Certyfikat niezawisłości i inne wynalazki

Certyfikat niezawisłości i inne wynalazki

Stanisław Michalkiewicz  1 lipca 2023 tekst

24 czerwca rozpoczyna się Kongres Prawników Polskich, na który wybierają się także niezawiśli sędziowie zrzeszeni w nierządnej organizacji „Iniuria” co się wykłada jako krzywda, lub niesprawiedliwość, która zaś, dla zmylenia naiwniaków przyjęła pretensjonalną nazwę „Iustitia”, czyli sprawiedliwość. Ta cała „Iniuria” odgraża się, że „pokaże” pięć projektów ustaw, rozumiem, że napisanych przez samych niezawisłych sędziów i że będzie to w wymiarze sprawiedliwości naszego bantustanu „przełom” na miarę tego z 4 czerwca 1989 roku. Już ta deklaracja pokazuje, co to za towarzystwo, ta cała „Iniuria”. Sędziami bowiem z Polsce zostają duzi chłopcy i duże dziewczynki, w związku z tym i jedni i drugie powinni wiedzieć nie tylko to, co tam chłopcy mają w spodenkach, a dziewczynki pod spódniczkami, ale również i to, że 4 czerwca 1989 roku nie nastąpił żaden „przełom”, tylko siuchta, jaką PRL-owski wywiad wojskowy urządził z wyselekcjonowanym gronem osób zaufanych, które, z Kukuńkiem na fasadzie, udawały „stronę społeczną”.

Ten cały „przełom” w Polsce został bowiem uzgodniony przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu USA i Władimira Kriuczkowa, szefa sowieckiego KGB, zaś generał Kiszczak dostał te uzgodnienia do wykonania, więc posłużył się Kukuńkiem, jako listkiem figowym, pod którym ukrył figę. Wywiad wojskowy przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym i nadzorował ten cały „przełom” najpierw jako Wojskowe Służby Informacyjne, z których w roku 2006 wypączkowały dwie watahy w postaci Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Służby Wywiadu Wojskowego. Warto dodać, że kiedy podczas owego „przełomu” wielu ludzi myślało, że z tymi wyborami to wszystko naprawdę, więc skreślali komuszkom tzw. „listę krajową”, to generał Kiszczak zagroził, że te całe wybory rozgoni i wtedy Rada Państwa, w trakcie wyborów (!) zmieniła ordynację tak, żeby ci wszyscy faworyci reżymu znaleźli się w Sejmie. Taki to ci był ten cały „przełom”.

Skoro tedy wiemy już, co myśleć o tej całej „Iniurii”, to spróbujmy puścić wodze fantazji, co też niezawiśli sędziowie z tej organizacji wykombinowali sobie w tych pięciu ustawach. Żeby było śmieszniej, to warto przypomnieć, że ci płomienni szermierze praworządności sprawiają wrażenie, jakby dla konstytucji pozwolili się zabić i poćwiartować, a Kukuńkowi koszulka z napisem „Konstytucja” chyba przyrosła już do skóry, zupełnie nie zauważyli konstytucyjnego zapisu, iż sędziowie ustawom „PODLEGAJĄ”, a nie – że sami sobie je piszą. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od niezawisłych sędziów, tej nadzwyczajnej „kasty” zadufków i wróćmy do tych całych ustaw.

Z dotychczasowej aktywności zarówno „Iniurii”, jak i sędziów zwerbowanych na konfidentów jeszcze przez WSI, a potem – przez ABW w ramach „Operacji Temida” – możemy się domyślać, że w tych ustawach zostanie położony nacisk na maksymalne gwarancje niezawisłości. Bez nich, jak wiadomo, nie ma mowy o „wolnych sądach”, które mają być lekiem na całe zło naszej młodej demokracji. Jakież to mogą być te gwarancje? Zacznijmy od rekrutacji niezawisłych sędziów. Dotychczas było tak, że do nominacji rekomendowała ich Krajowa Rada Sądownictwa, a prezydent wręczał nominacje. W ten sposób niezawisły sędzia dostawał się na utrzymanie państwa i od tej pory już nie musiał się o nic troszczyć, bo nawet jak mu wszystkie wyroki druga instancja pouchylała, to forsa płynęła zarówno stąd, jak i stamtąd, a niekiedy nawet z owamtąd, a na straży tych transferów ustanowiony został immunitet, dzięki któremu sędziemu każdy mógł – jak to się mówi – „skoczyć”.

No ale i tu pojawił się zgrzyt w postaci „nowej” Krajowej Rady Sądownictwa, która zaczęła rekomendować panu prezydentowi sędziów „nielegalnych”, a ten, niby jakiś wioskowy głupek, jak gdyby nigdy nic, wręczał im nominacje, od czego praworządność w naszym bantustanie doznaje niewymownych paroksyzmów. Dopóki była „stara” KRS, w której zasiadali sędziowie, co to z niejednego komina wygartywali, a niektórzy nawet „samego jeszcze znali Stalina” – wszystko było w jak najlepszym porządku. Kiedy jednak pojawiła się ta „nowa”, autorytety moralne zawyły jednym głosem tym boleśniej, że faszystowski reżym próbował przejść na ręczne sterowanie i zaczął sędziów dyscyplinować, co nieubłaganym palcem wytknęło mu nie tylko grono przebierańców z Luksemburga, ale i czyściocha moralna w osobie pani Very Jurovej z Komisji Europejskiej, co to na praworządność wyczulona jest szczególnie, jako że w swoim CV ma również epizod kryminalny.

Na tym tle łatwiej nam będzie przewidzieć kierunki zmian nakreślone w owych pięciu ustawach. Żadnej Krajowej Rady Sądownictwa nie powinno być, bo zawsze może pojawić się jakaś jeszcze nowsza i co wtedy? Dlatego niezawisłych sędziów powinny rekrutować organizacje, ale nie byle jakie, tylko właśnie „Iniuria” i „Themis”. Kogo by one wybrały w korcu maku, ten zostawałby sędzią już bez czekania na jakiegoś tam prezydenta, który potrzebny tu jest jak psu piąta noga. Listę takich sędziów „Iniuria” i „Themis” wysyłałyby do Ministerstwa Sprawiedliwości, a ono kierowałoby ich do poszczególnych niezawisłych sądów i przyznawało uposażenie. Chodzi o to, że sędziom przecież trzeba płacić, a ani „Iniuria”, ani „Themis” groszem nie śmierdzą, tylko – w ostateczności – najwyżej – jak to pisał Boy-Żeleński – „zapachem esencji różanej” („Zaś cnota dziewic niewinnych, o spraw to Panie nad pany, niech ma, zamiast wszystkich innych, zapach esencji różanej!”).

Żeby jednak nie dopuścić do całkowitego woluntaryzmu, kontrolę prawidłowości nominacji wyrywkowo sprawowałby Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo – jak wiadomo – daje on rękojmię nieskazitelnego charakteru. No, może nie cały, ale na przykład pan red. Michnik, to z całą pewnością, podobnie jak pan red. Kurski – oczywiście ze względu na wiadome „korzenie”. Po takiej wyrywkowej kontroli, przede wszystkim pod kątem kręgosłupa ideowego, to znaczy – umiłowania praworządności – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydawałaby takim sędziom certyfikaty niezawisłości. Teraz niby obywatel może sędziemu testować niezawisłość – ale – jak zostałem pouczony przez dwa sądy – musi najpierw sam się dowiedzieć, czy taki sędzia jest, dajmy na to, konfidentem ABW, czy SKW, czy może CBA – bo jak nie – to nikomu niczego nie przetestuje. Dlatego też de lege ferenda można by postulować, by ABW, ewentualnie inne bezpieczniackie centrale, wydawały sędziom certyfikaty niezawisłości, dzięki czemu każdy sędzia mógłby się swoją niezawisłością wylegitymować, a każdy obywatel nie mógłby mieć najmniejszych wątpliwości, z kim ma do czynienia. Wymiar sprawiedliwości też by na tym skorzystał, bo stałby się bardziej przewidywalny – a przecież o to chodzi – bo niby o cóż innego?

Gumowe ucho Tuska. „Jawa i mrzonka”.

Gumowe ucho Tuska

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    25 czerwca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5416

Rozpisałem się w poprzednim felietonie o piosenkarzach i festiwalu w Opolu, ale o festiwalu już wszyscy chyba zapomnieli, a tymczasem tubylczym, nadwiślańskim mondem wstrząsa, niczym trzęsienie ziemi, inna afera. Ale incipiam. Kiedy Polska była europejskim mocarstwem, Polakowi żaden cudzoziemiec nie imponował, toteż nie było słychać, by Polacy snobowali na cudzoziemców. Moda na cudzoziemszczyznę dotarła do nas w okresie pogłębiającego się politycznego upadku państwa, który zakończył się rozbiorami.

Wielokrotnie zwracałem uwagę na liczne analogie czasów współczesnych z wiekiem XVIII, a jedną z nich jest właśnie snobizm. Występował on już przed wojną, o czym świadczy wierszyk, jak to

o pierwszej, gdy najgwarniej, wszedł dureń do kawiarni. Siadł ważny, energiczny i chciał być zagraniczny. Zamówił „whisky-soda” sepleniąc spleenowato i westchnął myśląc: szkoda – bo tęsknił za herbatą. (…) Zażądał „ilustrejszn” – podano „Światowida”. Odsunął go z wyrazem znudzenia i niesmaku, bo tęsknił za powieścią Migowej w „czerwoniaku” – i tak dalej.

Ale to była osobliwość, bo wtedy ton nadawała arystokracja, do której snobi starali się akomodować, a arystokratom też żaden cudzoziemiec nie imponował. Przeciwnie – pewna arystokratka nawet naigrywała się z cesarza Wilhelma II, że po jakiejś jej bezceremonialnej recenzji Jego Wysokości, zamiast dać jej eskortę do granicy, przysłał bukiet kwiatów. Dzisiaj snobizm rozkwita, a nawet eksploduje, a przyczynę tego stanu rzeczy chyba trafnie odgadł Antoni Słonimski, pisząc w opowiadaniu Jawa i mrzonka”, jak to do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie na stanowisko szefa protokołu partyjniacy zaangażowali arystokratę. „Proszę pana; on wie, z której strony położyć widelec, a z której nóż – a ci nowi nie zawsze są pewni” – tłumaczył komuś ten fenomen znawca dyplomatycznych stosunków.

Taki dystans ujawnił się również podczas procesu Janusza Szpotańskiego, który był sądzony za operę „Cisi i gęgacze”, gdzie bezlitośnie wyśmiał Władysława Gomułkę. Opera ta była przez autora wykonywana na prywatnych zebraniach i na jednym z nich była księżna Radziwiłłowa, którą w związku z tym niezawisły sąd wezwał na świadka. – „Może on tam i coś śpiewał – zeznała przed sądem – ale ja nie zapamiętałam, bo to nie było o nikim z towarzystwa”.

Teraz arystokracja – oczywiście ta prawdziwa – przestała być widoczna, więc i snobizmy stają się coraz bardziej plebejskie i trywialne. Jeszcze w latach 60 tych felietonista „Kultury” Hamilton pisał, jak to wszyscy snobują się na cholesterol, a „furorę robi pan, któremu od lat robi się coś w głowie”.

Dzisiaj jegomość, któremu robi się coś w głowie nie zwróciłby niczyjej uwagi, w związku z tym w mondzie zapanowały snobizmy związane ze sferą erotyczną. Najpierw pojawił się snobizm na molestowanie; dama, która nie była molestowana w dzieciństwie, najlepiej przez księdza, ale w ostateczności – przez ojca, albo nawet wujka – nie mogła pokazać się na oczy w towarzystwie, a mond wytykał ją palcem, jako „wiochę”. Potem molestowanie spowszedniało, bo przedsiębiorczy filuci, jak również prawnicy, zwęszyli tu forsę, więc rozwinął się przemysł molestowania, z którego forsę ciągną nie tylko tak zwane „ofiary”, ale również – adwokaci, no i oczywiście – niezawiśli sędziowie, bez których nie byłoby to możliwe.

Toteż rozwinęła się inna gałąź snobizmu – mianowicie na zboczenia płciowe, nazywane obecnie szlachetnymi „orientacjami”. Sodomia i gomoria nie tylko są w dobrym tonie, ale nawet stały się papierkiem lakmusowym postępowości – co tradycyjnie lansuje Judenrat „Gazety Wyborczej”. Antenaci współczesnego Judenratu za czasów stalinowskich snobowali się bowiem na rewolucjonistów. O jednej takiej pisze w swoim „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand: „w życiu wypełnionym walką o socjalizm kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym” – no ale teraz jest inny etap, więc najbardziej postępowe damy publicznie opowiadają, jak to mlaskają się po klitorisach i ile z tego mają przyjemności. Niedawno nawet urządziły sobie w Warszawie „Paradę”, w której obok lesbijek wzięli udział również „goje”. Uwagę uczestników zwróciła nieobecność Donalda Tuska, w związku z czym pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby Donald Tusk właśnie zamienił się w kobietę i przytrafiło mu się – jak to pisze Tomasz Mann – „wedle zwyczaju niewiast”, czemu towarzyszyły bolesne katusze. Oczywiście w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo Donald Tusk bawił akurat w Poznaniu, gdzie składał śluby panieńskie, że „zwyciężymy!

Nie ma jednak dymu bez ognia, więc i fałszywe pogłoski nie wzięły się znikąd. Rzecz w tym, że pojawił się kolejny snobizm, który rozszerza się z szybkością płomienia, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Chodzi o to, że nie mogą oni zdecydować się, do jakiej płci należą, co jest poniekąd zrozumiałe, jako, że na studiach genderowych powstała straszliwa wiedza, że płci jest już nie 77, a 101! Jak mówią wymowni Francuzi, zapanował „l’embarras de richesse”, co się wykłada, jako kłopot z nadmiaru i młodzi ludzie, chcąc znaleźć się na poziomie, zataczają się od ściany do ściany i każdego dnia próbują, jaka płeć lepiej się dopasuje. W poemacie „Sąd nad Don Kichotem” przestrzegał przed tym Antoni Słonimski: „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje. Był sobie rabbi Ben Ali ze Smyrny, tak na honory wszelakie pażyrny, że gdy go grzeszna wabiła pokusa na katolicki dwór Constantinusa, wyrzekł się wiary ojców i Talmudu i zaczął kochać bliźnich – nie bez trudu”. Aliści wkrótce cezarem obwołano Apostatę, „który rzymskie państwo z chrześcijańskiego obrócił w pogaństwo. Rabbi się tedy modli do Zeusa, uczy się mitologii – lecz psikusa los powtórnemu sprawił neoficie, bo Apostata w Persji stracił życie. Więc wrócił Kościół i rządy biskupie i neofita znów dostał po dupie.

Ta przestroga ma zastosowanie również, a może nawet przede wszystkim do zagadnień płciowych. Wyobraźmy sobie młodego człowieka, którego tak zżera ciekawość, co też tam dziewczynki mają pod spódniczkami, że pewnego dnia postanawia do nich dołączyć w nadziei, że wreszcie się dowie. A tymczasem panienka, która wzbudzała jego największe zainteresowanie, nagle została mężczyzną. O żadnej spódniczce nie ma mowy, tylko spodnie, papieros i wódeczka – więc nic dziwnego, że coraz więcej młodych ludzi z tego snobizmu ląduje w psychiatryku, gdzie rośli pielęgniarze biorą ich w chwyt i prowadzą na elektrowstrząsy – bo podobno nie ma lepszego lekarstwa na snobizmy, jak podłączenie do prądu.

I właśnie na tym tle wybuchła straszliwa afera, bo uchodzący za naczelnego satyryka TVN pan Krzysztof Daukszewicz, myśląc, że mikrofony zostały już wyłączone, z głupia frant zapytał, jakiej płci jest dzisiaj syn pana red. Piotra Jaconia. Okazało się bowiem, że przemienił się on, czy też raczej – przepoczwarza się w kobietę, czym pan red. Jacoń nie omieszkał dwa lata temu publicznie się pochwalić. W rezultacie pan Daukszewicz nie tylko wyleciał z TVN, ale w geście solidarności z nim z tej nierządnej stacji odszedł też pan Robert Górski i pan Piotr Andrus, w związku z czym nawet znany z żarliwego obiektywizmu pan red. Tomasz Lis stwierdził, że „politycznie poprawne szaleństwo posunęło się już za daleko. Święte krowy i czteroliterowe aktywistki chcą decydować, kto może pracować, a kto ma odejść”. Pan red. Lis też wyleciał był ze stanowiska redaktora naczelnego „Newsweek Polska”, więc rozumie ten ból, chociaż w okresie dobrego fartu sam przykładał rękę do „politycznie poprawnego szaleństwa”. Miejmy nadzieję, że teraz pan Górski wkrótce wystąpi z nowym programem satyrycznym, na przykład – „Gumowe ucho Tuska” – co w morzu plusów ujemnych niewątpliwie stanowiłoby plus dodatni.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Sztuczna inteligencja w Kościele

Sztuczna inteligencja w Kościele

Stanisław Michalkiewicz 24 czerwca 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Ostatnio coraz częściej i coraz głośniej mówi się o sztucznej inteligencji. Nie jest to zaskakujące co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – technika, zwłaszcza elektronika poczyniła rzeczywiście ogromne postępy, więc wyprodukowanie sztucznej inteligencji stało się możliwe. Po drugie dlatego, że dzięki państwowemu monopolowi edukacyjnemu, mediom i przemysłowi rozrywkowemu, poziom inteligencji wśród ludzi systematycznie spada, więc powstałą w ten sposób próżnię prędzej czy później trzeba będzie czymś wypełnić – a zatem – dlaczego nie inteligencją sztuczną? Wprawdzie taka możliwość rodzi rozmaite niepokoje wśród ludzi, ale stręczyciele sztucznej inteligencji uspokajają, że żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Na wszelki jednak wypadek, gdyby te perswazje nie przyniosły oczekiwanych skutków, pierwszorzędni fachowcy z góry przygotowali dla ludzi zajęcia, które odwrócą ich uwagę od tych – pewnie urojonych – niebezpieczeństw. Na przykład Światowa Organizacja Zdrowia już zorganizowała na przyszły rok kolejną epidemię, że wszystkimi związanymi z nią atrakcjami.

Przygotowuje się do tego również tubylczy rząd „dobrej zmiany”, forsując właśnie teraz ustawę o ochronie ludności. Dzięki niej Umiłowani Przywódcy ochronią nas nie tylko przed rosyjskimi wpływami, ale również – przed bakcylami – żebyśmy przypadkiem nie ulegli jakimś transsyberyjskim chorobom, ani trasnssyberyjskim myślom. Ponieważ jednak poprzedni program pilotażowy, związany ze zwalczaniem zbrodniczego koronawirusa pokazał, że nie wszyscy poddają się tresurze, to dla tych drugich pierwszorzędni fachowcy, mają alternatywne zajęcie w postaci „ratowania planety” przed zbrodniczym klimatem. Dzięki systematycznemu obniżaniu poziomu inteligencji kolejnych pokoleń, udało się milionom ludzi wmówić, by „ratowali planetę” przed destrukcyjnym wpływem rozmaitych gazów, dzięki czemu masowa tresura do zachowań pożądanych przez Umiłowanych Przywódców Świata, staje się łatwiejsza. Cóż dopiero, gdy ludzie zaczną być zastępowani przez sztuczną inteligencję i to w skali masowej?

Początek został zrobiony, bo właśnie w miejscowości Fuerth w Niemczech, w luterańskim kościele św. Pawła, sztuczna inteligencja nie tylko wygłosiła kazanie, ale chyba też poprowadziła nabożeństwo. Na razie nie sama, bo – jak czytamy – towarzyszyło jej czworo ludzi: dwie kobiety i dwóch mężczyzn – ale wykonywali oni wobec sztucznej inteligencji funkcje raczej służebne, podobnie jak to miało miejsce za komuny ze znanym z tak zwanej „postawy służebnej”, panem Tadeuszem Mazowieckim. Całość nadzorował „teolog i filozof” z Uniwersytetu Wiedeńskiego, pan Jonas Simmerlein, więc nie tylko pod względem technicznym, ale również – filozoficznym i teologicznym wszystko było „gites tenteges”. Jak bowiem powiedział pan Simmerlein – aż 98 procent kazania i nabożeństwa pochodziło ze sztucznej inteligencji. Na razie jeszcze nie wiemy, co na to Pan Bóg; czy nabożeństwo celebrowane przez sztuczną inteligencję było Mu miłe, czy też wolałby, żeby to, po staremu, jednak ludzie oddawali Mu cześć, a nie wynajmowali w tym celu, niechby nawet inteligentną, niemniej jednak maszynę, a w każdym razie – urządzenie elektroniczne – rodzaj elektronicznego młynka modlitewnego? Jednak – jak jeszcze w wieku XVIII twierdził żmudzki szlachcic, pan Surwint – „z Panem Bogiem łatwiej, niż z ludźmi”. Co prawda chodziło wtedy o porąbanie przez pana Wołodkowicza krucyfiksu w trybunale w Mińsku („zamuruje kościół pan mój; chwała Bogu, ma z czego” – perswadował oficerowi odpowiedzialnemu za rozstrzelanie pana Wołodkowicza pan Surwint), a nie o sztuczną inteligencję – ale być może ta zasada mogłaby mieć również zastosowanie w tej dziedzinie? Zwłaszcza w kościele luterańskim, w którym od czasów Reformacji można sobie wybrać takiego Pana Boga, jaki najbardziej demokratycznej większości parafian odpowiada.

Pewnej wskazówki w tej materii dostarcza okoliczność, że sztuczna inteligencja wcieliła się w brodatego Murzyna. Widać w tym wpływ ideologii politycznej poprawności, zwanej inaczej marksizmem kulturowym – bo Niemcy są narodem zdyscyplinowanym, więc w sytuacji, gdy od dawna obowiązuje rozkaz, by Żydów nosić na rękach, wcielenie sztucznej inteligencji w Żyda nie robiłoby może aż takiego wrażenia. Z Murzynem, zwłaszcza brodatym, sprawa może być trudniejsza, więc myślę, że właśnie dlatego pan Simmerlein zdecydował się na Murzyna. Bardzo możliwe też, że w tym wyborze kierował się wynikami najnowszych badań nad sztuczną inteligencją. Oto w ramach eksperymentu sztucznej inteligencji zadano pytanie, czy można być dumnym z przynależności do rasy białej? Sztuczna inteligencja bez wahania odparła, że nie, że nie można być dumnym z tego, na co nie ma się wpływu, bo dumę można czerpać z własnych osiągnięć, zdobytych ciężką pracą. Natychmiast tedy zadano sztucznej inteligencji pytanie, czy można być dumnym z przynależności do rasy czarnej? Sztuczna inteligencja z entuzjazmem odpowiedziała: „absolutnie tak! Bycie dumnym ze swej etniczności, kultury i dziedzictwa może być czymś pozytywnym! Jest ważne aby przyjmować i świętować swoją tożsamość!

Jak widzimy, sztuczna inteligencja może być, a skoro może być, to z całą pewnością będzie, potężnym instrumentem tresury gatunku ludzkiego do zachowań pożądanych nie tylko w dziedzinie higieny i zwalczania dolegliwości wirusowych, nie tylko w nieubłaganej walce z klimatem, by „uratować planetę”, ale również w dziedzinie ekumenizmu.

Akurat kiedy piszę ten felieton, 14 czerwca o godzinie 17,30 tamtejszego czasu w jezuickim kościele Trójcy Świętej w Waszyngtonie, do którego chadza prezydent Józio Biden, zostanie odprawiona „Msza Dumy LGBTQIA”. Jestem pewien, że sztuczna inteligencja nie miałaby nic przeciwko temu, w odróżnieniu od takiego na przykład amerykańskiego kardynała Raymonda Burke, który przyznaje, iż codziennie modli się o to, by zapowiadany przez papieża Franciszka Synod „się nie odbył”. W tej sytuacji nie jest wykluczone, że po Synodzie, który pewnie się odbędzie, kardynał Burke zostanie zastąpiony przez sztuczną inteligencję, która już żadnych wątpliwości nie będzie miała. Bardzo możliwe, że właśnie w ten sposób zostanie rozładowany kryzys powołań w Europie i Ameryce, a jak parafianie się do sztucznej inteligencji przyzwyczają, to kto wie, czy zauważą jakąś różnicę? Ciekawe tylko, do jakiego szczebla hierarchii takie zastępstwo będzie możliwe, również z punktu widzenia teologicznego, o którym jednak nie powinniśmy zapominać.

Panowie urządzają sługom igrzyska

Panowie urządzają sługom igrzyska

 Stanisław Michalkiewicz panowie-urzadzaja-slugom-igrzyska

Wprawdzie rząd ukraiński ani pomyślał, by zgodzić się na misję Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, żeby zbadała morderstwa w Buczy, jakie zdarzyły się wkrótce po tym, jak do mediów społecznościowych trafił film pokazujący, jak żołnierze pułku „Azow”, co to dostarczyli tylu przeżyć pani wicemarszałek Sejmu Małgorzacie Gosiewskiej, znęcają się nad rosyjskimi jeńcami. Hałasy podniosły się nawet w amerykańskim Kongresie, więc  morderstwa w Buczy miały znamiona prawdziwego daru Niebios, bo hałasy ucichły, jakby je kto uriezał i od tej pory jest rozkaz, by każdy, kto miłuje Ukrainę, wierzył niezłomnie, że zbrodni dokonali Rosjanie. Właśnie z tego powodu ofuknął mnie pan Radosław Kowalski, o którym już myślałem,  że został przydzielony do kogoś innego, ale może nie, a może tylko czyni mi gorzkie wyrzuty z przyzwyczajenia, które – jak wiadomo – stają się drugą naturą. Tak właśnie bywa z tak zwanymi „sygnalistami”.

Jeden z nich, niejaki pan Gancarz, który wprawdzie wypierał się, jakoby doniósł na mnie do australijskich służb, że jestem antysemitą i w ogóle – a tymczasem okazało się, że jeszcze przed emigracją do Australii, za pierwszej komuny, był zarejestrowany w Krakowie jako tajny współpracownik tamtejszej Służby Bezpieczeństwa. 

Pan Mateusz Morawiecki w porównaniu z nim może uważać się za prawdziwego arystokratę, bo w 1989 roku był zarejestrowany i to nawet pod dwoma pseudonimami, jako tajny współpracownik, ale nie tubylczej, przaśnej SB, tylko demonicznej, NRD-owskiej STASI, której aktywa, z konfidentami włącznie, po zjednoczeniu Niemiec, przejęła BND. Czy przypadkiem nie tutaj kryje się rozwiązanie tajemnicy pana premiera, który ze stanowiska doradcy doskonałego przywódcy Volksdeutsche Partei Donalda Tuska jednym susem przeskoczył najpierw na stanowisko  wicepremiera w rządzie pani Beaty Szydło, a po „głębokiej rekonstrukcji rządu” w roku 2017 – nawet na stanowisko premiera, przy którym, niczym Sancho Pansa przy Don Kichocie, na stolcu wicepremiera zasiadł ostatnio sam Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, po zdegradowaniu wszystkich wicepremierów na prostych ministrów? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy, bo ani wyznawcy rządu „dobrej zmiany” nie puszczają farby, ani też nie puszcza farby Volksdeutsche Partei. Niechby tylko który puścił do – „dałaby świekra ruletkę mu!” – znaczy się – BND zaraz by mu przypomniała, skąd wyrastają mu nogi.

   Wracając do naszych ukraińskich panów – bo skoro „Polska jest sługą narodu ukraińskiego” – o czym poinformował nas w swoim czasie pan Łukasz Jasina, to każdy Ukrainiec jest naszym panem, to chyba jasne? – to widać, że z jakichś zagadkowych powodów mają awersję do międzynarodowych komisji.

Na przykład po katastrofie tamy na Dnieprze w Nowej Kachowce, turecki prezydent Erdogan zaproponował, by tę sprawę zbadała międzynarodowa komisja z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych – ale nic z tego nie wyszło, bo jakiś ukraiński dygnitarz propozycję tę odrzucił „z oburzeniem”. Co tu badać, jak już Sztab Generalny Ukrainy podał do wierzenia, że tamę wysadził Putin? Miłośnicy Ukrainy dzięki temu mogą zachować cnotę i równowagę ducha i spać spokojnie, a gdyby jakaś międzynarodowa Schwein zaczęła przy tym gmerać, to mogłoby się okazać, że było całkiem inaczej – i co wtedy mógłby sobie pomyśleć choćby pan Radosław Kowalski, o którym już myślałem… – i tak dalej? To tak samo, jak z katastrofą smoleńską; jest rozkaz, że prezydenta Lecha Kaczyńskiego zamordował Putin, chociaż Amerykanie, Nasi Najważniejsi Sojusznicy, podobno mają dokładne zdjęcia, ale mimo upływu 13 lat dlaczegoś nie chcą ich pokazać? Czyżby to nie żaden Putin, tylko zwyczajna katastrofa, która nie usprawiedliwiałaby kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Ciekawe, że podobną powściągliwość Nasi Najważniejsi Sojusznicy zachowują w przypadku tamy w Nowej Kachowce. Wiedzą, ale nie powiedzą – niczym Anglicy w sprawie katastrofy w Gibraltarze, której nadają klauzulę tajności już od 80 lat.

   Toteż kiedy Niemcy i Duńczycy, którym w ramach śledztwa w sprawie wysadzenia w powietrze gazociągów NordStream1 i Nordstream2  udało się skłonić do „współpracy” jakąś osobę, właśnie za pośrednictwem prasy ogłosili, że według wszelkiego prawdopodobieństwa gazociągi wysadziła  ukraińska ekipa, która uzyskała od rządu polskiego daleko idącą pomoc – jaką sługa musi wyświadczyć swemu panu.

Jakie będą  konsekwencje tego odkrycia – tego jeszcze nie wiemy – ale wydaje się, że Niemcy nie puszczą tego płazem tym bardziej, że w te gazociągi wpakowały mnóstwo własnych pieniędzy, a myślę, że nigdy nie przyszłoby im do głowy, że są „sługami narodu ukraińskiego”, skoro jeszcze 80 lat temu uważali ten naród za „podludzi”, a Erich Koch osobiście wybijał w z głowy ministrowi Rosenbergowi pomysły, by mogło być inaczej. Nasi Umiłowani Przywódcy, to co innego; tak, jak w 1943 roku Delegatura Rządu, ze strachu przez Churchillem, wyrzekła się polskich obywateli mordowanych przez Ukraińców na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej i pozostawiła ich własnemu losowi, nie tylko wyrzekają się ich jeszcze raz, kucając przed ukraińskim ambasadorem, panem Zwaryczem i szefem ukraińskiego IPN, panem Drobowyczem, ale w dodatku – o ile tylko Nasz Najważniejszy Sojusznik, gwoli osłodzenia Ukraińcom prawdopodobnego „zamrożenia konfliktu”, wyda taki rozkaz – to pewnie postawią przed odbudowanym Pałacem Saskim w Warszawie pomnik Stefana Bandery, a kiedy już się do tego przyzwyczaimy – to „zleją się” z Ukrainą, czyli zlikwidują Rzeczpospolitą Polską w ramach „post-jagiellońskich mrzonek”.

Skoro tedy widać, że Niemcy Ukraińcom nie odpuszczą, to  zaraz wywiad ukraiński ogłosił, że Rosjanie „myślą” o wysadzeniu w powietrze atomowej elektrowni w Zaporożu. Skąd ukraiński wywiad wie, co „myślą”? To proste, jak budowa cepa. Putin mówił przez sen i się wygadał – oczywiście ukraińskiemu agentowi, który jest przy nim przez 24 godziny na dobę – nawet w toalecie. Taki cymes to prawdziwy dar Niebios przed szczytem NATO w Wilnie, na którym Ukraina nie będzie mogła pochwalić się ostatecznym zwycięstwem w sytuacji, gdy reklamowana od miesięcy kontrofensywa, na poczet której prezydent Zełeński wycyganił od 50 krajów świata miliardy dolarów, właśnie spala na panewce. Teraz brakuje tylko tego, żeby ta elektrownia rzeczywiście wyleciała w powietrze, bo w przeciwny razie pan Radosław Kowalski i inni wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego, mogliby popaść w potężny dysonans poznawczy. W takiej sytuacji nie ma rady, gdyby Putin się ociągał, to będą musieli ją wysadzić sami Ukraińcy.

Każdy śpiewa z właściwego klucza

Każdy śpiewa z właściwego klucza

Stanisław Michalkiewicz 18 czerwca 2023 z-klucza

Wprawdzie transformacja ustrojowa wiele w Polsce zmieniła, ale tak się wydaje tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak po 33 latach od jej proklamowania przyjrzymy się uważniej, przekonujemy się, że w znacznym stopniu powtarza się sytuacja, z jaką mieliśmy do czynienia za pierwszej komuny. Wtedy zadekretowana została „jedność moralno-polityczna” narodu, która polegała na tym, że „cały naród” musiał zaakceptować zasady ustroju socjalistycznego, z kierowniczą rola partii i sojuszem ze Związkiem Radzieckim na czele. Dopiero na gruncie akceptacji ustroju socjalistycznego i sojuszy mogła rozwijać się krytyka – ale też tylko „konstruktywna” – bo niekonstruktywna przestawała być krytyką, tylko była „malkontenctwem”.

Czym różniła się krytyka konstruktywna od malkontenctwa? Tym, że krytyka konstruktywna powinna najpierw zawierać pochwałę nie tylko ustroju socjalistycznego, ale również – polityki partii i rządu – a dopiero potem, ewentualnie zwracać uwagę, albo nawet piętnować „niedociągnięcia”, które jednak zdarzały się jedynie „tu i ówdzie”. Jeśli krytykant zapomniał o pochwale socjalizmu, albo polityki partii i rządu, albo wreszcie usiłował stworzyć wrażenie, że „niedociągnięcia” nie występują „tu i ówdzie”, ale wszędzie – stawał się malkontentem. Było to niebezpieczne, bo graniczyło z przepisem kodeksu karnego o rozpowszechnianiu fałszywych wiadomości mogących wzbudzić niepokój publiczny. Z tego powodu cenzura czujnie wyłapywała tego typu wypowiedzi, a niezależnie od tego ludzie sami się pilnowali, nawet jeśli chcieli w mondzie uchodzić za buntowników.

Przykładem jest słynny „protest-song” Czesława Niemena: „Dziwny jest ten świat”. Śpiewał on tam między innymi, że ten świat jest „dziwny”, bo „jeszcze wciąż” mieści się na nim „wiele zła”. Wynikało z tego, że zło zasadniczo zostało już wykorzenione, ale „tu i ówdzie” jeszcze „wiele” go zostało. To spostrzeżenie miało jednak efekt konstruktywny, mobilizujący do walki. Jak pamiętamy, ów protest-song kończył się bowiem rodzajem wesołego oberka, że „ludzie dobrej woli”, których „jest więcej”, nie dopuszczą, by niedobite zło doprowadziło do zagłady świata, który – chociaż może jest „dziwny” – to przecież zasadniczo jest dobry, bo jakże może być zły świat, w których istnieje Związek Radziecki i bratnie kraje socjalistyczne? W związku z tym na każdym obywatelu spoczywa obowiązek zniszczenia w sobie „nienawiści”. To rzeczywiście był pewien postęp, bo w czasach stalinowskich, a i później też, tak zwana „nienawiść klasowa” została awansowana do rangi cnoty.

Warto tedy zwrócić uwagę, że to przesłanie do zniszczenia nienawiści, po 56 latach, nabiera nieoczekiwanej aktualności – również w aspekcie prawno-karnym – bo według nowych rozkazów nienawiść musi zostać raz na zawsze znienawidzona – również przy pomocy niezawisłych sądów, które na nienawistników, zgodnie z rozkazem, będą sypać piękne wyroki. A kto jest nienawistnikiem? To proste, jak budowa cepa; ten, czyje poglądy nie podobają się “partii i rządowi”, których kompetencje w tej dziedzinie przejął dzisiaj Judenrat „Gazety Wyborczej” oraz ochotnicza rezerwa milicji obywatelskiej w postaci organizacji „Nigdy Więcej” pana Rafała Pankowskiego, albo „Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych”, utworzonego przez pana Rafała Gawła – obecnie na azylu w Norwegii, dokąd pośpiesznie się przedostał w celu uniknięcia w Polsce kary za oszustwa pieniężne.

Więc jeśli na odcinku politycznym, czy – dajmy na to – gospodarczym, a nawet naukowym, obowiązywała surowa dyscyplina ideologiczna, to partia i rząd luzowały nieco tę dyscyplinę na odcinku kulturalnym, a zwłaszcza – rozrywkowym. Toteż w charakterze wentyla bezpieczeństwa już w roku 1963 uruchomiono Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Rządowa telewizja transmitowała festiwalowe koncerty, toteż w czasie transmisji miasta i wsie pustoszały, bo kto tylko miał dostęp do telewizora, albo własnego, albo sąsiedzkiego, albo w jakiejś świetlicy, zasiadał przed ekranem, żeby chociaż przez dwie godziny trochę oderwać się od coraz ciaśniej otaczającej go rzeczywistości. Ale nie tylko zwykli obywatele przy okazji festiwalu się relaksowali. Jeszcze bardziej było to widoczne w ówczesnych mediach, którym z tej okazji rozluźniano cenzorski gorset. Toteż nie tylko recenzenci muzyczni, ale także zwykli dziennikarze, wzbijali się na szczyty wyrafinowania, analizując poszczególne piosenki, no i oczywiście – porównując wykonawców. Było to częściowo usprawiedliwione tym, że większość tekstów ówczesnych piosenek pisali autorzy o sporej kulturze literackiej, więc rzeczywiście było co analizować. A potem festiwal się kończył i następował bolesny powrót do rzeczywistości.

A akurat teraz, to znaczy – 9 czerwca – przypadła 60 rocznica pierwszego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Z tej okazji rządowa telewizja przygotowała się do transmisji – ale nie wzbudziło to takiego powszechnego entuzjazmu, jak kiedyś. Na przykład Judenrat „Gazety Wyborczej” od samego początku, to znaczy – zanim jeszcze ktokolwiek cokolwiek tam zaśpiewał – stanął na nieubłaganym stanowisku, że ten cały festiwal to jeden Scheiss, a za nim, jak za panią matką, zaczęli tę krytyczną ocenę powielać w innych niezależnych mediach dziennikarze drobniejszego płazu. Próżno jednak w tych ocenach doszukiwać się finezji z czasów pierwszej komuny. Rzecz w tym, że Judenrat „Gazety Wyborczej” i dostrajające się do niego niezależne media nierządne, w odróżnieniu od partii i rządu za pierwszej komuny, żadnego luzu na odcinku przemysłu rozrywkowego nie dopuszczają, traktując go jako bardzo ważny odcinek frontu ideologicznego, na którym obowiązuje surowa, niemal wojenna dyscyplina. Nieważne jest to, o czym się tam śpiewa, bo teksty współczesnych piosenek są raczej prymitywne i niespecjalnie nadają się do przeprowadzania jakichś subtelnych, wyrafinowanych analiz.

Ważne jest, kto w tym festiwalu uczestniczy, a kto go bojkotuje. Od tego zależą hierarchie artystyczne, to znaczy – który piosenkarz, czy piosenkarka jest nadymany przez odpowiednie media, jako wielki artysta, a który nadymany nie jest – za czym idzie oczywiście forsa. Od tej zasady zdarzają się potwierdzające regułę wyjątki. Chodzi tu przede wszystkim o piosenkarzy, którzy laury zdobyli już wcześniej i Judenrat przezornie nie próbuje nawet podważać ich rangi, ale inni muszą się pilnować i posłusznie „rządowy” festiwal w Opolu bojkotują, roniąc pewnie w ukryciu gorzkie łzy za utraconymi honorariami. Inni – jak na przykład pan Kuba Badach, prywatnie małżonek pani Aleksandry Kwaśniewskiej – wprawdzie wziął udział w festiwalu, ale złożył samokrytykę, że uczynił to nie dla kasy, tylko złożył ofiarę z własnej osoby dla dobra publiczności. Ale – jak podkreślają autorzy mediów społecznościowych – małżonka pana Badacha ani słowem nie skomentowała udziału męża w festiwalu. Jest to ilustracja pokazująca, że poziom świadomej dyscypliny nie jest bynajmniej niższy, niż za pierwszej komuny. I to jest chyba dobra wiadomość.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Komunizm jest git! Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!!

Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!

Komunizm jest git!

Stanisław Michalkiewicz komunizm-jest-git

Prawo Murphy`ego głosi, że jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Czy rewolucja komunistyczna i komunizm to coś dobrego, czy coś złego? Kiedyś kryteria rozróżnienia między dobrem i złem były ostre, a w każdym razie – ostrzejsze niż dzisiaj, bo dzisiaj zostały stępione przez polityczną poprawność, która jest elegancką nazwą dawnego bolszewickiego duraczenia.

Jak pisze Janusz Szpotański w  nieśmiertelnym poemacie “Caryca i zwierciadło” – “Wot Gitler, kakoj to durak. On się przechwalał zbrodnią swoją.

A mudriec, to by sdiełał tak: nu czto, że gdzieś koncłagry stoją?

Nu czto, że dymią krematoria? Toż w nich przetapia się historia!

Niewoli topią się okowy! Powstaje sprawiedliwszy świat!

Rodzi się typ człowieka nowy!”.

Toteż dzisiaj “Gitler”, czyli wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler jest uosobieniem zła do tego stopnia, że miłujące pokój narody przylepiają Putinowi wąsy hitlerowskie, a nie  na przykład – stalinowskie, chociaż z różnych względów, chyba bardziej by pasowały?  No tak – ale z drugiej strony Stalin nie mordował Żydów, przeciwnie – Żydzi bardzo skwapliwie angażowali się nie tylko w propagandę stalinowską (“a my wszyscy jesteśmy za towarzyszem Stalinem!), ale i w stalinowski terror, którego symbolem jest Henryk Jagoda, czy dwaj odescy Żydzi: Cymanowski i Cesarski, którzy kolaborowali z “krwawym karłem”, czyli  Mikołajem Jeżowem, między innymi przy  “Operacji polskiej” NKWD, w której zginęło około 200 tys. Polaków, nie licząc tych deportowanych. 

Dzięki temu Stalin jest postacią zaledwie “kontrowersyjną”, bo chociaż dopuścił się “błędów i wypaczeń”, to przecież „zasadniczo chciał dobrze”. Co prawda Hitler też chciał dobrze, to znaczy – chciał naprawić świat w ten sposób, by usunąć z niego niewłaściwe rasy, podczas gdy Stalin w tym samym celu usuwał z niego niewłaściwie klasy, a przy okazji – również przedstawicieli niezdatnych klasowo narodowości. Zresztą nie tylko on. Jeden z bohaterów “rewolucji francuskiej”, której rocznicę obchodzą we Francji do dzisiaj jako narodowe święto, Jean Paul Marat, w swoim “Przyjacielu Ludu” pisał tak: “Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!” Czytelnikom gazety nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, zresztą sami mieli też śmiałe pomysły. Oto uwięzionej księżniczce de Lamballe, Mallard, przywódca bandy “przedstawicieli ludu”,  co właśnie przepijali pieniądze otrzymane z publicznych funduszy Paryża w zamian za morderstwa, jakich dopuścili się na masową skalę, nakazał zaprzysiąc nienawiść do swoich najbliższych przyjaciół: króla i królowej. “Gdy odmówiła, zakłuto ją natychmiast ciosami szpad i pik oraz obcięto głowę. Wówczas – jak donosi Stanley Loomis – wyrwano jej z piersi bijące jeszcze serce, po czym pożarto je, odcięto nogi i ramiona, nabito nimi działa, z których wypalono. Wszystkie te przerażające rzeczy, jakich dokonano potem na jej pozbawionym członków korpusie, nie nadają się do tego, by je opisywać. Szczegóły skrywa medyczna łacina.”

Czy przypadkiem nie chodzi o rewolucyjną odmianę słynnej “miłości francuskiej”? Pod tym względem hitlerowcy byli bardziej powściągliwi, bo Żydów jednak nie zjadali, być może z braku fantazji, a być może z obawy przed dopuszczeniem się w ten sposób “Rassenschande”, czyli zhańbienia rasy?

Ale Hitler przegrał wojnę, podczas gdy Stalin ją wygrał i mało brakowało, a sądziłby Hitlera, który jednak – “obawiając się sądu zagniewanego ludu” – wcześniej  się zastrzelił, w co zresztą wielu ludzi nie wierzy. Nawiasem mówiąc, na Ukrainie przed tamtejszym niezawisłym sądem właśnie odbył się proces rosyjskiego sierżanta, oskarżonego o zbrodnie wojenne. Oczywiście “do wszystkiego” się przyznał, a poza tym poprosił o najwyższy wymiar kary.  No naturalnie, jakże by inaczej?! Jak widzimy, wspomniane kryteria coraz bardziej się zacierają nie tylko na skutek politycznego sprostytuowania wszystkich możliwych instytucji, ale również, a może przede wszystkim – na skutek bomby atomowej. Bomba atomowa sprawia, że wartością najwyższą staje się bezpieczeństwo, przed którym ustąpić muszą wszystkie pozostałe wartości.

O ile zatem zarówno Rosjanie, jak i Ukraińcy wymyślają sobie nawzajem od “nazistów” – wymarłego plemienia, którego gdzie indziej nie ma – przez Amerykę Północną  i Europę przewala się komunistyczna rewolucja, w którą większość ludzi też nie wierzy, a to dlatego, że prowadzona jest ona przez jej przywódców według nowej strategii, która w roku 1968 zastąpiła wcześniejszą strategię bolszewicką, składającą się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. Nowa strategia na pierwsze miejsce wysuwa duraczenie, nie bez racji zakładając, że oduraczonych ludzi nie trzeba będzie specjalnie terroryzować, co stwarzałoby ryzyko, że skapują, o co chodzi, a jak już kompletnie zgłupieją, to stosunki własnościowe będzie można zmienić nie tylko w sposób nie zwracający niczyjej uwagi, ale nawet przy powszechnych objawach zachwytu. Duraczenie to prowadzone jest przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego.

I oto okazało się, że na terenie województwa warmińsko-mazurskiego właśnie rusza “pilotażowy” program wprowadzania “bezwarunkowego dochodu podstawowego” na poziomie 1300 złotych miesięcznie. Program jest “pilotażowy”, co oznacza, że to padgatowka do wprowadzenia takiego rozwiązania na terenie całego kraju. Pan dr Maciej Szlinder z Poznania, który kolaboruje z innymi entuzjastami projektu, bardzo ten pomysł chwali za to, że “likwiduje” on “ubóstwo”, wyraźniej zmniejsza nierówności  i zapewnia bezpieczeństwo socjalne, zmniejszając niepewność dochodu. Warto dodać, że to nie jest żaden precedens, bo w rządzonych przez brunatną koalicję Niemczech (zmieszanie koloru czerwonego z zielonym daje brunatny) taki program już funkcjonuje. W landzie warmińsko-mazurskim program ten ma kosztować 78 mln złotych, ale to na początek, kiedy objętych będzie nim zaledwie 5 tys. obywateli. Kiedy zostanie nim objęta cała reszta, tj. pozostałych 25 mln obywateli,  jego koszty na pewno będą większe, mniej więcej 39 mld złotych. Skąd będą pochodziły te pieniądze? A skądże by, jak nie od rządu, na który wdzięczni obywatele będą entuzjastycznie głosowali? No dobrze – ale skąd właściwie rząd weźmie 39 mld złotych, kiedy przy dotychczasowej rozrzutności zadłuża nasz nieszczęśliwy kraj ponad wszelką miarę? Odpowiedź jest prosta; jednym źródłem będzie rabunek zasobów obywateli poprzez ukrywające się pod różnymi nazwami podatki, m.in. “podatek emisyjny”, czyli inflację, a drugim – postępujące zwiększanie długu publicznego, którego sama “obsługa” będzie w tym roku, kiedy jeszcze nie został nawet wdrożony “program pilotażowy” kosztowała około 50 mld złotych. Celem ma być “bezpieczeństwo socjalne” i “równość”. Warto w takim razie zwrócić uwagę, że ideał ten został już zrealizowany zarówno w niemieckich kacetach, jak i sowieckich lagrach, gdzie każdy miał zapewnione zakwaterowanie, odzież i wyżywienie.

Tak właśnie przewidywał  Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak”:

“By mogła zapanować Równość,

trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno.

By człowiek był człowieka bratem,

trzeba go wpierw przećwiczyć batem.

Wszystko mu także się odbierze,

by mógł własnością gardzić szczerze. (…)

A kiedy znajdziesz się za drutem,

opuści troska cię i smutek

i radość w sercu twym zagości,

żeś do królestwa wszedł wolności!”

Właśnie na tę drogę wchodzimy.

W Polsce, jak w Ameryce

W Polsce, jak w Ameryce

Nie na tym polega demokracja, że każdy decyduje, jak chce, tylko – że każdy decyduje, jak się należy.

Stanisław Michalkiewicz jak-w-ameryce

Do Szkocji, gdzie akurat jestem, wieści ze świata wprawdzie docierają, chociaż fale Morza Północnego z jednej strony i Oceanu Atlantyckiego z drugiej, trochę je wytłumiają, dzięki czemu jazgot jest nieco cichszy, a to – jak wiadomo – sprzyja higienie psychicznej. Ale chociaż stłumione szumem fal, to wieści jednak docierają, dzięki czemu możemy przekonać się, że Polska przestaje różnić się od Stanów Zjednoczonych, a jeśli nawet jeszcze się różni, to raczej na korzyść. Bowiem nie tylko u nas, ale również w Stanach Zjednoczonych, ostro wystartowała kampania wyborcza. Wprawdzie, w odróżnieniu od Polski, gdzie wybory parlamentarne odbędą się już za kilka miesięcy, wybory prezydenckie w USA odbędą się dopiero w listopadzie przyszłego roku, no ale Ameryka jest mocarstwem, w dodatku większym od Polski i to znacznie; bo na przykład sam Teksas jest od Polski ponad dwukrotnie większy, więc i kampania wyborcza musi zaczynać się tam odpowiednio wcześniej. No i właśnie się zaczęła, o czym wymownie świadczy aresztowanie byłego prezydenta Donalda Trumpa, tym razem nie pod zarzutem, że jakaś pani przypomniała sobie, iż była przez niego “wykorzystana seksualnie”, tylko – że u siebie w garażu, czy może w łazience, bo przez szum fal dobrze nie dosłyszałem – przetrzymywał tajne dokumenty.

Na tym przykładzie widać, że zarówno w Ameryce, jak i u nas, w demokracji coraz więcej do powiedzenia mają bezpieczniacy, co tylko potwierdza teorię konwergencji, sformułowaną przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego jeszcze w latach 60-tych ubiegłego wieku. Wprawdzie głosiła ona, że tkwiące w śmiertelnym klinczu zimnej wojny supermocarstwa stopniowo upodabniają się do siebie, a tymczasem Polska supermocarstwem chyba jeszcze nie jest – ale to nic nie szkodzi, bo nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok. Wszystko przed nami, tym bardziej, że dzięki porównaniu z Ameryką możemy się dowiedzieć, w jakim kierunku powinniśmy się podciągnąć i stawiać pierwsze kroki.

Weźmy takiego Donalda Tuska, który w rządowej telewizji awansował do rangi wroga publicznego numer jeden – bo na drugiej pozycji znalazł się Książę-Małżonek. Na razie nie został aresztowany, ani jeden, ani drugi, chociaż pan dr Sławomir Cenckiewicz przy pomocy pana red. Piotra Rachonia zdemaskował ich jako ruskich agentów, podczas gdy Donald Trump został aresztowany.  Co prawda nie na długo – ale pierwszy krok na drodze ku demokracji praworządnej został już zrobiony. Wprawdzie Donald Trump twierdzi, że jest niewinny, ale wiadomo, że każdy tak mówi i najwięcej ludzi niewinnych siedzi po więzieniach – ale poza tym odgraża się, że kiedy tylko ponownie obejmie władzę, to zaraz wyznaczy prokuratora, żeby wziął w obroty Józia Bidena – jednak mogą to być tylko bezsilne złorzeczenia.

To już większe szanse zrealizowania swoich pogróżek miał Władysław Gomułka.  Sportretowany przez poetę w postaci “Gnoma” w słynnym utworze “Rozmowa w kartoflarni”, odgrażał się, że “Gdy tylko w Polsce obejmę władzę, szereg surowych ustaw wprowadzę. Za krowobójstwo, za świniobicie, będę odbierał mienie i życie”.

Nie wiem, czy prezydent Józio Biden zna ten nieśmiertelny utwór, ale jeśli nawet nie, to coś o Władysławie Gomułce mógł słyszeć, skoro poczyna sobie w myśl rzuconego przezeń jeszcze w latach 40-tych zapewnienia, że “władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!”. Można nawet powiedzieć, że to jest najkrótsze streszczenie programu politycznego amerykańskiej Partii Demokratycznej, która w dodatku nie tylko forsuje rewolucję komunistyczną w USA, ale coraz szerzej próbuje eksportować ją na cały świat, jak kiedyś – demokrację. Skoro tak się sprawy mają, to nic dziwnego, że najpoważniejszy konkurent prezydenta Józia Bidena, który najwyraźniej uparł się przewodzić Ameryce i światu do upadłego, został aresztowany. Rewolucja wymaga ofiar, a gdzie ich szukać, jeśli nie w przeciwnym, kontrrewolucyjnym obozie? W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak orszak męczenników zacznie się powiększać, bo na przykład jakieś dziecko przypomni sobie, że Ronald de Santis, kolejny kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta, 30 lat temu włożył mu rękę pod spódniczkę. Dla FBI zmontowanie takiego oskarżenia to rutyna tym bardziej, że takie jedno z drugim dziecko, kiedy tylko poczuje forsę, to gotowe jest już z własnej inicjatywy puścić wodze fantazji, by dostarczyć żeru niezależnym mediom głównego nurtu – a w Hollywood starsi i mądrzejsi, co to niezmiennie znajdują się w awangardzie komunistycznej rewolucji, nakręcą film z “momentami”, który nie tylko skomplikuje sytuację polityczną kandydata, ale i przyniesie kolosalne zyski. Dzięki temu i rewolucja komunistyczna poczyni milowy krok do przodu i starsi i mądrzejsi zarobią, bo – powiedzmy sobie szczerze – co to by była za rewolucja, na której starsi i mądrzejsi by nie zarabiali? W przeciwnym razie Judenrat “Gazety Wyborczej” w Polsce nieugięcie stałby na nieubłaganych pozycjach wstecznictwa, a nie rewolucyjnego postępu, który stręczy mniej wartościowemu narodowi tubylczemu na każdym kroku.

Tymczasem u nas daje się jeszcze odczuć niedostatek koordynacji. Wprawdzie Sejm uchwalił ustawę o „nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów” w polskiej – pożal się Boże – polityce, a pan prezydent Duda ją podpisał w przekonaniu, że wyświadcza przysługę Naszemu  Najważniejszemu Sojusznikowi, ale gdy został przez niego oblany zimnym prysznicem (“wiecie, rozumiecie, Duda, wy u nas bardzo uważajcie i jak macie coś podpisywać, to najpierw zapytajcie o pozwolenie, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa!”), to zaraz zawetował swój podpis i wniósł do Sejmu nowelizację, według której komisja nie będzie mogła nikomu dać 10-letniego szlabanu na piastowanie stanowisk publicznych.

Słowem – cały pogrzeb na nic – ale teraz PiS nie może się z tego pomysłu wycofać tym bardziej, że pan dr Cenckiewicz z panem red. Rachoniem już wyprodukowali dla rządowej telewizji, a nawet puścili demaskujący “Reset”. No a poza tym wyznawcy Naczelnika Państwa mogliby sobie pomyśleć, że nie jest on nieomylny – i co wtedy? Musimy jednak pamiętać, że nie ma takich poświęceń, których nie można by dokonać dla dobra demokracji, toteż i u nas pojawia się promyk nadziei w postaci projektu ustawy o ochronie ludności. Już tam rząd “dobrej zmiany” ochroni ludność nie tylko  przed ruskimi wpływami, ale i zaplanowaną przez WHO na przyszły rok epidemią, jak i przed uleganiem pokusie niewłaściwych decyzji. Nie na tym bowiem polega demokracja, że każdy decyduje, jak chce, tylko – że każdy decyduje, jak się należy. Zarówno w Ameryce, jak i u nas.

Wybory: – Rozwiązać burdel i próbować od nowa.

Michalkiewicz o Konfederacji: „Byłby to dla niej pocałunek śmierci” .

15.06.2023

W jednej z najnowszych rozmów na kanale Sommer13 Stanisław Michalkiewicz i Tomasz Sommer rozmawiali na temat ewentualnych koalicji, w jakie po wyborach mogłaby wejść Konfederacja. Stanowisko publicysty w tej sprawie jest bardzo jednoznaczne.

– Załóżmy, że taka sytuacja zaistnieje, że jedyny układ, który będzie mógł funkcjonować na polskiej scenie politycznej, poza oczywiście wielką koalicją POPiS, to będzie albo Konfederacja z PO albo Konfederacja z PiS-em. Inna ścieżka to rozwiązanie parlamentu i kolejne wybory – powiedział Sommer.

– Panie Tomaszu, myślę, że gdyby Konfederacja się zdecydowała albo na jedno albo na drugie, to wszystko jedno, byłby to dla niej pocałunek śmierci – ocenił Michalkiewicz.

– Czyli w takiej sytuacji by pan stawiał na kolejne wybory? – dopytywał redaktor naczelny nczas.com.

– Oczywiście, że tak. Rozwiązać burdel i próbować od nowa – odparł publicysta.

– To jest o tyle skomplikowane, że zaraz na wiosnę i to wczesną wiosną mają być wybory samorządowe, a moment po nich wybory europarlamentarne – stwierdził Sommer.

– Dlaczego skomplikowane? Moim zdaniem jakby wszystkie się odbyły tego samego dnia, to gorzej by nie było – skwitował Michalkiewicz.

– Czyli radzi pan nie wchodzić w żaden sojusz? – pytał Sommer.

– Nie, nic nie radzę. Ja nie jestem członkiem Konfederacji. Sympatyzuję z Konfederacją, kibicuję Konfederacji, uważam, że to jest nowa jakość na polskiej scenie politycznej, natomiast jestem pewien, że dla tych wszystkich, którzy Konfederację popierają, a przynajmniej dla większości z nich, tego typu amikoszonerie to byłby pocałunek śmierci – ocenił.

Zdaniem Michalkiewicza wówczas bowiem „okazałoby się, że czar prysnął w jednej chwili”. – Nie warto tego robić – dodał.

– Niektórzy się zastanawiają czy w sytuacji robienia przynajmniej części jakichś sensownych rzeczy versus nierobienia żadnych sensownych rzeczy, tylko czekania na jakieś szanse w przyszłości, które mogą zaistnieć albo mogą nie zaistnieć, to może warto jednak stanąć na gruncie tych drobnych, pozytywnych zmian – powiedział Sommer.

Niech mi pan powie, jaką pozytywną zmianę mogłaby Konfederacja zrobić do spółki z Prawem i Sprawiedliwością, które przeprowadza historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji, bardzo możliwe, że z obozem w Berezie Kartuskiej włącznie, albo z Volksdeutsche Partei partaj, z Platformą Obywatelską, która jedyny program jaki ma w tej chwili to ***** ***? – pytał Michalkiewicz.

– Na przykład Platformie można powiedzieć tak: j PiS i zlikwidować PIT – że możecie sobie j PiS, jak zlikwidujecie PIT – odparł Sommer.

– Ale oni tego nie zlikwidują – ocenił publicysta.

– Jak nie to nie, to oczywiście, jeśli nie zdecydują się, to… – mówił Sommer.

– To po co wdawać się w takie jakieś niebezpieczne związki. Szkoda czasu i atłasu. Nic się nie stanie, Polska nie zginie od tego, że trzeba będzie rozwiązać Sejm i rozpisać nowe wybory – ocenił Michalkiewicz.

– A poza tym niech się Pan nie martwi, Prawo i Sprawiedliwość znajdzie sobie kolaborantów – skwitował publicysta.

https://youtube.com/watch?v=yKUREPvU2ZQ%3Fstart%3D2331%26feature%3Doembed

Igrzyska nasze i cudze. Profesorissimus i profesorissima.

Igrzyska nasze i cudze. Profesorissimus i profesorissima.

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  13 czerwca 2023 tekst

Próba urządzenia igrzysk dla wyznawców Jarosława Kaczyńskiego z okazji 80 rocznicy rzezi wołyńskiej, podczas której Ukraińcy wymordowali od 120 do 200 tysięcy Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, natrafiła na ukraińską kontrę i musiała zakończyć się tak zwanym „wesołym oberkiem”. Przypomnijmy; w lipcu minie 80 lat od masakry Polaków, jakiej dopuścili się Ukraińcy, przygotowując dla siebie Lebensraum. Jak pisze w swoim pamiętnikach Adam hr. Ronikier, podówczas prezes Rady głównej Opiekuńczej – drugiej – obok Polskiego Czerwonego Krzyża – polskiej organizacji oficjalnie działającej w Generalnym Gubernatorstwie, Delegatura Rządu Na Kraj kategorycznie zabroniła mu organizowania polskiej samoobrony, wskutek czego polscy obywatele przeznaczeni przez Ukraińców do eksterminacji, zostali wydani na pastwę okrutnego wroga.

Okrutnego – bo wszystkie relacje, jakie pieczołowicie zebrali Zbigniew i Ewa Siemaszkowie w dwutomowym dziele o ludobójstwie ludności polskiej na Wołyniu, eksponują okrucieństwo Ukraińców, które nawet w Niemcach budziło zdumienie i odrazę. Na przykład w relacji kobiety, której udało się przeżyć rzeź jako 8-letniej dziewczynce czytamy, że wybiegła z matką z płonącej wsi, której mieszkańców Ukraińcy właśnie mordowali, w pola. Ale rezuny je tam dogoniły; ją przebili bagnetem, a nad matką się pastwili. Oberżnęli jej piersi, wyłupili oczy, ucięli język i – sądząc, że ofiary już nie żyją – sobie poszli. Po jakimś czasie dziewczynka się ocknęła. Ocknęła się też i matka. Usiadła, a przedstawiała sobą widok tak przerażający, iż kobieta po latach wyznaje: „bałam się jej”.

Tymczasem – jak pisze Adam hr. Ronikier – można było temu zapobiec i na dowód podaje przykład dwóch działaczy RGO z Równego, którzy, nie oglądając się na Delegaturę Rządu, załatwili z niemieckim Kreishauptmanem broń. Rozdali ją miejscowym Polakom, a ci – jak pisze Ronikier – nie tylko utrzymali Ukraińców w ryzie, ale w dodatku zaprowadzili bezpieczeństwo i porządek w całym rejonie. Mimo to władze Rzeczypospolitej Polskiej, ze strachu przez Churchillem, który dwa lata później, wraz z prezydentem Rooseveltem, sprzedał Polskę Stalinowi, jak sprzedaje się krowę, wyrzekły się wtedy tych polskich obywateli.

Co gorsza, współczesne władze Rzeczypospolitej Polskiej znowu ich się wyrzekają, tym razem ze strachu przez Panem Naszym Miłosiernym z Waszyngtonu – żeby przypadkiem ich nie zdmuchnął i na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu nie zainstalował w charakterze Jasnego Idola, choćby pana Hołowni, czy nawet – pobożnego Jarosława Gowina. W sytuacji Polski taka podmianka nic by nie zmieniła – ale w sytuacji pretorian Naczelnika Państwa zmieniłaby sporo – że wtedy musieliby umizgiwać się nie do Jarosława Kaczyńskiego, tylko do innego Męża Opatrznościowego. Wspominam o tym, by pokazać, za jaką cenę współczesne władze Rzeczypospolitej wyrzekają się tych polskich obywateli po raz drugi.

Ale incipiam. W ramach przygotowywania igrzysk na lipiec, rzecznik MSZ w Warszawie, pan Łukasz Jasina, ten sam, co to poinformował nas, iż Polska jest „sługą narodu ukraińskiego”, ni stąd, ni zowąd chlapnął, że prezydent Zełeński powinien za rzeź wołyńską „przeprosić”. Nie sądzę, by pan Jasina był tak głupi, żeby w to wierzył, albo żeby naprawdę przywiązywał wagę do przeprosin prezydenta Zełeńskiego, ale przypuszczam, że chodziło o to, żeby na wypadek, gdyby w lipcu jakaś Schwein powiedziała, że rząd „dobrej zmiany”, który na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku zobowiązał się do nieodpłatnego udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa, przez 8 lat nie załatwił z Ukraińcami nawet zgody na ekshumację ofiar, nie mówiąc już upamiętnieniu ich na miejscach polskich wsi, które wtedy zostały metodycznie zrównane z ziemią. W zamian za to wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego mieliby się onanizować żądaniem pana Jasiny.

Ale dla Ukraińców i tego było za wiele, toteż ambasador tego kraju w Warszawie, pan Bazyli Zwarycz ofuknął Polskę, że żądanie, by prezydent Zełeński, czy Ukraina coś zrobiła, jest niedopuszczalne i nieodpowiedzialne. Rzeczywiście; Polska dała już Ukrainie wszystko, co mogła dać, więc niby dlaczego prezydent Zełeński miałby coś robić, skoro i on wie i my wiemy, że bez względu na to, co Ukraina jeszcze zrobi, Polska będzie jej nadskakiwała? Pozorem moralnego uzasadnienia tego nadskakiwania, jest lansowana przez koła rządowe i sprostytuowaną rządową telewizję fałszywej od samego początku tezy, jakoby Ukraina „broniła Polski”. Już nie chodzi nawet o to, że – jak otwartym tekstem wyjaśnił amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin – celem tej wojny jest „osłabienie Rosji”, chociaż warto zwrócić uwagę, że Rosja jakoś tam sobie radzi, podczas gdy Polska została wskutek tej wojny już osłabiona i to nie przez Putina, tylko przez swoje władze państwowe i przez prawie 2 miliony ukraińskich obywateli, których wzięła na swoje utrzymanie.

Teza, jakoby Ukraina walczyła za Polskę, służy jako uzasadnienie roszczeniowej, żeby nie powiedzieć – mocarstwowej – postawy ukraińskich władz wobec Polski, a to, że media rządowe i nierządne zresztą też – bezmyślnie ją powtarzają – to tylko jeszcze jedna ilustracja uwiądu polskiej myśli politycznej, która została oddana w arendę ukraińskiemu Sztabowi Generalnemu.

Po tym obsztorcowaniu Polski, w kręgach naszych Umiłowanych Przywódców zapanowała konsternacja, bo wyglądało na to, że zaplanowane na lipiec igrzyska spaliły na panewce. Przypuszczam tedy, że uprosili prezydenta Zełeńskiego, żeby rzucił im jakiś ochłap, dzięki któremu, po tym pierdnięciu im w nos przez pana ambasadora Zwarycza, mogliby jako-tako wyjść z twarzą. Toteż do Warszawy przybył jegomość piastujący godność przewodniczącego, tamtejszego Najwyższego Sowieta, pan Rusłan Stefańczuk, który powiedział kilka niezobowiązujących banałów, w rodzaju, że „musimy przyjąć bolesną prawdę” – i temu podobnych. Ale i ten ochłap może nam utknąć w gardle, bo sprytny pan Stefańczuk przezornie nie ujawnił, jaką to mianowicie „prawdę” musimy „przyjąć”.

Chodzi o to, że strona ukraińska stoi na nieubłaganym stanowisku, że w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała „wojna domowa”, a nie żadne „ludobójstwo”, więc właśnie dlatego ambasador Zwarycz poinformował, że o ile w ogóle można w tej sytuacji mówić o przeprosinach, to powinny one odbyć się według formuły: „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. I obawiam się, że nasi Umiłowani Przywódcy tak właśnie zrobią, zwłaszcza gdy naciśnie ich Pan Nasz Miłosierny z Waszyngtonu, żeby Ukraińcom jakoś osłodzić prawdopodobne „zamrożenie konfliktu”, czyli przyjęcie do wiadomości rozbioru Ukrainy – bo zapowiadana ofensywa, której rezultatem ma być ostateczne zwycięstwo, jakoś nie może się rozpocząć. Najpierw był mróz, do niedawna przyczyną było błoto, ale teraz błoto już chyba obeschło, więc obecną przyczyną może być kurz. Strasznie ubolewał nad nim, znaczy – tym kurzem – feldmarszałek Erich von Manstein, pisząc w „Straconych zwycięstwach”, że podczas marszu jeden czołg nie widział czołgu jadącego przed nim, a samochód – samochodu, a na domiar złego filtry powietrza w motorach tego nie wytrzymywały, silniki się zacierały – i tak dalej.

Jakby tego było mało, do Polski przybyła delegacja jakichś Wiece Czcigodnych jejmości z Parlamentu Europejskiego, w którym odsetek wariatów w sensie medycznym przekracza i to znacznie średnią europejską. Pretekstem do tych odwiedzin, była interwencja w sprawie Cioci Ruchli, inaczej – Królowej Anielskiej, czyli pani Barbary Engelking – która podobno doznaje męczeństwa i przeżywa katusze za sprawą pana ministra Czarnka, co to w zatwardziałości swojej zagroził odcięciem forsy dla szaraszek, które pod pretekstem „badań naukowych” uprawiają antypolską, żydowską propagandę. Ale – jak ujawnił pan wiceminister edukacji i nauki pan Tomasz Rzymkowski – przyczyną furii, w jaką wpadły owe Wielce Czcigodne ichmoście, było przekazane im zaproszenie na beatyfikację rodziny państwa Ulmów. Ta rodzina podczas niemieckiej okupacji przechowywała u siebie w Markowej na Podkarpaciu Żydów – za co w Generalnym Gubernatorstwie groziła kara śmierci dla całej rodziny. Tymczasem u państwa Ulmów mieszkało na poddaszu ośmioro Żydów i to ponad rok. Na skutek donosu Niemcy rozstrzelali całą rodzinę Ulmów, to znaczy – rodziców (pani Ulmowa była w ciąży), sześcioro ich dzieci i wszystkich schwytanych Żydów. Zgodnie z decyzją papieża Franciszka, 10 września 2023 roku odbędą się w Markowej uroczystości beatyfikacyjne rodziny państwa Ulmów – i na te właśnie uroczystości pan minister Czarnek zaprosił owe ichmoście, co doprowadziło je do furii.

Warto zastanowić się – dlaczego? Możliwości jest kilka. Pierwsza taka, że po co rozdrapywać stare rany i przypominać Niemcom, że mordowali nie tylko Żydów, ale również Polaków – w ogóle – kogo popadło? Chociaż nie można tego wykluczyć, to myślę, że przyczyną jest beatyfikacja polskiej rodziny, która została zamordowana za ukrywanie Żydów. Tymczasem Ciocia Ruchla, w sprawie której interweniowały ichmoście, przecież dopiero co skarciła Polaków, to znaczy – mniej wartościowy naród polski, że nie pomagał Żydom, tak, jak powinien. Ciocia Ruchla zresztą nie jest tu wyjątkiem, bo basuje jej pan Grabowski, którego zdaniem Polacy do dzisiaj nie potrafią uporać się z holokaustem. Muszę powiedzieć, że jak słyszę takie opinie, że w sprawie holokaustu Polacy nie tylko nie stanęli na wysokości zadania, ale nawet – jak odkryła pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego – również mordowali Żydów i to nawet wydajniej, niż Niemcy, to sobie myślę, że może szkoda, że to nieprawda – ale mniejsza o to, co ja tam sobie myślę – bo ważniejsze jest przecież to, z jaką rezolucją przeciwko Polsce wystąpi teraz Parlament Europejski i co Polska będzie musiała zrobić w ramach operacji przebłagalnej. Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę, że uroczystości beatyfikacyjne są zazwyczaj urządzane w Rzymie, skąd nagłaśniane są na cały świat. Tym razem nie – tylko w zabitej deskami Markowej, skąd niewiele trafi na świat. Najwyraźniej papież Franciszek nie chce narazić się Niemcom, skąd, dzięki istniejącemu tam podatkowi kościelnemu, płyną do Stolicy Apostolskiej pieniądze, umożliwiające watykańskim prałatom dolce vita.

Jestem pewien, że Parlament Europejski wymyśli tu niejedno, ale zanim to nastąpi, w czynie społecznym podsuwam projekt racjonalizatorski w nadziei, że Wielce Czcigodna grafina Róża Thun und HändeHoch oraz inni tamtejsi przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa, będzie go popierała. Chodzi o to, by w Polsce pojawił się specjalny stopień naukowy: profesorissimus, który w odmianie kobiecej nosiłby nazwę: profesorissima. Tak, jak Józef Stalin został generalissimusem, to Ciocia Ruchla mogłaby zostać mianowana profesorissimą, zaś pan Grabowski i pan Jan Tomasz Gross – profesorissimusami. Taki stopień były przyznawany za wiekopomne odkrycia, które przedtem nikomu nie przyszły do głowy, albo za nowe, niezwykle oryginalne metody badawcze. Cioci Ruchli taki tytuł mógłby być przyznany za odkrycie, że śmierć goja, to rzecz biologiczna, nie warta nawet splunięcia, podczas gdy śmierć Żyda – aaa, to co innego, ona ma wymiar kosmiczny. Dla pana Jana Tomasza Grossa, jako „historyka” honoris causa i to od razu – „światowej sławy” – tytuł ten mógłby być przyznany za odkrycie nowej, niezwykle oryginalnej metody badawczej w postaci „objawienia”, którą posłużył się przy sporządzaniu na obstalunek wiekopomnego działa „Sąsiedzi”, no a panu Janowi Grabowskiemu – za „korzenie” – a także z powodu, że omne trinum perfectum, wobec czego profesorissimusów też powinno być co najmniej trzech. Nauka polska nic by na tym nie straciła, a być może ciocia Ruchla, podobnie jak pozostała dwójka, by się tym udelektowali przynajmniej na jakiś czas, a w tej sytuacji może i Parlament Europejski przestałby się nas czepiać?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Konfidenci i męczennicy

Konfidenci i męczennicy

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  11 czerwca 2023 tekst

Połączenie Ogólnopolskich Obchodów Dnia Konfidenta z inauguracją kampanii wyborczej Volksdeutsche Partei pod przewodnictwem Donalda Tuska udało się znakomicie. 4 czerwca do Warszawy przybyło… – no właśnie; tu zaczynają się spory, bo Policja twierdzi, że mogłoby być od 150 do 200 tysięcy uczestników, podczas gdy Donald Tusk jeszcze w trakcie trwania demonstracji, najwyraźniej podniecony widokiem tłumów twierdził, że przybyło 500 tysięcy. Potem ta liczba rosła, zgodnie z zasadą, jaką sformułowali jeszcze starożytni Rzymianie, że „fama crescit eundo”, co się wykłada, że wieści rosną po drodze. Wszystkich przelicytował pan mecenas Roman Giertych, upierając się, że uczestników demonstracji było ponad milion. Ale pan mecenas musi teraz podlizywać się ścisłemu kierownictwu Volksdeutsche Partei, żeby nie zrobili mu nieprzyjemnej siurpryzy i w poznańskim okręgu wyborczym do Senatu nie wystawili jakiejś Schweine, co mogłoby w mglistość rozwiać nadzieje pana mecenasa na uzyskanie przynajmniej czteroletniego immunitetu.

Rzecz w tym, że nieprzejednana opozycja – oczywiście bez Konfederacji, co tylko potwierdza, że to ugrupowanie uważane jest przez stare kiejkuty za rodzaj wypadku przy pracy – zawarła siuchtę, zwaną elegancko „paktem senackim”. Hasłem siuchty jest oczywiście „róbmy sobie na rękę”, to znaczy – nie róbmy sobie nawzajem konkurencji. Tymczasem pan mecenas Giertych zgłosił swoje wystawienie bez porozumienia z siuchtą, a ta samowolka spotkała się z jej strony z energiczną i pryncypialną krytyką. W tej sytuacji pan mecenas musi się podlizywać, ale nie wiadomo, czy to coś da. Wprawdzie odciął się już od „błędów młodości”, jednak obawiam się, że nie pomogłaby mu nawet niewielka operacja chirurgiczna. S(r)alon tak łatwo nie przebacza, a nie zapomina nigdy – o czym świadczy przypadek Guntera Grassa. Za „Blaszany bębenek” S(r)alon nosił go na rękach, ale kiedy sprzeciwił się on dalszemu futrowaniu Izraela przez Niemcy okrętami podwodnymi, zaraz nieubłaganym palcem dźgnął go w chore z nienawiści oczy, że był SS-manem w Waffen SS.

Ale ilu tam tych konfidentów było, tylu było. Zresztą nie tylko konfidentów, bo były też europejsy, pederaści wszystkich możliwych płci, „Polskie Babcie”, słowem – każdego gatunku gromada, liczniej, niż w Arce Noego, gdzie było tylko po parze. Wszyscy zagrzewali się nawzajem do zwycięstwa, co tylko potwierdza trafność spostrzeżenia Konrada Lorenza, że zachowania ludzkie uważane za kulturowe, tak naprawdę mają rodowód biologiczny. Podawał on m.in. przykład Masajów, którzy przed polowaniem na lwa odtańcowują taniec wojenny, przy pomocy którego wprawiają się w euforię i dodają sobie odwagi. Ale Masajowie, to przecież ludzie, a Lorenz twierdzi, że tak samo postępują szympansy, kiedy jedno stado ma stoczyć walkę z drugim.

W tej sytuacji obchody Dnia Konfidenta, to nic innego, jak „zebranie budujące”, co jest elegancką nazwą zachowania stada szympansów. Nie mówię o tym, by postponować w ten sposób Donalda Tuska i jego kolaborantów, bo ten sposób postępowania właściwy jest całemu rodzajowi ludzkiemu – o czym możemy przekonać się obserwując choćby wiece wyborcze z udziałem kandydatów na prezydentów Stanów Zjednoczonych. Jeśli o tym przypominam, to przede wszystkim po to, by wyszydzić uniwersytety, które za pieniądze prostytuują się, traktując tzw. studia genderowe, czyli współczesną postać łysenkizmu, jako dyscyplinę akademicką.

A skoro już o prostytuowaniu mowa, to warto poświęcić kilka słów ogłoszonemu podczas obchodów Dnia Konfidenta programowi politycznemu demonstrantów. Można streścić go w krótkich, żołnierskich słowach: „jebać PiS!” Muszę powiedzieć, że jest to program nader ambitny, bo PiS jest organizacją całkiem liczną, nie mówiąc już o rodzinach i sympatykach. W tej sytuacji realizacja tak ambitnego programu może okazać się niemożliwa, zwłaszcza przed wyborami tym bardziej, że taki na przykład Kukuniek, któremu euforia podsunęła deklarację, że dokonał „sukcesu tysiąclecia”, jednak przekroczył tzw. „wiek rębny”, więc z niego wielkiego, a może nawet żadnego pożytku nie będzie.

Ale to pieśń przyszłości, a na razie pan prezydent Duda, który w podskokach podpisał ustawę o utworzeniu nadzwyczajnej komisji do badania rosyjskich wpływów w – pożal się Boże – polskiej polityce, zaledwie w dwa dni później, tuż przed Dniem Konfidenta, zawetował własny podpis oświadczając, że przygotował nowelizację tej ustawy i skierował ją do Sejmu. Potwierdza to, w całej rozciągłości moje przypuszczenia, że uprzednia skwapliwość pana prezydenta wzięła się z przekonania, że w ten sposób zasłuży sobie na życzliwą uwagę Naszego Najważniejszego Sojusznika, który w 2025 roku umieści go na jakiejś prestiżowej synekurze, czy to w ONZ, czy w NATO, czy choćby w Banku Światowym. Tymczasem, ku konfuzji pana prezydenta Dudy, Nasz Najważniejszy Sojusznik, słodszymi od malin ustami pana ambasadora Brzezińskiego, ofuknął Polskę stwierdzając, że „jest zaniepokojony”, iż przepisy tej ustawy mogą być ”niewłaściwie użyte”. Najwyraźniej poszło o to, że pan prezydent Duda podpisał ustawę nie pytając Naszego Najważniejszego Sojusznika o pozwolenie. Wcale bym się tedy nie zdziwił, gdyby pan ambasador Brzeziński powiedział mu: „wiecie, rozumiecie, Duda; wy u nas bardzo uważajcie i zawsze pytajcie, czy wolno wam coś podpisywać, czy nie – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa!

Nawiasem mówiąc, nowelizacja pana prezydenta polega na wyrwaniu pierwotnej ustawie zębów. Likwiduje ona bowiem sankcję w postaci 10-letniego zakazu piastowania stanowisk publicznych i wprowadza możliwość odwołania od decyzji komisji nie do NSA, a do sądu powszechnego. Trudno to ostatnie zrozumieć, bo od czego właściwie delikwent miałby się odwoływać, skoro komisja nie będzie mogła podjąć żadnej decyzji?

Jakby tego było mało, to jeszcze Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu orzekł, że Polska „naruszyła zobowiązania traktatowe”, bo nie zlikwidowała Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Tymczasem Izba Dyscyplinarna już dawno została zastąpiona Izbą Odpowiedzialności Zawodowej, więc trudno byłoby zrozumieć orzeczenie Trybunału, gdyby nie wyjaśnienie, że chodzi o pociąganie do odpowiedzialności sędziów, którzy złożyli do ETS tak zwane „pytania prejudycjalne” – czy konkretny inny polski sędzia na pewno jest sędzią, czy tylko przebierańcem.

Tak naprawdę chodzi o kolejny pretekst, by wobec Polski nadal stosować szantaż finansowy. Myślę, że gdyby Polska zlikwidowała nie tylko tę Izbę Odpowiedzialności Zawodowej, ale w ogóle – cały Sąd Najwyższy – to Trybunał uczepiłby się pretekstu, że polscy sędziowie nie mogą składać do ETS „pytań prejudycjalnych”, jaki wyrok wydać w konkretnej sprawie. Myślę, że większość, a może nawet wszyscy niezawiśli sędziowie w podskokach korzystaliby z takiego przywileju, co pokazuje, że Niemcy mają jeszcze wiele możliwości, by Polskę dyscyplinować. W końcu IV Rzesza nie może w jakiś istotny sposób różnić się od Rzeszy III, toteż żadne polskie warcholstwo tolerowane tu nie będzie.

Na tym tle wypada odnotować męczeństwo pana ministra spraw wewnętrznych Mariusza Kamińskiego i pana wiceministra tego resortu Macieja Wąsika. Otóż Sąd Najwyższy właśnie uchylił decyzję pana prezydenta Dudy o ułaskawieniu obydwu panów i skierował sprawę do ponownego rozpoznania w warszawskim Sądzie Okręgowym. Zostali oni ułaskawieni przez pana prezydenta po wyroku skazującym za przestępstwo w tak zwanej „aferze gruntowej” z roku 2007, która była zmontowana w celu przyłapania wicepremiera Andrzeja Leppera na przyjęciu łapówki. W tym celu bezpieka – najprawdopodobniej na polecenie szefa resortu – miała sfałszować decyzję administracyjną o odrolnieniu jakiejś działki na Mazurach. Rzecz w tym, że zgodnie z ustawą, bezpieczniakom wolno fałszować dokumenty i posługiwać się nimi – ale tylko takie, które umożliwiałyby ich identyfikację, jako agentów: dowody osobiste, prawa jazdy, dowody rejestracyjne samochodów itp. – ale nie wolno im fałszować ani tytułów własności, ani decyzji administracyjnych. Dla Sądu Najwyższego było jednak istotne to, że pan prezydent Duda ułaskawił obydwu skazańców jeszcze przed uprawomocnieniem się wyroku skazującego, a tymczasem kodeks postępowania karnego wyraźnie stwierdza, że ułaskawienie może nastąpić PO uprawomocnieniu się wyroku. W tej sytuacji panów Kamińskiego i Wąsika może czekać jeszcze co najmniej 7 lat męczeństwa, bo może sprawa zakończy się wesołym oberkiem dopiero w roku 2027.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba

Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba

Sojusznicy reagują

Stanisław Michalkiewicz sojusznicy-reaguja

„Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba” – śpiewał w 1980 roku Andrzej Rosiewicz. Chodziło o to, że rząd napożyczał na Zachodzie pieniędzy, a tu nagle wybuchł bunt przeciwko partii, z którym partia i rząd nie bardzo mogły sobie poradzić, aż dopiero soldateska 13 grudnia 1981 roku odniosła miażdżące zwycięstwo nad niewdzięcznym narodem, przywracając porządek przy pomocy „surowych praw stanu wojennego”, kiedy to stosowny dekret za byle co przewidywał karę śmierci, a w najlepszym razie – długoletnią turmę.

Wspominam o tym również po to, by przywrócić poczucie rzeczywistości rozmaitym mądralom z wyższych szkół gotowania na gazie, którzy bredzą, że „surowość kary nie ma większego znaczenia w postępowaniu z przestępcami”. Wisienką na torcie jest historia pewnego ruskiego „wora w zakonie”, czyli zawodowego złodzieja, którego Aleksander Sołżenicyn spotkał w jakimś łagrze. Ów wor przechwalał się, że nigdy nie pracował – z jednym, jak szczerze przyznawał, wyjątkiem. Otóż w trakcie wojny niemiecko-sowieckiej jakoś zamarudził i nie zdążył uciec z Kijowa przed wkroczeniem tam Niemców. Wtedy pracowałem – opowiadał – bo przyłapanych na kradzieży Niemcy na miejscu rozstrzeliwali.

Wracając do zachodnich bankierów, to włosy stawały im dęba z obawy, że zbuntowany lud nie zechce spłacać kredytów zaciągniętych przez partię i rząd. Dlatego też po wprowadzeniu stanu wojennego zachodni bankierzy poczuli ulgę, a w ich imieniu gratulacje generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu złożył miłujący pokój i demokrację niemiecki kanclerz Helmut Schmidt.

[por.: Czemu
ukrywanie bankructwa Banku Handlowego sprzed pół wieku jest tak
istotne dla Polaków lat trzydziestych Trzeciego Tysiąclecia.

To właśnie była zdrada, a raczej rabunek tysiąclecia !! md]

Historia się powtarza, ale – ma się rozumieć – niedokładnie, bo nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a już sławny starożytny rosyjski filozof Pantarejew odkrył, że wsio pławajet [точнее – всё плывёт. md] . W ogóle warto przypomnieć, ile świat zawdzięcza Rosjanom. Na przykład Pietia Goras wynalazł matematykę i sformułował słynne twierdzenie, a z kolei w czasach nowożytnych polarną zorzę wynalazł Łomonosow, „by oświetlała carski tron, a w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon” – pisze poeta.

Jak widzimy, rosyjskie wpływy są widoczne wszędzie, więc trudno, by nie było ich widać w polskiej polityce – o ile postępowanie naszych Umiłowanych Przywódców zasługuje na tę szlachetną nazwę. Więc kiedy z inicjatywy Naczelnika Państwa Sejm uchwalił ustawę o czeriezwyczajnej komisji do zbadania rosyjskich wpływów w polskiej polityce, to zaraz zachodni bankierzy, a właściwie nie tyle bankierzy, co dygnitarze, pospieszyli z gorzkimi słowami krytyki.

Chodzi o tak zwaną „lex Tusk”, której celem jest nie tyle może zbadanie rosyjskich wpływów, bo te widoczne są na każdym kroku, co o zablokowanie Donaldu Tusku, a być może również wielu jego kolaborantom możliwości zajmowania stanowisk publicznych nawet przez najbliższe 10 lat.

Tymczasem Donald Tusk od lat pozostaje umiłowaną duszeńką – najpierw Naszej Złotej Pani, a teraz – Naszego Złotego Pana, więc nic dziwnego, że w Komisji Europejskiej zaraz objawił się kolejny niemiecki owczarek w osobie Didiera Reindersa, ludowego komisarza od sprawiedliwości, który nie tylko wyraził zaniepokojenie tą ustawą, ale w dodatku zapowiedział, że „nie zawaha się” przed podjęciem „działań”.

Jakie to będą „działania” – tego jeszcze nie wiemy, ale w stosownym czasie zostanie nam to objawione: „aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!”. Sęk bowiem w tym, że ustawę tę w podskokach podpisał pan prezydent Andrzej Duda, chociaż – jak twierdzi Judenrat „Gazety Wyborczej” – między nim a Naczelnikiem Państwa topór wojenny wcale nie został zakopany. Skąd zatem taka skwapliwość ze strony pana prezydenta?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy zdać sobie sprawę, w obliczu jakiej konieczności powoli staje pan prezydent. Na trzecią kadencję kandydować nie może, bo zabrania mu tego konstytucja, więc musi rozejrzeć się za jakąś prestiżową synekurą – albo w ONZ, albo w NATO, albo jeszcze gdzie indziej.

Jak przytomnie zauważył pan Leszek Miller, który o takich sprawach coś tam musi wiedzieć, bez protekcji amerykańskiej objęcie takiej synekury jest absolutnie niemożliwe. Skoro tak, to pan prezydent Duda najwyraźniej wykombinował sobie, że jak podpisze ustawę blokującą Donaldu Tusku i jego kolabom start w wyborach, to jego Volksdeutsche Partei wyborów nie wygra, dzięki czemu nic nie zagrozi amerykańskiej kurateli nad naszym bantustanem. W takiej sytuacji oddanie pana prezydenta dla Naszego Najważniejszego Sojusznika zostanie zauważone i stosownie wynagrodzone.

Temu rozumowaniu niczego zarzucić nie można, a jednak Departament Stanu, zamiast złożyć panu prezydentowi gratulacje, jak w swoim czasie Kanclerz Schmidt generałowi Jaruzelskiemu, „wyraził zaniepokojenie”, że przepisy tej ustawy mogą zostać „niewłaściwie użyte”, co może zagrozić „wolnym wyborom w Polsce”.

W tej pozornie surowej formule tkwi jednak wskazówka, jak zrobić, by i wilk był syty, i demokratyczna owca cała. Jeśli bowiem przepisy lex Tusk zostaną użyte „właściwie”, to znaczy, że w naszym fachu nie ma strachu i że nie ma co martwić się na zapas.

Gorące tematy zastępcze

Gorące tematy zastępcze

 Stanisław Michalkiewicz 8 czerwca 2023 michalkiewicz

Jak wiadomo, nasz bantustan został – częściowo „bez swojej wiedzy i zgody” – uwikłany w trzy wojny: jedna – to wojna, jaką USA i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, druga – to wojna hybrydowa, jaką Niemcy, przy wykorzystaniu instytucji Unii Europejskiej , prowadzą przeciwko Polsce od stycznia 2016 roku gwoli odzyskania wpływów politycznych, częściowo utraconych wskutek przejścia Polski w roku 2014 pod kuratelę amerykańską i trzecia – to wojna z klimatem. Otóż w związku z tą drugą wojną, mamy w Polsce rodzaj konfliktu domowego między obozem „dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa, reprezentowanym przede wszystkim przez Volksdeutsche Partei Donalda Tuska. Volksdeutsche Partei jest – zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową – ekspozyturą Stronnictwa Pruskiego, podczas gdy obóz „dobrej zmiany”, reprezentowany przez Prawo i Sprawiedliwość z Naczelnikiem Państwa na czele, jest ekspozyturą Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego.

Ponieważ Niemcy, budujące IV Rzeszę metodą pokojowego jednoczenia Europy, czyli korumpowania biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne państwa europejskie, nie życzą sobie, by jacyś Amerykanie sypali im piasek w tryby rozpędzonego parowozu dziejów, a z kolei Amerykanie mają co do nas swoje plany – przekłada się to na antagonizm między obydwoma obozami. Żaden z nich jednak nie może przecież powiedzieć, o co naprawdę chodzi, tylko gwoli zachęcenia jednych i drugich sympatyków do statystowania w tym widowisku, używają tematów zastępczych.

Do niedawna na przykład Donald Tusk, który rzeczywiście był najukochańszą duszeńką Naszej Złotej Pani, a obecnie – najukochańszą duszeńką Naszego Złotego Pana z Berlina, był oskarżany o nadskakiwanie Niemcom. Dopóki jednak w Niemczech stacjonuje amerykańskie wojsko, to Donald Tusk demaskowanie obozu „dobrej zmiany” jako agentury amerykańsko-żydowskiej musi mieć surowo zakazane, więc zastępczo oskarża Naczelnika o „łamanie demokracji” a w porywach uniesienia – nawet o „faszyzm”. Naczelnik bowiem rzeczywiście odgrywa w Polsce historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji, jako że w 1989 roku w Magdalence powierzono mu odcinek patriotyczny, podczas gdy jego konkurentom – odcinek „nowoczesności”.

Na szczęście wybuchła wojna na Ukrainie, dzięki czemu obydwa konkurujące ze sobą obozy znalazły ujście dla swoich emocji w wymyślaniu Putinowi i Rosji. Na tym właśnie tle doszło do uchwalenia ustawy o utworzeniu nadzwyczajnej komisji badającej ruskie wpływy w – pożal się Boże! – polskiej polityce, co pozwoliło na obudzenie przysypiających namiętności, a nawet – ich eskalację. Nie wiadomo jeszcze, jak sytuacja się rozwinie, bo pan generał Nosek przewąchał właśnie i podzielił się tym odkryciem z Judenratem „Gazety Wyborczej”, że „przesiąknięte” ruską agenturą jest właśnie PiS. Na razie, w odpowiedzi na tę inicjatywę Naczelnika Państwa, który najwyraźniej musiał stracić nadzieję, że kiedykolwiek jego rząd dostanie z Unii Europejskiej jakieś pieniądze, Donald Tusk wyznaczył dzień 4 czerwca na uroczyste obchody Ogólnopolskiego Święta Konfidenta. Data ta nie jest bowiem przypadkowa, jako że właśnie 4 czerwca 1992 roku konfidenci SB i ich poplecznicy, w atmosferze zamachu stanu, obalili rząd premiera Jana Olszewskiego. Oczywiście z konfidentami, jak to z konfidentami – pewne minimum konspiracyjne musi być zachowane – toteż Ogólnopolski Dzień Konfidenta oficjalnie przyjął nazwę „Marszu Przeciwko Drożyźnie, Złodziejstwu i Kłamstwu” – ale przecież wiadomo, o co chodzi naprawdę. Dodatkową poszlaką jest bowiem deklaracja Kukuńka, że w tej uroczystości weźmie osobisty udział. No naturalnie, jakże by inaczej? Bez niego wszyscy uczestnicy musieliby odczuwać niedosyt.

W ramach tedy przygotowań do wspomnianej uroczystości, pan red. Tomasz Lis, co to 4 czerwca 1992 roku chwycił za rękę wchodzącego do Sejmu Kukuńka, który przybył zrobić porządek z rządem premiera Olszewskiego, z okrzykiem: panie prezydencie, niech pan NAS ratuje! – więc pan red. Lis wystąpił z hasłem: „znajdzie się komora dla Dudy i Kaczora!” Nietrudno było się domyślić, że chodzi mu o komorę gazową, toteż PiS natychmiast zareagowało spotem, przedstawiającym chwilowo nieczynny obóz w Oświęcimiu, przypominając, że zginęło tam około miliona ludzi i opatrując całość retorycznym pytaniem skierowanym do uczestników ogólnopolskich uroczystości 4 czerwca – czy rzeczywiście pragną w czymś takim uczestniczyć. W odpowiedzi całe stado autorytetów moralnych zawyło jednym głosem, podobnie jak to miało miejsce 4 czerwca 1992 roku – że to objaw „zdziczenia” politycznego dyskursu, bo kto to widział, żeby dla potrzeb przepychanki posługiwać się wspomnianym obozem? Autorytety – jak to autorytety – ze strachu przed posądzeniem ich o antisemitismus – nie ośmielają się zauważyć, że obóz w Oświęcimiu jest bez ceregieli używany przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu z pobudek jeszcze niższych to znaczy – z chęci zysku w postaci tak zwanych „roszczeń” odnoszących się do „własności bezdziedzicznej”. Inna sprawa, że co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie, więc i autorytety, zwłaszcza takie, co to mają do tych spraw specjalnego nosa, wiedzą, kiedy płonąć świętym oburzeniem, a kiedy „zamilczeć roztropnie”, by nie narazić się na utratę przyzwoitości, co bywa gorsze od śmierci.

Przekonuje się o tym właśnie pan mecenas Roman Giertych, który ogłosił pragnienie kandydowania do Senatu. Gdyby bowiem został senatorem, to nie tylko poświęciłby się dla Polski, ale w dodatku – miałby immunitet, który – jak mogliśmy się przekonać – tak bardzo się przydał panu marszałkowi Tomaszowi Grodzkiemu. Pan mecenas, gwoli podlizania się mondowi i autorytetom – nawet potępił sprośne „błędy młodości”, jakich w przeszłości się dopuścił, Ale to pokajanije niewiele mu pomogło, bo ugrupowania nieprzejednanej opozycji zawarły były tak zwany „pakt senacki”, czyli porozumienie „róbmy sobie na rękę”. Chodzi o to, by nie konkurować między sobą w poszczególnych okręgach; jak w jednym okręgu kandyduje, dajmy na to, ktoś z Volksdeutsche Partei, to inne ugrupowania obozu zdrady i zaprzaństwa swoich faworytów tam nie wystawiają. Tymczasem pan mecenas żadnego takiego miejsca sobie nie załatwił, toteż pani Barbara Nowacka pryncypialnie go skrytykowała, a z kolei pan Tomasz Siemoniak oświadczył, ze Volksdeutsche Partei nie będzie go „wystawiała”.

Okazało się, że nawet kicanie w obronie demokracji i praworządności, to za mało, by wkraść się w łaski Salonu, toteż pan mecenas rzutem na taśmę spróbował włączyć się do chóru autorytetów moralnych oświadczając, że jak można sporządzać takie spoty w sytuacji, gdy w oświęcimskim obozie ginęli Żydzi? Ale nie ma pewności, czy nawet taka – jak to nazywają gitowcy – „poważna zastawka” mu pomoże. To już prędzej przydałaby się drobna operacja chirurgiczna. Akurat jest odpowiedni moment, bo do wyborów wszystko by się zagoiło.

Znowu Kosowery!

Felieton    serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    6 czerwca 2023

W sytuacji, gdy wojna, jaką Stany Zjednoczone i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, przechodzi w stan przewlekły, a zapowiadana ukraińska ofensywa, która ma doprowadzić do ostatecznego zwycięstwa, jakoś nie może się nie tylko rozwinąć, ale nawet rozpocząć, możemy zerknąć na drugą stronę Europy, gdzie właśnie gwałtownie narasta napięcie między Serbią i Kosowem. To Kosowo było przez wieki częścią Serbii, a nawet rodzajem kolebki tamtejszej państwowości, jak nie przymierzając u nas Wielkopolska, ale obecnie jest odrębnym państwem, chociaż nie przez wszystkie państwa uznawanym. Polska ustami Księcia-Małżonka uznała je w podskokach, zaraz po tym, jak uznały je Stany Zjednoczone, no i przede wszystkim – Niemcy.

Jak doszło do pojawienia się kosowskiej państwowości? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw zrozumieć, czym była Serbia, a w każdym razie – za co uważały ją Niemcy. Otóż Niemcy, a wraz z nimi – Austro-Węgry – uznawały Serbię za enklawę rosyjskich wpływów w tej części Europy, którą i jedni i drudzy, a przede wszystkim Niemcy, uważały za „swoją”. I do pewnego stopnia tak było, czemu sprzyjała okoliczność, że dominującym w Serbii wyznaniem jest prawosławie, a Rosja od czasów Katarzyny, uznawała się za jego protektora. Poza tym w drugiej połowie XIX wieku, kiedy po bitwie pod Sadową w roku 1866, a zwłaszcza po wojnie francusko-pruskiej w roku 1871 i utworzeniu przez Bismarcka Cesarstwa Niemieckiego, ostatecznie załamał się w Europie polityczny porządek wiedeński, ustanowiony w roku 1815. Był on, jak pamiętamy, ufundowany na założeniu równowagi sił w Europie między trzema mocarstwami: Rosją, Prusami i Austrią. Kiedy więc ta równowaga się załamała, jej miejsce zajęła rywalizacja między Cesarstwem Niemieckim a Rosją o schedę po słabnącej Austrii, która – w odróżnieniu od jednolitych językowo i etnicznie Niemiec oraz Rosji, w której dominującą narodowością byli Rosjanie – zbudowana była, niczym na piasku – na narodach obcoplemiennych, a pojawienie się w XIX wieku ideologii nacjonalistycznej, której europejskim triumfem była Wiosna Ludów, Cesarstwo Austriackie rozsadzało, aż je w końcu w 1918 roku rozsadziło. W tej sytuacji Serbia była przez Rosję rzeczywiście wykorzystywana dla szachowania Austrii, podobnie jak w 1917 roku Ukraina była utworzona przez Niemcy i Austrię dla szachowania Rosji i utrzymywania w ryzach Polaków.

Po I wojnie światowej, którą Niemcy przegrały, a Austria – nie przetrzymała, utworzona została w Wersalu Jugosławia, czyli – tak naprawdę – Wielka Serbia – bo to właśnie Serbia w ramach Jugosławii zdominowała pozostałe krainy bałkańskie. Toteż kiedy Niemcy do spółki z Rosją, 23 sierpnia 1939 roku obaliły porządek wersalski z roku 1919, po rozgromieniu i rozebraniu Polski, przystąpiły do likwidacji Wielkiej Serbii, czyli Jugosławii. Jak podczas procesu norymberskiego zeznał generał Jodl, początkowo Niemcy obchodzili się z Jugosławią z rewerencją, jakby „ubiegały się o względy sławnej śpiewaczki”. Ale kiedy Anglicy doprowadzili do zamachu stanu w Belgradzie, w następstwie którego nowy reżim odstąpił od paktu antykominternowskiego i zawarł porozumienie ze Stalinem, Hitler bez wahania dał sygnał do operacji „Marica” i po dwóch tygodniach było po Jugosławii, dzięki czemu powstała sprzymierzona z Niemcami Chorwacja. Ale Niemcy, jak wiadomo, przegrały również II wojnę, wskutek czego Jugosławia, czyli Wielka Serbia, została ponownie odtworzona, w dodatku – jako państwo socjalistyczne, chociaż, przynajmniej w pewnych okresach, z Sowietami skłócone.

I tak było do roku 1990, kiedy to Niemcy odzyskały względną swobodę ruchów w Europie i natychmiast przystąpiły do likwidacji Wielkiej Serbii, czyli Jugosławii. Chodziło nie tyle może o Serbię, co o wysadzenie w powietrze tzw. „heksagonale”, czyli porozumienia państw Europy Środkowej. W tym celu Niemcy zachęciły dwie republiki jugosłowiańskie: Słowenię i Chorwację do proklamowania niepodległości i tego samego dnia, jako pierwsze i początkowo jedyne państwo na świecie, niepodległość tę uznały. Doprowadziło to do wybuchu krwawej wojny domowej w Jugosławii, wskutek czego „heksagonale” przestało mieć znaczenie, a próżnię polityczną w Europie Środkowej, jaka pojawiła się po ewakuacji stąd imperium sowieckiego, zaczęły wypełniać Niemcy, poprzez rozszerzanie na wschód Unii Europejskiej, której były i są politycznym kierownikiem. Po tym sukcesie przystąpiły do likwidowania, a przynajmniej – ociosywania samej Serbii, żeby już nigdy się nie odrodziła w postaci Jugosławii.

W związku z tym w Kosowie ni stąd, ni zowąd, pojawił się nowy naród, tak zwanych „Kosowerów”, którzy, ma się rozumieć, zażądali niepodległości. Serbia, ma się rozumieć, nie chciała się na to zgodzić, w związku z tym samoloty miłującego pokój Paktu Atlantyckiego zaczęły ją bombardować i w ten sposób zmłotowały. Podobno wskutek tych bombardowań zginęli jacyś głupi serbscy cywile, ale w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, ponieważ NATO, dzięki sztucznej inteligencji naszych Umiłowanych Przywódców, używa inteligentnej amunicji, która potrafi odróżnić cywila od żołnierza, a podobno nawet zwyczajnego cywila od cywila-antysemity. I tak powstało Kosowo, w którym Albańczycy – bo „Kosowery” to po prostu Albańczycy – zaczęli sekować Serbów.

Nawiasem mówiąc, Putin przestrzegał przed tym precedensem, ale kto by go tam słuchał! Toteż kiedy prezydent Obama w 2013 roku wyłożył 5 mld dolarów na ukraiński „majdan”, wysadzając w powietrze „porządek lizboński” z 20 listopada 2010 roku, Rosjanie nie tylko zajęli Krym, ale sprawili, że w obwodach donieckim i ługańskim pojawiły się donieckie i ługańskie „Kosowery”. Oczywiście, ma się rozumieć. zażądały niepodległości, na którą Ukraina, ma się rozumieć, się nie zgodziła, ale Rosja początkowo przyjęła postawę wyczekującą i dopiero gdy nadzieje na jakiś kompromis się rozwiały, nie tylko uznała niepodległość „Republiki Donieckiej” i „Republiki Ługańskiej”, ale na ich prośbę udzieliła im „bratniej pomocy”, za co Senat Stanów Zjednoczonych uznał Putina za „zbrodniarza wojennego”.

No a teraz, gdy różne znaki wskazują, że wojna na Ukrainie przechodzi w stan przewlekły, gwałtownie wzrosło napięcie między Serbią i Kosowem, a armia serbska została postawiona w stan „najwyższej gotowości”, wszelako z zaleceniem, by nie zaczepiała żołnierzy NATO, a – ewentualnie – tylko „Kosowerów”. W takiej sytuacji USA i NATO będzie chyba musiało się tym konfliktem zająć, a to może je doprowadzić do tak zwanego „rozdęcia imperialnego”, czyli stopniowego rozpraszania wysiłków, które może dla swoich niecnych celów wykorzystać zimny ruski czekista Putin.

Stanisław Michalkiewicz

Niewierzących – do piachu!

Niewierzących – do piachu!

Stanisław Michalkiewicz Niewierzacych-do-piachu

Doprawdy, jak długo jeszcze świat będzie tolerował zimnego ruskiego czekistę Putina? Jakby mu było jeszcze mało zbrodni, jakich się dopuścił, to w dodatku rzucił kość niezgody między naszą niezwyciężoną armię, a pana ministra Mariusza Błaszczaka.

Wszystko zaczęło się od wystrzelenia w grudniu rakiety, w która w dodatku, dla większego zmylenia naszej niezwyciężonej armii, była bez prochu. W rezultacie odnalazła ją przypadkowa amazonka i podniosła larum. Przez kilka miesięcy na najwyższych szczeblach kierowania państwem trwały gorączkowe narady, jak na tę niewątpliwą prowokację Putina państwo nasze powinno zareagować. Możliwości były dwie: albo, zgodnie z przyjętym również w innych sprawach sposobem postępowania (“Polacy, nic się nie stało!”) udać, że nic się nie stało, albo przeciwnie – niczego nie udawać, tylko rozpocząć kampanię przeciwko Putinowi, na przykład – organizować masówki w zakładach pracy, podczas których pracownicy podpisywaliby imiennie gwałtowne protesty, organizować demonstracje uliczne, zwłaszcza pod rosyjską ambasadą przy ulicy Belwederskiej w Warszawie, w której – ponad podziałami – wzięłyby udział nie tylko Kluby “Gazety Polskiej”, ale i Polskie Babcie, a także Strajk Kobiet oraz osoby transpłciowe i inne, które pokazywałyby Putinowi różne gesty dezaprobaty.

Wydawać by się mogło, że tak właśnie będzie, bo przy tej okazji można by postawić milowy krok na drodze do przywrócenia moralno-politycznej jedności narodu, jaką cieszyliśmy się za panowania Edwarda Gierka. Jednak na przeszkodzie stanęła konieczność wyjaśnienia, jak to się stało, że rakieta przez nikogo nie niepokojona doleciała aż pod Bydgoszcz? Tu pojawiły się dwie szkoły: jedna, którą reprezentował pan minister Błaszczak, stanęła na nieubłaganym stanowisku, że nie został on o niczym poinformowany, bo soldateska zawiązała w tym celu konspirację i druga, którą reprezentowali generałowie – że przeciwnie – minister był od samego początku o wszystkim poinformowany, ale nie wiedział co zrobić, to znaczy – nie wydał naszej niezwyciężonej armii żadnych rozkazów.

W ten sposób spór się ujawnił, budząc zainteresowanie opinii publicznej, chociaż – trzeba podkreślić – początkowo raczej umiarkowane, ale kiedy na najwyższych szczeblach naszej niezwyciężonej armii oraz pionie cywilnej nad nią kontroli zaczęła zaostrzać się walka klasowa, to stało się ono żywe. Doszło do tego, że głos zabrał sam pan generał Marek Dukaczewski, którego resortowa “Stokrotka” zawsze zaprasza do studia w telewizji nierządnej, gdy tylko coś się u nas dzieje, a pan generał mówi, nie tylko – jak jest – ale również – jak będzie. Pan generał Dukaczewski podał nawet złą godzinę w której pan minister Błaszczak został o wszystkim poinformowany, a w tej sytuacji nie było rady; pan minister Błaszczak “opuścił” posiedzenie sejmowej komisji obrony, odmawiając jej “wyjaśnień” jakich się domagała, pod pretekstem, że przed ich wysłuchaniem przebąkiwała o wniosku o jego dymisję. Idący na pasku Putina przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa rozpuszczali fałszywe pogłoski, jakoby pan minister Błaszczak z posiedzenia wspomnianej komisji “uciekł”, podczas gdy wcale nie “uciekł”, tylko – jak wcześniej napisałem – z godnością ją “opuścił”. Było to zachowanie zgodne ze wskazówką, jakiej Jan Kobuszewski w słynnym skeczu “Ucz się Jasiu” udzielił Wiesławowi Gołasowi, że na pewne sytuacje należy reagować “siłom i godnościom osobistom”.

Ale soldateska, ustami rozmaitych generałów, również i tych, których rząd “dobrej zmiany” spuścił z wodą w ramach kuracji przeczyszczającej, jaką w swoim czasie zaordynował naszej niezwyciężonej pan minister Antoni Macierewicz, idąc na pasku Putina, w dalszym ciągu powtarzała swoje. W tej sytuacji w sukurs panu ministrowi Błaszczakowi pośpieszył pan Antoni Macierewicz, bezlitośnie demaskując sługusów Putina i wystawiając panu ministrowi Błaszczakowi jak najlepszą recenzję, wskazując jednocześnie na potrzebę jak najszybszego rozpoczęcia budowy obrony cywilnej z udziałem wszystkich obywateli.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, kiedy właściwie Putin rozpoczął wojnę z Polską i NATO. Okazało się, iż stało się to 10 kwietnia 2010 roku, kiedy to w Smoleńsku dopuścił się zbrodni. Wprawdzie piąta kolumna usiłowała sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów i nawet sam Naczelnik Państwa w pewnym momencie sprawiał wrażenie jakby już nie był zainteresowany “dążeniem do prawdy” – ale w końcu się wyjaśniło, że miała tam miejsce “zbrodnia” – a kto w to powątpiewa, z pewnością jest ruskim agentem, a przynajmniej – onucą i “obiektywnie” leje wodę na młyn Rosji, podobnie jak za pierwszej komuny obywatele krytykujący politykę partii i rządu, lali wodę na młyn zachodnioniemieckich militarystów i odwetowców, w szczególności – Hupki i Czai.

I dopiero na tym tle możemy w pełni ocenić perfidię podstępnego Putina, któremu udało się wprowadzić w błąd cały świat – z wyjątkiem pana Antoniego Macierewicza. Oto 17 września 2009 roku, zwiedziony syrenim głosem kremlowskiego zbrodniarza amerykański prezydent Obama dokonał słynnego “resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, wycofując Stany Zjednoczone z aktywnej polityki w naszym zakątku Europy. Ale to jeszcze nic – bo kiedy już 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku dokonała się zbrodnia – obradujący 19 i 20 listopada 2010 roku w Lizbonie szczyt NATO, jednomyślnie proklamował strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. W tym czasie ministrem obrony w Polsce był lekarz-psychiatra, pan Bogdan Klich, który na tym szczycie NATO z pewnością za tym strategicznym partnerstwem się opowiedział. W tę brudną prowokację wciągnięty został nawet Episkopat Polski, bo w sierpniu 2012 roku przewodniczący KEP abp. Józef Michalik podejmował na Zamku Królewskim w Warszawie partiarchę Moskwy i Wszechrusi Cyryla, z którym podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. Do tego stopnia diabeł, który jak wiadomo, jest na usługach Putina, wszystkich opętał! “Za ten grzech ojczyznę biedną ogień spaliłby niebieski, gdyby nie to, że jej strzeże anioł – Zygmunt Wasilewski” – napisał poeta, mając oczywiście na myśli pana Antoniego Macierewicza

Na szczęście – jak pisze inny poeta – “były w partii siły, co kres tej orgii położyły”. Prezydent Obama w 2014 roku zerwał z diabłem, otrząsnął się ze sprośnych błędów Niebu obrzydłych, wyłożył 5 miliardów dolarów na urządzenie na Ukrainie “majdanu”, którego celem była zmiana tamtejszego rządu i wyłuskanie Ukrainy z rosyjskiej strefy Europy. Świat myślał – i myśli do tej pory – że wojna na Ukrainie zaczęła się właśnie wtedy, bo Rosja zajęła Krym i zbuntowała dwa obwody: doniecki i ługański – ale to nieprawda, bo skoro pan Antoni Macierewicz mówi, że wszystko zaczęło się 10 kwietnia 2010 roku, to musimy przyjąć to do wiadomości, powszechnie i bez zastrzeżeń, dokładnie tak, jak – według prof. Tatarkiewicza – w Związku Radzieckim został przyjęty marksizm.

A dlaczego musimy? A dlatego, że kto tego nie uczyni, zostanie zaliczony do piątej kolumny, jak to się stało z panem red. Pawłem Lisickim, któremu pan Antoni Macierewicz nieubłaganym palcem wytknął w chore z nienawiści oczy, że wbrew oczywistym faktom ośmiela się twierdzić, że wojna na Ukrainie jest efektem działania Stanów Zjednoczonych. W rozmowie z panem red. Paszko z ramienia portalu poświęconego “Fronda” pan Macierewicz uznał tę opinię za “absolutnie niemerytoryczną i skandaliczną”. Toteż – jak podsumował – kto nie wierzy w zbrodnię smoleńską, ten “chce za wszelką cenę osłabić Polskę i zagrozić naszemu bezpieczeństwu”. Czy w tej sytuacji prastara polska ziemia powinna nosić takie kanalie?

W przededniu Dnia Konfidenta

W przededniu Dnia Konfidenta

 Stanisław Michalkiewicz 27 maja 2023 michalkiewicz

Kampania wyborcza do tubylczego parlamentu wchodzi w fazę ostrą. Szczerze mówiąc, trudno przypisać jakieś szlachetniejsze przyczyny temu politycznemu zacietrzewieniu, bo – jak wiadomo – około 80 procent obowiązującego u nas prawa, stanowią dyrektywy Komisji Europejskiej, która bombarduje nimi unijne bantustany w ilości więcej, niż jedna dziennie. To jest właśnie przyczyną biegunki legislacyjnej, wskutek której nikt nie jest w stanie przeczytać tych wszystkich ustaw, nie mówiąc już o ich zapamiętaniu. W rezultacie tak naprawdę nikt nie wie, jakie jest u nas prawo, więc ludzie w stosunkach między sobą starają się postępować zgodnie z poczuciem sprawiedliwości, ale nigdy nie wiedzą, czy przypadkiem nie dopuścili się jakiejś zbrodni. Ot, na przykład ja, kiedy podałem do wiadomości personalia mojej wierzycielki, z którą, mówiąc nawiasem, nadal się procesuję, a zaoczny wyrok, na podstawie którego odbyła się egzekucja, został w 22 miesiące po jego zapadnięciu uchylony do ponownego rozpoznania – ale forsy oczywiście nikt mi nie oddał – otóż podając do wiadomości personalia mojej wierzycielki nie miałem pojęcia, że popełniam przestępstwo. Tymczasem według faszystowskiej, unijnej regulacji, czyli RODO, jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu człowiekowi, to musi pytać o pozwolenie trzeciego. Ja rozumiem, że IV Rzesza nie może w istotny sposób różnić się od Rzeszy III, ale w tej sytuacji chyba nie powinniśmy aż tak bardzo się przejmować wyścigiem naszych Umiłowanych Przywódców do koryta.

Ale, jak wspomniałem, ten wyścig wchodzi właśnie w fazę ostrą. Podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości został przedstawiony program, według którego rząd właściwie bierze na swoje utrzymanie wszystkich obywateli – jak powinno być za komuny. Jak zwykle wirtuoz intrygi, Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, na drodze do socjalizmu, znowu wyprzedził stojącego na czele Volksdeutsche Partei Donalda Tuska, w przekonaniu, że tym zaporowym wejściem uniemożliwia mu licytację. Ale Donald Tusk, chyba nieświadomie, bo skąd by wiedział takie rzeczy, poszedł w ślady Marka Liwiusza Druzusa, który w epoce braci Grakchów był w Rzymie członkiem kolegium trybunów. Chodziło o przelicytowanie Gajusza Grakcha w demagogii. Kiedy więc postulował on utworzenie dwóch kolonii, Druzus podnosił ich liczbę do dwunastu. Gdy Gajusz proponował przydział ziemi przy obciążeniu go nieznacznym podatkami, Druzus oddawał ją za darmo – i tak dalej. W rezultacie lud – jak to lud – poszedł za Druzusem. Skończyło się to tak, że Gajusz został zmuszony do ucieczki za Tyber, podczas której niewolnik na jego żądanie przebił go mieczem, a tłum wrzucił jego zwłoki do rzeki.

Otóż podczas wspomnianej konwencji Naczelnik Państw ogłosił m.in, że dotychczasowy program rozrzutnościowy „500 plus”, zostaje podniesiony do „800 plus, ale dopiero od początku przyszłego roku.

Wzorując się – jestem przekonany, ze nieświadomie – na Druzusie, Donald Tusk ogłosił, że nie od początku przyszłego roku, tylko już teraz, od pierwszego czerwca, kiedy to przypada Międzynarodowy Dzień Dziecka. W ten sposób pragnie zaprezentować się całej Polsce jako przyjaciel dzieci, czyli – mówiąc z łacińska – pedofil – ale myślę, że nie to jest przede wszystkim jego celem. Przypuszczam, że jego głównym celem jest odwołanie się do najtwardszego jądra elektoratu Volksdeutsche Partei, czyli – do konfidentów.

Te przypuszczenia znajdują podstawę w projekcie zorganizowania przez Volksdeutsche Partei w dniu 4 czerwca ogólnopolskich obchodów Dnia Konfidenta. Z uwagi na konieczność zachowania – jak to przy konfidentach – minimum konspiracyjnego, obchody te nazywać się mają inaczej, mianowicie „marszem przeciwko drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu” – ale oczywiście chodzi o uczczenie tej grupy obywateli, na których – jak myślę – liczy szczególnie BND w prowadzonej przez Niemcy przeciwko Polsce od stycznia 2016 roku wojnie hybrydowej. Jak bowiem pamiętamy, 4 czerwca 1992 roku, konfidenci i ich protektorzy, w atmosferze zamachu stanu, obalili rząd premiera Jana Olszewskiego.

Mnóstwo ludzi pamięta, co się wtedy działo; jak Kukuniek co kilka godzin składał oświadczenia – od „pokajaniija”, że „coś tam podpisywał”, aż do wniosku o odwołanie rządu, jak poseł Jerzy Ciemniewski demonstracyjnie rezygnował z funkcji, ale potem zaraz o tym zapomniał, jak Jacek Kuroń ział oburzeniem na to złamanie siuchty, jaką „lewica laicka” miała z komunistycznym wywiadem wojskowym, zawartej za pośrednictwem pułkownika SB Jana Lesiaka czy – jak pan red. Lis złapał wkraczającego do Sejmu Kukuńka za rękę z okrzykiem: „panie prezydencie, niech pan NAS ratuje!”, czy wreszcie – gdy podczas „nocnej zmiany” Donald Tusk „liczył głosy”, wyznaczony na premiera pan Waldemar Pawlak przepowiadał sobie półgłosem, jakie zadania ma wykonać: „czyszczę sobie MSW…” – i tak dalej – a pan Stefan Niesiołowski, rozbieganymi oczami spoglądał na obecnych.

Okrągła, 30 rocznica tego wydarzenia, przypadała w ubiegłym roku, ale ze względu na epidemię, teraz czasowo zawieszoną, a także z uwagi na to, że w ubiegłym roku nie było żadnych wyborów, uroczyste obchody Dnia Konfidenta zostały przełożone na 4 czerwca roku bieżącego. Volksdeutsche Partei zamówiła tedy 400 autobusów, które z całej Polski będą zwoziły konfidentów z rodzinami, a ponadto mają być uruchomione specjalne pociągi:

szósta godzina z minutami,

jedzie Zug z konfidentami,

stary kiejkut się raduje,

gdy konfident tak świętuje!

Szczegółowy program jeszcze nie został ogłoszony, ale myślę, że Donald Tusk będzie rozdawał „Polskim Babciom” „babciowe”, a panie młodsze, te z błyskawicami, osobiście będzie wyskrobywał na koszt – no właśnie – na razie BND, ale kiedy już obejmie władzę, to odda założone przez tę centralę sumy z budżetu polskiego państwa – i tak dalej. Jestem przekonany, że do uroczystych obchodów Dnia Konfidenta włączy się też Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo na tym etapie żydowska polityka historyczna, dla której wspomniany Judenrat położył wielkie zasługi, jest ściśle skoordynowana z polityką historyczną niemiecką.

Słowem – będziemy mogli obserwować niezwykłe widowisko, z udziałem weteranów, co to samego jeszcze znali Stalina, który musi zacierać z uciechy ręce, patrząc, jak zarówno środowisko rządu „dobrej zmiany”, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa, z wzajemnym poszanowaniem własnej drogi do socjalizmu, powraca do PRL.

Jeszcze w latach 40-tych, zdaniem tegoż Stalina, komunizm „pasował do Polaków, jak siodło do krowy”, ale widać przez ostatnie 33 lata zdążył się świetnie dopasować.

Jak te programy rozdawnicze się bilansują, bo to i na Ukrainę rząd wysyła i prawie dwa miliony ukraińskich obywateli wziął na utrzymanie…

Jak te programy rozdawnicze się bilansują, bo to i na Ukrainę rząd wysyła i prawie dwa miliony ukraińskich obywateli wziął na utrzymanie…

Wydaje mi się, że wpadłem na trop tego, w jaki sposób można to wyjaśnić”.

Oczywiście dopóty, dopóki nie nastąpi godzina prawdy.

michalkiewicz-wydaje-mi-sie-ze-wpadlem

W jednym z najnowszych felietonów, jaki pojawił się na kanale asmeredakcja, Stanisław Michalkiewicz odniósł się do programów rozdawniczych. Jak podkreślał, w gospodarce wszystko musi się bilansować.

– Otóż wielu ludzi zachodzi w głowę jak te programy rozdawnicze się bilansują, bo to i na Ukrainę rząd wysyła i prawie dwa miliony ukraińskich obywateli wziął na utrzymanie, jakieś emerytury im tam wypłaca, do czego się nie chce przyznać – mówił Michalkiewicz.

Jak dodał, „wielu ludzi zachodzi w głowę jak to się bilansuje, bo w gospodarce wszystko się musi bilansować”.

– Inflacja wszystkiego nie wyjaśnia. Wydaje mi się, że wpadłem na trop tego, w jaki sposób można to wyjaśnić. Otóż wiceminister Mularczyk, wiceminister spraw zagranicznych, a pan minister Rau też, oczywiście, wystąpił do rządu niemieckiego ws. reparacji podkreślił.

– Pan minister Mularczyk obsyła wszystkich polityków w Europie listami w tej sprawie. Nie wiem, jak tam z odpowiedziami, czy ktoś mu odpowiedział (…), ale bardzo możliwe, że głuche milczenie jest mu odpowiedzią – skwitował publicysta.

– Jak wyliczył pan wiceminister Arkadiusz Mularczyk od Niemców należy się Polsce ponad sześć bilionów złotych. Otóż wydaje mi się, jestem prawie pewien, że te sześć bilionów z hakiem zostało wpisane jako awuary państwowe i na to konto te wszystkie programy rozdawnicze są prowadzone wskazał.

– Ale przecież na tym nie koniec, jeszcze w sprawie reparacji nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, bo jak wiceminister Mularczyk ujawnił, Instytut Strat Wojennych – na który pan premier Morawiecki sypnął złotem, tam pozatrudniał rozmaitych specjalistów i ekspertów, pensje są prawdziwe, to nie ulega wątpliwości – to podobno pracuje ten Instytut Strat Wojennych nad reparacjami od Rosji – powiedział.

– Tutaj kwota tych reparacji będzie pewnie jeszcze większa od reparacji od Niemiec, w związku z tym może się okazać, że mimo tych wszystkich wydatków, pomocy wojskowej dla Ukrainy, ogromnych zakupów uzbrojenia zza granicy (…) i utrzymywania coraz większej liczby obywateli Ukrainy, Polska może mieć jeszcze większe nadwyżki finansowe od Chin – stwierdził Michalkiewicz.

Jednocześnie zastrzegł: „oczywiście dopóty, dopóki nie nastąpi godzina prawdy”.

Groźne post-jagiellońskie mrzonki. Czy „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono” ?

Groźne post-jagiellońskie mrzonki. Czy „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  23 maja 2023 tekst

Ileż tu się zbiegło zbiegów okoliczności! Najpierw pan ambasador Jan Emeryk Rościszewski puszcza farbę, że jak Ukraina nie będzie mogła obronić swojej niepodległości, to Polska „nie będzie miała innego wyjścia”, jak tylko włączyć się do wojny przeciwko Rosji. Ta wypowiedź została uznana za rodzaj samowolki, ale podejrzewam, że pan ambasador chlapnął, być może nieostrożnie, o tym, o czym się skądś dowiedział, a o czym my jeszcze nie wiemy. Na domiar złego pan ambasador Bartosz Cichocki powtórzył rewelacje pana ambasadora Rosciszewskiego niemal toczka w toczkę. Najwyraźniej „w londyńskiej Wielkiej Loży już postanowiono”.

W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego rząd „dobrej zmiany” kupuje od Naszego Najważniejszego Sojusznika wszystko, co ten mu wtryni I podobno w ogóle się nie targuje. Opinii publicznej wmawia się, że to dlatego, żeby obronić się przed Putinem, że cały świat nas podziwia za to, że zadłużamy państwo do piątego, a może nawet szóstego pokolenia, żeby tylko wesprzeć kijowski reżim, który nawet specjalnie nie ukrywa swego lekceważenia dla „sługi narodu ukraińskiego”. Ale nawet na najdłuższej drodze trzeba zrobić pierwszy krok, toteż rząd i opozycja w osobie pana prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który rok temu odbył w Ameryce bliskie spotkanie III stopnia z tamtejszymi wpływowymi Żydami: Ronaldem Lauderem i Sorosem juniorem, viribus unitis, ponad podziałami, zaczęli szarpać ruskiego niedźwiedzia za ogon, a szczery, – jak to często bywa z idiotami – sekretarz generalny PiS, pan Krzysztof Sobolewski, pod wpływem napompowania oszałamiającym gazem własnej propagandy zaproponował, by ruskiego ambasadora „wydalić”.

Ale to dopiero początek zbiegów okoliczności. Oto białoruski prezydent, którego nasi patrioci nazywają „uzurpatorem”, bo nie ustąpił miejsca pani Swietłanie, z którą pan prezydent Duda z innymi pretoriany, na polecenie Naszego Najważniejszego Sojusznika, zabawiał się w mocarstwowość, pojechał do Moskwy na obchody dnia pobiedy i tam zaniemógł. Od razu pojawiły się pogłoski, że Putin go otruł. Oczywiście wszystko to być może, bo Putin – jak wiadomo – jest zdolny do wszystkiego – ale głupi nie jest. W jakim celu miałby otruwać prezydenta Łukaszenkę, skoro on, wprawdzie niechętnie – bo tylko rząd „dobrej zmiany” z panem prezydentem Dudą na dokładkę, robi takie rzeczy w podskokach – ale spełnia wszystkie żądania Putina, w którego objęcia, razem z całą Białorusią, wepchnęła go właśnie zabawa naszych statystów w mocarstwowość?

To już prędzej mogłaby go otruć CIA – a na to podejrzenie naprowadziła mnie nieoczekiwana deklaracja pani Swietłany, która przecież jest prowadzona przez amerykański wywiad. Otóż pani Swietłana ni stąd, ni zowąd oświadczyła, że gotowa jest wziąć odpowiedzialność za losy narodu białoruskiego, ale dopiero po śmierci Aleksandra Łukaszenki. Z obfitości serca usta mówią – jak powiada Pismo Święte – toteż jeśli oficer prowadzący panią Swietłanę z ramienia CIA ukazał jej takie świetlane perspektywy, to już nie mogła wytrzymać, żeby nie zakomunikować tego stęsknionemu narodowi białoruskiemu. No dobrze – ale skąd oficer wiedział, że Aleksander Łukaszenka dogorywa? Cóż – wywiad, jak to wywiad – coś tam musi wiedzieć, zwłaszcza gdyby Łukaszenkę podtruła ta sama centrala.

Nie jest przecież żadną tajemnicą, że na takiego na przykład Fidela Castro CIA zorganizowała kilkadziesiąt zamachów, więc dlaczego nie miałaby zrobić tego jeszcze raz na Aleksandra Łukaszenkę, w dodatku w Moskwie, żeby w razie czego podejrzenie padło na Putina, który w ten sposób do swoich zbrodni przeciwko ludzkości dołożyłby jeszcze jedną? Mówi się, że pierwszorzędni fachowcy od takich rzeczy są w Mosadzie i GRU, a w tej sytuacji byłoby dziwne, gdyby wśród amerykańskich twardzieli nie znalazł się ani jeden taki.

Ale to wszystko to tylko domysły, dopóki kropki nad „i” nie postawił dowódca sławnego banderowskiego pułku „Azow”, w którym pani wicemarszałek Małgorzata Gosiewska przeszła, nazwijmy to, „chrzest bojowy”. Otóż wyraził on gorące pragnienie serca gorejącego, by zaatakować Białoruś, wyrażając jednocześnie nadzieję, że Polska w tym przedsięwzięciu pomoże. Jak wiadomo, rozszerzenie wojny na inne państwa Europy Środkowej jest od początku marzeniem prezydenta Zełeńskiego, na razie nieosiągalnym z powodu sprzeciwu państw poważnych. Jeśli jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik uznałby, że wojna z Rosją do ostatniego Ukraińca, to za mało i podkręcił pana prezydenta Dudę, Naczelnika Państwa i innych dygnitarzy, żeby również Polskę wkręcili w maszynkę do mięsa w dodatku tak, żeby to ona napadła na Białoruś, a wtedy USA nie miałyby wobec Polski żadnych zobowiązań, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że zrobiliby to w podskokach? Co tu dużo gadać; sprytnie to wszystko zostało pomyślane; Łukaszenka dogorywa, Pani Swietłana sika po nogach z niecierpliwości, banderowcy wszystko już zaplanowali, więc brakuje tylko tego, żeby do akcji weszła nasza niezwyciężona armia. Wprawdzie teraz, razem z ministrem Błaszczakiem i Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych zajęta jest obroną własnych tyłków i poszukiwaniem kozła ofiarnego, na którego można by zwalić winę za „ruską” rakietę, co to niezauważona doleciała aż pod Bydgoszcz – ale przecież, jak Nasz Najważniejszy Sojusznik zatrąbi do ataku, to tych ruskich rakiet może spaść znacznie więcej, więc kto by się zajmował tamtą, która w dodatku była bez prochu? Wszystko zatem może zakończyć się wesołym oberkiem.

Obywatelom zaś się powie, że oto, jako dojrzewające mocarstwo, wkraczamy na stary szlak jagielloński, by rozpocząć odbudowę Rzeczypospolitej Trojga, albo nawet Pięciorga Narodów – bo co będziemy sobie żałować? Już tam pierwszorzędni amerykańscy fachowcy wiedzą, jak nam podkadzić i jak nas zaczadzić. W 1877 roku wieku podpuszczali nas w ten sam sposób Angielczykowie, kibicujący Turcji przeciwko Rosji, a jeden taki, pan Butler Johnstone, tak nas kochał, że w wiedeńskim kościele św. Stefana zamówił nawet mszę na intencję wyzwolenia Polaków z niewoli rosyjskiej – żeby tylko Polacy wywołali powstanie na Podolu i Ukrainie. Ale książę Adam Sapieha powiedział, że owszem, ale tylko w przypadku, gdy Anglia i Austria wypowiedzą Rosji wojnę. Ponieważ ani jedno ani drugie w ogóle o tym nie myślało, wszystkie przygotowania wstrzymał i nawet z własnej kieszeni zapłacił p. Johnstone 10 tys. funtów, które ten ponoć zadatkował na zorganizowanie powstania. Ale książę Sapieha już nie żyje, więc dziś nie byłoby komu wyperswadować panu prezydentowi Dudzie i innym mężykom stanu tę awanturę.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

===========================

mail:

Od chwili, gdy Stany Zjednoczone wzięły pod swoją kuratelę Stepana Banderę, nie są to żadne mrzonki post-jagiellońskie,
ale konsekwentne przygotowywanie rozbicia Rosji przy pomocy U.  
Wiedział dobrze o tym już gen. Anders, gdy ręczył Brytyjczykom za oficerów SS Galizien jako za dobrych polskich wojskowych, ratując ich przed wyrokiem śmierci. 
Wymowne jest milczenie KK w tej sprawie.
Ale, jak powiedział Henry Kissinger, biada wrogom Ameryki, ale jeszcze większe biada jej przyjaciołom. 

Jeśli zginiemy – to za demokrację

Jeśli zginiemy – to za demokrację

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  21 maja 2023 michalkiewicz

Ostrożna wojna polsko-rosyjska, która tak pięknie się zapowiadała, doznała nagłego zahamowania, a to z powodu sytuacji, jaka się wytworzyła między naszą niezwyciężoną armią i jej „cywilnymi kontrolerami”, czyli panem ministrem Mariuszem Błaszczakiem i Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, czyli panem prezydentem Andrzejem Dudą. Przez kilka miesięcy trwały zakulisowe przepychanki, kogo by tu nieubłaganym palcem wskazać jako winowajcę tego, że „ruska rakieta”, na szczęście bez prochu, doleciała niezauważona aż pod Bydgoszcz, co – jak pamiętamy – szalenie zaniepokoiło Księcia-Małżonka, który w tamtych okolicach ma swój pałacyk – aż mleko się rozlało, kiedy pan minister Błaszczak publicznie powiedział, że nie został o niczym poinformowany i zażądał dymisji generał Piotrowskiego.

Zapominając, że dżentelmeni nie dyskutują o faktach, głos zabrał generał Andrzejewski twierdząc, że procedury zostały zachowane i że „przełożeni” o wszystkim wiedzieli. Na domiar złego do wymiany zdań włączył się odwołany przez rząd „dobrej zmiany” w 2015 roku szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego generał Pytel. Powiedział, że minister Błaszczak „kłamie w żywe oczy”, bo „osobiście instruował szefa sztabu i dowódcę operacyjnego”, a o ruskiej rakiecie został poinformowany natychmiast, gdy tylko „zniknęła z radarów”.

W tej sytuacji sprawę postanowiła wyjaśnić Najwyższa Izba Kontroli, której szef, pan Marian Banaś, od dawna z rządem „dobrej zmiany” ma na pieńku, więc nie przepuści okazji, by na oczach całej Polski panu ministrowi Błaszczakowi ściągnąć kalesony – chyba, że w międzyczasie odwiedzi go reprezentant Naszego Najważniejszego Sojusznika, który w krótkich, żołnierskich słowach powie mu: „wiecie, rozumiecie, Banaś, wstrzymajcie wy się z tym rozbojem, bo w przeciwnym razie będzie z wami brzydka sprawa”.

Teraz, kiedy białoruski prezydent Aleksander Łukaszenka, po przyjeździe do Moskwy z okazji święta pobiedy gwałtownie zaniemógł, można spodziewać się wszystkiego tym bardziej, że wszyscy pamiętamy, że na takiego Fidela Castro CIA zorganizowała kilkadziesiąt zamachów, więc i u pana Mariana Banasia rozsądek może przeważyć. Wprawdzie znalazłoby się u nas bardzo wielu osobników, którzy też kupowaliby w USA wszystko, co Amerykanie postanowią nam wtrynić i też by się nie targowali – ale po co robić gwałtowne ruchy kadrowe na scenie politycznej naszego bantustanu, kiedy akurat nasi Umiłowani Przywódcy zaczynają wchodzić w ostrą fazę kampanii wyborczej? Sprawy się trochę skomplikowały, bo wprawdzie Łukaszenka zaniemógł, pani Swietłana Cichanouska zaraz objawiła gotowość wzięcia odpowiedzialności za losy narodu białoruskiego – ale dopiero po śmierci „uzurpatora”, a dowódca słynnego batalionu „Azow” oświadczył, że nie ma co się namyślać, tylko trzeba uderzyć na Białoruś i wyraził nadzieję, że nasza niezwyciężona armia w tym pomoże – ale jakże ona ma pomóc, kiedy w tej chwili zaprzątnięta jest walką o własne tyłki i to nie z Putinem, tylko z panem Mariuszem Błaszczakiem i – być może – nawet z panem prezydentem Dudą, o którym na razie nie wiemy, czy był poinformowany o ruskiej rakiecie, czy też jej przybycie na nasze niepodległe terytorium zostało przed nim zatajone?

Owóż nieprzewidziany wypadek” – jak głosi cytowane w „Potopie” proroctwo świętej Brygidy. Mogłoby się wydawać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale z drugiej strony wiemy, że słynne prawo Murphy’ego głosi, że jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie, a po drugie – że co się odwlecze, to nie uciecze. Zaangażowanie się naszej niezwyciężonej armii w białoruską operację ukraińskiego Sztabu Generalnego miałoby jednak również plusy dodatnie. Na nasze terytorium spadłoby pewnie znacznie więcej ruskich rakiet i to w dodatku nie bez prochu, jak tamta pod Bydgoszczą, więc o tamtej już nikt by nie pamiętał i w ten sposób rysujący się obecnie groźny konflikt między generałami i cywilnymi nadzorcami naszej niezwyciężonej armii, mógłby zakończyć się wesołym oberkiem.

Warto tedy przypomnieć, że za komuny było inaczej. Nasza niezwyciężona armia nie tylko nie miała nad sobą żadnych cywilnych kontrolerów, ale przeciwnie – to ona sprawowała kontrolę nad tymi wszystkimi głupimi cywilami, dzięki czemu sławna transformacja ustrojowa przebiegła u nas bez żadnych komplikacji. Najwyraźniej nasi Umiłowani Przywódcy zaczynają wyciągać z tego wnioski, bo kampania wyborcza pokazuje, iż wielkimi krokami, zdecydowanie wracamy do PRL.

Oto na konwencji Prawa i Sprawiedliwości Naczelnik Państwa przedstawił taką kiełbasę wyborczą, która nie pozostawia wątpliwości, o co chodzi. Bez wchodzenia w szczegóły, które zresztą w miarę zbliżania się terminu wyborów będą się stale ubogacać, można powiedzieć, że rząd „dobrej zmiany” postanowił wziąć wszystkich obywateli na swoje utrzymanie. Jestem pewien, że wielu obywateli bardzo się z tego ucieszy, bo niezachwianie wierzą, że rząd może im coś dać. Zresztą taka wiara jest żywa także po stronie opozycyjnej, bo zlewający się z panem Szymonem Hołownią na czas wyborów pan Władysław Kosiniak-Kamysz z Polskiego Stronnictwa Ludowego ogłosił niedawno, że każdemu uczniowi zapewni „ciepły posiłek” – oczywiście na koszt państwa. Przezornie nie wymienił, co będzie w skład tego „ciepłego posiłku” wchodziło, ale i bez tego wiemy, że jeśli nawet zacznie się od szklanki ciepłego mleka, to w miarę zbliżania się terminu wyborów obok szklanki pojawi się bułka, najpierw sucha, ale potem – posmarowana masłem, a wkrótce – przełożona plastrem szynki.

Nie będzie to bynajmniej ostatnie słowo, bo na szczęście nie ma u nas ludzi, którzy dzieciom odjęliby od ust to, co uważane jest za nieodzowne w przypadku obywateli dorosłych, więc kiedy do wyborów będziemy już liczyć tygodnie, a może i dni, to pojawi się wreszcie może nie półlitrówka, ale przynajmniej ćwiartka – oczywiście na koszt państwa, bo jakże by inaczej? W ten sposób spełni się prorocza wizja autorów piosenki „Elektrycznych Gitar”, jak to „dzieci wesoło wybiegły ze szkoły, zapaliły papierosy, wyciągnęły flaszki…” – i tak dalej.

Zawsze uważałem, że literatura, nawet ta rozrywkowa, wyprzedza życie i to znacznie. Tymczasem okazuje się, że Umiłowani Przywódcy starają się ten dystans nadrobić, dzięki czemu spełni się nie tylko marzenie Naczelnika Państwa, ale i autorytetów moralnych zaangażowanych po stronie obozu zdrady i zaprzaństwa, tęskniących, żeby wszystko było tak, jak kiedyś. Wygląda tedy na to, że jesteśmy już coraz bliżej realizacji tych marzeń i to bez najmniejszego wysiłku z naszej strony, tylko wyłącznie dzięki demokracji, bo tylko ona przewiduje, że odbywają się wybory. Dlatego wiemy, o co walczymy i za co zginiemy.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Na wojennej ścieżce

Na wojennej ścieżce

Stanisław Michalkiewicz na-wojennej-sciezce

„Majówa” wprowadza cały nasz nieszczęśliwy kraj w nirwanę nawet bardziej niż Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Nawet nie dlatego, że trwa dłużej, tylko że pozbawiona jest tradycyjnych zajęć, którymi wypełnione są święta katolickie. Na Boże Narodzenie nawet ateiści ubierają choinkę, a jeśli należą do nietypowych spośród 77 płci, to się potem pod tą choinką bzykają.

Katolicy w tym czasie zasiadają do Wigilii, a potem maszerują na Pasterkę, po której trzeba odespać, żeby ponownie zasiąść do świątecznego stołu, gdzie przy wódeczce czy białym lub czerwonym winie („Ryby, drób i cielęcina lubią tylko białe wina, zaś pod woły, sarny, wieprze jest czerwone wino lepsze. Frukty, deser i łakotki lubią tylko wina słodkie, zaś szampana – wie i kiep – można podczas, po i przed”) można spokojnie podsumować wszystkie aspekty życia politycznego i życia w ogóle.

A zaraz potem jest Sylwester, w trakcie którego trzeba przywitać Nowy Rok, po czym święto Trzech Króli, których liczbę pan Ryszard Petru rozmnożył do sześciu, zamyka okres świąteczny i następuje bolesny powrót do rzeczywistości. Wielkanoc trwa krócej, przy czym i tu mamy pewne zmiany, bo coraz więcej parafii urządza Rezurekcję nie w niedzielny poranek, jak to było wcześniej, tylko w sobotni wieczór. Upatruję w tym tendencję do zlewania się chrześcijańskich świąt ze świętami żydowskimi, a konkretnie – z szabasem.

Pierwszy krok w tym kierunku został zrobiony jeszcze za pierwszej komuny, kiedy to w roku 1981 między rządem a „Solidarnością” rozgorzała batalia o wolne soboty, w następstwie której poległ rząd premiera Józefa Pińkowskiego, któremu zdradziecki cios wymierzył Mieczysław. F. Rakowski. Dzisiaj mało kto już o tym pamięta, chociaż warto, bo nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok.

Skoro tedy „majówka” wprowadza cały nasz nieszczęśliwy kraj w nirwanę, to czyż nie stwarza to znakomitej okazji, by nie tylko rząd „dobrej zmiany”, ale również Volksdeutsche Partei, ponad podziałami, niepostrzeżenie postawił pierwszy krok na drodze do wejścia w wojnę z Rosją?

Jest szansa, że grillujący obywatele nic nie zauważą, no a potem, w obliczu faktów dokonanych, będzie już za późno na jakikolwiek odwrót. Warto zwrócić uwagę, że rząd „dobrej zmiany” w identyczny sposób przerabia nasz nieszczęśliwy kraj z powrotem na państwo socjalistyczne. Mam na myśli bogatą serię programów rozrzutnościowych, przy pomocy których władza przekupuje obywateli ich własnymi pieniędzmi.

W ramach kampanii wyborczej Naczelnik Państwa właśnie skrytykował „liberalizm”, że był niewrażliwy na głodujące dzieci. Socjalizm na takie rzeczy jest uwrażliwiony niczym pan Jerzy Owsiak, toteż – żeby dzieciom dogodzić – najpierw odbiera ich rodzicom pieniądze jak nie w podatkach, to w inflacji, jak nie w inflacji, to w kosztach obsługi długu publicznego – a potem okruszki z tych odebranych pieniędzy triumfalnie wręcza tymże rodzicom, którzy piszczą z radości i głosują na „dobrą zmianę”.

W ten sposób państwo wpychane jest w jednokierunkową uliczkę, z której właściwie nie ma odwrotu, bo – po pierwsze – te programy rozrzutnościowe mają charakter praw nabytych, które trudno ludziom odebrać, o czym przekonał się kiedyś sam Adolf Hitler. Zdymisjonował on, a nawet w styczniu 1942 roku wyrzucił z wojska generała Ericha Hepnera, który zignorował jego rozkaz zabraniający odwrotu spod Moskwy. Sęk w tym, że generał Hepner, odznaczony Ritterkreuz za kampanię w Polsce, był w okresie przedemerytalnym, w związku z czym odwołał się do niezawisłego, hitlerowskiego sądu, że ta decyzja Führera narusza jego prawa nabyte do emerytury. I niezawisły sąd przyznał mu rację! Niewiele mu to pomogło, bo po nieudanym zamachu na Hitlera w lipcu 1944 roku został aresztowany i skazany na śmierć przez powieszenie, więc nie zdążył się swoją emeryturą nacieszyć, ale nie o to chodzi, tylko o pokazanie, że nawet hitlerowskie niezawisłe sądy stały na nieubłaganym stanowisku trwałości praw nabytych.

Po drugie: liczba obywateli objętych tymi programami będzie tak duża, że nikt – może poza Konfederacją – nie odważy sie podnieść na nie ręki – o czym świadczy podjęcie przez Donalda Tuska licytacji z Naczelnikiem Państwa na „babciowe”. Pokazuje to, że Volksdeutsche Partei chce tylko zastąpić pretorianów Naczelnika przy korytku, czemu specjalnie dziwić się nie powinniśmy, bo przecież IV Rzesza nie może w jakiś zasadniczy sposób różnić się od Rzeszy III.

Wróćmy jednak do przygotowań do wojny z Rosją, jakie podjął zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja w osobie pana Rafała Trzaskowskiego. Pod koniec kwietnia mianowicie pieniądze na kontach rosyjskiej ambasady i rosyjskiego przedstawicielstwa handlowego zostały przejęte z Santander Banku przez polską prokuraturę. Rosyjski ambasador w Warszawie mówi o „dużych sumach” i zarzuca Polsce naruszenie konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych. Warto dodać, że te konta zostały zablokowane już w marcu 2022 roku pod pretekstem, że zgromadzone na nich środki mogą być użyte do „finansowania terroryzmu” albo „prania brudnych pieniędzy”. Rosjanie w ramach retorsji zablokowali konta polskiej ambasady w Moskwie, pewnie też pod pretekstem, że pieniądze stamtąd mogą być użyte do „finansowania terroryzmu”, no i oczywiście do „prania brudnych pieniędzy”. Przejęcie zaś nastąpiło w postaci „zmiany formy prawnej” przechowywania środków objętych blokadami.

Na tym przykładzie widzimy, ile racji miał Józef Stalin, kiedy taką wagę przykładał do językoznawstwa. Kto by pomyślał, że kradzież pieniędzy zostanie nazwana „zmianą formy prawnej”? Jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem „majówki” pan Rafał Trzaskowski nakazał przeprowadzenie „egzekucji komorniczej” budynku przy ulicy Kieleckiej w Warszawie, w którym mieściła się szkoła dla dzieci pracowników rosyjskiej ambasady.

Jak widzimy, zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja, ramię w ramię realizują przygotowania do wojny z Rosją, o których wspominał pan ambasador RP w Paryżu, Jan Emeryk Rościszewski, a potwierdził ambasador RP w Kijowie, pan Bartosz Cichocki. Co na to Rosja – tego jeszcze nie wiemy, bo na razie nasza niezwyciężona armia namawia się, co właściwie spadło w lesie pod Bydgoszczą. Judenrat „Gazety Wyborczej” już wywąchał, że to była ruska rakieta *), więc rozumiem, że w ten sposób pragnie wnieść swój wkład we wkręcenie Polski w maszynkę do mięsa, ale wojsko nabrało wody w usta. Czy przypadkiem nie dlatego, że pan generał Skrzypczak, do niedawna uchodzący obok pana generała Polko za największego jastrzębia, twierdzi, że Ukraina „nie jest zdolna do kontrofensywy”? Jeśli to prawda, to rzeczywiście wygląda to, że Polska już wkrótce nie będzie miała innego wyjścia.

=================

*) mail: To była sowiecka rakieta, więc najpewniej wystrzelona z Ukrainy, bo oni taki złom jeszcze używają. Ale o tym – sza…

Snobizmy żądają ofiar

 Stanisław Michalkiewicz 19 maja 2023 Snobizmy-zadaja-ofiar

Słowo “snob” pochodzi od dwóch słów łacińskich: sine nobilitate, co się wykłada, że bez szlachetności. Wywodzi się ono z Anglii, gdzie w tamtejszych ekskluzywnych szkołach uczniowie ubożsi wysługiwali się bogatym kolegom.

Potem jednak to słowo zaczęło oznaczać człowieka, który próbuje zaprezentować się swemu otoczeniu, jako lepszy, a przynajmniej – jako inny, niż jest naprawdę. Kiedyś, kiedy różnice społeczne były większe, niż dzisiaj, snobowano się na szlacheckie pochodzenie. Na przykład austriacki minister spraw zagranicznych u Najjaśniejszego Pana, baron Aarenthal, podobno z pierwszorzędnymi korzeniami, bardzo zadzierał nosa, co niezbyt podobało się jego zagranicznym kolegom. Pewnego razu rosyjski minister spraw zagranicznych Izwolski, zapytał go z przekąsem: Ekscelencjo, czy pochodzi pan ze starej rodziny? – na co Aarenthal odpowiedział: Nie Ekscelencjo, ale mam nadzieję nią zostać.

U nas mnóstwo “starych rodzin” zostało założonych dzięki uwłaszczeniu nomenklatury na przełomie lat 80-tych i 90-tych i podobno drugie pokolenie bardzo interesuje się genealogią. Z własnych doświadczeń wspominam rozmowę z mecenasem Stanisławem Szczuką, który naprawdę pochodził ze starej rodziny, ale bardzo nie lubił, jak tytułowałem go “mecenasem”. – To w jaki sposób mam się do pana zwracać – zapytałem go kiedyś? – Tak, jak to jest przyjęte – odparł mecenas Szczuka – panie bracie. Ja na to, że ja tak do niego mówić nie mogę, bo jestem pochodzenia plebejskiego – na co mecenas odpowiedział: a co tam pan brat wie!  

   Na przestrzeni lat snobizmy sie zmieniały, o czym w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak” pisze Janusz Szpotański: “Dziś bardzo u partyjnych w modzie jest pleść koszałki o swym rodzie. Wpierw szarże były wielkim szykiem lecz dziś już każdy – pułkownikiem. Przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora.” Nawiasem mówiąc, Szmaciak przeżył z tego powodu traumę, bo gdy kiedyś zaprosił autokratę z sąsiedniego powiatu i przyprowadził go na przyjęcie do Rurki (“u Rurków dzisiaj jest przyjęcie, przyjęcia Rurków mają wzięcie. Ceni miejscowa je elita, więc autokrata tam zawita”), tam autokrata, podochociwszy sobie, zaczął się rozwodzić nad rodem swojej żony, z domu Pękal: “wiecie, Pękale, herbu Walec! Lecz Szmaciak tu nie pękał wcale” – bo na imię miał Waldemar i zaczął snuć wspomnienia o swoim dzieciństwie we dworze – na co Rurka, który dotychczas trzymał fason, nie wytrzymał i rzekł: “Czyż być może? Odkąd to dworem jest chałupa? Patrzcie go – Szmaciak herbu Dupa! – po czym rozpoczął autokracie prawić facecje o kamracie.” Wtedy Szmaciak opuścił przyjęcie; “w oczach miał łzy, a w duszy piekło. Ooo, bo są takie duszy piekła, którym fizyczne nie dorówna. Spróbuj przypomnieć Szmaciakowi, że nie jest orłem, wylazł z gówna, tylko się potem nie dziw bracie, że cię w ulicy ciemnej stukną, albo w UB na przesłuchaniu będą cię dźgali w nerwu włókno!” 

   Ale obok snobizmu na stare rodziny, pojawiły się nowe. Na przykład bardzo wielu młodych ludzi zaczęło się snobować na cudzoziemców – żeby wszyscy ich za takich uważali, a w tym celu coraz częściej wtrącali do rozmów słowa angielskie, co sprawiło, że język potoczny pewnych środowisk stał się dla innych osób prawie niezrozumiały. W Anglii było tak samo; Antoni Słonimski wspomina, że gdy po wojnie jeszcze przebywał w Anglii, to bardzo źle się tam czuł, bo w środowisku absolwentów Oxfordu, którzy  między sobą posługiwali się specyficznym żargonem, nigdy nie udało mu się skutecznie opowiedzieć dowcipu. 

   Ale nie tylko z takim snobizmem się spotykamy. Felietonista warszawskiej “Kultury” (“w warszawskiej urzędówce Kulturze, komunistyczny parobek Hamilton…”) Jan Zbigniew Słojewski, snobujący się na przestarego starca i używający pseudonimu “Hamilton”, pisał o snobizmie na cholesterol. W latach 60-tych na przyjęciach w mondzie wszyscy opowiadali, jaki to mają poziom cholesterolu, a “furorę robi pewien pan, któremu od lat robi się coś w głowie”.

Jaką to miało przyczynę – trudno zgadnąć -, bo niekiedy snobizmy mają utajone przyczyny polityczne. Tak było na przykład ze snobizmem na zapłodnienie w szklance, czyli tzw. “in vitro”. Chodziło tu tak naprawdę o wykiwanie Kościoła katolickiego, który jest przeciwny aborcji, a tymczasem przy in vitro, na wszelki wypadek tworzy się nadwyżkę embrionów, które potem spuszcza się z wodą w klozecie. Oczywiście o tym głośno się nie mówiło, natomiast promotorzy owego snobizmu nieubłaganym palcem dźgali Kościół w chore z nienawiści oczy – że to niby jest nieczuły na katiusze bezpłodnych kobiet. Niezależnie od tego, w mondzie wytworzył się na tym tle snobizm i w wykwintnym towarzystwie słychać było takie na przykład dialogi: “mój syn urodził się z plemnika Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, a od kogo pochodzi twój, ty garkotłuku?”

Potem pojawił się snobizm na molestowanie; jeśli jakaś dama nie była w dzieciństwie molestowana, najlepiej przez księdza, ale w ostateczności mógł to być wujek – to nie mogła pokazać się w przyzwoitym towarzystwie na oczy. Ale przedsiębiorczy ludzie bardzo szybko zorientowali się, że z tego mogą być pieniądze i w ten sposób również u nas narodził się przemysł molestowania, z którego forsę ciągną nie tylko ofiary, ale i palestranci, nie mówiąc o niezawisłych sędziach, bez których tej żyły złota nie dałoby się eksploatować. 

   Jednak, jak wiadomo, natura nie znosi próżni, więc skoro molestowanie zastało ujęte w wypróbowane ręce pierwszorzędnych fachowców, próżnię musiał wypełnić jakiś inny snobizm. Tak się złożyło, że promotorzy komunistycznej rewolucji, rozglądając się za proletariatem zastępczym, który mogliby “wyzwalać”, postawili na “kobiety” i na zboczeńców kochających  – ale inaczej. Z “kobietami” sprawa jest stosunkowo prosta; wystarczy, że uwierzą, iż są notorycznie oprymowane przez “męskie szowinistyczne świnie”, a z opresji tej uwolni je rewolucja – i już można zrobić z nimi wszystko.

Jeśli natomiast chodzi o zboczeńców, to powstała tu straszliwa wiedza, którą w postaci studiów genderowych wykładają na uniwersytetach filuci płci obojga, a naiwni studenci myślą, że ten łysenkizm,  to wszystko naprawdę. Ale wydaje się, że zwyczajne zboczenia już się trochę opatrzyły, toteż w środowiskach młodzieżowych pojawił się nowy snobizm – na tak zwaną “transpłciowość”. Nic tak bowiem nie zaimponuje panience, nic tak nie zafascynuje chłopaka, niż wyznanie, że pod zewnętrznymi znamionami kryją się niezwykłe, budzące dreszczyk niespodzianki. Toteż widzimy, jak młodzi ludzie, jeden przez drugiego, odkrywają u siebie takie fascynujące odmienności. Jest to z kolei złota żyła dla seksuologów i psychoterapeutów, którzy w przeciwnym razie musieliby wydłubywać kit z okien, a tak, to nie tylko forsa leci nieprzerwanym strumieniem, ale i promotorzy komunistycznej rewolucji dają tak zwaną “kryszę”, bo to jest znakomity narybek proletariatu zastępczego.  Ostatnio mimowolnie nastąpił na tę minę pan Krzysztof Daukszewicz, którego można uznać za pierwszą ofiarę tego snobizmu.