Zorro, czyli lis, Karwe-lis
Jerzy Karwelis https://dziennikzarazy.pl/30-05-zorro-czyli-lis-karwe-lis/

30 maja. wpis nr 1358
Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!
kod promocyjny: elity10

=============================
Absurdalna cisza wyborcza się zbliża, a więc post ten publikuję w piątek, by nie było że się nie pilnuję, choć mam nadzieję, że tekst pochodzi do wyborów i nie spełni przesłanek agitacji wyborczej. W sumie nie będę pisał o konkretnych kandydatach, tylko o tym jaki obraz Polski ujawnił nam się w tej kampanii. Bo to – podobno – czas przesilenia, a w takich momentach, kolejnych „najważniejszych wyborach w III RP”, spadają maski, bo działa się na rympał i liczy się wynik, nawet kosztem utraty resztek pielęgnowanego wizerunku. Można więc zaglądnąć pod maseczkę III RP, by zobaczyć jej prawdziwe rysy. I to będziemy tu robili, na przykładzie przypadków z kampanii.
Kasa misiu, kasa
Tak to jest w społeczeństwie postpolityki, że gdy suweren o pamięci złotej rybki zostanie poddany jakieś presji informacyjnej, zaraz o tym zapomina. Wypiera, czyli o tym nie myśli, albo internalizuje, gdy pod wpływem umiejętnie sączonej propagandy zaczyna przyjmować wcześniejsze kontrowersje jako rzecz normalną, zaś w rezultacie samodzielnie przez siebie zinterpretowaną. Takim faktem, ciążącym od zarania na kampanii, jeszcze przed wyborem Nawrockiego na obywatelskiego kandydata PiS-u, było odcięcie ugrupowania Kaczyńskiego od dotacji dla partii politycznych, w kluczowym, przedkampanijnym momencie. Co prawda minister zaczął wypłacać subwencję w ratach, ale dopiero w maju, czyli na końcówce kampanii, za co osobiście kiedyś zapłaci, i to karnie, gdyż nawet sama PKW, z ostrym personalnym przegięciem na stronę uśmiechniętej koalicji, oświadczyła jasno, że PiS-owi się te pieniądze należą, zaś p. minister będzie już od tej pory w każdych wyborach nie tyle walczył o swoich politycznych pupili, co o wolność.
Casus PKW pokazuje kolejną słabość III RP w użyciu. Nie jest ona przytykiem systemowym, choć to system wyłania długofalowo takie skutki. Jest nimi myślenie każdej z politycznych grup, że jeśli rządzą, to już na zawsze. Są tu dwie perspektywy – obie słabe dla kraju. Pierwsza jest taka, że chłopaki robią ustrojowe rzeczy betonujące ich ekspansje i „wyjście” na instytucje, ale ten cały że tak powiem dorobek wpada w ręce nowych dziedziców władzy. I tak samo, jak i z innymi instytucjami, było w przypadku PKW. PiS tam namieszał, ale tą nową ścieżką okupacji instytucji przeszli się nowi zwycięzcy i obsiedli PKW, jednak na tyle, by zakwestionować zeznanie PiS, które miało odebrać mu dotację, ale już nie na tyle, by po przegranej w wyższej instancji nie poddać się, choć tu pan minister – na własną odpowiedzialność karną – nie wywiązywał się długo ze swoich obowiązków.
Druga perspektywa grzebania w państwie ma mniejszy wymiar, ale przez masowość skali równie szkodzi krajowi. Jej charakter ma wymiar indywidualny, lub grup interesów, które obsiadają instytucje by się nachapać i to szybko, bo w perspektywie czteroletniej (no, góra – ośmioletniej) kadencji i zniknąć. To za nimi dzisiaj jeżdżą Bodnarowcy i wsadzają. Ale w ten sposób wydeptane synekurki stają się gotową siecią do przejęcia, wystarczy tylko, by obsadzić tę mapkę swoimi i system działa dokładnie tak samo, tylko kasa płynie w odwrotną stronę. A jest powiedziane, że nie wolno przeganiać much żrących ci otwartą ranę, bo te się najedzą i dadzą spokój, zaś przeganianie ich sprowadzi tylko nowe, które też się będą chciały pożywić, tyle że od nowa. I wybory są takim przeganianiem much, stąd wysysana moc Polski, w trybie ciągłym i powtarzalnym. Po prostu mamy cały ciąg nalotów nowych, wygłodniałych much, które lądują na otwartej ranie III RP.
Ale wróćmy do kampanii. Zapoczątkowany na wejściu ruch miał pozbawiać PiS środków na wstępie, bez względu jakiego kozaka wystawią, a więc był to taki ruch jak z filmu Gladiator, gdzie przed walką na publicznej trybunie podstępny rywal zadaje skryty cios pod miziurkę, tak by lud widział „uczciwą” walkę, choć przeciwnik jest śmiertelnie osłabiony. Jako się rzekło – od sprawy minęło już sporo czasu, cios z subwencją był jednak zadany publicznie, choć wyparty i nikt już nie pamięta o tej podstawowej nierównowadze w wydawałoby się uczciwej walce. Nie trzymam tu, broń Boże, strony PiS-u, boć uważam całą sprawę finansowania partii, za wysoce szkodliwy polski system. On jest po to, by utrwalać dwójpolówkę polską, gdyż bogatemu zostanie tylko dodane, zaś biednemu – zabrane. Czyli to wzmacnia istniejącą strukturę: za pieniądze podatników dwie partie (z przydatkami) bawią się w niby śmiertelną walkę, zaś cała reszta, z powodu właśnie przewagi systemowo-finansowej, ma nie wyjść poza formułę planktonu.
Mało tego – planktonowi jeszcze rzuca się pod nogi systemowe kłody na wejściu, jak choćby proces zbierania podpisów, który w przypadku dużych przechodzi systemowo po członkach partii, zaś planktonowi muszą zbierać ręcznie, co jest utrudniane przez… system, bo jednocześnie wymaga na liście poparcia podania PESEL-u, zaś w tym samym czasie ostrzega w kampanii, żeby PESEL-u nie dawać byle komu, bo to niebezpieczne. W ostateczności podrzuci do przysyłanych podpisów paru umarlaków, przetrzepie listy maluczkich sprawdzając ich podpisy pod światło, czy nie ma skrótu nazwy miasta i czy nie brakuje drugiego nazwiska, zaś dużym sprawdzi próbki losowe z setek kartonów wypełnionych po ścieżce – uważam że przepisywanych z wyborów na wybory – list partyjnych. Start więc był nie tylko systemowo przeciwko PiS-owi w postaci cofnięcia dotacji, ale jest systemowo utrwalony, bez względu na rządzących, na ochronę dwójpolówki z dodatkiem pomijalnych przystawek do dwudaniowego menu.
Ład medialny
Kampania pokazała media w świetle dnia. Tu, na froncie ideologicznym, nie ma zmiłuj. Tak jak pomiędzy kampaniami mamy makaron nawijany powoli na uszy, to w okresach wzmożenia można zobaczyć media takie jakimi są. Jest to jak z odpływem – nie tylko można wtedy zobaczyć kto pływał bez majtek, ale też można odkryć jakież to kopytka zagrzebane są w mule i kto ma jaki pistolecik w cholewce. Na górze, gdy nie ma odpływu wyborczego widzimy dostojnego łabędzia i tylko jak się wszystko osuszy z kitu widać wyraźnie jakie to czarne łapy bełtają mętną wodę. I tak było teraz.
Zacznijmy jednak od samej struktury. Widać tu wyraźnie dwie rzeczy: rolę mediów publicznych, które, bez względu na rządzącą ekipę, nie mogą się powstrzymać od robienia swojej władzy dobrze (czym wyrządzają jej serie śmiertelnych niedźwiedzich przysług) oraz rzecz drugą – różnicę pomiędzy pluralizmem mediów, a duopolem. Zacznijmy od tej pierwszej, czyli mediów publicznych.
Jako mądrzy mówią – nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, i to się powtarza. „Fur Deutschland” lansowane do wyrzygu przez Kurskiego utopiło PiS, bezwarunkowe i bezwstydne wsparcie publicznych dla Trzaskowskiego w sumie mu też zaszkodziło. I debaty w Końskich, i obsada ich przez mediaworkerów z ewidentnym, nawet merkantylnym, nie ideologicznym, konfliktem interesów, to już jazda po zauważalnej bandzie. A to wszystko przecież proste jest – wybory prezydenckie to gra o przeciągnięcie wahających się, bo twardy elektorat nie wystarczy. Linia TVP, wzięta żywcem z ideolo Jaruzela ze stanu wojennego, a więc „walki i porozumienia” dała tu efekty pokraczne. No, bo powiedzmy, że wahający się zobaczył ciągłe ataki na nieuśmiechniętych w mediach maintreamowych i się dał zwieść Trzaskowskiemu, który nagle zaczął mówić wręcz… Braunem, o Mentzenie już nie wspominając. Potem poszedł do takiego TVN czy TVP i zobaczył, że ten system politycznych wartości, o który zechciał się rozszerzać Trzask jest największym ściekiem, wrażym delikatnym umysłom otwartym na ukrofilskość, filosemityzm, federacjonizm unii czy globalizm. Toż to żywa sprzeczność, a to zniechęca umysły dążące do koherentnych odpowiedzi, a taka jest potrzeba wahających się.
Ale to problem całej kampanii Trzaska, który raz to, zaraz po pierwszej turze, obiecuje likwidację średniowiecznego prawa aborcyjnego (jakby takie istniało w średniowieczu), zaś siadając po tym z Mentzenem do egzaminu zakończonego słynnym wyjściem na piwo – gada sobie swobodnie z autorem skandalicznej dla jego środowiska „piątki Mentzena”. No, jest tu jakaś duża sprzeczność i miotanie się. Ta sprzeczność jest niegroźna dla twardego elektoratu, gdyż jest uzasadniona potrzebą ściemniania elektoratu wahającego się. Twardzi wybaczają takie fikołki w celach taktycznych i wybaczą każde zaprzaństwo swego faworyta, który przecież „tak nie myśli”, tylko „tak mówi”, by się frajerzy nabrali. Tak, bo twardzi uważają wahających się za frajerów do nabrania i ich im nie szkoda. Są dla nich durniami, którzy są na tyle głupi, że wciąż jeszcze nie wybrali, bo się wahają, a tu nie ma co się wahać – wszystko jest jasne od dawna.
Ale wróćmy do obietnicy wyjaśnienia subtelnych różnic pomiędzy pluralizmem a duopolem w mediach. Bo to kochani nie jest wszystko jedno, choć – szczególnie w ustach pogonionego ostatnio PiS-u – argument ich gnojenia był pokazywany jako grzech przeciwko pluralizmowi, a tu chodziło o powrót do duopolu bardziej. Duopol medialny jest naturalnym odtworzeniem dwu-plemienności sceny politycznej. Nie może być inaczej. Każdy ma mieć przecież swoją bańkę, o której pisałem ostatnio. A to, zamiast wyjaśniać nam złożoność świata, redukuje go do dwóch ramion imadła, w które system wkłada nasze głowy. Jest więc to wizja co prawda coraz mniej koherentnych (vide ideologiczne miotanie się Trzaska) prawd, ale są to prawdy dwie, uproszczone do zero-jedynkowego wyboru. To upraszcza wizję świata każdego z plemion, ale nie jest żadną atrakcyjną propozycją dla wahających się, a to o nich jest cała gra.
A propos – mamy trzy grupy wahających się: takich co się zastanawiają na kogo pójść zagłosować, drugich – czy w ogóle pójść na wybory – i trzecich, o których się teraz toczą boje, to grupa tych, którzy wahają się na kogo przerzucić swoje głosy ze swego ulubieńca na wybór w drugiej turze. Łatwo zobaczyć, że wszystkie te aktywne grupy, łącznie z niedoszacowaną grupą tych, co dołączą dopiero w drugiej turze, to elektorat interwencyjno-ratunkowy, czyli wyboru mniejszego zła. To reakcja by nie rządził jeszcze gorszy. I to do nich walą medialne armaty dwójpolówki. Skoro wybór ma być mniej gorszego, to nie walczy się na programy, czyli dobroć „naszego”, tylko o to jak bardzo zły jest ten gorszy. Stąd taka, delikatnie mówiąc, brudna kampania, haków, zarzutów, wyciągania brudów. Stąd też zerowe poziomy merytoryki nie tylko w propagandzie (tu cudownie odwołujemy się do emocji histeryzowanych tłumów), ale i w debacie. Tylko Stanowski ze swymi godzinnymi formatami dał ludowi posłuchać kto to naprawdę kandyduje.
A więc duopol medialny wciąga nas tylko w prymitywną wojnę dwóch plemion, co jest Antypodami pluralizmu. Powiecie – media społecznościowe to alternatywa do duopolu. Ale spójrzcie jak się je konsumuje: przecież to trzy na krzyż propozycje upakowane algorytmami (niechby płatnymi, ale bardziej niestety ideologicznymi), które serwują Wam bańki mainstreamu, na równi z trzema programami telewizji publicznej za komuny. Tylko super spece są w stanie sterylnie dobierać docierające do nich informacje. Większość to selekcja platform, to co dostajemy. Mamy po prostu, jak w restauracji, menu dnia dla klienta, zaś sami pchamy się w łapy „przewodników po sieci”, bo nie mamy czasu, narzędzi i ochoty przedzierać się codziennie przez opisany przeze mnie, a generowany przez pozorny pluralizm mediów – szum informacyjny.
Kolejny aspekt pozoracji tego łże-pluralizmu to reklamy. Dostajemy nie to co się nam podoba, tylko to, za co ktoś zapłacił. To jak z markami konsumpcyjnymi. Trzeba wielkiej staranności, by wygrzebać jakiegoś niszowego dostawcę i producenta, chętniej idziemy do medialnych żabek na każdym rogu, by tam się dowiedzieć co i jak. A o promocjach dowiadujemy się z mediów. I tak samo jest w kampanijnej polityce. Dla mnie najbardziej ponure jest to, że to za pieniądze samego podatnika, pochodzące z dotacji, robi się mu wodę z mózgu, płaci więc on sam za własne ogłupianie i by uniknąć tej smutnej konstatacji… przyjmuje te argumenty w końcu za swoje, ba – nawet przez siebie wymyślone. Czyli, jak u medialnego Marksa – kasa kształtuje świadomość.
Rozdrobnienie
Kampania ukazała nam systemowo ugruntowane rozdrobnienie prawicy. Jest tego sporo. Antysystemowcy dostali teraz niezły wynik, ale ich rozdrobnienie – systemowe, powtórzmy – nie tworzy z nich żadnej realnej siły. Jedni, jak Konfederacja, podejrzewani są o chęć dosiąścia się do stolika, nie by go przewrócić, ale by przy nim się jednak usadowić. Drudzy, jak Braun, dają brutalnie realistyczne diagnozy, ale ich postulaty byłyby do zrealizowania tylko wtedy, gdyby jakimś cudem POPiS ugruntowany systemowo zniknął. Nie ma żadnej drogi walki z systemem, tylko wszyscy won. No dobra, może i racja, tylko jak? Jak, skoro w tym procesie trzeba się będzie, choćby w okresie przejściowym, mierzyć na wyznaczonej przez system arenie, a on nie jest taki głupi, by nie widzieć zagrożenia z tej strony.
Reszta to rzeczywiście plankton. A skąd on się bierze w Polsce? Ano z wpojonego społeczeństwu strachu przed tzw. „utraconym głosem”. To też gra popisowa – oba plemiona w tym argumencie widzą gwarancje korzystnej dla siebie dwójpolówki. No bo popatrzmy – powiedzmy pojawia się w kampanii prezydenckiej jakiś rozsądny kandydat, który mówi o grzechach III RP i pokazuje jak je zniweluje systemowo, ma program i tzw. format prezydencki. Czy lud na niego zagłosuje? Gdzież tam – nawet najbardziej rozsądni dziennikarze powiedzą: nawet fajny ci on, ale nie na dzisiejsze czasy. Co on tam ma za pakę (chociaż właśnie ją zbiera w tej kampanii), ciekawy, ale bez szans. A potem ci sami dziennikarze (o plemiennych nie ma co mówić) wylewają krokodyle łzy nad słabością dwuplemiennej sceny politycznej i płonną nadzieją, że „wciąż nie pojawia się ten trzeci”. No tak – a jak się pojawi, to włącza się u nich ta sama maszynka paraumysłowa, że przecież tu nie chodzi o pierdoły, tylko o ratowanie Polski z rąk konkurenta-podleca.
Presja na obawę przed zmarnowanym głosem jest tak duża, że działa nawet w rzadkich momentach, kiedy nie ma ona swego pragmatycznego uzasadnienia. A takim momentem jest właśnie głosowanie w pierwszej turze. Twardzi i tak wiadomo jak zagłosują, można dać sygnał systemowi, a tu zostają, również medialnie, włączane odruchy psa Pawłowa. Zmarnuję swój głos na kogoś, kto nie przejdzie. Ależ w pierwszej turze, przy dwójpolówce – wiadomo że nie przejdzie, ale możesz wysłać sygnał przeciwko dwójpolówce i to w określonym kierunku, który właśnie może być kapitałem początkowym nowego ruchu, na który czeka, jak się okazało w czasie badań z lutego tego roku, 58,2% Polaków. A tak było w dużej mierze teraz. To te wyniki, wcale nie odzwierciedlające sceny polskich poglądów, oba plemiona uznały za legitymizację nie tylko swoich plemion, ale systemowej dwójpolówki, jako zagospodarowującej całość pomysłów na Polskę. A tam są tylko pomysły jak zdobyć władzę, ale wcale nie ma pomysłów co począć z Polską.
Do tego potrzebne jest systemowi systemowy właśnie poziom rozdrobnienia, bo na tym korzystają nasze oba plemiona. PiS będzie walczył z każdym po prawej stronie, no, może z wyjątkiem Mentzena, którego ocenia jako przyszłego koalicjanta, bo po nauczce z ostatnich wyborów uznał, że bez koalicjanta nie da rady. Ale, jak znam PiS tam są genetyczne wręcz ciągoty do włączenia się mechanizmów zjadania przystawek i proces ten zacznie się natychmiast kiedy strony się policzą. Po prostu wodzowska partia nie znosi kompromisów. Na rozdrobnieniu prawicy i antysystemowców zależy również drugiej stronie. Oni u siebie mają przebierających nogami koalicjantów i dopuszczają ich swobodnie do kontrolowanego udziału w koalicji w zależności od montowania większości w parlamencie. A więc walczą nie u siebie, ale na osłabienie PiS-u. Tuskowym zależy by tam u Kaczora pałętał się jakiś plankton, który robi dwie rzeczy – daje materiał do straszenia swoich ekstremistami oraz – mając świadomość priorytetu prymatu na prawicy Kaczyńskiego – tworzy obszar do podgrzewania konfliktów na prawicy. Rozdrobnienie trwa i trwa mać. Jest na rękę każdej ze stron, co wyrażało się wręcz poprzez wsparcie planktonu w zaistnieniu jej pomocy w zbiórce podpisów (PiS), jak i w nagłaśnianiu przez lewicowy mainstream wyskoków ekstremistów z prawej, pozapisowskiej strony.
Skręcana kampania
Co do wpływu państwa na kampanię to, gdyby takie numery jak dziś Tusk wyczyniał PiS, to mielibyśmy ryk w Brukseli i OBWE na karku. Grzmiałoby wszędzie o białoruski standardach, ale jesteśmy w oparach demokracji walczącej, która zwalnia z oceny środków do osiągnięcia szlachetnego celu. Żeby nie było, żem naiwny – ja widzę coraz to jak partie używają państwa i środków publicznych do grania na rzecz w ich zespołów wyborczych. Taka jest cena za brak kontroli nad władzami, której ostatnia forma demokracji faszystowskiej w służbie globalizmu – nie zapewnia. Społeczeństwo podzielone na plemiona nie będzie przecież się ekscytowało, a właściwie nie będzie ekscytowane przez rządzących informacjami o systemowym czerpaniu z zasobów państwa, by nasi wygrali. A nawet gdyby wiedziało i się tym ekscytowało (co wcale nie jest jednoznaczne), to i tak na zasadzie „nie mamy płaszcza i co nam pan zrobisz?” nie miałoby co z tym zrobić, bo wszelkie mechanizmy społecznej kontroli nie funkcjonują.
No dobrze, ale jesteśmy dziś na etapie analizy odsłon rzeczywistych kulis działania takiego mechanizmu i muszę powiedzieć, że Tuskowy obraz skali i natężenia wprzęgnięcia państwa we wpływ na wybory przekroczył dziś skalę nawet wyobraźni. Popatrzmy co się pokazało. Przede wszystkim cały mechanizm nielegalnego wpływu na wybory poprzez finansowanie przekazu spoza obowiązkowej ścieżki materiałów komitetów wyborczych. Mieliśmy tu dwa objawy, ciekawe. Po pierwsze tzw. kampanie pro-frekwencyjne. Nawet nie chcę tu przypominać, że mają one charakter, dowiedziony systemowo i statystycznie, wsparcia strony lewicowo-liberalnej. To dodatkowi wyborcy dali w 2023 roku władzę koalicji uśmiechniętej. Starzy wymierają i żeby wygrać z PiS-em, który i tak pójdzie w rzednących szeregach, trzeba tylko wytrącić młodych z lenistwa, a ci już będą wiedzieli gdzie pójść i co zrobić. Teraz jednak to przestało wystarczać: pojawiła się fundacja finansowana m.in. ze środków pozagrobowej USAID, która już pojechała po bandzie. Opiszę, bo stosowny filmik zniknął po aferze z Sieci, przykład w jaki sposób kampania profrekwencyjna może wspierać konkretnego kandydata, bez wymieniania jego nazwiska.
Mamy oto na przykład taką sytuację. Trzaskowski jest przeciwny obniżaniu podatków (w zależności oczywiście do kogo mówi), zaś taki Mentzen to i owszem. I idzie reklama „profrekwencyjna”. Młodzi polscy żołnierze walczą w okopach współczesnej wojny. Jeden krzyczy, że nie ma już amunicji. Drugi krzyczy, że nie ma dostaw, bo rząd obniżył podatki w związku z tym, nie ma kasy na naboje. Ten pierwszy odkrzykuje, że on na taki rząd nie głosował, na co ten drugi mówi – no właśnie. I strzela z palców w stronę wroga, symulując ustami (pju-pju) dźwięk wystrzałów.
Przekaz niby profrekwencyjny, ale wiadomo, przez kogo nie ma naboi.
Drugi sposób, to reklamy wprost, zza granicy. I tu był ciekawy numer, bo chłopaki złapały się we własne wnyki. Gra była na wariant rumuński, żeby sobie zostawić na półce możliwość zakwestionowania niekorzystnego wyniku wyborów, używając przetrenowanego w Rumunii argumentu zewnętrznego (ruskiego, znaczy się) wpływu na kampanię. NASK, instytucja publiczna fatalnie zamieszana w ten proceder, komunikuje, że zanotował reklamy zlecane spoza kraju, zasugerował, że od Putina, które miały oddziaływać na trzech kandydatów. Jak się zrobiła afera to wyszło wszystko na odwrót: tak, były reklamy zza granicy, ale właściwie nie reklamy tylko posty podbijane finansowo, robiono to z Wiednia za pomocą fundacji prowadzonej za pieniądze globalistów przez byłego szefa konkurencyjnej wobec Orbana wtedy bezpieki, zaś polski wątek prowadził do polskiej fundacji z ewidentnymi koneksjami z Trzaskowskim i Platformą.
Tak, w reklamy dotyczyły trzech kandydatów, tyle że – czego nie powiedziano – atakowały Mentzena i Nawrockiego, wspierały zaś Trzaskowskiego. To tak jakby NASK powiedział o kimś, kto został pobity przez siedmiu zbirów, że uczestniczył w bójce z udziałem ośmiu osób. Najbardziej niepokoi umoczenie w tym wszystkim NASK-u, który na komisji sejmowej nie mógł wytłumaczyć się z zasadności swych wcześniejszych oświadczeń, ale i brak reakcji zarówno mediów na tę aferę (Boże, żeby to PiS wywinął, to by było po Nawrockim), ale i kompletne milczenie służb oraz prokuratury. A trzeba dodać, że taki właśnie NASK jest odpowiedzialny za ochronę sieci przed dezinformacją, będąc jednocześnie jej źródłem, będzie też NASK wkrótce – jeśli wygra Trzask i podpisze blokowaną przez Dudę i oglądaną przez Trybunał Konstytucyjny ustawę – odpowiedzialny za tropienie i wskazywanie prokuraturze do skazań za tzw. „mowę nienawiści”, co się wykłada, że będzie takim urzędem państwowej cenzury. Wiedzmy więc w jakie ręce idzie wolność słowa w Polsce.
I tu wchodzi Tusk…
Końcowy akcent pokazujący kompletny blat polityczno-medialno-służbowy to afera, która miała na finiszu kampanii ostatecznie wyłożyć Nawrockiego, czyli sprawa sutenerstwa kandydata. Wystarczy popatrzeć na kolejność zdarzeń. Tusk z tydzień temu wypuszcza szczura, że idą jakieś kompromaty na Nawrockiego i wyjdą w świat za parę dni. Za parę dni wychodzi obrzydlistwo w Onecie, że są anonimowi świadkowie, że Nawrocki doprowadzał (chyba nie do orgazmu?) prostytutki w hotelu, gdzie był ochroniarzem. A więc zbieg jest taki, że premier zapowiada przyszły materiał prasowy, co oznacza, że wie nad czym pracuje Onet, co jest kompromitacją i medium, i premiera. Niewyjaśnione jest tylko kto zaczął? Czy Onet usłużnie poinformował premiera (coś jak właściciel Rzeczpospolitej, Hajdarowicz pod śmietnikiem, kiedy powiedział Tuskom, że idzie materiał o trotylu w samolocie smoleńskim), albo Tusk takie cudo zamówił w Onecie. Tertium non datur.
Nie dość, że Tusk postawił Onet w trudnej sytuacji, to jeszcze polazł do Polsatu z własnymi kwitami (skąd, nie zapytano), że nie ma tam, że anonimowy świadek coś powiedział, ale jest gościu z krwi i kości, który to potwierdzi. Okazało się, że jest to gangus, patologiczny kłamca i potwarca z gdańskiego półświatka (ach te gdańskie komeraże!), ostatni ktoś, na kogo się można powołać. Zapytany dlaczego takie wielkie przewiny nie wyszły w trakcie wielokrotnego sprawdzania Nawrockiego, również przez służby za rządów Tuska, ten odpowiedział, że widocznie służby to przegapiły.
Czym uderzył w… służby. Nie tylko podważając ich kompetencje, ale nie tłumacząc, że dotarły do tych rewelacji przypadkiem akurat na parę dni przed końcem kampanii. Odezwali się także Onetowi twórcy tego paszkwila, mówiąc, że premier bredzi, bo z zeznań jego informatora, że Nawrocki pracował wtedy dla sutenera (pan Bu, jak wyraził się o nim pan premier), który miał wtedy lat 16 i że byliby autorzy idiotami, gdyby opierali swoje rewelacje na premierowym źródle informacji. Posypało się więc wszystko, ale zasłony opadły.
Wiele mówiono o tym, że Tusk się włączy do kampanii. Chłopcom ze sztabu widocznie brakowało wigoru, mimo sugestii napędzania się jego członków substancjami. Mnie to dziwiło. Przecież cała strategia dwóch obozów kampanijnych opierała się na wzajemnych staraniach przyklejenia (to PiS) Trzaskowskiego do rządów Tuska, który wyraźnie i dramatycznie tracił w sondażach, tak jak chłopcy od Trzaska lansowali kandydata na podmiot samodzielny, który wszystko sam załatwiał, zaś porażki rządu – jeśli takie w ogóle były – szły na konto… PiS-u, który nie dość, że zbankrutował kraj, to jeszcze pozostawił po sobie zakamuflowaną, acz rozproszoną sieć pisuarowych sabotażystów. A więc PiS wyciągał Tuska, zaś Trzaski go chowały.
A tu nagle – że się włączy. Skoro wiadomo, że nie będzie twarzował, bo to szkodzi Trzaskom, to jak się włączy? Ano – kompromatami prokurowanymi przez służby. No, bo kto się dowiedział że jakiś gangus ma jakieś rewelacje na temat Nawrockiego? Przecież nie dziennikarze Onetu, bo to zakwestionowali, nawet co do wiarygodności źródła. Tusk z nim pogadał? No, nie… Pewnie poszedł tam jakiś bezpieczniak, pokazał haki na gnojka i ten zaśpiewał wszystko jak było napisane przed spotkaniem. A takie numery, zwłaszcza w gdańskim grajdołku, gdzie służby z gangami świadczą sobie różne usługi wzajemne to przecież codzienność naszej rzeczywistości.
Takie rzeczy, jak publikowanie aktów notarialnych, wyciągów z przelewów bankowych Nawrockiego to już rympał po całości. Do takich dokumentów nie może mieć dostępu nikt spoza stron uczestniczących. A nie jest nią ani kandydat, ani ministrowie, ani premier. Wyciąg z banku z zewnątrz mogą uzyskać tylko służby. Pytanie czy zdobyły to legalnie czy nielegalnie? W obu przypadkach odpowiedź byłaby arcyciekawa. W przypadku legalu – trzeba by prześledzić kto o to wystąpił i na zasadzie jakiej przesłanki. W przypadku nielegalu – skąd urzędnicy weszli w posiadanie takich materiałów? Ale to pytanie nie na te wybory i nie na te media.
Widać więc jazdę po bandzie, bez żenady. A brak odpowiedzi tzw. opinii publicznej będzie tylko rozzuchwalał kolesi.
Na Rumuna
Ważne jest też nie systemowe, ale przycznowo-skutkowe ulokowanie spojrzenia na polską kampanię. Jest nim przypadek Rumunii, która jest o jedną fazę przed nami. Można więc stamtąd czerpać pouczające przykłady, skutkujące wnioskami na przyszłość w naszym przypadku. Że tam unieważnili wybory na podstawie cienkich i tajnych doniesień o onucowych wpływach na proces wyborczy – mieliśmy podobną próbę w Polsce (vide afera z NASK). To że nasze służby pytały się rumuńskich nie o to, jak wyglądał onucowy atak (którego nota bene oczywiście w Rumunii nie było), ale jak „załatwili” wykluczenie niepoprawnego kandydata, to też pikuś, bo numer sutenerski, robiony wyraźnie w obliczu paniki wyników pierwszej tury, wybuchł w brudnych łapach. Ale jest o wiele ważniejszy wniosek.
Otóż chodzi o strategię mainstreamu rumuńskiego, okazało się, że zwycięskiej, a raczej o to co mówili przed wyborami, a co zrobili po wygranych wyborach. Otóż Rumuni załatwili sprawę fachowo i wielowarstwowo. Po pierwsze napuścili rumuńskich Węgrów przeciwko antysystemowemu kandydatowi, podbijając jego nacjonalizm, jako wrogi mniejszościom. U nas ten numer nie przejdzie, nawet jak Trzaskowski obieca Ślązakom ich język – chleba wyborczego z tego nie będzie. Ciekawym krokiem, też zwycięskim, okazała się w Rumunii mobilizacja elektoratu zagranicznego. U nas wybory będą na żyletkę i obserwować można gwałtowny wzrost rejestracji Polonii w tej turze. To może być ta słomka, która złamie kark któremuś z naszych wielbłądów. Jak zagłosuje Polonia? Ta jest, głównie w USA, antylewicowa. Europejska – protrzaskowa. A może tam też będzie wzmożenie frekwencyjne, które jak w Polsce 2023 zmieniło całkowicie rachuby na stronę lewactwa?
Najważniejsze są jednak dwa wątki. W Rumunii do końca, wszyscy kandydaci zarzekali się, że żadnych uchodźców nie przyjmą. Wyśmiewano takie sugestie, tak jak u nas, kompletnie na gębę. Na gębę, gdyż czyniono to w tym samym czasie kiedy niemieckie radiowozy podwoziły na granicę ludzkie niechciane „odpady” własnej polityki migracyjnej. Bagatelizowano też w Rumunii wszelkie napomknienia o wiszącej nad nimi cenzurze. W tydzień, tak, w tydzień, po wygranych wyborach otwarto granice i osłonowo wprowadzono cenzurę „mowy nienawiści”, tak, by fakt tego wyborczego zaprzaństwa nie mógłby być ani nagłaśniany, ani komentowany.
U nas było to samo – jak pójść szlakiem tego zarzekania się i wrócić do nierzadkich form wysypywania się czy to naszych polityków, czy prasy zachodniej, to widać, że wszyscy przeczekują tylko do zwycięskiego końca tych wyborów, zaś cały harmonogram do tej pory ukrywanych i wypieranych rozwiązań czeka już w szufladzie. Pisałem już o tym: najpierw – jak w Rumunii pójdzie u nas dyszel migranci i cenzura, potem – już hurtem: katastry, związki partnerskie, prawo aborcyjne, zadłużanie kraju, wojska Polskie na Ukrainie i… wszystko to co do tej pory negował Trzaskowski. Taka to nauka, a jej prawdziwość będziemy w stanie sprawdzić jedynie w przypadku fatalnego zwycięstwa Trzaskowskiego. I wtedy z pokorą, acz i radością, przyjmę każdy dowód, że z tą prognozą repliki rumuńskiego scenariusza to się pomyliłem.
I na koniec – jedyny pozytywny bohater
Po wyborach będziemy zalani wspominkowymi analizami na temat przebiegu kampanii prezydenckiej. Wszak znowu mieliśmy do czynienia z „najważniejszymi wyborami w III RP”, co dowodzi, że trafił się nam ustrój gibającej się wajchy, który co wybory walczy o swój zero-jedynkowy stan. I to ten stan niestabilności zdaje się być… jedyną pewną rzeczą w Najjaśniejszej.
Ale będziemy mieli wysyp analiz jak doszło do ostatecznego wyniku, gdzie wielu komentatorów będzie przekonywało, iż wiedzieli od początku jak się skończy, choć wynik zdawał się być niepewny do końca. Pojawią się więc opisy fenomenu wysypu debat, ostatecznego upadku telewizji publicznej, machinacji w stosunku do procesu wyborczego w wykonaniu instytucji państwowych, „włączenia się” Tuska za pomocą materiałów służb do kampanii wyborczej, czy feralnego piwa mentzenowskiego. Co z tego zostanie – zobaczymy.
Ale raczej zostaną właśnie jakieś takie podkolorowane szczególiki, bon moty, czy zabawne przygody. Debata kampanijna ostatecznie ukazała mierność poziomu politycznej klasy w jej dialogu z suwerenem. Ale i suweren nie był tu zbyt wymagający, zadowalając się przyczynkarskimi tematami, emocjami, w końcu bagiennym poziomem zarzutów, nie mówiąc o programach. Poziom jest więc wyrównany i konia z rzędem temu kto wskaże kto zaczął – politycy zaniżając poziom, czy mało wymagający lud?
Dla mnie znakiem czasu wyrażonym w kampanii będzie… Zorro. Pojawił się on na dachu w czasie tarnowskiego wiecu kandydata Trzaskowskiego, rozwinął wraży transparent i… znikł. Stał się już nie memem, ale mitem, gdyż ruszyły za nim zagony państwa polskiego, co nadało Zorro natychmiast ludowej solidarności, zaś w przypadku państwa – był to kolejny dowód na jego upadek. Ale popatrzmy na ten mit – czyż nie jest to jednak tęsknota rodaków, że do tej nudnej nawalanki polskiej wiochy przyjedzie ktoś z zewnątrz, beztwarzy bohater, co to wystrychnie skostniały układ na dudka, zamiesza i zniknie. I że się będzie na niego czekało, aż się zjawi znikąd, naprawiając krzywdy i karcąc ciemiężycieli?
Właśnie, może ten Zorro to taka tęsknota za wywróceniem wszystkiego i początkiem nowego? Wszak ostatnie badania wykazały, że większość Polaków ma nadzieje na nową partię. I pytanie – co się stanie z tą nadzieją po wyborach, które w dużej mierze ugruntowały fatalizm dwój-plemienności?
Czy Zorro do nas kiedyś przyjdzie i zostanie na stałe? Czy tylko od czasu do czasu skoczy na konia z dachu kolejnej kampanii i odjedzie, zaś na stałe zostaniemy z tą dwójpolówką, pilnowaną przez sierżanta Garcię?
Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.