Dwie ściemy kampanii prezydenckiej

Dwie ściemy kampanii prezydenckiej

Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/21-12-dwie-sciemy-kampanii-prezydenckiej

kampanija

21 grudnia, wpis nr 1327

———————–

Bierność demosu gwarancją degeneracji elit

=============

Napisałem ostatnio do Do Rzeczy, że obserwujemy jakieś gwałtowne przemiany w narracji partii plemiennych z okazji wyborów prezydenckich. Na papierze musiałem się ograniczać, a więc tu, po elektronicznemu, u siebie, mogę się bardziej rozwinąć. Jest kilka elementów, które dziś omówię, ale głównie skupić się chcę na tym, co z tej sytuacji wynika i to nie tylko w perspektywie najbliższych wyborów prezydenckich, ale jakie wypływają z tego wnioski na przyszłość i jaki się wyłania z tego ogólny obraz naszej polskiej sceny politycznej i demokracji w ogóle.

Ukraina

Tak, okazało się, że można ekshumować ofiary Rzezi Wołyńskiej. Tyle było gadania o tym, przemilczania, ale też i gwałtownych reakcji, jak ta na przykład z ust „ukraińskiego człowieka w Warszawie”, czyli prezydenta Dudy, który powiedział do protestujących w sprawie wołyńskiego milczenia, że żądania ekshumacji to bieganie z widłami. Trudno o większy lapsus, gdyż to nie protestujący biegali z widłami, tylko banderowcy tymi widłami patroszyli Polaków. Dopiero teraz wyszło – ach, te mądre milczenie mądrości etapu polityków i mediów –, że Polacy jednak się domagali ekshumacji, tylko… Ukraińcy nic nie odpowiadali na te monity. A więc wyszło tak trochę głupio, bo niech by chociaż powiedzieli NIE, to by można było zrobić larum. A tak, ani tak, ani nie. Polska milczała o daremności takich prób, by z jednej strony nie zrobić przykrości jako sługa swemu panu, z drugiej – by nie pokazać zerowej swej sprawczości w relacjach z Kijowem.

I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się zmieniło. Okazało się, że tak naprawdę to wszyscy chcieli, tylko jakoś tak się nie złożyło. Za to złożyło się z Niemcami, którzy w ramach porozumienia z Kijowem wykopali już tam u siebie z setkę tysięcy hitlerowców poległych w II wojnie światowej. Ani wojna z Rosją tu niczego nie blokowała, ani rachunki ukraińskich krzywd. A w przypadku polskich żądań słyszeliśmy takie tłumaczenia. Z tym, że tłumaczenia te nie padały nawet z ukraińskich ust. Tu nas zlewano i sama Polska musiała – z rzadka – tłumaczyć (się?) za Ukraińców (za siebie?), dlaczegóż to nie można zadośćuczynić Polakom biegającym z widłami. Tak nas olewano.

Wisiała nad tą kwestią zasłona milczenia. Przed Majdanem nie wypadało, po Majdanie też, bo się tam wolny naród ukraiński borykał z trudną wolnością, trza było się przytulać, a nie świecić w zęby dołami śmierci. To samo w Majdanie Drugim, pierwszej agresji Rosji w 2014 roku, to samo i teraz, kiedy Rosja zaatakowała na całego Ukrainę. Nie było na to czasu, odpowiednich sytuacji, bo albo byliśmy w trakcie „ważniejszych” spraw, albo wojny, albo odbudowy i tak to się ciągnęło. Czemuś teraz się to skończyło i nagle okazało się, że to jakieś po prostu gapiostwo, wszyscy chcieli, wcale sytuacja nie dojrzała, tylko zawsze byliśmy ku temu.

Popatrzmy się na to po kawałku, czyli najpierw od strony polskiej i to konkretnego rządu. Tuski tym gestem, bo to gest tylko, o czym poniżej, wyrwali z serca PiS-u jeden z większych kawałków narracji przedwyborczej – Ukrainę. Przecież daliśmy wszystko, przyjęliśmy wszystkich i Kaczor pierwszy pojechał salonką do Kijowa. Ale tej kwestii nie załatwił. A przyszedł Tusk i załatwił. Proszę – jest. I zobaczmy jeszcze nie jedno cudo. Były wyrywacz krzyży z urzędów – Trzaskowski – zaraz będzie stawiał krzyże na wołyńskimi dołami śmierci. Wszystko dla zwycięstwa. W wyborach prezydenckich. To będzie podobny piwot, jak z uchodźcami: raz be, a raz super. Zwłaszcza, że kwestia ekshumacji, walki o nią, ale i wypierania jej potrzeby, to nie jest narracja, w którą PO była kiedykolwiek mocniej umoczona. To narracja PiS-u, bo to on się z nią zmagał w czas wojny ukraińsko-rosyjskiej. A więc tu Tusk nie musi tak bardzo zjadać własnej żaby, jak z uchodźcami, bo to werbalnie nie jego żaba. A jak mu z uchodźcami wyszło, że dało się odwrócić swój lud ukochany od popierania uchodźczego szukania szczęścia na stronę zwolenników (pisowskiej zresztą) tezy, że to szkoleni przez putinołukaszenków agresorzy, to tym bardziej to się da z ekshumacjami.

Czemu nie dowiozą?

Dlaczego napisałem, że to gra pozorów? Przede wszystkim dlatego, że niczego innego nie można się spodziewać po rządzie Tuska, który jedyne konkretne działania przeprowadza wyłącznie w sferze narracyjnej, nie siląc się na realizację, nawet na konkret. Ale pozostaje kwestia tego, czemu to nagle Ukraińcom się odmieniło? Tu są dwie tezy i trzecia – moja. Pierwsza mówi, że to wyraźny gest pośredniego poparcia Kijowa wobec Tusków, przed ważnymi dla nich wyborami. Bo przychylenie się do ekshumacyjnych oczekiwań daje plusy dodatnie nowej władzy. Sprawa jest jednak drażliwa i jej „załatwienie” może się spotkać z entuzjazmem środowisk, dla których PiS to jeszcze jak cię mogę, ale że robią takie proukraińskie numery, to już za dużo. Nawet na tyle, że jak ktoś tę kwestię załatwi (nawet piekłoszczyki od Tuska), to mu się da głos. Tak jak z rolnikami wobec PiS-u za „zwierzęcą piątkę”, czy w przypadku przedsiębiorców, którzy pokarali PiS za Polski Ład, oddając głos na PO. Po złości i za karę.

Druga wersja, bardziej absorbująca, to taka, że jak trwoga, to do Boga. Ukraińcy mieliby się zgodzić na ten w sumie gest tylko dlatego, że ich amerykańskie rachuby słabną, Niemcy im nic nie dają, a więc trzeba sobie znaleźć bliżej jakiegoś kumpla, nawet w jedności porzucenia, by się poprzytulać. Stąd ma to być ten gest. Wydaje mi się, że te rachuby są zbyt… optymistyczne. Ukraińcy będą grali w grę bez nas do końca, my niewiele im dajemy, zaś ich ostatnie umizgi do Trumpa, to desperackie próby odwrócenia uwagi od tego, że Zełeński tak naprawdę w wyborach w USA poparł Harris i boi się, że teraz emocjonalny Trump się na nim zemści. Stąd ten krok na zbliżenie z Polską jest moim zdaniem chybiony, gdyż to w żadnej mierze rachub Trumpa co do Kijowa nie zmieni.

Moja, obiecana teza jest prostsza – oni, Ukraińcy znaczy się, zrobili to po tuskowemu, może on im tam to wszystko wytłumaczył: że dwa razy obiecać, to jak raz dowieść (to Radkowe jest), kto to będzie pamiętał, zrobi się jakiś gest, wbije przy kamerach jakiś szpadel a potem świat dostarczy tylu stymulowanych wrzutek, że wszystko pójdzie w niepamięć. I Ukraińcy, moim zdaniem chętnie przystali na taką manianę. A więc żadnych ekshumacji nie będzie. Dodam, że Ukraińcy ekshumacji nie dowiozą z przyczyn zasadniczych, ale te omówię w osobnym artykule, bo sprawa jest zarówno złożona, jak i obszerna.

Obietnica druga – koniec wojny

Druga sprawa, która pojawiła się wspólnie jako narracja obu plemiennych kandydatów to obietnica końca wojny polsko-polskiej. No, to już jest kompletna rewelacja. Temat pojawił się zarówno nagle, jak i równocześnie w obu obozach. Kwestia jest rewelacyjna z kilku fundamentalnych powodów. Chodzi bowiem o – dodajmy, deklaratywne tylko – naruszenie podstaw realnego układu politycznego, którego obie wojujące strony są największym beneficjentem.

Najpierw – na czym ten system polega? Otóż chodzi o pielęgnowanie dwójpolówki. Nie czas tutaj – to mam gdzie indziej w wielu swoich tekstach – przeprowadzać egzegezę tego zjawiska, którego korzenie sięgają czasów wręcz przed-okrągłostołowych. W tym kontekście, o którym dzisiaj mówię, źródła nie są ważne, ważne jest teraz zawierzenie autorowi nie w to, skąd to się wzięło, ale jak działa. Plemienność podziału sceny politycznej jest na rękę wyłącznie obecnej klasie politycznej, tłumi i blokuje energię polityczną Polaków i jest źródłem zapóźnień modernizacyjnych naszego kraju.

Na scenie politycznej, przy zgodzie dwuplemiennych beneficjentów mamy wręcz systemowe gwarancje wojny polsko-polskiej. Układ ten betonuje scenę polityczną tak, że nie ma mowy o wejściu politycznego elementu trzeciego, który zepsułby całą zabawę. Kwestie te są zapisane atramentem sympatycznym w systemie finansowania partii (biblijna zasada, że temu kto ma więcej będzie dodane) oraz ordynacji wyborczej, która jest nakierowana na wyłonienie zwycięzcy w ramach dipolowej rywalizacji. To konserwuje ten system, zmusza wszelkie alternatywy wobec dwójpolówki do nierównej walki, albo stulenia uszu i przyłączenia się do któregoś z plemion. A więc jakiekolwiek antysystemowe ruchy (antysystem należy tu traktować jako złamanie duopolu, nie rozwalenie porządku demokratycznego) od razu grzęźnie albo w bezradności, albo w kolaboracji z którymś plemion, czyli… konserwacji systemu. Tyle polityka.

Druga sprawa to kwestie relacji społecznych i mechaniki awansu. W ten, opisany powyżej sposób, mamy wyłącznie negatywne, kooptacyjne mechanizmy awansu do elit. Stąd pogorszenie ich jakości aż do erozji i wizerunkowego dna, kiedy to społeczeństwo zostaje zniechęcone do pójścia w politykę nie tylko barierami systemowymi, ale i etycznymi, ba – estetycznymi motywami. Polityka ma wyglądać na brudną po to, by czyści ludzie nie chcieli do niej wejść. Ma wyglądać na obszar żmijowiska, rezerwuar cwanych nieudaczników, paputczyków naczelników partii, karierowiczów. Elita staje się więc pogardzana przez społeczeństwo, w dodatku przy braku obiektywnych mechanizmów jej krążenia – zastygła i wynaturzona. W dodatku rodzi się u elit poczucie wyższości, które zawsze występuje przy systemowym alienowaniu się od społecznej rzeczywistości.

Trzeci element szkodliwości wojny polsko-polskiej ma wymiar antymodernistyczny i to na kilku poziomach. Ponieważ układ ten służy wyłącznie reprodukcji taktycznej ustalonych dwóch plemion nie ma on dalszej perspektywy strategicznej, innej niż utrzymanie się u władzy i dłuższej perspektywy czasowej – dłuższej niż jedna-dwie kadencje. W związku z tym nie mamy żadnej uzgodnionej racji stanu, planu dla Polski, nienaruszalnego bez względu na to, kto dzierży władzę. Tak prosta i oczywista racja stanu, jak stworzenie warunków do bezpiecznego i stabilnego rozwoju kraju nie jest wcale taka pewna. Ta oczywistość może być – i jest – rozumiana na różne sposoby, co do tego jaką drogą urzeczywistnić taki cel. Nawet jeśli się go ma, bo moim zdaniem większość tzw. elit politycznych nie ma perspektywy realizacji polskiej racji stanu, tylko horyzont przysłowiowego nachapania się przy krótkim dostępie do zielonego postawu polskiego sukna.

I tu zaczynają się schody. Głównie dlatego, że praktycznie cała klasa polityczna, jeżeli już, to realizację tak pojętej racji stanu widziała w podwieszeniu się pod jakiegoś zewnętrznego patrona. A dobry układ geopolityczny, zresztą i tak słabo dyskontowany przez polskie elity polityczne, jest tylko jedną z części budowania naszej sprawczości. Jej fundamentem jest bowiem wewnętrzna sterowność, strategiczna autonomia, budowanie własnej siły w oparciu o własne zasoby. My zaś, nawet z tak pojętą „racyjką stanu”, opieraliśmy się na czynnikach zewnętrznych, zaniedbując własną sprawczość w bagienku interoperacyjności czy to amerykańskiej, czy niemieckiej. Byliśmy więc częścią co prawda większego układu, ale nie mieliśmy większej, a teraz już nie mamy żadnej, pewności, że ten układ będzie działał na naszą korzyść. Ba, jak w przypadku wojny ukraińskiej – układ ten może nas użyć do własnych celów, które są często sprzeczne z nazwaną tu wcześniej racją stanu.

Ma ta wojna polsko-polska, jako się wcześnie rzekło, konsekwencje antyrozwojowe. W tak krótkiej, kadencyjnej perspektywie elit politycznych nie ma mowy o budowaniu projektów poza czasowe ramy następnych wyborów. Efekt ma być tu i teraz, tak by można go było zdyskontować przy reelekcji. A więc mamy projekta tromtadrackie, deklaracyjne, odrealnione w stosunku do rzeczywistych potrzeb i efektów. A nie mamy projektów rozwojowych. Nie mamy też polityki gospodarczej, pomysłu na zdyskontowanie i naszego gospodarczego położenia, i zasobów ludzkich czy surowcowych. To się trochę „samo robi”, co jest już taktyką skompromitowaną, kiedy to państwa konkurują ze sobą jak przedsiębiorstwa, wspierając wybrane strategicznie sektory swych gospodarek. My takie zamykamy, by się przypodobać innym grupom elektorskim, albo zwijamy, co najwyżej, podporządkowujemy, by dać naszym zewnętrznym patronom możliwość wejścia na nasz rynek, lub zlikwidowania ich tam u nich naszego zagrożenia eksportowego.

Bierność demosu gwarancją degeneracji elit

I teraz wszyscy aktorzy tego teatru, ba – beneficjenci wyłączni wychodzą na wyborczą beczkę i mówią, że są przeciw tej wojnie, która daje im rotacyjną władzę. Ale ta wojna jest w ich genach, to ona stoi u podstaw tego, że są kim są – samo-wybieralną elitą. Nigdy z tego nie zrezygnują i to z każdej ze stron, będą tak tylko o tym gadać. Po co więc to robią, z tym Wołyniem czy wojną polsko-polską? Robią to po to, że z badań im wyszło, że to dla Polaków ważne tematy. I nie można tego pominąć w kampanii, bo na tym można ugrać punkty przeciwko konkurentowi wyborczemu. Trzeba to dobrze opowiedzieć w czasie kampanii, dostać banana władzy, ale wcale nie trzeba tego dowozić.

Dowodów na brak konieczności dowożenia jest w opór. Proszę bardzo – w ostatnich wyborach do Europarlamentu zostało namierzone, że europejski lud uważa kwestię poluzowania migracji za zagrożenie. A więc ci, co prokurowali takie zagrożenie, czyli europejskie elity, przebrali się na czas wyborów w szaty zwolenników likwidacji polityki, której byli sami autorami. Zaczęli być nawet w awangardzie, podkradając i podostrzając postulaty swych wrogów. Spokojnie – tylko na czas wyborów. Potem wszystko wróciło do normy. Zrobiło się czary-mary na dwa tygodnie, naród dał się uwieść i tyle. Teraz znowu mamy pięć lat na nieposkromioną i niekontrolowaną politykę powrotu w stare koleiny, a martwić się będziemy potem. Rok przed wyborami wzbudzi się histerię, że tylko my, bo jeśli nie my, to będą jacyś straszni faszyści. I znowu się uda.

I tak samo było z Tuskami. Naobiecywali, i to w kilku weryfikowalnych trybach, nie dowieźli i… nic. Np., z taką składką zdrowotną obiecali i nie dowieźli przedsiębiorcom obietnic. Ale jak się zbliżały wybory do Europarlamentu i samorządowe, znowu wyszli, naobiecywali i przedsiębiorcy znowu ich poparli. I co? Dalej nie dowieźli. Pomacherowali z tą składką, pozwalali na koalicjantów, jeden na drugiego i urodzili potworka, o którym poinformowali, że załatwi sprawę. 70% ludu uznało, że sprawa załatwiona, choć nie załatwili praktycznie nic. I to jest nowe i kolejne wyjście z przedsiębiorcami na załatwienie sprawy, by ci znowu zagłosowali na Tuskowego kandydata na prezydenta. Po raz trzeci.

Sprawa jest prosta. Obietnice prezydenckich kandydatów dotyczą ważnych dla Polaków kwestii, ale nie po to, by je dowieść. Będziemy mówić o tym, że to zrobimy. By dostać głosy, ważne na pięć lat. W dodatku, jeśli Tuski domkną układ z prezydentem, to dopiero zobaczymy uśmiechniętą Polskę. Bez żadnych hamulców. Bo co mamy Tuska u sterów to mamy zawsze w Unii „procedurę nadmiernego zadłużenia”. Jakoś tak regularnie.

Oznacza ona mechanizm ręcznego sterowania naszym państwem przez Unię Europejską. W Polsce będzie to teatrum, że my co prawda się trochę opieramy, ale cóż jesteśmy w Unii, Polacy jej chcą, a Unia nam ściśnie pasa. Polska klasa polityczna umyje ręce, zaś Unia skieruje nas na zaplanowane przez siebie miejsce: żadnego nadmiernego rozwoju, konkurencji, wzrostu PKB świecącego w oczy.

Proceder Tuskowego deficytu

Słynne dobre relacje Tuska w tym układzie polegają na taktycznym załatwieniu, że Unia nas pociśnie nie w 2025 roku, tylko za rok – w 2026. Bo teraz mamy wybory prezydenckie i jak by wjechała z tym wszystkim na pełnej petardzie, to by się jeszcze odbiło na Trzaskowskim – jak wiemy – apologecie Unii. A więc te wszystkie zielone łady, te przyszłe katastry, grzebanie ręczne w Polsce za pomocą mechanizmu nadmiernego deficytu zostaną odłożone. Ale nie po to, żeby frontowej Polsce ulżyć, nie dlatego, że o to prosił Tusk, by żyło się lepiej, tylko by wygrał ten, który dla Unii jest wygodniejszy. By domknął się układ kompletnego, instytucjonalnego zwasalizowania Polski w tyglu europejskiej federalizacji.         

W debacie prezydenckiej nic nie będzie o tym. Będzie o odwołaniach w sumie emocjonalnych, bo taką obietnicą jest likwidacja wojny polsko-polskiej. Tylko emocjonalną. Bo gdyby się zająć na serio konsekwencjami tej wojny domowej, jak ja tu to tylko pobieżnie zaznaczyłem, jej efektami dla Polski, to widać by było, że ta wyniszczająca zabawa jest powtarzalnym procederem. Widać by wtedy było jej realne znaczenie, dalece bardziej szkodliwe niż jedynie jako emocjonalny czynnik sub-optymalnego poziomu rozwoju naszego kraju. Stąd zarówno taktyczne obietnice wołyńskie, jak i strategicznie ważne kwestie przeniesienia wojny polsko-polskiej w obszary kompromisu jako naturalnego habitatu demokracji nigdy się nie ziszczą. Będą tylko chwilową ułudą zmian, na które czeka społeczeństwo, a których elity nie mają zamiaru zrealizować. A taka sytuacja jest możliwa wyłącznie wtedy, kiedy cele elit i demosu są rozbieżne, zaś suweren (samo)ubezwłasnowolniony.         

Napisał Jerzy Karwelis

Jak ocalić Europę – podpowiada Karwelis

Jak ocalić Europę https://dziennikzarazy.pl/7-12-jak-ocalic-europe/

FB_IMG_1728662945949

Napisał Jerzy Karwelis 7 grudnia, wpis nr 1323

Ze wszystkich geopolitycznych rachub wynika, że przed Europą ciężkie czasy. Szczególnie takie ostrzeżenia nasiliły się w interpretacjach przyszłej amerykańskiej polityki Trumpa, przynajmniej tak wynika z kasandryczenia co bardziej wyrobionych analityków. Skąd to się bierze, a właściwie co takiego się działo, jakie deficyty gromadziły się na Starym Kontynencie, że kiedy dziś tasują się od nowa karty świata, to karta europejska nie tyle wypada z talii, a staje się bitą blotką?

Trzy błędy Europy

Wydaje się, że złożyły się na to co najmniej trzy czynniki, z których pierwszym był europejski dług rolowany przez lata. Był to kontrakt społeczny europejskich państw, które dystrybuowały resztki swego skumulowanego dobrobytu na transfery socjalne. W Europie żyło się wygodnie, pracowało mniej niż gdzie indziej, gdyż państwo inwestowało w socjal, a gdzieś tam montownie pracowały na europejską marżę, która zamiast być inwestowana w rozwój była przeznaczana na konsumpcję. Wytworzyło to zanik przemysłu w państwach europejskich oraz atrofię kompetencji produkcyjnych wśród obywateli, po agonii klasy średniej wytwarzało klasy odwykłe od pracy, w dodatku mocno roszczeniowe. I tak wyhodowanemu suwerenowi, szukając rozleniwionej większości podlizywała się klasa polityczna, zwiększając socjalne transfery, i na to – nie na projekty rozwojowe – konkurując o głosy demosu.

Ratunkowym, acz desperackim remedium na to zapętlenie miała być europejska polityka migracyjna, która w swej naiwnej postaci – odrzucając na razie w tym dyskursie motywacje ideologiczne – miała uzupełnić tę lukę demograficzno-produkcyjną. Ten projekt jedynie pogłębił problemy, gdyż nowi migranci nie rzucili się do pracy, a rzucili się na socjal, co jeszcze bardziej pogłębiło transfery i zwielokrotniło zadłużanie się zachodnich państw. Okres błogiej laby był także możliwy dlatego, że państwa europejskie, objęte geopolitycznym, ale i militarnym parasolem amerykańskim, u siebie, na kontynencie, mogły się zabrać na gapę, nie płacąc na własne zbrojenia. Okazało się, że w rachunku amerykańskim, kiedy – szczególnie w przypadku Trumpa – rosyjska presja na Europę nie staje się tak kluczowa, to nagle może się okazać, że rozbrojony Stary Kontynent znajdzie się sam na sam z Rosją.

Powrót do przeszłości

Dla wielu w Europie będzie to szansa na powrót do bussines as usual, czyli powrotu do starego handlu z Moskwą, z geopolitycznym buforem Europy Środkowej i Wschodniej jako mostem bezpieczeństwa. Dla innych, tych bardziej rozgarniętych w naukach z historii, jest to niebezpieczny moment, gdyż wiedza każe patrzeć na Moskwę, jako na imperium łatające swe własne dziury poprzez sycenie się niepowstrzymaną ekspansją. Stan europejskich armii, bez amerykańskiego wsadu NATO jest żenująco słaby, jeżeli w ogóle stanowi jakąś siłę, to tylko w interoperacyjności z NATO, co oznacza, że Europa przedstawia pomocniczy jedynie poziom wkładu do Sojuszu, dowodzonego w sumie przez Amerykanów. A ci mogą mieć całkiem inne cele w użyciu tej potencji niż poszczególne kraje europejskie, a już szczególnie w podziale na państwa europejskiego rdzenia i państwa frontowe. Jest więc – bez Amerykanów – Europa kompletnie bezwolna i stanie się, po wejściu Trumpa do Białego Domu, jeszcze bardziej bezradna. Jechała tyle lat na gapę amerykańskim tramwajem, że w końcu ruski kanar złapał gagatka i trzeba będzie zapłacić dziejowy mandacik.

Jakby tego było mało i tak już zdeindustrializowana europejska gospodarka nałożyła sobie na barki dodatkowy ciężar. Jest nim samobójcza polityka Zielonego Ładu. Przyjmując – znowu przy odrzuceniu ideologii, która mam nadzieję jest tylko narracją dla mas -, że chodziło tu o strategiczny pomysł na Europę trzeba stwierdzić, że nie udał się on całkowicie, za to przyspieszył gospodarczy upadek naszego kontynentu. Nawet jeśli przyjmie się dwie różne, choć nie rozłączne wersje uzasadnienia tego ekologicznego szaleństwa. Pierwsza mówi, że był to pomysł Europy na wytworzenie swej strategicznej przewagi technologicznej. Kiedy Europa nie mogła rywalizować produkcyjnie z Chinami, i technologicznie z USA wymyśleć miano ścieżkę, na której wytworzy się czyste ekologicznie technologie i te, z wielką, rzec można emocjonalną marżą (wszak ratujemy planetę), wyeksportuje się na świat. Jednak okazało się, że – szczególnie po przyszłym trumpowskim zielonym resecie – Europa zostanie z tą technologią sama na świecie. Świecie, który będzie dymił ile wlezie zostawiając nas, Europejczyków, jako maruderów rozwoju.

Drugą, ale wcale jako się rzekło nie rozłączną wersją zdarzeń, jest teza, że Zielony Ład był (i jest) narzędziem podporządkowującym Europę dominacji niemieckiej. To Niemcy mieli produkować te technologie, nota bene na jak najbardziej nieekologicznym ruskim gazie. To oni nałożyli, poprzez Unię, najcięższe obciążenia kosztów transformacji na kraje o tradycyjnej energetyce, dlatego Polska ma w wyniku tych działań najwyższe ceny energii. To Niemcy mieli handlować nową energią, przejść na wodór produkowany w Rosji, który cudownie stawać się miał czystym paliwem po przekroczeniu niemieckiej granicy. To oni lobbowali i lobbują poprzez agenturalne wręcz organizacje ekologiczne straszące płonącą planetą lud boży, wreszcie rozpętali chociażby przeciwko takiej Francji wielowektorową grę dyplomatyczno-medialną, która miała spowodować zamknięcie francuskich elektrowni atomowych, ich energetycznej konkurencji wobec niemiecko-ruskiego dealu. W dodatku Berlin tak sterował Unią, że wszystkie kraje popadały w sterowane ubóstwo energetyczne, podczas gdy Niemcy smrodzili na całego, dochodząc w swej hipokryzji do likwidacji farm wiatrakowych, by dobrać się do węgla brunatnego znajdującego się pod nimi.   

W dodatku Europa w przebraniu regulacji Unii, zaczęła to zielone wdrażanie od siebie i szybciej montowała regulacje na rynek europejski, mające wymóc używanie w sumie dotowanych technologii, niż montowała wiatraki, samochody elektryczne i fotowoltaikę. Te znacznie taniej wytwarzają już Chiny, które i technologicznie, i produkcyjnie przebiły europejski blef. I to na tyle, że doszło do kompromitacji ideologicznego uzasadnienia kosztów tych technologii. Bo przecież mówiło się, że nie mamy planety B, że działania ekologiczne są na poziomie globalnym i takież wymiary środowiskowych zaniedbań, więc podrozumiewało się, że „wszystkie ręce na pokład”, że każda technologia, im tańsza, tym lepsza, będzie brana w objęcia państwowego wsparcia i miłość ludu, co to mu się mówi, że „planeta płonie”. A tu się okazało, że wprowadzane są europejskie cła protekcjonistyczne na ekologiczne przecież towary chińskie, czyli jednak chodziło o czysty biznes. W dodatku zadziera się tu początkami wojny handlowej z Chinami, które są głównym światowym dostarczycielem metali ziem rzadkich, podstawowego budulca produktów Zielonego Ładu.

Trójkąt śmierci

Mamy więc trzy elementy składowe europejskiej słabości. Deindustrializację spowodowaną socjalnym kontekstem kontraktu społecznego, demilitaryzację kontynentu i samobójczy model podrażający koszty i tak upadającego przemysłu, jakim jest Zielony Ład. Wydaje się to trójkątem śmierci, ale można go przerobić na… szansę dla Europy. Gdy się maksymalnie spłaszczy trójkąt to robi się on linią prostą. A więc trzeba zacząć od spłaszczenia jednego z jego wierzchołków, by prosta stała się drogą ratunku, drogą wejścia na ścieżkę rozwoju. Wierzchołkiem do likwidacji jest tu Zielony Ład. On już do niczego nie prowadzi, jest jeszcze inercyjnie jakąś ideologią dla tych, co wciąż wysadzają pociągi, choć wojna się już kończy, bo zbankrutowała. Europa na tym nie zarobi, a jak pozostawi za sobą te wszystkie mrzonki, to wróci może do tradycyjnych źródeł energii, co może rozkręcić kontynentalny przemysł. Pozostaną więc dwa punkty tej linii: sytuacja militarna i model socjalny.

Europa generuje żałosne procenty w porównaniu z praktycznie wojennym tempem produkcji militarnej Rosji. Dodajmy – jest to Europa, której wkrótce, jak zapowiada Trump wyznaczy się rolę uzyskania większej samodzielności w obronie kontynentu. Europa musi jak najszybciej zapełnić tę lukę, zwłaszcza, że przyszły format zakończenia wojny na Ukrainie wcale nie musi zwieńczyć się jakąś stabilną wersją kontynentalnej architektury bezpieczeństwa. Może być to ruska pieredyszka, przerwa na odsapnięcie, kiedy obie strony zbierają siły do następnej rundy. Jak ten czas wykorzysta Europa? Bo na razie widać, że nie ma na to pomysłu. Wojna trwa ponad 1000 dni, a my tu nic nie zrobiliśmy. Znaczy się my, Polacy, się wypruliśmy, ale od Unii chociażby kasy na produkcję amunicji nie wzięliśmy, choć leżała na stole. Ale Europa, a właściwie Unia, kompletnie tu nic nie robi. Tacy Czesi muszą wysupływać jakieś moce produkcyjne, zaś uzbrojenia i amunicji trzeba już teraz, a co najmniej narobić tego tyle w przedziale 2-3 lat, by być gotowym do dogrywki tak bardzo, że to odstraszy Rosjan i ta… nie dojdzie do skutku.

I pomysł jest taki, żeby zindustrializować Europę produkcją wojskową. Ta da realną wytwórczą pracę ludziom, poprawi budżet państw, które będą inwestować w potrzebne dobra, a nie transfery socjalne. Byłby to taki sam ruch jaki wykonali Amerykanie po Wielkim Kryzysie, kiedy weszli w infrastrukturalne roboty publiczne. W naszym przypadku byłyby to inwestycje w infrastrukturę bezpieczeństwa. Równie, jeżeli nie bardziej opłacalne niż amerykańskie interwencyjne budowy mostów czy autostrad. Te amerykańskie były inwestycją w krwioobieg gospodarki, te europejskie byłyby inwestycją w pokojowy rozwój, dającą pracę i realne płace ludziom, oraz bezpieczeństwo ich państwom i domostwom.

Dwa warunki i trzeci, niemożliwy

Warunki takiego – ostatniego? – skoku Europy są dwa. Po pierwsze – dekonstrukcja kontraktów społecznych Europy. Po to by z Churchillowskiej obietnicy „krwi, potu i łez”, został tylko program kosztujący pot i łzy Europejczyków, właśnie po to, by nie płacić krwią. Trzeba będzie się więc wielu spocić, co może być na tyle przykrym doświadczeniem, że poleją się łzy. Ale nie krew. Ale do tego potrzebna jest zgoda suwerena; że mu się pogorszy, że trzeba się będzie obudzić z maligny, tego snu o byłej potędze, że będzie trwała wiecznie.

Drugim, nie mniej dyskusyjnym co do prawdopodobieństwa ziszczenia się elementem, są polityczne elity. Czy ktoś odważy się stanąć przed tłumem i powiedzieć, że są konieczne wyrzeczenia? Czy jednak będzie gra na czas, bo w demokracji rozpętanej przez jej medialno-liberalną postać ludowi trzeba obiecywać miłe rzeczy, nawet gdyby się ich nie dowoziło. A tu trzeba będzie obiecać rzeczy wyjątkowo przykre i dowieźć je. Coś mi się jednak wydaje, że prędzej lud pójdzie na wyrzeczenia, niż politycy narażą się – w imię jak najbardziej na serio branej racji stanu, jakim jest pokojowe przetrwanie – na zagrożenie odrzucenia. Do tego trzeba było by być mężem stanu, ale ci już wyginęli w ramach sublimacji plebiscytowej demokracji medialnej.

Wszyscy wiemy co się stanie, jeśli się Europa do roboty nie weźmie. Od tego, że wiemy jak to będzie zaczęliśmy te rozważania. Ale do tego by się tak nie stało trzeba – oprócz spłaszczenia opisywanego trójkąta, jeszcze jednego: czynnika sprawczego w skali kontynentu. Bowiem taka rewizja polityki musiałaby być udziałem całej Europy, nie zaś egoizmów państwowych, gdy się będzie kombinowało, że to niech inni zaczną. A takiej sprawczości kontynentalnej Europa dawno już nie ma. Europa (na razie) ma tylko Unię Europejską, która „blokuje” miejsce dla instytucjonalnej racji stanu Europy. Należy już być pewnym, że w tym brukselskim formacie będziemy miotani własnymi błędami i żywiołami światowymi, na okręcie bez żagla, ale za to ze sternikiem, który mocno trzyma w dłoniach ster, acz nie wie gdzie płynie.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Zielona wsypa

Zielona wsypa

dziennikzarazy/zielona-wsypa Napisał Jerzy Karwelis

16 listopada, wpis nr 1315

Właściwie to towarzyszył nam praktycznie od początku III RP. Ten wzrost gospodarczy. Jakoś tak przyzwyczailiśmy się do niego. A zdaje się, że to mija i że będziemy za nim tęsknili. Tak jak za zdrowiem z fraszki Kochanowskiego – jak trzeba było je cenić, dbać o nie dowiadujemy się, kiedy je tracimy. Ciekawe, czy bezpowrotnie. Tam zaraz „ciekawie” – to tragiczne, że musimy się nad tym zastanawiać! A to przecież kluczowe, żyliśmy z tego wzrostu, rosły nasze ambicje, aspiracje i marzenia. Teraz to paliwo tak ważnych rzeczy się wyczerpuje i chyba najwyższa pora, by zobaczyć czemu tak się dzieje, by – być może – zastanowić się jak temu ewentualnie zaradzić. Jak ze zdrowiem, którego się nie ceniło do czasy jego utraty, tak by zacząć już dbać o nie, gdy się je z trudem odbudowało.

Będziemy więc tu rozważać sprawę wzrostu gospodarczego, jego wahań, dynamiki, przyczyn jego przyspieszenia i spadku, ale w oddzieleniu dwóch rzeczy – koniunktury gospodarczej i organizacji państwa sprzyjającemu rozwojowi gospodarczemu. Nie pora tu i miejsce, by rozwikływać meandry gospodarki światowej, zwłaszcza, że fenomen polskiego rozwoju opierał się międzynarodowym wahaniom koniunktury na tyle, że mieliśmy praktycznie wzrost od samego początku III RP. A więc polski rozwój działał jakby obok, pomimo, co pokazuje jednak na pewien fenomen i pora go sobie tu wyjaśnić, by też widzieć wysadzenie jakich filarów tego wzrostu tworzy obecną sytuację osuwania się.

Wilczy kapitalizm

Na początku III RP mieliśmy do czynienia z dwoma zjawiskami, które uruchomiły polski potencjał gospodarczy. Były to ustawa Wilczka i reformy Balcerowicza. Ustawa Wilczka praktycznie odblokowywała wolność gospodarczą jeszcze w upadającym PRL-u, gdyż Jaruzelski z jednej strony odpuściłby wszystko, by wyjść z kryzysu kolejnych reform, z drugiej zaś strony musiał trzymać się swego ulubionego socjalizmu. Zgodził się więc w 1988 roku na reformę Wilczka, która wręcz przysłowiowo i wprost realizowała ideę „co nie jest zabronione jest dozwolone”. Nie zwierała więc słowa „socjalizm”, ale totalnie go zniosła. A ponieważ w socjalizmie wszystko było zabronione nie literalnie, tylko poprzez limitowanie dostępu do działalności gospodarczej, skoro ten jeden limit zniesiono wprowadzając zasadę, że każdy może prowadzić działalność gospodarczą, to ta wolność wyszła na świat nieregulowanej w szczegółach gospodarki.

Ustawa Wilczka miała z tuzin wymienionych regulowanych działalności, a sprowadzały się one głównie do tych obszarów, które mogły sprowadzić niebezpieczeństwo publiczne, jak handel bronią, truciznami itp. Ta działalność nie była w dodatku zabroniona, tylko wymagała zezwoleń, w przeciwieństwie do innych, niewymienionych form działalności gospodarczej. A więc można było praktycznie wszystko i to będąc kimkolwiek.

Ale nie słodźmy tu tak. Ustawa Wilczka przeszła też dlatego, żeby mogła się uwłaszczyć nomenklatura komunistycznego aparatu. Ta już czuła dziejowe pismo nosem i już wkrótce stała się awangardą gospodarczą wilczego kapitalizmu, wyposażoną w trzy ważne przewagi nad ludem: pieniądze przetransferowane z publicznych środków (tu bezpieczeństwa tego procederu pilnował zakonserwowany z czasów PRL przy Okrągłym Stole system sprawiedliwości), dojścia do układów kontroli dostępu do dóbr poszukiwanych oraz orientację w realnym systemie działania państwa, gdyż ten – w układzie klientystycznym – utrzymywał się długo po „przejęciu władzy” przez opozycję. Dość przecież przypomnieć, że ponad osiem lat obywaliśmy się bez Konstytucji, jechaliśmy na jakichś prowizoriach, dekretach.

Ale lud polski, jeszcze wtedy, po komunie, był w pozytywnej fazie wzrostu motywacji do działania. Powypełniał wszystkie dziurki po socjalizmie, nie zajęte jeszcze przez wilczkowską nomenklaturę. I się zaczęło. Łóżka polowe na co drugim rogu, w każdym domu mała hurtownia, budowały się kariery, w dodatku oparte bardziej o zaradność, niż kapitał, którego wtedy nie było. Kręciło się. Na razie mało w produkcji, dużo w handlu, wszystkim co się dało. Trzeba było szybko rotować towar i kapitał, bo inflacja jeszcze szalała. Polacy zaczęli się bogacić.

System układów domykanych

Ale tak nie mogło trwać za długo. Jak już się nomenklatura poustawiała na swoich obszarach, jak się zaczęła odwijać aparatem skarbowym wobec młodych dorobkiewiczów spoza układu, bo przecież w skarbówce ostali się ci sami i tacy sami jak za komuny walczący z badylarzami domiarami, to wtedy na pełnej petardzie zaczęło się dopisywanie do Wilczkowej ustawy kolejnych obszarów z reglamentowanym dostępem. Naliczono ponoć kilkaset poprawek do tej ustawy, które tylko zwiększały z jednej strony kontrolę nad dostępem do rynku, z drugiej – utrwalały „zdobycze” nomenklatury, która zazdrośnie strzegła zdobytego już dostępu do rynku, produkcji i konsumentów.

Taki układ postkomunistycznej nomenklatury rozprowadzony w systemie regulacji dostępu do gospodarki był przez nią uchylany tylko od wielkiego dzwonu i dla dużych klientów. Były nimi zagraniczne korporacje, które były zainteresowane ekspansją w swoim obszarze na nasze tereny. Jak już się postkomuniści rozstawili, napracowali, to zauważyli, że znacznie lepiej się żyje z renty dostępu do rynku. I przeszli na rentierstwo, zamiast zmagać się z rynkowym ryzykiem. I Zachód szybko się nauczył, że wystarczy tylko gdzieś systemowo posmarować i można mieć całe połacie rynku polskiego za – z ich punktu widzenia – czapkę gruszek. I to na zawsze.

I w ten sposób staliśmy się dzikimi polami konsumenckimi, po których hulały obce armie gospodarcze. Hulały po polu i piły kakao, ale kakao własnej marży. Wykupowano za bezcen polskie zakłady pracy, z których wiele i tak nie miało sensu na wolnym rynku, ale też i takie, które do dziś byłyby perełkami polskiej gospodarki. Jednak bida polska, a właściwie przekupni politycy, wyprzedawali wszystko jak leci, zaś zagraniczni kupcy likwidowali prymusów w danym obszarze, by wejść w tę niszę nawet nie z produkcją, ale z swymi towarami, dodajmy o wiele niższej jakości niż u siebie w kraju ekspansji. Nie było żadnej protekcji wobec rynku, bo w polityce królowali albo naiwni, albo cwani. Tyle konsumenci.

Ale był też rynek pracy. Polacy okazali się być nieźle wykwalifikowani, pracowici, szybko się uczyli nowych zawodów, w dodatku była to siła robocza tania i blisko Zachodu położona. Staliśmy się więc montownią Europy. Takimi „małymi Chinami”, tylko bez ambicji wykorzystania tego jako szansy na nie tylko dorobienie, co na rozwój rodzimej produkcji. Oczywiście byliśmy też eksporterami i to niezłymi, ale raczej towarów niezbyt przetworzonych i zaawansowanych technologicznie. Co najwyżej jakichś komponentów, tak jak w przypadku przemysłu samochodowego. Dla Zachodu byliśmy więc atrakcyjni, zaś pracownicy zaczęli zarabiać coraz więcej, zaczęły się pojawiać zarodki klasy średniej, zarabiającej na usługach dla bogacących się pracowników, a także na obsłudze podwykonawstwa dla tego systemu.

Balcerowicz musiał przyjść

Druga sprawa to reforma Balcerowicza. Ta miała pozytywne znaczenie jedynie, moim zdaniem, w kwestii polityki monetarnej. W Polsce nie tylko nie było kapitału, ale pieniądz dewaluował się z prędkością światła. Trzeba więc było wzmocnić złotówkę poprzez uczynienie jej wymienną w stosunku do dolara. Zarobili na tym co prawda głównie grandziarze z amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża, ale na dłuższą metę, oczywiście po różnych skandalach z oprocentowaniem pożyczek i kredytów, polski przedsiębiorca i klient otrzymali zdrowy krwioobieg, jakim jest pewność wymiany handlowej w rodzimej walucie. Pozostałe czynniki reform Balcerowicza należałoby ocenić jako szkodliwy permisywizm wobec obcej gospodarczej ekspansji na polski rynek, który do dziś trwa zagnieżdżony w całych branżach i systemach wymiany. To tu znajdują się korzenie tych chwastów, jakim jest obecna struktura właścicielska całych branż. Kiedyś polskich, dziś – w obcych rękach.

Kiedy przeprowadzałem analizę takich cementowni w Polsce, to zauważyłem ze zgrozą, że nie są to cementownie polskie, ale cementownie w Polsce. Większość to cementownie niemieckie albo francuskie. Tak, oni tu do nas przyjeżdżają robić cement, którego przecież nie wozi się przez całą Europę. Czyli robią go dla nas, za nasze pieniądze. Coś tak jak w przed-orbanowych Węgrzech, kiedy Węgrzy musieli płacić Francuzom za to, że piją wodę z Dunaju. A pamiętacie państwo jak poseł Jankowski tańczył na trybunie sejmowej? Chłopa nafaszerowali jakimiś specjałami, tak, by się skompromitował jako człowiek poważny. A było to w czasie jego walki o utrzymanie cukrowni w polskich rękach. I się zbłaźnił, a właściwie to jego zbłaźniono. Proszę więc teraz zobaczyć czyje są polskie cukrownie? Jest już tylko jedna polska, reszta – niemiecka. Miał rację? Miał? I co? Wyśmiano go, że tak podskakiwał… I tak jest ze wszystkim, do dziś, zaś początki tego zjawiska można zauważyć właśnie w czasach balcerowiczowskich.

Trendy się umacniają

Następne okresy to zbieżny ciąg dwóch tendencji: wzrostu regulacji gospodarki, który znacznie wzmocniło wejście do Unii, oraz trend drugi – nielimitowana ekspansja gospodarcza Zachodu w celach ogarnięcia rynku konsumpcyjnego i rynku pracy dla własnych interesów wytwórczych. Państwo polskie nie miało żadnej polityki gospodarczej, a jeśli już na taką się wydobyło, to lepiej, by jej nie robiło. Próby uchylenia nieba polskim przedsiębiorcom miały żałosne rezultaty. A tak naprawdę nie trzeba było nieudolne pomagać, bo to tylko przynosiło większe zgryzoty. Lepiej zamiast tak pomagać trzeba było przestać przeszkadzać. A ileż to ekip politycznych zabierało się za zniesienie barier przedsiębiorczości? Jakieś Palikoty stawały na stercie ustaw do uchylenia, i co? I nic. Co ekipa, to było tylko podlizywanie się przedsiębiorcom w okresach wyborczych, a po wyborach kontakt był utrzymywany już tylko przez urząd skarbowy. Przedsiębiorcom żyło się w Polsce coraz ciężej, choć państwo i w sensie zatrudnienia, i PKB, stało na tym gruncie, trzęsąc nim mocno, przekonane o bezkarności łupienia rozproszonego towarzystwa.

Coraz więcej polskiej gospodarki stawało się niepolskie. Widać było jak inne państwa przejmują najbardziej marżowe kąski, takie jak handel. Nawet polskie rolnictwo zostało oddane w ręce obcym pośrednikom, które stworzyły tak żarłoczne i bezkarne kartele, powodując że ta dziedzina, do tej pory wiodąca nawet w Europie, stała się już kompletnie niedochodowa, zaś dla konsumenta… droga.

A trzeba pamiętać, że ekspansja gospodarcza w krajach poważnych, to nie tylko obszar dawania zarobić swoim. To także sposób na osłabianie ewentualnej konkurencji, jakimi stają się kraje, zwłaszcza aspirujące, wchodzące na rynki, przepychające się. Mając więc w ręku losy całych branż można w takiej Polsce nie tylko zarabiać na taniej pracy, ale poprzez monopolizację obrotu w całych obszarach osłabiać gospodarczo rosnącego konkurenta, głównie w eksporcie. A takim krajem była Polska, podnosząca bez żadnych przerw, nawet w światowym kryzysie, swoje PKB. A więc ten fenomen został zauważony i pokarany przy co najmniej beztrosce polskich władz. Piszę „co najmniej”, bo coraz bardziej realny staje się scenariusz, że taki systemowy permisywizm na ekspansję, nie może być dziełem niemerkantylnego przypadku.

Unia w służbie interesów

Ciekawym przykładem systemowego osłabiania konkurencji stała się polityka Unii Europejskiej, a w szczególności antyrozwojowy Zielony Ład. Już i wcześniejsze narzędzia wolności – tu wolności przepływu ludzi i pracy – zostały traktowane wybiórczo, na tyle, by rodząca się w Polsce konkurencja nie zagrażała interesom „starego Zachodu”. Wolność przepływu wolnością przepływu, ale jak polscy kierowcy zaczęli zagrażać interesom francuskim czy niemieckim, to się zaraz na nich znalazło bata innego traktowania niż w przypadku idei równości wszystkich członków, graczy rynkowych. A z Zielonym Ładem to już jest jazda bez trzymanki. Turów przeszkadza z węglem brunatnym, ale już nie dziesięć kilometrów dalej, gdzie podobne instalacje, u Czechów czy u Niemców to są już ostoje czystości klimatycznej.

Niemcy, które smrodzą jak najęte, wycinają lasy pod stawianie wiatraków, potem niszczą farmy wiatrowe, by dobrać się do węgla brunatnego pod nim wystawiają wciąż narracyjne rachunki smrodzącej Polsce, która tylko przypadkiem jest najeżona licznikami emisji jak żaden inny kraj, w dodatku postawionymi w miejscach głównie smrodzących.

I mamy – najdroższy prąd w Europie po cenach nominalnych, potęgowanych jeszcze kilkukrotnie niższą u na siłą nabywczą. I polskich fenomen wzrostu zarył mordą w piachu unijnych regulacji fantasmagorii klimatycznych, które akurat sprawdzane są, a właściwie testowane, na pełnej petardzie.

I w ten sposób, narracją unijną, ukwieconą troską o ekosystem, pszczółki, wiewiórki, ostatnie pokolenia i inne histeryczne grupy wsparcia podcina się korzenie polskiego wzrostu. A polska klasa polityczna patrzy się na to, wystawia plecy do poklepania i kieszenie po unijne diety. Byle dotrwać do końca sutej kadencji. Po drugiej stronie mamy wytrawnych graczy, a przede wszystkim Niemcy – nie państwo, które ma przemysł, ale przemysł, który ma państwo. U nas to jakiś kosmos. Tam przedsiębiorcy są dominującą siłą polityczną, bo ich wkład w PKB jest dyskontowany przez nich politycznie. U nas – bida, panie, przedsiębiorcy są ganiani z podatkowego kąta w kąt przez kolejne gangi polityczne, traktowani jako pomiotło braku zorganizowania się, ofiary napuszczania jednych na drugich, które i tak zagłosują wedle szwów podziałów plemiennych, nawet kosztem własnych interesów.        

I tak jechaliśmy. Byliśmy montownią Europy, zabiegaliśmy o to. Nie stymulowaliśmy własnej bazy produkcyjnej, przeciwnie, fundowaliśmy jej coś w rodzaju systemu „układów zamkniętych”, tak dobrze opisanych w rzeczonym filmie. Powoli dorabialiśmy się, ale per capita wolniej niż nasi koledzy z byłego obozu socjalistycznego. Tworzyły się kominy nierówności, co dowodzi chorej struktury redystrybucji dochodu narodowego. Dla królujących u nas gospodarczo i politycznie Niemców byliśmy ucieleśnieniem ich idei z początków pierwszej wojny światowej uczynienia z Europy Środkowej i Wschodniej rezerwuaru taniej siły roboczej w oparciu o państwa satelickie o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających w stosunku do gospodarki niemieckiej. I udało się – tym razem bez wojny (dodajmy – kinetycznej) Niemcom dokonać takiego podziału.

Ale – przypomnę – zarówno to, jak i niedobita polska gospodarność dały nam możliwości niespotykanego w naszych dziejach rozwoju. Głównie z powodu startu z bardzo niskiej bazy kraju przeoranego przez ustrój „jakiego świat nie widział” i przez geopolitykę, która jeśli Polska jest słaba – jest naszym przekleństwem. Odwrotnie do tego, kiedy jest naszym błogosławieństwem, gdy jesteśmy mocni. A więc wielu dba o to byśmy mocni nie byli.

Układem tym ostatecznie wstrząsnął kowid. To był śmiertelny cios dla polskiej przedsiębiorczości. Dziwnym trafem ocalały tylko wielkie korporacje. Biedronki nie zakażały, Lidle były poza transmisją wirusa. Mali padali jak muchy i wielu się już nie podniosło. Tak w ogóle po co się było męczyć – z opresyjnym państwem, nierówną walką z korporacjami? Pojawiły się inne wyjścia – zaczęła przyjaźnie machać alternatywa dla prywatnej działalności. Jak nie możesz pokonać wroga – to przyłącz się do niego. I te zaradne łaziki, ta sól ziemi wolności zarabiania zaczęła przechodzić na stronę wroga – na państwowe i do korpo. Na państwowe, czyli do urzędników, wprost do swego gnębiciela, głównego powodu swych kłopotów jako przedsiębiorców, utrzymanego przecież z podatków topniejącej klasy. Z korpo to samo – przecież to duże korporacje wykańczają polski biznes i przejście do nich to też posępna zdrada swych prób samodzielności.

Czemu tak?

Czemu teraz biznes się zwija z Polski i w Polsce? Czemu nie będziemy już długo zieloną wyspą wzrostu w morzu (par excellence) czerwonych spadków? Nie, to nie są winne Tuski, czy – wymiennie – Kaczory. To winna jest cała klas polityczna, ale i suweren, który zadawala się takim towarem. Polska nie ma racji stanu, nie ma żadnej polityki gospodarczej, nawet tak prostej, jak „nie przeszkadzać”. Inne kraje prowadzą latami koherentną politykę wspierania swej gospodarki – wewnętrznie i zewnętrznie, bo to ona buduje ich siłę. U nas, w kraju gdzie polityka oparta jest na plemiennych, sztucznych emocjach nie ceni się pragmatycznych celów, nawet gdyby takie były – nie będą one nawet rozliczone, nawet nagrodzone za ich realizację, bo lud wyborczy tego nie zauważa. Nie kuma związków przyczynowo-skutkowych decyzji swych najętych do rządzenia władców. Gospodarka się wali bo PiS kradł, albo bo Tuski sprzedały nas Niemcom.

Ale to nie jest tak. Politycy mają Polskę gdzieś, byleby dojechać do końca dobrze wykorzystanej kadencji. Za przykład może posłużyć ciągły proceder podwyższania płacy minimalnej. Popatrzmy: rząd podwyższa płace minimalną, lud się cieszy, myśli, że to państwo daje. Co bardziej rozgarnięci, a właściwie zmanipulowani, uważają, że rząd pilnuje interesów pracowników przez zdzierstwem pracodawców. Ale tu rząd jest hojny z… kieszeni pracodawców. A dla nich koszt pracy to ważna, czasami, zabójczo ważna, część ich gospodarowania. Czasami nie do przeskoczenia. I mamy – sprawiedliwie, ale co z tego, jak zwalniają, zaś zagraniczni się też zwijają, gdyż ich główny powód inwestycji – tańsza praca, niknie w oddali. I żeby chociaż ta podwyżka trafiała do kieszeni pracownika. A co mu z podwyżki płacy minimalnej, jak ta podwyżka właśnie zamknęła mu zakład? Ma więcej? Nie – ma zero.

Z płacą minimalną jest jak z cenami regulowanymi za komuny. Przypomnę – w gospodarce wiecznych niedoborów zawsze było mało towaru, a więc monopole rodziły się na każdym kamieniu i kwestia ceny nie mogła być wypadkową rynkowej konkurencji, w związku z tym rodziły się inklinacje spekulacyjne. I „zaradzono” temu wprowadzając ceny regulowane, to znaczy takie, powyżej których nie można było sprzedawać. Natychmiastowym efektem było… zniknięcie ostatnich już towarów i narodziny czarnego rynku, gdzie ceny były wyższe ale towar był, w dodatku poddany już jakiejś szczątkowej kontroli popytu i podaży. Tak samo będzie i z płacą minimalną. Zaraz zabraknie pracy, zaś resztki prawdziwego rynku pracy przejdą do szarej strefy. Lewacy się będą cieszyć – jak zwykle, bo będą mogli, jak to w socjalizmie, walczyć z przeciwnościami, które sami spowodowali. Lud pracujący, czyli ten co jednak pracę będzie miał, też się pocieszy, bo nic tak nie zadowala jak pognębienie swego pracodawcy. Siepacza, dorobkiewicza i krwiopijcy. Ale będzie to radość krótka, gdyż zaraz trzeba będzie szukać roboty, albo iść na zasiłek. W takiej Warszawie, to tego nie widać, bo roboty (za coraz mniej a propos) pełno, ale znalezienie pracy po jej utracie na tzw. prowincji to już jest poważna życiowa trauma. I co, było się z czego cieszyć?

No, zadowoleni będą też i politycy. Napuści się pracowników na pracodawców. Znowu się wezmą za łby, stymulowani przez władzę do konfliktu po to, by razem nie wzięli za łeb klasy politycznej. Należy pamiętać, że podwyżka płacy minimalnej to podwyżka wielu składowych działalności gospodarczej, bo od niej, jako wskaźnika, nalicza się różne daniny. W dodatku na podwyżce płacy minimalnej zarabia najszybciej nie pracownik, ale samo państwo. W zwiększonej bazie podatkowej pracownika, jego składkach i innych odpisach. A więc baza polityczna buduje swoje populistyczne podstawy, zaś realna gospodarka jest w zaniku. Czyli tańczymy na wulkanie.

Maligna zielonej wsypy

Przeputaliśmy szansę na skokowy rozwój, jaką dała nam geopolityczna pauza trzydziestu lat w miarę spokojnego rozwoju. Przejedliśmy ten wzrost, nie stworzyliśmy trwałych podstaw do kontynuacji tego wzrostu. A potęga gospodarcza jest czynnikiem międzynarodowej pozycji, siły państwa. My przejedliśmy wzrost, nie inwestując w duże projekty i systemowe rozwiązania. Dochód narodowy został przez polityków użyty do przekupywania kolejnych grup wyborców, nie za ich własne pieniądze, tylko z transferu z jednych grup do drugich. Od tych zasobniejszych, acz mniej licznych i mniej zorganizowanych do tych mniej zasobnych, za to krzykliwie mnogich. Na to poszła nasza „wartość dodana”. Na korumpowanie polityczne socjalnymi transferami do grup interesów, które w sumie nie budowały siły państwa, dawały jednak coś pożądanego – władzę. Ale okazało się, że władza ta wcale nie została użyta do budowy siły państwa, tylko do umoszczenia się w dobrobycie klasy pośredników między wolą suwerena a sprawczością, jakimi są politycy.  

A szkoda tej zielonej wyspy. W końcu, po Chinach, byliśmy drugim fenomenem światowego niepowstrzymanego wzrostu, nawet je prześcignęliśmy.

Z Chinami to dobre porównanie, gdyż tamtejszy wzrost to cierpliwe trzymanie się obranej drogi rozwoju. My rozwijaliśmy się… pomimo. Pomimo kłodom rzucanym systemowo przez rodzimą politykę i zazdrosnych sąsiadów. A mimo to dawaliśmy radę, co pokazuje jak moglibyśmy się rozwijać gdybyśmy byli wspomagani, a nawet, gdyby nam tylko nie przeszkadzano. Czy będziemy kiedyś znowu „na zielono”? Mocno w to wątpię, bo pamiętam jak rodziła się polska przedsiębiorczość – każdy młody chciał zostać przedsiębiorcą. Dziś to pojedyncze procenty. Dostaliśmy taką tresurę zniechęcenia, że wielu marzy o korpo albo o spokojnym urzędniczeniu. Większość zaś o influenckim tiktokowaniu, życiu z promowania konsumpcyjnych trendów w upadłej gospodarczo kolonii.                                        

Napisał Jerzy Karwelis

Gorzej niż Jałta

26.10. Gorzej niż Jałta

By  Jerzy Karwelis on 26 października, 2024, wpis nr 1309

21 października w Berlinie odbył się szczyt przywódców Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i USA, gdzie omawiać miano odniesienie się do niedawnych propozycji planu zakończenia wojny, zaprezentowanych przez prezydenta Ukrainy. Widać, że powoli kwestia ukraińskiej wojny dobiega końca. Nie pora tutaj mówić o jej bilansie, bo do tego potrzeba byłoby jej zakończenia i to w dodatku w określonym formacie. Myślę, że należy się skupić na końcówce, warunkach jakie zaistniały tuż przed końcowym rozstrzygnięciami. Bo widać, że coś tam goście pokątnie gadają, tak jakby obie strony (Rosja i Ukraina) udawały przed swoimi rozgrzewanym społecznościami, że trzymają wysoko gardę. Za to pośrednicy, którzy głównie zajmują pozycje podżegaczy wojennych na koszt Ukraińców, też nie mogą udawać, że jednocześnie wyzywają wątpiących od ruskich onuc, a z drugiej strony robią pokątnie za swatkę.
Szczyt odchodzących
Pierwszą kwestią jest w ogóle sprawczość takiego grona, jakie zebrało się na szczycie. Gospodarz tego spotkania, czyli prezydent USA, właściwie to żegnał się z kolegami, bo Biden na pewno odchodzi, pytanie tylko czy wraz z całą swoją polityką europejską, bo to właśnie może sprokurować wygrana Trumpa. Chociażby z tego powodu temat Ukrainy był nie do zamknięcia na takim szczycie, bo ewentualna zmiana gospodarza Kapitolu unieważni jakiekolwiek postanowienia.
Po drugie – większość z tych „szczytujących” polityków stoi na glinianych nogach. I niemiecki kanclerz, francuski prezydent, czy premier Wielkiej Brytanii, albo zaraz odejdą, albo będą mieli duże problemy z kontynuacją swojej misji. W dodatku kwestia odniesienia się do kuriozalnego „pokojowego” planu Zełeńskiego, chociażby i z tego powodu nie została nawet rozstrzygnięta. Piszę „pokojowego” w cudzysłowie, bo plan ten ma niewiele wspólnego z pokojem, raczej z warunkami kontynuowania wojny, zaś jedyny jego punt „powojenny” zawiera kuriozalny postulat, że wojska ukraińskie… zluzują wojska amerykańskie w Europie.
Szczyt więc był zdaje się bardziej pożegnaniem Bidena, bez większych ustaleń, choć wielu spekuluje, że to też mógł być „skok na kasę”, czyli powielenie wielu innych projektów, w których starano się „zdążyć przed Trumpem” i zwodować kilka tematów w taki sposób, by ewentualny nowy prezydent nie mógł tego (łatwo) odkręcić.
Ale nie tyle jest to tu ważne, co ważna jest kwestia „szczyt a sprawa polska”. Bo zaczęły się spekulacje  „dlaczego to nie zaproszono na to spotkanie strony polskiej?”. I warto się tu przyjrzeć tej kwestii, bo, oczyszczona z plemiennych pohukiwań, pokazuje sytuację w której znajduje się nasz kraj. Chodzi o to, że to nieważne na jakim szczycie nas nie było, tylko to, że na żadnym nas najprawdopodobniej nie będzie. Za to u nas uznano nieobecność Polski przy tym stole za oczywisty rezultat katastrofalnej polityki plemiennych konkurentów polskiej sceny politycznej, nie skupiając się na najważniejszych rzeczach. Afront, jaki miał nas spotkać jest tylko waleniem w plemienne bębny, które ma zagłuszyć ciszę nad naszą, polską geopolityczną trumną.
Polska nie doproszona
No, bo zobaczmy – po pierwsze: co tam ustalono, na tym szczycie i czemu, a właściwie – do czego Polska miałaby być tam potrzebna? No, jeśli – powiedzmy – ustalano warunki pokoju (rozejmu?), to znaczy, że była mowa o jakiejś wizji przyszłej architektury bezpieczeństwa w naszym regionie. No to Polska jest w takich rozmowach po nic, utrwaliła bowiem w czasie tej wojny swój wizerunek jako bezdyskusyjnego „sługi narodu ukraińskiego”, a właściwie zaakceptowała rolę, jaką w tym konflikcie wyznaczył jej Zachód. Jest więc w tym względzie nie dawcą, ale prędzej biorcą nowej architektury, choć to wcale nie wyklucza, że jej „wsad budowlany” nie posłuży do kluczowych elementów konstrukcji nowego ładu. Ale ten będzie zaprojektowany bez naszego udziału. Po prostu – weźmiemy bez gadania co tam ustalą i tyle. Miejscowi depozytariusze tych decyzji, na wyrost nazywani polskimi politykami, będą się już tylko martwić jak to swojemu suwerenowi opowiedzieć, gdyby koncesje Zachodu wobec Putina odbyły się naszym kosztem i były zbyt daleko idące.Po drugie – by być przy stole podmiotem takich decyzji, to trzeba zachowywać się podmiotowo.
A my w tej wojnie słuchaliśmy się jak świnia grzmotu, z odpowiedzią na rakietę w Przewodowie czekaliśmy wyraźnie aż się Biden obudzi i powie co mamy robić, dawaliśmy Ukrainie i daliśmy co mieliśmy, i nasz potencjał odstraszania leży w tej chwili w chybotliwych losach zamówień na dostawy broni za wiele lat, jeżeli kolejne ekipy kolejnych rządów w ogóle podtrzymają tu jakąś ciągłość, dodajmy – polskiej racji stanu. A jak się zachowujemy przedmiotowo, to tak nas traktują, dodajmy – Ukraińcy również.
Druga Jałta?
Rozdzierane są szaty, że to druga Jałta, że zaraz bez nas, może naszym kosztem, mocarstwa zdecydują na długie lata o naszych zgryzotach. A przecież tak dzielnie stawaliśmy za wspólną sprawą. No, w tej perspektywie to Jałta, wypisz-wymaluj. I znowu mamy przegrać ze swą romantyczną polityką wartości w zderzeniu z pragmatyką polityki transakcyjnej. Czyli wychodzi, że się niczego nie nauczyliśmy, historia zatoczyła koło i znowu stanęła przed nami twarzą w twarz.
Fikołki, jakie wyprawia obecnie komentariat, tłumacząc, że „Polacy, nic się nie stało…” są już tylko żałosne. Po pierwsze nie wykazują w ogóle na jakiej to zasadzie – innej niż wdzięczność – mielibyśmy być dopraszani na takie szczyty. Mówi się tylko z jednej strony, że PO zawaliła naszą dyplomację (to PiS), z drugiej, że Duda też nie został zaproszony, zaś Niemcy już żałują, że nie zaprosili Tuska (to PO).
No dobra, powiedzmy, że nas tam by zaprosili, to co byśmy tam zaprezentowali? Raczej staralibyśmy się wyczytać z oczu i półsłówek mocarzy jakie ma być nasze stanowisko, a raczej przydzielona rola. Takie roszczenia o naszej sprawczości, to kolejny przykład na tromtadractwo naszej polityki. Chciałoby się powiedzieć – silni, zwarci, gotowi. Generał Andrzejczak, który wzburzył fale polskiej debaty stwierdzeniem, że jak Ruscy najadą Litwę, to my się im odwiniemy w Sankt Petersburg, nie bardzo chyba rozumie, że nie mamy czym tego zrobić. Nawet jakbyśmy chcieli, a raczej – nawet gdyby nam pozwolono. Są to więc pohukiwania na wyrost i prężenie nieistniejących mięśni. Jak za komuny – nie produkujemy konserw, bo brakuje nam blachy, zresztą i tak nie mamy mięsa.
Gorzej niż Jałta
Ten ostatni szczyt w Berlinie to nie była Jałta. Bo Jałta była rozmowami zwycięskich mocarstw o tym jak ma być urządzony świat po wygranej wojnie i pokonaniu arcywroga – Hitlera. Dzisiejszy szczyt to raczej Monachium, czyli kolejny zachodni spęd, by uzgodnić jak tu obłaskawić agresywny reżym, by na Zachód nie poszedł. Wiadomo jak się skończyło Monachium – pozornym pokojem, który był tylko odwleczeniem nieuchronnego oraz kupieniem sobie czasu przez Zachód, by się przygotować do obrony. Ten czas był kupiony głównie wolnością i krwią „skrwawionych ziem” Europy Środkowej i Wschodniej, z nami na czele.
Czy teraz jakiś nowy Lord Chamberlain pokaże nam karteczkę, na której będzie podpis Putina, że będzie pokój? Myślę, że będzie… gorzej.Wtedy Zachód jednak zabrał się za „para bellum”, czyli zobaczył, że trzeba się gotować na wojnę i jakoś tam, z wielkimi kosztami wynikającymi z zaniedbań wcześniejszych, odwojował Europę, Hitlera ukatrupił. Ale koszty tego nie zniknęły po zwycięskiej wojnie, bo nad Europą zapadła żelazna kurtyna – nieoczekiwany koalicjant, wujek Stalin, otrzymał swą zapłatę w postaci satelickich państw naszego regionu. Zachód więc zapłacił nie swoją walutą. Teraz jest inaczej. Nie widać żadnych zamierzeń ze strony Zachodu na przygotowanie się do starcia. Od dawna mówi się, że każdy pokój będzie teraz rozejmem, przerwą przed dogrywką. Decydujące więc będzie kto jak się do tej ewentualnej dogrywki przygotuje. A trzeba się przygotować tak dobrze, żeby… do niej nie doszło. Każde zaniechanie, spóźnienie, niedoszacowanie będzie tworzyło asymetrię, powodując u Putina tym większą ochotę na wykorzystanie okienka nierównowagi. A ze strony Zachodu nie widać żadnych przygotowań na taką przerwę.
Za to Rosja pracuje już od dawna w trybie wojennym, jest rozgrzana, sankcje nie działają. Moskwa obróciła się na Wschód i daje sobie radę bez zachodnich gadżetów i pieniędzy.
Zachód zaś będzie odwlekał te trudne decyzje, gdyż przejście na gospodarkę para-wojenną to olbrzymie koszty, a Zachód się nie tak umawiał w kontrakcie społecznym ze swym suwerenem. Miało być na luzie, spokojnie, marża u nas, szeroki socjal, robota w montowniach, takich jak Polska. A tu trzeba będzie zacisnąć pasa. Nie dziwota więc, iż widać powolutku, że najbardziej Zachód byłby zainteresowany powrotem do rosyjskiego „business as usual”, żeby – cytując znaną panią Reżyser – było tak jak było. I zostaniemy z tym wszystkim w tym samym miejscu. I historii, i geografii. Znowu wystrychnięci na dudka, ale z wysoko podniesioną brodą. Z dumą z naszych poświęceń, z których nic nie wyniknęło i ukrywaną słabością realną. Machając szabelką, ale taką jak całe nasze państwo – kartonową.               
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Kłamstwo wyewoluowane

Jerzy Karwelis dziennikzarazy

Jako filolog z wykształcenia obserwuję znane skądinąd, acz szkodliwe zjawisko przenikania do języka, i najgorsze, że do pojęć, nowomowy. Nowych wyrazów, czasem gorzej, bo nowych znaczeń starych słów, co to znaczyły kiedyś co innego. Jest to straszny wysyp rewolucji postępactwa, kiedy co chwila dekonstruuje się język, wprowadzając do obiegu jakieś lingwistyczne potworki.

Zabawa w feminatywy to już jest oczywisty chaos, ale najgorzej, że tylko na początku w uchu coś zgrzyta, bo jak te śmieciowisko cię zewsząd otacza, to już tracisz poczucie, że znajdujesz się na wysypisku. Używasz tych śmieci, bo nie chce ci się albo tłumaczyć, albo wykłócać o poprawne rozumienie znaczeń. To szantaż jest, w dodatku oparty na bzdurnych roszczeniach godnościowych. Jak jakiś, zwłaszcza, młodociany chwiej żąda ode mnie, bym albo w locie, albo po upomnieniu uszanował jego zboczenie tożsamościowe wyrażone w zaimkowaniu, to muszę to uszanować?

A z jakiej, że tak powiem, paki? A szacunek do mojego języka, mojego systemu pojęć, wreszcie mojej chęci braku czujności co to tam ta zapiercingowana, tleniona na niebiesko niby-osoba sobie aktualnie umyśliła na temat własnej tożsamości? Gdzie tej osoby szacunek do mojego, dość powszechnego delikatnie ujmując, sposobu określania płci interlokutora? To przecież nierównoważność kłująca wręcz w oczy. Ale taka moda – większość ma pochylać głowę przed aberracjami mniejszości i taki widok zachęca tylko mniejszości do eskalacji swych absurdalnych żądań.

Mniejszość jako większość

Ćwiczyliśmy to w kowidzie, kiedy ruch BLM kazał białym klękać i całować buty swym ofiarom niewolnictwa sprzed wieków. Wiem, ciężko w to uwierzyć, ale tak było. I biali, szczególnie policjanci, klękali, nawet burmistrz kupił złotą trumnę patologicznemu narko-bandycie, który kipnął w czasie policyjnej interwencji. Tak, mniemana mniejszość (jakby kto nie wiedział, to mówimy o Murzynach w USA, też mi mniejszość…) żąda przykucnięcia od większości, która ma ze wstydu za to, że nią jest, płaszczyć się przed każdą mniejszością. A więc mniejszości rodzą się na kamieniu postępu jedna za drugą. Oczywiście permutują i feministki już nawalają się z lesbijkami, homoseksualiści, którzy sobie żyli spokojnie w prywatności swych wyborów, teraz są wywlekani przez jakieś aktywiszcza na światło dzienne, a wywlekani być nie chcą, tylko chcą sobie żyć spokojnie w prywatności swoich wyborów seksualnych. Tak czy siak mamy dzisiaj kuriozum, dominacji mniejszości nad większością, a dzieje się tak zawsze w czasie rewolucyjnym. Tak, cywilizacja zachodnia funduje na swój własny pogrzeb rewolucyjne wzmożenie, które jeszcze bardziej powiększa i multiplikuje wszelkie przewiny, które do tego procesu doprowadzają. A więc koniec będzie przedwczesny i dynamiczny.

Ale żeby większość miała się ugiąć przed wolą mniejszości ta druga musi się przenieść w swych działania w sferę przemocy. Po tym jak skompromitował się Marks wieszcząc prymat terroru nad duraczeniem, zaś rację miał coraz bardziej Gramsci, który mówił, że najpierw (nie zamiast, bo tu chodzi o kolejność tylko) trzeba popracować nad świadomością i może wcale nie trzeba będzie uciekać się do terroru. I tak mamy teraz – mamy do czynienia z przemocą na wszelkich obszarach z odwlekanym jeszcze terrorem fizycznym, ale jak się te „chwyty na miękko” nie powiodą to trzeba będzie – stąd moja uwaga o różnicy między Marksem a Gramscim co do kolejności tylko – wrócić do twardych chwytów za gardło.

No, to gdzież ta przemoc? Głównie, moim zdaniem, bazuje w kompleksie większości, że nie nadążają za nowoczesnymi czasy. To ten wstyd pozwala na to, że toleruje się coraz większą ekspansję durnoctw postępactwa. Głupio się odezwać, bo nieczęste nieudane próby protestu są w mediach nagłaśniane właśnie jako przykład ciemnogrodzkiego zaprzaństwa wobec uznanych powszechnie postępowych idei. Ten rezerwuar wstydu jest później przenoszony na pasy transmisyjne postępu: media, edukację, przemysł rozrywkowy, by znaleźć swych wiernych akolitów i wtedy już „nagrane” tym osoby są armią ambasadorów postępu, rozproszoną w dyskursach.

Wreszcie – przy eskalacji niedorzeczności takich argumentów – sfera dialogu zamyka się. Nie trzeba już wymieniać poglądów, bo te mogą nie wytrzymać konfrontacji. Wykrzykuje się więc hasła z medialnych plakatów, jakimi stają się programy dowcipnie nazwane informacyjnymi, zaś coraz rzadszą kontrargumentację (rzadszą, bo momentów konfrontacji unika się) wprost wokalnie zabucza się, przerywając wraże wypowiedzi i zagłusza się przeciwnika hałłakując. Tak to przechodzi: od wstydu wywołanego jako postawę, do tematów „mniejszościowych”, tak by trenować większość w przyklękaniu. A jako, że klękać się nie bardzo chce, to sfera mniejszości poszerza się – wiadomo, wielu woli żeby to przed nimi klękano, zaś powody do tego obecna rzeczywistość mnoży jak króliki w klatce. Ale najważniejszym tworzywem, spoiwem i pasem transmisyjnym jest język.

Jeździec pierwszy – fakenews

Wiadomo, tej nowomowy jest w opór, ale dziś interesuje mnie zbitek dwóch potworków: „mowa nienawiści” i „fakenews”. Ci dwaj jeźdźcy zawsze występują razem, jest ich dwóch, zamieniają się tylko kolejnością, jeden motywuje drugiego, drugi zawsze wynika z pierwszego. Zabierzemy się za nie po kolei, skończymy zaś na ich wspólnym biegu, ciągnięciu tego dyszla postępu. Zacznijmy więc od konia fakenewsowego.

Pojęcie, zwłaszcza, że zagraniczne, już od dawna oddzieliło się od swego, nowego przecież, znaczenia i jest rozumiane całkiem inaczej niż znaczyło wtedy, kiedy powstało. To przyszło do nas z USA i właściwie ciężko znaleźć przykłady na jego istnienie w formach społecznie szerokich sprzed epoki Trumpa Pierwszego. To wtedy, kiedy pierwszy nieestablishmentowy kandydat walczył o elekcję pojawiło się to słowo, wyraźnie w zastępstwie słowa, które jeszcze do niedawna dużo w Stanach znaczyło, czyli słowa – kłamstwo. A zarzucenie komuś kłamstwa to – przynajmniej do niedawna i przynajmniej na Zachodzie – to sprawa poważna. Czasami zasadności takich oskarżeń należałoby dochodzić w sądzie przy biernej postawie oskarżonego. Tak, jak zarzuciłeś komuś kłamstwo, co mogło go narazić na utratę (potrzebnego w biznesie lub polityce) zaufania, to ty musiałeś dowieść w sądzie prawdziwości swych zarzutów i pomówiony mógł spokojnie na to patrzeć, jak się tam męczysz.

Powstał więc fakenews, jako ekwiwalent kłamstwa, ale zaraz przeszedł on na wyższy poziom – czyli poziom medialny. Fakenews to był news sprokurowany, lub co gorsza, kupiony przez media i kolportowany ze szkodą dla oczernianego. I tu mamy cały szpas. Po pierwsze – kto oceniał co jest fałszywe, a co nie? Według jakich kryteriów? No, co jasne już chyba, oceniał to mainstream, ze swoich pozycji, zaś wyrok nie był nigdzie zaskarżalny, gdy nie zapadał w sali sądowej, tylko w open ofice’ach głównych nadawaczy, jakimi stały się media, też dowcipnie zwane, społecznościowymi. Te, jako najszybsze, od razu nadawały ton, i te wolniejsze – jak telewizja i w ogóle prasa – brały już te kłamstewka w ocennym sosie factcheckerów.

Po drugie – takie fakenewsy przestały dotyczyć faktów, wiadomości, czyli newsów. Zaczęły coraz bardziej – i jest to trend wręcz rozlewający się po mediach – zaczęły coraz częściej dotyczyć opinii. Tak, oznacza to, że nie tyle fakty zostaną poddane weryfikacji, ale i opinie. Czy nie są przypadkiem „fake”, czyli odbiegające – i tu znowu wracamy do platform „checkujących” – od ugruntowanych prawd mainstreamu. Ba, żeby one chociaż były ugruntowane – są jak decyzje social mediów o wykluczeniu cię z platformy: nieprzeniknione, o zmiennych acz nieznanych kryteriach oceny i… nieodwoływalne. Musisz się więc pilnować, ba – nasłuchiwać co dziś jest mainstreamem, bo możesz się pomylić, jak Kurdej czy Holland z imigrantami. Raz bowiem mogą być fe, a raz cacy i jak przegapisz to wypadniesz z mainstreamu, a ten przyjmuje z powrotem po kosztownych kajaniach się i samokrytykach wobec kolektywu.

Po trzecie – fakenewsy przestały być polem obrażania jednostek. Stały się tropionym narzędziem obrażania, tu wróćmy do początku, całego areopagu mniejszości. A mniejszość obrażają głównie opinie, bo fakty to tropi… policja z pełnym unarzędziowieniem środków. W związku z tym fakenewsy tropione stają się przyczynkiem do wycinania całych platform i co bardziej popularnych profili. Sędzia w tej sprawie jest nieznany, kryteria, jako się rzekło, domniemywane i sam się musisz wysilać, by nie podpaść. W związku z tym króluje mówienie szyframi, jakieś „Strefy Opatrunku”, zamiast „Strefy Gazy”, łamańce i niedługo nadawanie Morsem, by uniknąć słynnych algorytmów tropiących. Ale to tylko piana – naprawdę chodzi o wewnętrzną cenzurę – tropiciele fakenewsów wytwarzają w głowach autorów ich bliźniaczy portret, na użytek przekazu, który ma uniknąć wytropienia i ukarania. I – to proces oczywisty w psychologii – ten drugi medialny brat-bliźniak powoli bierze górę, gdyż w poglądach, umysł wolny nie znosi dwójmyślenia.

Jeździec drugi – mowa nienawiści

Jak system tłumaczy taką wredotę, bo jakoś musi szlachetnie uzasadniać swoje okropieństwo? Ano chodzi mili Państwo o uchronienie Państwa przed kłamstwem, a więc wróciliśmy po zatoczeniu koła do właściwego znaczenia słowa „fakenews”, czyli kłamstwa. Otóż ma być niewinny lud wystawiony na pastwę kłamczuchów i rolą państwa, a właściwie najętych do tego korporacji, jest uchronić lud naiwny przez miazmatami fałszerstw. To oznacza, że system traktuje podmiot społeczny jako tabula rasę, na której każdy może napisać co chce. To zaś ujawnia bardzo lewackie podejście i demaskuje nie tylko totalitarne intencje systemu, ale to, za kogo ma społeczeństwo. No, za pustą kartkę, na której można nagryzmolić co się chce, by potem podmiot zapisany uznał te gryzmoły za swoje. Tak działają obecnie media mainstreamowe i nie ma co się dziwić, że tu trwa walka o rząd dusz. Jak się ma bowiem tak niepodmiotowe podejście do podmiotu, jak się uważa, że co się tam zapisze, to na wieki, to walczy się już tylko o dostęp do zapisu, czyli przed kim może się taki niezapisany zeszyt otworzyć i czy wrogowie posiadają jakiś pisak, co to może napisać jakieś straszne rzeczy na pustej kartce postnowoczesnej tożsamości. Powiadacie, że to cenzura? Nie, to tylko jej narzędzie, bo cenzura zawiera się w jeźdźcu drugim, czyli „mowie nienawiści”.

To też ewoluowało, w sposób podobny do fakenewsów. Najpierw to było o tym, że ktoś nienawidzi kogoś i się bezkarnie wyżywa. Tu otworzę nawias – to właśnie ta anonimowość plucia jest wykorzystywana jako pretekst do kolejnego kroku cenzorskiego, czyli walki z anonimowością w sieci. Tak, to na tych nienawistników teraz rzucają się wszyscy, a kończy się to tym, że spokojna większość jest w sieci coraz mniej anonimowa. A to źle, spyta ktoś? Po co uczciwemu anonimowość? Tak, to to samo jak gadanie – czego się Pan boi, jak przyjdą do pana o piątej rano, przecież jak jest Pan/Pani niewinny/-a, to nie ma się czego bać. Tak, ale co to za satysfakcja, kiedy leżysz przygnieciony przez but szwadronu do działań specjalnych, we własnym salonie, z kałachem przy głowie, na co patrzy cała twoja rodzina, może też na leżąca na dywanie? Przecież niewinni nie mają się czego bać.

A kto w dzisiejszych czasach jest niewinny? Jak, do czego wrócimy, definicja mowy nienawiści jest jak z gumy, większej niż definicja pornografii? A sankcje takiej gumowości są poważne, odkąd głównym przedmiotem zeuropeizowania przestępstw na Kontynencie stała się właśnie mowa nienawiści? Wystarczy, że powiedzmy jakiś portugalski cis-jednorożec poczuje się urażon mym tu, piastowskim, wpisem, a już poleci skrzydlata policja obyczajowa z europejskim nakazem aresztowania nienawistnika? A obrażanie całych grup społecznych? To też ciekawa historia dla rozległości mowy nienawiści. Jak takiego cis-portugalczyka obrazi jakiś pszenno-buraczany Polak, to pozew jest indywidualny. Ale jak taki obrazi całą społeczność cis-ów? Ba, jak taka społeczność cała poczuje się obrażona, choć piastowski obraził tylko jednego takiego z LGBT? I wystąpi w imieniu całej społeczności?

A jak taki piastowski w ogóle nikogo konkretnie nie zaczepi, tylko wyda własna opinię, to też może dostać po europejsku w kość. To już nawet nie jest to, że za walkę z mową nienawiści robi tu cenzura, ale takie usytuowanie sprawy powoduje, że mnożą się sztucznie instytucjonalni obrońcy. Te wszystkie płacone przez system organizacje obrony, tropienia, walki, co to są podmiotami prawa, często inicjującymi postępowania karne. Najlepszym tego przykładem jest gościu co uciekł do Norwegii, ścigany przez polską prokuraturę, schował się tam za opinią ściganego za poglądy polityczne, by stamtąd, ze Skandynawii, zasypywać zdalnie polskie sądy pozwami o ściganie wszechobecnego w Polsce faszyzmu.

Mowa nienawiści rozlała się nie tylko na opinie, nie tylko na zinstytucjonalizowany biznes jej tropienia, ale także na samą nienawiść. Przekroczyła dawno jej rozmiary. Bo mowa nienawiści wcale nie musi być nienawistna. Jak nienawistne może być cytowanie np. Biblii w tym co tam jest napisane o homoseksualizmie? A mamy przykłady uwięzień z tego powodu. Jak to się tłumaczy? Ano – wszech-wyjaśniającym wszystko – kontekstem. Tak, na golasa to może nie nienawistne, ale liczy się to w jakim świetle, a właściwie z jakich to pobudek własnych autor dopuścił się czynu wszetecznego. A my to już wiemy, co autor miał na myśli. Mało tego – najniewinniejsze przekazy mogą być nienawistne, bo… odwołują się do negatywnych stereotypów. W związku z tym nie można nic mówić o pieniężnym mentalu jednej z nacji (ale o Szkotach, to już można), o lenistwie czarnoskórego (nie czarnoskórych, tylko konkretnego gościa). Nie można bo odwołujesz się do stereotypów, a te – w dziwny sposób – zawsze są negatywne. Pozytywnym stereotypem jest tylko wygolony faszysta, który służy za twarz doklejaną każdemu przeciwnikowi. Choćby to była blondyneczka, długowłosy aniołek miłości.

Nienawiść bez nienawiści 

A więc mamy „pojęcie-kombajn”, co to ma znaczenie wielorakie, gdyż mowa nienawiści, jak widzimy wcale nie musi być nienawistna, nie musi też dotyczyć konkretnej osoby. O tym zaś czy taką dana  mowa jest czy nie – decyduje grono, czy instancja kompletnie nieznana, nie wiadomo nawet czy w ogóle istniejąca. To z kolej – znowu – oznacza, że, aby się strzec przed jej konsekwencjami, sami musimy się cenzurować, czy to już jest nienawiść, czy nie. Popatrzmy więc czemu służy ten omówiony dyszel. No, w realu wychodzi na to, że jest to mimikra cenzury, jakiej świat nie wiedział. Kiedyś to się szło na Hożą, by dostać stempel od cenzora, coś tam się zawsze podnegocjowało. Był adres, człowiek, argumenty. A teraz? Nic, pustka ukrywana za pozorami sztucznej inteligencji. No rules. Żadnych odwołań, pilnuj się sam i wymyślaj co dziś mainstream uważa za cacy, a co nie. Diabelska sztuczka.

Ale czemu to ludzie akceptują? Myślę, że wielu taki np. kowid tak przetrzepał mentalnie, że akceptują, iż weryfikacja przez nich rzeczywistości została wyoursourcowana w obce ręce. Bo co proponuje tropienie mowy nienawiści za pomocą narzędzi faktcheckigu? Ano to, że weryfikacja prawdy dla danego osobnika nie jest już dokonywana przez niego. Dokonuje jej ktoś inny. I dla niego podmiot ludzki staje się obiektem działań socjologicznych, wręcz pasuje mu, że ktoś „starszy i mądrzejszy” tłumaczy mu tę coraz bardziej komplikowaną rzeczywistość. Godzi się na to.

Ja wiem, że to ciężko tak codziennie konfrontować się z coraz bardziej nas otaczająca rzeczywistością. Że trzeba mieć busolę codziennej weryfikacji, albo dystans do wszystkiego. Ale większość jest tu rozleniwiona i przyjmuje takie sito z zewnątrz, zwłaszcza, że jest ono unurzane w plemiennej emocjonalności, upraszcza wszystko, likwiduje niuanse, tworzy rzeczywistość zarówno prostą, jak i fałszywą. I lud biorczy godzi się na to z ochotą i jest już bez znaczenia, czy to pragnienie tłumaczącego skrótu wywołał sam system, by tę sztucznie stymulowaną potrzebę zaspokoić swoim ideolo, czy tylko system odpowiedział na zapotrzebowanie. To wszystko jedno – jak z dylematami czy kowid został wywołany przez globalizm, czy tylko globalizm skorzystał na szansie na rozwój, jaką dała mu pandemia. To wszystko jedno – bo koniec jest taki sam. Cenzura, ku zadowoleniu cenzurowanego.

Trzeba zakończyć te rozważania wątkiem wolnościowym, czyli odpowiedzieć sobie na pytanie – czy wolno kłamać? I odpowiedź jest prosta, choć na dzisiejsze czasy – szokująca. Wolno kłamać, ale w świetle prawa można ponieść za to konsekwencje. Ale ex post. Nikt nie karze za, nawet domniemaną, chęć skłamania. Nikt, oprócz cenzury prewencyjnej, o której tu dziś w sumie mówimy. Możesz skłamać w piśmie urzędowym, w sądzie, w umowie, ale będziesz ponosił tego konsekwencje. A tu zablokują ci nawet zamiar, czyli zakneblują cię. Najpierw powloką przed oblicze prawa budujące przykłady, byś sam się opamiętał. Potem uniemożliwią ci dostęp do przekazu, bo zatrujesz swoimi, a zweryfikowanymi przez nas, kłamstwami błogość ludu post-nowoczesności. Wreszcie, po takim treningu, sam zaczniesz uważać na siebie, zaś mniej lub bardziej sztuczni cenzorzy będą mogli albo odpocząć, albo pokombinować jakie tu jeszcze obostrzenia wprowadzić.

Wolność łgania

Ceną za przyzwolenie na kłamstwo jest wolność. Tak, to ludzie sami sobie powinni wytyczać ścieżki co dla nich jest prawdą, a co nie. Nie jest to robota dla kogoś z zewnątrz, bo to się zawsze kończy cenzurą, gdyż ta jest z założenia zglajszachtowana do jakiegoś wzorca ideologicznego. W związku z tym nie można odbierać wolnym ludziom prawa do pomyłki, prawa do swoich poglądów, prawa do wystawiania się na kłamstwa. Bo to rozleniwia. Taką robotę z chęcią „przejmą” zewnętrzne struktury. Oddzielą (niewygodne) chwasty od (zideologizowanych) zbóż prawdy. Człowiek zaś, który odda ten trud komu innemu stanie się bezwolny i bezradny wobec nowej normalności, zaś jego poglądy na temat prawdy i fałszu będą już tylko emanacją zewnętrznych działań. Kształtowania umysłu wedle jednego strychulca. A więc dajcie się ludziom mylić, tylko wtedy będą wiedzieć co jest prawdą, bo dopiero sparzeni nie raz nauczą się weryfikować fakty z rzeczywistości.

Bo chodzi o wolność, nawet wolność mylenia się, nawet wolność kłamania. Bo inaczej nie ma wolności. Tu od dawna pielęgnuję wspomnienie z biografii Larry’ego Flynta, skandalisty, wydawcy półpornograficznego Hustlera. Ten, prowokując jeszcze wtedy konserwatywną Amerykę, pisał najgorsze bzdury i kłamstwa. Trafił do sądu, pozwany przez kaznodzieję, wielebnego Jerry’ego Falwell’a, wzór cnót wszelakich, za to, że opisał w swoim magazynie, że wielebny chędożył w wychodku własną matkę. Co było oczywistą bzdurą. Sąd uniewinnił jednak Flynta, wskazując, że choć to, co napisał jest wierutnym i obrzydliwym kłamstwem, ale wielebny to osoba publiczna i nie można tolerować zakazu pisania – nawet kłamstw – na jej temat, gdyż wyżej od obrony przed kłamstwem stoi wolność słowa. Zaś to czytelnik jest od tego, by uznać takie rewelacje za bzdury, ale – żeby to zrobił – społeczeństwo musi podjąć ryzyko wystawienia go na takie, dziś powiedzielibyśmy, fakenewsy.

Tak, ale to stare, dobre czasy. I Ameryki, i wolności słowa. Dziś Flynt zawisłby na niejednej medialnej latarni, bez sądu, a może i z sądem. No, chyba, że wielebny Falwell byłby za Trumpem. Wtedy to niema i głucha Temida postępackiego ostracyzmu zagrzmiałaby gromkim głosem i spaliła spojrzeniem każdego, kto nie uznałby, że rzeczony Flynt i jego bzdury są egzemplifikacją wolności słowa, przeciwniczki przecież „mowy nienawiści”.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Wygaszanie Polski, czyli czy Kasandra miała rację?

12.10. Wygaszanie Polski, czyli czy Kasandra miała rację?

By Jerzy Karwelis on 12 października, 2024, wpis nr 1304

Właściwie to nie bardzo wiadomo jacy są ci Polacy. Wielu wskazuje, że żyjemy w czasach przedrozbiorowych, bo te chyba charakteryzowały się tym samym co dzisiejsze – większość wcale nie uważała, że coś się kroi. W szkole męczono mnie na temat rozbiorów na różne sposoby. Ja wiem, z pozycji wtedy  Polski Ludowej trzeba było wciskać nowe rewelacje o polskiej historii, które były miksem prawd i kłamstw mających wytłumaczyć stan ówczesny. Że za komuny musimy być częścią większej całości, bo sami ze sobą nie możemy sobie, jak widać, poradzić. Mieliśmy w historii czasy wielkości, ale te skończyły się fatalnie i nie ma co myśleć o takiej przeszłości, bo ta nas zawodzi. Jest tylko krótkim przystankiem, aberracją dziejów w naszym mentalnym skazaniu na małość, z bolesnym przebudzeniem z takich snów. I za PRL-u wskazywano nam na wiele błędów dziejowych, popełnionych przez Polaków, które nas do rozbiorowych upadków doprowadziły.
Peerelowskie winy rozbiorowe
Wiadomo – ta „historia wstydu” miała wtedy swoje ideologiczne uzasadnienie, ale oddzielmy to od pomieszanej z tym prawdy. PRL utrzymywało kilka tez: że byliśmy źle uplasowani geopolitycznie i pokłóceni ze wszystkimi sąsiadami, zwłaszcza z Rosją. A za PRL to radziecka emanacja Rosji i przyjaźń z nią miały nam pokazywać, że polska rusofobia to nasze przekleństwo. Trzeba patrzeć na Wschód, bo tam nasza, pansłowiańska, przyszłość. Był to więc argument taktyczny. Drugim, podobnym, ale lżejszego kalibru, było twierdzenie, że to wina naszych zapyziałych stosunków społecznych. Wiadomo, lewacy mieli pretensje, że socjalizmu nie było nie tylko w wieku XVIII, ale i w starożytności. To było śmieszne, ale dzwoniono dobrze, tyle, że nie w tym kościele. Z naszymi stosunkami społeczno-politycznymi to było głównie tak, że z powodu utrzymania się starej struktury społecznej, opartej na konserwowaniu rolnictwa w wykonaniu ziemiaństwa nie wykształciły się ani przemysł, ani klasa średnia. Zachód zaczął odjeżdżać nam na całego, co jeszcze pogłębiło zacofanie rozbiorowe. Najlepszym tego przykładem jest fragment z filmu „Szwadron” (12:35), kiedy rosyjscy żołdacy poskramiający powstanie styczniowe dworują sobie, że w Londynie otwarto pierwszą linię metra, czyli według nich „koncept dla kretów”. Ten rozziew był już w okresie przedrozbiorowym i tony książek napisano, i cysterny krwi wylano, by w przyszłość szedł ze szlachtą polski lud. Niewiele z tego wyszło.
Okazało się, że tak naprawdę to przegraliśmy przez… innowacyjność w demokracji. Tak, winą nie było to, że uprawialiśmy nie tylko przodujące formy ustrojowe, ale głównie to, że ćwiczone one były w otoczeniu państw autokratycznych – nasza jak najbardziej rozwinięta i naiwnie rozumiana demokracja musiała przegrać. Po prostu w środku Europy rodził się ładny i niespotykany źrebaczek, ale otoczony był przez wilki, i losy jego bezbronności były przesądzone. I teraz te wilki, co to nas pożarły, przebrały się za źrebaczki i uczą nasze państwowe pozostałości jak to źrebaczkami być. Uważają nas za niedoróbki, rachityczne i niedorozwinięte jednostki aspirujące do dojrzałej państwowości, choć to ich dwie wojny poobgryzały nam nasze kosteczki. Okazało się wtedy, ale to nie znaczy, że wiemy to i dziś, że w tej części Europy Polska musi być silnym państwem, jeśli ma istnieć jako projekt i byt instytucjonalny.Oczywiście ciągnie się za nami ta ponura sława, że nie dorośliśmy swym metalem do tych rozwiązań, nie rozróżniając między wolnością a samowolą, interesem zbiorowości a własnym. Na taką wadę wskazywała komuna w swych naukach rozbiorowych – mieliśmy się ukorzyć przed własnymi wadami narodowymi, oddając stery nad naszą rozpasaną wizją wolności w ręce przywódców obdarzonych – darowanym z Moskwy – rządem wszystkiego, ale nie dusz. Jak sobie nie radziliśmy jako naród, to trzeba nam było znaleźć impuls zewnętrzny, który nas uratuje przed samym sobą. Jest coś w tym, że my, jedni z pierwszych zachodnich uprawiaczy wolności, miotaliśmy się w tej puszce dziejów, króla lekceważyliśmy – co to za estyma, wszak z elekcji mógł nim zostać każdy, nawet potopowy „Piekłasiewicz” z Psiej Wólki (2:30), byleby ze szlachty. Na armię skąpiliśmy, bo każdy magnat miał swoje zagony. I stworzyliśmy układ, gdzie króla można było sobie kupić (z zagranicy), zaś potężna Polska stała się krajem upadłym, do najechania. Nie jesteśmy bez win i nie wszystko da się zarzucić na geopolitykę i na nasze prymusostwo we wdrażaniu europejskiej demokracji.Jedną z taktycznych, ale bardzo ważnych wad była wspominana często przed redaktora Michalkiewicza zadziwiająca pobłażliwość w stosunku do zdrajców i agentów. To jest jakiś rys szczególny, bo trwający nawet do dzisiaj. W innych krajach to był powróz i stryczek, u nas cackano się z pulardą. Do końca. A bezkarność daje jeden przykład – do kontynuacji na rozszerzającą się skalę. U nas były całe zastępy jawnych jurgieltników, na żołdzie państw obcych. I oni mieszali w polskim garze. A skoroś zdrajca nieukarany, to i pamięć po tobie zaniknie, bo któż by tam gromadził polskie rachunki krzywd i przekazywał je z pokolenia na pokolenie? Tak, pamięć – to też nasza słaba strona. Nie uczymy się na błędach, nawet swoich własnych, osobistych. Co dopiero jako społeczność, naród. A to skazuje nas na ciągłe powtarzanie tej samej lekcji historii, tylko w nieznacznie różnych wariantach geopolitycznych. I właśnie powtarzamy taką lekcję, tylko, że nikt jej nie słucha, zapatrzony w ekrany smartfonów „nowej normalności”.
Podobieństwo momentów?
A więc już wyeksploatowaliśmy na rzecz tego dyskursu kwestię analogii czasów dzisiejszych do czasów przedrozbiorowych i pora przyjrzeć się czy jest to porównanie naciągane, czy tylko nieznacznie różniący się wariant tamtej sytuacji. A więc wróćmy do tamtych tez. Geopolitycznie siedzimy w tym samym miejscu, tyle, że jesteśmy mniejsi i „może nas nie zauważą?”. Popatrzmy na tych, co nas mają nie widzieć, czyli sąsiadów naszych. Jak z nimi stoimy? Słabiutko. Popatrzmy się tak dookoła. Czesi, jak zwykle – my ich lekceważymy, a oni nas. My ich za niezgulstwo i schlebianie Niemcom, oni nas za zadarty nos wyższości i nieobliczalne awanturnictwo. Słowacy – raczej słabo, od kiedy poróżniły nas efekty naszych ostatnich wyborów, kiedy Słowacja ma kurs ostro antyunijny. Ukraina to osobna katastrofa, bo my się czujemy niedowdzięczeni, zaś Ukraińcy zrobili sobie z nas zdrajcę zastępczego, głównego przyszłego winowajcę opuszczenia Ukrainy przez Zachód. Białoruś – to samo, nasza wschodnia racja stanu przeciągania Łukaszenki na stronę Zachodu za pomocą polskiego pasażu spłonęła na ołtarzu zachodniej polityki antagonizowania Wschodu, nawet kosztem naszej tam Polonii. No, zostały nam Niemcy i Rosja, bo Skandynawów, choć graniczymy przez Bałtyk, odpuściliśmy sobie, poddani stałemu impulsowi Zachodu, byśmy byli stacją benzynową na drogach wschód-zachód, a nie samodzielnym podmiotem montującym kontynentalne korzyści dla układu północ-południe, czym jest w zasadzie plan Międzymorza.A więc Rosja – moim zdaniem nasz stosunek do niej jest wypadkową naszych zagranicznych patronów politycznych. Jak jesteśmy w orbicie USA, to nasz stosunek do Rosji jest wypadkową aktualnej polityki Waszyngtonu. Teraz jesteśmy mocno przeciw, bo taka jest jazda z Bidenem. Jak jesteśmy w orbicie Berlina – to samo. Za Tuska pierwszego, jak energetyczny deal stulecia robiły Niemcy z Rosją, to Tusk był rzeczywiście „Putina człowiekiem w Warszawie”. Teraz, gdy z powodu wojny na Ukrainie wszystko się pozamieniało, to ci sami ludzie i w Berlinie, i w Warszawie, którzy zabiegali o przychylność włodarza Kremla, teraz prześcigają się w tropieniu onucyzmu, szczególnie wśród tych, którzy… ostrzegali ich jeszcze 3 lata temu przed układaniem się z Kremlem. I taki jest nasz stosunek do Rosji – jak nam każe pryncypał.Znowu stosunek do Niemiec jest wypadkową tego kto rządzi. Jeżeli to jest delegatura Berlina, jak teraz, to jest prosty kurs na to, co teraz mamy – słuchamy się jak świnia grzmotu, likwidujemy nasze ostatnie ścieżki rozwojowe – po drodze do przyszłego dealu z Rosją (a powrót do niego jest niechybny, jak Owsiak w piekle) nie może być żadnych przeszkód. Ma być swobodny, wolny przejazd, co najwyżej jakieś stacje obsługi, żadnych marzeń panowie. Nie może być, że tu poważne kraje się umawiają, konie kują, a jakaś biało-czerwona żaba nogę podstawia. Sprawa jest jasna. Inna sprawa jest jak mamy u nas rządzące przedstawicielstwo amerykańskie. Wtedy element niemiecki jest odstawiany na bok, mamy się komu poskarżyć, możemy patrzeć za ocean i się stawiać. No, chyba, że mamy jak teraz. Bo przedtem mógł PiS się stawiać (i tak to robił w stopniu minimalnym) Berlinowi, bo Trump się z Niemcami nie lubił, uważając ich (i słusznie) za pasażera na gapę, który swe środki zamiast na obronę (tę zostawił łaskawie w rękach USA) przeznaczał na swój socjal i międzynarodową ekspansję. W dodatku poprzez wzmacnianie gospodarcze Rosji swoimi dealami osłabiając pozycję Stanów.Ale teraz się zmieniło. Doszło do dealu Waszyngron-Berlin w wykonaniu Bidena, który mianował na swego europejskiego junior-partnera Niemcy. Wtedy zaszło słońce nad Polską, choć naród się nieźle bawił, nawet w pandemię. Nie widząc tego, że jak się nasi naprzemienni, a właściwie równoważący czy znoszący swymi wpływami dwaj partnerzy wpływu dogadają, to nie będzie już żadnej alternatywy. Nie będzie w co grać, nie będzie nadziei. PiS się jeszcze opierał w tym układzie, ale coraz słabiej. Nie miał szans, Unię już sobie prawie całkowicie odpuścił, a jak przyszły Tuski, to już się układ domknął.Nie ma dobrego wyjścia, bo stan dotychczasowy jest dla nas zabójczy, chyba, że wygra Trump. A i wtedy nie wiadomo jak będzie, wielu więc woli znane zło, niż nieznane zagrożenie. Bo Trump chce tę wojnę na Ukrainie skończyć, ale nikt nie wie, za jaką cenę. A my możemy być w tym koszyku i nikt nie wie na co się wtedy strony umówią. Wpływy Rosji w Europie wzrosną, co dla nas jest wiadomością fatalną, bo niewiele można powiedzieć o naszej racji stanu, ale na pewno do jej podstaw należy, żeby Rosja nie zasiadała przy stole spraw europejskich, a zwłaszcza przy takim stole, gdzie nas nie ma, za to decydują się nasze losy. A taka nam się Europa kroi. Zresztą – inna teraz też nie istnieje.
Wygaszanie Polski – objawy
Dlaczego uważam, że żyjemy w układzie zamkniętym? Bo, moim zdaniem, jesteśmy świadkami wygaszania Polski. No właśnie – czy świadkami, czy tylko widzami, którzy niewiele z tego rozumieją? I tu wróciliśmy wielkim kołem do początku naszych rozważań. Czyli – a jesteśmy w podobnej sytuacji granicznej dla naszego kraju – czy jest i jeśli jest, to jaka, percepcja narodowa tego stanu? Czy jak za Sasa popuszczamy sobie pasa (dodajmy – za pożyczone), licząc, że znowu będziemy mieli fart, a właściwie jakąś prolongatę cudownej cezury w naszych dziejach powolnego wzrostu i szybkich upadków, gdzie po upadku przeżywamy wielopokoleniową lekcję, że może jednak lepiej rządzić się samemu? Właśnie, czy tacy jak ja, to są – jak za kowida – jakieś przewrażliwione wyjce, tworzące co najwyżej jakieś lokalne grupy Laokona, wieszczki zagłady, podczas, kiedy dookoła kwili życie „rumiane, jak rzeźnia o poranku”? Co myślą wyborcy „uśmiechniętej Polski”? Bo przecież nie mogą nie widzieć wygaszania naszego kraju w kierunku rzeczonej stacji benzynowej, co najwyżej montowni Zachodu, dzieła pokracznego decouplingu, małymi Chinami, gdzie – teraz Polak – będzie zawijał zachodnie dobra w sreberka.
Nie można nie widzieć tego mówienia o rządzeniu, zamiast rządzenia, kierowania się nie obowiązkami instytucji państwowych, ale PR-em skierowanym do swego elektoratu, zwijania inwestycji, łykania, ba – forsowania rozwiązań klimatycznych, uchodźczych, obyczajowych czyniących z naszego kraju gospodarczą pustkę wypełnioną zagranicznymi korporacjami zblatowanymi z lokalnymi „dopuszczaczami” do rynku. Widać to na każdym kroku i trzeba być ślepym, by tego nie zauważać. Ślepym, albo może zaślepionym? Tak, może w tym jest część odpowiedzi. Chodzi o takich, którzy bardziej nienawidzą PiS, niż kochają swoją ojczyznę. I tak wielu z nich nigdy jej nie kochało, bez względu na to kto rządził. Chce, by ten nieudany eksperyment (z dokładnie takich samych powodów jak w przedrozbiorowej narracji PRL-u) rozpuścił się w czymś większym. Kiedyś w panslawizmie pod przywództwem Rosji, później w rodzinie radzieckiej – dziś w europejskim tyglu idących na cywilizacyjną zagładę. Ci to nie będą widzieli takiego wygaszania kraju, a nawet jak to zauważą, to temu przytakną. Po co te wszystkie trudy, trzeba tylko doczepić się (choćby z ostatnim) wagonikiem do pociągu postępu, nie grymasić, bo z tego – jak widać – same tylko zgryzoty. Ci będą powtarzać, że jako naród to jesteśmy wstydem Europy, zaś tylko nasze elity, do których się rzecz jasna apologeci ojkofobii zaliczają, godne są obcowania z unijnym kosmosem kosmopolityzmu. Tak – ci nic nie widzą, a jak zobaczą, to przytakną.Ale ilu tam ich jest, takich? Uwaga! – coraz więcej. Mamy bowiem dwie drogi: przebudzenia z jednej i zsucziwanija z drugiej. Jedna mówi, że zawiedzeni się odwracają od zdrajców wiarygodności, choćby dopiero przy następnej urnie. Druga szkoła mówi, że w miarę grzęźnięcia w okropieństwa – stają się oni wspólnikami. Wystarczy tylko nie zareagować. Jak w mafii, żeby wejść musisz zabić i stajesz się taki jak my – spółką współwinnych. Jak by co, to przecież to wszystko nasza robota. A milczenie (krzywo) uśmiechniętych jest takim wspólnictwem, z którego się trudno wycofać. Coraz trudniej, im bardziej to przyspiesza w strony niespodziewane.
Mimikra wygaszania, czyli dym
Mamy do czynienia z mimikrą wygaszania Polski. To, że inwestycje, że CPK zrobią u siebie Niemcy, Węgrzy czy Austriacy to trudno. Poszło. Ale najgorszy jest demontaż państwa. Jesteśmy na granicy państwa upadłego. Kolejne instytucje są likwidowane, a to przecież sól demokracji. W dodatku te filary stoją na jednym ważnym, acz chybotliwie polskim fundamencie – zaufaniu społecznym. Zaufaniu, które jest teraz potężnie testowane. A Polakom tylko tego trzeba – zakwestionowania sensu i powagi instytucji republiki, które demonstracyjnie wykazuje obecna ekipa. Dla odrodzenia się demona polskiego warcholstwa, machnięcia ręką na państwowość, potakiwania, że u nas tak zawsze, żeby wreszcie przyszedł ktoś i zrobił porządek. No to przyjdzie. Jak na zawołanie.Wielu mówi, że opadliśmy na dno, ale codziennie odzywa się pukanie od spodu. W sądzie to nie wiesz, czy twój wyrok „w mieniu Rzeczpospolitej…” ostanie się, bo się okaże, że jeden sędzia z województwa odległego o setki kilometrów go nie uznaje, bo mu się twój skład orzekający nie spodobał. Którego prokuratora mamy się bać, którego ma się słuchać policja? Którą fabrykę teraz zamkną, bo „liberalny” rząd podwyższył płace minimalną, jeszcze wyżej niż „socjalistyczny” PiS? Jakie będą rachunki za prąd, co dowalą małym przedsiębiorcom, jaki zboczeniec zaraz poprowadzi inkluzywne lekcje w szkole naszego dzieciaka i ile miesięcy trzeba będzie czekać, by przyjął cię lekarz ze skierowaniem na cito? W takim kraju żyjemy i trzeba przyznać, że jest to kierunek upadłościowy.To my, tu u siebie. Ale najgorsze, że na świat to jeszcze chojrakujemy. Skaczemy jak wesz na grzebieniu. Potrząsamy nieistniejącą szabelką, sadzimy się po przedpokojach światowych spraw, hałłakujemy, że jakby co, to my tu zaraz, panie, Putina wdepczem, czołgiem – na Moskwę, silni, zwarci, gotowi.
Raczej ugotowani, jak żaba w europejskim bajorze podgrzewanym grzałką chichotu końca historii.I tak, jak sprzed zaborów – mamy pokraczną strukturę społeczną. Samo-mianowaną szlachtę zwaną elitą. Z zagwożdżonymi ścieżkami awansu, chyba, że poprzez kooptację. A więc awans nie wiąże się u nas z rozwojem, zasługami – jest właśnie feudalny: przyjmiemy cię, jak będziesz konserwował nasz układ. A więc mamy Polskę w pookrągłostołowej formalinie, w słoju zamkniętych nadziei, z wykrzywioną twarzą, jak ofiary zakonserwowanej przez Hanibala Lectera w „Milczeniu owiec”.
Wiem, w innych krajach jest podobnie – po kowidzie już tylko naiwni mogą wierzyć w sprawczość demosu. Chyba, że przyznają, iż sami sobie zgotowali kwarantanny, lockdowny i sanitaryzm szczepienny – wtedy tak, proszę bardzo. A Zachód to jeszcze czegoś się tam boi, choćby i resztek nieogłupiałego suwerena. Ale Zachód uczy się – od nas. Że można zarządzać krajem w drodze do realizacji globalistycznego ideolo poprzez napuszczanie na siebie grup społecznych, poprzez antagonizowanie ich sztucznymi i wmuszanymi gównoburzami. Wykopując nieprzekraczalne przepaści, bez jakichkolwiek mostów komunikacji. „Dziel i rządź”, „Polak mądry po szkodzie” (a gdzie tam!), „Gdzie dwóch Polaków, to trzy opinie”. I w końcu: „Polak Polakowi… batem!”Co jest na końcu tej ścieżki wygaszania państwa? Na pewno sąsiednie mocarstwa nie chcą mieć tu dziury, z chaosem w środku Europy. Będzie jakaś forma, coraz bardziej komisarycznego, zarządu krajem. Taki kapitalizm kompradorski, kiedy depozytariuszami interesów kolonialnych mocarstw są ich lokalni namiestnicy, otoczeni wąską elitą służąca już tylko do eksploatacji lokalsów.
Niektórzy wróżą rozpad, ale – moim zdaniem rozbiorów nie będzie, gdyż w dzisiejszych czasach międzynarodowe kłótnie o postaw polskiego sukna mogą nie być w pełni kontrolowalne. Michalkiewicz wieszczy Generalną Gubernię 2.0, na co ma papiery. To by nawet pasowało – taka peryferia interesów niemieckich, z ograniczoną, już wtedy bez białych rękawiczek, suwerennością. Z ludem pracującym z mordą w kubeł (niech będzie, że w kuble – ryżu).
Teraz ta wizja wydaje się nieprawdopodobna, ale tylko dlatego, że wydaje się – fałszywie – odległa. Ale jak już nadejdzie, to ci wszyscy, co się do tego przyczynili będą utyskiwać na innych. Inaczej musieliby wyjść siebie, stanąć ze sobą twarzą w twarz i… strzelić się we własny pysk. I dzieciom się będzie tłumaczyło jak to się walczyło ze złem na Marszach Wolności czy Błyskawic (tu wymiennie), ale się nie udało. A dziadek tak się starał. A wszystko to przez ten nasz warcholski mental. I znowu będziemy mieli wymienność pokoleń – jedni będą tracić niepodległość w poczuciu, że „projekt Polska” (znowu) się nie udał, a ich dzieci, kiedy już odkryją, że „ojczyzna to więcej niż chleb” będą jak ich dziadowie konspirować jak to odwojować. I znowu, jak ich dziadowie, kiedy zwyciężą, w ogromnej radości swej nie dopilnują tego powrotu do końca. I znowu, w ostatniej chwili przejmą cały interes nie ci, co walczyli o zwycięstwo, ale „szarzy, nie-zwykli” ludzie, depozytariusze Polski, kraju, w którym „jest jak jest”. Zmęczeni bojownicy po odtrąbieniu zwycięstwa wrócą do swych opuszczonych w boju rodzin, zostawiając sprawy publiczne tym cierpliwym z poczekalni dziejów, robiących interesy, nawet kosztem swego kraju.
Zapiski z końców świata 
 Ostatnio czytałem zapiski z końca świata, jaki dla ówczesnych światłych był koniec, wydawałoby się wiecznego, porządku cesarstwa rzymskiego. Też widzieli wszystko, znali przyczyny, byli… niesłuchani przez resztę, która sama nawet nie wiedziała, że pogania konie pędzące z rzymskim wozem w przepaść. I to jest dopiero determinizm dziejów – nic nie można z tym zrobić. To tak, jak by się ruszyło jakieś koło dziejów, którego nie zatrzymasz. Jakbyś patrzył na to przez nieprzeniknioną szybę. Jakby to się wszystko MUSIAŁO ziścić. Bez szans na reakcję, na ratunek. Ale jak czytałem te zapiski upadku, to zrozumiałem wątpliwą celowość takich działań. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A dziś, w czasach globalizmu, cała planeta jest naszym krajem.

A więc nikt cię nie wysłucha, będziesz jak Cogito u Herberta: gdy „oni wygrają, pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę, a kornik napisze twój uładzony życiorys”. I wzorem tych moich poprzedników „zapisków z końca świata” widzę, że warto jest robić rzeczy godne nie dla uzyskania efektu, nawet nie do szuflady, tylko dlatego, że tak trzeba.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Trzeci jeździec Apokalipsy. GŁÓD.

Napisał Jerzy Karwelis trzeci-jezdziec-apokalipsy

Moim zdaniem idzie na zwarcie. Z tą Unią. Ja się od dawna zastanawiałem czemu oni tak tę żabę szybko gotują i to na kilka grzałek? Może wiedzą coś, czego my nie wiemy, czy przypadkiem nie okazało się – moim zdaniem – za kowida, że z nami można więcej niż nam się wydaje? Może wielu z nas myśli, że jak przyjdzie co do czego, to się lud postawi, a jednak taka decyzja to jest decyzja indywidualna. Ja wiem, większość się łudzi, że jak by co, to się przyłączy – przeżyłem to na zadymach w stanie wojennym. Ale ktoś musi zacząć pierwszy.

Kiedy armia przestaje uciekać?

Z reakcjami tłumnymi to jest pewna dziwna sprawa, która zawiera się w rozwiązaniu dylematu pt. „dlaczego wojsko rejteruje?”, albo w naszym wypadku „jak to się dzieje, że wojsko przestaje uciekać?” Zostańmy przy tym drugim przykładzie. Powiedzmy, że wojsko, tak jak teraz ogłupiałe społeczeństwo, zaczyna uciekać w panice. Pierwszy, który się zatrzyma, stanie i będzie do tego nawoływał – zostanie zmieciony. Jakoś tak się dzieje, że czy to wiele prób, czy większa liczba ludzi, czy jakiś ważniak z autorytetem wytwarzają masę krytyczną i spanikowany tłumek się zatrzymuje, większość widzi „trynd” i się przyłącza, bo widzi, że w masie, że można, że chociażby w tłumie to nikt nie pociągnie serią indywidualnej odpowiedzialności. I nagle wszyscy stają, ba – ruszają z powrotem, atakując tych, przed którymi jeszcze chwilę temu tchórzyli.

Widzę wiele analogii do czasów dzisiejszych, ale głównie w opowieści o tej sytuacji. Bo społecznie prawda jest taka, że większość wcale nie uważa, że ucieka, że ją ktoś goni, że trzeba by się zatrzymać, bo zaraz nas zagonią, okrążą i wybiją. Ta świadomość jest dziś – jeszcze – uważana za przewrażliwienie i histerię. Ma być cechą świrów, co to wszędzie widzą zagrożenie, pełni manii prześladowczej psują piękne horyzonty nowej normalności, marudzą, jak Kasandra, zatruwają miły nastrój. Tak, bo żabie gotowanej jest miło, a okazuje się, że tak jej wygarbowano skórę medialnie, iż jej tolerancja dochodzi do poziomu zadowolenia z prawie-wrzątku, w którym się już gotuje. A więc nie ma co liczyć, że ktoś zatrzyma tę tyralierę paniki, gdyż popędzany tłum uważa to za przebieżkę i to wcale nie jego gonią, tylko on lata za przeniewiercami we własnych szeregach. Ale dość tej analogii – wróćmy do rzeczy, czyli do Unii.

Czterech jeźdźców Unii

To już jest brnięcie w jakieś szaleństwo. Coraz więcej wskazuje na apokaliptyczny tercet. Przypomnę o Czterech Jeźdźcach Apokalipsy. Wielu mówi, że przećwiczyliśmy pierwszego jeźdźca, czyli zarazę, na co można się zgodzić zaglądając pamięcią w czasy pandemiczne. Ćwiczymy obecnie rozpędzającego się jeźdźca pt. „Wojna”. Pozostały jeszcze dwa, czyli Głód i Śmierć. Tak, jakby nam je ktoś ustawił w narastającej kolejności, z wiadomym jeźdźcem na końcu. A więc czeka nas głód? W czasach nadwyżki w produkcji żywności? Co za wymysł?! Tak? No to pospekulujmy.

Zacznijmy od przemysłu, bo ten, jako część technologiczna, jest w pewnej części odpowiedzialny za rozwój rolnictwa, co to nas wyżywi, a może i nie. Globalistyczne trendy doprowadziły do deindustrializacji naszego kontynentu. Zanurkowały tu też i Stany, bo na chorobę globalizmu zachorował cały Zachód i ma podobne objawy. Sprawa nabrzmiewała podskórnie od wielu lat, ale goście, co to chcieli zatrzymać tę ucieczkę produkcji do Chin, byli zmiatani, jak rzeczone przypadki wojenne, wdeptywało ich w ziemię stado może nie spanikowanych, ale pożytecznych idiotów, co to wierzyli, że układ marżowy Zachód i zawijający w sreberka produkcję Wschód będzie trwał wiecznie. Jakby się ktoś interesował to było właśnie na odwrót – ta dominacja Zachodu nad Wschodem to tylko krótka przerwa w historycznie przeważającej dominacji Wschodu. Ale zakochaliśmy się w tej bajce i nadchodzi pora przykrego przebudzenia.

W wyniku działań zachodnich globalistów, rozwoju technologii i transportu okazało się, że można gros produkcji przenieść do zasuwających za miskę ryżu Chin, by Zachód mógł odebrać rentę dominacji swego układu, kontraktu zawartego ze swymi społeczeństwami. Wy tu chłopaki konsumujcie, jak praca to w zasadzie w mało męczących usługach, marża światowa będzie realizowana u nas, będziecie na ryneczkach popijać kawkę i na lato latać w tropiki. Emerytury forever, żadnych stresów – panowie świata. Przewagą miał być nasz kapitał, choć jego znaczenie – po powolnej detronizacji dolara – zaczęło się znacznie zmniejszać. Technologie osmotycznie wypłynęły na Wschód, który raz to kradł, a raz zainwestował w edukację swych przyszłych inżynierów.

Co wziął w zamian Zachód? Ano, jeśli chodzi o uczelnie to zaserwował uniwersytety gotowania na  tęczowym gazie. Podczas, gdy Chińczycy i Hindusi zasuwali na politechnikach, wkuwając matmę i fizykę, u nas – pewnie z nudów, ale i z powodu lewackiego marszu przez instytucje – królowały nauki coraz bardziej miękkie. Pal tam licho nauki humanistyczne, ale przejście na nauki genderowe, poprawnościowe, feministyczne, czy ogólnie tęczowe pokazały kompletną nierówność w priorytetach Zachodu i Wschodu.

Wschód i Zachód

I Wschód zobaczył, że można. Że można, robiąc dla Zachodu, jednocześnie się poduczyć jak to robić samemu, a – bogacąc się powoli jako montownia świata – wyrobić na tyle zasobne zalążki swojej klasy średniej, by zawrócić konsumpcję na rynek wewnętrzny. W dodatku trzymając Zachód cały czas w szachu. Kowid bowiem pokazał, ale głównie Wschodowi, bo Zachód tu się wydaje ślepy, że bez Chin czy Indii to Zachód leży na obu łopatkach. Bez produkcji ze Wschodu nie jest w stanie u siebie zapewnić podstaw bezpieczeństwa, nawet w pandemii wisiał na włosku chińskich dostaw substancji do produkcji leków. I dalej wisi, bo o przeniesieniu strategicznej produkcji do Europy tylko się mówi, choć i nawet to – coraz mniej. Lekcja z kowida nie została odrobiona, a jak nawet ktoś coś bąknął, to i tak wielkie koncerny, pozbawione własnej bazy produkcyjnej, i tak wolą wrócić do Chin, niż samemu odbudowywać własna bazę produkcyjną.

Z Europy zniknęła bowiem nie tylko klasa średnia, ale i klasa, że tak powiem – robotnicza. Brakuje umiejętności, bo niby skąd miałyby się wziąć? Z tęczowych uniwersytetów? Szkolnictwo zawodowe praktycznie nie istnieje, zaś szkoły średnie produkują masowych aspirantów do wyższych uczelni gotowania na gazie. Praca na Zachodzie staje się sposobem na nienachalną redystrybucję dochodu w celach socjalnych. Europejczyk się rozleniwił, gdyż doprowadził go do tego stanu socjal i wysoko opłacane zawody o ujemnym znaczeniu praktycznym. Odwrotnie na Wschodzie – tam się nie bawią w żadne zieloności i tęczowości – owszem, moim zdaniem (głównie poprzez Rosję) są oni tam zainteresowani podsycaniem tych samobójczych trendów na Zachodzie. Żaba ma sama sobie podkręcać termostat w akwarium upadku. Ostatnio pojmany i zwrócony Rosjanom ich szpieg, a właściwie agent wpływu wskazywał swymi działaniami jak jest zadaniowany wywiad i jakie tematy są ważne dla Wschodu, które Zachód ma kupić: aborcja, zieloność, tęczowość, pacyfizm, oraz – szczególnie w Polsce – eskalacja wojny polsko-polskiej. Tak nas rozwalą, a właściwie – tak sami siebie rozwalimy.

Dwie funkcje ekologii

Tyle produkcja. Osobna rzecz, o której chcę to trochę dłużej, to kwestia ekologii. To połączenie dwóch dezintegracji: jedna nakierowana na wspomnianą produkcję. Ta jest duszona na Zachodzie nie tylko z powodów marżowych, ale ta historia jest opowiadana „na miękko”. Kwestii realizacji marży kapitalistów lud by nie zrozumiał, ale że to robimy dla planety, dla przyszłych pokoleń, to już jest przekaz, może nie zrozumiały, ale do wciśnięcia dla maluczkich. To, że się to kupy nie trzyma to nie ma żadnego znaczenia. Wracając do naszej analogii – w tej sprawie wojsko ucieka, główni panikarze krzyczą na trwogę, że trzeba się wycofać z okopów industrializacji. Zaś panika jest tak wielka, że każdy kto się spróbuje zatrzymać, a zwłaszcza przekonać resztę do zaprzestania tej szaleńczej gonitwy w przepaść, będzie zmieciony. Jak nie przez tłum, to przez oficerów wyposażonych w nagan „mowy nienawiści”, do którego – obok kłamstwa oświęcimskiego, zobaczycie – doszlusuje niedługo kłamstwo klimatyczne. To dla niego nakładamy na europejską produkcję własne i bezsensowne obostrzenia, które czynią z naszego kontynentu pustynię przemysłową, co się od razu przekłada na pustynię technologiczną. Skansenujemy się.

Ekologia ma też i drugie oblicze – wspomnianego jeźdźca trzeciego Apokalipsy – Głodu. Unia wykańcza rolnictwo i naiwny jest każdy, kto myśli, że to z powodów klimatycznych. To tylko, moim zdaniem, pretekst do likwidacji rolnictwa jako klasy społecznej. Ma ono dla globalizmu same wady: zazwyczaj rataje są konserwatywni, dość niezależni, choć polityka uzależnienia ich od dopłat procentuje na rzecz unijnego globalizmu. Mają też wadę największą: chłopi są depozytariuszami wartość zabójczej dla globalizmu – rozproszonej własności prywatnej i to mocno osadzonej, bo w ziemi. Nie są to żadne akcje, obligacje, depozyty, bo te można wykończyć w parę dni i za pomocą klawisza „enter”, a z ziemią to jest kłopot.

A więc zglobalizowana Unia widzi w rolnictwie wroga numer jeden, zaś cała kwestia ekologiczna to tylko taktyczna pała, w dodatku służąca do napuszczania miastowych na chłopów, czego byliśmy świadkami w narracji dekonstruującej ostatnie społeczne efekty strajku rolników. Miastowi wytykali rolnikom traktory za miliony, pożyczki na dobrych warunkach, dopłaty za niesianie i że „rolnik śpi, a żyto mu rośnie”, co pokazywało nie tylko brak zrozumienia dla nowoczesnej produkcji żywności, ale też mentalną ocenę rolnictwa jako siedliska ciemnogrodu rodem z „Konopielki”. Ale czego się tu spodziewać po ludziach z miasta, którzy uważają, że jedzenie bierze się z Biedronki, tak jak dzieci uważają, że prąd się bierze ze ściany?

Unia nie taka cwana

Myślałem, że Unia jest cwana. Że za pomocą unijnego „pasażera na gapę”, czyli lekko stowarzyszonej z Unią Ukrainy wykończy do cna europejskie rolnictwo i zrobi to w hipokryzji pomagania walczącemu krajowi, choć benefity finansowe zbiorą oligarchowie i międzynarodowe korporacje, zaś korzyści polityczne – tylko Bruksela. Że Ukraina, nieobarczona ograniczeniami, takimi jak ich zachodni koledzy zmiażdży cenami swych konkurentów, z Polską na czele. I że do tego dojdzie jeszcze Mercosur.

Trzeba tu trochę wyjaśnić o co chodzi. Unia pomyślała sobie, by jednak znaleźć wąską ścieżkę pomiędzy ideologiczno-biznesowym wycięciem rolnictwa a groźbą spotkania Jeźdźca Trzeciego, czyli Głodu. Nawet – słuchajcie, słuchajcie! – lewica rozumie, że idolo to ideolo, ale jak w rezultacie zazieleniania (i teraz zaniebieszczania, bo będziemy niedługo liczyć ślad wodny, obok węglowego) zaburczy w europejskich brzuszkach, to mogą urzędnicy zielonego ładu zawisnąć „zamiast liści”.

I tu pojawił się pomysł Mercosur (Mercado Comun del Sur, czyli Wspólny Rynek Południa). Chodzi o to, by Unia znalazła sobie globalną farmę do produkcji żywności. W Ameryce Południowej. Wiadomo, tam jest po taniości, prawa pracownicze niżej iż w Chinach, a więc będzie korzystnie. Niech oni tam sobie smrodzą, jak w przemyśle dla nas Chińczycy; co daleko od oczu to daleko od, zielonego, serca. Niby mamy jedną planetę, ale jak to nie u nas, to można się okryć z w płaszcz zielonej hipokryzji. Ameryka Południowa się ucieszy, bo dostanie wielkie pole do eksportu, ceny będą zaś na tyle niskie, że dorżnie się ostatniego europejskiego rataja. Lud zaś, głównie miastowy, z głodu nie zdechnie, pola się zugoruje, by otrzymać malownicze widoki i rozlewiska, gdzie zakróluje natura.

Trzeba tylko zrobić tam u nich „jeden rynek”, ale nie konsumpcji, tylko produkcji, widzieć kontynent jako jednego producenta, który będzie spełniał jednolite normy. Tak jak Chiny stały się halą produkcyjną świata, tak jego PGR-em ma się stać Ameryka Południowa. W dodatku – ku zadowoleniu tej ostatniej. Pomysł wydawałby się znakomity, oczywiście z punktu widzenia Brukseli, ale mamy dwa kłopoty.

Pierwszy to taki, że jeżeli wzorem przemysłowych Chin, produkcja żywności przeniesie się do Ameryki Południowej, to uzależnimy się od tego w równym stopniu, co od przemysłu Wschodu. Po prostu utracimy zdolności produkcji żywności w stopniu strategicznie samodzielnym. A z żywnością to nie jest tak, że można na nią poczekać, jak na chińskie chipy czy API z parę tygodni. Przecież jak zabraknie nam zboża, to go sobie nie wyhodujemy w tydzień. Trzeba będzie gdzieś kupić. I wkrótce, przy przenoszeniu produkcji żywności do Mercosuru i równoległą utratą własnych zdolności tym razem, po chińskich, znajdziemy się w rękach południowoamerykańskich. A więc sami się pchamy w lejek.

Ślad drzewny

Drugi kłopot polega na nadgorliwości, co to – jak mówią – gorsza jest od faszyzmu. Oto już Unia witała się z południowoamerykańską gąską, aż tu nagle spod płaszczyka wspólnych interesów wychynęło kopytko diabełka ideologicznego. Unia bowiem psuje cały układ: forsowane jest prawo w zakresie zalesiania. Wyjaśnię poprzez analogię. Mamy już wprowadzony tzw. CBAM, czyli de facto podatek od importowanego śladu węglowego. Chodzi o to, by w ramach zielonego szaleństwa nie tylko produkty europejskie miały przestrzegać zasad walki ze śladem węglowym. Chodzi również o import. Tłumaczenie jest dwojakie: po pierwsze ekologiczne, pt. mamy przecież jedną planetę i jest wszystko jedno GDZIE ten ślad jest wydalany, bo nie ma planety B. A więc nie ma mowy o przenoszeniu w świat „brudnych” technologii i sprowadzaniu do Europy produktów naznaczonych węglową śmiercią.

Z drugiej strony mamy do czynienia z argumentacją ekonomiczną. Musimy wprowadzić cło wyrównawcze, bo nasi europejscy producenci są obciążeni kosztami zieloności, zaś tańsze, choć brudne, produkty wytworzone w krajach nie obciążonych takimi kosztami mogą cenowo wykosić na europejskim rynku firmy zielone. Stąd ten podatek. Ale clou zasadza się na jednym – Europa pozbawiła się bazy produkcyjnej, a więc jedyne dostępne produkty, czyli te z brudnego Wschodu, będą dalej jedyne, tylko, że droższe. O podatek, z którego przychody pójdą na… szczerzenie idei zieloności.

Tak samo ma być ze „śladem drzewnym”. Wiadomo od dawna, choć to w wielu przypadkach mit, ale zostawmy to, że w Ameryce Południowej areały pod rolnictwo pozyskuje się z wycinania drzewostanu. A to przecież, zwłaszcza puszcza amazońska, płuca całego świata, choć to kompletna bzdura. Ale nieważne. Teraz wszyscy eksporterzy do Unii będą musieli wykazać ile drzew padło przez ich produkcję, bawiąc się w beznadziejną grę w wyliczanie „śladu drzewnego” na każdy kilogram wołowiny i naliczaniu od tego karnych opłat. Na środowisko, rzecz jasna.

A więc cały pogrzeb na nic. Ten ruch bowiem podniesie sztucznie koszty, w związku z tym i ceny na produkty, które miały konkurować cenowo i wszystko wróci na swoje, poprane, miejsce. Żywność, która miała być tańsza, przez klimatyczne mrzonki podrożeje i sprytny plan bierze w łeb. Południowi Amerykanie się załamali, rząd berliński podobno protestuje, ale nie będzie to pierwszy przykład kiedy niemieccy urzędnicy z Berlina skapitulują przed niemieckimi urzędnikami z Brukseli. Tak było chociażby w przypadku niemieckiego przemysłu samochodowego, gdy jedni namówili drugich, by tradycyjny przemysł samochodowy dał się namówić na elektryczny eksperyment, w którym wygrali…. Chińczycy.

Kto zatrzyma uciekająca armię?

I mamy taką walką bytu z materią. Już chłopaki się tam domówili na interes z jednej strony i ideolo z drugiej, aż tu pośpiech zepsuł wszystko. I tak jest zawsze z postępakami. Niby robią tam interesy, ale jak przyjdzie do szaleństwa ideologii to następuje niepowstrzymywalna zaćma. Lewa ręka sięga drapieżnie po termostat i podkręca potencjometr grzania na całego. Żaba puszcza bańki pary już nosem i zaraz dojdzie do przesilenia. Ale, kończąc naszą analogię, kto zatrzyma się pierwszy w tej panicznej ucieczce armii? W sumie to bez znaczenia, to tylko kronikarska ciekawość. Bo ktoś się zatrzyma na pewno, prędzej czy później. Trudno, żeby wszyscy rzucili się w przepaść. Szkoda będzie tylko tych nawoływaczy daremnych, stratowanych, bo zatrzymali się za wcześnie. Ale to mniejsza szkoda, niż cała armia w ucieczce, przed samą sobą, zaganiana naganami politruków.

A jak znam historię, to ci z naganami szli pierwsi przed pluton egzekucyjny nowego rozdania. Zaś ich mocodawcy zazwyczaj unikali kary, co nadaje optymizmowi przyszłości pewną gorzką nutę wynikającą nie z determinizmu, ale doświadczenia. Doświadczenia, które mówi, że im większe przewiny, tym bliżej do bezkarności.   

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Powódź jest bobra na wszystko, czyli powodzianki zamiast kowidków

Powódź jest bobra na wszystko, czyli powodzianki zamiast kowidków

Jerzy Karwelis powodz-jest-bobra-na-wszystko

28 września, wpis nr 1300

Kiedyś, za kowida, z kilku powodów miałem takie cykliczne formy, które nazwałem kowidkami. Tematy zasadniczo pandemiczne były dość posępne, ja siedziałem w kwarantannie bezrobocia i ckniło mi się już za tematami nie tyle błahymi, co raczej pokazującymi przemianę świata jaki znaliśmy w formach mniej ponurych. Było tego sporo, to cały rozdział w moim pisanym (i wciąż gdzie niegdzie do kupienia) „Dzienniku zarazy”. To tam, lapidaria współczesności, czyli kawałki większych całości dawały asumpt do wywiedzenia z okruchów świata większych konstrukcji rzeczywistości, zazwyczaj ukrytych. Może to tylko te kawałki oprą się presji czasu i wbrew pozorom najmniej się zestarzeją, dobitniej niż poprzez „naukawe” tabelki pokazując ludzki, kulturowy i społeczny wymiar „nowej normalności”.

Teraz mamy to samo, można więc po kowidkach wprowadzić… powodzianki. Też kawałki zdarzeń około-powodziowych mogą wskazać w którym kierunku zmierza dziś świat, znaleźć jakąś wypadkową tej szarpaniny. Bo z każdego chaosu wyłania się w końcu jakiś kierunek, czasami uśredniony, czasami ukryty, bo wyznaczony, azymut zmiany. Tak samo i z powodziankami, fragmentami wymytych konstrukcji, odłamkami połamanych pni ideologii – pokazują one nam skąd przyszły, byleby się zatrzymać, popatrzeć i poanalizować. I nie dotyczy to tylko czasów powodziowych, w ich dosłownym znaczeniu.

Powódź trwa od dawna i zalewają nas fale, ale nie wody, tylko głupoty i kłamstwa. Tak – świat zgłupiał, wiedza staniała, od kiedy samo posiadanie, choćby i najgłupszych, poglądów usprawiedliwia ich wygłaszanie.

Tam, wygłaszanie – bez względu na rację, kłamstwo i manipulacje zrównuje się z wiedzą, nauką, a zwłaszcza z rozumem. Stąd ten potop. I wcale nie jest tak, że to proces gwałtowny, jakaś fala, którą można przetrzymać w zbiornikach retencyjnych zdrowego rozsądku. Nie, ta fala rośnie powoli, acz systematycznie, a właściwie rosła już od dawna, tak, że nie zauważyliśmy, że sięga już nam do szyi, do ust…

Prawdziwa powódź

Tak, potoki głupoty zalewają nam usta. Coraz mniej ludzi mówi co myśli. Najbardziej krzykliwi są sprzedawcy prymitywnych ideologii na bazarku chwilowych mód, trendów pozwalających nadać (choćby i chwilowego) sensu rozchwianym tożsamościom. Kiedy możesz być codziennie kimś innym, możesz być wszystkim, a więc i… nikim. Pływać w tych prądach błocka występujących z brzegów egzystencji, udawać, że to piękne chwile, choć dookoła piętrzą się brudne wody potoków kłamstw, półprawd i szaleństw. Spróbujemy dziś sobie nastawić taką sieć na te wylane wody i złapać co tam żywioł przyniesie.

Trzymając się dosłownej powodzi widać państwo z przemoczonej dykty. Zaprawdę rachunek III RP nie przynosi chwały klasie politycznej. Ta, zapatrzona w perspektywę czteroletniej swej kadencji na nachapanie się, ani myśli o projektach infrastruktury krytycznej, ani chce na to przeznaczać, w końcu publiczne, pieniądze. Te, wydane w zapobiegawczy sposób może i kiedyś uratują parę regionów, ale nie przyczynią się do realizacji podstawowego modelu biznesowego polskiej polityki – przekupywania elektoratu jego własnymi pieniędzmi. I tak jest teraz.

Kiedyś był za komuny taki żart: co się zbiera jak są żniwa latem? Odpowiedź brzmiała – plenum KC. I teraz mamy to samo. W Sejmie jeden obwinia drugiego, co daje pewność, że nic z tzw. odporności państwa nie będzie, za to jak jest powódź, to co się robi? Ustawę i tworzy nowe ministerstwo. Uwaga – ministerstwo od powodzi dowodzi… dalekowzroczności rządzących, bo ci wiedzą, że z takim podejściem powodzie będą się zdarzały coraz częściej i dlatego warto taki resort mieć pod ręką, bo będzie co robić. Przypomina to mądrość Rosji, posiadającej ministerstwo do sytuacji nadzwyczajnych. Tak, ruskie wiedzą, że sytuacje nadzwyczajne to u nich standard, pewniejszy niż… standard sytuacji normalnych i może warto się poduczyć od nich tam, skoro nas czeka, przez zaniechania własne, to samo?

Ale nie można wszystkiego zwalać na polityków. Ci to przecież zwierciadło duszy demokratycznej narodu naszego. No, bo ktoś toto wybiera, c’nie? Sami oni z kosmosu nie zlecieli. Ktoś to wynalazł i wypromował, bo przypadki samorodnych społeczników na poziomie polityków to widok rzadki. Nawet jak taki się gdzieś na kamieniu narodzi, to i tak musi przejść przez sito wodzowskiego systemu i ugiąć karku. Wielu też wyskakuje jak diabeł z pudełka, bo są depozytariuszami interesów nie naszych i ich nagłe wzrosty w górę to nie są przypadki. I w tym maglu siedzi suweren i wybiera „mniejsze zło”.

W dodatku elektorat zaciśniętych zębów coraz mniej je zaciska, uważając stan dwójpolowki, który sam prokuruje – za normalny. Sam go prokuruje, bo jak się takim uświadomi, że poza wojną polsko-polską jest cały kosmos politycznych wizji i możliwości, to pytają się – to gdzie oni są? Łapią za łeb i ściągają z powrotem do gara zero-jedynkowych swar. Nie rozumiejąc, że pytanie o alternatywę to pytanie do nich samych. Lepiej narzekać, wybierać między kaczorem a potworem niż wziąć się do roboty, założyć coś ciekawego, zdobyć sprawczość, choćby i w radzie osiedla. Ale nie – na tym lenistwie bazuje mizeria politycznych propozycji polskiej „klasy” politycznej. Klient jest mało wymagający, w krawacie ciągłego nieawanturowania się, a więc można mu opchnąć wszystko na bazarku, gdzie do wyboru są tylko niby-prawicowe gruszki i niby-liberalne jabłuszka. Wszystko zaś lewicowe, gdyż wedle przepowiedni ojców-założycieli każda demokracja kończy się (co najmniej) socjalizmem.

Bóbr to zawsze bóbr jest – nigdy nie zawiedzie

A więc cała powódź utonie w potokach gadulstwa, jakim było „sprawozdanie” z powodzi rządu uczynione przed ławami posłów. Obejdzie się ze wszystkim na poziomie PR-u i obrzucaniu się winą, a to charakterystyczne dla tego typu demokracji sondażowej, gdzie słupki poziomu wody są szybko zamieniane na słupki poparcia. I naród to kupił i kupi. Poparcie drgnie nieznacznie, gruszki potanieją o parę groszy, zaś w koalicji jabłek to premierowe pójdzie w górę, ale kosztem kolegów z rządu. I tak się skończy ten test na państwo, którym w pewnym sensie była powódź. Tak, państwo teoretyczne, służby w gotowości na kryzys zbijające z nudów bąki, tak bardzo, że jak przyjdą termina, na które mają być gotowe, ba – takie termina, które w ogóle uzasadniają ich tych służb istnienie, to jak nadejdą to okazuje się, że państwa nie ma, co najwyżej w przeddzień powodzi, w kilka dni po ostrzeżeniu o fali, bawią się, tak jak w Jeleniej Górze, zaraz potem zalanej, w (nomen omen) Dziki Zachód. Żeby tam Zachód! – wychodzi, że to celebra Dzikiego Wschodu, ale… bez bonusa posiadania ministerstwa do spraw nadzwyczajnych.

Na koniec wyszło, że winni wszystkiemu, oprócz PiS-u rzecz jasna, są… bobry. Czyli teraz gwiazdek będzie nie osiem, ale dziesięć, bo tyle wychodzi z hasła „jebać bobra”. (Przepraszam za seksualny podtekst, ale co się tam komu kojarzy, to nie moja wina). Ten nowy winny, bóbr znaczy się, to może być przyczynek do końca kruchej koalicji rządzącej. Nie dość, że zieloni mianowani przez Tuska, jako opiekuni klimatycznej histerii, obsiedli „powodziowe” resorty i są nawet przez szefa rządu z lekka podgryzani za powodziowe zaniedbania, to jeszcze teraz trzeba się będzie zająć bobrami. A jak się zająć? Co z nimi zrobić? Ja wiem, że lewica, co to ich uważa za gatunkowych uchodźców i zastanawia się nad tym, by je traktować jak migrantów, to by pewnie z nimi poprowadziła dialog pt.: „wiecie, Bóbr, sprawa jest, wicie-rozumicie… Donek się wściekł i odpuśćcie sobie te mierzeje, zaś wały to jednak specjalność polityki a nie bobrowatych”.

No, bo co – teraz już na poważnie – co z bobrami zrobić? Za okropnego, gnębiącego zwierzaki PiS-u (wide przecięta piłą przez ministra Szyszkę wiewiórka padła w pniu ściętego drzewa) populacja bobra wzrosła ponad dziesięciokrotnie i co teraz? Lewica, siedząca na klimatycznych stołkach ma się zwrócić do znienawidzonych myśliwych celem zorganizowania bobrów odstrzału? Będzie z tego kłopot.

Lewica się wykrzaczyła na powodzi z 1997 roku na słowach ówczesnego premiera, że „trzeba było się ubezpieczyć”. Tuskom zaszkodził sam on, lekceważąc prognozy a dołożyła jeszcze klimatyczna minister bredząc coś o pożyczkach dla powodzian. PR-owsko się z tego jakoś wykręcają, ale już dołożył minister od finansów, gwarantując dotację na kasy fiskalne dla powodzian. Ja to przeżyłem w 1997 roku, kiedy prowadziłem we Wrocławiu magazyn komputerowy CHIP. Byliśmy w sporze podatkowym z aparatem zdzierczym w stolicy Dolnego Śląska. Mieliśmy pecha, bo się osiedliliśmy gospodarczo na Starym Mieście, a okazało się, że wrocławska Izba Skarbowa, a zwłaszcza nasza dzielnica to podatkowy poligon eksperymentalny, gdzie lokalnie testowano na jakie sposoby można pognębić polskiego przedsiębiorcę, by wyniki takich eksperymentów móc implementować na poziomie ogólnopolskim. I w trakcie takiego wieloletniego eksperymentu pismo z decyzją, by się nie przeterminowało, przywieziono do nas w trakcie powodzi… łódką. Tak, ze skarbówki. Nas zalewało, ale młyny podatkowe (nawet zalane) mielą konsekwentnie.

Tak i teraz – ludzie dziś potracili dorobek całego życia, łącznie z tzw. warsztatami pracy, ale pierwsze co dostaną, to dopłaty do odtworzenia narzędzia do zbierania od nich danin. Aparat zdzierczy działa z całą bezwzględnością. Roboty nie będziesz miał, ale w zrujnowanym sklepie, na zalanej ladzie pierwsze co stanie, to kasa fiskalna. Za którą zapłaci państwo do… kieszeni producenta takiej kasy. Składki na siebie i pracownika zapłacisz, co najwyżej rozłożą ci to na raty. ZUS, to samo. I nie ma tak, żeby nowy rząd sięgnął jedną ręką do gotowych przecież mechanizmów tarczowych za czasów nieszczęsnego kowida. To, że te tarcze to była bzdura, bo po co było robić lockdowny, skoro epidemiologicznie nie miały one żadnego znaczenia, ale PiS-owcy wtedy, a zwłaszcza zaplątany w to wszystko nieszczęsny równie PFR zrobili dofinansowanie na nieporównywalną skalę i to w sposób interwencyjny. Żadnych spowiedzi, kontroli, weryfikacji – na oświadczenie. Pomoc głównie bezzwrotna i w kilku falach. A tu, dzisiaj i skala mniejsza i – jeżeli już – to płatności odroczą. Tak, płatności od nieistniejących interesów.

Powodziowa mowa nienawiści do labilnego LGBT

Mamy pierwsze powodziowe ofiary dezinformacji. Gościa co się skarżył na socjal mediach na niedowład władz chłopaki od Tuska przymknęli. Powód był jasny, jak woda z pękniętej tamy: jest zagrożenie, a ten tu wprowadza dezinformację. No, przecież ćwiczyliśmy to za kowida, kiedy takie typki jak nie przymierzając ja, swymi wpisami siały wątpliwość wśród ludu ciemnego, który się przez takich nie szczepił, umierał masowo, ku uciesze depopulacyjnego Putina.

Od tego czasu zrobiliśmy postępy, tak bowiem wygląda ta „nowa normalność”, że przed jej nastaniem to za takie kłamstwa niebu obrzydłe miałeś wytykanie palcem i stymulowany medialnie ostracyzm zaszczepionych. Dziś dostaniesz areszt, co pokazuje, że w ramach postępów w walce z „mową – tu powodziowej – nienawiści” doszlusowaliśmy do Europy, która szykuje wiele jeszcze w tym temacie.

No, Mumia Europejska przygotowuje, skoro jesteśmy już przy niej, elektroniczny portfel. To taki poszerzony eObywatel. Oczywiście dobrowolny, tak pewnie, jak kiedyś szczepionki. I zaraz się przypadkiem i nagle okaże, że bez niego nie wejdziesz, nie kupisz, nie polecisz. Też trenowane za kowida, teraz – jak i wszystko inne – rozwinięte na nowy poziom. Po prostu potestowaliśmy na ile w rozmiękczone paniką masło społeczne wejdzie rozpalony nóż obostrzeń (ale mi się grafomańska metafora przyplątała…) i wyszło, że można pociągnąć toto na różne obszary. A więc będzie taki portfelik. I wyszło, że Unia przy robieniu identyfikacji płci takiego posiadacza wykoncypowała płci siedem: dla nauki podaję jakie nas czekają, otóż pcie: męska, żeńska, nieznana, inna, między, zróżnicowana i otwarta. Proszę się tylko nie przejmować i nie wkuwać tego na blachę. Zaraz przecież stawią się niedoszacowane jednorożce-cis i trzeba będzie listę pci rozszerzać w nieskończoność.

Człek się gubi, gdyż jednocześnie taka np. Gruzja, poszła w inną stronę, ale oni tam walą ruską onucą, a więc, to jasne, że tam wszystko na odwrót niż postępowe hasła Unii naszej. W Gruzji oto ogłoszono, że nie będzie żadnych związków LGBT, żadnych adopcji z ich strony i żadnych tam zmian płci. Widać wyraźnie, że Gruzja tym samym odcięła sobie bezpowrotnie jakąkolwiek szansę na członkostwo w Unii, nie wiadomo tylko czy tak naprawdę o nie zabiega. Jest to też drogowskaz dla wszystkich aspirujących do członkostwa, zwłaszcza Ukraińców. Nie wiem, czy oni tam, jak my kiedyś, naiwnie myślą, że starają się o przyjęcie do grona cywilizowanego Zachodu. Jak w zamian otrzymają pigułę polit-poprawności, unurzaną w zielono-tęczowej brei, to mogą im się tam nagle priorytety pozmieniać. Myśmy kiedyś byli tak naiwni i teraz nie ma co płakać, że „nie do take Unie żeśmy wchodzily”. Z Ukrainą to myślę, że ta będzie przez Berlin trzymana w wiecznym przedpokoju, co dla nas wróży jak najgorzej. Będziemy bowiem mieli quasi-członka, z przywilejami, ale bez obowiązków. Bez regulacji unijnych szybko nas zaleją swymi produktami, zabijając nasze rolnictwo, transport i co tam jeszcze z rozmontowywanej Polski zostanie.

Koniec z atomem

Jeszcze resztką wątku zahaczymy o powódź. Klimatyczni rozlewacze wód umoszczeni w ministerstwach klimatycznych dają po zaworach. W biały dzień opadały maski. Pamiętacie państwo jak toto się zarzekało, że elektrownie atomowe w Polsce będą, się zrobi, ale nie tak jak pisiory, co na atomie podkraść (jak zwykle) chciały. Zrobimy porządnie, ale trzeba przeprowadzić ponowne analizy, jakieś raporty, studia wykonalności, no po prostu na świętego nigdy. Coś jak z CPK – zrobiła się awanturka, a więc PR-owsko się będzie mówiło, że i owszem, tak-tak, policzymy jeszcze raz, a tu już Austriacy lotnisko zaczynają, zaś Orban zbuduje swoje CPK z Chińczykami. I tak będzie z atomem. Ostatnio prowadziłem panel z rządowym ekspertem od atomu a chwilę po tym się dowiedziałem, że minister klimatu 19 września rozwiązał zespół ds. rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. A więc mamy już po makale. Zostaną ulubieńcy kilmatystycznej religii – wiatraki, fotowoltaika, grzanie gnojem i takie tam. Już nie muszą udawać, przynajmniej idą na szczerość, co jest smutnym wyjątkiem w czasach hipokryzji.

Smutne równie wieści z Rafako. Ta niegdyś perełka polskiego rodzimego biznesu właśnie ogłosiła upadłość. Specjalizowała się w instalacjach energetycznych, na nieszczęście „poważnych”, czyli wielkoskalowych modułach energetycznych, a taka energetyka, w świetle biblii klimatyzmu, idzie na zatracenie, łącznie z prawie tysięczną załogą. Nie ma i nie będzie zamówień. Wiatraki – z Niemiec, fotowoltaika – z Chin. Nie załapiemy się. Ale ostatnio, jak wspomniałem, prowadziłem panel na kongresie budownictwa. Mówiliśmy o tym, czy polskie budownictwo zarobi na miliardach przeznaczonych na transformację energetyczną. Na panelu, i sali byli wszyscy: wykonawcy, dostawcy, dystrybutorzy, ale nie było żadnego przedstawiciela państwa. Czyli i inwestora, i regulatora zarazem. Wróży to „powtórkę z rozrywki”.

Zaszczepione bankructwo inwestycyjne

Pamiętacie państwo inne, oprócz klimatycznego, koło zamachowe gospodarki za „pierwszego Tuska”? Program budowy autostrad? Tak żeby zdążyć na Euro 2012? Też było kasy w opór, ale się zrobił taki dziwny układ, że przetargi na drogi wygrywały wielkie firmy zagraniczne, które zbudowały je za pomocą polskich podwykonawców, którym w większości… nie zapłaciły. A więc zagraniczni dali takie ceny – wiedząc, że pod-wykonawcom nie zapłacą –, że wygrali przetargi, kasę zwinęli, zaś polska branża drogowa, która miała urosnąć na tych inwestycjach – zbankrutowała.

Grozi nam teraz to samo, na zieloną transformację rząd wybierze zagranicznych wykonawców, bo ci będą mieli akurat „pożądane” technologie, ci wezmą polskich podwykonawców, podwykonawcy Ukraińców, marża popłynie na Zachód, nic nie zostanie w kraju, nawet płace pracowników. Upadek Rafako pokazuje jak to będzie szło – koniec z własną produkcją, wszystko (nawet i ich stare technologie) kupimy u „starszych i mądrzejszych”, nawet pieniądz dotacyjny przepłynie przez Polskę jak woda przez gęś i wróci na Zachód. Zainwestujemy w wymuszane przez Unię technologie energetyczne, zostanie u nas niestabilne barachło, pieniądze z funduszy, pożyczek i podatków oddamy z powrotem, nawet nie zarabiając u siebie na inicjującej inwestycji.       

Jak już tu pisałem, powódź przykrywa medialnie wiele innych rzeczy, co to ich tak na żywca wprowadzać może byłby i strach, a tak – pod falami medialnego błocka – dzieje się wiele. To, że na świecie dużo się dzieje, to już dla nas nie ma znaczenia, bo kto się tam polską powodzią na świecie przejmuje? Ale u nas, jak za kowida, dzieją się rzeczy równoległe, ba – nawet przyspieszają pod medialną osłoną powodzi.

Zastanawia akcja obrony rodziców przed szemranymi szczepieniami dzieci w szkołach, głównie na HPV, czyli mające zapobiegać (w sposób medycznie wysoce wątpliwy) rakowi macicy. Mają szczepić głównie dzieci, i to płci obojga i zobaczymy jak to będzie. Czy będzie egzekwowane prawo rodzica do decydowania o terapii, jakim poddane jest jego dziecko, czy systemowo, albo gorzej – na pół-legalu niepytania się rodziców, sprawa przejdzie jak w kowidzie: na poziomie przymusowej dobrowolności? Czy rodzice to oleją, tak jak olewali bezsensowne i wręcz zbrodnicze szczepienie dzieciaków szczepionką mRNA? W sieci wiele instrukcji, opinii prawnych co do uprawnień rodziców w stosunku do szkół w tym względzie, ale wszystko może się odbyć na rympał: szczepną ci dziecko i dowiesz się post factum.

Tak wyglądają rozsypane odłamki nowej, tym razem powodziowej, normalności. Są jak kawałki rozbitej butelki na barykadzie. Kształtu butelki nie zobaczysz, ale odbijają światło słoneczne. Słońca nowego, które już zaczyna razić rezolutne oko ale i cieszyć oczy naiwne, otwarte na patrzenie prosto w słońce nowego. Tuż przed oślepieniem. 

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

 Opowiadanie zamiast rządzenia

 Opowiadanie zamiast rządzenia

 31 sierpnia, 2024r. wpis nr 1292 Jerzy Karwelis

Dziś będzie o post-polityce i o tym jak się opowiada zamiast rządzić. No, bo przyszły na nas czasy, które powodują, że jednocześnie większość ludzi jest zanurzona w polityce, dodajmy – na poziomie medialnej propedeutyki, pławi się w tym sosie, a równolegle polityka, tak wszechobecna, przynajmniej w jej zewnętrznych przejawach, dla widowni staje się jakimś serialem brazylijskim, i to w coraz gorszym stylu.
Brazylijski serial
Tak, serial to chyba dobre porównanie. Scenarzyści sceny politycznej muszą codziennie przygotować kolejne ciekawostki w odcinkach, by się toto nie opatrzyło, role są znane, od dawna obsadzone, wiadomo kto jest zły, a kto piękny. W tym sosie, dla utrzymania zaciekawienia poddaje się postaci różnym perypetiom, gdzie tylko mają potwierdzić swoje poprawne obsadzenie w roli.
Tak właśnie mamy z polityką. I tak samo jak seriale, tak i ta pokowidowa polityka ma nam zastąpić prawdziwe życie, wywołać suflowane podniety, byśmy się zajmowali sztucznym światem, nie widząc realnego.
Kiedyś moja koleżanka posiadająca matkę w dolnośląskim Lubinie opowiedziała o swojej z nią rozmowie, kiedy skarżyła się własnej marce na choroby, które ją wtedy dopadły. Matka powiedziała: to są problemy? Baśka z „Klanu”, ta to ma dopiero problemy. Rak z przerzutami, mąż ją rzucił, dzieci się odsunęły, a tym mi tu z jakąś trzustką wyjeżdżasz, wstyd!
I tak jest z nami, to znaczy – z większością.
Mijają nas rzeczy naprawdę ważne, tracimy szanse na budowanie relacji z innymi, czy choćby z przyrodą, ganiani fantasmagoriami podsuwanymi nam co dzień. Mającymi dowodzić nam, że powinniśmy się interesować, bo inaczej nie będziemy już nawet w tym sprawczy (tego nas pozbawił chyba wszystkich kowid), ale by wiedzieć co się wokół nas dzieje. No dobrze, ale co mamy z tą suflowaną wiedzą zrobić? To proste – jesteśmy trenowani w faktycznej bierności, by nas przygotować na jeden akt – wyborczy. To temu wszystko służy, żadnej tam podmiotowości.
Oczywiste są argumenty tożsamościowe, to znaczy medialnie jesteśmy trenowani do przynależności do grupy, która ma się nam wydawać aspiracyjna i nobilitująca. Musimy znać jej – jak najbardziej bieżące – sprawy a także, jak najbardziej ogłoszone – autorytety. Musimy zaglądać co chwila do naszych bańkowych mediów, by dowiedzieć się jaki jest aktualny zestaw dowodów na poprawne obsadzenie w rolach Czarnych Ludów i światłych idoli.
To jest ważniejsze, informacje z dnia to tylko pretekst do tych samych dowodów, mieszany, by się widz nie znudził, czy też nie zorientował. Z tym drugim to już rzadziej.
Bańki medialne tłumaczące nam świat stają się bańkami towarzyskimi, transportują do nas aktualne kody i hasła rozpoznawcze, które ostatnio zbiły się w jedno hasło, źródło wszystkiego: ***** ***. Już kiedyś o tym pisałem, ale spotkania bańkowiczów nie służą żadnej wymianie informacji – aktualny zestaw zna każdy członek i niczego się nie można dowiedzieć. Takie spotkania służą tylko wspomnianemu potwierdzeniu swej przynależności, są rytuałem deklaracji, powtarzalnym obrządkiem. I dzieje się tak w obu plemionach.
Wojna uwstecznia
Naiwni widzą w tej naprzemienności pewną nadzieję na sublimację polskiej polityki. Uważają oni, że jak jedno plemię przegra (a któreś musi), to czekając w poczekalni władzy na lepszy fart – wyciągnie wnioski z porażki. Nic podobnego – po pierwsze, i widać to w III RP coraz wyraźniej, w tym względzie mało jest samorefleksji. To nie my winni, tylko oni – kłamcy, oszuści, uwodzący wyborców. Ale – zauważcie – poziom refleksji znowu nie wychodzi poza błędy w narracji i nie ma nic wspólnego z jakością rządzenia państwem czy dowożenia obietnic.
Właśnie – skąd się to bierze, że obecnie, czego jesteśmy świadkami w czasach „uśmiechniętej Polski”, politycy mogą coś obiecać i bezczelnie, w biały dzień nie spełnić obietnicy złożonej wyborcom? Dzieje się tak z kilku powodów, przede wszystkim: plemienności. Tak, wiemy, że nie dowozisz obietnic, ale też wiemy, że nas kokietowałeś na tej randce. I tak zostałeś przez wcześniej nas wybrany i te twoje obietnice były by przyciągnąć wahających się. Nam możesz bezkarnie nawijać makaron na uszy, ale jak kłamiesz, to dla innych, tych, których trzeba oczarować, choćby i łgarstwem, po to by na naszym weselu ośmiu gwiazdek było jak najwięcej ludzi. Problem polega na tym, że tak myślą wszyscy w danym plemieniu, czyli godzą się na kłamstwa liderów dla innych, których… nie ma.
A co można w polityce, w której wyborca abdykuje od wymagania od polityka dowożenia obietnic? W takiej polityce można proszę Państwa wszystko. Można nie tylko gadać co się chce, ale i robić co się chce, a właściwie – nie robić nic. Nic oprócz opowiadania o tym jak się rządzi oczywiście. I mamy zaklęty krąg, który dziś wiruje jak koło w klatce chomika. Narracja napędza kolejną narrację, im szybciej popyla chomik przekazu, tym następny skok narracyjny musi być natychmiastowy i bardziej eskalujący. Chomik pędzi, męczy się, ma złudne poczucie dziania się, ba – wpływu, bo może przecież zwolnić. Zwolnić? ależ gdzież tam – jest jak Unia Europejska, która tłumaczyła swoje gnanie w przepaść, że jest z nią jak z jazdą na rowerze, czyli musi pedałować, bo im bardziej zwalnia tym większe ma kłopoty z utrzymaniem równowagi.
Jak się strzyże owieczki, to im się śpiewa bajeczki
A więc żyjemy w świecie serwowanych nam narracji. Ostatnio wpływowa dziennikarka „Gazety Wyborczej” zwróciła się do premiera, żeby wymyślił i przedstawił Polakom jakąś porywającą narrację, bo tego brakuje. To bardzo ciekawy przypadek z tą Wyborczą. Po pierwsze – widać wydatnie i są na to coraz częstsze dowody, że gazeta ta, jak i inne media wspierające tę opcję polityczną, staje się forpocztą politycznych zdarzeń. Tu się już nie komentuje i relacjonuje zdarzeń. Nie tylko się je zapowiada, wręcz wywołuje, ale steruje się sceną polityczną mówiąc politykom co mają robić. A więc pełne zaangażowanie. Ostatnio Wyborcza jednak traci cierpliwość, bo dochodzi do obrazy majestatu – Tusk się nie słucha. A to pech, bo to jedyna nadzieja białych, znaczy się – czerwonych. I nawet jak się myli, to nie można go bardziej dociskać, bo nie kopie się jedynego przewodnika po wąskiej ścieżce postępactwa.Po drugie – teza dziennikarki z Wyborczej pokazuje ten cały układ postpolityki. Nic o rządzeniu, nic o jakości państwa, budżecie, poziomie cen i życia. To było zarezerwowane na czasy PiS-u. Teraz, kiedy odzyskano władzę trzeba dbać wyłącznie o jej utrzymanie. Wyłącznie, a więc i za cenę państwa. A więc nic o sprawach dla Polaków istotnych, tylko błagania by wymyśleć jakąś bajeczkę, która zajmie lud w bańce, gdyby już paliwo ośmiu gwiazdek miało się wypalić. Po pierwsze – dla wielu ono się nie wypali nigdy, po drugie – to dowodzi dziwnej sytuacji postpolityki. Tego przeskoku nie rozumieją ci, którzy uważają, że jak ludziom za Tuska będzie materialnie spadać, to uśmiech zniknie z ust tej części Polski. Nic podobnego.
W czasach postpolityki, a właściwie postpostępactwa wydarzył się ciekawy fenomen. Wychodzi na to, że Marks nie miał racji uważając, że byt kształtuje świadomość, co się wykłada w naszym przypadku, że jak poziom życia spadnie, to się lud ruszy. Tak bywało może i wiek temu, ale nie teraz. Teraz wygrywa Gramsci, który twierdził, że nad bytem materialnym stoi jednak świadomość. To znaczy, że – znowu w naszym przypadku – wspierający koalicję 13 grudnia mniej zwracają uwagę na spadający poziom swego życia w uśmiechniętej Polsce, ale bardziej cenią rządzących za dostarczanie im rozrywki duchowej polegającej na spełnieniu jedynej dowożonej obietnicy Tuska – ***** ***. Za tę cenę są w stanie odwrócić głowę od realiów i zadowalać się emocjonalnymi poruszeniami antypisowskiej rekonkwisty. I tego dostarcza swoim obecna władza i media. Wymiana oczekiwań i dowożenia jest w tym wypadku równoważna, zwłaszcza, że spełnia się wywoływane przez lata oczekiwania.
Nie jest tak w sposób zero-jedynkowy. To znaczy, że jest gdzieś granica materialnej degradacji, która nie da się zatrzeć najlepszą nawet propagandą. Jak pisał Lem, nie da się najeść ułudą kotleta. Tak, jest gdzieś ta granica, ale w dzisiejszych czasach mocno się ona przesunęła. Po pierwsze jesteśmy zasobniejsi i na utrzymanie podstaw przeżycia można się już łatwiej wyrobić. Ale tu wchodzi diabełek nie sumy dóbr, tylko ich porównania. Ludzie nie robią rewolucji jak nie mają co do ust włożyć. Robią wtedy, jak czują, że im się, niesprawiedliwie, pogorszyło. A tu można takie odczucie wywołać z różnych poziomów, wcale nie poziomu podstaw egzystencji. Ot, wystarczy zabrać tylko jakiś przywilej i jest kłopot.
800-?
Przeprowadźmy pewne ćwiczenie. Powiedzmy, że Tusk zabiera 800+. Jak zareagują jego wyborcy? Czy uznają to za ujęcie im z budżetu, niespełnienie obietnic, czy – jak im się to dobrze wytłumaczy – ocenią ten krok jako konieczne cięcia po złodziejskim PiS-ie, bo w kasie nie staje? Co przeważy? Portfel czy ***** ***? Tu akurat odpowiedź padła, odkąd szef pracowni IBRiS wskazał, po dokładnym przebadaniu motywacji wyborców nowej władzy, że ci ludzie widzieli dobrodziejstwa pisowskiego rozdawnictwa, ale nie mogli PiS-owi wybaczyć, że zrównuje on tym ich z pisowskim plebsem, dając plebsowi środki na aspirowanie do ich – pseudoelit – poziomu. Zaludnia ich, elit, plaże, doprowadza do kupowania podobnych samochodów i spotykania się z plebsem w tych samych sklepach i szkołach. Ta frakcja, decydująca o wyniku wyborów, z chęcią by widziała nawet odcięcie ich samych od takiego 800+, byleby razem z plebsem. Bo plebsu nie będzie stać, a za PiS-u było, zaś elita sobie poradzi. A więc za łeb i na swoje miejsce.Z takim podejściem można się zgodzić na trwałe obniżenie swego poziomu życia, byleby za tę cenę móc widzieć pohańbienie wrogów swoich. Przyznacie państwo, że to dowodzi, że jednak świadomość kształtuje byt, że można w swym zacietrzewieniu przetrwać materialną degradację. Ale nie do końca – jest na bank, jak pisał Lem, jakaś granica rozminięcia się rzeczywistości realnej i wirtualnej, poza którą liczy się już tylko chlebek, nie zaś propaganda, że – choć go brakuje – to jest on posmarowany masełkiem, a jak już go rzeczywiście zabraknie, to dlatego, że wrogowie podkradli. I tu – jak uważają optymiści – człowiek oszukany budzi się. Pewnie i tak, ale jest jeden kłopot. Taka nierzeczywistość, gadania, zamiast rządzenia prowadzi do upadku państwa. Im dłużej odwlekany jest taki bilans, tym gorzej dla Polski. Uważam, że poziom, w którym jakiś tam lud ma się przebudzić jest tak niski, koszty trzeźwienia tak duże, że będą już ciężkie do spłacenia.
Po drugie – kto się ma obudzić, jak naród plemienny? Któreś z plemion musiałoby się przyznać do błędu. W innej wersji grozi nam bowiem rekonkwista plemienia obecnie przegranego. Czyli powrót do starej dwójpolówki, tyle, że w formie zaostrzonej. Bo po ostatnich wyczynach Tuska jasne jest, że złamano fundamentalną zasadę III RP „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”, została ona trwale zarzucona i jak PiS dojdzie do władzy, to będzie rympał co najmniej na poziomie bodnarowskim. Czy Polska od tego dozna wzmocnienia? Gdzieżby!Po trzecie, o czym mówiłem już wiele razy wcześniej, władza nie taka głupia. I to każda w III RP. Przecież oni jeszcze więcej o nas wiedzą, niż my. Jak się rządzi nie za pomocą państwa tylko narracji, to trzeba dużo wiedzieć o odbiorcach, bo to oni są podmiotem rządzenia, nie kraj. Ja się w wersji „przebudzenia” obawiam powtórki z Okrągłego Stołu. Czyli zainicjowania przez stary układ pozorów zmiany, przesilenia, by w sposób kontrolowany zmienić tak dużo, by wszystko zostało po staremu. Dowody takich działań mamy na co dzień – wystarczy tylko przeanalizować „spontaniczność” ataku ludu na pałac prezydencki w Brazylii czy trumpowców na Kapitol. Obecnie władza patrzy naprzód i sama sobie organizuje takie przeczyszczające (głównie narracyjnie) akcje pod publiczkę.
Jaki protest?
No, dobra – niech będzie, że naród nawet ten tuskowy, jak głód zajrzy (a zajrzy nieprędko) do chatki rybaka to się weźmie i ruszy. A w jakichż to zorganizowanych formach? Gdzie jest polska alternatywa dla plemiennej dwójpolówki III RP? Ja nic nie widzę – są partie jednorazowe, służące do utrzymania się układu, który trwa od Okrągłego Stołu i zmienia się tylko w obsadzie stanowisk a i to tylko wtedy jak ktoś umrze. Nic nowego. Nie ma żadnej „trzeciej drogi”, to znaczy jest i widać czemu służy. Ja widzę w publicystyce oczekiwania, ba – marzenia o przyjściu „kogoś nowego”, „spoza układu”, wyraziciela nadziei tych, którzy się zorientowali, że ta prokurowana wojna polsko-polska uwstecznia nasz kraj. Wypatruje się przyjścia jakiegoś nieznanego zbawiciela. Nieznanego, bo media znają tylko tych z plemiennej polityki, w związku z tym każdy kogo znają już gdzieś tam w tym układzie jest.A jak jest takie zapotrzebowanie, to się organizuje dowóz takowego. Ja bym na miejscu „układu” tak zrobił.
Zaserwowałbym kolejną nadzieję na zmianę. Przecież co wybory mamy takich bohaterów jednego sezonu. Reprezentują oni nadzieje na zmianę, potem – jak się załapią – przyłączają się i tak do któregoś z plemion. I nadzieje innej drogi okazują się płonne i ruch protestu może się rozejść do domów. Bo zobaczmy – po stronie kontestującej obecny naprzemienny układ mamy kompletny rozgardiasz. Tysiące inicjatyw, setki niekooperatywnych liderów, kłótnie o to ilu Tusków zmieści się na główce unijnej szpilki, wypominanie sobie zachowań dziadków na emigracji czy w Powstaniu. I żałosne, samo-kompromitujące się próby zaistnienia w kolejnych wyborach. A więc nie masz nadzieje, trzeba się gdzieś przyłączyć, do któregoś z plemion.Mamy więc dwie drogi. Powolnego gnicia w objęciach narracji oraz nadzieję na oczyszczający protest. O pierwszej mówiliśmy, zaś druga wersja, oprócz ewentualnej erupcji ulicznego niezadowolenia, nie rodzi nadziei na organizacyjną i ideową kontynuację. Prędzej już, że pod jakąś postacią nam to „ogranie” stary układ. Co więc robić? Jako, że nie widzę jakichś ruchów do zjednoczonej samoorganizacji poza układem plemiennym, to raczej doradzałbym… organicznikowski pozytywizm. Budowanie siebie i własnego otoczenia. Już samo „nie danie się zwariować” w dzisiejszych to czyn heroiczny. Niestety, odwlekana przez społeczną bierność, zmiana na lepsze może trwać tyle, że szkody będą gdzieniegdzie nieodwracalne. Ale trudno. Wychodzi, że trzeba mocno walnąć w dno, by przysypiający się jakoś przebudzili. Nie pierwszy to raz w historii Polski. Niektórzy czekali – jak w rozbiorach – 123 lata na tę okazję, a jak widać po dzisiejszych czasach – wnioski nie bardzo zostały wyciągnięte.
Układ domknięty
Dziś mamy mizerię. Układ zdaje się domknięty, brakuje tylko prezydenta i będzie już całość. Jak PiS to miał to nie tak szalał na swoją stronę, jak to zrobi uśmiechnięta (coraz bardziej przez zęby) Polska. I wszystkim marzycielom o alternatywie plemiennej warto pokazać ten moment. Mamy najłatwiejsze do wypromowania nowej postaci wybory, jakimi jest elekcja prezydenta. A prezydent spoza dwójpolówki byłby pierwszym krokiem do naprawy Rzeczpospolitej. I co po tej stronie alternatywnej? Nic. Żadnej postaci, ruchu, działania, alternatywy programowej. Wszystko rozegra się na podziale plemiennym i spekulacjach na kogo przerzuci swoje głosy w drugiej turze Konfederacja. Żałość. Ale, w tym ustroju, dostajemy co chcemy. Scena polityczna jest obrazem polskiego społeczeństwa i nie ma co zwalać wszystkiego na chorą ordynację, system finansowania partii i kodeks wyborczy.W mediach króluje już jeden, sterylny przekaz. Za jedyną alternatywę robi znowu przekaz a la Kurski, co tylko jest ciągłym przypominaniem dlaczego PiS przegrał, i że się niczego nie nauczyli. Ośmiogwiazdkowcy siedzą przed ekranami i już ósmy miesiąc nie gadają o państwie, tylko o tym, jaki ten PiS straszny był. Tam był! Jest! Poukrywany po instytucjach wymaga ciągłego tropienia, jest jak kułak sypiący piach w tryby nowego, skryty, zawzięty, podstępny. Trzeba go więc tropić, bo bez tego nam będzie zawsze źle szło. Formacja, która palcem wciąż wskazywała na przyszłość siedzi w przeszłości po szyję. Maszeruje wciąż patrząc w tył i wcale nie idzie do przodu, tylko się cofa. Jest w permanentnej narracji wyborczej, a tu krajem trzeba rządzić. A jak już dojdzie do konfrontacji jakichś poglądów, to z tamtej strony słychać już tylko ***** ***. I tak sobie tu gadamy o pszczołach. Nie o Polsce.
Świat się kręci
A świat ucieka. I przed sobą, i przed nami. A my tu ciągle w sporach, żeby chociaż o Polsce, ale gdzie tam! O kontrasygnacie neosędzi, kartach kredytowych szefa komitetu olimpijskiego, kto ukradł na granicy 6 litrów benzyny i czy Tusk znowu się wściekł.
Żyjemy w malignie i przebudzenie nie będzie okazją do odnowy, ale raczej będzie już po herbacie, na tyle, że zostanie nam tylko kac.
A więc wracajmy do siebie. Dbajmy o najbliższych, własne zdrowie, wiedząc, że nasza systemowa sprawczość to tylko pozory. Mamy jej tyle, ile sami sobie wywalczymy – nikt nie stoi na straży naszych praw, tym bardziej „społeczeństwo obywatelskie”. Trzeba dawać świadectwo, to prawda, ale świat został tak urządzony przez naszą bierność, że dzieje się bez nas. A nabieranie się na codzienne pozory aktywności, to tylko ersatz naszego zaangażowania. Wiemy coraz bardziej że nic nie możemy, w czym utwierdza nas całe otoczenie, media, znajomi, politycy. A to, że czynią to w oparach pozoru naszej podmiotowości, to już kolejna diabelska sztuczka walca postępu.

Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Turpizm moralny, czyli etyka brzydoty nowego świata

dziennikzarazy Jerzy Karwelis

Miałem to puścić dopiero w sierpniu, ale jako że wypadł nam z telewizji kolejny odcinek „Pogromców Mitów” (z powodu relacji z obchodów Powstania), to puszczę ten temat wcześniej niż myślałem. Poza tym temat się brzydko starzeje i warto jeszcze zdążyć, zanim się kompletnie zaśmierdzi.

———————–

No dobra, wszyscy o tym, co tam się w czasie otwarcia Igrzysk porobiło, a więc i ja też. Z tym, że – jak zwykle – z czasowym dystansem, kiedy to już wszystko co bieżące zostało powiedziane. Ale pora wrócić do tego, wydaje się, że zgrzanego tematu, by wyciągnąć – skoro z dystansu czasu – wnioski natury bardziej ogólnej.

Temat imprezy na otwarcie Igrzysk w Paryżu zdominował, a wielu zepsuł, cały weekend. Katolicy marnowali czas na oburzenia, zaś legiony paputczyków narracji masowego gaslightingu (o tym za chwilę) też nie próżnowali. Znowu mieliśmy gównoburzę, kolejny akt pozornych wzmożeń emocjonalnych, z których powoli składa się nasza widzialna, czyli medialna, rzeczywistość.

Wyrównajmy wiedzę

Najpierw, jak to się mówi, wyrównajmy wiedzę, czyli ustalmy fakty i ich kontekst. W medialnym obiegu ostały się u nas z tej imprezy ze trzy tematy: obrazoburcza parodia „Ostatniej Wieczerzy”, piosenka „Imagine” Lennona, oraz – tu wątek polski – słowa redaktora Babiarza, za które wyleciał z telewizji. Zacznijmy od końca, czyli Lennona. Tu, jako się rzekło, w polskim komentariacie, sprawa poszła na ostro. Piszę „w polskim”, bo bez casusu Babiarza sprawa by przeszła bez zauważenia, tak jak to było w innych „niebabiarzowych” krajach. Po prostu puszczono piosenkę, którą puszcza się często, nie specjalnie chyba znając jej kontekst, a pewnie i treść. Zauważono jednak za granicą nie komentarz redaktora do piosenki, ale skandaliczną reakcję jego pracodawców. Redaktor Przemysław Babiarz, relacjonujący imprezę otwarcia skomentował to słowami „Świat bez nieba, narodów i religii. To jest wizja pokoju, który ma wszystkich ogarnąć. To jest wizja komunizmu, niestety”.

Rozpętało się zaraz polskie piekiełko, choć nie bardzo wiadomo o co kaman, gdyż sam autor piosenki powiedział o niej w książce „Lennon and McCartney: Together Alone”: „to właściwie manifest komunistyczny, chociaż nie jestem komunistą i nie należę do żadnego ruchu”. Rzucili się wyjaśniacze, którzy przekonywali „co autor miał na myśli”, oczywiście w imieniu autora, który przecież potwierdzał tezę Babiarza. Czego tam nie było, a to że Lennon nie deklarował się jako komunista (jakby tylko komunista mógł napisać manifest), aż do tego, że to wzięte z jakiegoś… modlitewnika, o czym głupi Babiarz, a zawłaszcza durne katole, oczywiście nie wiedzieli. No, bo tych katoli to też trzeba uczyć ich własnej religii, bo wszystko, co o niej wiedzą, to od Rydzyka przecież pochodzi.

No, ja bym z chęcią chciał zobaczyć modlitewnik kwestionujący potrzebę istnienia religii. To musi być ciekawy zapis, ciekawej… religii. Do tego padały argumenty, że taki Babiarz jest od komentowania sportu, jak trąba od pierdzenia i nie ma prawa odzywać się w innych sprawach. Czemu więc dano go do komentowania imprezy otwarciowej, która najmniej z dotychczasowych miała do czynienia ze sportem, zaś z ideolo – a owszem?

Osobna sprawa to reakcja TVP na skandal z Babiarzem. Tak, skandal, bo cytuję słowa oficjalnego oświadczenia telewizji „czystej wody”, motywujące zawieszenie redaktora. Oto fragment: „Informujemy, że po wczorajszych skandalicznych słowach Przemysława Babiarza, został on zawieszony w obowiązkach służbowych i nie będzie komentował zmagań podczas Igrzysk Olimpijskich.” Czyli skandal polegał na powtórzeniu tego, co sam autor powiedział o komentowanej własnej piosence? Czyli, gdyby w TVP pracował sam Lennon, to też jego by wywalili? A może Babiarza zgubiło to „niestety”? A może – jak twierdzi redaktor Warzecha – gdyby redaktor powiedział, że to wizja komunizmu nie „niestety”, ale „na szczęście”, to by jeszcze awansował. Śmiem twierdzić, że na bank.

Wyrywnych może ciekawić jednoczesna hipokryzja nowej telewizji, za przeproszeniem publicznej. Oto czytamy w inwokacji do tolerancji, jaką jest początek oświadczenia TVP w sprawie Babiarza: „Wzajemne zrozumienie, tolerancja, pojednanie – to nie tylko podstawowe idee olimpijskie, to także fundament standardów, którymi kieruje się nowa Telewizja Polska. Nie ma zgody na ich łamanie.”

Jakież to wszystko interesujące! Bo rodzą się pytania: o jakim zrozumieniu i tolerancji w stosunku do komunizmu się tu mówi? Czy, jak słyszymy, telewizja, która się trzyma standardów olimpijskich (to jakieś kuriozum) nie wie, że propagowanie komunizmu, jako ustroju totalitarnego jest w Polsce zabronione? Czy lektura artykułu 256 kodeksu karnego komuś tam coś mówi? Tam jest to-to zabronione, nic tam nie ma o tym, żeby to-to tolerować, rozumieć, a także przypisywać do panteonu olimpijskich wartości. Stąd gdyby Babiarz powiedział, że chodzi tu o pochwałę komunizmu „na szczęście”, zamiast nieszczęsnego „niestety”, to mógłby pójść do kicia na do lat trzech. A tak się, cwaniaczek – wyłgał…

DaVinci w okowach dekonstrukcji

Druga sprawa to „Ostatnia Wieczerza”. Pierwszy wątek u nas to był autoprowincjonalny. To znaczy wciskano nam, że przeciwko temu bluźnierstwu paryskiemu protestowali tylko ciemnogrodzcy Polaczkowie, co jest oczywistą nieprawdą. Potem wyskoczył, jak diabeł z pudełka, wątek, że to przewrażliwieni katole widzą wszędzie wszystko co im się kojarzy z obrazą uczuć religijnych, nadymają się protestami przeciwko wyimaginowanym prześladowaniom. Potem wciągnięto jakiegoś malarza. Jak się podniosła fala oburzenia za drwienie sobie z religii, to nagle ktoś (kto?) wyciągnął jak królika z kapelusza Jana van Bijlerta, dopiero w dniu skandalu inkryminowany obraz dodał do profilu malarza na Wikipedii, wskazał na niego, jako źródło inspiracji tej paryskiej hucpy. Ja sobie poczytałem te połajanki do niedouczonych katolików, że nie wiedzą jak wygląda malarstwo, choć stawiam juany przeciwko tęczy, że pouczający o sztuce napominacze nie mieli zielonego pojęcia o istnieniu tego malarza. Dopiero jak się okazało, że można zajść katoli od strony charakterystycznego dla nich obskurantyzmu, zaś zręczne media podpowiedziały o co chodzi, to wszyscy zaczęli gęgać, że to przecież wiadomo było od dawna, zaś obraz trzeciorzędnego malarza wisi w domu każdego kulturalnego mikrocefala, zaś tysiące kopii jest – jak mundurki Putina – do nabycia w każdym sklepie dla wędkarzy. Za rogiem.

Jak się przypatrzeć obu dziełom, to nie ma lotu. Każdy, kto nie widzi nawiązań do „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda, zaś widzi podobieństwo u Holendra jest zaślepiony nachalstwem tezy do sprzedania. Musi się przejść do lekarza od oczu. Obraz Bijlerta stylem nawiązuje do „Ostatniej Wieczerzy”, jest jego parodią, przekształconą w konotacje w kierunku mitologii greckiej. Byłby więc – przy fikołku logicznym – paryski wyrzyg parodią parodii, a więc i tak wracałby do swego źródła. Pośrednim dowodem na nawiązanie do DaVinci, a nie do „święta Bogów” jest to, że sama pulchna dj-ka, która robiła za Chrystusa w paryskiej wersji wieczerzy najpierw pochwaliła się, że to jej (ich?) „nowy gejowski testament”, by po aferze swój wpis zamienić na nawiązujący do obrazu Holendra.

Tu ładnie wszystko zagrało. Po raz któryś już. Role są obsadzone, podzielone na inicjatorów i coraz bardziej pożytecznych i coraz mniej idiotów. Ci ostatni są w gotowości – potrzebny tylko temat i tzw. content, by przywalić katolom. I ci, co tym zawiadują podrzucają karmę, na którą rzucają się wygłodzone pieski poprawności politycznej i nowego świata. A że to potem okaże się humbugiem, to już nie jest ważne. To, że się wszyscy dookoła samoskompromitowali w świetle faktów, to nic – ważne, że został powtórzony kolejny raz ten manewr: powolnego odkrajania kolejnego plasterka salami „starego”. Mechanizm jest prosty: najpierw się opluwa takowych, a potem pokazuje palcem na ich reakcję, wykazując, że znowu się miotają w swej niewiedzy i zapalczywości. Biedacy…

Gaslighting masowy

Tak jak ostatnio odkryłem bambizm językowy, tak dziś zauważyłem, że tzw. gaslighting ma nie tylko indywidualny aspekt manipulacyjny, ale, że jest to proceder masowy. Cóż to takiego, ten gaslighting? Polega on na manipulacji, która powoduje, że ofiara tego procederu ma zwątpić we własny osąd i percepcję. Udowadnia się jej, że rzeczywistość jest inna, niż ta postrzegana przez gashligtowanego, co ma doprowadzić do niewiary w siebie i integralność własnego widzenia świata. I, uwaga, robi się to w formie… zatroskania, by uchronić ofiarę od błędów.

Techniki są wielorakie i jeśli się je zobaczy w kontekście nie osobowym, a zbiorowym, to widać, że jesteśmy kształtowani w tę stronę od lat. Oto podstawowe taktyki gaslightingu:

  • Dyskredytowanie — sprawca przemocy może udawać zatroskanie po to, by podważać kompetencje lub możliwości ofiary, np. “Wydajesz się zmęczony. Jesteś pewien, że to odpowiednia praca dla Ciebie i dasz sobie radę?”.
  • Kłamstwa — manipulator nie stroni od kłamstw, a kiedy zostanie przyłapany, będzie szedł w zaparte. Potrafi być na tyle przekonujący, że w końcu ofiara zaczyna kwestionować swoje przekonania i uczucia.
  • Minimalizowanie emocji — jeśli tylko sprawca wyczuje, że ofiara broni się, będzie próbować zarzucić jej, że nie potrafi regulować emocji. Powie wtedy np. “Znowu przesadzasz. Jesteś taki wrażliwy!”.
  • Zaprzeczanie — to jedna z najsilniejszych broni manipulatora. Kiedy dochodzi do konfrontacji, będzie zaprzeczał i dodatkowo wmawiał ofierze, że to coś z nią jest nie tak: “Wszystko sobie wymyśliłaś, nic takiego nigdy nie miało miejsca”.
  • Uderzanie w czułe punkty — manipulator zazwyczaj dobrze zna ofiarę, bowiem sprawcami gaslightingu są najczęściej rodzice, partnerzy albo współpracownicy. Dlatego wie, jakie są jej czułe punkty. To takie tematy, które są dla ofiary szczególnie ważne i które wzbudzają w niej emocje.
  • Izolowanie od innych osób — aby ofiara nie zorientowała się, że jest manipulowana, sprawca może izolować ją od rodziny i przyjaciół. W ten sposób odcina ją od osób, które mogłyby zauważyć, że sprawca stosuje przemoc.

A więc mamy tu wszystko: manipulatorów i ofiary. A pomiędzy nimi całkiem spore i rosnące grono paputczyków, którzy to łykają jak gęsi kluski.

Estetyka turpizmu

Osobną sprawą jest cała impreza otwarciowa. Tu też podział od wniebowziętych zachwytów (np. Iga Świątek), poprzez grono paryskich symetrystów co to trochę za i przeciw, aż po wyklęcie w całości. Dla mnie to popis niestety postępackiego kiczu. Coraz częściej masowe, a zwłaszcza już międzynarodowe imprezy robione „za publiczne” stają się takimi erupcjami kiczu kontrowersyjności. Przypomnę tylko niedawne finały Eurowizji, gdzie mieliśmy wszystko, tylko nie piosenki, za to wykwity jakichś dziwactw i zboczeń. Tu też, w Paryżu, tak samo – baby z rogami, brodami, fajfusy jako tło dla jak najbardziej żywego dziecka, karły, i co tam sobie pani Aniela życzy. Tyle dziwactwa i zboczenia.

Te mają jedyną funkcję – epatować kontrowersją. A tę postępactwo może wywołać tylko nawiązując i dekonstruując istniejące wzorce kultury. Nic więcej. Widać to już od dziesięcioleci, że to się sprowadza tylko do tego. Nowa sztuka już coraz rzadziej wyznacza jakieś kierunki, proponuje coś konstruktywnego. Konstruktywnego, to dobre słowo, bo dzisiejsza sztuka czy wmuszana kultura ma wyłącznie dekonstruktywny charakter, Jest więc pusta w środku. Jest jak pasożyt, który żyje tylko dzięki swemu żywicielowi, zabijając go powoli. I co to żywiciela obchodzi, że w tej samobójczej misji zginie on i pasożyt, skoro wszyscy pójdą do – tu kulturowego – piachu? Mamy więc w zamian nicość, nic, oprócz destrukcji. I tak to jest: w ramach postępu walka klasowa – tu kulturowa – zaostrza się. To naturalne prawo postępactwa: im bliżej zwycięstwa, a skoro nie idzie jak się wymarzyło, to z lupą trzeba już szukać czegoś starego do przełamania, proces zawraca w miejscu i pożera się sam. Tak i tu – „kultura paryska” żyje (jeszcze) tylko dlatego, że nie wszystkie resztki „starego” dało się wyeliminować. A jako, że jest tego coraz mniej w dekadencji niewolników, to czekają nas jeszcze większe wygibasy. Wydaje się, że bardziej już nie można, że osiągnęliśmy już dno, a tu zawsze okazuje się, że ktoś puka od spodu. To nowe.

Trzeba też zaznaczyć, że ludek aspirujący chętnie łapie nowinki pochodzące od elit. A jeśli te są zdegenerowane, to łapią i ten trend. A więc jeśli będziemy jechać z góry dekadencją, to klasa pośrednia (nie średnia, bo ta już wyginęła) podłapie ten trend jako przepustkę do symbolicznego chociażby wzięcia w ręce klucza do drzwi prowadzących do elit. Nawet gdyby to była tylko namiastka i mieli nie wyjść z przedpokoju na salony, będą to podłapywać, ba – nawet w nuworyszowskim zapędzie – eskalować bardziej niż źródło promocji rozpadu.

Ważne tu jest rozróżnienie między dekonstrukcją a destrukcją. Ta pierwsza wygrywa, gdyż proces ma być niezauważalny. Gdyby ktoś zamalował sprejem fresk Leonarda, to można by się było spodziewać jakiejś otrzeźwiającej reakcji. A tak pokpić sobie, to co innego. Tu niczego się (pozornie) nie niszczy. Nadaje się „tylko” inny kontekst, znaczenie dla istniejących już pojęć, ale i wzorców kulturowych. Robi się to krok po kroku, wczoraj wywaliło się Pileckiego, Ulmów i św. Kolbe z muzeów, dziś podstawi grubo-lesbijkę za Chrystusa, a jutro jakieś wyrywne aktywiszcze wysadzi Watykan. I po falce oburzenia znajdą się uzasadnienia dla tego kroku, zrozumienie (jak to co do komunizmu w TVP), wszak to słuszny protest zdesperowanych ciemiężonych przez KK, potem dojdzie już do akceptacji i admiracji.

Co ciekawe ten ruch dotyczy tylko jednej religii. Widać kto jest śmiertelnym wrogiem nowego – słabnący pod tymi ciosami kościół katolicki, bo co do innych chrześcijańskich wiar, to raczej jest już po makale. Ale nie przeszkadza wojujący Islam, inne wiary, jak choćby mocno „elitarny rasowo” judaizm. Tu się nie dotykamy – KK jest najgroźniejszy. A może by tam kto w Paryżu podworował z Islamu? No właśnie, czemu nie? No bo to by się skończyło w sekundę tysiącami Charlie Hebdo i trzeba by było następnego dnia zamknąć światowe święto pokoju. A z katolami to można, bo to potulne bydełko co to nadstawia zawsze drugi policzek, zaś pasterzy ma równie zagubionych co dzieci w lesie.

Obraz przyszłości

Ale pamiętajmy, że paryskie obchody nie spadły nam z nieba. Większość imprez otwarciowych igrzysk (tych zachodnich) wyglądało tak samo. Ja pamiętam jeszcze zimowe w Albertville we Francji, z 1992 roku. Tam jeszcze wyglądało to na ciekawy formalizm a la Cirque du Soleil. Potem było już gorzej. Olimpiada w Barcelonie i jej otwarcie może służyć do straszenia dzieci (najlepiej od 44:00), zaś trudno się oprzeć profetycznej wizji wirusa i „tańca służby zdrowia” w kontekście przyszłej pandemii, w trakcie otwarcia Igrzysk w Londynie (od 47:30).

Idziemy w postępie do ukazywania wizji świata posępnego. Oprócz dziwactw pokazują się wyraźne konotacje satanistyczne, wizje zagłady świata, jakby ożywić obrazy Beksińskiego. Króluje rozpad, ale – jako się rzekło – nikt nie podaje nadziei ratunku. Wychodzi, że czeka nas zagłada. I widać, że paryską okazję, jak i wiele „olimpijskich” wykorzystuje się do promowania takiej wizji przyszłości. Nie można było przegapić przecież takiej miliardowej widowni. A że to się ma nijak, a właściwie w ścisłej odwrotności, do idei olimpijskiej – nic to… Każdy pretekst jest dobry dla dużej widowni, a taką zawsze gromadzą Igrzyska.

A – przepraszam – zapytam się, gdzie jest sport? Gdzie pokojowa forma rywalizacji? Gdzie przesłanie barona de Cubertin? Nic, zero. Mamy za to kolejne wersje zagłady, estetycznie obrzydlistwa, w przekazie mrocznym, wręcz agresywnym. Jak widać to tylko okazja, by przemycić, ba, przemycić! – wykrzyczeć swoje przesłanie. Świat jak pokruszona w wypadku szyba samochodu – jeszcze się trzyma, ale nic nie widać przed sobą.

To apokaliptyczny determinizm. Ja tu też snuję wizje Apokalipsy, jak większość, których nie oślepia światło „nowej normalności”. Ale ja, w przeciwieństwie do wizji paryskich, nie pokazuję tego jako nieuchronny pewnik. Wprost przeciwnie – alarmuję, że Hanibale ante portas. A Hanibale to cwani, bo sami mówią co zrobią, zaś jedni tego nie słuchają, inni tego chcą, jeszcze inni uważają, że to nie za ich, bezpotomnego życia. Takie widowiska pokazują tę wizje przyszłości nie jako ostrzeżenie, ale konieczność dziejową. To się już dzieje, ba – stało się. Jedyne co możesz zrobić to się przyłączyć. Inaczej się będziesz męczył w postępowym odrzuceniu. Jak skamielina muszli, pamiątka po domu stworzenia, którego czas minął, wyrzucona na piasek plaży nowego świata.  

Schadenfreude

Ale nie martwmy się, trzeba się tylko wznieść na wyżyny człowieczeństwa. To nie koniec świata, to koniec NASZEGO świata. Ludzkość ocaleje. Tylko nasz świat ulegnie samo-destrukcji. Przypominają się czasy upadku Cesarstwa Rzymskiego, które dla nas wydaje się od zawsze upadłe (większość tylko to pamięta), istniało zaś ono z 1.500 lat, coś jak my. A też, z ichniejszej perspektywy, wydawało się mieć wieczne podstawy. Gdyby wtedy Rzymianie mieli kamery, zaś barbarzyńcy telewizory to przekaz byłby taki jak dzisiejszy. Z Paryża. Świat gnuśniejący, wręcz gnijący od konsumpcji dobrobytu gromadzonego przez niegdyś dzielne pokolenia i oglądający to wszystko aspirujący. Dziś to Azja, Afryka. I mają rację Ziemkiewicz, który uważa, że takie otwarcie to prezent dla Putina, którym nagania się tym w łapy resztki niedobitego naiwnie pojętego konserwatyzmu. I doktor Szewko, który zastanawia się w jakiż to sposób tak pokazywany „zachodni model życia”, a właściwie gnicia, miałby być atrakcyjny dla innych kultur. Kiedyś, jeszcze niedawno, to niósł za sobą jakieś wartości, dziś już nie niesie nawet materialnych. Cóż to dla Arabów, Chińczyków czy Ghańczyków za atrakcja – baba z brodą i gołą de, karły, czy królowa śpiewająca ze swą uciętą głową na kolanach?

Pamiętajmy, że tak kończą się cywilizacje – barbarzyńcy nie bardzo mogli zrozumieć rzymski pociąg do walk gladiatorów, a to przecież mieszkańcy Wiecznego Miasta uchodzili za wzór cywilizacji. A tu tacy barbarzyńcy przywracali rozsądek rozpasaniu gnuśniejącej w zbytkach i krwawych rozrywkach odchodzącej cywilizacji. I tak samo będzie chyba z nami. Przypomnę, że „najlepszym” scenariuszem dla Europy jest… bankructwo postępackiej ideologii. A to nas i tak cofnie o dziesięciolecia w stosunku do gospodarek aspirujących, nie tylko spoza Europy, ale i spoza Zachodu. Powtarzam – to będzie najlepszy scenariusz. Inny – to całkowity upadek, skansen i zapomniany półwysep Eurazji. Nie trzeba będzie żadnych Jedwabnych Szlaków, bo nie będzie nic na wymianę za chińskie towary.

Trzeba się więc będzie wznieść na szczyty człowieczeństwa – cieszyć się w smutku, że nasz TYLKO świat upadnie, ludzkość gdzie indziej zaś przeżyje. Tylko dzieci nasze będą przewodnikami nuworyszy po zabytkach byłej chwały cywilizacji swoich przodków. I tak jak Rzymianie będziemy w tym wszystkim bezradni, patrząc się na upadek naszego świata. Świata, którego niewielu chce już bronić. Świata, który tak wielu chce (sobie) zniszczyć.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Bambizm w oknie Overtona. Jak zmienić postrzeganie.

[md. nie wiedziałem. Otóż:Okno Overtonasposób, zasada, opisująca, jak zmienić postrzeganie przez społeczeństwo kwestii, które są społecznie nieakceptowane]

Bambizm w oknie Overtona

By  Jerzy Karwelis on 27 lipca, 2024, wpis nr 1283

Był ulubieńcem salonów, dopóki im nie podpadł. Jak to z salonami – stało się to nagle, za to reakcja była przemożna. Jak zwykle ze smyczy została spuszczona cała sfora, jak widać gotowa, w blokach startowych. Do tego dołączyło pospolite ruszenie pożytecznych idiotów i były autorytet zarył w piachu postępactwa.
Mowa o profesorze Bralczyku i reakcji na jego rozmowę dotyczącą języka. Do tej pory profesorowi udawało się wyslalomować od konfliktu z poprawnością, również w języku, ale tylko dlatego, że sprytnie omijał zastawione pułapki i pola minowe nowego zestawu rewolucyjnych norm językowo-politycznych. Coś pan z mikołajową brodą tam kokietował o tym jak trzeba mówić, by nas słuchano. Przez salon, nie dość jak widać zweryfikowany, uważany był za naszego, a tu taka niespodzianka.
Co powiedział oskarżony? Sporo. Wystarczająco, by zrzucić go w czeluści przyszłego ostracyzmu. Nie podobają mu się feminatywy, ale głównie podpadł za podejście do zwierząt. Te okazało się niepoprawne politycznie, gdyż zakwestionował jasny dla wielu fakt,  że zwierzęta umierają zamiast zdychać, mają włosy zamiast sierści, czy twarz zamiast pyska. Reakcja wygląda na tzw. gównoburzę, obyczajową wrzutkę, mającą przykryć kolejne blamaże rządzących, ale kryją się za nią pewne ważne wnioski.
Przesilenie
Zazwyczaj jest to tak, że pewne zjawiska, głównie stymulowane, żyją sobie podskórnie, nanizywane na percepcję neurolingwistyki, aż dochodzi do przesilenia, gdzie o do tej pory o ukrywanych sprawach mówi się wprost. Ujawniają się tuszowane różnice, wyskakują jak diabeł z pudełka apologeci nowego, padają tezy do tej pory rewolucyjne, ale już w otoczce: „to co, nie wiedzieliście, że jest inaczej”? Słynne okno Overtona przesuwa się na kolejny etap i do tej pory nieakceptowalne społecznie tezy stają się otwarcie głoszone, zaś zdezorientowany widz boi się, że jak nie kupi nowości, to znajdzie się w rejonach bojkotowanego obskurantyzmu. Na zakompleksionych, wykształconych ponad swoją inteligencję, to działa jak nic. I z tymi zwierzątkami mamy to samo.
Nagle się to-to pokazało w pełnej krasie, że tak obelżywie jak Bralczyk, to o petach nie można i mamy świadectwa tego wszędzie. To po prostu kolejne przesilenie, nie zaraz tam rewolucja, która zmieni wszystko. Lewactwo jak miłość: cierpliwe jest. To kolejny kroczek niedostrzegalnego procesu przesuwania granic. Dwa kroki wprzód, jeden krok wstecz. Złudzenie wycofania się i powrotu do rozsądku, ale w sumie w bilansie – jeden krok do przodu.Zagadnienie ma kilka warstw. Załatwmy się z najprostszymi. Lewstream zabrnął w pompowanie profesora Bralczyka zbyt daleko, żeby odrzucić go w całości, zwłaszcza jego naukowość. Oni mówią, że to, co on twierdzi (a do tej pory było to bezdyskusyjne), to nie nauka (w tym wypadku językoznawstwo), ale jego prywatna opinia. Ma więc do niej prawo (ludzkie paniska!), tak jak – jako człowiek, bo nie naukowiec – ma prawo się mylić. I myli się. A więc mamy tu do czynienia z zabiegiem oddzielenia wiedzy od osoby, co wydaje się dość ekwilibrystycznym chwytem, jak zobaczymy – nie jedynym. W ogóle ta szerokość akcji antybralczykowej, wielogłos (od celebrytów, poprzez psiarzy aż do postępackich naukowców), ale także „wielokanałowość” przekazu świadczy o akcji zorganizowanej. Nie to, że się tam oni na profesora czaili, ale jak podpadł, to ktoś dał sygnał do przećwiczonej nagonki.
I ogary ruszyły w las.Bralczyk zbłądzixAle wróćmy do indywidualistycznej perspektywy, do której sprowadzono Bralczyka. Żadnej nauki, ale w kwestii feminatywów, które go rażą (osobiście oczywiście) to też mu się dostało. No, bo jak to, że nie pasi? Ma pasować. Ale w tym wszystkim, w tych żądaniach zawiera się natychmiastowa sprzeczność. Nie mówię tu o materii języka, którą gwałci takie postępactwo. No, bo jak podejść do pani reżyserki, czy pani kierującej autobusem, by nie popaść w śmieszność? Przecież te słowa w feminatywnych formach są już w języku „zajęte” i mają całkowicie inne, obsadzone znaczenie. Stąd te wygibasy o „osobach kierujących”, „pilotujących”, czy „reżyserujących”. To „osobowanie” ma jeszcze inny, rozpaczliwy cel. Jest to wyjście z pułapki zastawionej przez język na tzw. osoby niebinarne. No, bo, taki polski, szczególnie z osobową odmianą, to już by tych siedemdziesięciu kilku pci (liczba wciąż rośnie) nie podźwignął. Tykamy więc od „osób”, by uniknąć permutacji odmian, których śmieszną próbą jest „iksowanie”. Czytałem ostatnio (oczywiście w gazecie dla trzecioklasistów!) o kimś kto poszdłx do szkoły, by walczyć o swoje prawa. Na języku to gwałt, a więc zastrzeżenia Bralczyka nie mają charakteru osobistego, choć on w tej perspektywie o tym mówi, ale mają walor ściśle naukowy. Zaraz wyłuszczę dlaczego.Sam jestem po studiach filologicznych i kwestie językowe interesują mnie od dawna, zwłaszcza w zakresie w jakim wymuszane zmiany w języku powodują szerokie oddziaływanie na społeczeństwo. I obecnie jesteśmy świadkami osmatycznej rewolucji w tym w względzie, od czasu do czasu – jak pisałem – wzmacniane tylko kamieniami milowymi, które są kolejnymi etapami przesuwania okna Overtona, co ma prowadzić społeczeństwo od początkowego odrzucenia do akceptacji dotąd niewyobrażalnych rzeczy. Wszystko to odbywa się za pomocą języka, owe programowanie neurolingwistyczne oddziałuje na społeczność przemożnie i jest może najbardziej wyrafinowanym, bo niewidocznym, narzędziem wykuwania nowej przyszłości.Odbywa się to za pomocą słabo społecznie detektowalnej przemocy językowej. Po prostu wprowadza się nowe pojęcia, ale częściej – zmienia znaczenie pojęć już istniejących. Pisałem już kiedyś o „karierze” słowa Murzyn, co do którego Bralczyk też podpadł. Problem w tym, że użycie danego słowa może zmieniać kontekst i nabierać innej konotacji (np. negatywnej), ale jest to proces obiektywny, raczej długotrwały. Idee postępackie dawno już upatrzyły sobie w języku narzędzie niewidzialnej przemocy i chcą tym procesem zawiadywać, zarówno co do tempa, jak i kierunku. Rewolucja Francuska zmieniła nazwy miesięcy, bo przecież po niej świat zaczął się od początku, rewolucja Październikowa wprowadziła w życie nie tylko nowomowę, przeczutą geniuszem Orwella, ale także weszła w życie prywatne. Pojawiły się rewolucyjne imiona, jak Traktor, zaś bliźniaki nazywano Rewa (to chłopak) i Lucja (to dziewczynka). To były sztuczne twory, wmuszane ówczesnym rozumieniem poprawności politycznej. Nie przez przypadek właśnie pojęcie „poprawności politycznej” nie jest wcale związane z polityką, tylko z językiem.
Uzus na wojnie
Dziś też jesteśmy świadkami takiego procesu, choć trzeba mieć wytrwane ucho, by to zauważyć. A właściwie ucho nierozemocjonowane. Weźmy taki przykład, jak używanie przyimka „w” Ukrainie czy „na” Ukrainie. U fachowców, wyraźnie rozgrzanych politycznie sprawa jest jasna. „w Ukrainie”, jak mówimy o państwie, „na Ukrainie”, jak mówimy o regionie. Hmmm… . Ale eksperci uważają tak od kiedy… Ukraina została zaatakowana. Chce się tym sposobem, mówiąc „w Ukrainie”, przydać temu krajowi powagi państwowości. Za to, że walczą i że ich popieramy. Językowo. A to lingwistycznie taktyczna bzdura.Jeszcze raz – język się zmienia, ale obiektywnie, użytkownicy poprzez stosowanie innych kontekstów danych słów sami decydują, ale w swej masie, o tym, że staje się ta nowa forma normą i przechodzi do słowników. Nie decyduje o tym polityk, czy dziennikarz, choćby się jak najbardziej starali. A starają się. Taka „nadgorliwość” mści się sztucznością i w rezultacie odrzuceniem. Nie ma politycznej taktyki w języku. No dobra – powiedzmy, że jak utrzymują znawcy, że „w Ukrainie” się mówi jako o państwie, zaś „na Ukrainie” jako o regionie. To znaczy, że istnieje Ukraina jako region i jako państwo, a więc tak samo istnieje i… Polska. Też może być uznana przez kogoś jako region. Ok, niech będzie, że „na”, jak znowu utrzymują eksperci, mówi się o przestrzeni, która kiedyś należała do Polski, dziś jest zaś osobnym państwem. Stąd „na Słowacji”, czy „na Węgrzech”? Te kraje też się ostają „na” drugiej lidze, jak mniemam, zaś Ukraina „awansowała”. Ok, ale co Węgrzy nam zawinili, że się nie załapali? Słowacy? A czemu Ukraina „awansowała”? No, nie ma innego wytłumaczenia, niż to, że dlatego że walczy. A co to za argument językowy? Nic podobnego: „w” czy „na” ma służyć do przyimkowego rozpoznania gościa. Jesteś za Ukrainą czy możeś putinowską onucą, która (mimo, że język tak każe) odrzuca zawarte
w konstrukcjach językowych ambicje państwowe walecznych Ukraińców.No dobra, powiedzmy, że nagradzamy wojenny trud Ukraińców w sferze językowej. A co będzie, jak Ukraina podpisze pokój? Dalej będzie „na”, czy „w” Ukrainie? A co będzie, jak Ukraina się dogada z Putinem, na tyle, że zmontuje wrogą nam koalicję? Niemożliwe? A czemóż? I co wtedy? Będziemy dalej językowo podkreślać jej zaprzańską wtedy państwowość? A co jeśli Ukraina utraci swoją państwowość? Będzie więc jakimś regionem,
a więc „na Ukrainie”, a może będziemy na złość Ruskim pisać i mówić „w Ukrainie”, a takim jak najbardziej państwowym Węgrom będziemy wciąż wymyślać od „na Węgrzech”? Za co? No chyba nie za Orbana. Tak to w – niegwałconym języku – nie działa.
Przemoc językowa
Ale wyniki przemocy językowej są przemożne, zwłaszcza wśród „wykształconych ponad własną inteligencję”. Bo ci prości, to tak łatwo nie łapią tych nowinek, choć jak już złapią – to nie masz ratunku. Nowe znaczenia pojęć i same nowe pojęcia są wszechobecne. Oddychamy nimi bez maski refleksji i prędzej czy później dotrą do mózgów większości. I je zmienią. Gdyż językowy sposób opisu świata rzutuje na sposób jego postrzegania. Rzeczy nienazwane dla mózgu nie istnieją – są jakimiś przeczuciami. I nowe znaczenia produkują na początku nowe okulary, przez które stopniowo patrzy się na świat. Potem mózg już to łapie jako świat rzeczywisty i na przykład zabranie takiemu operowanemu okularów mediów wcale nie powoduje, że „przejrzy na oczy” i zobaczy prawdę. Nie, on już bez okularów propagandy będzie uważał świat przedstawiony za realny. Co do refleksji, to dylemat – przyznać się przed samym sobą, że żyłem w ułudzie albo uznać tę wizję świata za właściwą, ba – moją własną, do której sam doszedłem, powoduje, że wybiera się to drugie. Nawet, gdyby efekty takiego błędnego trwania miały szkodzić zoperowanemu. Widać to było klinicznie w czasie wyborów, kiedy mieszkańcy Worka Turoszowskiego zagłosowali za partiami, które obiecały zamknąć ich jedyne źródło dochodów.Chaos w języku powoduje naturalne zmniejszenie się pola do wymiany, dialogu, dyskusji.
Przeinaczone pojęcia powodują, że strony nie mogą się dogadać, nawet jeśli mają na to ochotę. A mają coraz rzadziej, zamknięte we własnych bańkach uzgodnionych słowników pojęć jak cepy. W dodatku braki w komunikacji powoli powodują przeniesienie się racjonalnej komunikacji w wymianę emocji, deklaracji pozbawionych treści, potwierdzenia hasłami przynależności do bańkowego plemienia. W związku z tym rozsądek jest wymieniany na emocje, co prowadzi nas do kolejnego wątku Bralczykowego – zwierzęcego.
Językowy bambizm
Profesor bowiem zakwestionował w sumie zrównanie językowe człowieka i zwierzęcia. Język polski, bogaty fleksyjnie, przeprowadza bardzo ścisłe rozgraniczenie pomiędzy sferą ludzką a zwierzęcą. I to nie tylko w rzeczonym rozróżnieniu pomiędzy „zdychać”, czy „umierać”. Mamy to np. w odmianie rzeczowników, gdzie w liczbie mnogiej zwierzęta przyjmują formę niemęskoosobową. Gdyby stado wilków składało się z samych samców, to i tak będziemy o nich mówili, że „wilki zaatakowały”, nie zaś „zaatakowali”. Tak mówi język,
ale to w rewolucyjnych czasach nie wystarcza. Mamy bowiem ruszyć z posad bryłę świata, co dopiero język.Co to jest? To jest bambizm językowy. Przypomnę, z tekstu, który pisałem o bambizmie, że chodzi tu o upodobnianie zwierząt do ludzi. Jelonek Bambi, z dzisiejszego niespodzianie progresywistycznego Disneya, miał już wizualne cechy ludzkie. Duże, śliskie oczy, malutki nosek dziecka, jasna rzecz, że gadał jak dzieciak itd. Wtedy miało to za cel zhumanizować bajki, przybliżyć dzieciom zwierzęta jako przyjaźnie podobne.
Ale dziś to już co innego. Chodzi o rodziców, o to, żeby człowieka zbliżyć do zwierzęcia. Jest to tzw. dyskryminacja pozytywna, jedyna dozwolona przez postępactwo dyskryminacja. Aby doprowadzić ludzkość (i jak widać nie tylko) do bożka równości, kiedy nie można wywyższyć poniżanych (tu zwierzęta) należy zastosować proces odwrotny – zamiast wywyższenia poniżonych trzeba poniżyć tych uznanych za wywyższonych.
Efekt będzie taki sam, tylko o poziom niżej. Zamiast wyrównać do góry – obniży się w dół i wszyscy (?) będą szczęśliwi, bo równi. Cóż, że o poziomy niżej, ale dla bożka równości zrobimy wszystko.
Stąd to dzisiejsze boje o to, że psy umierają, mają buzię, jeśli już nie twarz. Stąd te małżeństwa ze zwierzętami, walka o ich prawa, uznawanie za uchodźców (tak, tak!) i wszystkie te wygibasy. Na razie brzmią radykalnie i głupio, ale okno Overtona nie z takimi sprawami sobie radziło. Dość przypomnieć posła, który zastąpił Brauna z list Konfederacji, który po medialnej operacji na mózgu stwierdził, że jest za związkami partnerskimi, bo po co komuś utrudniać życie?
Mamy za sobą miliony takich przemian, właśnie pod presją wciskanych pojęć, branych najpierw za podstawę do dyskusji, później za całkiem rozsądne i akceptowalne. Za przykład może posłużyć dzisiejszy język Kościoła. Pełno tam nowomowy, w której Kościół się kompletnie zagubił, bo jak tu optować za prawami człowieka, skoro jest się (a właściwie ma być) depozytariuszem jedynych praw – boskich, tylko przeniesionych w sferę ludzką?
Choinka
Po co to jest, bo te wszystkie wolty muszą mieć jakiś szerszy podkład niż samo wariactwo promilowych problemów psychicznych? To wielowarstwowa sprawa. Zacznijmy jak od ubierania choinki – od góry, przejdźmy później do kolejnych poziomów, coraz dłuższych gałęzi. Mamy więc czubek. Z gwiazdą. To gwiazda dobrej, bo nowej nowiny. Świat jest źle zorganizowany, opresyjny, przeludniony i samobójczy. Na to złożyły się wieki niekontrolowanego, anty-rozwojowego procesu posuwania się dziejów. Niekoniecznie do przodu. Jesteśmy przeludnieni, konfliktowi, destrukcyjni. Pora to zmienić. Aby zaś to zamienić, oprócz tego, że należy wszystkie rządy oddać oświeconej i samo-mianowanej elicie, to trzeba zlikwidować przyczyny tego stanu. A więc podstawy znanej nam cywilizacji zachodniej. Wymienię: religia, rodzina, narody, własność, państwowość, pożeranie zasobów w gonitwie za konsumpcją, ba – prawo do życia, wreszcie – źle używaną, bo źle rozumianą wolność.W tym zestawie, w kontekście Bralczyka mówimy nie o zwierzętach, ale o… rodzinie.
Rodzina jest do rozwalenia, zaś te wszystkie psiecka to tylko erzace resztek tęsknoty za macierzyństwem. Resztek, gdyż medialnie macierzyństwo, a już wielodzietność to w ogóle, są passe. Rodzina jest więc na wszelkie sposoby rozmontowywana. Od tego, że coraz częściej zajmuje się nimi, wedle regulacji, dodajmy, państwo. W takim USA, jeśli wygra Kamala, to się dokończy proces, że z pomocą szkoły nieletnie dziecko będzie mogło przeprowadzić zmianę własnej płci, o czym rodzić dowie się po fakcie.
A jak zaszumi, to pójdzie do kicia, albo mu zabiorą dziecko.
Małżeństwa zostały zastąpione kontraktami, które (jak we Francji) można jednostronnie odwołać listem poleconym. Kobietom mąci się w głowach ułudą samorealizacji w formacie wino-kot-koleżanki-kariera. Faceci to szowinistyczne męskie świnie, do cyckania
na kasę, bez żadnych praw, nawet do własnego dziecka, kiedy się mama przełączy na nowy, męski model.I kto by się chciał w takiej sytuacji wybrać w ryzykowną rodzinną podróż?To czyni kolejny, szerszy poziom gałęzi naszej choinki. Produktem tej socjotechniki jest człowiek samotny. Czyli często bez właściwości, częściej – z osobowością płynną, łatwą do formowania. Nie ma bowiem taki kontaktów z rodziną, szerzej – społecznością, która może jakoś zareagować kiedy nasz Janusz czy Janka odjedzie. Taki ktoś jest bezradny wobec oddania własnej tożsamości na łaskę, częściej niełaskę, propagandy postępactwa:
że po prostu „róbta co chceta”, a tak naprawdę reprodukujcie powtarzalne do znudzenia postawy akceptacji własnego nieuświadomionego niewolnictwa. I jest to niewolnik doskonały, gdyż nałożone mu na nadgarstki kajdany uważa za unikatowe klejnoty własnej, wywalczonej wolności.
Demografia psiamatek
Trzeci aspekt jest najprostszy. To depopulacyjna demografia. Takich ludzi będzie coraz mniej. Ludzi w ogóle też. Nie wiadomo czy psidzieci czy kotoci też? Może to one przejmą świat? A taki ma być nowy obraz świata. Mniej liczny. Ta depopulacyjna moda rozkręca się na wiele sposobów: atrofia rodziny, macierzyństwa, buntowanie dzieci wobec rodziców, rozzuchwalanie dzieci, kult singielstwa, seks jako ulżenie sobie, nie zaś forma budowania więzi, hedonizm, będący w konflikcie z rodziną i budowaniem wspólnoty, asertywność wobec innych, brak wartości innych niż materialne, wreszcie ejdżyzm, państwowe usługi eutanazji, procedury leczenia, coraz gorsza służba zdrowia i elitaryzujące się ubezpieczenia. Wszystko to „robi” na zmniejszenie się populacji, nie mówiąc już o bezpośrednich próbach wprost, takich jak pandemia. Dla depopulacji działa również zastąpienie dzieci przez psy-kotki. Temu mają służyć kontestowane przez Bralczyka (i mam nadzieję, że nie tylko)
językowe zabiegi zmierzające do zrównania człowieka i zwierzęcia.Mamy być podobną do zwierzęcej paczką instynktów, najwyżej emocji. A więc równi zwierzętom będziemy się przechadzać wśród katedr wybudowanych przecież nie przez „braci naszych mniejszych”. A propos – to słowa świętego Franciszka, od którego imię wziął nas obecny papież. Co on (święty Franciszek, nie papież) powiedziałby na to dzisiaj? Przecież jego uwznioślenie zwierząt do braci naszych to nie była żadna dyskryminacja pozytywna, tylko wskazanie na Dzieło Boże, które stworzyło świat bogaty w wiele form, należących do Boga. Królem stworzenia, nawet u św. Franciszka, był i jest człowiek, któremu Bóg nakazał (nie – pozwolił!) czynić sobie ziemię poddaną. U Franciszka nie było tu sprzeczności, tak jak i nie ma jej w świecie – żyjemy obok siebie, ze swoimi rolami, jako suma istnień powołanych przez Boga w dziele stworzenia.
I tego się trzymajmy.I nic tu nie pomogą płaczki z przychodni weterynaryjnych, które w zamykających się na zawsze oczach pudelka widzą człowieczy poziom cierpienia, które widzą twarz w mordzie swego psa jako jedynego życiowego partnera, ani doświadczone psiamatki, które tłumaczą profesorowi, że w życiu nie dosięgnie takiego poziomu relacji jak psiamatki i czworonożnego pupila. Tak, ma pewnie rację – w życiu ani profesor, ani większość ludzi nie dojdzie do takiego poziomu relacyjnego i społecznego wyalienowania, by mylić erzace relacji międzyludzkich z posiadaniem psa.
A teraz idę wyprowadzić z Krystyną jej suczkę na spacer. Bez histerii, że idziemy pochodzić z członkiem rodziny. Na smyczy. Bez przesady. Tak daleko (chyba) nie zaszliśmy.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Obietnice na kredyt przyjaźni polsko-ukraińskiej. Starania o przyjęcie Ukrainy do Unii to jakieś – kolejne – samobójstwo resztek polskiej racji stanu.

Napisał Jerzy Karwelis dziennikzarazy/obietnice-na-kredyt

W polityce wobec Ukrainy mamy dwie duże obietnice. Z naszej strony. Jesteśmy bowiem, od początku, bezrefleksyjnie, rzecznikami wstąpienia Ukrainy do NATO – i Unii Europejskiej. Jest to postawa romantyczna, ekstremistyczna, czyniąca z nas heroicznych bojowników sprawy przegranej. A więc wychodzimy na politykierów nieodpowiedzialnie eskalujących, co naraża nas na śmieszność i wytykanie – również przez Rosję – nas jako czynnika chuligańskiego, do pominięcia w poważnych rozmowach. Zacznijmy od NATO.

Co na to NATO?

Ukraina w średnim okresie nie ma szans na przyjęcie do NATO z przyczyn formalnych. Po pierwsze ma zatarg graniczny i nieustalenie swoich limes jest czynnikiem dyskwalifikującym co do przyjęcia do Sojuszu, po drugie – jest w stanie wojny.

A takich, wedle Traktatu o NATO, nie przyjmuje się do grona. Inaczej Sojusz od razu po przyjęciu członka stawałby w obliczu wojny całego NATO. A więc się nie da. To zdaje się powoli rozumieć, a przynajmniej artykułować, strona polska, choć jak widać, na równi z Ukrainą, żałujemy gamonie, że taki formalizm istnieje. Gamonie – bo gdyby się spełniły nasze życzenia od razu znaleźlibyśmy się w stanie wojny z Rosją.

Powtórzmy – strategicznym interesem Ukrainy, jak Polski w 1939 roku, jest maksymalne umiędzynarodowienie wojny z Rosją. Inaczej Ukraina zostaje sam na sam z Kremlem, nawet wyposażona w zachodni sprzęt (a z tym nie jest i tak wesoło) płaci za to krwią swych wyniszczanych żołnierzy. Dla niej marzeniem jest wojna NATO z Rosją, bo wtedy ma trochę oddechu, zaś moc rosyjska rozpływa się na inne fronty.

Oczywiście taka kalkulacja ma sens do momentu zagrania atomowego, ale co to Kijów obchodzi. I tak mają jak w ruskim czołgu.

Postulat przystąpienia Ukrainy do NATO lub nie, jest kluczowym dla tej wojny. Jest to deklarowany warunek graniczny dla Rosji, po to tę wojnę rozpoczęła, by Ukraina do NATO nie weszła i ten warunek jest zawsze dla Rosji na pierwszym miejscu w jakichkolwiek propozycjach wygaszenia czy końca konfliktu. A więc każdy, kto podnosi warunek przystąpienia Ukrainy do Sojuszu, nie chce, by ta wojna w ogóle się skończyła. Ok, ale to trzeba powiedzieć ukraińskim żołnierzom. Że są mięsem armatnim służącym osłabieniu potencjalnego sojusznika Chin, w „większym” konflikcie dwóch mocarstw o rządzenie nad światem. Taką przygrywką, beforkiem, Wietnamem, Afganistanem, kiedy potęgom wszystko jedno jest ile i jak długo będą ginąć ludzie, dopóki nie jest to ktoś z ich wyborców.

Wojna na Ukrainie zajmuje Rosję per procura. Oddala to Amerykanom wizję konfrontacji z Chinami z Rosją u boku, przenosi działania na inny teatr, tam, gdzie Amerykanie bezpośrednio nie są zaangażowani w boots on the ground. To inni się wykrwawiają, zaś koszty sponsorowania wojny na Ukrainie, to wedle wyliczeń Pentagonu „najtańszy” sposób osłabiania Rosji. W dodatku Rosję też przekierowuje się na teatr europejski, zamiast na zaangażowanie w ewentualne wspieranie zaprzyjaźnionych Chin. To jeśli chodzi o pieniądze, zaś głównym walorem takiego podejścia Ameryki jest to, że z Ukrainy nie przywozi się amerykańskich troops jako trupów. Dlatego ten układ, osłabiania Rosji ale nie w ramach NATO, jest dla Waszyngtonu optymalny. Na tyle, że można go ciągnąć w nieskończoność. To znaczy – do ostatniego Ukraińca. Nawet jak Rosja wygra, to i tak nie ze Stanami, które rozpętają nazajutrz kampanię jaki to ten Putin straszny, zaś pokonani Ukraińcy – biedni. 

Każdy kto wystawia przyszłość Ukrainy w NATO jako obietnicę, oszukuje Ukraińców. Tego nigdy nie będzie, bo albo Ukraina w NATO, albo pokój w naszej części Europy. Tertium non datur. Takie obiecanki mają działać już tylko wyłącznie na ginących Ukraińców, którzy mają widzieć jakiś cel, horyzont swego oporu, choć rzeczywistość negocjacyjna jest całkiem inna. I im dłużej trwa takie odwlekanie pokoju na Ukrainie poprzez te puste obietnice, tym trudniej będzie się z tego wywikłać, bo każdy (Ukrainiec oczywiście), w obliczu zdrady takich obietnic w zamian za nic, spyta: to po co to wszystko było? Skoro Rosja może ugrać wiele przy stole, a na pewno już demilitaryzację Ukrainy (po prostu bez niej nie będzie dla Moskwy żadnej „architektury bezpieczeństwa”), to Ukraińcy mogą się spytać Zełeńskiego – to o co tak naprawdę walczyliśmy? O Krym, Donieck czy Ługańsk, który i tak oddaliśmy? O wejście do struktur zachodnich, z którego, przy wtórze tegoż Zachodu, właśnie zrezygnowaliśmy?

I nasza, polska, postawa ultrasa w tym względzie jest tu w rzeczywistości ekstraktem takiej hipokryzji. Kiedy my mówimy, że Ukraina ma być w NATO, to oznacza, że Ukraińcy mają walczyć do (niechlubnego) końca, bo tak się kończy walka o nierealne postulaty.

Hipokryci więc robią dwie rzeczy sprzeczne w jednym czasie.

Nawołują do zakończenia wojny, a jednocześnie popierają (deklaratywnie) wstąpienie Ukrainy do NATO, co jest zaprzeczeniem dążenia do pokoju. Myślę, że hipokryci w to nie wierzą, wierzą zaś polskie służby dyplomatyczne i… coraz mniejsza grupa Ukraińców. Ci żyją jeszcze w ułudzie, że świat ich zbawi, Unia przygarnie gospodarczo, zaś NATO osłoni militarnie. Z punktu widzenia Zachodu to są mrzonki, ale co mu szkodzi zużywać obcego rekruta, by osiągnąć swe cele strategiczne, zresztą konfliktogennie niejednorodne.

Bo wojenne interesy Europy i USA są w wielu aspektach sprzeczne. USA chce osłabić Rosję, zaś Unia – robić z Rosją interesy, tak jak przed wojną. Chce tego przede wszystkim Berlin i cała ta wojna to dla nich tylko kłopot, przedłużająca się przerwa w oczekiwaniu na business as usual. Niemcy udają, w przeciwieństwie do Polaków, którzy biorą to na serio, że mają jakieś sankcje z Rosją, zaś i tak kupują ruską ropę ile wlezie, tylko dla pozoracji posługując się pośrednikami. Z drugiej strony coś tam muszą wykazać z międzynarodowej solidarności i kupować na innych, pozaruskich rynkach. Do tego dochodzi ich samobójstwo klimatyczne, zamykanie elektrowni atomowych i cały deal gospodarczy i kontrakt społeczny im się wali. A więc Niemcy śnią o końcu tej wojny, jednocześnie oralnie walcząc z Putinem. Z tego puntu widzenia dla Berlina byłby szczęściem taki Nawalny 2.0, czyli pozory zmiany na Kremlu i powrót do starego dealu. Ale jakoś Putinowi się to chyba nie uśmiecha.

Amerykanie, jak pisałem wcześniej, mają tu inne podejście. Powrót do niemiecko-rosyjskiej współpracy to dla nich niedopuszczalny układ. Pal licho tam dla nich Europa, ale to wzmacniałoby Rosję, jako partnera Chin, a taki układ wzmacniałby koalicję antyamerykańską. Europa więc pójdzie do piachu, na garnuszek amerykański, nie będzie ani z Rosją, ani z Chinami, trzymana w poczekalni, tak jak trzymana jest obecnie Ukraina. Nasz kontynent czekają więc, na własne życzenie, wielkie kłopoty. Do tego dochodzi prawdopodobna zmiana na Kapitolu i niewiadoma reorientacja polityki USA wobec Europy. Jak się Trump będzie chciał dogadać z Putinem na temat szybkiego końca wojny na Ukrainie, to może to być dokonane kosztem naszego regionu i wpływy Rosji mogą tu wzrosnąć.

Z drugiej strony może i tak nie być, kiedy to Trump nas, Polaków, wyznaczyłby na strażnika amerykańskich interesów w Europie. Odwrotnie niż to zrobił Biden, który tę rolę przydzielił Niemcom. Z widocznym skutkiem.

Trump-prezydent będzie chciał wymusić na Europejczykach odpowiedni poziom samoobrony. A tego Europejczycy, zwłaszcza Niemcy, nie chcą. W Berlinie i tak brakuje kasy, co dopiero na armię, której budowanie, a właściwie odbudowywanie po pacyfistycznych rządach byłej minister obrony Niemiec Ursuli von der Leyden, zajmie wiele lat. Na tyle długo, że będzie już za późno, by Rosja się z tym liczyła. Będą to Niemcy robić ze swym wojskiem powoli na tyle, by nie wkurzać Moskwy, czekając, aż się koniunktura odwróci i będzie znowu można dealować z Rosją.  I jak Europa nie dowiezie swojego wojska, to – przynajmniej Trump – obiecuje, że nas (ich?) zostawi samym sobie. Czekają nas wielkie turbulencje i bez Ukrainy w NATO.         

Unia ukraińska

Podobnie sprawa ma się z obietnicą wstąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej. Podobnie, jak z NATO, ale nie tak samo. Tu Ukrainę będzie się trzymać w przed-akcesyjnej poczekalni, bez – moim zdaniem – zrealizowania obietnic członkowskich. To będzie tak wysoko zawieszona kiełbasa z obietnicą, by można ją było powąchać, ale nie skonsumować. Znowu będzie się bazowało na podniecanych marzeniach Ukraińców, że będą w Europie. Nie będą.

Unia chce tu załatwić kilka deali. Po pierwsze robić unijne interesy jak z członkiem Unii, ale jeszcze z członkiem, który nie będzie miał praw. Armie gospodarcze ruszą na Ukrainę zaraz po rozejmie (zresztą już tam są), za pieniądzem, jak kasa z NFZ za pacjentem. Najpierw na „odbudowę” Ukrainy, oczywiście z solidarystycznej, czyli podatkowej kiesy.

A więc znowu uspołeczni się koszty, zaś sprywatyzuje zyski.

W sprawie kierunku i podmiotów do wydania tej kasy sam Zełeński nie będzie miał nic do gadania, bo jak to się mówi – darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, tym bardziej nie zagląda się w zęby darczyńcy. Tym bardziej Polska nic z tego nie będzie miała, bo i jak? I choćby się Tusk zarzekał, a zarzekał się, że to sobie z prezydentem Ukrainy ugadali, choćby napisał o tym w Porozumieniu polsko-ukraińskim – ale mocno oględnie – to i tak jest to tylko PR-owska nadzieja dla maluczkich. Nawet Ukraińcy w to nie wierzą. I niech Polacy nie myślą sobie, że załapią się chociażby na podwykonawców odbudowy Ukrainy. Na te robotę liczą akurat sami Ukraińcy, dla których odbudowa ma być kołem zamachowym upadłej gospodarki.

To jedno, ale drugie jest ciekawsze.

Ukraina w poczekalni będzie miała dostęp do rynku europejskiego, ale bez barier, które obowiązują stałych członków. A to przepis na niesymetryczne traktowanie podmiotów, który spowoduje upadki całych branż obecnie i tak kulejącej gospodarki europejskiej. Ta obciążona jest, głównie klimatycznym, ciężarem przepisów, opłat i podatków, których Ukraina będzie pozbawiona, jako członek dopiero aspirujący. Ćwiczyliśmy to w czasie konfliktów na naszej granicy z Ukrainą. Branża transportowa padła pod ciężarem dumpingu ukraińskiego, coraz to nowe branże rolnicze wykładają się jak długie. Ukraińcy mają przewagi cenowe, skoro brakuje im obciążeń, które ponoszą ich unijni konkurenci. W dodatku, w imię solidaryzmu wojennego (sic!), w wielu przypadkach rezygnuje się z kontroli jakości produktów spożywczych, podmienia producentów, marki, oszukuje na składzie produktu. W związku z tym polska żywność jest wypierana przez tańszą, ale gorszej jakości produkcję ukraińską.

Tyle Polska, ale tu chodzi o całą Europę. Unia jest wrogiem nie tyle klimatu, co rolnictwa w ogóle. To ono jest mordowane klimatycznymi obostrzeniami, regulacjami, kontrolami i kwotami limitującymi produkcję.

Wszystko to w imię natury, boć to rolnictwo wali najwięcej szkodliwych nawozów w ziemię, o produkcji zabójczego dwutlenku węgla, wydalanego przez tyle otwory bydła już nie mówiąc. Poza tym lewacka Unia zawsze będzie walczyła z rolnictwem indywidualnym, siedliskiem konserwatyzmu, ostoją własności i to konkretnej, bo ziemiańskiej. Ale, że jakoś trzeba nakarmić lud europejski, to coś trzeba dać jeść. Czyli robi się dwie rzeczy na raz – zapewnia prowiant i jednocześnie rozwala się własne rolnictwo. Stąd dostawy pójdą ze wschodu, czyli z Ukrainy i z dalekiego Zachodu, czyli z Ameryki Południowej. Niech oni tam sobie zaśmierdzają środowisko swą produkcją, my będziemy mieli u siebie w Europie czyściutko, byleby tylko sobie nie przypominać, że to wszystko jeden glob, nie ma planety B. Wystarczy tylko wywalić śmierdziuchy poza Europę, przemysł do Chin, rolnictwo na Ukrainę czy do Latynosów, by – u siebie – walczyć z klimatem, choć tak naprawdę walić w powietrze gdzieś tam jeszcze więcej niżby się samemu produkowało. Jak z miłością – czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

I taka będzie rola Ukrainy w poczekalni Unii. Będzie narzędziem do robienia interesów oraz pługiem nowego świata, który przeorze europejską gospodarkę w kierunkach ideologicznych – zaniku klas niepostępowych.

I, uwaga, Polska znowu jest, jak w przypadku promocji członkostwa Ukrainy w NATO, pierwszym szermierzem międzynarodowym obecności Ukrainy w Unii. I znowu wychodzimy na ultrasa, zawziętego bardziej niż inni, podbijającego bezsensownie niemożliwą stawkę. I znowu, jak się nie uda, to Ukraińcy będą mieli pretensje… do nas. Że tak gardłowaliśmy i nic. A może z naszego punktu widzenia obecność Ukrainy w Unii, nawet tyko obiecywana, ale u nas brana na serio, nie jest dla nas korzystna? Że to ona zastąpi nas w dotychczasowej roli montowni Europy? Jak tam z tą rolą było, tak było, ale trochę się na niej podciągnęliśmy. Co prawda marża była realizowana gdzie indziej, ale z odpadków z pańskiego stołu, głównie za pomocą niedopłacanej polskiej pracy, jakoś się tam zaspokajaliśmy. Tylko spowodowało to niewielką samodzielność polskiej gospodarki i kiedy montownia odjedzie na wschód, łącznie z produkcją rolniczą, to z czym zostaniemy? Z salonami kosmetycznymi?

A więc nasze starania o przyjęcie Ukrainy do Unii to jakieś – kolejne – samobójstwo resztek polskiej racji stanu. Jakiś galop w przepaść, bez żadnej refleksji. No, chyba, że realizujemy tu nie własne interesy, tylko międzynarodową ich emanację. Bo pozbycie się Polski jako konkurenta w gospodarce europejskiej to może być niezły interes. Dla Zachodu Polska w nirwanie pułapki średniego dochodu to marzenie, bo inaczej zamiast montowni można byłoby mieć w Europie samodzielnego konkurenta gospodarczego. A na to się kroiło. A teraz, po naszych staraniach, może nie być nawet i montowni. Na Ukrainie będzie taniej, bez kagańca europejskich regulacji, pensje niższe niż w zsocjalizowanej Polsce i pociąg odjedzie – na Wschód.

Dyplomatołki

W III RP dyplomacja nam się chyba najmniej udała. I to nie tylko dlatego, że władze naprzemiennie biorą ekipy sprzeczne co do busoli wyznaczającej kierunek naszej działalności międzynarodowej. Chodzi o to, że przez te 35 lat nie dorobiliśmy się własnej racji stanu. Pewników nienaruszalnych, bez względu na ekipę rządzącą. Listy kilku aksjomatów, które jest w stanie wymienić przedszkolak. Zamiast tego mamy zamęt priorytetów wśród suwerena, co jest emanacją chaosu polityków w tym względzie.

Nie jesteśmy traktowani poważnie, bo zachowujemy się jak klienci i sami podnosimy naszych partnerów do roli patronów. Swą służalczością. O motywach takiej postawy przemilczę, ale jest ona powszechna, zaś w odbiorze społecznym służalczość jest motywowana wciskanymi nam kompleksami, z których leczymy się poklepywaniem po plecach, zamiast realnych efektów.

Tak samo jest i z Ukrainą. Jeżeli przedstawiony powyżej ekstremizm w dwóch naczelnych sprawach – członkostwa Kijowa w NATO i UE – to nasz własny wymysł, to – akurat tu – lepiej nam było trzymać się głównego nurtu, który jest bardziej realistyczny. Swym zaangażowaniem nie zyskujemy nawet w oczach Ukraińców, nasze stosunki się pogarszają, zaś jak się spełnią nasze marzenia o Ukrainie w NATO I UE, to nasze relacje się jeszcze pogorszą, jak przewiduję – już do kompletnej wrogości. Kijów będzie trzymał z silnymi, zaś my okazaliśmy swą słabość, bo pomocy za darmo obdarowany nie docenia tak jak tej, za którą musi zapłacić. Choćby i w przyszłości.

Poprzez swoje położenie geograficzne mieliśmy wszelkie papiery, by się liczyć w Europie.

Zmarnowaliśmy tę szansę od początku, bo może zewnętrznym patronom naszej sceny politycznej wcale nie zależało na to, żeby w tej części Europy wyrósł ktoś, z kim trzeba się liczyć. Bo po co? Lepiej mieć klienta, który ze wszystkim będzie zaglądał w oczy patrona i antycypował wręcz jego działania. Politykę zaś sprowadzi się wewnętrznie jedynie do tego, by tej okropnej podległości nie było widać w sztucznie podnoszonym kurzu wojny polsko-polskiej.

Napisał Jerzy Karwelis

==================

mail:

<<Jest to postawa romantyczna>>

Od kiedy wykonywanie cudzych poleceń jest romantyzmem?

Polska jako nieporozumienie

Jerzy Karwelis 16 lipca, 2024 dziennikzarazy/polska-jako-nieporozumienie

16.07. Polska jako nieporozumienie


No i nawiedził nas prezydent Ukrainy. Obiekt nieodwzajemnionej miłości naszej, pomieszanej ze zromantyzowaną racją stanu. Też naszą. Wyłącznie naszą.
Odbyło się teatrum, media zadęły w trąbę, zobaczyliśmy rytualne tańce i zaśpiewy. Wielu komentatorów rozsypało na stole morze interpretacji, zwłaszcza Porozumienia, które podpisaliśmy z Ukrainą. Mamy tu wiele wariantów: od detekcji zdrady narodowej, poprzez wypominanie po raz kolejny niezauważenia problemu Wołynia, aż po lekceważącą bekę, w końcu – postulaty postawienia Tuska przed Trybunałem Stanu.
Trzeba więc ten dokument obejrzeć porządnie, by zweryfikować te różne podejścia. Może nie po to, by wyrobić sobie inne, acz własne, zdanie, ale by chociażby ustalić poziom wiedzy, aby samemu osądzić czy i co się w ogóle stało.

Żenua

No, trzeba przyznać, że to żenujące było. Po pierwsze – żadne to tam porozumienie, czy umowa: dokument ma jednoznacznie jednostronny charakter, to znaczy my deklarujemy co damy Ukrainie. I najbardziej żenujące jest chyba to, że nasze władze ustami premiera podziękowały Zełeńskiemu, że łaskawie, w drodze do Waszyngtonu, raczył się zatrzymać w Warszawie i przyjąć ten hołd.
Fakt, relacje z Kijowem są dalekie od swych początków, kiedy to my jako pierwsi, jeszcze w tym strasznym PiS-ie pojechaliśmy do nich tam pociągiem jako pierwsi. Wiele się zmieniło od tej pory – choć upłynęły miliony ton ropy, odleciały myśliwce i nasz socjal – Kijów wcale nie lgnie do nas z wdzięcznością. I to nie tylko dlatego, że mu się (kiedyś) postawiliśmy na granicy z żywnością i transportem, tylko z całkiem innego powodu.
Ukraina zobaczyła, że nic od nas nie zależy. Bo po pierwsze i tak damy im wszystko, bez względu na ich reakcję; po drugie – zwłaszcza po tym jak czekaliśmy dzień aż się obudzi Biden po rakietach w Przewozowie, by się dowiedzieć co o tym myślimy i jak możemy zareagować. Kijów widzi, że aby z nami coś załatwić to trzeba załatwiać z Amerykanami. A już po Tuskowej zmianie – trzeba gadać z Berlinem. I to już wystarczy. Stosując wyświechtane porównanie Michnika z okresu Okrągłego Stołu – po co gadać z lokajem, jak można gadać z panem? I takie porozumienie podpisaliśmy. Z nami jako lokajami.
A więc my im wszystko, a oni nam nic.
Przypomnę, że cały czas mamy gadane, że być może kiedyś pogadamy o Wołyniu, ale na razie nie ma czasu. Z tym, że takie obietnice serwują Polakom tylko polscy politycy, bo od ukraińskich nic takiego nie słyszałem. Ale nawet – to kiedy będzie TEN CZAS? Przed wojną 2014 roku nie było czasu, potem przyszła pierwsza wojna ukraińska to też nie, w przerwie – jeśli taka w ogóle była – też nie. Teraz tym bardziej nie czas i nie ma co puszczać oka Tusk, że jak przyjdzie czas to o tym pogadamy. Taaaa…., jak z Niemcami o reparacjach.
No, bo popatrzmy – my się zadeklarowaliśmy, że damy im jeszcze więcej niż Macierewicz w umowie z grudnia 2016 roku. Ci, biedaki, nic nam przecież dać nie mogą, bo są w wojnie, na finansowo-organizacyjnym pograniczu państwa upadłego. Ale uznanie pamięci ofiar Wołynia poprzez administracyjne odblokowanie własnego zakazu ekshumacji ofiar, to by ich nic nie kosztowało. A, że wojna jest i nie ma na to kasy? Ależ to się ma odbyć za naszą kasę, nie za ukraińską, tak jak to ma miejsce w swobodnych ekshumacjach na Ukrainie niemieckich poległych czy ofiar. Tu wojna nie przeszkadza, a w naszym przypadku przeszkadza. Czyli nie chodzi o sam proceder ekshumacji, ale o jego obiekt.
No, ale jak się w przypadku Kijowa nabudowało na wołyńskim kłamstwie takie konstrukcje, to się tego teraz trzymają. Nie było przecież żadnych okrutnych mordów, był co najmniej rewanż na polskich panach. Nie ma co więc grzebać w dołach śmierci, bo się można dogrzebać do niewygodnej prawdy. Oj, nie mamyż szczęścia do tych ekshumacji, coś jak z tym Jedwabnem, gdzie też nie można kopać w ziemi, bo można się dogrzebać do prawdy.
A więc Ukraińcy nawet nie są w stanie naszych szczodrych obietnic zrównoważyć nic nie kosztującym gestem. Czyli jednak to by ich kosztowało. Z drugiej strony to pokazuje, że nawet w sferze symbolicznej nie mamy co się spodziewać wdzięczności, co dopiero za konkretną pomoc, która się należy Ukrainie jak psu zupa.
Tyle, że spośród narodów to tylko my tę zupę stawiamy za friko.

Umowa jako taka
Umowa jest bałaganiarska. Doktor Szewko nie pozostawił na niej suchej nitki . Tam jest pomieszanie z poplątaniem na tyle gęste, że trudno to Porozumienie nazwać umową międzynarodową. Obok mętnych zobowiązań stoi tam remanent naszej pomocy, i to i tak nie wyrażony w liczbach. Z jednej strony pokazujemy co daliśmy, z drugiej zobowiązujemy się wysoce ogólnikowo, że będziemy kontynuować. A i tak w sosie „się rozważy”, „się pogłębi” i „się zintensyfikuje”. Nie ma to żadnych walorów ewentualnego egzekwowania tak rozmydlonych zobowiązań, a właściwie deklaracji.
Doktor Szewko postuluje więc, żeby ten papier wyrzucić a autora (-ów) ujawnić i ukarać.

Z formalnego punktu widzenia to może i słuszne, ale jest jeden szkopuł. Żyjemy w państwie, w którym nie przestrzega się żadnych reguł. Widać to było w czasie drugiej wojny ukraińskiej – nie trzeba było wielkich traktatów byśmy się i tak wypruli z większości naszego uzbrojenia, przyjęli ze dwa miliony uciekinierów nie przed wojną, ale jak wychodzi – raczej przed poborem.
Sponsorowaliśmy ich na socjalu, w dodatku bez żadnych wymogów asymilacyjnych.Tu skrupulanci przypominają umowę, którą w grudniu 2016 roku podpisał Macierewicz. Stało w niej właściwie w tylko jednym paragrafie, że udzielimy Ukrainie wszelkiej pomocy za pomocą zasobów całego państwa polskiego. I to wystarczyło.
Tym bardziej teraz wystarczy, skoro w umowie Tuska mimo wszystko jest więcej konkretów. Redaktor Michalkiewicz kpi, że te ogólniki to cwany wybieg Tuska, by nie tak łatwo było go pociągnąć ze strony Ukrainy za konkrety. Oj, żeby to tak było! Żeby nasze państwo przejawiało w tej sprawie cokolwiek innego niż emanację interesów USA, a ostatnio, po przejściu Polski na uśmiech – Niemców.
Obawiam się, że jest gorzej, czyli jak u Macierewicza. Jest mało konkretnie właśnie po to, by nie drażnić polskiego ludu, a jednocześnie, by móc dać Ukrainie o wiele więcej w ramach tak niekonkretnie nadętej umowy.
Inni domagają się Trybunału Stanu. A to już całkowicie inne podejście. Bierze ono bowiem tę umowę na serio. Nie patrzy się tu na formalne wymogi umów, by je móc nazwać międzynarodowymi. Jak to zwał tak zwał – czy to umowa, czy porozumienie, czy karta, czy traktat – rodzi jednak pewne zobowiązania państwa i podlega konstytucyjnemu wymogowi ratyfikacji przez parlament i podpisu prezydenta, wszystko poprzedzone publiczną dyskusją. No, tego wymogu nie dopełniono, porozumienie Tuska wyskoczyło jak diabeł z pudełka, bez konsultacji, nawet rządowych. A więc miało swój trzeciorzeczpospolito ćwiczony charakter. Co to wiadomo jak jest, po co gardłować w sprawach niewygodnych również wewnętrznie, kiedy się uzgodni z Ukraińcami, napisze i podpisze? I tak to poszło.
Szczegóły umowne – te oficjalne i te ukryte
Teraz sama umowa. Najpierw omówiona na konferencji Zełeńskiego i Tuska, dopiero potem pokazana. Panowie na konferencji dokonali podziału – Tusk kokietował solidarnością i wartościami, zaś prezydent Ukrainy sprzedawał nieczęste konkrety zaczerpnięte z tej umowy. Ja sobie ją obejrzałem, za co należy się szkodliwe od Państwa w postaci postawienia kawy. Robię to po to – przypominam – byście państwo się nie denerwowali, albo nie popadali w depresyjny stupor. No, bełkot, zaiste. Zajmę się więc kilkoma tylko aspektami: odmitologizuję te publicznie rozważane, ale wyciągnę te pominięte. W związku z tym będzie to jakaś medialna wartość dodana.Wiadomo, że Ukraina podpisała już kilkanaście takich bilateralnych umów. Jest to pewien wybieg, bo pośrednio związuje się z krajami NATO, ale nie z organizacją, co – formalnie – czyni unik wobec antynatowskich żądań Rosji. W ten sposób współpracuje z krajami NATO, ale pojedynczo, nie wciągając – tu trzeba to mocno zaznaczyć – NATO w wojnę. Czy wciąganie takie po kawału spełnia znamiona artykułu piątego traktatu NATO – nie wiadomo. No, bo powiedzmy, że my strzelamy z Polski do ruskich rakiet nad Ukrainą, zaś Ruscy strzelają do naszych instalacji rakietowych na terenie Polski. Czy taka sytuacja to atak na członka NATO? Czy jednak wyjdzie, że to Polacy się sami zaczepili w ramach swej umowy z Kijowem i jest to traktowane jako atak członka NATO na inny kraj, co wyłącza nawet solidarystyczne gesty w ramach artykułu piątego? Taka rozdrobniona architektura bezpieczeństwa jest w sumie niebezpieczna. Z jednej strony NATO unika instytucjonalnego zaangażowania się w wojnę, ale z drugiej może pozostawić każdego z jej członków na pastwę samodzielnego starcia z Rosją. To podstawowa kwestia z Porozumienia nie będąca obiektem dyskusji publicznej.
Kolejną systemową i pominiętą sprawą jest charakter pomocy. Wszystko będzie podarowane. Przez nas. A tak nie jest w przypadku relacji Ukrainy z innymi krajami. Wystarczy tylko przypomnieć, że w przypadku 40 miliardów euro zajumanych z oprocentowania zablokowanych rosyjskich kont na Zachodzie Ukraina dostaje wszystko w ramach pożyczki. Tak, Zachód wziął sobie oprocentowanie ruskich kont i pożyczył je Ukrainie. Oczywiście by ta wydała to na zakup broni w USA czy ogólnie – na Zachodzie. Jest to zysk potrójny: 1) pożyczamy nie swoje, 2) muszą NAM oddać, 3) mają wydać tylko u nas. To samo z 60 miliardami kongresowej pomocy z USA na Ukrainę – ta dostanie netto nie więcej niż 16 miliardów – większość pójdzie na uzupełnienie… amerykańskich magazynów broni, przetrzepanych na pomoc Ukrainie. Te dolary nawet nie opuszczą Stanów. Taka to pomoc. My zaś na żywca i na friko dajemy wszystko. No, ale medialnie przebiło się kilka szczegółów, które należy wyjaśnić. Po pierwsze trzeba się zwrócić do umowy. Pierwszy temat to kwestia omawiana jako nasze zobowiązanie do strzelania do rosyjskich rakiet. I tu narracja opowiadaczy się rozjeżdża. Jedni mówią, że będziemy strzelać od nas do ruskich rakiet, ale tylko takich, które MOGĄ lecieć w naszą stronę. Czyli będziemy się bronić wcześniej, zanim rakieta przekroczy naszą granicę. Inni mówią, że będziemy strzelać do wszystkiego co tam lata, bez względu na cel. Również ukraiński. Inni znowu przekonują, że to będziemy strzelać z terytorium Ukrainy, tyle, że naszym sprzętem. Bierzemy więc umowę i czytamy odpowiedni fragment:„Uczestnicy zgadzają się, że konieczna jest kontynuacja dialogu dwustronnego oraz z innymi partnerami w celu oceny zasadności i wykonalności ewentualnego przechwytywania w przestrzeni powietrznej Ukrainy pocisków rakietowych i bezzałogowych statków powietrznych wystrzelonych w kierunku terytorium Polski, z zachowaniem niezbędnych procedur uzgodnionych przez zaangażowane państwa i organizacje”. (rozdział III, Zdolności wojskowe Ukrainy, pkt. 20).
Rodzą się pytania. Jak będziemy rozpoznawać, że taka rakieta leci w naszym kierunku? Przecież może lecieć 300 km od naszej granicy i to na zachód, zaś być wycelowana w cel na terenie Ukrainy. Zapis wskazuje, że za każdym razem trzeba się przed odpaleniem zapytać Amerykańczyków.
A nie było tak do tej pory? Może było, tylko co zrobić – jak w Przewozowie, kiedy rakieta leci na nas, Biden zaś śpi na Florydzie? Co zrobić jak Ruscy strzelą do naszej rakiety? Nad terytorium Ukrainy? A może nad terytorium Polski, jak my – uprzedzająco – nad terytorium Ukrainy?
No, rodzą się pytania. Ale wszystkie rozwiązuje to, że tak właściwie to … nie mamy rakiet i gadamy o pszczołach. Jest to tak, jak w starym kawale z PRL-u: „gdybyśmy mieli blachę, to byśmy produkowali konserwy. Ale nie mamy mięsa…”
Legiony to żołnierska nuta
Kolejny grzany temat to legion ukraiński formowany na terenie Polski. Tu jest już kompletnie mętnie. Mówił na konferencji o tym wyłącznie Zełeński. W Porozumieniu jest tu na okrągło i stąd morze interpretacji. W umowie jest o tym tylko w pkt 6 rodz. III – Szkolenia i ćwiczenia i w pkt. 17 rozdz. III – Zdolności wojskowe Ukrainy. Nie ma tam o legionach wprost, jest o szkoleniach i naborze oraz odwołania się do rozszerzania formatu brygady litewsko-polsko-ukraińskiej.
Więcej dowiadujemy się tylko z opowieści: a to, że będziemy rekrutować Ukraińców u nas przebywających, a to, że będziemy ten legion rotować, czyli, chłopaki po „daniu zmiany” na froncie będą wracać do Polski by odsapnąć, uzupełnić skład i się podszkolić. Ciekawy jest też pkt. 14 rozdz. III – Zdolności wojskowe Ukrainy, gdzie zobowiązujemy się – na prośbę strony ukraińskiej – do „zachęcania” obywateli Ukrainy przebywających na naszym terytorium do powrotu do Ojczyzny i do zaciągu.Cała kwestia „legionu” wzbudza nie tylko polityczne wątpliwości. W Polsce rekrutacja do obcych wojsk jest zabroniona na mocy artykułu 142 Kodeksy Karnego. Ciężko to będzie pogodzić z naborem, o którym się mówi w Porozumieniu. Ale nie z takimi rzeczami sobie radziliśmy. Na mocy bowiem art. 141 kk zabronione jest, będąc Polakiem, służenie w wojsku obcym, a do takiego niewątpliwie należy (jeszcze) Ukraina. Teraz w tej kwestii mamy jasność pomroczną, charakterystyczną dla III RP – nie wolno, ale nasi najemnicy czy też ochotnicy tam walczący nie wychodzą z mediów, opowiadając jak to się walczy na froncie.W legionowym rozwiązaniu czai się pewien oksymoron logiczny. Robimy tu nabór dla tych, co chcą walczyć za Ukrainę. Ale oni właśnie do nas uciekli przed tą wojną. Zadekowali się, bo nie chcą walczyć w tej wojnie. Jest tu tego narybku na kilka armii. Skąd więc to przeświadczenie, że jak nabór będzie u nas, to ci, którzy uciekli przed nim z Ukrainy do Polski, to się właśnie u nas zaciągną, by wrócić na Ukrainę, skąd uciekli i zacząć walczyć w wojnie przed którą właśnie zrejterowali? Absurd logiczny. Ale minister Sikorski przekonuje, że mamy już kilka tysięcy ochotników do legionu (którego powstanie ogłoszono trzy dni temu), zaś motywacją jest to, że oni tu u nas będą lepiej przeszkoleni niż tam na Ukrainie. Ale skąd ta pewność, skoro – wedle tekstu Porozumienia, dowidzieliśmy się, że my w Polsce przeszkodziliśmy już ponad 1/3 ukraińskiej armii?
Co ciekawe – trudno znaleźć ślady tego legionu w umowie. Jakieś tam wyimki o współpracy nad formatem litewsko-polsko-ukraińskim. Więcej dowiedzieliśmy się z opowieści o sprawie z ust Zełeńskiego, bo to on wrzucił temat na konferencji.
Wszystko więc odbywa się poza Porozumieniem, jest podstawą do wzajemnych ostrożnych deklaracji, z których wyziera nie tyle coś groźnego, ale chaos. No, bo jedni mówią, że ten legion to będzie rotował u nas i odpoczywał po zmianie. Inni, że to nikt nie wie kto tym będzie dowodził, bo zestaw pt. my zaopatrujemy, szkolimy ale komendę mają Ukraińcy, to jakiś dziwny twór na ziemi polskiej. Nieśmiało też należy przypomnieć, że jakeśmy my wojowali w takiej angielskiej armii, to nam Angole po wojnie kazali zapłacić za sprzęt i szkolenie jakieś ponad 100 milionów funtów. Ale tam sytuacja była jeszcze inna: Anglia była w wojnie z Hitlerem, myśmy walczyli również w jej obronie, wspierając rekrutem i krwią ich wojsko. I oni nam kazali za to zapłacić. Tak, za benzynę słynnego Dywizjonu 303 spaloną w obronie angielskich wybrzeży. Co prawda, po wojnie większość nam z tego „długu” Anglicy odpuścili, ale umowa była i zrezygnowano z niej bo i tak komunistyczny PRL by nic nie zapłacił. Teraz jest inaczej – nie jesteśmy w stanie wojny z Rosją, choć niektórzy – jak widać – mocno chcieliby. Ukraina walczy o siebie, my zaś dajemy im wszystko, w ramach Porozumienia, będziemy szkolić dalej, wyposażać i utrzymywać ich wojska na naszym terytorium – za friko.
Polska umowna
Całe to zapętlenie pokazuje Polskę w pełnej jej rozciągłości, szczególnie jej pozycyjkę międzynarodową. Aż śmieszno tak przypomnieć sobie te kalkulacje z początków wojny na Ukrainie. Mieliśmy się wybudować jako kieszonkowe mocarstwo środkowoeuropejskie. Wielka Polska, połączona z waleczną Ukrainą miała pokazać światu, a zwłaszcza Europie, nową jakość polityki. Ze świeżości zaś została się jedynie świeża krew ukraińskiego żołnierza i nasze pogarszające się stosunki z Kijowem. Mimo wyprucia się z militariów, środków pomocy i dętego socjalu. Znowu Polska koczuje w zapomnianym rogu składziku europejskich odpadków, znowu bardziej problem, niż rozwiązanie. W dodatku zostajemy coraz bardziej frontowo przyciskani do pierwszej linii, z niemałym zaangażowaniem własnej klasy politycznej i ogłupiałym narodem, który głosuje w sumie na wojennych podżegaczy.I Porozumienie także pokazuje nasze wewnętrzne spozycjonowanie. Niepotrzebnie niektórzy się obruszają, że trzeba za nie stawiać Tuska pod Trybunał. A co, za Macierewicza było podpisane o wiele mniej w 2016 roku, a wypruliśmy się ze wszystkiego.
Tak samo i teraz – podam przykład.
W porozumieniu nie ma nic wprost o jakimś legionie ukraińskim, że będzie, że będziemy zaopatrywać, szkolić, utrzymywać.
A z tego, że Zełeński coś chlapnąłto się dowiedzieliśmy, że tak będzie.

A więc nie ma co traktować takich ustaleń na piśmie poważnie. To, czy mają walor umowy międzynarodowej, której realizacji ustaleń można dochodzić sądownie, czy też nie mają takich atrybutów jest tu bez znaczenia. Jak będzie wola polityczna to się da i to co tam ogólnikami napisane i jeszcze więcej. Albo nic.Z tym Porozumieniem, to tak jak z całością rządów Tuska. To nie rządzenie, to slalom pomiędzy przykrywkami. Sprawy państwowe mają walor żółtego paska w TVN i takąż, krótką, żywotność. Porozumienie wyprodukowało dwu-trzydniowy pakiet takich niby-newsów. Zresztą strasznie zweryfikowanych. Strzelamy do ruskich rakiet z naszego terenu? Bzdura – i tak musimy się zapytać NATO, a te po szczycie w Waszyngtonie wyraźnie spuściło z użycia broni w kierunku Rosji. Prąd na Ukrainę bez opłat środowiskowych? Unia powiedziała, że pierwsze o tym słyszy. Legion? Ależ tam w tym porozumieniu nie jest to napisane, choć większość z tych ważnych „ustaleń” ma w swym zapisie wcale nie decyzje, tylko, że się „rozważy”, „przedyskutuje” i „skonsultuje możliwość”.
Tusk ma nałóg codziennych produkcji takich niby-newsów. A co ma biedaczek zrobić jak rządzić nie umie, za co się zaś weźmie, to sknoci? Dostarcza się ultrasom codziennej dawki tarzanych pisowców, ale nie ma co dać mniej wyrywnym ze swego elektoratu. A więc produkuje się dymy działalności, kolorowe fajerwerki, codziennie inny kolor, inne miejsce. Że się staramy, dowozimy, gdyż jak w reklamie – wymyślamy jakiś problem, by dać na to remedium. I świat ma się cieszyć, jak w 30-sekundowej reklamie.
Ale tak się nie da rządzić. Znaczy się – da, ale odroczone rachunki narosną niespłaconym oprocentowaniem. Tak jak te, które właśnie – za prąd – wyciągną Polacy ze skrzynek. Również ci z Jagodna.   
Już zapominamy o CPK. A był taki ruch. I co? I Tusk załatwił to jedną konferencyjką, że będzie jakieś Megalo-polis, zamiast zarzucanej PiS-owi megalo-manii. Ważny projekt został zbyty PR-owskim trickiem i wszyscy wiedzą, że nic z tego nie będzie. I tak jest z tą Polską naszą dzisiejszą. I z Ukrainą, i wszystkim, na czym można nabudować siłę państwa. Załatwi się to jakąś kokietliwą konferencyjką, Tusk uda, że coś tam mówi z głowy, czyli z niczego. Narodek to kupi, że kolejną sprawę „załatwił” Donek.

Taaa…, załatwił, zaiste, jak całą Polskę.  
  Napisał Jerzy Karwelis

Krótka historia partii jednorazowego użytku

 Partie Jednorazowego Użytku

Napisał Jerzy Karwelis 6 lipca, 20246 lipca, wpis nr 1279

Krótka historia partii jednorazowego użytku

Mój ulubiony redaktor Stanisław Michalkiewicz często powtarza definicję tego, co uważa za istotę demokracji – zasadę mówiącą o tym kto zwycięża w wyborach. Powtarza wtedy sentencję, bodaj czy nie samego Stalina, że nie jest nawet ważne kto liczy głosy, ale najważniejsze jest stworzenie na wybory takiej alternatywy, że bez względu na ich wynik – i tak będą one wygrane. Zainspirowało mnie to do prześledzenia tego wątku poprzez podążenie za politycznymi meandrami jakich dokonywała III RP w wyborach, jeśli chodzi właśnie o taką definicję istoty nie tyle samego aktu elekcji, ale całości sceny politycznej, jej mechaniki realnej oraz czynnika napędzającego.
Algorytmy
Szybko natknąłem się na powtarzający się od początku nowego tysiąclecia algorytm polegający na pojawianiu się przed wyborami nowych inicjatyw politycznych, które jak meteory przemykają sezonowo na politycznym nieboskłonie, wzbudzając zainteresowanie, nawet można rzec, że nadzieje, po czym kończą na tym samym – po publicznym odczuciu świeżości szybko się opatrują, lądując czy to w którejś z zasp plemiennych, czy też malowniczo eksplodując, po czym jej świecące fragmenty są rozparcelowywane wśród istniejących podmiotów politycznych.
Ważny jest naczelny element – jak w definicji Michalkiewicza-Stalina – wszystko po początkowych nadziejach ląduje w starym dwubiegunowym układzie, z dużym nachyleniem na stronę liberalno-lewicową.Wymienię dla porządku kilka powtarzalnych cech, co prowadzi mnie (a może i nas?) do wnioskowania o istnieniu stałego procederu. Taka partia jednorazowego użytku (tu: PJU) zawsze objawia się w postaci charyzmatycznego, nowego polityka, przeważnie spoza aktualnego układu władzy. Zawsze taka partia dostaje od razu nie wiadomo skąd dobre wyniki sondaży. Potem, powiedzmy, że zauważają to media i dopuszczają nowego do siebie. Napisałem „powiedzmy”, gdyż tak się media tłumaczą z tej nagłej bezinteresownej miłości, choć jest odwrotnie. Nowi z PJU zyskują dobre wyniki właśnie dlatego, że – na mocy jakichś niepojętych obrotów ciał medialnych – dostają się do mediów, gdzie prezentują swoje nowatorskie poglądy. No, bo jak inaczej suweren miałby się dowiedzieć o ich atrakcyjności, by ich nagrodzić w sondażach?Pojawienie się takich bytów zawsze każe zadać pytanie o ich finansowanie w najtrudniejszym, czyli przedwyborczym momencie. No, bo powiedzmy, że jakiś cudak przedarł się do mediów i te go rozpropagowały na tyle, by zaistniał w sondażach. Należy dodać do tego, że w obecnej XXI-wiecznej polityce można się wybić i bez bycia zapraszanym do mediów, bo można się przebić do świadomości wyborcy poprzez media społecznościowe. Ale one też kosztują. Skąd więc kasa na takiego politycznego nuworysza? To jest mili Państwo – tajemnica lasu. Jak ktoś nie wie, to niech zastosuje metodę „follow the money” i będzie wiedział. Ja tu jestem za krótki, ale skoro takie cuda finansowe się zdarzają i nie są ujawniane, to wnioskuję, że jest coś na rzeczy.Potem, w czasie wyborów, takowi też mają trudno. System polityczny i wyborczy w Polsce mumifikuje istniejący układ. Sam kodeks wyborczy usiany jest minami spuszczonymi na morze polskiej polityki, przeciwko każdemu nowemu. Główną bombą przeciw-polityczną jest system finansowania partii i kampanii wyborczych. „Starzy” mają dotacje od państwa, czyli od każdego obywatela, czy się im taki PiS z PO podobają, czy nie. Nowy musi sobie sam nazbierać na kampanię – nie dość, że musi (jeszcze zazwyczaj bez aparatu „w terenie”) dozbierać podpisy na swych listach, to jeszcze musi wyciągać rękę po „co łaska”. Ale – jak widać z historii PJU – dają radę.Powtarzalność trajektorii tego meteoru po ewentualnym przedarciu się do parlamentu wskazuje na modus polegający na kilku wariantach, ale zawsze kończy się tym samym: meteor, czyli lecący po firmamencie świetlisty znak nadziei przechodzi w meteoryt, czyli ciało stałe już na ziemi. To znaczy – jako się rzekło – ląduje (częściej – rozbija się)  i jest zjedzony przez większego jako przystawka, albo zostaje rozrzucony po istniejących podmiotach. Mamy taki system, że każdy nowy, jak się już przedrze, zostaje skonsumowany. Wielu uważa, że na tym właśnie polega owa „odpowiednia alternatywa”, że mnoży się sztucznie byty, by wyszło po staremu. Stąd ta chwilowość onych podmiotów, które po wykonaniu swego zadania, wtapiają się w istniejącą scenę, tak by – jak stwierdza definicja – wybory były i tak wygrane.
Kiedy się wygrywa wybory?
No właśnie – co to znaczy: wygrane wybory? Wygrane to przede wszystkim takie, które nie naruszają obecnego układu pookrągłostołowego. Przypomnę, że wtedy wysokie strony umówiły się co do siebie, zaś opozycja wewnętrznie ze sobą, że sami – znaczy się bez udziału suwerena w „niekonfrontacyjnych wyborach” 4 czerwca 1989 roku – podzielą się na prawicę i lewicę. Tak się rodziła III RP i wielu się to spodobało. Najjaśniejsza poczęła się w politycznym in vitro, poza organizmem matki-suwerena. Odziedziczyła więc zaplanowaną pulę genów uwłaszczającej się nomenklatury i nowej klasy – opozycji, która udrapowała się w szaty walki politycznej, symulowanej na użytek naiwnej gawiedzi. Główną zasadą tak wyrosłej zygoty jest z oczywistych przyczyn przetrwanie.Ten pookrągłostołowy płód rozwija się już lat ponad 30, ma różne formy i postaci, ale ta genetyczna zasada tkwi u jego podstawy. Jest zatopiona w konstrukcji konstytucji, ordynacji wyborczej, systemie finansowania partii, nawet w strukturze “ładu” medialnego. W związku z tym „wybory są wygrane” wtedy jak ten układ trwa. To jest podstawa – nawet ważniejsza niż to, KTO wygra wybory. Jak nie będzie nowego, albo będzie to symulant nowości do późniejszego wciągnięcia, to podstawa układu pozostanie nienaruszona. Tak było do niedawna, gdyż w końcu, bez względu na wynik wyborów, obowiązywała zasada „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. To było ważne, by ten układ dwóch gamet był nienaruszony.Układ ten zdaje się zburzył teraz Tusk, gdyż sposób w jakim dojeżdża obecnie PiS wskazuje na unieważnienie tej drugiej zasady. Jest to więc jak czasem bywa z bliźniakami w łonie (oj, te rozrodcze metafory same się pchają…), kiedy to jeden bliźniak zaczyna przeważać nad drugim, dominuje nad nim, aż do całkowitego unicestwienia. Po prostu robi się za ciasno dla dwóch. I Tusk wypowiedział ten układ, co może prowadzić do pełnego unicestwienia PiS-u, ale też na pewno do wprowadzenia penalizacji, jako głównego motywu uprawiania polityki i pozostawania w niej, gdyż każdy następca Tuska z innej opcji politycznej może skorzystać przeciw niemu z całego zasobu gwałconego prawa, prawa „takiego, jak my je rozumiemy”.Ale wróćmy do PJU. Wiemy więc na czym polegają „wygrane wybory”. Teraz – po co się prokuruje takie partie? No, bo ja, patrz wyżej, raczej nie wierzę w spontaniczność takich tworów. Pies ich tam trącał kto ich tam powstawiał i sfinansował projekta w zarodku, ale – jak pisał Herbert – dowodem na istnienie potwora są jego ofiary. A ofiarą jest społeczeństwo które od 35 lat tkwi w tym samym garnku, w którym za zmianę bierze się w sumie jedynie dosypywanie jakichś przypraw, które szybciutko rozpuszczają się w buzującym bulionie wojny polsko-polskiej. Tego spektaklu na pokaz, w którym może mniej politykom, a więcej samym akolitom, wydaje się, że to wszystko naprawdę. Kiedy układ post-magdalenkowy się społecznie degeneruje lub nawet nudzi i suweren niebezpiecznie zaczyna się rozglądać za jakąś ożywczą alternatywą, widząc wciąż te same gęby, to układ podsuwa mu ułudę nowości. Tak jest lepiej niżby sam sobie taki suweren miał zorganizować coś naprawdę nowego. Bez kontroli takie cudo naruszałoby subtelną równowagę dwóch plemion. W Polsce mając ze 30 posłów można być niepomijalnym koalicjantem, jedziemy więc na żyletkę i tak, jak robiła Ochrana za cara – lepiej samemu sobie zorganizować „przeciwnika”, niż dać się zaskoczyć. W dodatku do takiego podstawionego zaraz zlecą się ci, co to naprawdę myślą, że to wreszcie zmieni oblicze tej ziemi.Porzućcie nadzieje…I tu jest najciekawszy moment. Carska ochrana sama sobie organizowała konspirację, by wyłapać wzmożonych. Tu zaś chodzi o co innego – chodzi o to, żeby ci, co myślą, że to naprawdę, w wyniku pozoracji tych działań dali się nabrać i by zostali zawiedzeni co do swych nadziei. Na zawsze. Kolejna więc próba przemiany tego świata ma runąć na oczach publiki i wszyscy mają się rozejść do domu, bo „tutaj jest jak jest”. Czyli – wracamy do źródła – efektem tych działań jest powrót do istniejącego układu, skoro każda „nowość” jest w sumie zaprzepaszczana w formach odstęczających kolejne pokolenia od wejścia w sferę publiczną. I o to chodzi – naród ma się upolityczniać jedynie raz na cztery lata (i to wyłącznie w nieracjonalnych, bo emocjonalnych i dwubiegunowych oparach), polityką zajmą się zaś politycy, ci, którzy znają ten mechanizm i mają na tyle niskie morale, by sumienie nie przeszkadzało im w tym procederze. Mamy więc elitę cwaniaków i sfrustrowany naród – układ zamknięty i obliczony na samoodtwarzanie się. Każdy dostaje co chce, tylko Polski szkoda.
Wziąłem więc pod lupę te PJU i poszukałem ich śladów w naszej najnowszej historii. Modus jest jeden wspólny – te projekty były wystawiane nie tylko dla pozorów nowości, ale i w obszarach, gdzie, namierzona w wyniku badań opinii, pojawiała się jakaś grupa społeczna, która miała potencjał na spontaniczność, zagrażała równowadze systemu, miała przed sobą autonomiczną przyszłość. Miała też czasami walor wewnętrzny – poprzez nowy podmiot „podkradało się” konkurentom nowy potencjał. Rozszerzało się grupy celowe wyborców pozorami nowości, by i tak skończyć w znanej koalicji.  To jest tak jak z producentami muzycznymi – jedni szukają talentów na Youtube, w salkach parafialnych czy dancingach, drudzy – po szczegółowych badaniach sami „konstruują” muzyczny produkt marketingowy, który trafia w gusta wybranej grupy odbiorców. Nie chcę tu spekulować kto tam kogo wypatrzył, a kogo sam skonstruował spośród liderów PJU, ale za każdym razem „produkt” był dobrze uplasowany w nowych niszach. W końcu, nawet w zglajszachtowanym społeczną biernością naszym społeczeństwie, zachodzą jakieś procesy, rodzą się jakieś wspólnoty interesów (coraz częściej niestety emocjonalnych), trzeba je więc detektować i inkorporować do istniejącego systemu, bo inaczej się wyemancypują i będzie problem.Przejdźmy więc sobie spacerkiem w poszukiwaniu PJU, by sprawdzić czy te ogólne zasady są aplikowalne. Wyjątkowo w tym tekście dałem tu ogólne wnioski przed szczegółowym przedstawieniem przykładów, ale tak chyba będzie lepiej. Inaczej nie widzielibyśmy wspólnoty losu każdej z PJU. Teraz, po tych próbach definicji algorytmu, mam nadzieję, że będzie łatwiej zobaczyć nie tylko wspólnotę modusu, ale i rolę, jaką w polskim systemie politycznym pełnią te twory. Są – na razie – dość skuteczne, można więc spodziewać się kontynuacji tego „modelu politycznego”, co pozwoli nam w sposób bardziej świadomy oceniać wszelkie rewelacje, które mogą zajść w politycznej przyszłości.PJU w epoce przedPOPiS-owejTak, można tę ewolucję podzielić na dwa etapy. Przed POPiS-owy i POPiS-owy. Ten pierwszy wyraźnie prowadził do tego drugiego, ale nie jak to bywa w demokracji, bo się sublimował w naturalny na świecie dwójpodział, ale dlatego, że to było jasne, że z takimi genami ten rak tak wyewoluuje. Pierwsze wybory, te z 1991 roku, nasze pierwsze wolne, ale pod tym względem, co znamienne, ostatnie w byłych demoludach, to był wysyp. Pomogła przyjęta ordynacja proporcjonalna i to w najgorszym wydaniu, bo „skaczących mandatów”, do tego bez progu, w dodatku z listą krajową, a więc zapadką, która dawała partiom szanse obsadzenia mandatów „swoimi”, bez względu na osobowe wybory suwerena. W rezultacie mieliśmy 16 ogólnopolskich komitetów, które jeszcze mogły blokować sobie listy, czyli łączyć się w parki i trójkąty, ale nie na zasadzie obecnych koalicji, tylko po prostu dodając sobie nawzajem głosy. W rezultacie 29 podmiotów politycznych wzięło mandaty i demokracji polskiej zaglądnął w oczy chaos polegający na ciężkiej pracy złożenia z tego bałaganu – większości. Ale wtedy to było jasne – wszyscy przeciw komunie i poszło w miarę dobrze.Ale ostrze antykomunistyczne zostało stępione przez… samą Solidarność.
Ta była świeżo po „wojnie na górze”, kiedy Lechu rozwalił układ, który prowadził do glakszachtującej jedności w obozie postsolidarnościowym i okazało się, że aby być politykiem byłej opozycji w rządzie, to nie wystarczy już tylko trzymać się pod parasolem Solidarności – trzeba się samemu postarać, wybrać jakąś tożsamość polityczną, a przede wszystkim samemu zebrać szabelki. I solidaruchy zagłosowały za ordynacją proporcjonalną, gdyż tylko taka dawała (bez progu) szanse ich kanapowym wykwitom politycznym.To jasne – taka była ich kalkulacja. Ale jednocześnie to wykalkulowane tchórzostwo, oparte na politycznej niemocy kanapowców… uratowało skórę komunistom. Ci w ordynacji większościowej i jednomandatowej przepadliby tak jak w wyborach 4 czerwca przepadli w wyborach większościowych do Senatu. Wyobraźmy sobie 460 okręgów jednomandatowych i wybór suwerena: komuch czy nasz. Po komunistach nie zostałby nawet ślad. A ci wrócili już na następną kadencję, kiedy zlali skórę rozproszonym solidaruchom, oskarżając, że parasol Solidarności wcale nie chroni społeczeństwa przed trudami początków transformacji. A w rzeczywistości stanowi Polski najbardziej byli winni sami postkomuniści, zaś naród wybrał brudasów, a nie tych, którzy zaczęli po nich sprzątać.Partii pozaukładowych było w pierwszej kadencji od groma i trochę, co posłużyło tylko do postulowania przy następnych ordynacjach wstawienia progu, by się jakiś kłopotliwy plankton nie pałętał. Żadna z „nowych” partii się tu nie przebiła na przyszłość. Potem przyszły malownicze rządy lewicy, wprowadzono w wyborach w 1993 roku progi i D’Hondta, czyli utrzymano ordynację proporcjonalną. Mieliśmy 17 list ogólnopolskich, zaś mandaty wzięło już tylko 8 podmiotów.W wyborach 1997 roku pojawia się odgięcie pały po postkomunistach i AWS bierze władzę, w trudnej koalicji z Unią Demokratyczną i liberałami Tuska. W roku 2001 mamy już tylko 6 komitetów, pała się znowu odgina na postkomunistów, mamy rząd Millera i układ domknięty prezydenturą Kwaśniewskiego. Znika lista ogólnopolska i już do dziś się nie pojawia. Utrudnione jest zbieranie kasy na wybory, z czego korzysta układ istniejący, zwłaszcza uwłaszczeni komuniści. Co ciekawe pojawiają się nowi po prawej stronie: Samoobrona bierze 53 mandaty, zaś Liga Polskich rodzin – 38. 2005 rok to koniec mrzonek o współpracy podmiotów postsolidarnościowych. Kaczyński dobiera sobie za koalicjantów Samoobronę i LPR Giertycha. Siedem podmiotów bierze mandaty. W przyspieszonych wyborach w 2007 roku wygrywa Tusk i dobiera sobie do rządzenia obrotowy PSL. Przemianowani postkomuniści wracają i biorą 53 mandaty. PSL miał ich 31, ale (wtedy) Tuskowi było głupio przed elektoratem iść razem z poskomunistami. Co ważne – od tego czasu rodzi się już oficjalnie podział wrogości pomiędzy PiS i PO, ale to ten „konflikt” staje się od tego czasu osią polityki polskiej, na tyle mocną, że marginalizuje wszelkie inne podmioty.
Epoka POPiS-owa
Tyle wspomnienia, nie po to by się łęzka pokręciła dla pamiętnych, ale by zobaczyć jak to szło do celu. W reelekcyjnych wyborach dla Tuska w 2011 roku pojawiają się już zalążki PJU. Wyalienowani z PiS-u centrowcy zakładają PJJ, które nie bierze mandatów, za to, hodowany przez Tuska w swych szeregach Palikot, jako platformerska oferta dla liberyńskich lewaków, zakłada własną partię i zdobywa 40 mandatów. Ten ruch wyraźnie osłabia zorganizowaną lewicę i jest pierwszym przykładem wyhodowania sobie sztucznej alternatywy. Palikot nie wchodzi do rządu, tu jest miejsce dla PSL, które daje konserwatywne rysy peowcom. Lewe skrzydło osłania Palikot, który skandalizuje i demaskuje zachowawczość lewicy postkomunistycznej, wprowadzając już wtedy do obiegu wszystkie obecnie już oczywiste postępowe hasła, które dla postkomunistów były zbyt daleko idące.Wyborczy rok 2015 to już kilka zmian na raz. Po pierwsze – pojawia się centrowy Kukiz, którego powstanie uważam za efekt spontanicznych ruchów niezgody na POPiS. Szansa zmarnowana, gdyż impet tego ruchu, zapoczątkowany ponad 20% głosów na Kukiza w wyborach prezydenckich został zaprzepaszczony. Paradoksalnie – pomogła tu klęska Lewicy, która nie dostała się do Sejmu, czego efektem było uzyskanie samodzielnej większości przez PiS. Gdyby nie to, to Kaczyński musiałby dobierać, pewnie od Kukiza, i może żylibyśmy dziś w innej Polsce. Co ciekawe – pojawia się „centrowa”, taka była wtedy moda, partia nowoczesna.pl pana Ryszarda Peru, która miała ściągnąć do siebie elektorat bardziej liberalny. Ta partia, jak i projekt Palikota, szybko po „zrobieniu swego” musiała odejść, zaś spady po tym meteorycie przeszły na PO, co każe podejrzewać, że rozpad ten nie odbył się bez inspiracji beneficjentów. W wyborach 2019 roku, dających już mniej samodzielną władzę PiS-owi pojawia się zjednoczenie lewicy, czyli układ starzy postkomuniści-obyczajowcy od Biedronia, czyli partia „Wiosna” i „Razem” Zandberga, o ewidentnie komunistycznej proweniencji. Czyli coś na wzór Konfederacji, która podobnym triumwiratem a rebour rozszerzyła swój elektorat.Ciekawi sama „Wiosna”, czyli ewidentnie PJU w tym okresie. Oparta na Biedroniu, zaskakująco szybująca w sondażach, kiedy ledwie powstała i zbierała zaangażowanych lewaków. Jako PJU nie mogła być zbyt blisko głównego nurtu, bo przecież trzeba się czymś różnić w oczach mamionego elektoratu. Mieliśmy spektakl prezydenta Słupska, czyli Biedroń nie zagrzewał miejsca w magistracie – pełno go było, kiedy za pieniądze miejskie jeździł po kraju i naganiał do swej sieci. Ta partia, mimo, że „rozpuściła” się w zjednoczonej Lewicy, to spełniła swoją rolę. Dała atrakcyjną propozycję dla Lewicy na tyle, by wziąć te swoje 49 mandatów, które nie wystarczyły Tuskowi do zmontowania koalicji, ale wszystko było gotowe na wybory 2023.
Hołownia jako klasyka PJU
No i przyszedł rok 2023 i klasyka. Grubo przed powstaje najpierw samotny Hołownia, potem przekształcający się w partię Polska 2050. Przyszły marszałek szaleje w social mediach, robi nie do końca legalne zbiórki, sam kasę zbiera, buduje struktury. Ładnie się różni od PO, ale tak jak trzeba: widz widzi różnicę, ale nie aż tak dużą, by nie być pewnym, że jak zagłosuje na Hołownie, to i tak zobaczy poniżony i odcięty od władzy – PiS.Stosunek do Hołowni ze strony PO był, jak to się mówi, niestały. Na początku dostał kamery, głównie w swym rodzimym TVN, z Wyborczą już nie było tak słodko. Potem, tuż przed wyborami, zaczął się najazd na niego, jako psującego ideę jednej listy. W wyniku otrzeźwienia w związku z wreszcie poprawnym odczytaniem wyników przedwyborczych preferencji w ostatnich dwóch tygodniach przed wyborami opluwany Hołownia staje się nagle pożądanym partnerem, zwłaszcza po zawiązaniu koalicji z PSL i ogłoszeniu Trzeciej Drogi.Tu jest cała istota tego przechwycenia elektoratu. Wielu ludziom, co wynikało z badań, było głupio głosować na PO, bo byli pewni, że będzie to (i mieli rację) powtórka z rozrywki, czyli wróci „stara” PO. I to dla nich była ta propozycja. PiS takiej nie miał, bo liczył, że po raz trzeci Bóg im ześle cud samodzielnego rządzenia i nawet w ostatni weekend przed wyborami zaatakował Konfederację, swego jedynego potencjalnego koalicjanta. Ruch był genialnie „głupi” i wzmógł trend zniechęcenia do Konfederacji, zaś odpływający od niej elektorat zagłosował na… Trzecią Drogę i PiS tym genialnym ruchem dołożył głosów swym przeciwnikom. Tak, że ci co się obciachowali w głosowaniu na PO zagłosowali na 3D i sami przyczynili się do powrotu PO.Nasza modelowa PJU, czyli 3D, zwłaszcza w wydaniu Polski 2050, bo PSL, to już nie, nie ma struktur, nie ma ludzi do rządzenia, jeżeli już to jakieś spady od PO, które teraz żałują, że się dały zmamić w sumie jednosezonowym projektem. Plan był taki, że Hołownia lansuje się na prezydenta poprzez show na stanowisku marszałka Sejmu. Ale Tusk go wypuścił i poczekał. Marszałek zużył się w codzienności sejmowych potyczek, bo ile można słuchać tych wysilonych bon motów? W politykę nie umie, został wypuszczony parę razy na przyszły proces przed Trybunałem Stanu, zaś w politykę rządową jest ogrywany jak dziecko przez cwanego Tuska, który nie tylko prowadzi swoją politykę wygaszania Polski, ale umiejętnie grilluje swoich koalicjantów, by w razie W nie wyszło na niego. Czego klasycznym przykładem jest kryzys na granicy z Białorusią, za który co najmniej w połowie odpowiada i Tuska szef spraw wewnętrznych i minister sprawiedliwości, zaś bęcki dostaje tylko Kosiniak-Kamysz.Projektowi Hołowni nie wróżę życia przekraczającego obecną kadencję. Resztki się rozbierze po innych podmiotach. Sam Hołownia, pozbawiony swej partii, jak Petru, odczeka w karnej ławce swoje, skruszeje, zmądrzeje i może się go da na listy kiedyś do PO. Będzie to więc ścieżka jaką przeszła Nowoczesna. Jedno-sezonowej dmuchanej gwiazdy, która okaże się meteorytem zarytym w błoto starego układu.
PJU wiecznie żywa?
Z analizy „postępu” demokracji w Polsce, kombinowaniu przy ordynacji wyborczej oraz systemie finansowania partii wynika, że system polityczny zmierzał i zmierza do ostrej dwójpolówki. To ona sprawia, że głosujemy zawsze za mniejszym złem, że wszystko wciąga jak czarna dziura ta pozoracja plemiennego konfliktu, który w rzeczywistości jest antyrozwojowy dla naszego kraju. Można wskazać kilka krajów, takich jak Wielka Brytania czy USA, gdzie mamy do czynienia z systemem praktycznie dwupartyjnym. Ale tam jest ordynacja większościowa, a więc to wódz partii zabiega o popularnego lokalsa, nie zaś – jak u nas – aparatczycy zabiegają o biorące miejsce na liście, wyznaczone łaską wodza partii. Mamy system dwupartyjny z ordynacją proporcjonalną, a więc rower na kwadratowych kołach – dziwowisko, które jedynie udaje wybór. Dlatego, by zatrzeć te wrażenie stagnacji, system od czasu do czasu puszcza balony wypełnione gazem emocji, odświeżające atrapy, po to, by dwójpolówka się utrzymała.  
Jak widać system PJU działa coraz bardziej perfekcyjnie. Sublimuje się. Ale służy jednemu – pozoracji, nowości, reformowania się znudzonego układu. Pojawiają się nowe twarze, nowe idee, a potem, jak w filmie „Psy”: „władze się zmieniają, a pan senator zawsze w komisji”. Czyli wybory się przetaczają jak czołgi przez naszą krainę, wzmożenie następuje coraz szersze, pozory walki na śmierć i życie królują w debacie. Ludzie nie dość, że się w dyspucie okładają, to okładają się już nie argumentami tylko hasłami, skandowanymi do znudzenia. A w sumie wiele wydaje się zmieniać, by wszystko zostało po staremu.Ten system staje się coraz bardziej uniwersalny. Mimo, że ludności światowej żyje się coraz gorzej, zwłaszcza zachodniej, to nie wyciąga ona z tego żadnych wyborczych wniosków. Aby tak było, to świadomość sterowana musi przeważać nad realnym bytem. Czyli jest odwrotnie niż u Marksa, u którego byt kształtował świadomość. Aby skrzywiona percepcja wirtualnego świata rządziła percepcją rzeczywistości potrzebne są dwie rzeczy: przesunięcie rozumowych refleksji w dziedzinę emocji oraz z drugiej strony jasny wróg, którego anihilacja prowadzi do szczęścia wiecznego. I mamy to – rozhisteryzowane tłumy, które żyją żądzą zemsty na politycznych przeciwnikach, choćby i za cenę osłabienia swego (?) kraju; karmiących się nie coraz droższym chlebem, ale obsesją wykrywania pisiorów poutykanych w organizmie państwa. No i mamy jasno zdefiniowanego wroga. I ten prymitywny cep jest wszędzie. Jest jedynym elementem trzymającym wojującą liberalną demokrację, a właściwie elity, przy władzy.W USA ten s
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Uwaga śledzie – Szczerba jedzie

15.06. Uwaga śledzie – Szczerba jedzie

15 czerwca, wpis nr 1273

Wybory się odbyły i komisje się skończyły. Trzeba być tak uśmiechniętą Polską, że napięte policzki zasłaniają oczy, by nie widzieć po co to wszystko było z tymi komisjami. Naiwni, tak – naiwni – myśleli, że to spektakl by dojechać PiS. Ale właśnie obrady komisji się zwijają, nie dlatego, że coś tam ujawniły i można już opublikować raport. Nie, one spełniły swą główną rolę, czyli – wypromowały, jak widać skutecznie – swych szefów na europosłów. To dlatego, tak jak Sienkiewicze czy Kierwińskie, nie certolili się w tańcu, bo po nich choćby i POtop. Dostali nagrodę od ichniego suwerena za chamstwo i ***** *** i będą t.ym promieniować gdzie indziej

Robiłem to właściwie nie dla siebie. Może trochę dla Państwa mnie słuchających czy czytających. Może trochę ku pamięci. Chodzi o śledzenie śledczych komisji sejmowych. Jeżeli robiłem to dla Was, to po to, byście nie musieli się w tym babrać, aby poznać istotę miałkości systemu, w którym przyszło nam żyć. To ja – Wasz szambo-nurek schodzę co jakiś czas na dno tego zbiornika nieczystości, siadam tam i obserwuję co się dzieje. Z obrzydzeniem, które każe większości z Państwa tam nie zaglądać, jednak dla mnie ten mój masochizm jest uzasadniony, a właściwie wart mąk, gdyż w tym gnojowisku trzeba posiedzieć, by zejść pod powierzchnię zjawisk, mieć aparaturę odcedzającą nieczystości od znaków czasów. Ja mam taką aparaturkę, gdyż utkałem ją sobie za komuny, wystarczyło tylko sięgnąć do szafy doświadczeń, by wyciągnąć i filtry, ale i cały kombinezon. Bo trzeba go mieć na grzbiecie, by się tym wszystkim nie ubrudzić.
Krótka historia komisji
Właściwie w sensie obioru społecznego to komisje śledcze zaczęły się od komisji Rywina. Tak – to był przełom. Właśnie z powodu (chwilowego tylko) zerwania zasłon otaczających prawdziwe konstrukcje III RP. To tam dowiedzieliśmy się, że taki Urban z Michnikiem to się na kolacyjkach spotykają i to nie od wielkiego dzwonu, by uzgodnić zeznania przed komisją, ale, że to towarzyski obyczaj. Naród zobaczył, że elity nim rządzące to wcale nie podział na przegranych komuchów i zwycięskich opozycjonistów. Komisja ujawniła dwie rzeczy – jednak (wtedy) jakiś poziom merytoryczny, kulturalny i estetyczny prowadzenia obrad takiej komisji, ale i to – co stało się już tradycją pookrągłostołowej Rzeczpospolitej, że – choćby i najciekawsze, najbardziej dociekliwe ustalenia komisji nie prowadzą do żadnych konsekwencji.
Sukces PR-owski komisji został doceniony przez klasę polityczną, co zaciążyło na wieki nad przyszłymi powołaniami ciał podobnych. Komisje przestały służyć do wyjaśniania jakichś afer, tylko do dwóch rzeczy – grillowania aktualnych opozycjonistów oraz do lansowania się członków komisji. I tu jest ciągły ruch pomiędzy tymi ekstremami – raz grillują, a raz się lansują. Dziś przyszły czasy, by się lansowali na grillowaniu.
Istota komisji
Po co są komisje? W Polsce. Jak już napisałem – po te dwie rzeczy: grill i lans. Ale po co są naprawdę, po co się sięga – głównie do amerykańskich – wzorców jej wprowadzenia i prowadzenia?  W sumie komisje są dowodem na… niemoc systemu. Wyjaśniają bowiem kwestie, które jakoś wymknęły się detekcji przynależnej służbom. Są rozwodnionym w permanencji mini Trybunałem Stanu, przed którym stanął w III RP tylko jeden polityk – pan Wąsacz, nie licząc bohaterów afery alkoholowej, kiedy to polityków uwolniono i beknęli tylko jacyś pośledni urzędnicy, z tym, że to „beknięcie” polegało na pozbawieniu ich biernego prawa wyborczego na lat pięć i na tyle samo zakazu piastowania stanowisk kierowniczych. To się pewnie zmartwili… albo i napili. Co do pana Wąsacza, to jego sprawa trwała tak długo, że przedawniła… się. Tak, w Trybunale, który nic poza tym nie miał do roboty.
Ale wróćmy do samej istoty komisji sejmowych. Fakt, że jej obrady są transmitowane przez media jest tu kluczowy. Wystarczy sobie wyobrazić, że nie ma na sali przekaziorów, a już widać, że złamany poseł nie chciałby uczestniczyć w komisji, bo oba motywatory – grill i lans – nie zaistniałyby. Ale popatrzmy na „ideał założycielski”, jakim jest system komisji czy to Kongresu, czy Senatu w USA. Tam oczywiście istnieją wspomniane dwa motywatory, ale główną (jeszcze) ideą jest wytropienie systemowych błędów ustroju, praktyki sprawowania władzy, by nie tylko usunąć z życia publicznego jego deprawatorów politycznych, ale by widzieć ustrojowe niemoce i zdefiniować je poprawnie, na tyle, by je systemowo poprawić. No i od razu widać jak daleko my jesteśmy od tego ideału, do którego odwołują się chętnie „komisarze”.
Historia komisji
No, PiS takie swoje komisje przespał. Ale żyliśmy zdaje się jeszcze w czasach, kiedy „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”. W dodatku Kaczyńskie skupiły się na grillowaniu Tuska, co było tylko uzewnętrznieniem ich błędnej strategii: żeby w niego walić, to się własny twardy elektorat utwardzi, zaś wahacze zobaczą jakie to wilcze oczy ma ten Tusk i że Kaczyński jest przy nim „mniejszym złem”. Inne spotkania pisowskich komisji waliły nudą, Ambera Golda się nie dowiozło, skoro po wielu przesłuchaniach okazało się w raporcie, że „organy państwa nie zadziałały prawidłowo”. Tylko tyle – nie wiadomo nawet KTO to zrobił, o wspomnianych już wnioskach systemowych na przyszłość tym bardziej nie ma co mówić.Tuski z komisji zrobiły sobie stały format rozliczania PiS-u. Ci przynajmniej dowieźli (jedyną) obietnicę swemu elektoratowi. Jak ***** ***, to trzeba zrobić z tego widowisko. Komisje w sensie tematycznym ustawiono… słabo.
Pegasus i kwestie wyborów kopertowych, to – moim zdaniem – strzał w kolano. Afera podsłuchowa ekscytuje tylko ultrasów, a ich to i tak do niczego nie trzeba przekonywać. Tym daje się tylko satysfakcję z sadystycznego (a może i masochistycznego, patrząc na poziom komisji) oglądania tego, na co czekali tyle lat – doginania PiS-u. Wybory kopertowe to… samobój, bo w ich zaistnieniu sama PO odegrała kluczową rolę (nie licząc judasza-Gowina). W tę stronę idzie PiS i wszystkie jego zeznania – jak się komisja zlituje i da odpowiedzieć świadkowi – idą ku temu, że koperty były rozpaczliwym gestem pogodzenia terminów wyborczych z Konstytucji z zagrożeniem śmiertelnym wirusem.
Dwójpolówka plemienna wyszła z tego kompromisem klepnięcia niekonstytucyjnego terminu i porzucenia kopertowych pomysłów: PO to było potrzebne, by podmienić Trzaskowskiego na szorującą po dnie popularności Kidawę, bo bez tej podmianki, przy wyniku Kidawy, PO utraciłaby pierwsze miejsce na podium opozycyjnym na rzecz jakiegoś Hołowni i byłby problem. PiS wolał zmierzonego Trzaskowskiego, z którym wedle badań wygrywał o milion głosów, zaś z takim Hołownią w drugiej turze – gdyby przepadła Kidawa – to nie wiadomo co by się działo z Dudą.
I teraz jeden wspólnik drugiego wspólnika zaciągnął przed wysokie oblicze komisji, gdzie przy przekaziorach grilluje go za wspólne przecież ustalenia. No, cynizm, który przebija tylko powołanie na budowniczego CPK pana Laska, który szefował ruchowi Nie dla CPK.
Komisja ds. wiz to już lepsza sztuczka. Jest ona wymierzona w antyimigrancką narrację PiS-u. Że tu tak na zewnątrz to tacyście niby na nie, zaś wpuściliście do Polski setki tysięcy pigmentopozytywnych, w dodatku za kasę do własnej kieszeni.
Dziś, zgodnie z onucową licytacją, dodano do tego sprowadzanie ruskich agentów. Jednak i tu dochodzi do przegrzania tematu. Bo w sprawie wiz poluje się np. na prezesa Orlenu – Obajtka. Pytacie pewnie – co ma wspólnego Obajtek z wydawaniem wiz? Łańcuszek jest długi i słaby, ale policzmy jego ogniwa. Orlen z Azotami planuje inwestycję i potrzebni do tego są pracownicy. O tych występuje inwestor, do którego konsorcjum i Azoty, i Orlen tylko należą. Zapotrzebowanie jest zgłaszane do państwa polskiego, że szuka się takich to a takich. Pracodawca występuje o pozwolenie na pracę. To wystawia wojewoda, zaś wizę – MSZ. I gdzie tu biedny Obajtek?
Wzmożenie
Komisje w ogóle się wzmogły przed eurowyborami. I znowu wracamy do dwóch motywatorów: grillowania i lansu. To dlatego komisji teraz się narobiło jak grzybów. W dodatku, bez żadnego logicznego uzasadnienia ustala się karkołomne składy świadków. Celujemy wysoko, zamiast szukać prawdy wśród zapraszanych. A to z ich zeznań wynikałaby pewna kolejność dziobania sprawy. A tu się po dwa razy na każdej komisji słucha czy to Kaczyńskiego, czy Morawieckiego. Pretekstem jest „konfrontacja” ich zeznań z zeznaniami wcześniejszych świadków, ale z przebiegu ponownych przesłuchań wcale to nie wynika. Tu mamy pełen grill.Drugi czynnik to lans – wielu z członków komisji kandyduje do Europarlamentu.
I taki na ten przykład – faworyt mój – poseł Szczerba, to musi się nabudować jak wół na komisji, aby ze swego miejsca – numeros piątos – dostać do wymarzonej, jak widać, Brukseli.
Czemu to mój faworyt? Z dwóch powodów – pierwszy to merytoryczny, drugi – z oglądu. Bo muszę państwu powiedzieć, że posła spotkałem w okolicznościach przyrody, i to niesamowitej. Pamiętacie końcówkę 2016 roku? Mieliśmy próbę Ciamajdanu, nieudaną, ale dokonaną. Posłowie opozycji zablokowali mównicę (oj, by sobie z nimi teraz taki Hołownia poradził jednym pstryknięciem, nie to co pisowskie słabeusze) chcąc uniemożliwić posłom Zjednoczonej Prawicy przyjęcie budżetu, co rodziło duże zamieszanie systemowe.
Co tam się działo w świątyni demokracji… śpiewy, kolędy – bo posłowie się poświęcili nawet na Wigilię – cateringi i performance. Pod Sejmem szalał wzburzony tłum, redaktor Lis pisał na swoim TT „Polacy! Trwa zamach stanu!Teraz!!!!!!” plus flagi. We Wrocławiu przechodzący przypadkiem z tragarzami, wtedy szefo Rady Europejskiej, Tusk, czekał na rozwój wydarzeń.Tu się posłowie męczą, aż nadszedł Sylwester. Już było po sprawie, budżet klepnięty w sali kolumnowej, a posłowie opozycji wciąż w okupacji. Nikt im po prostu nie powiedział, że już dawno po wojnie i nie ma co wysadzać tych pociągów, bo nic już po tej trasie nie jeździ. A więc ja, niepomny na wagę spraw państwowych, siedzę sobie na sali balowej w knajpie jeszcze wtedy upadłego, ale już odżywającego Sowy, aż tu nagle na salę wchodzi poseł Szczerba. Mnie zatkało, bo facet się właśnie urwał z rotacyjnej okupacji Sejmu. Ale wcale nie wyszło, że mu się zmiana skończyła, bo mówił, że wraca, tylko, że musi obskoczyć jeszcze kilka balówek. Nie wiem co zbierał – żarcie dla okupantów, czy poparcie, ale wyglądało to na dziwną misję.
Mój faworyt
No, ale przejdźmy do merytoryki mego ulubieńca w dzisiejszym wykonaniu. Jest on członkiem trójki wynalazków przewodzących trzem komisjom śledczym: Sroka w komisji Pegasusa, Joński w sprawie wyborów kopertowych, i nasz Szczerba od wiz. No, panoptikum niekompetencji i chamstwa. Ktoś, kto ich wybierał, to musiał mieć jakiś wisielczy humor, co może przebić tylko pozostawienie Kopaczowej w roli premiera, kiedy Donald wybrał Brukselę, a więc poszlaki prowadzą chyba w jedno miejsce.
Ale zajmijmy się posłem-przewodniczącym, kolegą jak Flip i Flap, tej pary interwencji poselskich, posła Jońskiego z komisji kopertowej.Co my tu mamy? No – wszystko. Błędy językowe, nie tylko te odziedziczone, typu „czy posiada Pan wiedzę”, ale to nagminne błędy w wymowie. Mylenie „tę” z „tą”, to już narodowy rak, ale kwestia wygłosu na głosce „ą”, to już zęby zgrzytają (a nie – zgrzytajom). „Stawił się przed komsjom świadek” czy te „zajmiemy się kwestiom”. Przypomnę – na końcu wyrazu następuje tzw. wygłos. Głoski tracą swoją dźwięczność, jak np. w słowie „gołąb” czytanym jako „gołomp”. W przypadku głosek nosowych, takich jak „ą” czy „ę” na końcu wyrazu przechodzą one w tzw. dyftong, czyli połączenie samogłoski ustnej “a” i „u” w przypadku wygłosu a z kreseczką (czyli wymawia się wtedy “ou”) i “e” oraz “u” w przypadku e z kreseczką (wymowa “eu”). Ale w przypadku ą nie zawsze jest wygłos. Tak jest wtedy kiedy w mowie musimy mieć rozróżnienie między narzędnikiem liczby pojedynczej a celownikiem liczby mnogiej. Wymawia się „zrobiłem to ręką”, ale „to dzieło zawdzięczamy rękom tkaczek”.
Pisze się inaczej i czyta się inaczej. Zaś niedokształceni ludzie mieszają te dwie rzeczy i żal słuchać. A tu pan Szczerba ani razu nie mówił poprawnie.
Ale to nie jest najważniejsze. Polski się zachwaszcza nieuchronnie. Kiedyś to przynajmniej media trzymały poziom, który jakoś oddziaływał na ludność, zwłaszcza młodą. Ale od kiedy każdy influencer może przebić zasięgami niezłą telewizję, to te ich wynalazki przenikają do polszczyzny niezawodnie. I nie ma co tu prawić o dyftongach czy odmianach wśród ludu młodzieżowego, który – założę się – nie odróżnia deklinacji od koniugacji.
Ale obiecałem, że dam coś więcej niż użalanie się nad zagładą języka Jana z Czarnolasu. To były dwie techniki posła Szczerby. Pierwsza to jest „my story”, druga to guzik. Guzik jest prosty – to najczęstsze narzędzie. Wyłącza się mikrofon zadającym pytania, nawet zeznającym świadkom, przerywa się zeznania, wtrąca jakieś nieistotne uwagi po zakneblowaniu świadka. W dodatku pod względem traktowania swoich świadków czy kolegów koalicyjnych z komisji, to tu jest odwrotnie – swobodna wypowiedź.
Jak się widzi tę chamówę, to się nóż w kieszeni otwiera. W końcu – co prawda teoretycznie – komisja śledcza jest po to, by się czegoś tam dowiedzieć. Przewodniczący Szczerba był tak nakierowany na swoją story (o tym zaraz), że przerywa świadkowi, kiedy ten jest bliski zeznania ciekawych rzeczy. Nawet korzystnych dla swoich przeciwników, których poseł Szczerba reprezentuje. A ten nawet nie daje mu samego siebie obciążyć.
„My story”, to też ciekawa postawa, bo techniką to trudno nazwać. Świadkowie nie są zapraszani, by ich odpytywać, ale po to, by członkowie komisji powiedzieli swoje. Normalnie zajęcie stanowiska członków komisji śledczej następuje w raporcie. Ale nie po to są te komisje. Przypomnę – mają grillować przeciwników i lansować swoich. A jak idzie ciężko z pytaniami i odpowiedziami, to trzeba swoje powiedzieć i tak.
A więc mamy cyrk. Kilkunastominutowe tyrady członków komisji czasami nawet nie kończą się zadaniem pytania. Ostatnio pan Szczerba przesłuchiwał… nieobecnego prezesa Obajtka, który ryzykując karę 3 tysi pozbawił posła Szczerbę możliwości lansowania się przed wyborami, na których mu widać zależy, i nie pojawił się na komisji. Ot, i kulig nie udał się. Ale Szczerba zadał mu (?) przygotowane pytania, które składały się z kilkuminutowej tyrady oskarżeń (a przecież komisja jest od tego, by je dopiero udowodnić), nawet nie prowadzących do choćby i retorycznego zadania pytania, bo przecież to wszystko było wpustkę.
Inny poseł, chyba od Hołowni, wymienił wszystkie nieruchomości Obajtka, i tylko brakowało numeru bramy, bo padały miejscowości, ulice, opisy budynków i posiadłości. Normalnie jak za komuny – ludowi się pokazało czego to tam nieobecny nie miał, licząc pewnie na chorobę czerwonych oczu. No, jak się ma taki elektorat…
Można to ukrócić
Dziwię się tylko pisowcom. Przecież to nie ma nic wspólnego z kodeksem postępowania karnego. Świadkom się przerywa, kwestionuje ich prawa, zabrania zgłaszania wniosków, zadaje się pytania typu „co by zrobili, gdyby”, każe oceniać cudze wypowiedzi i dokumenty. Wreszcie – istnieje całe oprzyrządowanie praw świadka, akurat przygotowane na komisje śledcze, które daje prawo odmowy odpowiedzi na zadanie pytanie m.in. wtedy, kiedy zawiera ono tezy, jest przyczynkiem jedynie do wystąpień pytającego.
A tak wygląda 90% przesłuchań tych komisji. Same tezy, wciskanie Tuska w brzuch, naruszanie dóbr osobistych pytanego świadka, komentarze do wypowiedzi, zarzucanie kłamstw, bez żadnych podstaw. A tak w ogóle to pyskówka i kulturowe oraz proceduralne chamstwo, które ma doprowadzać świadków i opozycyjnych członków komisji do emocjonalnych reakcji. Najczęściej zakończonych wydaleniem z obrad. Dziwię się więc, że świadkowie dają się wciągnąć w tę zabawę, bo przecież przy powołaniu się na takie okoliczności zarówno publiczność, jak i ewentualne sądy ciągające za nieuzasadnioną odmowę zeznań, uznaliby takie zachowanie za uzasadnione.Komisje śledcze, zwłaszcza te z czasów koalicji któregoś tam dnia, któregoś miesiąca – tu też mamy spór, kalendarzowy – to kpina z ich istoty. Nic nie wyjaśnią, nie od tego są. W tym wypadku, poprzez agresję i chamstwo dają tylko satysfakcję swemu elektoratowi, i to jego szczególnie ekstremalnej frakcji. Resztę widowni odstraszają, a więc są kontr-produktywne, nawet dla ich autorów. Bo jak odstraszają, to są tylko widowiskiem dla jebaćpisów. Nikogo innego do niczego nie przekonają.

Paradoksalnie – są jednak elementem wyławiania błędów ustrojowych. Ale nie „w temacie” swoich obrad. To jest pokaz niedowładu „tego kraju”, który nigdy się nie uleczy, skoro z potencjału lekarstwa robi tylko narkotyk dla ekscytowania coraz to mniej licznych, ale coraz to bardziej zawziętych ultrasów. Sprawy pozostaną niezałatwione. Może się tam i kogoś przymknie, ale jak minęły wybory to i tempo spadnie, i popularka. Igrzyska nie będą już (tu) potrzebne, przedwyborcze motywacje się wypaliły. Trzeba będzie wrócić do strategii „jedna wrzutka dziennie”, tylko po to by wspomnianymi igrzyskami przykryć generalnie braki w chlebie. A z burczącym brzuszkiem to jest tak, że jego odgłosy są w stanie zagłuszyć największe propagandowe tuby. A, że się taki poseł Szczerba czy Joński tak wylansowali, iż lud ich zabrał w nagrodę do Brukseli, to może i dla Polski… dobrze.
Napisał 
Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Dosyć Polski z Dykty

Dosyć Polski z Dykty

9 czerwca, wpis nr 1271

No i mamy koniec maratońskiej triady wyborczej. Są już jakieś wyniki, ale nie o tym dziś chcę mówić, no – może trochę więcej będzie eurosceptyków w Brukseli, ale w bezzębnym europarlamencie. Zmieni się bardziej na Zachodzie, niż u nas, bo my jesteśmy o jedną fazę spóźnienie wobec trendów zachodnich.
Bo najważniejsze rzeczy działy się przed wyborami i nie były z nimi związane. To stan państwa, który ze względu na wybory był, jest i będzie zamulany. Już o tym pisałem, że polska polityka, poza zdobyciem i utrzymaniem władzy nie ma żadnej treści. Państwo jest już tylko partyjnym łupem, zaś rozemocjonowane plemiona patrzą tylko jak dojechać przeciwnika, nawet za cenę państwa z dykty.Podzielam konstatację redaktora Stanowskiego, że partie zajmują się wyłącznie kampaniami wyborczymi, których mieliśmy teraz kumulację, ale myliłby się ten, kto uważałby, że to koniec. Nie – wrócimy w stare koleiny, bo politycy tylko to potrafią – naparzać się, kosztem Państwa (czyli Was, obywatele) i państwa jako organizmu. A mamy do czynienia z kluczowym momentem i to wcale nie ze względu na wybory. A więc jak mówi redaktor Lisicki – do rzeczy.
Testowanie
Za komuny co raz to było tak, że granice NATO naruszał jakiś samolot radziecki. Było to pod progiem wojny, wlatywał, przeleciał się, albo się tylko zbliżał do granicy i o to chodziło. To był test. Dzięki temu Ruscy dowiadywali się dużo i to małym kosztem. Można było zobaczyć skąd, w jakim czasie wystartują myśliwce przechwytujące. Jaki jest czas od namiaru do reakcji. Kto do kogo dzwoni. Jak szybko dolecą i czym, wreszcie – jaka będzie reakcja wojskowej dyplomacji. To były cenne dane, bo taki sondażowy naruszyciel przestrzeni to tylko jaskółka, zwiadowca całych eskadr stacjonujących na lotniskach, zaś reakcja przeciwnika to podstawa do rozpisania scenariusza do pełnoskalowych działań.
To, co mamy na naszej granicy z Białorusią to właśnie taki test. Za myśliwców-naruszycieli robią tu nachodźcy, ale wyniki takich testów to już gotowe podstawy do pełnoskalowych scenariuszy już nie dla przebierańców, ale w pełni umundurowanych sił. Tak należy traktować to, co się tam dzieje. Pora więc na remanent czego nauczyli się wschodni na naszym przykładzie? A właściwie co już wiedzą coraz więcej, bo to przecież granica nie zapłonęła wczoraj, a lekcje z poprzednich testów stanowią dzisiaj tylko dalszy ciąg posępnego scenariusza, jaki wyłania się z testowania nie tyle granicy, ale spoistości i siły państwa polskiego.
Co więc już wiedzą Putin z Łukaszenką?
Zacznijmy od podstaw, czyli rzeczy, które dzieją się na granicy. A więc państwo polskie zakuwa na oczach innych żołnierzy w kajdanki ich kolegów, by doprowadzić ich do prokuratury, aby postawić im zarzuty, za to że oddali strzały ostrzegawcze do szturmujących granicę nachodźców. Wiedzą Ruskie też, że u nas wysyła się wojsko i policję jako mobilne tarcze strzelnicze. Bo jak nazwać zdjęcia przesłane przez żołnierzy, z których wynika, że magazynki karabinów są przed pójściem na patrol na rozkaz dowództwa zaklejane taśmą klejącą, zaś kandydat do parlamentu minister Kierwiński dopiero dwa dni temu zezwolił policji na noszenie broni w trakcie działań w obszarze nadgranicznym? To znaczy, że do tej pory była to tylko pokazówa. I – uwaga – myśmy się o tym dopiero teraz dowiedzieli, ale, jestem pewien, Ruskie o tych rewelacjach wiedzieli od razu. W ogóle to tak jest, że Ruskie tam wszystko wiedzą o naszym państwie z dykty i nawet tego nie testują, tylko czekają na okazję, by ten stan trwał jak najdłużej, zaś takie demaskacje popychają tylko dyktowe państwo do (być może) jakichś reakcji. Dodajmy – których by nie było, gdyby się sprawa nie wydała. To jest tak, jak z cyber-bezpieczeństwem. Wrogowie wiedzą i mogą o wiele więcej niż pokazują i nie jest w ich interesie, by przeciwnik się dowiedział co wiedzą lub mogą, bo jeszcze by zareagował, a tu trzeba, jak przyjdzie co do czego, wywalić ze wszystkich cyber-armat naraz. I tak jest z granicznymi ekscesami. Ale wrócimy do tego na końcu.
Wróg drugiego poziomu
Co jeszcze wiedzą Ruskie? Ano, że u nas za plecami żołnierzy nie wszyscy stoją murem za mundurem. Za PiS-u byliśmy świadkami takiego pęknięcia wzdłuż szwów podziału wojny polsko-polskiej. Odbywały się szarże posłów nad granicą, celebryci pluli na mundurfilmy się kręciło i nagrody zbierało (nawet w Watykanie!)  za to, żeby w sumie osłabiać morale armii oraz narażać integralność państwa, czego podstawą jest szczelna granica. Wszystko w imię chorych ideologii „willkommen” oraz humanitarnej pały do walenia w PiS. W dodatku, za pierwszego ataku Łukaszenki Niemcy jeszcze byli w nordstreamowym układzie przyjaźni z Putinem.
Teraz Tusk, wzorem swych pryncypałów z Berlina zmienił opcję taktyczną na Putina. Teraz to jego i Polaków największy wróg, choć jeszcze niedawno o rusofobię był tymi samymi usty oskarżany PiS. Ale to tylko odbicie zmiany – dodajmy, narracyjnej – niemieckiej opowieści. Jakże potrzebnej przed wyborami do Brukseli, co – jak widać po wynikach – kupił twardy elektorat Platformy, bo to były wybory ultrasów, gdyż wahacze pozostali w domach, zniesmaczeni diabelską alternatywą proniemieckiego Tuska i kapitulanckiego wobec Unii Kaczyńskiego.Rosjanie wiedzą także jak bardzo się certolimy ze stanowczością. Wiedzą, że polskie wojsko jest obezwładnione swą niepewną sytuacją prawną nad granicą, gdyż pracuje ono w reżymie prawnym przystosowanym do straży granicznej, zaś ustawa określająca zasady użycia broni jest jak to mówią u prezydenta Dudy „mrożąca”.
Mrożące jest także wysyłanie żandarmerii kajdankującej żołnierzy na oczach towarzyszy broni. W każdej armii, ba – państwie,  stoi się bezwzględnie za mundurem, jakiekolwiek przekroczenia w przepisach są sprawą wewnętrzną armii, a nie pokazuchą, gdzie odbiera się godność żołnierzom, zanim nawet się osądzi sprawę. Zawsze tak jest – inne postępowanie jest samobójstwem państwa. PiS, który posłał w trakcie pierwszego kryzysu na granicę wojsko nie zadbał o skreślenie dosłownie kilku zdań z ustawy regulującej użycie broni, by żołnierze wiedzieli, że co najmniej prawo ich chroni, nie są zaś oddani na pastwę nadgorliwości urzędników wojskowych realizujących polecenie polityków, którzy o wojsku mają nijakie pojęcie. PiS tego nie zmienił, przez pół roku budowania tarczy wschodnich, fortyfikacji i umocnień, deklarowanych w piwocie Tuska, obecni rządzący też nic nie zrobili. To wiedzą Ruscy.Wiedzą też, że mamy bajzel kompetencyjny. Napad Bodnara na Prokuraturę Krajową, nielegalne odwołanie Prokuratora Krajowego, kompletne zbocznikowanie jego zastępców w przypadku relacji prokuratury z wojskiem doprowadziło do ubezwłasnowolnienia nielegalnie odwołanego prokuratora Janeczka, zastąpienie go wybrańcem Bodnara Dariuszem Kornelukiem. Stworzyło to sytuację, na której wyniki nie trzeba było długo czekać.
W dodatku Bodnar powołał specjalny oddział prokuratury w Siedlcach, mający ścigać… przekroczenia prawa w wykonaniu żołnierzy przy granicy. Było to już PO skandalicznym aresztowaniu trzech polskich żołnierzy, a więc jest to sygnał – również dla żołnierzy -, że sprawa nie tyle będzie kontynuowana, co zaostrzana.
Mateusz Sitek
Zginął żołnierz z rąk nachodźcy. Dwa miesiące po tym, jak jego kolegów, za strzały ostrzegawcze, skuto i odwieziono na odwach. Czy gdyby nie ten efekt mrożący nasz żołnierz użyłby broni, by się uratować? Bo może, wiedząc na bank o losie swych kolegów, zawahał się? A może ktoś sprawdzi czy nie miał przypadkiem zaklejonego taśmą magazynku z nabojami w swej broni? Pojawiają się okropne wieści oparte na podejrzeniach, że on już nie żył na kilka dni przed ogłoszeniem jego zgonu. Że chodziło o to, żeby dociągnąć z tą wieścią do wyborów, bo ogłoszenie tego mogłoby zepsuć wyniki rządzącym. Sprawa się wydała po awanturach ze strony lekarzy i rodziny, ale jak widać po wynikach – nie zaszkodziła Tuskowi, który może odtrąbić pierwsze zwycięstwo procentowe nad PiS-em w triadzie wyborczej.Jest filmik w internecie, mocno zmontowany z tego morderstwa na granicy. Zresztą szkoda, bo nie widać co się stało, gdyż widać tylko akcję ratunkową rannego śmiertelnie żołnierza.
To straszny filmik, bo widać na nim… Polskę. Z dykty. W rowie leży ranny żołnierz, którego ratuje obrzucana ze strony nachodźców ratowniczka medyczna. Kilkanaście metrów od niej klęczy żołnierz z tarczą, nie podchodzi do niej by ją chronić, ratowniczka pochyla się nad rannym, rozpościera ręce by go osłonić, jest kompletnie sama, ale walczy o rannego.
To właśnie obraz naszego kraju. Zostaliśmy sami w kraju niemożności, postawieni wobec wroga, przed którym musimy się bronić gołymi rękami. Sami. Potem pojawiają się karetki, ale nachodźcy dalej rzucają w ten ratowniczy tłumek, tak bardzo, że znajdują się policjanci z tarczami, którzy nad rannym rozpościerają ochronny dach. A wystarczyłoby tylko puścić serię w tych tam, po drugiej stronie. I były spokój i to na wiele dni. I każdy by to zrozumiał.
Efekt mrożący
Czemu tak więc jest? Czemu nie strzelają? Wiem – uwaga! – bo się boją, co na to powie Kreml i Mińsk. Tak, bo ci rozedrą japę na całego. I dlatego wysyłamy tam nad granicę nieuzbrojonych żołnierzy i policjantów. I o tym wiedzą i uchodźcy, i Ruscy. Że się certolimy i będziemy certolić. Że wojna polsko-polska osłabia podstawowe funkcje państwa. Tak?Wszyscy mówią o artykule piątym Traktatu NATO. Że tam mają nam przyjść z pomocą, jaką będą chcieli itd. Ale istnieje przecież artykuł trzeci, który wymaga od każdego z krajów członkowskich przede wszystkim ogarnięcia… siebie. Nakłada obowiązki strzeżenia własnej granicy, utrzymywania wojska. Przede wszystkim po to by sojusz nie miał u siebie słabeuszy, których słabość prowokowałaby przeciwników do łatwego i skutecznego ataku. A czy my się tutaj ogarniamy? Wątpię. Inne kraje bronią swego żołnierza na wszelkie sposoby, jego poniżanie sprowadza się bowiem do upadku morale wśród innych żołnierzy, co jest prostą drogą do osłabienia państwa w wymiarze samobójczym. A my to robimy. I Ruscy też o tym wiedzą, nawet wydaj mi się, że specjalnie nie muszą tego stymulować agenturą, bo wojna polsko-polska sama wykonuję tę osłabiającą robotę.Jesteśmy krajem z dykty, tu akurat nowy ucieczkowy europoseł – Sienkiewicz – miał rację. W tej części świata takie numery nie uchodzą na sucho. Przychodzą, coraz szybciej, rachunki za państwową bylejakość. I tak te trzydzieści lat to był fuks, z którego nota bene nie skorzystaliśmy, by budować własną, suwerenną siłę. Zbudowaliśmy państwo słabe, mocne tylko wobec maluczkich, oddane na pastwę dwójpolówki pozornych zmian politycznych, gdy Polak musi wybierać wyłącznie mniejsze zło. A to oznacza, że ZAWSZE wybierze źle.
Co robić?
No, wiadomo, trzeba się ruszyć i wyjść z tego zaklętego kręgu bezowocnej nawalanki kosztem osłabiania państwa. Potrzebny jest ruch odpowiedzialnych Polaków, którym jeszcze zależy na kraju, nie na zwycięstwie któregoś z plemion, które obiecuje taktycznie tym razem kraść mniej. Mam nazwę na ten ruch – Dosyć Polski z Dykty (DPD). Wiadomo co robić, jakie powinny być postulaty, są do znudzenia powtarzane, czasem tylko kradzione przez polityczny mainstream, by coś tam obiecać, czego lud mówi, że chce, a czego, z powodu nierozliczania polityków z obietnic, i tak nie musi się dowozić.Taktycznie zaś z granicą to proste. Natychmiastowa zmiana kwestii użycia broni na granicy, pociągnięcie wyrywnych prokuratorów do odpowiedzialności, likwidacja specjalnego wydziału prokuratury w Siedlcach, pomoc prawna dla żołnierzy, by nie dochodziło do żenujących zrzutek w kompani wśród żołnierzy „na prawnika”. W sprawie samej granicy – po zapewnieniu, że żołnierze mogą strzelać – szkolenia i podniesienie morale armii.
Jeśli chodzi o płot, to bym zrobił tak, że obok tego, w głębi terytorium Polski postawiłbym drugi, jakieś 10 metrów od tego pierwszego. Obszar między płotami zaminowałbym i uczynił z tego obszaru pas śmierci. I każdego, kto by się tam nie wysadził traktowałbym ogniem od razu, za przekroczenie polskiej granicy. Teraz jest tak, że oni tam rozrabiają zza jedynego płotu z terenu Białorusi i jak którego postrzelimy, to wyjdzie, że strzelamy na teren obcego państwa z pewnymi konsekwencjami eskalacji konfliktu. A tak nachodźca dostanie kulkę u nas. Zrobić ze dwie transmisje z takich eventów, rozesłać po sieci i problem zniknie w jeden dzień, zdmuchnięty jak gromnica. Nikt się nie będzie pchał, tak jak teraz. Trzeba tylko zamienić filmiki. Te zachęcające – zaklejone magazynki taśmą, aresztowani żołnierze, śmiertelnie dźgnięty żołnierz, osłaniany ciałem przez ratowniczkę – na filmiki grozy z rozprawą w strefie śmierci.I zadanie dla naszego wywiadu. Chciałbym, by wytropił mordercę polskiego żołnierza. Tam, gdzie on jest. Chciałbym go widzieć na końcówce liny, tak jak widziałem uciekiniera Czeczkę, zdrajcę z polskiego wojska, którego znaleziono powieszonego. Chciałbym by było to jasne, że to on, i że to my pomogliśmy mu w przeniesieniu się na tamten świat. Tak by zrobiło państwo poważne, ale czy my nim jesteśmy?
Wynik testu
Ruscy nas testują na różne sposoby. Wynik wychodzi dla nich dobrze. Jesteśmy słabi, a to zachęca do eskalacji działań. Bezradność rozzuchwala. I będziemy świadkami eskalacji, na którą sobie zasłużyliśmy.
Ruscy zawsze mogą liczyć na mrożący efekt wojny polsko-polskiej.
Tusk wcale się nie zajął sprawą zmiany prawa, prokuraturą szalejącą przy granicy – nie, ona sobie znalazł kozła ofiarnego w postaci zastępcy Prokuratora Krajowego, którego najpierw zwolnił rękoma ministra Bodnara, aby go później oskarżyć o zakucie żołnierzy, z czym nie miał, bo nie mógł mieć decyzją Tuska, nic wspólnego. Dla Ruskich to nauka, że zawsze można na to liczyć – zamiast reformy popsutego systemu, zwalanie sprawy na straszny PiS, bo inaczej nam spadnie przed wyborami.W ten sposób wszystko się wyda – Ruscy zobaczą pozaklejane magazynki, kajdanki i ratowniczkę przykrywającą ciało zabitego żołnierza. My też to zobaczymy. I jeśli z tego nie wyjdzie jakiś szok dla nas, którym zmusimy polityków do działania, to będzie tylko gorzej. Nie bójcie się – oni tam nie analizują teraz ustaw o użyciu broni, tylko adhocowe badania, które zlecili, by się dowiedzieć czy to ważne dla suwerena. I zrobią tak jak im wyjdzie z badań, ale nie po to, by coś zmienić, tylko by ewentualnie uspokoić nastroje. I będzie więcej o wyborach niż o zabitym żołnierzu. Kolejna przykrywka. Sprawa przyschnie, inne będą bardziej pilnowane, by nie wyszły, czyli będzie gniło po staremu, zaś politycy będą ten smród zagłuszać perfumami PR-owskiej wojenki polsko-polskiej.
A Ruscy na bank wiedzą więcej od nas gdzie i jak jesteśmy słabi. I obawiam się, że wiedzą nie tylko więcej od naszej opinii publicznej, ale i od polityków, bo ci nie zajmują się państwem, tylko sobą.Ja pamiętam w swej historii III RP te kilka dni, kiedy czułem się naprawdę wolny – spadały bowiem zasłony i widać było prawdziwe konstrukcje III RP. Było tak kiedy Macierewicz przyniósł do Sejmu listę konfidentów, kiedy rozbił się w Smoleńsku samolot z prezydentem, a zwłaszcza dzień, w którym Rzepa opisała wykrycie trotylu we wraku tutki. To były dni, w których oczyma wyobraźni widziałem już te zbierane ad hoc grupki kryzysowe, które naradzały się nad tym jak z tego wyjść. Nie jaki to ma wpływ na państwo, tylko jak uratować swą polityczną DE i pogrążyć przeciwników. Co się tam dzieje daje pojęcie jeden wgląd, którego dokonała ekipa nagrywająca jak się naradza żmijowisko, by obalić rząd Olszewskiego i zakopać – skutecznie do dziś – proces lustracyjny. Kto ma nerwy – niech sobie zobaczy.
Tak samo było i teraz, kiedy wydała się sprawa z aresztowaniem żołnierzy i nie dało się dłużej ukrywać, że raniony na granicy żołnierz zmarł. Tak samo – naradzano się nad tym nie co zmienić w wojsku i systemie sprawiedliwości, a szerzej – prawnym, tylko jak to się będzie opowiadać, by uratować swoją DE przed wyborami. Nie minął jeden dzień i znalazł się winny wszystkiemu niedorżnięty pisowiec, który zakuł osobiście żołnierzy i pchnął dzidą żołnierza. I że to lud uśmiechniętej polski jagodnej kupi. I, jak widać z wyników tych wyborów – kupił. A więc dalej pobywamy w ułudzie państwa, Ruscy wiedzą o naszych słabościach więcej niż my sami i nic z tym nie zrobimy. I my, tak zwana opinia publiczna, i politycy, których wybraliśmy. Jedni swym wzmożeniem wojny polsko-polskiej, drudzy – większość – swym zaniechaniem.I zostanie tylko ta nasza Polska. Jej obrazem jest samotna i opuszczona ratowniczka, która własnym ciałem osłania rannego i umierającego żołnierza. I jeśli się na taką Polskę godzicie, to taką Polskę dostaniecie.
Napisał i opublikował Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na www.dziennikzarazy.pl

Polska zastygła

 Jerzy Karwelis dziennik-zarazy/polska-zastygla

Młodsi tego nie pamiętają, ale Lech Wałęsa, który dla jednych jest memem, dla drugich wstydem, dla innych z kolei dość kłopotliwym samo-mianowanym dziadkiem rewolucji Solidarności, co to się odbyła dekadę po tym jak ludzie kamieniami ubili ostatniego dinozaura, był dla nas – ludzi czasów Solidarności Pierwszej – źródłem ludowych powiedzonek. Były to raczej mądrości chłopka-roztropka, a więc bardziej opisywały autora niż rzeczywistość. Oprócz tego opisywały one stan umysłów suwerena i to od razu od momentu niekonfrontacyjnego odzyskania darowanej wolności.

Dwa konie

Jest w tym i pewna, wspomniana, „mądrość ludowa”, i skrót sytuacji, w której się wtedy, zaraz po Okrągłym Stole, znaleźliśmy. Wiadomo – ludzie różnie się angażują a raczej są angażowani, Lechu sam wspominał o premierach-zderzakach, co to się będą zużywać, kiedy za kierownicą samochodu pt. Polska będzie siedział nasz elektryk, czy to zarzucając na zakrętach meandrów swego ego, czy to waląc w mur realnej polityki. Taki to był podział kompetencji. Ale ta dychotomia przywiodła mnie do innej refleksji. Ok, niech i tak będzie, jak z tymi końmi, ale co to oznacza w czasach nierewolucyjnych? Ano to, że możemy mówić o dwóch typach spersonalizowania polityka. W dodatku na tyle sprzecznych, że trudno znaleźć te cechy u jednego politycznego osobnika. A to byłby ideał. Tworzy to rozłączność postaw politycznych, czyli albo jestem sprawny w zdobyciu władzy (i jej utrzymaniu, choć to wcale nie tożsame), albo jestem sprawnym państwowcem. I to jest dylemat, a właściwie alternatywa rozłączna, której nie rozumiałem, bo to dwie różne sprawy. Bo dlaczegóż to władzę, czyli realizowanie pomysłu na kraj ma dostać ten, co to ładnie wygląda, złotouści po mediach i debatach, przerabia sondaże suwerena na bon moty, ściska łapki na wiecach i zsuwa w kampanii autobusem po kraju, mówiąc widzom-wyborcom to co mu wyszło z badań, że ci chcą usłyszeć.

Co to ma wspólnego ze sternikiem nawy państwowej, biegłego w przepisach, systemach, podległości instytucji państwa? Przecież to dwie różne osoby, style, temperamenty. A to oznacza, że ktoś udaje. Ten koń od biegu, udaje perszerona, ciągnącego wóz państwowy, może – czasem – być odwrotnie, że jakiś urzędnik udaje lidera ludzkich pragnień. To drugie mogę zilustrować postacią Balcerowicza, który był dość sprawnym urzędnikiem w realizowaniu ustalonych celów, ale miał tyle charyzmy, co księgowy przemawiający na wiecu. Ale mnie fascynuje ta pierwsza opcja – showmana, który udaje państwowca.

Gniadosz Donald

Tak, ten tekst będzie o Tusku, zgadliście. Wydaje mi się on przykładem takiego polityka, który ma skorupkę i nic w środku. To znaczy, z różnymi co prawda losami, ale zdobywa władzę, w ostatnią kampanię popracował, jak u Niemca, widać, że był aktywny, zadziałała frekwencja i osiem gwiazdek. Wielu się rozpływa na temat tej rekordowej frekwencji, ale dla mnie to przykład odwrotny – to nie święto demokracji celebrowane w coraz większym składzie, ale dowód na kompletne sprymitywizowanie polskiej polityki, skoro tak wielu ludzi ruszyło do urn odreagować swe negatywne uczucia, kupując kota w worku. I to Tusk ładnie rozegrał. Tyle zdobycie władzy – teraz jej utrzymanie. Też dobrze idzie, ale znowu – wszystko oparte na polaryzacji. Jak nie na tej „zewnętrznej” Polska uśmiechnięta versus okropny PiS, to „wewnętrznej” – na rozgrywaniu swoich w partii i koalicjantów, marszczeniu brwi, napuszczaniu jednych na drugich, osłabianiu każdego z osobna i spektakularnym przyciskaniu ich butem do podłogi. W końcu – na kokietowaniu mediów. Tu też idzie dobrze.

Ale co jest w środku? Ja się zgadzam z Rafałem Ziemkiewiczem, który zdiagnozował, że Tusk… nie umie rządzić. Wedle prawidłowości z początku mego tekstu – gdyby to jeszcze w dodatku był państwowiec, to mielibyśmy cudowny zbieg zarówno cennych, jak i wykluczających się cech. Powiecie – jak nie umie rządzić, jak z siedem lat sprzed drugiego PiS-u rządził sobie lewą ręką przez prawe ucho i można było sobie jeszcze haratnąć w gałę? Tak, ale Tusk w latach 2007-2014 dostał deszcz złota z unijnych funduszy i było co dzielić. Nie przemęczając się zbytnio. I po tej labie, którą jeszcze Tusk skwitował pozostawiając w Polsce swą kopaczową namiestniczkę, suweren go i tak pogonił na następne osiem lat. Siedziało się więc w oślej ławce opozycji, czekało na lepszy fart, aż wreszcie weszło. Mamy władzę z powrotem.

Tusk jest więc takim koniem wyścigowym, jak mówił Lechu – do biegu. No, galopuje szybko, ale na krótkie dystanse. Aby więc było poczucie ciągłej formy, to trzeba robić coraz to nowe wyścigi. Wozu taki nie pociągnie. Prędzej będzie wyśmiewał poprzedników jak im nie szło, jak oszukiwali – nic nie ciągnęli z obiecanego, za to zaś obrok pobierali, nawet bokiem wynosili do swych prywatnych stajenek.

Wóz stoi, co najwyżej trzeba wytłumaczyć, że by się „pociągło”, ale Kaczor popsuł dwie ośki, wyniósł łożyska i jak tylko naprawimy – po serii publicznych procesów – to na bank pociągniemy. A więc jest bieganie w kółko, wałach Donald prowadzi, okrążenie za okrążeniem, wyprzedza swoich rywali na różne sposoby. A widownia to ogląda – dostaje co chce, bo wybrała tego konia, właśnie dlatego, że ładnie biega, jest szybszy (teraz) od reszty, zaś w sprawie nieciągnięcia wozu tak ładnie wszystko wytłumaczy. A więc wszyscy zadowoleni. Ale wóz stoi…

No dobra, ale na poważnie. Wiadomo – ideałem jest połączenie cech obu koni, nie w jednym osobniku, ale w systemie. Konie do wyścigu wygrywają, po czym biegają sobie już swobodnie, w dal…

Dla szpanu, bo inaczej widownia zajmowałaby się wyłącznie gonitwami, nie zaś robotą. Nie można, oprócz nałogowych hazardzistów plemiennych wzmożeń, siedzieć całe życie na wyścigach. Teraz pora na perszerony i przekazanie im zadań operacyjnych. Pod nadzorem politycznym, oczywiście. Urzędnik nie ma politycznego „czuja” do społecznych nastrojów, a te zmienne są, w przeciwieństwie do sztywności przepisów. I tak wespół-w zespół taki dyszel może dobrze popracować. Ale to wymaga stabilnej klasy urzędniczej, w dodatku zmotywowanej i pieniężnie, i patriotycznie. A tu te wszystkie dyskusje o stworzeniu takiej warstwy urzędniczej to bajki o Żelaznym Wilku. Gdzieś ktoś coś słyszał, jest za – zwłaszcza będąc w opozycji. Bo jak dobry los da władzę, to ważne stanowiska wypełnia się bardziej swoimi partyjnymi kolegami z łańcuszka zobowiązań, niż fachowcami. Jeżeli już, to się dubluje takie obsady za jednego fachowca – jeden kumpel. Jest tylko droższy chaos. Droższy, bo płacimy podwójnie, nie licząc kosztów niekompetentnego szkodnictwa, a chaos powstaje na poziomie kompetencyjnym, kiedy jakiś polityczny wynalazek stoi wyżej niż kompetentny fachowiec.   

Uśmiech przez zaciśnięte zęby 

Ale zauważyliście? – zniknęła uśmiechnięta Polska. Gdzie te milusie uśmieszki? Widać, że niedowład w rządzeniu coraz ciężej zrzucać wyłącznie na ten straszny PiS, choć nawiązywanie do zastanej popisowskiej katastrofy zdarza się coraz częściej. Że nie wiedzieliśmy, że po PiS-ie jest aż tak źle. Ale to ma krótkie nogi, nawet gdyby to po części było – a jest – prawdą. Osiem gwiazdek nie najęło Tuska do tego, by skonstatował krajobraz po pisowskim Armagedonie, ale by Polska była uśmiechnięta – pstryk i benzyna za 5,19 zł, deszcze pieniędzy z Unii, szacun na salonach i pieniądz w Polaka kieszeni, bo PiS nie może już kraść. Oni się tam przestali uśmiechać. Chyba coś tam na górze wiedzą, czego my nie wiemy do końca. Że jest gorzej i będzie jeszcze gorzej. Teraz naciąga się tę gumkę od majtek, bo idą wybory i oszczędza się trosk elektoratowi. Ale od lipca przychodzą rachunki. I zapłaci je również Jagodno.

Mamy więc pechowy zbieg, bo władzę zdobył ten, co się na tym zdobywaniu zna, utrzymuje ją ten, co też to potrafi – ale gdzie ta Polska, się spytam? No, bo jak po środku, między zdobyciem a utrzymaniem władzy nic nie ma, to władza już tylko służy samej sobie. A taki układ jest tylko możliwy jeśli suweren godzi się, że jego wybraniec nie dowozi obietnic. To ciekawe – PiS zrobił sobie z wiarygodności fetysz, uważając, że wybieralność polega na spełnianiu obietnic i polepszaniu losu wybranych grup obywateli-wyborców. Może to i prawda, ale to nie na to, tylko na „fur Deutschland” postawił PiS w kampanii i przegrał. A mógł się chwalić, że dowiózł tu i tam, i tu i tam (rzeczywiście) Polakom się polepszyło. Ale przegrał z jedną-jedyną obietnicą, samospełniającym się zobowiązaniem – ***** ***. Czyli – jak zagłosujesz, to akurat to będziesz miał na drugi dzień. A jak obiecuje się tylko to, po czym ma się stać cud mniemany, to jak to dowieziesz, polityku, to się wywiązałeś. I ty głosujący, i ty – wybrany. A co potem? Ano okazuje się, że cudu nie ma, za to kasy coraz mniej.

Dlatego coraz mniej tej uśmiechniętej Polski. Śmieją się (nerwowo) naiwni, co to albo nie wiedzą co ich czeka, albo tacy, co to będą i kit z okien wydłubywać, byleby oglądać Kaczora jako świadka w kolejnym dętym spektaklu, jakim stały się komisje sejmowe. A więc, że tak powiem, bytowe rzeczy można nie dowozić, tyle, że nie ciągle. Naród jest przebodźcowany kolejnymi wrzutkami tematycznymi. Codziennie afera, a to miała być przecież domena czasów okropnego PiS-u. No, i jak tu znaleźć czas na uśmiech od ucha do ucha. Następuje zmęczenie materiału i szukanie jakiegoś spokoju. A tu nawet premier traci nerwy. A miał być ostoją spokoju – busolą pewności, siły argumentów. Nawet do brudnej roboty wybierał swoich kolegów, by wychodzić potem cały na biało, lejąc oliwę na wywołane przez samego siebie fale.

Polska w bursztynie (zastygnięta)

To jest jakiś impas dla Polski, to tak, jakby się zatrzymać w przedpokoju. Wywalić wszystkich za drzwi, samemu zaś utknąć pomiędzy wyborczym zwycięstwem a niemożnością (niechęcią? nieumiejętnością?) rządzenia. I to też nie widać, że tam ktoś się szarpie – ekipa rządząca słabiutka (nawet w porównaniu z PiS-em), Tusk na posiedzeniach rządu krzyczy, doprowadza ministrantki do płaczu, a więc chciałoby się zawinąć, choćby i do Brukseli, choćby i po pierwszych sześciu miesiącach pierwszego w życiu rządzenia, jak to czyni w ponad połowie swego poselskiego składu Polska 2050. Ta sytuacja to nie jest jakiś robaczek, który zastygł w bursztynie w pozie, z której wynika, że się dokądś wybierał zanim go zastała unieruchamiająca okoliczność. Nie – to jest pokaz nawet nie stagnacji, bo ta zakłada jakiś zatrzymany ruch. To bezruch od samego początku.

No dobra – biedna ta Polska, jak zwykle. Tylko kto na tym korzysta? Pies już tam trącał, czy to zrobiono specjalnie, by wygrał taki imposybilizm, czy to genetyczny polski pech. I czy to zrobiły wraże plemiona tubylcze, czy zewnętrzni osłabiacze Najjaśniejszej. Ale korzysta na tym każdy kraj, który borykał się z polską konkurencją, każdy globalista, któremu obce są państwowe ambicje Polaków, wreszcie każdy członek urzędniczych elit Brukseli, do której Polska pod poprzednimi rządami nie pasowała w jej drodze do szaleńczej wersji postępactwa. Dlatego i Unia, i Niemcy się cieszą. Zaś zakompleksieni Polacy biorą to naiwnie za wyraz sympatii. A to tylko satysfakcja z polepszenia się możliwości realizacji interesów innych krajów. Ubezwłasnowolniona Polska staje się już coraz łatwiejszym podmiotem do europejskich rozgrywek, już nie przeszkadza, choć i tak za starych rządów – gardłowała tylko u siebie, że się nie podda, zaś podpisywała wszystko jak leci.

A czy PiS umiał rządzić? Pewnie trochę lepiej, niż koalicja nie tyle trzynastego grudnia, ale trzynastu partii. Ale przynajmniej miał jakąś wizję, narrację godnościową Polaków, że stać nas na windujące nasz potencjał, ale i dumę, projekty. A co my tu mamy? Z jednej strony jakieś liryczne zaśpiewy o uśmiechu, miłości i – uwaga! – pojednaniu. Tiaaaa… z rąk trzymających pałkę prawa „takiego jak je rozumiemy”. Z drugiej strony – brutalne widowiska dla publiki, jak się tarza w smole Kaczorów, czym się chyba przejmują już tylko patologiczni ultrasi.

Świat ucieka, my w formalinie niemożności. Jak w słoju z dawno już wyginiętym eksponatem.

Napisał i opublikował Jerzy Karwelis Wszystkie wpisy na www.dziennikzarazy.pl

======================

mail:

Autor pominął jedno skrótowe powiedzenie Wałęsy.
<<Jestem za, a nawet przeciw>>

W tych pięciu słowach zawarta jest cała dialektyka współczesna,
wszystkie wypowiedzi polityków od Lewej do Prawej strony,
i w Kraju i zagranicą.

RW

Obrazki z wystawy

Jerzy Karwelis dziennikzarazy.pl/25-05-obrazki-z-wystawy 25 maja, wpis nr 1268

Jako się rzekło bezroboczę, czyli szukam pracy, a więc mam trochę przerw w weekendy. Ostatnio więc mam paradoksalnie więcej czasu, by zadbać o siebie i tak sobie łażę, to tu, to tam, raz na siłownię, raz do wspomnianego Lasku Kabackiego na kije. I uderzyło mnie kilka obrazków, które mnie natchnęły na ten tekst. Coś jak „Obrazki z wystawy” Musorgskiego, kiedyś dla mnie przyczynek do zajęcia się tą Potężną Gromadką rosyjskich muzyków z nieoczekiwanej strony, bo przez rockowy zespół Emerson, Lake and Palmer. Tam każdy obrazek był opowiedziany muzyką, a więc ja – z drewnianym uchem – spróbuję każdy obrazek z tej nieoczekiwanej wystawy opowiedzieć, nie zagrać.

Obrazek pierwszy. Byczki

Jestem na siłowni. Dopiero teraz zauważyłem ten rys, ale dlatego, że zacząłem przychodzić w okolicach południa. Przedtem nie dało rady, bo człowiek siedział w robocie, a więc po południu widział taką średnią kolegów-pakerów. Trochę Polaków, trochę Ukraińców, brązowawi jeźdźcy pizzy przychodzili po robocie, czyli mocno po 21.00, wiem, bo się raz tak zasiedziałem. Ale jak się przyjdzie w południe, to mamy praktycznie tylko Ukraińców. Głównie w wieku poborowym. Tak, o tym będzie ta dzisiejsza opowieść. Jest ich sporo, Polaków małowato o tej porze, bo są w robocie. Przypomina to kawał o afrykańskim imigrancie pytanym w Niemczech, kiedy tak siedział w południe na piwku – gdzie są Niemcy? Powiedział, że w pracy. I tak tu sobie tu żyjemy.

Jest ich coraz więcej. Są w grupach, głośni, chyba jak u siebie. Tego akurat nie wiem, bo nie wiem jak się zachowują tam na Ukrainie. Nie wiem, pewnie nie wszyscy są na socjalu, pewnie pracują zdalnie, może jako programiści, a tam to nie trzeba odbijać karty – byleby kody były napisane na czas. Ale są. Byczki, bo pakują. Ciekawe co myślą o – zarobionych w tym czasie – Polakach. To słabe jest, bo – próbowałem tego kiedyś – ich opowieść jest żenująco sprzeczna. Pozorują wojenne motywacje ucieczki z kraju, są przecież patriotami, ale ich obecność tutaj świadczy o czymś innym. Ale wrócimy jeszcze do tego.

Obrazek  drugi. Piknik wolności

Idę więc sobie po Kabackim na kijach. Podrażnia moje nozdrza miks zapachów paliwka turystycznego i smażonego mięsiwa. Aha, to majówka przecież i na polu pod lasem w okolicy kilku zadaszeń rozbija się kanikuła weekendu, który przeszedł w 10-dniową malignę grillową. Mijam to w chodzie rytmicznym i widzę, i słyszę – większość to Ukraińcy. W grupkach, ale nie wielopokoleniowych. Jednopokoleniowych – poborowych. Dziewczyny i chłopaki, może zaczyn nowego przemieszania demograficznego Polski, bo przecież nam tu ludzi – ciekawe dlaczego? – brakuje. Ale, pomijając poborowość takowych, to czy oni się tu zasymilują, czy chociaż zintegrują?

Od razu tłumaczę różnicę. Asymilacja polega na przyjęciu wartości i kultury kraju goszczącego. Integracja jest wtedy, kiedy przyjezdna społeczność  zachowuje swoją kulturową odrębność, ale respektuje chociażby zasady ustrojowej gry kraju goszczącego. My mamy teraz w Europie dowody na drogę trzecią. Nie integracji, ale dezintegracji. Społeczności goszczone nie tylko nie respektują zasad kraju goszczącego, ale same ten kraj kontestują. Występują przeciwko swym dobroczyńcom, tworząc getta zamkniętych zon, gdzie państwo goszczące nie ma nawet fizycznego wjazdu. Co dopiero mówić o jurysdykcji. Czemu to sobie Zachód robi, to sprawa na osobne rozmyślania, ale efektem tych działań jest samobójstwo rozszerzone cywilizacji. Rozszerzone samobójstwo polega na tym, że desperat (w tym wypadku ideologiczny) w swym samounicestwieniu zabiera wszystkich ze sobą. To jest bardzo słabe. Ja bym chciał na ten przykład, by tzw. „ostatnie pokolenie” przyklejające się do asfaltów, było na prawdę ostatnie, i niechby spełniło swe obietnice, a my tu zostaniemy.

A więc nie wiadomo jaka będzie droga Ukraińców u nas. Czy zostaną? Czy wrócą? Czy pojadą dalej na Zachód, choć tam wcale – akurat na nich – nie czekają z takim socjalem jak na pontonowców. A może będzie odwrotnie? Może po jakimś tam pokoju odbędzie się łączenie rodzin? I główny czynnik motywacyjny trzymania tu matek z dziećmi, czyli walczący mężowie, będzie się chciał połączyć z familią? U nas. Może być więc tak, że po jakiejś formie rozejmu jednak tej migracji przybędzie. A co się stanie, jak zapowiadał minister Bodnar, kiedy oni dostaną taki poziom praw obywatelskich, że będą mogli głosować w wyborach? Najpierw samorządowych, a potem politycznych? Czy będzie u nas, tak jak na Zachodzie, że galopująca lewica daje im zarazem taki socjal i takie prawa, że w nadziei, iż migranci wywdzięczą się im przy urnach ci zagłosują na swych dobrodziejów z cudzej kieszeni?

Ja wiem, i to kwestia dla naszych władców, że u nas z demografią krucho. Ciekawa to kwestia, że za komuny, w ciemnych czasach stanu wojennego mieliśmy drugi wyż demograficzny, zaraz po powojennym. Wiem, słyszałem jak to się tłumaczy – że było ciemno, bo był dwudziesty stopień zasilania, że się kocilim, bo była godzina milicyjna i jak się impreza zasiedziała po 22.00, to trzeba było jakoś się wszystkim rozłożyć po tapczanikach. Nie bądźmy naiwni. Na serio to było dlatego, że w tym pomieszaniu pogardy stanowojennej jedyną enklawą była rodzina, bliscy. Ludzie lgnęli do siebie, widząc tam jedyny swój kapitał na szczęście – relacje. Była bida, szarość, beznadzieja. Jak mówią Rosjanie – nikuda nie denieszsja. Nie ma dokąd pójść, ani nie ma co ze sobą zrobić. A więc zostali ludzie. Rodzina.

Nie wspominam tego dla resentymentu. Ale to, że jest nas coraz mniej oznacza, że znaleźliśmy sobie życie poza wspólnotą, która zawsze jest zobowiązaniem. Poszliśmy na wygodę, w uciechy materializmu i dlatego demograficznie kulejemy. Dziecko stało się więc kosztem, skoro przestało być darem. Pytanie czy Ukraińcy wypełnią tę pustkę? Jeśli tak, to jako kto? Lokatorzy? Założyciele gett? Gastarbeiterzy? Asymilowani Polacy, czy rezuny ze swymi kompleksami Wielkiej Ukrainy, która by się na bank udała, gdyby tylko sąsiedzi nie przeszkadzali? A może po prostu zostaną z nami nieintegrowalni pasażerowie na socjalną gapę, ludzie bez właściwości, którzy będą na pewno nie lojalni, za to cyniczni w wykorzystywaniu frajerstwa Polaków, stymulowanego przez nieoczekiwane porozumienie ponad politycznymi podziałami?

Obrazek trzeci. Dumka na dwa serca

Przyjechała Elina. Po raz trzeci chyba. Z Kijowa. Wcześniej wizyty miały swój szfunk. Odpór Putinowi szedł nieźle, dworowaliśmy, że dostał i dostanie bęcki. Elina tam z wojem współpracuje. A więc wie więcej. Jak ją zapytałem jak jest teraz, to smutek ogrania. Naród się wykrwawia, a ona wie od honorable correspondant, że w kwaterze głównej prezydenta martwią się tylko o to jak obejść, żeby nie było wyborów na nowego Zełeńskiego i że Załużnemu, rywalowi wojennego prezydenta, dobrze idzie z popularnością. I jak to zneutralizować. Gorzkie. Elina też nie wie, że to, co opowiadania o pomocy z USA na jakieś 61 miliardów to czeski błąd. Dostaną tam na Ukrainę góra 16 miliardów, bo cała reszta pójdzie na uzupełnienie amerykańskich magazynów, obecność USA w Europie, Maroko, o Izraelu już nie wspominając. Ale nie mogłem jej tego mówić. To tak jakby Polakowi w Generalnej Guberni powiedzieć, że w Jałcie został przehandlowany.

Z drugiej strony jeszcze cięższe rozmowy. Cała jej „poborowa” rodzina wyskoczyła na Zachód. A z drugiej strony słyszę od niej, że trzeba walczyć. Kiedy ją spytałem jak tam z morales, skoro coraz więcej ludzi się zastanawia dokąd to prowadzi, że Ukraińcy stają się mięsem armatnim czyichś interesów, to odpowiedziała, że są niektórzy, co to będą walczyć do końca. Czyli do jakiego końca? Ale większość już mięknie. Wiem, pierwsze porywy patriotyzmu dadzą się z czasem zużyć. Zwłaszcza, że jak to w zachodniej historii, najpierw są gesty solidarności, kredki na asfalcie, flagi i takie tam. A potem wchodzi realpolitik, która zdecydowała w tym wypadku, że się będzie w tej awanturze wykrwawiać Ukraińcami. Sam bym się zastanawiał czy bym za takie coś walczył i czy bym swoje poborowej części rodziny nie schował w jakiejś Hiszpanii. Po drugie – popatrzmy na narodowe doświadczenie samych Ukraińców. Za co mają walczyć? Za kraj oligarchów, których sami sobie wybrali, bo innej alternatywy nie było? A może za nową Ukrainę, w której oligarchowie zostaną tylko dopalaczami do załatwiania interesów dla dużych korporacji zachodnich, które z Ukrainy – jeśli ta w ogóle terytorialnie ocaleje – zrobią może nie dzikie, ale zaorane pola czarnoziemu?

Obrazek czwarty. Metro

Jechałem ci ja kiedyś metrem. Wszedłem do wagonu i zauważyłem scenkę rodzajową, jak jakaś para, wyraźnie Prażan prawobrzeżnych wracała z imprezy. Twarze pszenno-buraczane, ona siedziała mu na kolanach zamęczona, on wcale nie siedział na krzesełku, tylko tak przycupnął na jakiejś kupie wspólnych ciuchów. I nagle zaczęła się awantura. Grupka młodzieży, stojąca obok jakoś zadarła z tą parką, pewnie się naśmiewała z praskiej panny, a kawaler to usłyszał. I zaczęła się zadyma. Bandka, okazało się, że ukraińska, w wieku nastoletnim, prażanie – jak to bywa u patusów – w wieku nieokreślonym. Nagle zeszło właśnie na „poborowość”. Pewnie poszło o to co tu robią, zamiast bronić ojczyzny, ci się odezwali, że są za młodzi. To to sobie dopowiedziałem, bo usłyszałem tylko tyradę Prażanina, że u nas kilkuletnie chłopaczki walczyły w Powstaniu. Zaczęła się awantura na całego, bo ukraińska młodzież w ogóle nie wiedziała o co kaman, co wcale nie prowadziło do jakichś pokorniejszych zachowań z ich strony. W końcu Prażanie wyszli na stacji Wileńska i się zaczęło.

Jak się drzwi zamknęły, to się młodzi antypoborowi uaktywnili dopiero. Jeden z nich wyskoczył do okna z gestem „fuck” i zaczął się drażnić z Prażaninem. Wiadomo, jak się drzwi od metra zamkną, to już koniec. Prażanin się wzburzył, zaczął biec za odjeżdżającym wagonem, czemu towarzyszył szyderczy śmiech ukraińskiej bandki. Pasażerowie patrzyli się, jak to Polacy, w bezradności swej samozadanej bierności, ale we mnie zawrzała krew potomków spod Beresteczka i ruszyłem. Tego od fucka złapałem za kołnierz, zagarnąłem do bandki, rzuciłem w ich objęcia, po czym powiedziałem czystą rusczyną, że jestem kolegą Prażaniana i widzę, że chcą mu powiedzieć coś. Więc niech to powiedzą mnie, a ja mu przekażę. Chłopaki się zacukały, było ich z sześć człowieka, mogli mnie obić w jednej chwili. Ale ja wiedziałem, że chamstwu, zwłaszcza na własnej ziemi, należy się przeciwstawiać godnością osobistą, ale przede wszystkim siłą. I towarzystwo zmiękło. Oczywista – reszta Polaków w wagonie oglądała w tym momencie albo paznokcie, albo smartfony, ale Ukraińcy zapamiętali chyba lekcję.

Czemu o tym piszę? Dlatego, że bez względu na chamstwo, cynizm, manipulację czy wykorzystywanie naszej naddatnej życzliwości – trzeba się temu przeciwstawiać. I to nie chodzi o to, że to dotyczy tylko naszych wojennych migrantów. To ma się dotyczyć wszystkich. I nie rozumiem, ani postawy polityków, ani policjantów, ani wzmożonych sprawami „w” Ukrainie Polaków, że jak mają do czynienia z patologią ze strony akurat tej goszczonej nacji, to mamy przymykać oko. Idziemy wtedy tą samą drogą, którą poszły – i tego żałują – zachodnie społeczeństwa. Te, które kryły każdą patologię ze strony gości, bo inaczej to wzburzyłoby antyimigrancyjne resentymenty. I ten sygnał odebrali… imigranci. Że nie wiadomo dla nich dlaczego, ale wszystko wolno. Że ich nacja będzie ukrywana w raportach policyjnych, że nie będą łapać, a jak już przypadkiem złapią, to wyroki będą bardziej wychowawcze niż dotkliwe.

Obrazek piąty. Jak rozpętałem III wojną światową

W tę samą majówkę, już po kijach na Kabatach, zasiadłem sobie przed telewizorem. Nie używam, chyba, że w celach męki pańskiej, by wiedzieć o czym mam pisać, bo tym się egzaltuje suweren, do którego piszę. Ale w labie majówkowej szukałem filmów. I trafiłem na „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Przygody Franka Dolasa. Ciężka dzida wbita przez Kociniaka w komediowy dorobek polskiego kina.

Włączyłem, no bo chciałem sobie powspominać. W końcu miałem ci ja dziewięć lat, jak była tego premiera, film znam na pamięć, chodziło więc bardziej, by posłuchać tak naprawdę starej piosenki z dzieciństwa. Nie, żeby coś nowego, ale właśnie znane na pamięć sceny i teksty, bo człowiek lubi śpiewać pieśni, które zna. I oglądałem. Po pierwsze – przypomniałem sobie siebie wtedy w kinie w 1970 roku. Siedziałem obok mamy. Oglądaliśmy, kiedy Dolas „zdobywa” włoski burdel w jednostce. Wtedy na ekranie pierwszy raz zobaczyłem na oczy z tyłu półnagą kobietę, wyobrażając sobie co tam jest z przodu. Spojrzałem wtedy na matkę, czy coś jest ok, czy nie, że jestem tego świadkami. Wiem, że myślała wtedy o tym samym, ale nie dała po sobie nic poznać. Czekałem na ten moment, by zobaczyć – z mojej dzisiejszej perspektywy – czy było o co kruszyć kopie pierwszej inicjacji seksualnej w wyobraźni. Pośmiałem się z siebie i tyle.

Ale nagle uderzyła mnie oczywistość, którą miałem całe życie przed oczyma: ten film to nie była opowieść o cwanym łaziku, który robił wszystkich na świecie w konia. To była opowieść o Polaku, który się przedzierał. Przedzierał się wszystkimi kanałami i możliwościami, objeżdżał cały świat, by zawsze wrócić do Polski, po to by walczyć. To było motto całego filmu, tak jak i jego ostatni kadr, kiedy już przedarłwszy się do Polski Dolas biegnie naprzeciw wyzwolicieli polskiej ziemi. Można podejrzewać jakie były jego losy, tego żołnierza II RP, który za dużo widział na Zachodzie, ocierał się o faszystów i kapitalistów.

Ale właśnie pozostałem na tym – etapie przedzierania się. Ja już o tym pisałem – II RP to nie był bukiecik fiołków. A jednak całe rzesze ciągnęły do każdego wojska, które walczyło z niemieckim agresorem kraju, którego rachunków „obca dłoń też nie przekreśli”. Polska była więc jakimś nadrzędnym ideałem, o której wolność należało walczyć, nie pomnąc wcześniejszych jej wad. Teraz to chyba jest inaczej – jak pisałem – mamy nie Polskę, ale kraj Kaczyńskiego, albo Tuska. A kto za nich będzie chciał umierać? Taką żeśmy sobie zgotowali Polskę. W tej całej plemiennej malignie wyszło na to, że nasza Ojczyzna nie jest warta kropelki krwi. Przestała być dobrem wspólnym. A więc te wszystkie badania, której pokazują, że Polacy nie będą za nią i o nią walczyć, to rachunek degrengolady III RP. Wszystkich ekip politycznych.

Uciekińcy

A więc nie dziwcie się tym bardziej Uciekińcom. Za co mają walczyć? Za zoligarchizowaną ojczyznę? Za kraj, który nawet nie zaczął raczkować w demokracji? Oni mają o wiele gorzej niż my. A nawet my się przecież na wojenkę nie wybieramy. Oczywiście nasi wspaniali przywódcy to się wybierają. Ba – nawet część wzmożonego ludu się wybiera, zaślepiona  propagandą, do włączenia się w tę wojnę. Wielu chce, byśmy posłali na Ukrainę wojaków, jakby to byli jacyś najemnicy, a nie synowie i ojcowie wysłani przez państwo polskie. Nie myśląc nawet, że za takie awanturki to dopiero – na życzenie – może tu przyjść ruska nawała. A więc nie złorzeczcie na poborowych uciekinierów z Ukrainy. Sami nie wiecie ilu Polaków podda tyły w godzinie próby, kiedy wejdziemy do wojny. Społecznie i politycznie to wygodny wybieg – III RP jest tak podzielona i słaba, że nie ma co się dla niej poświęcać. Żyło się w niej fajnie, a jak się popsuła, to trzeba zmienić swe miejsce pobytu. Jak to w świecie płynnej tożsamości.

A że po drugiej stronie stoi prymitywny, ale jak widać skuteczny, czołg prostych odwołań, to, jak widać, trudno. Zniewieścieliśmy. I to do tego, z chęcią, przyłączają się nasi poborowi migranci. Takie to jest nasze dziedzictwo Zachodu, ku któremu tęsknią naiwni, albo wyrachowani uciekinierzy.

Wystąpił Jerzy Karwelis i Paweł Klimczewski

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Wszyscy przyjaciele Putina

Wszyscy przyjaciele Putina

Napisał Jerzy Karwelis 16 Maj 17 maja, wpis nr 1265

Właściwie to to przegapiłem. Chodzi mi o ostatnie wystąpienie Tuska. Nie mam nerwów i czasu na oglądanie telewizji, bo spektakl to coraz gorszej jakości. Czasami myślę, że jeżeli ten Sejm to jest ucieleśnienie wielu lat walki i marzeń o wolności szeregu pokoleń Polaków, to się niedobrze robi. I dlatego nie oglądam, z szacunku do pamięci naszych przodków, którzy nie wiem czy przelaliby choć kroplę swej krwi, gdyby zobaczyli jak wygląda ta nasza niepodległość, w której się sami rządzą Polacy.Ale doszło do mnie w komentarzach co tam się nawyrabiało. W sumie nic nowego. Ot, jakieś tam wotum nieufności do jakiejś tam ministry. W sejmowej większości zazwyczaj jest to akt bezzębny, bo większość rządząca broni swego ministra, chodzi więc bardziej o samo pogadanie. I tu wychodzi pan premier i wcale nie broni swojej podopiecznej koalicyjnej, ale wprost atakuje PiS za onucyzm wieloletni. W sumie nie na temat debaty, ale któż odmówi tak nadarzającej się okazji?
Klatka z małpą
Nuda. Ile można powtarzać ten sam numer, czyli jak tym razem PiS zamknięty jest w klatce jak małpa, to trzeba przejechać prowokacją po prętach klatki, by wkurzony małpolud skoczył i pokazał widowni jeszcze raz wmuszany medialnie skrzywiony pysk. Ileż można to powtarzać? Recepta jest do znudzenia prosta i już chyba nie działa. Najlepiej zaatakować poległego brata prezesa, bo tu jest duże prawdopodobieństwo, że Kaczyński nie wytrzyma i wyskoczy z czymś na mównicę „bez trybu”. Zaraz po tym, na drugim miejscu tematów prowokujących małpę jest zarzucanie jej wspierania Putina oraz proruskie działania i sympatie. I tak było tym razem. Ale proponuję przyjrzeć się temu zgranemu chwytowi z bliska. Nie tylko dlatego, żeby demaskować już chyba jasną dla wszystkich oczywistość manipulacji, ale dlatego, że zbliżamy się do pewnej poważnej granicy.Ale zacznijmy od podstaw. Jeżeli jest tak, że dwójpolowa scena polityczna przerzuca się nawzajem oskarżeniami o sprzyjanie Putinowi i agenturalność na rzecz Kremla, to korzystają z tego najbardziej… rzeczywiści agenci Rosji ulokowani w Polsce. Jak zauważył Łukasz Warzecha, nie dość, że Polacy sami wykonują za nich robotę osłabiania Polski, to jeszcze wytwarza się taka pozorancka zadyma, że w tych oparach realni wrogowie mogą czynić swą robotę, jak zbiegły sędzia, nawet od czasu do czasu włączając się w podpuszczanie plemion na siebie. Kiedy wszyscy mają być agentami, to ci prawdziwi mają święty spokój i samoobsługującą się zapaść państwa.Formalną i merytoryczną słuszność ma tu poseł Braun, który złapał za słowo oba plemiona. Kiedyś, jak wyszedł na mównicę Kaczyński i powiedział, że Tusk to agent niemiecki, to poseł gaśniczy stwierdził, że po czymś takim należy oczekiwać ze strony prezesa zawiadomienia do prokuratury, niech by nawet uwalonego z powodów politycznych. A tu nic. Tak samo i teraz – Braun stwierdził, że skoro mamy tu zagończyków kremlowskich u (byłego) sternika państwa, to należy natychmiast wszcząć śledztwo, zaś obiecana przez Tuska komisja sejmowa jest ostatnim ciałem do badania szpiegostwa w polskiej polityce. Ale wszyscy wiedzą o co kaman. Premier powiedział, że powoła (reaktywuje?) komisję do spraw zbadania związków PiS-u z Rosją. I tu się okropnie wygadał.
All you need is Putin
No, bo kwestia penetracji polskiej polityki przez rosyjski wywiad jest rzeczą oczywistą. Państwo polskie jest tu słabe jak rozwodniony drink w barze go-go. Wywiady hulają po polskim polu i piją kakao. Służby są albo niekompetentne, albo zmieniają się co nawrót władzy, albo ich kompetencje ujawniają się jedynie w matactwie politycznym, w najczęstszym kontekście finansowych przewałów. W sumie służb jest od pyty, efektów nie ma i gdyby tak ich wszystkich rozpuścić, to państwo by nie straciło, nawet by tego nie zauważyło, a budżet by zyskał. Nie ma więc chyba komu wziąć się za taką robotę jak łapanie szpiegów. I jak Tusk już wie gdzie ulokowała się ta agentura, ba nie tylko już wie, ale tylko w tym kierunku będzie to badał komisją, to już wiadomo, że żadnego szpiega się nie znajdzie. Chodzi o to, by go widowiskowo szukać, co oznacza, że ci prawdziwi znowu będą mogli kupić sobie czipsy i zasiąść przed telewizorem polskiej polityki.No dobrze, co tam było, to tam było, ale zastanówmy się nad samą kwestią rosyjskiej penetracji dokonywanej na polskiej polityce.
Pies ich trącał jakimi to czyniono technikami, czy nielegałami, czy agentami, społecznościowymi trollami i botami, agentami wpływu, pożytecznymi idiotami czy płatnymi pachołkami Rosji. Należy przypomnieć, że kwestia ta zaczęła być popularna całkiem niedawno. Praktycznie do 2014 roku, a więc w okresie 25 lat od ustrojowej transformacji o wpływach rosyjskich nie mówiono wiele, agentów nie łapano, tak jakby Rosja o nas zapomniała, a samo zamknięcie oczu likwidowało problem. Polityczni analitycy zajmowali się „miękkimi” wpływami na polską politykę ze strony Niemiec czy też dyszla amerykańsko-izraelskiego. O Ruskich było zadziwiająco cicho. Nawet kluczowe dla relacji Rosji z Polską takie kwestie jak wyraźnie „pod wpływem” podpisywane niekorzystne kontrakty gazowe z Moskwą obchodziły się bez żadnych konotacji medialno-politycznych. Rosja się pojawiła jako odniesienie dopiero niedawno, po drugiej wojnie ukraińskiej. Ale podskórnie trwał ciekawy proces.
Źródła prorosyjskości Platformy
Widać go było zaraz po objęciu władzy przez Tuska Pierwszego, czyli w 2007 roku. Nowy premier pierwszą podróż na Wschód odbywa do… Moskwy. A dzieje się to w momencie, kiedy Kreml przydusza Ukrainę szantażem gazowym. Pomimo tego, że dotychczas wszystkie pierwsze wizyty wschodnie każdej z nowych władz odbywały się do Kijowa, to Tusk jedzie w momencie kryzysu rosyjsko-ukraińskiego do Moskwy, co jest odczytywane jako wsparcie Kremla w tak kluczowym momencie.Platforma wcześniej zawsze była prorosyjska. Teraz nie jest, ale to właśnie wskazuje na źródło tych inspiracji. Chodzi o to, że stosunek Platformy do Rosji jest wyłącznie emanacją stosunków niemiecko-rosyjskich. Aktualnych.
Jak Niemcy flirtowały z Rosją w swoim dealu mającym im zapewnić tanie surowce do ekspansji gospodarczej, a w rezultacie do hegemonii europejskiej, to relacje z Rosją miały być poprawne także w wykonaniu polskich partii satelickich, sprzyjających Berlinowi. To Tusk poczynił to otwarcie z „Rosją taką, jaka ona jest”. Tak jak Niemcy, trzeba było na taką Rosję przymknąć oko, z jej wszystkimi zbrodniami i imperialnymi zapędami, dokładnie tak samo, jak to czynili patroni polskich, pożal się Boże, liberałów – czyli Niemcy. Polska miała nie przeszkadzać, nie szumieć, kiedy duzi załatwiali swoje deale.
I Tusk dowoził to w polityce polskiej. Dziś, kiedy się u Niemców odmieniło, przeskoczył szybko na konia jadącego w odwrotną stronę, pokrzykując „łapaj złodzieja!”. Niemcom się odmieniło co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze – przez wojnę. To musiał być dla Berlina załamujący szok, że Putin tak popsuł zabawę. A więc byli na niego bardzo źli, choć na początku drugiej wojny ukraińskiej przez dłuższy czas jakoś specjalnie nie utyskiwali na Rosję, licząc, że jakoś to się da uładzić, wrócić do gry.
Drugi powód to jest emanacja niemieckiej polityki na Unię Europejską. Ta jest w takim już kryzysie, że jej jedność może być utrzymywana jedynie groźbą wojenną. Stąd te podżegające tromtadrackie deklaracje, potrząsanie papierową szabelką, tak, żeby narody się (jak za kowida) spanikowały, że „uwaga, nadchodzi” i wszystkie schowały się pod skrzydła unijnej nioski. A ta w międzyczasie będzie wprowadzała swoje łady i tęcze, bo groźba wojny przykryje wszystko.Stąd też to nagłe granie na onuce i unijna polityka reductio ad Putinum.
Niedawni apologeci Moskwy stają się dziś ultrasami w drugą stronę. Ci najlepsi kiedyś przyjaciele Putina dziś każdego, kto się nie zgadza zarówno z ich buńczucznymi deklaracjami taktycznymi na rzecz Ukrainy, jak i nawet zielonym szaleństwem – wyzywają od onuc, co ma być uniwersalnym kluczem zamykającym gębę każdej dyskusji. Dystrybucją tej obelgi Unia zajmuje się obecnie dzień i noc – chwilowo i taktycznie dotychczasowe lewicy oskarżenia każdego ze swych przeciwników o faszyzm zostało zamienione na zarzuty sprzyjania zimnemu ruskiemu czekiście. I, tak, jak w przypadku zarzutów o szpiegostwo, w takim tumulcie prawdziwi zwolennicy Putina mogą spać spokojnie. Nie tylko nie zostaną ujawnieni, ale całą rozbijacką robotę zrobią za nich cwani wyrachowani oraz wyrywni naiwni.
Wygoni nas leśniczy
Ale skoro tak liczymy putinowskie przewiny obu plemion i staramy się zrównoważyć „racje” obu stron – może tak być, że niedługo nie będzie to miało żadnego znaczenia kto i jak na polskiej scenie kibicuje interesom Kremla. No, właściwie to w przypadku uśmiechniętej Polski numer przejdzie bez większych problemów, bo w kwestii, o której za chwilę, PiS, jakby był u władzy, to tylko by się bardziej stawiał, obawiam się, że – jak w przypadku dealów z Unią – bardziej na pokaz. Chodzi mi o wojnę na Ukrainie. Ta idzie coraz gorzej, Putin, gra na wykrwawienie Ukrainy i walkę na zasoby, a więc celuje tam, gdzie ma przewagi: w demografię i ślimaczącą się pomoc Zachodu. Wojna zapowiada się na długo – uwaga! – to wersja optymistyczna, albo na krócej, jak się ukraiński front załamie. W obu przypadkach daleko jesteśmy od mrzonek o zwycięstwie, czyli wyparciu wroga poza granice sprzed 2014 roku. A jak pójdzie źle, to każdy kilometr zdobytej ziemi w wykonaniu Putina, to jeden punkt więcej w żądaniach negocjacji o pokój.
A apetyty w związku z tym rosną i Rosja już zapowiedziała, że ich „propozycja” nowego ładu europejskiego z grudnia 2021 roku jest już nieaktualna. Kreml będzie chciał więcej. A więc będzie chciał więcej niż wtedy żądał, a chciał chociażby, aby jego wpływy przesunęły się na Wschód, powoli odtwarzając strefę satelickich wpływów dawnego ZSRR. A to dla nas nieciekawa perspektywa. Pytanie więc czym będzie handlował Zachód? No przecież nie Brandenburgią czy Prowansją. Zahandlują nami. I będziemy się na to patrzeć niezaproszeni nie po raz pierwszy do stołu. Nam się powie, że to w imię pokoju, że lepiej oddać ziemie i wpływy niż krew i wtedy polska klasa polityczna, szczególnie ta Tuskowa, będzie już tylko reagować wokalnie, jeśli w ogóle, biorąc pod uwagę narrację Sikorskiego – oralnie. Po prostu znowu przyjdą zachodni leśniczy i wygonią Polaków z lasu. Z tą ich całą zabawą w wojnę polsko-polską, która jest w sumie polityczną grą w dupniaka, ku uciesze już chyba tylko zewnętrznych sił.
Dwa spotkania Kaczyńskiego z Putinem 
     Sejmowe wystąpienie Tuska z zarzutami pisowskiego onucyzmu naiwni uznają za wystąpienie emocjonalne. Nie uważam tak. To było specjalnie przygotowane, nie było tam żadnego spontanu. Prętem po PiS-ie i z satysfakcją dla swego elektoratu – że mamy ten PiS na talerzu. Z dymiącą lufą ruskiego Makarowa nad trupem Ukrainy. Tak, to zabawa dla własnych uśmiechniętych. Ale doszliśmy już do ściany ściemniania, dna, spod którego i tak, jak to w Polsce rozlegnie się jeszcze pukanie od spodu. Ja tam w przypadku takich manipulacyjnych chwytów nie zwracam uwagi na stylówę, ale ostatnio profesor Nowak zwrócił uwagę na jedną symptomatyczną rzecz.
Tusk nakłamał w całym swym przemówieniu jak zwykle, ale jedno kłamstwo pokazuje coś obrzydliwego. Pociągnął po klatce prętem na Lecha Kaczyńskiego, stwierdził bowiem, że spotykał się sam tyle samo razy z Putinem, co poległy prezydent. To kłamstwo, bo sam się z nim spotkał ze cztery razy, zaś Lech Kaczyński nigdy, chyba, że w towarzystwie Tuska. A spotkali się w trójkę dwa razy. Pierwszy raz na obchodach rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte. To tam Putin zaserwował swe kłamstwo o pakcie Ribbentrop-Mołotow, że był to akt… samoobronny państw pokrzywdzonych przez pokój wersalski.
Po czym wyszedł na mównicę Lech Kaczyński i rozniósł w proch tezy kremlowskiego kłamcy. Ja pamiętam te kadry – Tusk piorunował Lecha wzrokiem, wyraźnie zażenowany, że polski prezydent może popsuć tak ładnie zapowiadający się ruch, kiedy tak Donald siedział na optymalnym miejscu – pomiędzy Merkel i Putinem. Potem rozegrała się wyraźna batalia mediów mainstreamowych przeciwko rusofobii prezydenta, w której premier Tusk wyraźnie wziął stronę jeżeli nie narracji rosyjskiej, to tonizujących historię naszych stosunków – Niemców.
Drugie spotkanie trójki Putin-Tusk-Lech Kaczyński odbyło się w… lasku smoleńskim.
Tusk przybijał sobie żółwiki z Putinem a obok w smoleńskim błocie stała trumna zmasakrowanego polskiego prezydenta. Piszę to nie tylko Polakom ku pamięci, ale i tym wszystkim rozgrzanym posłom, którzy niedawno klaskali na Tuskowe kłamstwa i obrzydliwości, tracąc w swej zapalczywości nie tylko umiar, nie tylko przyzwoitość, ale i resztki szacunku do Polski, jako państwa.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Dwadzieścia lat, a może mniej, wirował w oczach słońca pył…

Dwadzieścia lat, a może mniej, wirował w oczach słońca pył…

Napisał Jerzy Karwelis

6 maja, wpis nr 1263

Kiedy dwadzieścia lat temu wstępowaliśmy do Unii fakt ten potwierdził pewien obrazek, ale od razu w nieoczekiwanym kontekście – otóż po ogłoszeniu wyników zwycięskiego, acz koniecznego referendum akcesyjnego ujrzałem w telewizji jak w szale radości w ramiona sobie padli ówczesny premier RP Leszek Miller i ówczesny wódz sumień kiedyś opozycyjnych III RP – Adam Michnik.

Był to dla mnie pewien szok, bo pewnie – jak większość Polaków – myślałem, że akcesyjny ruch narodu jest formą może ostatecznej ucieczki na Zachód z komunizmu przedłużanego wtedy władzami postkomunistów. Zacząłem się zastanawiać czemu to postkomuch się cieszy, powinien się martwić, że się właśnie im urwaliśmy? To, że się obściskiwał z guru Michnikiem też pokazywało dowód na słuszność poszlakowych podejrzeń pookrągłostołowych, że ta walka starego z nowym, to tylko pic na Grójec dla naiwnych, bo – jak widać – cele mają podobne. A i poziom sfraternizowania zadziwił, choć był tylko kolejnym przyczynkiem do odkrycia pełnej sztamy, których dokonała wcześniej komisja rywinowska.

Krótkie więc były moje unijne radości, zwłaszcza, że dochodziły nowe poszlaki niepewności. Jak się przyjrzałem, to samo referendum było wygrane dzięki… Giertychowi. Tak, to jego antyunijny ruch doprowadził de facto Polskę do Unii. Głosy oddane na „NIE”, głównie za pomocą jego inicjatywy, dawały najważniejszą rzecz dla akcesji – dawały reprezentatywną frekwencję, przekraczającą 50%. Bez niej, którą napędził ruch „antyunijny”, referendum byłoby przegrane, nawet jak wszyscy zagłosowaliby na „TAK”. Skutecznym antyunijnym posunięciem byłby logiczny bojkot anty-frekwencyjny, ale życie potoczyło się inaczej. Ta konstatacja kazała mi inaczej spojrzeć na autentyczność podziału polskiej sceny politycznej – że to tylko teatrum dla maluczkich, bo podstawowe cele są realizowanie bez względu na kolor scenicznych dekoracji. Ten modus operandi widziałem później wiele razy, kiedy to szczerzy i pryncypialni robili dobrze głównie tym, przeciwko którym się deklarowali.

Sam twór

Po tych didaskaliach pora więc na małą analizkę dorobku Unii. I to w kilku aspektach. Głównym tłem jest nie tylko dorobek tych dwudziestu lat, ale może bardziej prześledzenie co się w tym czasie z tą Unią stało. Bo nie ma wątpliwości, że rację mają ci, którzy mówią, że nie do takiej, jak ta dzisiejsza, Unii się wtedy zapisywaliśmy. Jest to pewien argument, ale Unia przecież w dużej mierze zmieniała się za zgodą podsądnych narodów i ich reprezentantów. Traktaty wtedy to gwarantowały, odstępstwa były delikatne, w porównaniu z dzisiejszym rympałem. Chodziło wtedy o to, żeby zrobić to osmatycznie, bo moim zdaniem plan był taki jaką widzimy teraz realizację, tyle, że rozłożony cierpliwiej w czasie. Wciągnąć, uzależnić, role przydzielić. Nie miała to być Europa równych, a raczej pokojowo wywalczona IV Rzesza, tym razem bez żadnych rzezi. Mają rządzić Niemcy, ale bez widowiskowych awantur. Plan nie do końca się udał, bo wyraźnie dziś towarzystwo przyspiesza, nawet gorset gumowych i gwałconych traktatów mu przeszkadza. Ma być jedno państwo pod światłym przewodnictwem Niemiec, które od dawna deklarują, że są gotowe wziąć odpowiedzialność za Stary Kontynent.

Ale popatrzmy na ten główny argument, że „nie do take Unie” się zapisywaliśmy, że się zmieniła, nad czym nie mieliśmy do końca kontroli. Ale czy tak było naprawdę.

? Jak się weźmie pod światło taki traktat z Maastricht (przypomnę – z 1993 roku, a więc 11 lat przed naszą akcesją do Unii) to tam jest wszystko napisane – że założona tym dokumentem Unia będzie dążyć do stworzenia federalnego państwa ze wszystkimi tego konsekwencjami. Było to co prawda kompletne zaprzeczenie idei Ojców Założycieli, którzy właśnie w różnorodności Europy widzieli jej walor, ale wtedy w 1992 roku stery przejęły już lewicowe uroszczenia. Dążenie do niemieckiego przywództwa nad Europą spotkało się z formułą lewicowego braku estymy do państwowości i widzenia w różnorodności Europy powodów jej krwawych konfliktów, nie zaś walorów. A więc przystępowaliśmy 20 lat temu do tworu, który mówił jak będzie i dziś to realizuje.

Było więc wszystko w papierach i nie ma się co teraz cukać, że to nie fair. Lud tego nie wiedział, bo kto by tam czytał sążniste traktaty. Politycy o tym nie mówili, w większości – jak lud – nie mając pojęcia jak i na ile rozpisany jest ten harmonogram. Ci, co wiedzieli – taktycznie milczeli, dbając, by prawda nie przestraszyła referendalnego suwerena. Tak, Unia jest inna niż wtedy, ale przystępowaliśmy do jasno zdefiniowanego jajka, nie ma się co dziwić, że wyrosła z niego taka kura. Teraz co prawda mamy do czynienia z gwałtownym przyspieszeniem, ale moim zdaniem wynika ono tylko z tego, że po kowidzie władza na wszystkich szczeblach dowiedziała się w końcu, że z obywatelem może zrobić wszystko. Dlatego przyspiesza. Drugi powód to to, że dłuższe cackanie się z tą pulardą może doczekać bankructwa całego układu, bo jak wiadomo takie imperialne twory nie upadają, tylko bankrutują.

Tyle ogólnych wprowadzeń. Zobaczmy teraz jak to poszło nam w te dwadzieścia lat od wejścia do Unii do dziś i to w różnych aspektach.   

Polityka

Politycznie Unia to czysty przykład przejmowania instytucji przez lewicę. Jej obiecany marsz przez instytucje znalazł idealną ofiarę, w postaci idei, mającej u podstaw chrześcijańskie wartości, jako konstytuujące dla wspólnoty wartości, co potwierdzili Ojcowie Założyciele. Gwiaździste koło europejskiej symboliki to nawiązanie do korony Maryi, teraz te gwiazdki są już rozczytywane jako nawiązanie do lewicowych kontekstów.

Jak to się stało, że Unię przejęła lewica? Ano było to emanacją lokalnych poglądów krajowych suwerenów oraz globalnego planu lewicy. Zachód nam zlewaczał po drugiej wojnie światowej. Narody, które prawdziwy komunizm znały tylko z teoretycznych zachwytów kawiarnianych rewolucjonistów, opływając w powojenny dobrobyt skupiły się bardziej na redystrybucji dochodu narodowego, niż na pielęgnowaniu jego źródeł. Bogatym było wstyd, że tak zarabiają, demokracje przekraczały swe granice serwując fiskalny populizm, który miał zadawalać coraz szersze masy. Masy nabierały rewolucyjnej pewności, objawiającej się w eskalacji redystrybucyjnych roszczeń, które sfera polityczna zaspokajała rosnącym socjalem. A więc na lewej stronie zrobiło się tłoczno.

I to się przeniosło do Europarlamentu. Jak to z lewicą, która niepowstrzymanie dąży do zbiurokratyzowania świata dostaliśmy w Brukseli jej skumulowane królestwo. Biurokratyczne umysły europejskie zestrzeliły się w jedno ognisko produkując jedyny (oprócz terroru) produkt eksportowy lewicy – regulacje. Te w Unii nabierały prędkości jak w akceleratorze cząstek elementarnych, wracały w postaci dyrektyw do krajów lokalnych, w dodatku będąc jeszcze, jak to w przypadku np. Polski (i to – uwaga! – bez względu na rządzącą ekipę) podkręcane w ramach racjonalizatorskiego dociskania śruby przepisów.

Dla ludów wstępujących do Unii po 1989 roku ta rosnąca przewaga lewicy była niezłym zaskoczeniem. Zadziałało tu prawo, które nazwałem „zasadą a rebour”. Kraje, które doświadczyły szczęścia pobywania w ustroju jakiego świat nie widział nie wyobrażały sobie, że Europa jest na Zachodzie cała na czerwono, bo to przecież ku niej, jako na bank niekomunistycznej, wyciągały się ręce narodów uciemiężonych pod sowieckim butem. A tu nagle taka niespodzianka. Wspomniana przeze mnie zasada na tym właśnie polegała – ci co się zetknęli z praktycznym wcieleniem lewicy chętniej zwracali się a rebour ku prawicy. Zachodnie społeczeństwa, jeśli już miały jakieś autorytarne traumy, to pochodziły one raczej ze strony dyktatur, o proweniencji na pewno nie lewicowej, choć to wcale nie znaczy, że koniecznie zaraz prawicowej. I te społeczności zachodnie chętniej zwracały się ku lewicy, którą znały tylko z opowiadań, głównie zresztą inspirowanych w wersji soft z jak najbardziej „hard” Kremla.

W międzyczasie okazało się, że i antykomunistyczne resentymenty da się załagodzić, ba – nawet zapomnieć, wśród postkomunistycznych narodów. Doszło do zmiany pokoleniowej, nowe generacje nie były przedmiotem atrakcyjnego przekazu prawicowego. Zaczęła dominować ideologia „róbta co chceta”, ma być po równo, choćby i w dół, ale dopiero wtedy będzie sprawiedliwie. I to też się odbiło na zlewaczeniu, teraz już i postkomunistycznych reprezentantów do europejskiego parlamentu. W dodatku, kiedy socjalizm przebrał się w szaty liberalnej demokracji, to już doszło do kompletnego pomieszania pojęć, bo ludzie będący za liberalną personalizacją relacji państwo-obywatel zaczęli głosować na ustrojowe ucieleśnienie zamordystycznego kolektywizmu. Jak do tego dołożyć umiejętne wpływanie zachodnich szafarzy dóbr na lokalne formacje partyjne, to już było jasne, że w Unii zakróluje lewica, zdobędzie swą największą światową wylęgarnię – karier urzędniczych i regulacyjnego szaleństwa.

Wartości

Często w narracji, głównie uzasadnienia jakichś kar czy sankcji, pojawia się termin „europejskie wartości”. Został on zawłaszczony i zdekonstruowany. Przypomnę, że przy zakładaniu projektu unijnego miał być to układ chrześcijańsko-demokratyczny, nawet nie socjal-demokratyczny. Europa miała się odwołać do swego udziału w światowej triadzie wartości zachodniej cywilizacji: po filozofii greckiej, prawie rzymskim miała przynieść światu dobrą nadzieję chrześcijańskiej, rzekłbym po nowoczesnemu, inkluzywnej etyki. To miał być, i był, nasz różnicujący wkład w cywilizację. To był zasób „europejskich wartości” praw podstawowych.

Te osmatycznie zostały zamienione, kiedy za nie podstawiono politycznie definiowane „prawa człowieka”. I zamiast startych prawd mamy teraz wysyp taktycznych politycznych pomysłów lewicy, jak choćby dbanie o jak najbardziej egzotyczne mniejszości. Tysiące zmiennych praw w tym względzie tworzą z podmienionych wartości ich karykaturę, cep do walenia w każdego przeciwnika. Rosnące postępowe aspiracje lewicy muszą mieć egzekucyjne uzasadnienie w prawie międzynarodowym, tak by oponentny zwolennik normalności nawet już nie tyle znalazł się w obozie ostracyzmu, ale w realnym obozie, za kratkami.

To była zamiana, nie dostawka. Nowe wartości nie stoją dziś bowiem „obok” etycznych filarów praw podstawowych. Prawo do życia spływa do kanalizacji w milionowych aborcjach, w końcu przecież – chyba najbardziej bezbronnych – ludzi. Prawo własności jest już tylko własną karykaturą w świecie, gdzie szczęście ma polegać na nicniemaniu. Samo prawo do DĄŻENIA do szczęścia zostało zamienione na prawo DO szczęścia. Ta mała słowna podmianka wytworzyła w prawie naturalnym furtkę do rozhulanej roszczeniowości. Każdy ma prawo do szczęścia, czyli mieszkania, pracy, kochania (również inaczej), nawet do wymuszania szacunku do jego najdziwaczniejszych dewiacji. I państwo, a zwłaszcza sfederalizowana Unia musi mu to zapewnić. Musi mieć do tego prawo, przymus i środki. A więc musi być omnipotentna. I nie ma tu żadnego znaczenia, że tego i tak nie dowiezie. Zatrzyma się tylko na fazie własnej omnipotencji.

I taki jest obecnie zestaw „unijnych wartości”, których chimerycznym strażnikiem stała się Unia. Najpierw je sobie ustaliła i na bieżąco ustala, potem ich broni zacięcie, posuwać regulacyjny przymus i kulturowy, wzmacniany medialnie ostracyzm do destrukcyjnych granic postępactwa. Kiedy to rozebrać na drobne, to z tej czarnej skrzynki wypadają różne śmieci i gwoździe do wbijania w puste głowy. Tolerancja do granic afirmacji, inkluzywność, aż do rozpuszczenia się własnej integralności tożsamościowej. Ja sobie takich „europejskich” pojęć nie przypominam w tysiącletniej historii naszego kontynentu. Europa była tyglem narodów, nie dlatego, że to ktoś wymusił, czy nawet skonstatował, tylko tak wyszło na tym w sumie półwyspie Eurazji. Ale była też źródłem wielu zapomnianych dziś prawd, chociażby takich, że „chcącemu nie dzieje się krzywda”, które promowały nie roszczeniowość, ale budowanie wartości, materialnych, kulturowych czy etycznych, z których korzystała cała społeczność. Ale nie jako glajszachtowana płaska powierzchnia roszczeń do równości – Europa wytwarzała fale, bujające cywilizacją, gdzie wody społeczne, narodowe i kompetencyjne mieszały się w nowy żywioł. Był ruch. Teraz deklarowanie tych równościowych roszczeń jest tworzeniem płaskiej powierzchni zjawisk, pod którą nic się nie dzieje, no może, jak w piosence Kaczmarka, trwa walka o to kto będzie rządził tym spłaszczonym stadkiem. Na górze piękny łabędź wartości, pod wodą zaś czarne łapy miętolą mętną wodę prawdziwych zjawisk.

W końcu zachodnia cywilizacja była atrakcyjna dla innych nie z powodów równościowych. Na Zachód dążyli najbardziej dynamiczni, ambitni, zaradni. Wnosili pozytywny wkład w budowę tej cywilizacji. Miarą różnicy między prawdziwymi wartościami europejskimi a ich dzisiejszym wydaniem jest właśnie ta dystynkcja: kiedyś przyjeżdżali do nas ambitni za robotą, teraz – w wyniku równościowych urojeń – przyjeżdżają socjalni łazikowie, nie przynosząc żadnych dodatkowych walorów, a produkujący nowe problemy.                

Gospodarka

Przypomnieć należy, że ideą Ojców Założycieli projektu europejskiego była przede wszystkim unia gospodarcza oparta na jednolitym rynku. Przede wszystkim zniesienie ceł, wprowadzeniu jednolitych zasad współpracy i konkurencji. Celem było rozwinięcie konkurencyjności, bo Europa już wtedy zaczęła odstawać od reszty świata. Obudziły się azjatyckie tygrysy, dominowały Stany, wsparte swym dealem posiadania nieograniczonych zasobów międzynarodowej waluty. Europa traciła dystans, także poprzez swoje powojenne zapóźnienie, rozproszenie i wyniszczające cła oraz różne reguły importowe. Europejska gospodarka miała dawać pracę, innowacyjność, być interesującym obszarem do światowych inwestycji.

Wymiar gospodarczy miał także znaczenie etyczne, nawet pacyfistyczne. Etyczne polega na tym, że w wyniku nieskrępowanej działalności gospodarczej tworzy się system odstręczający od konfliktów, zaś sam mechanizm konkurencji eliminuje zachowania nieetyczne. To samo z wojnami, do których często doprowadzały konflikty na tle strategicznych różnic gospodarczych. To wszystko miała uleczyć współpraca, kooperacja. Konkurowanie miało się odbywać na rynku, celem zaś miało być zaspokojenie potrzeb obywateli. Odwrotnie do czasów dzisiejszych, gdzie protekcjonistyczne działania państw, deale polityki z międzynarodowym kapitałem, dokonywane na gruncie skali globalizmu, prowadzą od razu do globalnych właśnie rozmiarów kryzysów i nieprzekraczalnych sprzeczności.

Ideą gospodarczą Unii było głównie stworzenie jednolitego rynku. Kraje europejskie miały nie konkurować ze sobą inaczej niż na jakość, cenę i dostępność. W kąt miały odejść wszelkie wojny celne, protekcjonizm gospodarczy, ruchy walutowe, czy ofensywy gospodarcze. Ale skończyło się inaczej. Bruksela zaczęła mnożyć reguły dotyczące wewnętrznego rynku, tak by można go było uznać za jednolity. Tu lewica poruszała się jak ryba w wodzie, dolewając wciąż do tego akwarium. Coraz więcej przepisów, kosztownych regulacji, produkcja dyrektyw w najdurniejszych sprawach doprowadziły do tego, że wewnętrznie rynek jednolity został zaczopowany, wyciął mniejszy biznes, co w sumie zlikwidowało klasę średnią, a w rezultacie oddało bezbronnego obywatela-konsumenta w łapy korporacyjnych monopoli. Te było stać na takie cuda, ba – były nawet inicjatorami wielu represyjnych regulacji, które kładły trupem ich rozproszoną konkurencję, filar walorów kapitalizmu.

Dla świata zewnętrznego taki unijny rynek był więc marzeniem. Słabnąca konkurencja w obszarze eksportu, zawyżone wymogi produkcyjne, wysokie podatki, w europejskim kontynencie do podbijania eksportem pozwoliły pozaunijnym krajom na kompletne rozrabiactwo. Wystarczyło tylko spełnić kryteria w produkcie, choćby stworzonym w całkowicie bardziej przyjaznym otoczeniu regulacyjnym, by znaleźć się – po lekkiej lobbystycznej robótce w Brukseli – na europejskich półkach z towarem o co najmniej równej jakości z lepszą ceną. I co? I Unia teraz będzie walczyła cłami, podwyższającymi sztucznie ceny w Europie? Przecież jednolity rynek nie powstał w celach protekcjonistycznych, tylko właśnie po to, by wytworzyła się na naszym obszarze wolna konkurencja, nie obciążona antykapitalistycznymi naleciałościami.

W ten sposób Unia zabiła swoją gospodarkę, zaś podwyższa ceny importowanych towarów, na które na Starym Kontynencie nie ma produkcyjnej alternatywy. Cła zaporowe nie uratują rodzimego biznesu, ten nie zdąży się odbudować, coś trzeba przecież konsumować, a więc pozostaje tylko import, z cenami podwyższonymi podatkami. Będzie więc drożej, a więc biedniej. Tak się skończy – jak zawsze w historii – lewacka ingerencja w gospodarkę.

Bezpieczeństwo

No, tu nie ma żartów, a właściwie to są, bo mówimy przecież o nie byle jakim ciele. Unia przecież dostała pokojową nagrodę Nobla w 2012 roku. No – w sumie wojny długo w Europie nie było, ale czy to była akurat zasługa Unii, to mam wielkie wątpliwości. Dwa lata po tej rewelacji Rosjanie atakują Ukrainę, odbierają Krym, wasalizują dwie republiki, Unia reaguje jedynie wokalnie. W tej drugiej wojnie, po strąconych samolotach i ubitych czołgach rosyjskich widać, że nasz pokojowy laureat zaraz po Noblowskim wyniesieniu dostarczał Rosji komponentów do militariów, ale ten typ tak ma.

Ja już nie mogę, jak słucham, że obok NATO to bezpieczeństwo zapewnia nam Unia. A przepraszam – jakież to? Kogo odstraszą odezwy parlamentu, strzeliste akty wzywające, kreowane w łonie Komisji Europejskiej? Przecież to kompletny imposybilizm. I to nawet nie chodzi o wojnę, tylko o całość bezpieczeństwa publicznego. Widać to było chociażby w kowidzie.  Jak przyszedł czas próby to i Komisję, i parlament w Brukseli stać było jedynie na oklaski dla medyków. Kraje pozostawiono samym sobie. Ale nie na długo. Jak opadł tylko pierwszy kurz maseczkowy to unijna machina ruszyła do przodu. Odwrotnie niż w NFZ gdzie pieniądz idzie za pacjentem, tu pacjent poszedł za pieniądzem i reakcje pandemiczne ograniczyły się tylko do miejsc bajoński deali, gdzie w oparach wmuszanej paniki dokonywało się ratunkowych zakupów, ze szczepionkami włącznie.

Ale wracając do obecnie popularnego zrównywania kwestii bezpieczeństwa z militariami. Bez NATO Unia jest niczym. Pokazała to druga wojna ukraińska. Żałość brała i bierze. I takie popychadła bredzą coś o europejskiej armii? Wolne (coraz mniej co prawda) żarty. Proszę mi pokazać Portugalczyka, który (bez NATO) będzie chciał umierać za taką chociażby Rygę? Co my tam poślemy – niemieckie hełmy?

Ostatnio Niemcy się zadeklarowały w tej atmosferze, że wezmą z chęcią odpowiedzialność za wschodnią flankę NATO. Z jakimż to wojskiem? Berlin nie może skompletować od dwóch lat obiecanego batalionu na Litwie i się wybiera do takich zadań? No, chyba, że chodzi o odpowiedzialność zdefiniowaną w ten sposób, że będzie z Berlina dowodził polskim mięsem armatnim. Jeśli tak, to wypadałoby podziękować za taką odpowiedzialność.

Laureat pokojowej nagrody Nobla doprowadził niepośrednio do drugiej wojny ukraińskiej, a to chyba nie jest wyznacznikiem sprawczej roli w obszarze bezpieczeństwa. Deale z Rosją, które Unia pieściła nawet po pierwszej wojnie ukraińskiej, to była emanacja niemieckich ambicji przywództwa na kontynencie. Wszyscy wchodzili Putinowi w koniec układu pokarmowego, był business as usual, Kreml cwanie ich uzależniał, udawał głupszego niż jest i „kulig nie udał się”. Rosja pogardliwie traktowana jako stacja benzynowa, która tylko dostarcza surowce dla marżotwórczego Zachodu, uzależniła go od siebie, inne stacje się pozamykało, pieniążki z handlu inwestowało w militaria, które w końcu wyjechały zza węgła stacji i rozjechały te ich tęczowe kabrioleciki.

Tak wygląda unijny wkład w bezpieczeństwo kontynentu. Unia nie ustrzegła Europy przed groźbą wojny, nawet swym niezgulstwem popchnęła Kreml do powiedzenia „sprawdzam”. Dziś pragnie tę wpadkę przykryć tromtadracką narracją, jaki to ten ich niedawny kochanek straszny, jak to zawsze chrapał w łóżku, co się tłumaczy teraz Polakom, którzy od dawna przecież ostrzegali przed spaniem z niedźwiedziem.

Teraz, kiedy Zachód przegrywa tę wojnę, bezpieczeństwo będzie może polegało na oddaniu Putinowi za pokój nie swoich przecież walorów. Unia nami pohandluje. Kremla żądania będą rosły, bo postępując w wojnie Putin przygotowuje sobie szersze przedpole negocjacji warunków końca wojny. Nie jest więc zainteresowany w jej szybkim zakończeniu. Każdy dzień, każdy kilometr zdobytego terenu, byle wioska i jar, to kolejne punkty jego listy przyszłych żądań. Zachód, z Unią na czele, więcej gada niż robi. Niemcy chcą wziąć przywództwo i odpowiedzialność, a dopiero po dwóch latach wojny za rok otworzą fabrykę amunicji, produkującej jedną czwartą zapotrzebowania ukraińskiego. Do tej pory Ukrainy może już nie być.

Przyjęcie nierealnych założeń końca tej wojny tylko ją przedłuża. Nie będzie żadnego powrotu do ukraińskich granic sprzed 2014 roku. A więc mamy do czynienia z blefowaniem, z tym, że tylko jedna strona trzyma karty w ręku, co daje dość dużą pewność co do wyniku takiego blefu. Głównie trzymającemu karty. Unia nas w to wpędziła i teraz – jak w kowidzie – to państwa, w tym głównie nasze, być może będą musiały wyciągać gorące kasztany z ognia, które wrzuciła doń Bruksela robiąca dobrze IV Rzeszy. Ja bym im tę pokojową nagrodę Nobla odebrał. Oby nie pośmiertnie. Chociaż…

Pieniądze

Podarowane pieniądze uzależniają. Zwłaszcza te drukowane bez umiaru. Stały się narzędziem nie tylko uzależniania państw i rządów, ale także, poprzez ukierunkowaniem obszarów ich wydawania, narzędziem kształtującym kierunki rozwoju uznane w Brukseli za strategicznie ważne. W naszym kraju – na szczęście – poszło to najpierw w infrastrukturę. I dobrze. Ale też i nie dobrze. My, jako montownia Unii, musieliśmy być przecież dobrze skomunikowani, z odbiorcami. Poza tym – wymiana Unii z Rosją musi (musiała?) się przecież którędyś odbywać. I to dobrze nam się – pośrednio – przysłużyło.

Ale polski sukces gospodarczy został w Unii zauważony i oceniony jako konkurencyjny. Za dobrze nam poszło. A więc trzeba było poprzycinać. Z jednej strony politycznie wpływając na antyrozwojowe w sumie polskie siły polityczne, by te spowolniły ten proces i zawróciły nas do roli gospodarki pomocniczej i peryferyjnej, montowni do krajów – głównie Niemiec – gdzie dopiero realizuje się marża. Drugim narzędziem stała się właśnie kasa – nie można przecież było tak na chama nie dać przynależnej wedle traktatów, bo nam się polski rozwój nie podobał, to się poszukało innych sposobów. Zaczęliśmy być nagle niepraworządni, sama zaś praworządność (o jej europejskiej definicji nawet nie wspomnę) stała się nagle oczkiem w główce Brukseli i dołączyła do opisanych wyżej „europejskich wartości”.

Trzeba przypomnieć, że mówimy tu o euro, czyli tak naprawdę zeuropeizowanej niemieckiej marce. Jako, że narzędzie ma działać perfekcyjnie, to proniemiecki Tusk wyskoczy ze skóry, abyśmy i nową walutę przyjęli. Wtedy wszystko się domknie. Bo my już będziemy na granicy płatnika brutto, a więc nie będzie tak jak dotychczas, że więcej dostajemy niż bierzemy. Oddamy co trzeba, zaś dostaniemy (pożyczymy) znaczone pieniądze, które będziemy musieli wydać, czyli tak naprawdę zwrócić. Na wyznaczone przez Unię tematy, które jakoś tak dziwnie kończą się zadekretowanymi w dyrektywach zakupami technologii z Niemiec. Albo dostaniem kasę na szerzenie równościowych mrzonek i tropienie prawdy przezywanej mową nienawiści.

Bez zysku netto na tej wymianie będziemy skręcali w wyznaczone przez Unię kierunki, ciesząc się – jak ostatnio -, że w sumie pożyczono nam pieniądze jednocześnie wskazując jakimi kanałami nie znajdą się ani w kieszeniach Polaków, ani niczego im nie przysporzą. Unia uznała, że inwestycje w infrastrukturę już się wysyciły, nic dobrego Unii nie przyniosły, bo niektórzy aspirujący wyszli z roli gospodarek peryferyjnych. Teraz pora na wydatki „miękkie”. Te mogą się ładnie rozejść, trafić do obiecujących grup społecznych postępaków, ominąć klasy niepotrzebne i wsteczne. I sfinansować idee przemiany w kierunku postępu, wyznaczonym przez takich tuzów wolności, jak uwiecznieni na ścianach brukselskiego parlamentu – Gramsci czy Spinelli.

Unia a sprawa polska

Chciałem tu na końcu pokazać zestawienie na co się umawialiśmy, a co dostaliśmy. Że miał być zagwarantowany poziom suwerenności państwowej, niewtranżalanie się w nasze sprawy, korzyść z kooperacji i bezpieczeństwo. A wyszło na odwrót. Ale tak, jak wspomniałem, to „na odwrót” było nam obiecane, tylko nie doczytaliśmy. Wszystko poszło w oparach emocjonalnych poruszeń, ciągu do wymarzonego i przecenianego Zachodu. Przecenianego, bo branego (z punktu widzenia aspirującej ofiary) za jedność postaw i wartości. A tu się okazało, że na wytęsknionym Zachodzie są wzajemne sprzeczności i konflikty, zaś jednoczy go najczęściej imperialne podejście do historycznych ról europejskich.   

Po tych wszystkich zastrzeżeniach pora wrócić do początkowego pytania – czy do takiej Unii wstępowaliśmy 20 lat temu? Chyba nie. Ale czemu tak się stało? Czy obściskujący się we wspólnym świętowaniu Miller z Michnikiem wiedzieli więcej wtedy niż my? Niż my teraz? Czy to tak miało być, tylko my – oślepieni wizją powrotu na utęsknione łono Zachodu – nie widzieliśmy oczywistych następstw tego kroku? Czy Unia przez te dwadzieścia lat sama odjechała bezwiednie dla suwerena w rejony najdalsze od tych przedakcesyjnych? Nie wiem. Myślę, że było i tak, i tak.

Teraz pozostają dwa zagadnienia. Czy coś można z tym zrobić? Czy można to zawrócić? Odwrócić? Jak? Z jaką klasą polityczną? Z takim suwerenem, który nie tylko nie rozumie, ale nie rozumie, że nie rozumie? Sama Unia ma wiele wewnętrznych (oficjalnych i nieoficjalnych) mechanizmów ochronnych, by się niewiele zmieniło. Cały czas trzyma przecież w rękach urzędników ster do własnej reformy. Chyba właśnie po to, by zmienić wiele aby wszystko zostało po staremu. Moim zdaniem prędzej się Unia rozwali niż my z niej wyjdziemy. Nie dlatego, że miałaby nie wytrzymać naszego odejścia, ale dlatego, że po prostu wcześniej zbankrutuje. Myślę, że żadnego poleskejpu nie będzie. Nie mamy takich sił u siebie, nie ma na to scenariusza, będziemy straszeni Wielką Brytanią, że sobie po Brexicie nie radzi, choć tam polityka (podobno) bardziej dojrzała niż u nas.  

Drugie zagadnienie (choćby i teoretyczne, ale przecież nie tylko instytucje, ale i państwa upadają) to możliwy upadek Unii. Jak by wyglądał? Coś mi się zdaje, że Unia będzie trwała dopóki się ten projekt opłaca Niemcom. No dobrze, powiedzmy, że tak się stanie. Ale elity mogą nie chcieć oddać tego projektu bez walki. Mają to tak ładnie poustawiane. Gdzie się podzieją urzędnicy, lobbyści, całe instytucje przyssane do europejskiego cyca, mistrzowie utrudniania, piewcy postępowej równości? Jak by miał wyglądać taki dzień? Spokojnie, czy będą ganiać po ulicach, szczególnie kiedyś wzmożonych? Wiadomo, że jak się walą imperia, to odłamki lecą w najbardziej nieoczekiwane strony.

A może się wszystko dobrze ułoży? Unia się będzie rozwijać w dotychczasowym tempie i kierunku? Żaba będzie już praktycznie rozgotowana, i to akwarium będzie jedynym akceptowalnym emisyjnym ustrojstwem, bo resztę zaczopujemy w swych ekologicznych jaskiniach piętnastominutowych miast. Po prostu przyjdą nowe pokolenia, które nie mają tego ukąszenia pamięci, jak kiedyś wyglądała normalna normalność. Nowe pokolenia, które nawet nie będą miały serwowanej ułudy sprawczości, wolności czy samorealizacji, bo nie będą wiedziały, że taka się im należy. Będą płaską taflą społecznie jednolitej, bezklasowej, a wiec wymarzonej przez lewicę, społeczności. Będą oprowadzać po swym upadłym kontynencie nowobogackich Azjatów, nie wiedząc nawet po co i dlaczego ich przodkowie budowali prezentowane katedry i zamki.

Czego Wam i sobie NIE ŻYCZĘ.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.