co zwalać wszystkiego na chorą ordynację, system finansowania partii i kodeks wyborczy.W mediach króluje już jeden, sterylny przekaz. Za jedyną alternatywę robi znowu przekaz a la Kurski, co tylko jest ciągłym przypominaniem dlaczego PiS przegrał, i że się niczego nie nauczyli. Ośmiogwiazdkowcy siedzą przed ekranami i już ósmy miesiąc nie gadają o państwie, tylko o tym, jaki ten PiS straszny był. Tam był! Jest! Poukrywany po instytucjach wymaga ciągłego tropienia, jest jak kułak sypiący piach w tryby nowego, skryty, zawzięty, podstępny. Trzeba go więc tropić, bo bez tego nam będzie zawsze źle szło. Formacja, która palcem wciąż wskazywała na przyszłość siedzi w przeszłości po szyję. Maszeruje wciąż patrząc w tył i wcale nie idzie do przodu, tylko się cofa. Jest w permanentnej narracji wyborczej, a tu krajem trzeba rządzić. A jak już dojdzie do konfrontacji jakichś poglądów, to z tamtej strony słychać już tylko ***** ***. I tak sobie tu gadamy o pszczołach. Nie o Polsce.
Świat się kręci
A świat ucieka. I przed sobą, i przed nami. A my tu ciągle w sporach, żeby chociaż o Polsce, ale gdzie tam! O kontrasygnacie neosędzi, kartach kredytowych szefa komitetu olimpijskiego, kto ukradł na granicy 6 litrów benzyny i czy Tusk znowu się wściekł.
Żyjemy w malignie i przebudzenie nie będzie okazją do odnowy, ale raczej będzie już po herbacie, na tyle, że zostanie nam tylko kac.
A więc wracajmy do siebie. Dbajmy o najbliższych, własne zdrowie, wiedząc, że nasza systemowa sprawczość to tylko pozory. Mamy jej tyle, ile sami sobie wywalczymy – nikt nie stoi na straży naszych praw, tym bardziej „społeczeństwo obywatelskie”. Trzeba dawać świadectwo, to prawda, ale świat został tak urządzony przez naszą bierność, że dzieje się bez nas. A nabieranie się na codzienne pozory aktywności, to tylko ersatz naszego zaangażowania. Wiemy coraz bardziej że nic nie możemy, w czym utwierdza nas całe otoczenie, media, znajomi, politycy. A to, że czynią to w oparach pozoru naszej podmiotowości, to już kolejna diabelska sztuczka walca postępu.

Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Turpizm moralny, czyli etyka brzydoty nowego świata

dziennikzarazy Jerzy Karwelis

Miałem to puścić dopiero w sierpniu, ale jako że wypadł nam z telewizji kolejny odcinek „Pogromców Mitów” (z powodu relacji z obchodów Powstania), to puszczę ten temat wcześniej niż myślałem. Poza tym temat się brzydko starzeje i warto jeszcze zdążyć, zanim się kompletnie zaśmierdzi.

———————–

No dobra, wszyscy o tym, co tam się w czasie otwarcia Igrzysk porobiło, a więc i ja też. Z tym, że – jak zwykle – z czasowym dystansem, kiedy to już wszystko co bieżące zostało powiedziane. Ale pora wrócić do tego, wydaje się, że zgrzanego tematu, by wyciągnąć – skoro z dystansu czasu – wnioski natury bardziej ogólnej.

Temat imprezy na otwarcie Igrzysk w Paryżu zdominował, a wielu zepsuł, cały weekend. Katolicy marnowali czas na oburzenia, zaś legiony paputczyków narracji masowego gaslightingu (o tym za chwilę) też nie próżnowali. Znowu mieliśmy gównoburzę, kolejny akt pozornych wzmożeń emocjonalnych, z których powoli składa się nasza widzialna, czyli medialna, rzeczywistość.

Wyrównajmy wiedzę

Najpierw, jak to się mówi, wyrównajmy wiedzę, czyli ustalmy fakty i ich kontekst. W medialnym obiegu ostały się u nas z tej imprezy ze trzy tematy: obrazoburcza parodia „Ostatniej Wieczerzy”, piosenka „Imagine” Lennona, oraz – tu wątek polski – słowa redaktora Babiarza, za które wyleciał z telewizji. Zacznijmy od końca, czyli Lennona. Tu, jako się rzekło, w polskim komentariacie, sprawa poszła na ostro. Piszę „w polskim”, bo bez casusu Babiarza sprawa by przeszła bez zauważenia, tak jak to było w innych „niebabiarzowych” krajach. Po prostu puszczono piosenkę, którą puszcza się często, nie specjalnie chyba znając jej kontekst, a pewnie i treść. Zauważono jednak za granicą nie komentarz redaktora do piosenki, ale skandaliczną reakcję jego pracodawców. Redaktor Przemysław Babiarz, relacjonujący imprezę otwarcia skomentował to słowami „Świat bez nieba, narodów i religii. To jest wizja pokoju, który ma wszystkich ogarnąć. To jest wizja komunizmu, niestety”.

Rozpętało się zaraz polskie piekiełko, choć nie bardzo wiadomo o co kaman, gdyż sam autor piosenki powiedział o niej w książce „Lennon and McCartney: Together Alone”: „to właściwie manifest komunistyczny, chociaż nie jestem komunistą i nie należę do żadnego ruchu”. Rzucili się wyjaśniacze, którzy przekonywali „co autor miał na myśli”, oczywiście w imieniu autora, który przecież potwierdzał tezę Babiarza. Czego tam nie było, a to że Lennon nie deklarował się jako komunista (jakby tylko komunista mógł napisać manifest), aż do tego, że to wzięte z jakiegoś… modlitewnika, o czym głupi Babiarz, a zawłaszcza durne katole, oczywiście nie wiedzieli. No, bo tych katoli to też trzeba uczyć ich własnej religii, bo wszystko, co o niej wiedzą, to od Rydzyka przecież pochodzi.

No, ja bym z chęcią chciał zobaczyć modlitewnik kwestionujący potrzebę istnienia religii. To musi być ciekawy zapis, ciekawej… religii. Do tego padały argumenty, że taki Babiarz jest od komentowania sportu, jak trąba od pierdzenia i nie ma prawa odzywać się w innych sprawach. Czemu więc dano go do komentowania imprezy otwarciowej, która najmniej z dotychczasowych miała do czynienia ze sportem, zaś z ideolo – a owszem?

Osobna sprawa to reakcja TVP na skandal z Babiarzem. Tak, skandal, bo cytuję słowa oficjalnego oświadczenia telewizji „czystej wody”, motywujące zawieszenie redaktora. Oto fragment: „Informujemy, że po wczorajszych skandalicznych słowach Przemysława Babiarza, został on zawieszony w obowiązkach służbowych i nie będzie komentował zmagań podczas Igrzysk Olimpijskich.” Czyli skandal polegał na powtórzeniu tego, co sam autor powiedział o komentowanej własnej piosence? Czyli, gdyby w TVP pracował sam Lennon, to też jego by wywalili? A może Babiarza zgubiło to „niestety”? A może – jak twierdzi redaktor Warzecha – gdyby redaktor powiedział, że to wizja komunizmu nie „niestety”, ale „na szczęście”, to by jeszcze awansował. Śmiem twierdzić, że na bank.

Wyrywnych może ciekawić jednoczesna hipokryzja nowej telewizji, za przeproszeniem publicznej. Oto czytamy w inwokacji do tolerancji, jaką jest początek oświadczenia TVP w sprawie Babiarza: „Wzajemne zrozumienie, tolerancja, pojednanie – to nie tylko podstawowe idee olimpijskie, to także fundament standardów, którymi kieruje się nowa Telewizja Polska. Nie ma zgody na ich łamanie.”

Jakież to wszystko interesujące! Bo rodzą się pytania: o jakim zrozumieniu i tolerancji w stosunku do komunizmu się tu mówi? Czy, jak słyszymy, telewizja, która się trzyma standardów olimpijskich (to jakieś kuriozum) nie wie, że propagowanie komunizmu, jako ustroju totalitarnego jest w Polsce zabronione? Czy lektura artykułu 256 kodeksu karnego komuś tam coś mówi? Tam jest to-to zabronione, nic tam nie ma o tym, żeby to-to tolerować, rozumieć, a także przypisywać do panteonu olimpijskich wartości. Stąd gdyby Babiarz powiedział, że chodzi tu o pochwałę komunizmu „na szczęście”, zamiast nieszczęsnego „niestety”, to mógłby pójść do kicia na do lat trzech. A tak się, cwaniaczek – wyłgał…

DaVinci w okowach dekonstrukcji

Druga sprawa to „Ostatnia Wieczerza”. Pierwszy wątek u nas to był autoprowincjonalny. To znaczy wciskano nam, że przeciwko temu bluźnierstwu paryskiemu protestowali tylko ciemnogrodzcy Polaczkowie, co jest oczywistą nieprawdą. Potem wyskoczył, jak diabeł z pudełka, wątek, że to przewrażliwieni katole widzą wszędzie wszystko co im się kojarzy z obrazą uczuć religijnych, nadymają się protestami przeciwko wyimaginowanym prześladowaniom. Potem wciągnięto jakiegoś malarza. Jak się podniosła fala oburzenia za drwienie sobie z religii, to nagle ktoś (kto?) wyciągnął jak królika z kapelusza Jana van Bijlerta, dopiero w dniu skandalu inkryminowany obraz dodał do profilu malarza na Wikipedii, wskazał na niego, jako źródło inspiracji tej paryskiej hucpy. Ja sobie poczytałem te połajanki do niedouczonych katolików, że nie wiedzą jak wygląda malarstwo, choć stawiam juany przeciwko tęczy, że pouczający o sztuce napominacze nie mieli zielonego pojęcia o istnieniu tego malarza. Dopiero jak się okazało, że można zajść katoli od strony charakterystycznego dla nich obskurantyzmu, zaś zręczne media podpowiedziały o co chodzi, to wszyscy zaczęli gęgać, że to przecież wiadomo było od dawna, zaś obraz trzeciorzędnego malarza wisi w domu każdego kulturalnego mikrocefala, zaś tysiące kopii jest – jak mundurki Putina – do nabycia w każdym sklepie dla wędkarzy. Za rogiem.

Jak się przypatrzeć obu dziełom, to nie ma lotu. Każdy, kto nie widzi nawiązań do „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda, zaś widzi podobieństwo u Holendra jest zaślepiony nachalstwem tezy do sprzedania. Musi się przejść do lekarza od oczu. Obraz Bijlerta stylem nawiązuje do „Ostatniej Wieczerzy”, jest jego parodią, przekształconą w konotacje w kierunku mitologii greckiej. Byłby więc – przy fikołku logicznym – paryski wyrzyg parodią parodii, a więc i tak wracałby do swego źródła. Pośrednim dowodem na nawiązanie do DaVinci, a nie do „święta Bogów” jest to, że sama pulchna dj-ka, która robiła za Chrystusa w paryskiej wersji wieczerzy najpierw pochwaliła się, że to jej (ich?) „nowy gejowski testament”, by po aferze swój wpis zamienić na nawiązujący do obrazu Holendra.

Tu ładnie wszystko zagrało. Po raz któryś już. Role są obsadzone, podzielone na inicjatorów i coraz bardziej pożytecznych i coraz mniej idiotów. Ci ostatni są w gotowości – potrzebny tylko temat i tzw. content, by przywalić katolom. I ci, co tym zawiadują podrzucają karmę, na którą rzucają się wygłodzone pieski poprawności politycznej i nowego świata. A że to potem okaże się humbugiem, to już nie jest ważne. To, że się wszyscy dookoła samoskompromitowali w świetle faktów, to nic – ważne, że został powtórzony kolejny raz ten manewr: powolnego odkrajania kolejnego plasterka salami „starego”. Mechanizm jest prosty: najpierw się opluwa takowych, a potem pokazuje palcem na ich reakcję, wykazując, że znowu się miotają w swej niewiedzy i zapalczywości. Biedacy…

Gaslighting masowy

Tak jak ostatnio odkryłem bambizm językowy, tak dziś zauważyłem, że tzw. gaslighting ma nie tylko indywidualny aspekt manipulacyjny, ale, że jest to proceder masowy. Cóż to takiego, ten gaslighting? Polega on na manipulacji, która powoduje, że ofiara tego procederu ma zwątpić we własny osąd i percepcję. Udowadnia się jej, że rzeczywistość jest inna, niż ta postrzegana przez gashligtowanego, co ma doprowadzić do niewiary w siebie i integralność własnego widzenia świata. I, uwaga, robi się to w formie… zatroskania, by uchronić ofiarę od błędów.

Techniki są wielorakie i jeśli się je zobaczy w kontekście nie osobowym, a zbiorowym, to widać, że jesteśmy kształtowani w tę stronę od lat. Oto podstawowe taktyki gaslightingu:

  • Dyskredytowanie — sprawca przemocy może udawać zatroskanie po to, by podważać kompetencje lub możliwości ofiary, np. “Wydajesz się zmęczony. Jesteś pewien, że to odpowiednia praca dla Ciebie i dasz sobie radę?”.
  • Kłamstwa — manipulator nie stroni od kłamstw, a kiedy zostanie przyłapany, będzie szedł w zaparte. Potrafi być na tyle przekonujący, że w końcu ofiara zaczyna kwestionować swoje przekonania i uczucia.
  • Minimalizowanie emocji — jeśli tylko sprawca wyczuje, że ofiara broni się, będzie próbować zarzucić jej, że nie potrafi regulować emocji. Powie wtedy np. “Znowu przesadzasz. Jesteś taki wrażliwy!”.
  • Zaprzeczanie — to jedna z najsilniejszych broni manipulatora. Kiedy dochodzi do konfrontacji, będzie zaprzeczał i dodatkowo wmawiał ofierze, że to coś z nią jest nie tak: “Wszystko sobie wymyśliłaś, nic takiego nigdy nie miało miejsca”.
  • Uderzanie w czułe punkty — manipulator zazwyczaj dobrze zna ofiarę, bowiem sprawcami gaslightingu są najczęściej rodzice, partnerzy albo współpracownicy. Dlatego wie, jakie są jej czułe punkty. To takie tematy, które są dla ofiary szczególnie ważne i które wzbudzają w niej emocje.
  • Izolowanie od innych osób — aby ofiara nie zorientowała się, że jest manipulowana, sprawca może izolować ją od rodziny i przyjaciół. W ten sposób odcina ją od osób, które mogłyby zauważyć, że sprawca stosuje przemoc.

A więc mamy tu wszystko: manipulatorów i ofiary. A pomiędzy nimi całkiem spore i rosnące grono paputczyków, którzy to łykają jak gęsi kluski.

Estetyka turpizmu

Osobną sprawą jest cała impreza otwarciowa. Tu też podział od wniebowziętych zachwytów (np. Iga Świątek), poprzez grono paryskich symetrystów co to trochę za i przeciw, aż po wyklęcie w całości. Dla mnie to popis niestety postępackiego kiczu. Coraz częściej masowe, a zwłaszcza już międzynarodowe imprezy robione „za publiczne” stają się takimi erupcjami kiczu kontrowersyjności. Przypomnę tylko niedawne finały Eurowizji, gdzie mieliśmy wszystko, tylko nie piosenki, za to wykwity jakichś dziwactw i zboczeń. Tu też, w Paryżu, tak samo – baby z rogami, brodami, fajfusy jako tło dla jak najbardziej żywego dziecka, karły, i co tam sobie pani Aniela życzy. Tyle dziwactwa i zboczenia.

Te mają jedyną funkcję – epatować kontrowersją. A tę postępactwo może wywołać tylko nawiązując i dekonstruując istniejące wzorce kultury. Nic więcej. Widać to już od dziesięcioleci, że to się sprowadza tylko do tego. Nowa sztuka już coraz rzadziej wyznacza jakieś kierunki, proponuje coś konstruktywnego. Konstruktywnego, to dobre słowo, bo dzisiejsza sztuka czy wmuszana kultura ma wyłącznie dekonstruktywny charakter, Jest więc pusta w środku. Jest jak pasożyt, który żyje tylko dzięki swemu żywicielowi, zabijając go powoli. I co to żywiciela obchodzi, że w tej samobójczej misji zginie on i pasożyt, skoro wszyscy pójdą do – tu kulturowego – piachu? Mamy więc w zamian nicość, nic, oprócz destrukcji. I tak to jest: w ramach postępu walka klasowa – tu kulturowa – zaostrza się. To naturalne prawo postępactwa: im bliżej zwycięstwa, a skoro nie idzie jak się wymarzyło, to z lupą trzeba już szukać czegoś starego do przełamania, proces zawraca w miejscu i pożera się sam. Tak i tu – „kultura paryska” żyje (jeszcze) tylko dlatego, że nie wszystkie resztki „starego” dało się wyeliminować. A jako, że jest tego coraz mniej w dekadencji niewolników, to czekają nas jeszcze większe wygibasy. Wydaje się, że bardziej już nie można, że osiągnęliśmy już dno, a tu zawsze okazuje się, że ktoś puka od spodu. To nowe.

Trzeba też zaznaczyć, że ludek aspirujący chętnie łapie nowinki pochodzące od elit. A jeśli te są zdegenerowane, to łapią i ten trend. A więc jeśli będziemy jechać z góry dekadencją, to klasa pośrednia (nie średnia, bo ta już wyginęła) podłapie ten trend jako przepustkę do symbolicznego chociażby wzięcia w ręce klucza do drzwi prowadzących do elit. Nawet gdyby to była tylko namiastka i mieli nie wyjść z przedpokoju na salony, będą to podłapywać, ba – nawet w nuworyszowskim zapędzie – eskalować bardziej niż źródło promocji rozpadu.

Ważne tu jest rozróżnienie między dekonstrukcją a destrukcją. Ta pierwsza wygrywa, gdyż proces ma być niezauważalny. Gdyby ktoś zamalował sprejem fresk Leonarda, to można by się było spodziewać jakiejś otrzeźwiającej reakcji. A tak pokpić sobie, to co innego. Tu niczego się (pozornie) nie niszczy. Nadaje się „tylko” inny kontekst, znaczenie dla istniejących już pojęć, ale i wzorców kulturowych. Robi się to krok po kroku, wczoraj wywaliło się Pileckiego, Ulmów i św. Kolbe z muzeów, dziś podstawi grubo-lesbijkę za Chrystusa, a jutro jakieś wyrywne aktywiszcze wysadzi Watykan. I po falce oburzenia znajdą się uzasadnienia dla tego kroku, zrozumienie (jak to co do komunizmu w TVP), wszak to słuszny protest zdesperowanych ciemiężonych przez KK, potem dojdzie już do akceptacji i admiracji.

Co ciekawe ten ruch dotyczy tylko jednej religii. Widać kto jest śmiertelnym wrogiem nowego – słabnący pod tymi ciosami kościół katolicki, bo co do innych chrześcijańskich wiar, to raczej jest już po makale. Ale nie przeszkadza wojujący Islam, inne wiary, jak choćby mocno „elitarny rasowo” judaizm. Tu się nie dotykamy – KK jest najgroźniejszy. A może by tam kto w Paryżu podworował z Islamu? No właśnie, czemu nie? No bo to by się skończyło w sekundę tysiącami Charlie Hebdo i trzeba by było następnego dnia zamknąć światowe święto pokoju. A z katolami to można, bo to potulne bydełko co to nadstawia zawsze drugi policzek, zaś pasterzy ma równie zagubionych co dzieci w lesie.

Obraz przyszłości

Ale pamiętajmy, że paryskie obchody nie spadły nam z nieba. Większość imprez otwarciowych igrzysk (tych zachodnich) wyglądało tak samo. Ja pamiętam jeszcze zimowe w Albertville we Francji, z 1992 roku. Tam jeszcze wyglądało to na ciekawy formalizm a la Cirque du Soleil. Potem było już gorzej. Olimpiada w Barcelonie i jej otwarcie może służyć do straszenia dzieci (najlepiej od 44:00), zaś trudno się oprzeć profetycznej wizji wirusa i „tańca służby zdrowia” w kontekście przyszłej pandemii, w trakcie otwarcia Igrzysk w Londynie (od 47:30).

Idziemy w postępie do ukazywania wizji świata posępnego. Oprócz dziwactw pokazują się wyraźne konotacje satanistyczne, wizje zagłady świata, jakby ożywić obrazy Beksińskiego. Króluje rozpad, ale – jako się rzekło – nikt nie podaje nadziei ratunku. Wychodzi, że czeka nas zagłada. I widać, że paryską okazję, jak i wiele „olimpijskich” wykorzystuje się do promowania takiej wizji przyszłości. Nie można było przegapić przecież takiej miliardowej widowni. A że to się ma nijak, a właściwie w ścisłej odwrotności, do idei olimpijskiej – nic to… Każdy pretekst jest dobry dla dużej widowni, a taką zawsze gromadzą Igrzyska.

A – przepraszam – zapytam się, gdzie jest sport? Gdzie pokojowa forma rywalizacji? Gdzie przesłanie barona de Cubertin? Nic, zero. Mamy za to kolejne wersje zagłady, estetycznie obrzydlistwa, w przekazie mrocznym, wręcz agresywnym. Jak widać to tylko okazja, by przemycić, ba, przemycić! – wykrzyczeć swoje przesłanie. Świat jak pokruszona w wypadku szyba samochodu – jeszcze się trzyma, ale nic nie widać przed sobą.

To apokaliptyczny determinizm. Ja tu też snuję wizje Apokalipsy, jak większość, których nie oślepia światło „nowej normalności”. Ale ja, w przeciwieństwie do wizji paryskich, nie pokazuję tego jako nieuchronny pewnik. Wprost przeciwnie – alarmuję, że Hanibale ante portas. A Hanibale to cwani, bo sami mówią co zrobią, zaś jedni tego nie słuchają, inni tego chcą, jeszcze inni uważają, że to nie za ich, bezpotomnego życia. Takie widowiska pokazują tę wizje przyszłości nie jako ostrzeżenie, ale konieczność dziejową. To się już dzieje, ba – stało się. Jedyne co możesz zrobić to się przyłączyć. Inaczej się będziesz męczył w postępowym odrzuceniu. Jak skamielina muszli, pamiątka po domu stworzenia, którego czas minął, wyrzucona na piasek plaży nowego świata.  

Schadenfreude

Ale nie martwmy się, trzeba się tylko wznieść na wyżyny człowieczeństwa. To nie koniec świata, to koniec NASZEGO świata. Ludzkość ocaleje. Tylko nasz świat ulegnie samo-destrukcji. Przypominają się czasy upadku Cesarstwa Rzymskiego, które dla nas wydaje się od zawsze upadłe (większość tylko to pamięta), istniało zaś ono z 1.500 lat, coś jak my. A też, z ichniejszej perspektywy, wydawało się mieć wieczne podstawy. Gdyby wtedy Rzymianie mieli kamery, zaś barbarzyńcy telewizory to przekaz byłby taki jak dzisiejszy. Z Paryża. Świat gnuśniejący, wręcz gnijący od konsumpcji dobrobytu gromadzonego przez niegdyś dzielne pokolenia i oglądający to wszystko aspirujący. Dziś to Azja, Afryka. I mają rację Ziemkiewicz, który uważa, że takie otwarcie to prezent dla Putina, którym nagania się tym w łapy resztki niedobitego naiwnie pojętego konserwatyzmu. I doktor Szewko, który zastanawia się w jakiż to sposób tak pokazywany „zachodni model życia”, a właściwie gnicia, miałby być atrakcyjny dla innych kultur. Kiedyś, jeszcze niedawno, to niósł za sobą jakieś wartości, dziś już nie niesie nawet materialnych. Cóż to dla Arabów, Chińczyków czy Ghańczyków za atrakcja – baba z brodą i gołą de, karły, czy królowa śpiewająca ze swą uciętą głową na kolanach?

Pamiętajmy, że tak kończą się cywilizacje – barbarzyńcy nie bardzo mogli zrozumieć rzymski pociąg do walk gladiatorów, a to przecież mieszkańcy Wiecznego Miasta uchodzili za wzór cywilizacji. A tu tacy barbarzyńcy przywracali rozsądek rozpasaniu gnuśniejącej w zbytkach i krwawych rozrywkach odchodzącej cywilizacji. I tak samo będzie chyba z nami. Przypomnę, że „najlepszym” scenariuszem dla Europy jest… bankructwo postępackiej ideologii. A to nas i tak cofnie o dziesięciolecia w stosunku do gospodarek aspirujących, nie tylko spoza Europy, ale i spoza Zachodu. Powtarzam – to będzie najlepszy scenariusz. Inny – to całkowity upadek, skansen i zapomniany półwysep Eurazji. Nie trzeba będzie żadnych Jedwabnych Szlaków, bo nie będzie nic na wymianę za chińskie towary.

Trzeba się więc będzie wznieść na szczyty człowieczeństwa – cieszyć się w smutku, że nasz TYLKO świat upadnie, ludzkość gdzie indziej zaś przeżyje. Tylko dzieci nasze będą przewodnikami nuworyszy po zabytkach byłej chwały cywilizacji swoich przodków. I tak jak Rzymianie będziemy w tym wszystkim bezradni, patrząc się na upadek naszego świata. Świata, którego niewielu chce już bronić. Świata, który tak wielu chce (sobie) zniszczyć.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Bambizm w oknie Overtona. Jak zmienić postrzeganie.

[md. nie wiedziałem. Otóż:Okno Overtonasposób, zasada, opisująca, jak zmienić postrzeganie przez społeczeństwo kwestii, które są społecznie nieakceptowane]

Bambizm w oknie Overtona

By  Jerzy Karwelis on 27 lipca, 2024, wpis nr 1283

Był ulubieńcem salonów, dopóki im nie podpadł. Jak to z salonami – stało się to nagle, za to reakcja była przemożna. Jak zwykle ze smyczy została spuszczona cała sfora, jak widać gotowa, w blokach startowych. Do tego dołączyło pospolite ruszenie pożytecznych idiotów i były autorytet zarył w piachu postępactwa.
Mowa o profesorze Bralczyku i reakcji na jego rozmowę dotyczącą języka. Do tej pory profesorowi udawało się wyslalomować od konfliktu z poprawnością, również w języku, ale tylko dlatego, że sprytnie omijał zastawione pułapki i pola minowe nowego zestawu rewolucyjnych norm językowo-politycznych. Coś pan z mikołajową brodą tam kokietował o tym jak trzeba mówić, by nas słuchano. Przez salon, nie dość jak widać zweryfikowany, uważany był za naszego, a tu taka niespodzianka.
Co powiedział oskarżony? Sporo. Wystarczająco, by zrzucić go w czeluści przyszłego ostracyzmu. Nie podobają mu się feminatywy, ale głównie podpadł za podejście do zwierząt. Te okazało się niepoprawne politycznie, gdyż zakwestionował jasny dla wielu fakt,  że zwierzęta umierają zamiast zdychać, mają włosy zamiast sierści, czy twarz zamiast pyska. Reakcja wygląda na tzw. gównoburzę, obyczajową wrzutkę, mającą przykryć kolejne blamaże rządzących, ale kryją się za nią pewne ważne wnioski.
Przesilenie
Zazwyczaj jest to tak, że pewne zjawiska, głównie stymulowane, żyją sobie podskórnie, nanizywane na percepcję neurolingwistyki, aż dochodzi do przesilenia, gdzie o do tej pory o ukrywanych sprawach mówi się wprost. Ujawniają się tuszowane różnice, wyskakują jak diabeł z pudełka apologeci nowego, padają tezy do tej pory rewolucyjne, ale już w otoczce: „to co, nie wiedzieliście, że jest inaczej”? Słynne okno Overtona przesuwa się na kolejny etap i do tej pory nieakceptowalne społecznie tezy stają się otwarcie głoszone, zaś zdezorientowany widz boi się, że jak nie kupi nowości, to znajdzie się w rejonach bojkotowanego obskurantyzmu. Na zakompleksionych, wykształconych ponad swoją inteligencję, to działa jak nic. I z tymi zwierzątkami mamy to samo.
Nagle się to-to pokazało w pełnej krasie, że tak obelżywie jak Bralczyk, to o petach nie można i mamy świadectwa tego wszędzie. To po prostu kolejne przesilenie, nie zaraz tam rewolucja, która zmieni wszystko. Lewactwo jak miłość: cierpliwe jest. To kolejny kroczek niedostrzegalnego procesu przesuwania granic. Dwa kroki wprzód, jeden krok wstecz. Złudzenie wycofania się i powrotu do rozsądku, ale w sumie w bilansie – jeden krok do przodu.Zagadnienie ma kilka warstw. Załatwmy się z najprostszymi. Lewstream zabrnął w pompowanie profesora Bralczyka zbyt daleko, żeby odrzucić go w całości, zwłaszcza jego naukowość. Oni mówią, że to, co on twierdzi (a do tej pory było to bezdyskusyjne), to nie nauka (w tym wypadku językoznawstwo), ale jego prywatna opinia. Ma więc do niej prawo (ludzkie paniska!), tak jak – jako człowiek, bo nie naukowiec – ma prawo się mylić. I myli się. A więc mamy tu do czynienia z zabiegiem oddzielenia wiedzy od osoby, co wydaje się dość ekwilibrystycznym chwytem, jak zobaczymy – nie jedynym. W ogóle ta szerokość akcji antybralczykowej, wielogłos (od celebrytów, poprzez psiarzy aż do postępackich naukowców), ale także „wielokanałowość” przekazu świadczy o akcji zorganizowanej. Nie to, że się tam oni na profesora czaili, ale jak podpadł, to ktoś dał sygnał do przećwiczonej nagonki.
I ogary ruszyły w las.Bralczyk zbłądzixAle wróćmy do indywidualistycznej perspektywy, do której sprowadzono Bralczyka. Żadnej nauki, ale w kwestii feminatywów, które go rażą (osobiście oczywiście) to też mu się dostało. No, bo jak to, że nie pasi? Ma pasować. Ale w tym wszystkim, w tych żądaniach zawiera się natychmiastowa sprzeczność. Nie mówię tu o materii języka, którą gwałci takie postępactwo. No, bo jak podejść do pani reżyserki, czy pani kierującej autobusem, by nie popaść w śmieszność? Przecież te słowa w feminatywnych formach są już w języku „zajęte” i mają całkowicie inne, obsadzone znaczenie. Stąd te wygibasy o „osobach kierujących”, „pilotujących”, czy „reżyserujących”. To „osobowanie” ma jeszcze inny, rozpaczliwy cel. Jest to wyjście z pułapki zastawionej przez język na tzw. osoby niebinarne. No, bo, taki polski, szczególnie z osobową odmianą, to już by tych siedemdziesięciu kilku pci (liczba wciąż rośnie) nie podźwignął. Tykamy więc od „osób”, by uniknąć permutacji odmian, których śmieszną próbą jest „iksowanie”. Czytałem ostatnio (oczywiście w gazecie dla trzecioklasistów!) o kimś kto poszdłx do szkoły, by walczyć o swoje prawa. Na języku to gwałt, a więc zastrzeżenia Bralczyka nie mają charakteru osobistego, choć on w tej perspektywie o tym mówi, ale mają walor ściśle naukowy. Zaraz wyłuszczę dlaczego.Sam jestem po studiach filologicznych i kwestie językowe interesują mnie od dawna, zwłaszcza w zakresie w jakim wymuszane zmiany w języku powodują szerokie oddziaływanie na społeczeństwo. I obecnie jesteśmy świadkami osmatycznej rewolucji w tym w względzie, od czasu do czasu – jak pisałem – wzmacniane tylko kamieniami milowymi, które są kolejnymi etapami przesuwania okna Overtona, co ma prowadzić społeczeństwo od początkowego odrzucenia do akceptacji dotąd niewyobrażalnych rzeczy. Wszystko to odbywa się za pomocą języka, owe programowanie neurolingwistyczne oddziałuje na społeczność przemożnie i jest może najbardziej wyrafinowanym, bo niewidocznym, narzędziem wykuwania nowej przyszłości.Odbywa się to za pomocą słabo społecznie detektowalnej przemocy językowej. Po prostu wprowadza się nowe pojęcia, ale częściej – zmienia znaczenie pojęć już istniejących. Pisałem już kiedyś o „karierze” słowa Murzyn, co do którego Bralczyk też podpadł. Problem w tym, że użycie danego słowa może zmieniać kontekst i nabierać innej konotacji (np. negatywnej), ale jest to proces obiektywny, raczej długotrwały. Idee postępackie dawno już upatrzyły sobie w języku narzędzie niewidzialnej przemocy i chcą tym procesem zawiadywać, zarówno co do tempa, jak i kierunku. Rewolucja Francuska zmieniła nazwy miesięcy, bo przecież po niej świat zaczął się od początku, rewolucja Październikowa wprowadziła w życie nie tylko nowomowę, przeczutą geniuszem Orwella, ale także weszła w życie prywatne. Pojawiły się rewolucyjne imiona, jak Traktor, zaś bliźniaki nazywano Rewa (to chłopak) i Lucja (to dziewczynka). To były sztuczne twory, wmuszane ówczesnym rozumieniem poprawności politycznej. Nie przez przypadek właśnie pojęcie „poprawności politycznej” nie jest wcale związane z polityką, tylko z językiem.
Uzus na wojnie
Dziś też jesteśmy świadkami takiego procesu, choć trzeba mieć wytrwane ucho, by to zauważyć. A właściwie ucho nierozemocjonowane. Weźmy taki przykład, jak używanie przyimka „w” Ukrainie czy „na” Ukrainie. U fachowców, wyraźnie rozgrzanych politycznie sprawa jest jasna. „w Ukrainie”, jak mówimy o państwie, „na Ukrainie”, jak mówimy o regionie. Hmmm… . Ale eksperci uważają tak od kiedy… Ukraina została zaatakowana. Chce się tym sposobem, mówiąc „w Ukrainie”, przydać temu krajowi powagi państwowości. Za to, że walczą i że ich popieramy. Językowo. A to lingwistycznie taktyczna bzdura.Jeszcze raz – język się zmienia, ale obiektywnie, użytkownicy poprzez stosowanie innych kontekstów danych słów sami decydują, ale w swej masie, o tym, że staje się ta nowa forma normą i przechodzi do słowników. Nie decyduje o tym polityk, czy dziennikarz, choćby się jak najbardziej starali. A starają się. Taka „nadgorliwość” mści się sztucznością i w rezultacie odrzuceniem. Nie ma politycznej taktyki w języku. No dobra – powiedzmy, że jak utrzymują znawcy, że „w Ukrainie” się mówi jako o państwie, zaś „na Ukrainie” jako o regionie. To znaczy, że istnieje Ukraina jako region i jako państwo, a więc tak samo istnieje i… Polska. Też może być uznana przez kogoś jako region. Ok, niech będzie, że „na”, jak znowu utrzymują eksperci, mówi się o przestrzeni, która kiedyś należała do Polski, dziś jest zaś osobnym państwem. Stąd „na Słowacji”, czy „na Węgrzech”? Te kraje też się ostają „na” drugiej lidze, jak mniemam, zaś Ukraina „awansowała”. Ok, ale co Węgrzy nam zawinili, że się nie załapali? Słowacy? A czemu Ukraina „awansowała”? No, nie ma innego wytłumaczenia, niż to, że dlatego że walczy. A co to za argument językowy? Nic podobnego: „w” czy „na” ma służyć do przyimkowego rozpoznania gościa. Jesteś za Ukrainą czy możeś putinowską onucą, która (mimo, że język tak każe) odrzuca zawarte
w konstrukcjach językowych ambicje państwowe walecznych Ukraińców.No dobra, powiedzmy, że nagradzamy wojenny trud Ukraińców w sferze językowej. A co będzie, jak Ukraina podpisze pokój? Dalej będzie „na”, czy „w” Ukrainie? A co będzie, jak Ukraina się dogada z Putinem, na tyle, że zmontuje wrogą nam koalicję? Niemożliwe? A czemóż? I co wtedy? Będziemy dalej językowo podkreślać jej zaprzańską wtedy państwowość? A co jeśli Ukraina utraci swoją państwowość? Będzie więc jakimś regionem,
a więc „na Ukrainie”, a może będziemy na złość Ruskim pisać i mówić „w Ukrainie”, a takim jak najbardziej państwowym Węgrom będziemy wciąż wymyślać od „na Węgrzech”? Za co? No chyba nie za Orbana. Tak to w – niegwałconym języku – nie działa.
Przemoc językowa
Ale wyniki przemocy językowej są przemożne, zwłaszcza wśród „wykształconych ponad własną inteligencję”. Bo ci prości, to tak łatwo nie łapią tych nowinek, choć jak już złapią – to nie masz ratunku. Nowe znaczenia pojęć i same nowe pojęcia są wszechobecne. Oddychamy nimi bez maski refleksji i prędzej czy później dotrą do mózgów większości. I je zmienią. Gdyż językowy sposób opisu świata rzutuje na sposób jego postrzegania. Rzeczy nienazwane dla mózgu nie istnieją – są jakimiś przeczuciami. I nowe znaczenia produkują na początku nowe okulary, przez które stopniowo patrzy się na świat. Potem mózg już to łapie jako świat rzeczywisty i na przykład zabranie takiemu operowanemu okularów mediów wcale nie powoduje, że „przejrzy na oczy” i zobaczy prawdę. Nie, on już bez okularów propagandy będzie uważał świat przedstawiony za realny. Co do refleksji, to dylemat – przyznać się przed samym sobą, że żyłem w ułudzie albo uznać tę wizję świata za właściwą, ba – moją własną, do której sam doszedłem, powoduje, że wybiera się to drugie. Nawet, gdyby efekty takiego błędnego trwania miały szkodzić zoperowanemu. Widać to było klinicznie w czasie wyborów, kiedy mieszkańcy Worka Turoszowskiego zagłosowali za partiami, które obiecały zamknąć ich jedyne źródło dochodów.Chaos w języku powoduje naturalne zmniejszenie się pola do wymiany, dialogu, dyskusji.
Przeinaczone pojęcia powodują, że strony nie mogą się dogadać, nawet jeśli mają na to ochotę. A mają coraz rzadziej, zamknięte we własnych bańkach uzgodnionych słowników pojęć jak cepy. W dodatku braki w komunikacji powoli powodują przeniesienie się racjonalnej komunikacji w wymianę emocji, deklaracji pozbawionych treści, potwierdzenia hasłami przynależności do bańkowego plemienia. W związku z tym rozsądek jest wymieniany na emocje, co prowadzi nas do kolejnego wątku Bralczykowego – zwierzęcego.
Językowy bambizm
Profesor bowiem zakwestionował w sumie zrównanie językowe człowieka i zwierzęcia. Język polski, bogaty fleksyjnie, przeprowadza bardzo ścisłe rozgraniczenie pomiędzy sferą ludzką a zwierzęcą. I to nie tylko w rzeczonym rozróżnieniu pomiędzy „zdychać”, czy „umierać”. Mamy to np. w odmianie rzeczowników, gdzie w liczbie mnogiej zwierzęta przyjmują formę niemęskoosobową. Gdyby stado wilków składało się z samych samców, to i tak będziemy o nich mówili, że „wilki zaatakowały”, nie zaś „zaatakowali”. Tak mówi język,
ale to w rewolucyjnych czasach nie wystarcza. Mamy bowiem ruszyć z posad bryłę świata, co dopiero język.Co to jest? To jest bambizm językowy. Przypomnę, z tekstu, który pisałem o bambizmie, że chodzi tu o upodobnianie zwierząt do ludzi. Jelonek Bambi, z dzisiejszego niespodzianie progresywistycznego Disneya, miał już wizualne cechy ludzkie. Duże, śliskie oczy, malutki nosek dziecka, jasna rzecz, że gadał jak dzieciak itd. Wtedy miało to za cel zhumanizować bajki, przybliżyć dzieciom zwierzęta jako przyjaźnie podobne.
Ale dziś to już co innego. Chodzi o rodziców, o to, żeby człowieka zbliżyć do zwierzęcia. Jest to tzw. dyskryminacja pozytywna, jedyna dozwolona przez postępactwo dyskryminacja. Aby doprowadzić ludzkość (i jak widać nie tylko) do bożka równości, kiedy nie można wywyższyć poniżanych (tu zwierzęta) należy zastosować proces odwrotny – zamiast wywyższenia poniżonych trzeba poniżyć tych uznanych za wywyższonych.
Efekt będzie taki sam, tylko o poziom niżej. Zamiast wyrównać do góry – obniży się w dół i wszyscy (?) będą szczęśliwi, bo równi. Cóż, że o poziomy niżej, ale dla bożka równości zrobimy wszystko.
Stąd to dzisiejsze boje o to, że psy umierają, mają buzię, jeśli już nie twarz. Stąd te małżeństwa ze zwierzętami, walka o ich prawa, uznawanie za uchodźców (tak, tak!) i wszystkie te wygibasy. Na razie brzmią radykalnie i głupio, ale okno Overtona nie z takimi sprawami sobie radziło. Dość przypomnieć posła, który zastąpił Brauna z list Konfederacji, który po medialnej operacji na mózgu stwierdził, że jest za związkami partnerskimi, bo po co komuś utrudniać życie?
Mamy za sobą miliony takich przemian, właśnie pod presją wciskanych pojęć, branych najpierw za podstawę do dyskusji, później za całkiem rozsądne i akceptowalne. Za przykład może posłużyć dzisiejszy język Kościoła. Pełno tam nowomowy, w której Kościół się kompletnie zagubił, bo jak tu optować za prawami człowieka, skoro jest się (a właściwie ma być) depozytariuszem jedynych praw – boskich, tylko przeniesionych w sferę ludzką?
Choinka
Po co to jest, bo te wszystkie wolty muszą mieć jakiś szerszy podkład niż samo wariactwo promilowych problemów psychicznych? To wielowarstwowa sprawa. Zacznijmy jak od ubierania choinki – od góry, przejdźmy później do kolejnych poziomów, coraz dłuższych gałęzi. Mamy więc czubek. Z gwiazdą. To gwiazda dobrej, bo nowej nowiny. Świat jest źle zorganizowany, opresyjny, przeludniony i samobójczy. Na to złożyły się wieki niekontrolowanego, anty-rozwojowego procesu posuwania się dziejów. Niekoniecznie do przodu. Jesteśmy przeludnieni, konfliktowi, destrukcyjni. Pora to zmienić. Aby zaś to zamienić, oprócz tego, że należy wszystkie rządy oddać oświeconej i samo-mianowanej elicie, to trzeba zlikwidować przyczyny tego stanu. A więc podstawy znanej nam cywilizacji zachodniej. Wymienię: religia, rodzina, narody, własność, państwowość, pożeranie zasobów w gonitwie za konsumpcją, ba – prawo do życia, wreszcie – źle używaną, bo źle rozumianą wolność.W tym zestawie, w kontekście Bralczyka mówimy nie o zwierzętach, ale o… rodzinie.
Rodzina jest do rozwalenia, zaś te wszystkie psiecka to tylko erzace resztek tęsknoty za macierzyństwem. Resztek, gdyż medialnie macierzyństwo, a już wielodzietność to w ogóle, są passe. Rodzina jest więc na wszelkie sposoby rozmontowywana. Od tego, że coraz częściej zajmuje się nimi, wedle regulacji, dodajmy, państwo. W takim USA, jeśli wygra Kamala, to się dokończy proces, że z pomocą szkoły nieletnie dziecko będzie mogło przeprowadzić zmianę własnej płci, o czym rodzić dowie się po fakcie.
A jak zaszumi, to pójdzie do kicia, albo mu zabiorą dziecko.
Małżeństwa zostały zastąpione kontraktami, które (jak we Francji) można jednostronnie odwołać listem poleconym. Kobietom mąci się w głowach ułudą samorealizacji w formacie wino-kot-koleżanki-kariera. Faceci to szowinistyczne męskie świnie, do cyckania
na kasę, bez żadnych praw, nawet do własnego dziecka, kiedy się mama przełączy na nowy, męski model.I kto by się chciał w takiej sytuacji wybrać w ryzykowną rodzinną podróż?To czyni kolejny, szerszy poziom gałęzi naszej choinki. Produktem tej socjotechniki jest człowiek samotny. Czyli często bez właściwości, częściej – z osobowością płynną, łatwą do formowania. Nie ma bowiem taki kontaktów z rodziną, szerzej – społecznością, która może jakoś zareagować kiedy nasz Janusz czy Janka odjedzie. Taki ktoś jest bezradny wobec oddania własnej tożsamości na łaskę, częściej niełaskę, propagandy postępactwa:
że po prostu „róbta co chceta”, a tak naprawdę reprodukujcie powtarzalne do znudzenia postawy akceptacji własnego nieuświadomionego niewolnictwa. I jest to niewolnik doskonały, gdyż nałożone mu na nadgarstki kajdany uważa za unikatowe klejnoty własnej, wywalczonej wolności.
Demografia psiamatek
Trzeci aspekt jest najprostszy. To depopulacyjna demografia. Takich ludzi będzie coraz mniej. Ludzi w ogóle też. Nie wiadomo czy psidzieci czy kotoci też? Może to one przejmą świat? A taki ma być nowy obraz świata. Mniej liczny. Ta depopulacyjna moda rozkręca się na wiele sposobów: atrofia rodziny, macierzyństwa, buntowanie dzieci wobec rodziców, rozzuchwalanie dzieci, kult singielstwa, seks jako ulżenie sobie, nie zaś forma budowania więzi, hedonizm, będący w konflikcie z rodziną i budowaniem wspólnoty, asertywność wobec innych, brak wartości innych niż materialne, wreszcie ejdżyzm, państwowe usługi eutanazji, procedury leczenia, coraz gorsza służba zdrowia i elitaryzujące się ubezpieczenia. Wszystko to „robi” na zmniejszenie się populacji, nie mówiąc już o bezpośrednich próbach wprost, takich jak pandemia. Dla depopulacji działa również zastąpienie dzieci przez psy-kotki. Temu mają służyć kontestowane przez Bralczyka (i mam nadzieję, że nie tylko)
językowe zabiegi zmierzające do zrównania człowieka i zwierzęcia.Mamy być podobną do zwierzęcej paczką instynktów, najwyżej emocji. A więc równi zwierzętom będziemy się przechadzać wśród katedr wybudowanych przecież nie przez „braci naszych mniejszych”. A propos – to słowa świętego Franciszka, od którego imię wziął nas obecny papież. Co on (święty Franciszek, nie papież) powiedziałby na to dzisiaj? Przecież jego uwznioślenie zwierząt do braci naszych to nie była żadna dyskryminacja pozytywna, tylko wskazanie na Dzieło Boże, które stworzyło świat bogaty w wiele form, należących do Boga. Królem stworzenia, nawet u św. Franciszka, był i jest człowiek, któremu Bóg nakazał (nie – pozwolił!) czynić sobie ziemię poddaną. U Franciszka nie było tu sprzeczności, tak jak i nie ma jej w świecie – żyjemy obok siebie, ze swoimi rolami, jako suma istnień powołanych przez Boga w dziele stworzenia.
I tego się trzymajmy.I nic tu nie pomogą płaczki z przychodni weterynaryjnych, które w zamykających się na zawsze oczach pudelka widzą człowieczy poziom cierpienia, które widzą twarz w mordzie swego psa jako jedynego życiowego partnera, ani doświadczone psiamatki, które tłumaczą profesorowi, że w życiu nie dosięgnie takiego poziomu relacji jak psiamatki i czworonożnego pupila. Tak, ma pewnie rację – w życiu ani profesor, ani większość ludzi nie dojdzie do takiego poziomu relacyjnego i społecznego wyalienowania, by mylić erzace relacji międzyludzkich z posiadaniem psa.
A teraz idę wyprowadzić z Krystyną jej suczkę na spacer. Bez histerii, że idziemy pochodzić z członkiem rodziny. Na smyczy. Bez przesady. Tak daleko (chyba) nie zaszliśmy.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.