Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)

Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)

Pokuta Jean-Luca

Wiosna tego roku przyszła szparko. Nie marudziła w drodze. Trawy nabrały świeżej zieloności nieomal z dnia na dzień, na wilgotnych przedmiejskich ugorach, ale też na nieutwardzonych brzegach Sekwany wychyliły się z ziemi setki i tysiące kruchych srebrzystozielonych łodyżek zwieńczonych żółtozłocistymi kwiatuszkami, zwanymi przez miejscowych pas-d’âne, a po naszemu podbiał1, które niczym dywan utkany przez Najdoskonalszego Tkacza, zaścielał teraz szare połacie smutnych ugorów.

Jean-Luc leżał. Już w dwa tygodnie od spowiedzi ogarnęła go taka słabość, że bez pomocy nie był w stanie nawet udać się za potrzebą. Ale nie było na to rady. Gdyby nie dopełnił naznaczonej mu pokuty, to żar piekielnych czeluści mógłby go pochłonąć na wieczność, a tego bał się straszliwie, chociaż obawa przed piekłem dla jansenistów także była grzechem...

Cierpiał więc w milczeniu, chociaż cierpiał bardzo. Szczególnie dotkliwe było nieustanne nieomal pragnienie, które dręczyło go w dzień i w nocy. Właściwie to prawie nie sypiał, a zapadał tylko co i raz w drzemkę, z której budziła potworna suchość w ustach. Pragnienie było stokroć straszliwsze od głodu, a ów jeden demiard wody na dobę ledwo podtrzymywał go przy życiu.

Lecz oprócz owych cierpień fizycznych doskwierało mu miłosierdzie Madeleine, na którą patrząc pożądliwie „scudzołożył w sercu swoim”2, bo dziewczyna nie odstępowała jego łoża na krok, usługując mu i troszcząc się o niego… tak… jej troska przysparzała pokutnikowi ogromnej duchowej udręki. Szczególnie ciężkie było dlań to gdy po wielokroć każdego dnia zwilżała mu wargi, bacząc, by nawet przez przypadek, ni kropelka nie wpadła do ust.

W końcu wszakże zobojętniał na wszystko. Nawet i na dotyk ciepłych, delikatnych dłoni dziewczyny i nawet na to, co mu któregoś słonecznego popołudnia wyznała, chociaż na to ostatnie może nie do końca, bo łza zaszkliła mu się w oku

– Och Jean-Luc, Jean-Luc… Czemuś się nie odważył zagadać do mnie… moje serce było dla ciebie otwarte… gdybyś tylko mnie zechciał, z radością bym wyszła za mąż za ciebie… och Jean-Luc, Jean-Luc…

Spojrzał na nią przymglonymi oczami, w których kącikach pojawiło się więcej łez…

* * *

Do kaduka! – zaklął po polsku Mikołaj, gdy po długiej nieobecności przyszedłszy odwiedzić Jean-Luca spojrzał na niego.

Żółta niczym pergamin skóra, pomarszczona i wyschnięta, zapadnięte oczy nabiegłe krwią, chrapliwy oddech na przemian z rzężeniem wydobywające się ze słabiuśkich płuc, przeraziły go. Mikołaj nie wiedział, co ma począć, jak na to, co ujrzał zareagować. Oto na jego oczach umierał jeszcze nie tak dawno zdrowy i krzepki mężczyzna!

– Co wy robicie?! Czyście poszaleli? Dajcież mu co prędzej pić! Słyszycie?

Chłopak jął się rozglądać za jakimś naczyniem i za wodą, ale drogę zastąpił mu abbé d’Étemare i rozkładając ręce, nie puszczał dalej.

– Co chcesz uczynić, grzeszniku?! Precz!

– Co ja chcę uczynić? Ja chce tego tu człowieka ocalić, a wy go chcecie zabić!

– Precz!

– O, nie! Najpierw trzeba go napoić!

– Nie dokończył pokuty!

– Więc trzeba ją zmienić, skrócić, zrób to, wszak jesteś księdzem!

– Przenigdy! Nie, bo nie ja mu zadałem, więc nie jestem władny, by owo uczynić!

– A kto jest władny?

– Święty człowiek, ojciec Gerberon.

Mikołaj nic już nie rzekł, pędem wypadł z domu i rzucił panu Bartuszowi, który czekał na niego w karecie:

– Wyprzęgaj konia, muszę czym prędzej do Saint-Denis!

To karetą nie można?

– Można, ale wierzchem będzie szybciej.

– Ani siodła, ani strzemion, paniczu! Wsiadajcie do karety, ja umiem szybko powozić!

– Masz rację… niechże tak będzie.

Za chwilę okute żelaznymi obręczami koła ostro zaturkotały na wybojach…

* * *

– Gdzie ten łotr Gerberon? Gdzie on? Dawać mi go tutaj! – krzyczał Mikołaj, starając się sforsować wejście do klasztoru. Jakiś mnich przywabiony hałasem wyszedł do niego.

– W czym rzecz, panie kawalerze?

Młodzieniec zebrał się w sobie, zdusił nieco zdenerwowanie i siląc się na spokój, pokrótce zreferował rzecz całą.

Mnich zaś wysłuchawszy wieści, ze smutkiem pokręcił głową i powiedział:

– Obawiam się, że niewiele wskórasz, panie kawalerze.

– I czemuż to?

– Ojciec Gerberon umiera…

– Jak to umiera? Ale jeszcze dusza z niego nie wyszła?

– Jeszcze nie.

– Więc prowadź mnie do niego!

– Co to da?

– Nie wiem, może przemówię mu do sumienia.

– Tedy chodź – benedyktyn wzruszył ramionami.

* * *

Gerberon uchylił przymknięte powieki i spoglądając na Polaka, wyszeptał:

– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…

To czemuś, zbrodniarzu, tą pokutą na śmierć go skazał?

– Chciałem ocalić jego duszę…

– A teraz? Teraz też uważasz, że będzie ocalona?

– Bez absolucji… nie… nie… bez absolucji… nie…

– To jej udziel!

– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…

Mikołaj w bezsilnej wściekłości splunął na podłogę tuż przy łożu benedyktyna.

– Mam nadzieję, że cię Pan Bóg rozliczy, a diabli dla ciebie, zbrodniarzu, już tam pod kotłem ze smołą niecą ogień.

* * *

– A teraz co, paniczu? – zapytał pan Zbylut Bogusz.

– Czekaj waść, niechże myśli pozbieram… Żaden z tych łobuzów rozgrzeszenia mu nie udzieli, trzeba jakiegoś fortelu użyć.

– Fortelu? Przecież panicz go nie rozgrzeszy.

– Ja nie, ale chyba znalazłem sposób, który życia doczesnego tego nieszczęśnika nie uratuje, ale duszę mu ocali.

Mikołaj wyskoczył z karety i wydał taką oto dyspozycję Boguszowi:

– Ja wracam do umierającego, a ty pędem sprowadź mi tu jakiegoś jezuitę. Koniecznie jezuitę! Powiedz mu, że czeka nań konający, którego janseniści na tamten świat wyprawiają i każda chwila się liczy.

– Jak to z Wiatykiem? Przecie nie dostał rozgrzeszenia.

– Dostanie, moja w tym głowa! No, prędzej, prędzej, panie Zbylucie!

Szlachciura zaciął konie i karetka ruszyła pędem…

* * *

– I co? Co? – zebrani wokół łoża Jean-Luca pytali jeden przez drugiego.

– Ano nic – stary łotr, którego żeście tu ogłosili świętym za życia, także wydaje ostatnie tchnienie. A ponieważ pan, monsieur abbé nie czuje się upoważniony udzielić umierającemu absolucji, pora skorzystać z prastarego kościelnego zwyczaju. Wszak wy wciąż do starożytnych obyczajów chcecie wracać, no to teraz z jednego z nich skorzystamy. W końcu odebrałem gruntowne wykształcenie w jednej z najlepszych jezuickich Akademii w Polce, to i wiem co nieco.

Ksiądz Jean-Baptiste d’Étemare milczał, ale drżał z niepokoju, co też ten jezuicki wychowanek wymyślił. Mikołaj zaś, zbliżywszy się do Jean-Luca i rzekł:

– Słuchaj, bracie. W twoim przypadku zaszła okoliczność, która usprawiedliwia to, żeby odwołać się do starodawnej kościelnej praktyki, do spowiedzi przed nami, świeckimi, albowiem ten tu kapłan, obecny, ale nie wiedzący co to miłosierdzie, miłosierdzia nieznający woli twą duszę wydać na wieczne męki, niż cię przed nimi uratować.

– Cóż warta taka spowiedź? – z trudem zapytał Jean-Luc.

Ty umierasz i twój spowiednik umiera ani ty do niego, ani on do ciebie przyjść nie możecie, ergo rozgrzeszenia nie uzyskasz z przyczyn od was obydwu niezależnych. W konsekwencji twoją ostatnią spowiedź nie tylko można, lecz wręcz należy uznać za niebyłą. Dlatego też, jeśli pragniesz z całej mocy i gorąco spowiedzi sakramentalnej, a tej możliwości nie masz, jeśli wzbudzisz w sobie szczery i na ile tylko zdołasz doskonały żal za grzechy, skoro wyznasz tu jeszcze raz przed nami grzechy, które żeśmy już i tak poznali, a może i nowe jakie, których żeś się dopuścił w rozpaczy być może, śmierci głodowej tutaj oczekując, to Pan Bóg ci je przebaczy. I ta spowiedź, chociaż nie jest pełnym sakramentem, bo nikt z nas nie może udzielić ci absolucji, niezawodnie zgładzi twoje przewinienia, albowiem jest ona skuteczna ex opere operantis3, mocą tej skruchy, którą tu wyrazisz…

Ojcze – Jean-Luc błagalnie spojrzał na d’Étemara. – Czy to prawda?

– Formalnie rzecz biorąc… cóż… prawda… – odparł ksiądz, po czym pośpiesznie opuścił pokój, a po chwili słychać było z ulicy odgłos jego szybkich kroków.

Jean-Luc z trudem, ledwo słyszalnym głosem począł wyznawać swoje grzechy… Skończył, przymknął powieki i ciężko oddychał, z trudem.

Wtedy z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe i pierwszy wkroczył z dzwonkiem pan Bartusz przyodziany w komżę, bo odgrywał rolę ministranta, a za nim duchowny także w komży, ale i w stule na ramionach, niosąc Oleje i Najświętszy Sakrament.

Zebrani poklękali, a pan Bartusz wciąż dzwonił zawzięcie.

– Gdzie umierający?

– Tu, monsieur abbé – Mikołaj wskazał kapłanowi Jean-Luca.

– Synu… synu… czy mnie słyszysz?… Czy słyszysz? Ksiądz katolicki jest przy tobie.

– On już się wyspowiadał.

– A komu to? – zdumiał się jezuita.

– Nam, ojcze, wedle starożytnego obyczaju Kościoła, który spowiedź świecką dopuszcza in articulo mortis. Z tego żeśmy skorzystali. Rozgrzesz go ojcze, pomaż Olejami i zaopatrz Wiatykiem.

– Ktoś ty? – jezuita niepomiernie zdumiony, ale i zaniepokojony bacznie wpatrywał się w twarz Mikołaja.

– Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…

– Ach!… jezuicki… – kapłanowi wyraźnie ulżyło.

– Ojcze, nie egzaminuj mnie… bo ten tu kona!

Jean-Luc jednakże otwarł jeszcze, choć z niezmiernym trudem, oczy i błagalnie spojrzał na księdza.

Ów zaś, widząc, że mężczyzna rzeczywiście znalazł się już na granicy dwóch światów, uniósł dłoń, wyciągnął ją nad głową leżącego i wypowiedział skróconą formułę absolucji:

Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.4

Następnie pochylił się nad łóżkiem i począł mazać konającego Olejami…

O godzinie dziewiątej wieczorem Jean-Luc wyzionął ducha. Wody już nie zdążył się napić…

Działo się to 27 marca 1711 roku, kiedy Kościół wspomina aż dwudziestu sześciu męczenników – ilyryjskich, afrykańskich i perskich5, więc jezuita westchnął do nich w intencji zmarłego, aby powiedli go prostą drogą ku rajskiej szczęśliwościbo zapewne na wstawiennictwo tych, którzy oddali życie za wiarę, Pan Bóg zerka łaskawszym okiem?…

* * *

Ojciec Gerberon leżał na prostym, niezbyt wygodnym łóżku. Oczy miał przymknięte, a w splecionych na piersiach dłoniach trzymał różaniec. Ale chyba nie modlił się na nim, bo nie przebierał palcami jego ziaren. Bezgłośnie tylko poruszał wargami.

Zza okna celki mnicha, od strony kościoła dobiegał dźwięk dzwonów… „Niedziela Palmowa… ale on już jej przeżyje” – taka myśl przemknęła mu przez głowę…

Rzeczywistość doczesności jęła mu się mieszać z rzeczywistością krainy cieni…

Wzdrygnął się, a zimny pot, jaki wycisnął zeń paraliżujący strach, zrosił mu czoło.

– Ojcze… ojcze… – jakaś męska twarz pochylała się nad nim. – Ojcze… czy mnie słyszysz?

– Z niezmiernym trudem, z niewyobrażalnym wprost wysiłkiem chciał otworzyć oczy, ale jedynie odrobinę uchylił powieki, a potem znów zapadł się w pół-sen, w pół-czuwanie…

A dzwony biły, długo i dostojnie. Biły i biły, i biły i zdawało się, iż nigdy nie przestaną…

Gerberon usłyszał, ale jakby wewnątrz swojej głowy słowa, które oskarżały go… bez końca… wewnętrznym wzrokiem śledził zaś przesuwające się obrazy z całego swojego życia… a nie wszystkie były miłe… W tych chwilach… w tych ostatnich chwilach… uświadomił sobie i wreszcie do końca pojął wagę, znaczenie i skutki podejmowanych ongi wyborów, spełnianych czynów…

Zaczął się trząść, jakby dopadła go febra. Tym razem udało mu się na tyle odzyskać siły, iż rozwarł oczy i jął niemal zachłannie wpatrywać się w krucyfiks, który wisiał na ścianie naprzeciwko. Tak, jakby chciał się z tym krucyfiksem zespolić…

A dzwony biły i biły… nie ustawały… ich dźwięk zgrał się z rezonansem uderzeń jego serca i wibrował w głowie…

Znów pochyliła się nad nim jakaś męska twarz, a potem czyjeś palce mazały mu Olejem powieki, nozdrza, dłonie, stopy…

„Ach tak… więc zaraz nastąpi przejście zatem tak to wygląda…”

Wykrzywiona twarz demona, jedna, druga, kolejna… i kolejna… i oskarżenia… i niekończące się zarzuty…

Jęk wyrwał się z piersi konającego.

Ojcze Gerberon, jak ci mogę ulżyć? – stłumiony, bo jakby przez liczne warstwy materii przenikający, męski głos dobiegł skądś z nieokreślonej przestrzeni.

Gerberon zaczął charczeć… Zaczynała się agonia…

Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa… miserere mei, Deus… miserere mei, Deus… miserere…6

Gerberonowi zdało się… nie, nie zdało się… to się stało naprawdę… wszedł we mgłę, szarą i tak gęstą i lepką, iż na krok nic nie widział, nie widział nawet swojej dłoni, którą podetknął pod same oczy… Poruszał się więc po omacku. Stopami usiłował wymacać grunt, ale go nie było, a później wciągnął go jakiś wir i gnał i pędził kędyś hen, hen w nieznane…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Tussilago farfara – roślina lecznicza i jadalna.

2Słyszeliście, że powiedziano starym: „Nie będziesz cudzołożył”. A ja powiadam wam, że każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim. – Mt 5,27, Biblia Jakuba Wujka.

3Z dzieła działającego (łac.) – czyli: samo to dzieło, w tym przypadku taka spowiedź wywoła oczekiwany i pożądany skutek.

4Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).

5Zob.: Acta Sanctorum Martii a Ioanne Bollando, S.I. (…) Tomus III, Antverpiae 1668, s. 685.

6Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się… (łac.).

“Człowiek święty” – Innego Objawienia… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)

Człowiek święty – Nowego Objawienia…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)

Człowiek święty

Ojciec Gabriel Gerberon1, benedyktyn-maurysta2, po latach tułaczki, po latach więzienia, czując, że chyba zbyt wiele czasu mu już nie zostało, będąc tak blisko wielkiego świata, a zarazem tak odeń oddalony, czując swoją bezsilność zamknięty na głucho w jednej z cel twierdzy Vincennes3, któregoś dnia na spokojnie, bez emocji zaczął rozważać, czy aby nie podpisać dokumentu, do podpisania którego od lat go nakłaniano… dokumentu potępiającego heretyckie – według Rzymu – zdania z dzieła Jansena…

Do tej pory był nieugięty, ale ostatecznie, przemyślawszy wszystko po raz kolejny, już nie był taki zatwardziały w swoim uporze. Miękł gdzieś od środka. Przyszło mu na myśl, że przecież nawet mniszki z Port-Royal w końcu się ugięły i podpisały, zastrzegając jednocześnie, że czynią to wyłącznie ze względu na posłuszeństwo, które ślubowały… Więc tak naprawdę te ich podpisy w oczach Bożych, jako wymuszone czy to siłą, czy podstępem, czy kruczkiem prawnym, nie miały żadnego znaczenia. A przecie i on był mnichem… i on ślubował posłuszeństwo… co innego ksiądz świecki4, tego wola nie była ograniczona żadnym ślubem, ale on i jego wola? Wszak nie w pełni nią dysponował, a na dodatek odmawiając wykonania polecenia przełożonych, dopuszczał się grzechu, łamiąc jeden ze ślubów zakonnych… dziwna, niezdrowa sytuacja…

Podszedł do okna zakratowanego masywnymi kutymi sztabami z żelaza i spojrzał w niebo. Chmury powolutku przesuwały się po nim popychane prądami powietrza. I tyle tylko zobaczył. Nie objawiło mu się nic nadprzyrodzonego, zachmurzone niebo żadnego znaku mu nie dało… Był dalej sam ze swoim dylematem i udręką duszną zarazem

Zapadł zmrok, który rychło przemienił się w głuchą noc. Ogarek świecy, jaki mu stróż łaskawie pozostawił, powoli dogorywał. Obok ogarka leżał dokument, do którego podpisania go nakłaniano, w zamian obiecując wolność. Kałamarz z inkaustem i zaostrzone, nieużywane dotąd pióro gęsie też były na wyciągnięcie ręki.

Gerberon ukrył twarz w dłoniach i zaniósł się łkaniem.

– Boże… Boże… – szeptał, lecz Bóg nie odpowiadał.

I w końcu się ugiął, drżącą dłonią przysunął papier i przybory piśmienne. Jeszcze raz tylko się zawahał, nim zamoczył pióro w atramencie. A potem jakby z obrzydzeniem zerkając kątem oka na dokument, jednocześnie unosząc i przekrzywiając nieco głowę, z jękiem złożył swój podpis na kartce…

* * *

Kardynał Noailles5, gdy dowiedział się, że Gerberon podpisał, odetchnął z niekłamaną ulgą. Oto spacyfikował kolejnego znaczącego jansenistę, a słuchając relacji z tego wydarzenia, aż plasnął w dłonie zadowolony wielce.

– Eminencjo, zapytał kleryk, który przyniósł księciu kardynałowi tę nowinę. – Eminencjo i co dalej z krnąbrnym benedyktynem?

– Cóż, danego słowa się dotrzymuje. Tym bardziej że trzeba szanować jego podziwu godny upór. Wszak przesiedział w więzieniach szmat czasu… ile dokładnie?… ile to było lat?… – dopytywał kardynał.

Chyba siedem – opowiedział kleryk. – Od roku 1703 do bieżącego, 1710… tak, siedem.

– A zatem miał długą i srogą pokutę i wiele czasu na przemyślenia. Trzeba go uwolnić.

– Tak, eminencjo. Tak się też stanie.

Kleryk skłonił się i wyszedł.

* * *

Ojciec Gerberon, gdy przewieziono go do opactwa Saint-Denis nieco na północ od Paryża, zapewne dlatego tutaj, by zwierzchność mogła mieć nań oko, odetchnął z ulgą. I to nie tylko w przenośni, lecz także dosłownie. Powietrze, otwarta przestrzeń – oto czego mu najbardziej brakowało w więziennych murach. Więc teraz kiedy tylko mógł, przechadzał się po klasztornym ogrodzie i oddychał pełną piersią, jakby chcąc się nim nasycić na zapas.

Ale także nie próżnował. Zabrał się za pisanie dziełka, w którym odwoływał swoje potępienie jansenistycznych błędów i herezji…

* * *

Kiedy wieść o tym, że ów mąż Boży nie tylko jest na wolności, ale i przy odrobinie szczęścia można się z nim spotkać, porozmawiać, a nawet u niego wyspowiadać, byle dyskretnie, w paryskim środowisku jansenistycznym zapanowała wielka radość.

Jednym z tych, którzy się wyjątkowo z tego ucieszyli, był znany już nam z rue Cloître-Notre-Dame Jean-Luc. Sumienie bowiem gryzło go bardzo z powodu popełnionego wyjątkowo – w jego mniemaniu – obrzydliwego grzechu, dlatego też przez dłuższy czas szukał możliwości spotkania się ze świątobliwym ojcem Gerberonem, żeby ulżyć duszy i sumieniu, bo żadnemu ze znajomych księży nie miał odwagi go wyznać.

Kiedy więc abbé d’Étemare w kręgu swych synów i córek duchowych oznajmił któregoś wieczora, że udało mu się zorganizować dla nich sekretne spotkanie z benedyktynem, owym sławnym męczennikiem za prawdę, Jean-Luc nie mógł nie wykorzystać takiej okazji…

* * *

Mikołaj, początkowo bywał gorliwym uczestnikiem modlitewnych spotkań przy rue du Cloître-Notre-Dame No 8, nie ze szczególnej pobożności bynajmniej, lecz aby mieć pretekst do częstego odwiedzania tego domu, bo nie tracił nadziei, że kiedyś spotka piękną nieznajomą, która zaczepiła go na balu karnawałowym w Wenecji. Teraz jednakże w tej swojej dewocji znacznie ochłódł i na pobożnych schadzkach jansenistów rzadziej bywał, choć wciąż jeszcze bywał.

Na próżno jednak. Okna mieszkania na piętrze prawdopodobnie należące do apartamentu markizy i jej wnuczki wciąż pozostawały w dzień zamknięte, a w nocy ciemne, więc w końcu do reszty już wystygł w tej swojej wyrachowanej nabożności i prawie zaniechał wizyt.

Tymczasem mijały dni, tygodnie, miesiące wreszcie. Mikołaj gruntownie zwiedził Paryż, pobliski Wersal, wypuścił się wraz z panem Zbylutem Bartuszem i dalej w głąb Francji, jednakowoż jego główna kwatera pozostawała w Paryżu przy rue de la Tannerie, dokąd po każdej z wypraw krajoznawczych wracali.

Młodzieniec poznał wiele wysoko urodzonych osób, dla których najlepszą legitymacją jego szlachectwa były pieniądze rozrzucane garściami, więc lubiano go i zapraszano do pierwszych domów i pałaców, tak że w końcu zaczął się zastanawiać, czy aby nie zacząć zabiegać o to, by zostać przedstawionym i u dworu. To byłoby coś! I to dla kogo? Dla takiego nędzarza z przedmieścia! O czym nigdy nie zapominał.

I tego też późnego popołudnia, 18 marca 1711 roku, zastanawiał się nad tym samym… Tyle że w Wielkim Poście, a ten właśnie trwał, absolutnie nie byłoby to możliwe. Może po Wielkanocy zacznie szukać kogoś, kto by się zgodził spełnić jego marzenie, jego pragnienie, by przedstawiono go królowi…

I kiedy to takie myśli przelatywały mu przez głowę, usłyszał dyskretne kołatanie do drzwi. Odruchowo powiedział:

– Proszę wejść! Otwarte! – bo pana Bartusza akurat nie było, jemu zaś nie kwapiło się wstawać z wygodnego fotela.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a w powstałej szparze pokazała się cudna główka Rosalie, jednej z jego sióstr duchowych ze stadka abbé d’Étemara.

Porwał się na nogi, tak go zdumiała owa wizyta samotnej dziewczyny w mieszkaniu również samotnego kawalera. Było to co najmniej niestosowne.

– Cóż cię tu sprowadza mademoiselle?

Przysyła mnie ojciec d’Étemare, bo dzisiejszego dnia, późnym wieczorem, będziemy mogli odwiedzić świętego człowieka. Ponieważ ongiś wyraziłeś chęć poznania takiej osoby, a dziś nadarza się okazja… a że tylko ja byłam akurat pod ręką, to mnie tu do ciebie abbé posłał…

Świętego człowieka? Masz na myśli, mademoiselle, benedyktyna z Saint-Denis?

– W rzeczy samej, panie kawalerze.

– Gdzie więc i o której mam się stawić?

– Masz udać się ze mną. Teraz.

Mikołaj zasępił się nieco, pan Bartusz bowiem wymusił na nim przyrzeczenie, iż nigdy bez jego wiedzy i ewentualnie towarzystwa nie uda się w obce miejsce, z obcą osobą.

Dumał chwilę, co mu też wypada uczynić, w końcu jednak uznał, że w klasztorze, do którego się udają, raczej nic złego spotkać go nie może, postanowił tedy, że pójdzie z panną, a panu Bartuszowi zostawi karteluszek z informacją gdzie i do kogo się wybrał.

* * *

Człowiek uznawany za świętego przyjął przybyłych z nieco wymuszonym uśmiechem. Uprzejmie, ale oschle. Mogło to wynikać, nie z niechęci, ale ze złego samopoczucia. Widać było, że zdrowie mu nie dopisuje. Chociaż starał się maskować kiepską kondycję, to i tak nie potrafił opanować grymasu bólu, który co jakiś czas pokazywał się na jego twarzy.

Przybyli wpatrywali się benedyktyna niczym w obraz cudowny. Milczeli. On też milczał. W końcu ciszę przerwał niepewny głos Jean-Luca:

Ojcze…

– Tak, synu?

– Ojcze… chciałbym się przed tobą wyspowiadać…

Gerberon spojrzał mu w oczy i skinął głowa.

– Dobrze. Wysłucham. Wszakże wiedz, iż tylko według prawdziwych reguł Sakramentu Pokuty, reguł starożytnych i zalecanych od wieków, a teraz zaniechanych, wyśmiewanych, wzbranianych. Czyś gotów?

– Tak… ojcze… – Jean-Luc jakby się zawahał.

– Zatem mów. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.

Amen.

Słucham zatem.

– Ojcze… publicznie? W głos? Przy wszystkich?

– Tak, bo tak w swojej pradawności Kościół nakazywał.

– Ale przecie potem przecie zaniechał…

Ergo, Kościół pobłądził.

Kościół pobłądził? – w głos zdumiał się Białecki. – A jeśli pobłądził, to najwyraźniej brak mu asystencji Ducha Świętego. Hmm… Ergo – jeśli teraz pobłądził to i ongiś też mógł pobłądzić. Czego więc mamy się trzymać, jeśli nic nie jest pewne?

Ktoś ty? – zapytał wyraźnie poirytowany benedyktyn.

– Kawaler Nicola de Bialecki, padre.

Nic mi to nie mówi.

– Wybacz mu ojcze, hardy, bo to szlachcic polski, więc do pokory nie nawykły, a na dodatek nauki pobierał u jezuitów – wtrącił abbé d’Étemare, zakłopotany mocno samym faktem, że Mikołaj ma czelność wdawać się w dyskusje, podważać zdanie tak świętego człowieka i znakomitego teologa, za jakiego Gerberona uważali janseniści.

Ach, u jezuitów! Zatem istotnie trzeba mu wybaczyć, tym bardziej że widzę, iż teraz zaczął podążać właściwą ścieżką.

Odwrócił się do Jean-Luca:

– Zatem wyznaj swoje grzechy. Czym to obraziłeś Pana Boga?

Obecni w celi poczuli się niezręcznie i mocno skrępowani więc chcieli wyjść na korytarz, lecz benedyktyn zatrzymał ich skinieniem dłoni.

Zostali więc, ale wbili oczy w podłogę i starali się myśleć o czymś innym, a nie o wyznaniach ich przyjaciela. Lecz przecie uszu nie dało się zamknąć…

Jean-Luc tymczasem, wyznawszy grzechy pomniejsze, jako to lenistwo, rozproszenie na modlitwie, naraz jakby się zaciął. Zamilkł.

– To już wszystko? – zapytał Gerberon.

Nie, ojcze wyszeptał przez ściśnięte gardło pokutnik.

– Co więc jeszcze?

– Ja… ja… ja… – znów zamilkł.

– Cóż owo znaczy, to „ja…”? – benedyktyn odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy.

To grzech wyjątkowo obrzydliwy i straszny

– Mów!

– Miałem myśli nieczyste, pałając pożądliwością ku tutaj obecnej Madeleine… – wychrypiał mężczyzna blady jak trup i zaczął drżeć na całym ciele.

Taak… istotnie… grzech to wyjątkowo obrzydliwy i straszny

Dziewczyna, której owo wyznanie dotyczyło, aż dech straciła i zaczerwieniwszy się po samo czoło, twarz skryła w dłoniach.

Tymczasem benedyktyn po raz kolejny zapytał:

– Czy to już wszystko?

– Tak ojcze, to… to… już wszystko…

– Zatem nakładam na ciebie pokutę… będziesz pościł o samej wodzie… a wolno ci będzie wypić jeno demiard6 wody na dzień… będziesz pościł przez dni trzydzieści i dziewięć… nie nakazuję czterdziestu, iżbyś nie myślał, że zrównasz się z naszym Panem i Odkupicielem, który przez dni czterdzieści wstrzymywał się od jadła i napoju na pustyni, a kiedy już wypełnisz pokutę, udzielę ci absolucji… Żałuj za grzechy.

– Kiedy to będzie? Owo rozgrzeszenie? – szeptem zapytał Mikołaj.

– Chwileczkę… policzę – również szeptem odpowiedział mu abbé – 28 marca, w wigilię Niedzieli Palmowej… pewnie planuje dopuścić pokutnika do Komunii św. w Wielki Czwartek…

Mikołaj pokręcił głową.

– Jeśli pokutnik dożyje – mruknął pod nosem.

– Co pan powiada, panie kawalerze?

– Nic, nic ważnego – odparł Mikołaj i jął bacznie przyglądać się Jean-Lucowi.

A ten ostatni, kredowo blady, wciąż drżąc na całym ciele, ucałowawszy dłonie spowiednika, bardziej zawstydzony niż przestraszony wyszedł z celi na korytarz. Pozostali skłoniwszy głowy na pożegnanie przed Gerberonem, podążyli za mężczyzną

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1O. Gabriel Gerberon, OSB (1628-1711).

2W 1621, jako antidotum na rozluźnienie życia w klasztorach benedyktyńskich utworzono Zgromadzenie Benedyktynów św. Maura (ucznia św. Benedykta, który działał w Galii), które zatwierdził papież Grzegorz XV. Głównym klasztorem Zgromadzenia było opactwo Saint-Germain-des-Prés w Paryżu.

3Zamek we Francji, na przedmieściu Paryża, od XII wieku ulubiona przez królów baza do wyjazdów na polowania, w późniejszych czasach przerobiony na więzienie.

4Dziś zwany diecezjalnym, nie zakonnik, określenie zapewne pochodzi jeszcze z czasów, gdy księża się żenili.

5Louis-Antoine de Noailles (1651-1729 r.), kardynał oraz arcybiskup Paryża.

6Dawna francuska miara pojemności cieczy – nieco mniej niż ¼ litra.

Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)

Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)

Rue du Cloître-Notre-Dame No 8

Zmierzchało. Jakiś zakapturzony mnich szedł brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame1, przebył ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité2, podążył najpierw ulicą de la Lanterne3 i następnymi, kierując się ku ulicy Cloître-Notre-Dame.

Zmierzchało. Niebo przyodziało się w barwny płaszcz w kolorach złota, fioletów, różów i czerwieni.

Zmierzchało. Miasto powoluteńku cichło. Od Sekwany ciągnął zapach świeżych ryb, mułu, wodorostów i wylewanych z domów zbudowanych na mostach nieczystości. Ten ostatni zdecydowanie był najmocniejszy.

Mogłoby się zdawać, że ów tajemniczy mnich w obszernym płaszczu przypominającym benedyktyński podąża ku zabudowaniom kościelnym przylegającym do katedry Notre-Dame, ale nie, on idąc szparkim krokiem ulicą Cloître-Notre-Dame, zatrzymał się przed wejściem do okazałego domu, pod numerem ósmym. Zanim wszedł, ostrożnie, spod oka zerknął w lewo, zerknął w prawo. Okolica była natenczas pusta, poza jakimś – z figury i chodu sądząc, bo był zbytnio oddalony, aby dokładnie owo ocenić – młodym mężczyzną.

Nie wzbudziło to zaniepokojenia mnicha, bo raczej nic nie wskazywało na to, że ów młody człowiek interesuje się jego osobą. Wszedł tedy w bramę trzypiętrowej kamienicy i podążył ku drzwiom jednego z mieszkań usytuowanych na parterze, w które zapukał w pewien charakterystyczny sposób, co by postronnemu obserwatorowi mogło wyglądać na to, iż ów duchowny przybywa tu na schadzkę.

Drzwi się uchyliły i mnich wszedł do środka. Tutaj odsłonił twarz, zdjął wierzchnie odzienie, czyli ów płaszcz z kapturem upodabniający go do benedyktyna, pod którym jednak był odziany jak świecki ksiądz-modniś i bawidamek, w krótką sutannę do kolan, spodnie do pół łydki, obcisłe pończochy i skórzane pantofle z klamrą na niskim obcasie, co również było rodzajem przebrania, by nie rzucać się w niepowołane oczy. Rozdziawszy się, powiedział dobitnie:

Laudetur Jesus Christus!

In saecula saeculorum. Amen4.

Jakiś dość wiekowy mężczyzna imieniem JeanLuc i dwie młode, po około dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata liczące kobiety, Madeleine i Rosalie podeszli do duchownego, który, sądząc z wyglądu, nie był o wiele starszy od dziewcząt i po kolei ucałowali mu dłonie, a następnie mężczyzna powiedział:

– Witamy, z serca witamy cię abbé d’Étemare5, witamy! Jakież nowiny nam przynosisz?

Cóż, nie najlepsze. Stan zdrowia najczcigodniejszego arcybiskupa Utrechtu Petrusa Codde6 bardzo się pogorszył. Peregrynuję tedy śród naszych, od drzwi do drzwi, by prosić o wzmożenie modlitw, postów, innych umartwień i dzieł pobożnych w intencji jego ozdrowienia, iżby owce nie pozostały bez pasterza. Póki on żyje, to mają ojca, który, choć w sporze z Rzymem i przez Rzym wyklęty jednak jest… a jeśli umrze? Papież już nie pośle do Niderlandów żadnego biskupa… A wiecie przecież, że gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…

Oczywiście, oczywiście. Tak też i będziemy czynić. Wypełnimy wszystko to, o co prosisz, ojcze.

– Tak… tak trzeba…

A później ksiądz jakby się zadumał. Milczał długo i widać było, iż jest w tej izbie nieobecny duchem. Być może oddawał się modlitwie myślnej?

Jedna z dziewczyn przerywając w końcu ciszę, nieśmiało, bardziej szeptem niż półgłosem poprosiła:

Abbé, tak bardzo byśmy znowu chcieli usłyszeć twoje opowiadanie o tym, jak odprawiałaś swoją Mszę prymicyjną w Port-Royal, zanim grzesznicy nie nakazali go unicestwić…

Duchowny jakby się ocknął.

– Ach! Miałem to szczęście… i tę łaskę… owo przeżycie niezapomniane, słodkie i straszne zarazem… Gdy na moje słowa sam Pan zstępował w chleb, postać chleba przyjmował… a ja ten Chleb trzymałem w dłoniach… unosiłem, adorowałem I ta wizja… wspaniała wizja naszego błogosławionego męczennika, pamięci świętej opata Saint-Cyran, który stawiwszy się z nieba – bo nie mam wątpliwości, że tam właśnie przebywa – z tak słodkim uśmiechem spoglądał spoza kadzidlanych dymów na mnie, że aż serce moje stajało, niczym wosk przy ogniu…

Obie młode kobiety słuchały tych słów z wielkim nabożeństwem, roziskrzonymi oczyma wpatrując się w twarz księdza, lecz mężczyzna obecny w izbie, stojący tuż przy oknie, zerkając przez nie na ulicę, wypatrzył jakiegoś mężczyznę, który przechadzał się w te i nazad przed ich kamienicą i zerkał w okna, jakby kogoś wypatrując.

– Ojcze – ozwał się mężczyzna, przerywając pełne egzaltacji opowiadanie księdza. – Ojcze! Wypatrzyłem szpiega! Co czynić?

Ksiądz nie całkiem przytomnym wzrokiem spojrzał na pytającego i powtórzył pytanie:

– Co czynić?

– No właśnie. Nie odstępuje tego domu, od kiedy tu wszedłeś, musiał cię, ojcze, śledzić. Trudno ci będzie się stąd wymknąć niepostrzeżenie.

Więc wyjdź do niego JeanLuc i zapytaj, czego tu szuka, i że może będziesz mógł mu pomóc. Może się go jakoś pozbędziesz. Z drugiej strony szpieg, tak oficjalnie, jawnie? Ba! Wręcz ostentacyjnie?… Dziwne, dziwne…

Mężczyzna skinął głową i wyszedł.

Ksiądz zerkał spoza zasłony, co też się wydarzy.

Ujrzał z wielkim zdumieniem, iż nieznajomy wyciąga coś, chyba jakiś papier, kartkę wpół złożoną z kieszeni i pokazuje JeanLucowi. Ten ostatni zaś zerknąwszy na nią, gestem zaprasza nieznajomego do środka.

Po chwili w sieni dało się słyszeć odgłos ciężkich męskich kroków, otwierane drzwi wchodowe zaskrzypiały i do izby weszli – Jean-Luc oraz nieznajomy młody człowiek tak na oko niemogący mieć więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat.

Zobaczywszy duchownego, skłonił się z szacunkiem i pozdrowił Boskim słowem:

Laudetur Jesus Christus!

In saecula… Widzę młodzieńcze iżeś dobrym chrześcijaninem, skoro od pozdrowienia Chrystusa Pana zaczynasz, a nie od życzenia nam tu dobrego wieczoru. Chwali ci się to, chwali!

– Tak mnie, ojcze, nauczono. Pierwej jednak pozwolisz, że się przedstawię. Jestem chevalier Nicola de Bialecki.

Ach, szlachcic! Polak? Wnoszę z nazwiska. Skądże jednak italskie brzmienie waszego imienia, panie kawalerze.

Tak dokładnie, tom Mikołaj Białecki, herbu Leszczyc. Ponieważ jednak kęs czasu przebywałem w Italii, skąd prosto tutaj przybywam, do takiej formy imienia tam przywykłem i może niech tak już zostanie. No i zgadliście, ojcze, iżem Polak.

– A czego tu, synu, szukasz? – zapytał abbé, odzyskując spokój i pewność siebie.

Cóż… nie bardzo wiem co rzec, od czego zacząć…

– Najlepiej ab ovo.

Wtedy Mikołaj opowiedział o dziewczęciu poznanym podczas tłustego wtorku w Wenecji, o tajemniczym doręczycielu liściku i o liściku samym.

– Pokaż synu tę kartkę.

Białecki spełnił prośbę księdza. Ten ostatni wpatrywał się w krótki tekst i kręcił głową. Wreszcie się odezwał:

– Nie wiem… nie wiem… co by tu rzec?… Nie znam tego charakteru pisma. Może ktoś z was zna?

Ale Jean-Luc zaprzeczył i obydwie dziewczyny zerknąwszy na liścik, zrobiły to samo.

Abbé podrapał się w głowę.

– Problem w tym, że wyraźnie jakaś kobieca ręka napisała: „W Paryżu, w domu przy Rue du Cloître-Notre-Dame No 8...” Zatem bez dwóch zdań podała ten adres, wszelako bez oznaczenia kwatery, czy choćby nawet piętra. Jak to dziewczę ci się przedstawiło, panie kawalerze?

– Pauline.

– Znacie którąś z naszych o tym imieniu?

– Ba! A małoż to dziewcząt wyznaje prawdziwą wiarę? Lecz niestety żadnej Pauline, która by w tym domu kiedykolwiek bywała. Żadnej – odparł Jean-Luc.

– A może jakaś mieszka tu po prostu, stale, albo choć czasowo?

– Nie, nie mieszka.

– Albo u kogoś bywa?

Starszy mężczyzna zamyślił się i przez kęs czasu milczał, co i raz drapiąc się w głowę. W końcu jednak przemówił:

Pomieszkuje od czasu do czasu na pierwszym piętrze, gdy ściąga do Paryża, pewna, nieco już leciwa, niewiasta, madame Éléonore Claire d’Estrées, razem z cioteczną wnuczką Pauline. Być może o tę dziewczynę chodzi? Uroda, wiek… to by się zgadzało z opisem pana kawalera.

Ach! Markiza! A co ci o nich więcej wiadomo? – zaciekawił się ksiądz. – I czy w ogóle cokolwiek ci wiadomo.

– Niewiele monsieur abbé, niewiele. Plotka głosi, że obie są duchowymi córkami ojca Jean-Baptiste Girarda7.

– Ach! Tego jezuity z Pontarlier w Burgundii! Nieciekawa to postać, oj, mocno nieciekawa! To, co się o nim szepce na ucho, wróży, iż może popaść w nieliche tarapaty i marnie skończyć!

– I cóż takiego? – zaciekawiła się jedna z panien.

– Wyznaje niebywałą gorszącą herezję i prawdopodobnie roznosi zarazę tejże herezji. Jeśli istotnie starsza dama i jej wnuczka należą do jego duchowych córek, to bezpieczniej byłoby nie wchodzić z nimi w żadne stosunki, nawet czysto towarzyskie. Chociaż… z drugiej strony nie sądzę, iżby tak było. Markiza nie jest lubiana w Paryżu, więc raczej podejrzewam, że to nieprzyjaciele po prostu dorabiają jej gębę.

Białeckiego owe słowa mocno poruszyły.

Zaniepokoiliście mnie, ojcze. Wyglądała mi owa Pauline na słodką niewinną dzieweczkę, a tu wyczuwam podejrzenia czegoś ohydnego, obrzydłego… Choćby to były tylko plotki zawistników, to przecie rzucają cień na panienkę… Jednakowoż… tak czy inaczej… chciałbym mieć możność spotkania się z nią.

Abbé wzruszył ramionami.

– Jeśli jest ci to pisane… Ale przeszkodziłeś nam, zaniepokoiłeś swoim dziwnym zachowaniem na ulicy. Pozwól więc, że cię pożegnamy. Chyba… chyba że zechcesz się pomodlić teraz razem z nami, a dopiero potem każdy się uda w swoją stronę?

Niechaj tak będzie – zgodził się Mikołaj. – Przywykłem do wieczornych wspólnych modlitw, a ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę ich praktykować, to chętnie, ojcze, skorzystam z nadarzającej się okazji.

– A gdzie to, panie kawalerze praktykowałeś wspólne modlitwy wieczorne?

– U ojców jezuitów.

Zebrani spojrzeli po sobie z wyraźnym zaniepokojeniem.

– A w którymż to z ich domów, monsieur? Przymierzałeś się może do stanu duchownego?

– Och nie! – Białecki się uśmiechnął. – Nie było mi to w głowie. Ot, najzwyczajniej, mój protektor, gdym osierociał zupełnie, umieścił mnie w uczelni zwanej Academia Gostomiana i konwikcie jezuickim w Polsce, w Sandomierzu.

Ksiądz d’Étemare odetchnął z wyraźną ulgą. Chciał wszelako nabrać jeszcze całkowitej pewności, więc dopytał młodzieńca:

– Zapewne ojcowie z Sandomierza dali ci jakiś list polecający dla jezuitów w innych krajach?

– Nie, ojcze, bo niby dlaczego mieliby to robić? Ukończyłem naukę, mój opiekun mnie zabrał, wyposażył, a teraz podróżuję po świecie. Na razie odbyłem wędrówkę po Italii, teraz zawitałem do Paryża, bo mnie ów liścik zaintrygował i postanowiłem sprawdzić, co się za nim kryje. Czy żarcik tylko karnawałowy, czy też spodobałem się pannie. Ale… ale jeśli nawet to ostatnie, to minęło już tak wiele miesięcy, że mnie pewnikiem zapomniała. Przelotne to było spotkanie… niestety…

I sam tak podróżujesz?

– Nie, w towarzystwie pana Zbyluta Bartusza, który ma mnie ochraniać i bronić, jeśli zaszłaby taka konieczność.

– Czyli jest twoim sługą?

– Nie, raczej towarzyszem, bo to szlachcic, jako i ja, chociaż bardzo ubogi.

– Więc czemu teraz nie zabrałeś go ze sobą?

– Udając się na poszukiwanie panny? – Mikołaj nieomal parsknął śmiechem.

– No tak. Racja – d’Étemare też się uśmiechnął, ale jakby półgębkiem, wymuszenie.

Ksiądz ostatecznie uspokojony, bo słuchając tych słów i bacznie lustrując szczerą twarz młodzieńca, do końca już uwierzył Mikołajowi i pozbył się nawet cienia wątpliwości, że może to być osoba nasłana, iżby go szpiegować.

Uspokojony padł na kolana, pozostali poszli jego śladem i rozpoczęły modły.

Ile one trwały? Długo, niezmiernie długo. Białecki, chociaż u sandomierskich jezuitów zaprawiony w tej sztuce w końcu poczuł ból w kręgosłupie, w lędźwiach i kolanach. „Kimże oni są?” – pomyślał. „To jacyś święci ludzie”.

Było już grubo po północy, kiedy owe żarliwe modlitwy dobiegły końca. Wszyscy dźwignęli się z kolan i przeżegnali nabożnie. Abbé na zakończenie wyrecytował jeszcze fragment jednego z Psalmów Dawidowych:

Przecz-że się buntuje pogaństwo, a po próżnicy szemrzą narodowie? Zastawili się królowie ziemscy, a książęta radzą się społem przeciwko Panu i przeciw pomazańcowi jego mówiąc: Potargajmy związki ich, a odrzućmy powrozy ich. Ale ten, który mieszka w niebie, naśmieje się z nich, a Pan szydzić z nich będzie. Tedy będzie k nim mówił w popędliwości swojej, a w gniewie swoim przestraszy je. Mówiąc: A jam postanowił Króla mojego nad Syjonem, górą świętą moją. Opowiem ten dekret, który mi Pan opowiedział: Syn mój ty jesteś, któregom ja dziś porodził. Żądaj ode mnie, a podam narody w dziedzictwo twoje, a w osiadłość twą, granice ziemie. Potrzesz je laską żelazną, a jako naczynie zduńskie pokruszysz je. Teraz-że zrozumiejcie królowie, nauczcież się sędziowie ziemie. Służcie Panu w bojaźni, a rozradujcie się jemu w strachu. Pocałujcie syna, by się snadź nie rozgniewał, a iżbyście nie zginęli z drogi, gdyby z prędka zapaliła się popędliwość jego. Szczęśliwi wszyscy, którzy jedno w nim ufają8.

– Tak, dzieci. Sąd nad królami – nad królami – zaakcentował coraz się przybliża… bo posłuszeństwa ni zaufania Królowi królów w nich nie ma ani miłości ku poddanym swoim. Potracili się w swej pysze i w swojej rozpuście i w ucisku i w gwałtach i pławią się rozkoszach cielesności.

– Ojcze! – Mikołaj był poruszony do głębi. – Panie, wyście ludzie święci!

– My? – ksiądz uśmiechnął się smutno. – Gdzież to nam do świętości, lecz jeśli chciałbyś zobaczyć świętego, by potem go naśladować swoim życiem, to mogę ci go pokazać. Chciałbyś?

– Ojcze! Z serca mówię – bardzo!

Zostaw zatem swój adres Jean-Lucowi.

* * *

Niebo zaczynało już leciuchno szarzeć, chociaż do świtu było jeszcze daleko. Chłód nocy, a na dodatek niemiła, przenikająca aż do kości wilgoć ciągnąca od Sekwany, sprawiały, że każdy zabłąkany tutaj przechodzień marzył tylko o jednym – o ciepłym schronieniu. Jednakowoż Mikołaj, chociaż zmęczony i skostniały nie poszedł wprost do domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu9, który – dla wygody – wynajął cały na czas pobytu w Paryżu. Musiał nieco ochłonąć i pozbierać myśli po owym zdarzeniu, w jakim uczestniczył.

Tłukło mu się po głowie: „Kim byli owi ludzie, tacy pobożni, tacy świątobliwi?”

Z jednej strony go to intrygowało, z drugiej niepokoiło. No bo przecież takie modły można, a nawet należy odprawiać w kościele, a nie w ukryciu w jednej z izb mieszkalnych zwyczajnej kamienicy. Tym bardziej że kościół, i to nie byle jaki, bo katedra Notre-Dame, znajdowała się zaledwie o kilkadziesiąt kroków, po drugiej stronie wąskiej uliczki.

A poza tym czuł się zawiedziony, bo jego rachuby, iż gdy tu przybędzie, natychmiast napotka piękną i tajemniczą Pauline, nie ziściły się. Przez chwilę mocował się ze swoimi myślami – jedne podpowiadały mu, żeby machnął na dziewczynę ręką, bo to jakieś mrzonki niemające najmniejszego sensu, z drugiej zaś utwierdzały go w przekonaniu, że powinien mimo wszystko odnaleźć pannę.

W końcu zaczął żałować czasu straconego na modły wlokące się godzinami, który mógł był spędzić przyjemniej, a z Panem Bogiem porozmawiać jak zwykle, zwracając się doń w codziennym, wieczornym pacierzu. Jedyny pożytek z tego, że trafił w to miejsce, był taki, iż dowiedział się, że „jego” Pauline może być dziewczyną, która niekiedy bywając w Paryżu, pomieszkuje na pierwszym piętrze owej kamienicy, na piętrze, które albo jest własnością babki, albo ta je na stałe wynajmuje.

Przypomniało mu się, że Balletti starą damę tytułował markizą… Abbé posłyszawszy nazwisko babki – Éléonore Claire d’Estrées, również nazwał ją markizą… Czyżby tylko zbieg okoliczności? A może nie? Może chodzi o tę samą osobę? Lecz dlaczego, u Boga, markiza mieszka w tej odrapanej zwyczajnej kamienicy? Bo przybywa tu incognito? Nie inaczej… Tylko czemuż to? Kolejna zagadka. A może żadna zagadka. Ksiądz powiedział, iż nie jest lubiana w stolicy, więc woli być na uboczu, a bywa tu tylko wtedy, gdy z jakiegoś powodu musi. Ot i wszystko.

Ostatecznie, czując się nieludzko zmęczony, jedne i drugie z nachodzących go myśli odpędził precz, marząc o jednym już tylko – by co rychlej znaleźć się w swoim łóżku, w miękkiej ciepłej pościeli…

* * *

Bartusz świdrował oczami twarz Mikołaja, nie zerkając nawet na niezbyt wykwintne śniadanie, jakie im dostarczono z nieodległej gospody.

– Cóż, paniczu?

– A co ma być?

– No jakże? Znaleźliście, czego żeście szukali?

– Nie poszczęściło mi się. Niestety…

– Zatem?

– Zatem na razie tu zostajemy, bo ja tak łatwo nie rezygnuję.

– A co ze mną? Jaką rolę panicz dla mnie wyznaczył? Będę za towarzysza, czy mam tu siedzieć, gapić się w okno i nudzić?

Chyba żeś waszmość zgłupiał. Ja szukam dziewki, młodej i powabnej, a nie pańskiego towarzystwa przez dzień cały.

To akurat jestem w stanie pojąć, niemniej markiz, hrabia, czy jak mu tam, bom się w tych jego nazwiskach i tytułach pogubił, jasno mi przykazał być stróżem panicza. I zapłacił za to. I zapłacił niemało. A ja nie nawykłem do brania pieniędzy za nic, za darmo. Siedzieć tutaj i nie mieć panicza na oku, to byłoby złamanie umowy, jaką zawarłem z markizem, a jam człek uczciwy, choć niezamożny. Niechże mi tedy panicz wybaczy, ale się nie posłucham. Przed oczy pchać się nie będę, ale raczej jako cień trop w trop będę za paniczem podążał. I zawsze z naostrzoną szablą.

– Widzę, że posłuchu u waszmości mieć nie będę.

– Szacunek, a i owszem, ale posłuch? Anim ja panicza sługa ani podwładny.

Mikołaj westchnął ciężko.

– To się, panie Bartuszu, przynajmniej inaczej przyodziejcie, po francusku, i szablę zamieńcie na szpadę, bo w tym kontuszu i z szabliskiem przy boku nie macie najmniejszych nawet szans być moim cieniem. Łażąc za mną tak przyodzianym, to jakbyście mnie paluchem pokazywali: „Oto patrzcie, to ten młody Białecki”.

Hmm… tu akurat muszę się zgodzić z paniczem… tylko…

– Co tylko?

– Grosza mi szkoda na przyodziewek i na szpadę.

– No, jeśli o to tylko chodzi, to wam za swoje kupię, sknero.

– Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać!

Mikołaj sięgnął do sakiewki i nie patrząc nawet, ile monet wydobył, kilkanaście ich sypnął w nadstawione dłonie pana Bartusza.

– Paniczu? A nie za wiele to aby? – zapytał ten ostatni.

– Et! – Białecki machnął ręką. – Mam ich na tyle, a komuś, kto i wiernie mi towarzyszy i opiekuje się mną, a jest mi też przyjacielem, nie będę żałował.

Zatem Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać raz jeszcze! Bóg zapłać!

– No już, już. Starczy tych podziękowań.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Jeden z mostów na Sekwanie.

2Jedna z dwóch wysp na Sekwanie, serce i najstarsza część Paryża, właściwe miasto.

3Dziś pierwszy odcinek rue de la Cité zaczynający się tuż za mostem.

4Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieki wieków. Amen. (łac.)

5Jean-Baptiste Le Sesne de Ménilles d’Étemare (1682-1770) – jansenistyczny ksiądz francuski.

6Petrus Codde (1648-1710), arcybiskup tytularny Sebasty, wikariusz apostolski w Holandii, najpierw suspendowany, a potem ekskomunikowany przez Rzym za sprzyjanie jansenizmowi.

7Jean-Baptiste Girard (1680-1733) francuski jezuita zamieszany w głośny skandal dotyczący niemoralnego prowadzenia się i jeszcze cięższe występki, w tym paranie się czarami, najbardziej znany z tego, że uwiódł Catherine Cadière (1709-?), mistyczkę, stygmatyczkę i konwulsjonistkę (wg: Rossell Hope Robbins, The Encyclopedia of Witchcraft and Demonology, London [1959], p. 70-71).

8Ps 2, 1-12 z Biblii Brzeskiej.

9 Na przedmieściu w znaczeniu, że nie dosłownie poza miastem, w rozumieniu Wielkiego Paryża, ale nie na Île de la Cité, a więc najstarszej, tej właściwej części stolicy Francji.

Et, wielkie słowa. Na kłamstwie wszystko można zbudować. I tylko na kłamstwie. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (8)

Et, wielkie słowa. Na kłamstwie wszystko można zbudować. I tylko na kłamstwie…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (8)

Wenecki karnawał

Sanie sunęły gładko, czas mijał jakby szybciej, podróżnym zdawało się, że to nie dni przepływają, a godziny, owładnął nimi bowiem jakiś stan dziwny, który zdawał się być ni to snem, ni to majakiem na jawie, ni to miłym odrętwieniem, czymś, co przypominało zawieszenie pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co nierealne. Dopiero gdy minęli rogatki Wiednia, jakby się przecknęli i wrócili do rzeczywistości…

Gdy już wynajęli kwaterę, markiz poinformował Mikołaja i jego opiekuna, że daje im teraz wolną rękę i że mogą zwiedzić Wiedeń, bo warto, bo jest tu co zobaczyć, ale niech nie zapominają nadal ćwiczyć się w hiszpańskim, on sam wszelako jest zmuszony opuścić ich na dwa dni, aby załatwić pewne sprawy, które ma tutaj do załatwienia. Niechaj się jednakowoż nie obawiają, bez jego – jak zauważył krępującej ich nieco – obecności lżej się poczują, a i będą się mogli zabawić, bo wszak jest przecie karnawał.

Istotnie, ten krótki czas dwóm Polakom mijał bystro, a i przyjemnie też, bo grosza mieli sporo i z żadnymi wydatkami liczyć się nie musieli. Pan Bartusz, szczególnie gdy sobie zaraz pierwszego wieczora podchmielił, bawił się jakby miał lat naście, a nie dziesiąt, jednakże miary przyzwoitości nie przekroczył.

Trzeciego dnia i to zaraz jak się tylko rozwidniło, markiz zarządził wyjazd.

– Dokądże teraz? – zapytał Mikołaj.

– Do Wenecji – odrzekł tajemniczy arystokrata.

Hiszpan strzelił z bata i wypoczęte, odkarmione na postoju konie ruszyły żwawo…

* * *

Mikołaj był oszołomiony. To, co ujrzał na ulicach i kanałach tak cudnego, a zarazem osobliwego miasta, jakim była dlań nieznana dotąd Wenecja, przechodziło jego najśmielsze oczekiwania. Tłumy bawiły się w najlepsze, a zabawa była pyszna. Widać było i to, że bez wątpienia obficie podlana jest winem, a i ma po części orgiastyczny charakter. Kobiece maseczki polowały na męskie, męskie zaś na kobiece… i zapewne nie po to, by gdzieś w zacisznym zaułku, na uboczu, w gęstym mroku otulającej świat, porozmawiać wyłącznie o najnowszej modzie

Wszędzie aż oczy ćmiły piękne stroje, bogate w ornamenty i ozdoby, stroje w większości o przeważających barwach – białej i czarnej, zdobne srebrzystymi bądź bardzo jasnymi aplikacjami. Bawiący się mieli zaś białe nieruchome maski na twarzach, zwane baùta1, na głowach zaś różne nakrycia – kobiety najczęściej zdobne piórami, mężczyźni skromniejsze, na ogół tricorno2. Powietrze zaś przepełnione było tumanami białego pyłu, który powstawał z ciskanego w górę garściami konfetti czerpanego z większych czy mniejszych worków porozstawianych obficie na ulicach i placach, konfetti mającego postać drobnych kuleczek granulowanej kredy bądź gipsu3. Oczywiście brudziło to kostiumy, lecz w szaleństwie i uniesieniu, w ferworze zabawy nikomu owo nie przeszkadzało.

Mikołaj zatrzymał się i chłonął oczami to niesamowite widowisko, w którym nader chętnie sam zostałby aktorem, ale jego mentor pociągnął go za rękaw i przeciąwszy Piazza San Marco4, skierował się w stronę Canal Grande5, gdzie zgrabnie wskoczył do czekającej już tam niewielkiej łodzi, gestem zapraszając Mikołaja, by poszedł w jego ślady. Łódka sunęła bezszelestnie po gładkiej toni, trzymając się nabrzeża, aby Mikołaj mógł się delektować widokiem okazałych budowli, które rozświetlonymi oknami, zda się, przypatrywały się temu przybyszowi z dalekiej północnej krainy, nieomal maczających stopy w wodzie, jakby chcąc ku niemu jeszcze bardziej się zbliżyć i zajrzeć mu prosto w oczy…

Wreszcie jednak dobili do podestu przy Palazzo Grimani di San Luca6.

Mikołaj – mimo mroku, dzięki blaskowi licznych pochodni, które budziły tajemnicze cienie śród kolumn, w ornamentach i zdobieniach, patrzył z zapartym tchem na tę wspaniałą rezydencję.

Montferrat zgrabnie wyskoczył na podest i wspiąwszy się po kilku nieco zniszczonych czasem i wilgocią drewnianych schodkach, zagłębił się w korytarz wiodący ku drzwiom głównego wejścia. Młodzieniec podążał krok w krok za nim. Po obu stronach widział mrok rozświetlony drżącymi nieco w lekkim przeciągu płomieniami i rząd kolumn o korynckich kapitelach. W głowie kręciło mu się od licznych wrażeń, a serce łomotało niespokojnie na myśl o tym, co go tam czeka… za drzwiami owego italskiego pałacu, ale także innego zgoła świata niż ten, który dane mu było poznawać do tej pory.

Montferrat odwrócił się do chłopaka i szeptem go poinstruował:

– Niechaj cię nie zdziwi nic, co zobaczysz, ani co usłyszysz… a w szczególności to, co będzie odnosić się do mnie.

– Tak, rozumiem.

* * *

Gdy przekroczyli te, dla Mikołaja zaczarowane drzwi, Montferrat zbliżył się do mężczyzny przyodzianego w bogatą liberię i szepnął mu coś do ucha, ten zaś, głośno i wyraźnie zaanonsował wchodzących:

Panowie marchese di Balletti, conte di Montferrat z towarzyszem, cavaliere Nicola de Bialecki!

A potem… potem damy i panowie, na wpół dzieci i zgrzybiali staruszkowie, wywoskowane mozaikowe podłogi, w których odbijały się migocące płomyki setek i setek świec. Cudowna renesansowa architektura i takież same zdobienia, meble, obicia, obrazy, rzeźby, polerowane brązy i marmury Ciężkie duszące perfumy, twarze w maskach i twarze bez masek… Muzyka… przepiękna muzyka… Rozpoznał prześliczne adagio mistrza Tomaso Albinonioniego, które – ilekroć jego uszu doleciały owe dźwięki – tylekroć smutek wgryzał mu się w duszę, a przed oczami stawało wszelkie zło i wszelka bieda, jakiej doświadczył w życiu i na koniec nieodmiennie oczy zachodziły mu łzami…

Panie kawalerze7! – cóż to wam?

Jakaś, z sylwetki sądząc, młodziutka bardzo maseczka zapytała po francusku i dotknęła jego ręki.

Demoiselle8Proszę wybaczyć… jaka piękna muzyka…

– Tak piękna, że aż łzy wyciska?

Dziewczyna dyskretnie uchyliła maskę, a Mikołaj na widok jej urody aż zadrżał.

Monsieur! Czyżbym pana przestraszyła?

– Och… nie… wręcz przeciwnie… poraziła mnie pani uroda… jej bezgraniczne piękno…

Dziewczyna zaśmiała się cichutko.

– Widać, żeś pan niebywały na salonach. Panie… panie

– Mikołaj Białecki.

I cóż to znaczy?

– Nicola Bialecki… tak bardziej po waszemu.

– Ach tak! Zatem jesteś pan cudzoziemcem, monsieur?

– Polakiem.

Dziewczyna skrzywiła się lekko.

– I czemuż to się pani krzywi?

– Jakby rzec… wy Polacy nie cieszycie się najlepszą reputacją w świecie.

– I czemuż to? Cośmy komu zawinili?

Prawdę rzekłszy, to nie wiem… Powtarzam com gdzieś tam, kiedyś zasłyszała. Nawet nie pamiętam gdzie i od kogo…

– Pani pozwoli, że się oddalę.

– Nie jest pan ciekaw monsieur, mojego imienia?

– Ba! Najpierw mnie pani obrażasz, potem zmieniasz front, łasisz się… Nie jest to miłe… ani uprzejme… ani mądre… ani… przyzwoite… Właśnie, tego ostatniego najbardziej pani brakuje, demoiselle – przyzwoitości.

Dziewczyna wyraźnie się zmieszała.

Wybacz… Nicola… nie miałam takiego zamiaru… Czy mi pan wybaczy? Proszę?

Uniosła dłoń, jakby ją chciała wesprzeć na jego ramieniu, ale zmitygowała się i się cofnęła, zdawszy sobie sprawę z niestosowności takiego zachowania.

I cóż mam z panią począć?…

Wybaczyć…

Zdajesz się, pani, być nazbyt swobodna.

– Zatem się mnie lękasz? A może mną pogardzasz?

Mikołaj nie opowiedział i zapadło dość długie ciężkie, bardzo wymowne milczenie, milczenie potwierdzające wszystko to, o co go panna zapytała. W końcu nieznajoma powiedziała:

– Podejdźmyż może bliżej i popatrzmy, kto tak cudnie śpiewa… Wybacz monsieur tę moją nachalność, to zachowanie niestosowne, alem dopiero wyszła z klasztoru i wolność, swoboda i odrobina wybornego wina, uderzyły mi do głowy. Nie tylko nie znam świata, ale też i nikogo tutaj, prócz mojej starej i głuchawej ciotki, która wprowadziwszy mnie do tego salonu, zamiast przedstawić – pozostawiła samej sobie.

Mikołaj, słysząc to, nieco się udobruchał.

– To podobnie jak mnie… I ja również niedawno opuściłem jezuicką uczelnię, Academia Gostomiana, a mój mentor przywiódłszy tu, postawił w takiej samej sytuacji, jak ciotka ciebie, panno…

– Pauline.

I to wszystko?

– Być może?… być może na razie… będzie, jak Los zechce… – uśmiechnęła się na poły smutno, na poły tajemniczo. – Ale chodźmy, caro amico, posłuchać tych wspaniałych barkaroli9, które tutaj niezbyt wyraźnie brzmią!

Istotnie orkiestra zamilkła, a zamiast niej śpiewał duet – złożony z jego mentora, który teraz przybrał nazwisko Balletti – a może miał do niego prawo, kto to wie? – i jakiejś uroczej, wyglądającej najwyżej na szesnaście lat panny, pięknej niczym ciepłe majowe przedpołudnie rozwonione kwitnącymi sadami i dzikimi różami obsypanymi delikatnym kraśnym kwieciem.

Zebrani słuchali zachwyceni, a kiedy śpiewacy zakończyli występ, posypały się rzęsiste oklaski i okrzyki:

Bravo! Bravo! Bravissimo!

Markiz Balletti głęboko pochylił się nad drobną, kształtną rączką o wysmukłych palcach, którą współśpiewaczka doń wyciągnęła, lecz jej nie dotknął wargami, tylko zawisł nad nią blisko, bardzo blisko, tuż...

A później odsunął się nieco na bok i wskazując otwartą dłonią na dziewczynę, sam zawołał:

Bravo! Bravo! Bravissimo!

Wywołało to jeszcze większe owacje, a zaraz potem wielkie zainteresowanie owym, nikomu nieznanym, arystokratą. Ten ostatni zaś skinąwszy głową, przyzwał do siebie Mikołaja, więc kiedy podchodzono przedstawić się, przywitać i pogratulować znakomitego śpiewaczego występu, markiz – korzystając z okazji – jednocześnie dokonywał prezentacji swojego młodziutkiego podopiecznego.

Nie trzeba było wiele czasu, aby obydwaj stali się modni.

Kim jest to dziewczę, z którym tak miło gawędziłeś, Mikołaju? – zapytał markiz po polsku.

– Nie wiem, panie. Poza tym, że ma na imię Pauline.

To istotnie niewiele, ale zdaje mi się, że dzięki niej miałbyś możność wejść do towarzystwa.

– Pan markiz ją zna?

– Cóż… nawet jakbym ci powiedział, że znam… cóż… i znam i nie znam…

– Nie rozumiem.

– Jeszcze nie rozumiesz. Przyjdzie jednak czas, że więcej pojmiesz, niż teraz byłbyś sobie w stanie wyobrazić. Ale dajmy temu pokój. Lepiej chodźmy jej poszukać, tego twojego ptaszęcia.

– Ośmielę się zaprotestować – bynajmniej nie mojego!

– Ach tak! Na razie! – markiz roześmiał się perliście. – O popatrz! Tam jest. O tam stoi w towarzystwie starej damy. Idźmyż tedy.

Podeszli. Balletti skłonił się staruszce, skłonił i dziewczęciu.

Kobiety odwzajemniły ukłon. Nim jednak markiz otwarł usta, starsza z dam przyłożywszy lorgnette10 do oczu, bacznie wpatrywała się w twarz Ballettiego.

– Ja pana skądś znam, panie

– …markiz Balletti. Być może, łaskawa pani, być może.

– Nie mogę sobie jednakowoż przypomnieć gdzie i kiedy spotkaliśmy się…

– …spotkaliśmy się w Paryżu, niedługo po narodzinach Ludwika XIV, w roku 1638, późną jesienią, w Luwrze, gdzie byłaś przedstawiana u dworu.

– Panie markizie! Owszem byłam tam i byłam przedstawiona na dworze. Przypominam sobie również mężczyznę, uderzająco podobnego do ciebie… wszakże… to nie mogłeś być ty! Tamten wyglądał na czterdzieści – czterdzieści pięć lat i ty wyglądasz na tyle. Zatem mógł to być twój ojciec.

– Nie, pani markizo… to byłem ja…

Markizo? Jeszcze nie poznałeś mojego nazwiska!

Balletti tajemniczo, a zarazem łagodnie się uśmiechnął.

– Nie… to nie mogłeś być ty… musiałbyś mieć dziś co najmniej sto lat! A ty wciąż wyglądasz na te lat czterdzieści.

– Zapewniam panią, że mówię prawdę.

– Słowa…

– Mogą być i dowody.

– Jakie?

Markiz pochylił się do ucha damy i wypowiedział kilka zdań. Ta ostatnia zbladła i osunęła się na stojący w pobliżu fotel na wpół omdlała.

– Kim ty jesteś? Kim jesteś? Bo chyba nie człowiekiem? Demonem?

– Pani wybaczy, markizo – Balletti ukłonił się i pociągnąwszy za sobą Mikołaja, nieśpiesznie udał się w kierunku wyjścia z pałacu.

Mijając Pauline, markiz na krótką chwilę zatrzymał przy niej, wsunął coś zdumionemu dziewczęciu w dłoń i szepnął:

– Błagam, przekaż to posłańcowi…

– Cóż to takiego?

– Niewinny liścik…

– A pan sam nie może, panie markizie?

Czas, czas mnie popędza…

– A posłaniec?

– Rozpoznasz go bez trudu, albowiem nie ma tutaj drugiej takiej maski.

Młodzieniec obejrzał się jeszcze raz i drugi, zerkając na Pauline. Ni stąd, ni zowąd poczuł bowiem w sercu żar i gorącość w głowie, gdy na nią spoglądał.

* * *

Niewielka, lecz zgrabna łódka markiza wolno i bezszelestnie sunęła po mrocznych wodach Canal Grande. I Mikołaj i Balletti milczeli zamyśleni. Jeszcze kilka uderzeń wioseł i czółenko dotknęło dziobem podestu przed wejściem do wynajętego przez markiza domu.

Chłopak i jego mentor zwinnie wskoczyli na platformę zbitą z solidnych desek i skierowali ku licho oświetlonemu wejściu. I oto naraz, nie wiedzieć skąd, skądś z najgłębszych ciemności, wychynęła męska postać, w budzącym grozę kostiumie, przywodzącym na myśl Śmierć Czarną znaną tu jako Morte Nera, a dalej na północ, za Alpami, Plague11. Mężczyzna ów, z postury sądząc mężczyzna, przyodziany był w długi do kostek płaszcz czarny, z szerokimi rękawami. Twarz zakrywała mu maska przypominająca ptasią głowę z okrągłymi, wyłupiastymi oczami i długim zakrzywionym białym dziobem. Na głowie natomiast szczelnie opiętej czarną materią miał, również czarny, okrągły płaski kapelusz z niewielkim niepodwiniętym rondem.

Mężczyzna ów, który pojawił się nie wiadomo skąd, mijając Mikołaja, który przystanął, aby go przepuścić, zatoczył się na młodzieńca, tak jakby był pijany i dyskretnie wcisnął mu do ręki kawałek papieru.

– Precz, opoju! – markiz zamierzył się na intruza trzcinową laską, którą niekiedy nosił nie z potrzeby a od parady, hołdując aktualnej modzie.

Mężczyzna zwinnie uniknął ciosu i rozpłynął się w czerni nocy. Mikołaj zaś, sam nie wiedząc dlaczego, odruchowo schował podany mu zwitek papieru do kieszeni, całe zajście zachowując w dyskrecji przed Ballettim.

* * *

Markiz, siedząc vis-à-vis Mikołaja, przyglądał mu się przez chwilę, a potem zapytał:

– Czy gdybyśmy się rozstali, byłoby to dla ciebie wielką tragedią?

– Panie markizie… cóż mogę rzec… Prawie was nie znam… Ergo, tragedią by to nie było… Wybaczcie wszakże, jeśli tymi słowami sprawiłem wam przykrość. Nauczony jestem jednak zawsze mówić prawdę… co w dzisiejszych czasach raczej jest wadą, a nie zaletą…

Prawdomówność w każdych czasach jest wadą. Kłamstwo jest przydatne. Ba! Nieodzowne! W tym jednak przypadku twoja szczerość ma dla mnie większą wagę niż najsłodsze łgarstwo.

– Zamierzacie mnie, panie, opuścić? Czy może raczej przepędzić?

– Tak, Mikołaju, opuścić… czy na zawsze?… któż to wie… na pewno jednak na dłuższy czas, który spożytkujesz wedle swego uznania… i… zastanowisz się, czy zechcesz mi służyć, gdy kiedyś po ciebie przybędęa co ongiś tak gorąco deklarowałeś w Sandomierzu w tę pamiętną smutną noc…

Balletti zamilkł. Milczał też Białecki. W końcu jednak ten pierwszy przerwał ciszę.

– Czy masz jakiś pomysł? Czy wiesz, gdzie chciałbyś się udać? Co byś chciał zobaczyć? Funduszy ci nie brakuje, na najdziksze nawet przedsięwzięcia. Nikt cię z niczego nie będzie rozliczał. Świat stoi przed tobą otworem.

– Świat? Panie markizie! Przed lichym szlachetką? Nie jestem wszak karmazynem, a z nędzy tyś mnie wyciągnąć raczył, monsieur. Jaki świat? Jaki więc świat? Pieniądze wiele znaczą, ale nie wszystkie drzwi otwierają…

– Może, ale ty masz królewską fortunę! A takim lichym szlachetką, bynajmniej być nie musisz.

– I cóż to znaczy?

Na przykład mógłbym dowieść, że jesteś skoligacony – odległe by to były co prawda koligacje – niemniej jednak… na przykład… na przykład… z panem starostą sądeckim Jerzym Aleksandrem Lubomirskim12. A książęca to krew… I jak mniemam niedługo wojewoda sandomierski, a więc trzeci dostojnik w Rzeczypospolitej...

– Ja?

– Ty?

– A pan Lubomirski wie o tym?

Skądże, nawet ja jeszcze minutę temu o tym nie wiedziałem – zaśmiał się markiz. – Lecz zawsze przecie może się dowiedzieć!

I jakże?

– A czyż to wielki wyczyn sprokurować odpowiednie dokumenty?

– To oszustwo, za które gardłem każą!

– Wszak ty byś o niczym nie wiedział. Przynajmniej oficjalnie. To już by moje było zadanie! – Balletti parsknął śmiechem, bo świetnie się bawił.

Mikołaj wpatrywał się jednak na poły zdumiony, na poły przerażony i mocno zdezorientowany w twarz markiza.

– Ale przecie on, Lubomirski, jest jawnym przeciwnikiem króla! A to mi co najwyżej może zaszkodzić! Zresztą, co dobrego można zbudować na kłamstwie?

Et, wielkie słowa. Na kłamstwie wszystko można zbudować. I tylko na kłamstwie. Cały ten świat jest na kłamstwie umocowany i na nim stoi. Lepiej powiedz którego króla masz na myśli?

– No, polskiego, Augusta…

– A cóż cię onże August obchodzi? Lubomirski ongiś popierał Contiego, więc we Francji ma poważanie. Albo jeszcze lepiej! Uczynię cię hrabią! Dziś nastały takie czasy, że każdy musi być hrabią.

– Jakże to? Kolejne oszustwo pan markiz planuje?

– Ależ skąd. No, może po części. Wiedz jednak, iż twoje hrabiostwo, chociaż odrobinę naciągane, dałoby się jednak udowodnić.

– Nie pojmuję.

– Chyba, chłopcze wiesz, iż twój naddziad poślubił hrabiankę d’Urgel y d’Osona?

– Cóż z tego?

– To naginając nieco prawo, uczciwość i przyzwoitość możesz przybrać nazwisko i tytuł. Jak pięknie by to brzmiało: Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona. Czyż nie? A takim nazwiskiem uzbrojony, śmiało już możesz wyruszyć do Francji!

Krew po babce, po matce, to się tylko u Żydów dziedziczy, panie markizie. Jakże to więc? Oszustwo jawne!

– Ba! Ale jakże we Francji przydatne! Jezuicki wychowanek, a po jezuicku zgoła nie myśli! Zresztą, żeby być w sumieniu spokojnym, możesz go używać jako pseudonimu… albo… albo… niekoniecznie, bo chociaż przodek twój cały pirenejski majątek – ziemię, kozy i barany sprzedał był, to samą górę i zamek na niej pozostawił. A jedynym jego dziedzicem ty jesteś i na dodatek, kiepsko, bo kiepsko, ale po hiszpańsku już mówisz – markiz znów się roześmiał.

– A czym ja, panie markizie, wspomniał choć słówkiem, że się do Francji wybieram?

– Ba! Każdy by chciał zobaczyć Paryż, Wersal…

– Niby tak…

– A Białeccy już tam przecie bywali…

– Co im na zdrowie nie powychodziło.

I cóż z tego?

– Zatem nie zaprzeczacie temu, panie markizie?

– Czemuż tu zaprzeczać? I po co? Inne to były czasy, inne okoliczności… No? Przyznaj się, Paryż budzi w tobie pokusę?

– Pan pozwoli, panie markizie, ale nie odpowiem na to pytanie.

Nie musisz odpowiadać już, natychmiast. Jeszcze jeden dzień przed nami. Jutro 4 marca, martedì grasso tłusty wtorek13, jak to Italczycy go nazywają, ostatni dzień karnawału.

– A potem?

– A potem każdy z nas pójdzie w swoją stronę. Dałem ci wykształcenie, ogładę, bogactwo, podpowiedziałem tytuł. Co z tym zrobisz? To już twoja sprawa…

– Ja wszakże wciąż nie pojmuję, dlaczego pan, panie markizie, wszystko to dla mnie uczynił…

Balletti zapatrzył się w głuche okno, za którym mrok zdawał być tak gęsty, jak dobrze ubite masło, dające się kroić nożem.

– Przyjdzie dzień, kiedy sam wszystko pojmiesz… No dobrze, a teraz czas na spoczynek!

Balletti podniósł się i pośpiesznie opuścił salon. Mikołaj podążył za nim. Po kilku chwilach każdy z nich wszedł do swojej sypialni…

* * *

Mikołaj mógł wreszcie sięgnąć do kieszeni, w której ukrył papier podany mu przez nieznajomego w budzącym grozę kostiumie przywodzącym na myśl Śmierć Czarną

Wydobył ćwiartkę papieru złożoną jeszcze na pół. Rozpostarł ją, rozprostował i zobaczył jedno tylko zdanie napisane starannym kobiecym pismem:

W Paryżu, w domu przy Rue du Cloître-Notre-Dame No 8.P.

Mikołaj przeczytał te słowa z niemałym zdumieniem. Wyglądało na to, że owo P. stanowiące podpis, może się odnosić do Pauline, bo do kogóż by innego? Skądże jednak wiedziała, dokąd posłać doręczyciela liściku? Bez wątpienia byli śledzeni. Co i nie było zbyt trudne, płynęli bowiem tuż przy brzegu, na dodatek nieśpiesznie, więc zwinny mężczyzna bez trudu mógł im towarzyszyć, idąc szparko wzdłuż kanału.

Co to jednak miało znaczyć? Nie wiedział.

Proponowała mu schadzkę? Gdzie? W swoim domu? W Paryżu? I czyniła to teraz, tutaj, w Wenecji, nie mając pojęcia, bo przecie o tym nie rozmawiali, że młody Polak do tegoż Paryża pojedzie? On sam tego nie wiedział! Nawet mu coś takiego jeszcze wtedy przez myśl nie przeszło!

Dziwne to wszystko było, bardzo dziwne.

Mikołaj postanowił sobie, że następnego dnia, przy śniadaniu wtajemniczy markiza w całą sprawę i zasięgnie jego rady. Uspokoiwszy się nieco tą decyzją, ułożył się w pościeli i nie minęło minut kilka, a Morfeusz14 wziął go w swoje objęcia. Młodość bowiem ma to do siebie, że bez względu na okoliczności sen miewa krzepki…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Baùta – najpospolitszy i najbardziej klasyczny z karnawałowych kostiumów weneckich, noszony zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn, po to, aby całkowicie uniemożliwić rozpoznanie, kto się pod nim kryje. Jest on używany do dziś. Składa się z bardzo obszernego czarnego lub innej barwy, ale ciemnego płaszcza zwanego tabarro, białej maski określanej mianem larva i trójgraniastego kapelusza – tricorno. Larva była najwygodniejszą z masek, ponieważ jej kształt i konstrukcja pozwalała nie tylko swobodnie rozmawiać, ale nawet jeść i pić bez jej zdejmowania.

2Kapelusz trójgraniasty, kapelusz trójskrzydły.

3Konfetti ze ścinków papieru to dużo późniejszy wynalazek.

4Plac św. Marka.

5Canal Grande – cieśnina w Wenecji, która przecina miasto na dwie części. Główna wodna arteria komunikacyjna.

6XVI-wieczny renesansowy pałać wenecki położony pomiędzy Palazzo Corner Valmarana i Rio di San Luca na brzegu Canal Grande.

7Kawaler – w znaczeniu szlachcic.

8Panna – w znaczeniu niezamężna szlachcianka.

9Tradycyjna pieśń śpiewana przez weneckich gondolierów lub utwór ją naśladujący.

10Inaczej lorgnon – rodzaj okularów na rączce.

11Dżuma.

12Jerzy Aleksander Lubomirski (1666-1735), wojewoda sandomierski w latach 1729-1735.

13W Polsce znany jako „Ostatki”.

14Grecki bożek snu.

“Jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem”. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (7)

Jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (7)

Markiz i hetman

Pan Adam Mikołaj Sieniawski, herbu Leliwa, hetman wielki koronny, był to młody jeszcze, bo ledwo czterdzieści trzy czy może najwyżej cztery lata liczący mężczyzna o dość nobliwym wyglądzie, który na widok wchodzącego cudzoziemca powstał z fotela. Ostrzyżony „z polska”, czyli z wysoko podgoloną czupryną i półkolistą grzywką nad wysokim czołem, o twarzy, na której malowało się dostojeństwo przemieszane z chytrością, gdzie chytrość zdecydowanie brała górę nad inteligencją, odziany był bogato, także z polska. Lico miał rumiane, pociągłe, oczy nieco zbyt szeroko rozstawione, nos okazały, żeby nie rzec – potężny i jakby doklejony do twarzy, za to uszy małe, arystokratyczne, nieodstające, lecz zgrabnie przylegające do głowy.

– Witam, witam, dostojnego pana… wysłannika?

– A i owszem – odparł przybyły – i w jakiś dziwny, charakterystyczny sposób uścisnęli sobie dłonie.

Wybaczcie panie, ale ponieważ wszystko się odbywa sub secreto1, to godność pańska ni tytuły nie są mi wiadome. Pan wie z kim ma do czynienia, ja zaś nie…

– Jestem markiz Balletti, hrabia Montferrat, hrabia Bellamarre de Aymar etc. etc...

Czuję się zaszczycony – Sieniawski z uszanowaniem pochylił głowę, następnie zaś wskazując dłonią fotel, rzekł: – Usiądźmy tedy, panie markizie.

Usiedli.

– Zatem? – zapytał markiz, wgryzając się swoim ostrym i przenikliwym wzrokiem w lekko wyłupiaste oczy kasztelana.

Zatem jutro Wilia Bożego Narodzenia, zapraszam tak pana markiza, jak i jego towarzyszy na wieczerzę.

– Dziękuję, panie hetmanie. Jednakowoż jutro, skoro świt, ruszam w dalszą drogę.

– Ubolewam… szczerze ubolewam… że nie świętujecie… Mało, jakże mało mam teraz rozrywek dlatego każdy powód jest dobry, każdy godzi się zatem wykorzystać, nie zmarnować żadnego.

Montferrat się skrzywił i nic nie odrzekł.

Zapadło przydługie nieco milczenie, które wreszcie, dyskretnym chrząknięciem, przerwał Sieniawski.

Słucham Waszmość Pana, panie hetmanie, no… słucham. To tyś prosił o spotkanie… a że bracia wydelegowali mnie na tę rozmowę… bądź mi pan zatem łaskaw powiedzieć, czego od nas oczekujesz?

Jakby tu rzec, panie markizie, jakby tu rzec…

– Śmiało, wszystko zniosę – z kwaśnym uśmieszkiem zażartował Montferrat.

Polskiej korony… – wydusił z siebie Sieniawski.

O! A to zupełna drobnostka – ironizował markiz. – Najpierw popierał pan, panie hetmanie Françoisa Louisa de Bourbon, diuka Conti2, ale jak podłość i zdrada nie wpuściły go do Polski, chociaż był legalnie wybrany jej królem i formalnie nim ogłoszony przez księdza prymasa, toś pan zmienił front i przeszedł na stronę łotra i rabusia regaliów3 Friedricha Augusta von Sachsen4, którego żeście nazwali Augustem Mocnym, no a on to docenił. Wszak z jego to ręki i łaski staliście się tym, kim się staliście… Więc?…

– Więc co?! – hardo się ozwał Sieniawski, bezczelnie wpijając się w oczy cudzoziemca. – Więc co? – powtórzył, hardością ową i bezczelnością chcąc jakby i przed samym sobą przykryć wstyd.

– Więc to, że gdybym zechciał, to ja sam, bez niczyjej pomocy mógłbym was, panie hetmanie, usadowić na polskim tronie. Jednakowoż nie uczynię tego.

– I czemuż to?

Bo jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem. A wy, panie, nawet do utorowania drogi owemu przedsięwzięciu, nie bylibyście nazbyt zdolni, co najwyżej w znacznym, ale nie w pełnym zakresie. I do tego was postanowiono wykorzystać.

Sieniawski na parę chwil wręcz zaniemówił.

Pan mnie bez przerwy obraża! – nieomal krzyknął i wstał gwałtownie.

Markiz ani drgnął.

– Siadaj pan, siadaj. Po cóż te emocje? I nie próbuj na mnie ręki podnosić, bo ci uschnie – głośnym szeptem dopowiedział Bellamarre, wgryzając się swoimi zimnymi oczyma o zmieniającej się barwie i kształcie tęczówek, w oczy rozmówcy.

Ten ostatni ciężko osunął się na fotel.

– Za kogo się uważasz, że chciałbyś braciom dyktować warunki, stawiać jakieś żądania? No kim?…

Sieniawski posmutniał, opuścił głowę jeszcze niżej na piersi, jakby zapadając się w sen somnambuliczny i zamilkł.

Dla ciebie przewidziane jest inne zadanie.

– I jakież to, panie markizie? – zapytał matowym głosem.

– Zlikwidować polską armię, do stanu bezbronności doprowadzić państwo.

– Ba! Nietrudna to rzecz, ale co w zamian?

– W zamian zostawię ci przepowiednię. Obecnego króla nie przeżyjesz, ale z dostojeństw spotka cię największe.

– Jakież?

Oto siedzi przede mną przyszły pan kasztelan krakowski, czyli najpierwszy senator Rzeczypospolitej, rzec by można – idący tuż po królu, bo w Koronie równać się z tobą – i to nie do końca przecie, choć w znacznej części – będą panowie wojewodowie krakowski, sandomierski i poznański. Dodaj więc owo do swego hetmaństwa…

– Marzyła mi się korona…

– Pyszny jesteś nad wszelką miarę. A władza, realna władza ci nie wystarczy? Król jest pijakiem, łotrem, rozpustnikiem. I zdecydowanie woli zabawiać się czarami na przemian z wyuzdaniem, niż zajmować sprawami państwa. Masz zatem szansę być rzeczywistym panem tej ziemi i zamieszkującego ją ludu.

– Ale bez korony…

– Nudzisz pan, panie hetmanie, nudzisz. Może lepiej wskaż mi komnatę sypialną, bo jutro, jak się tylko rozjaśni na dworze, ruszam do Wiednia.

– Tedy zostawiasz mnie z niczym… – skwitował te słowa Sieniawski.

Markiz wzruszył ramionami.

– Pójdę do cara Piotra.

Wszak już chodziłeś, po Altranstädt5, aleś nic nie wychodził i nie udało ci się nawet podstawić Leszczyńskiemu nogi. Ale jeśli jeszcze raz chcesz popróbować, to idź… idź… do sułtana Ahmeda6 samego nawet… idź – szydził cudzoziemiecjednakowoż może nieco później, a nie już, nie w tej chwili, bo teraz to ja chcę się udać na spoczynek, a nie wskazano mi jeszcze komnaty, w której mam nocować.

Hetman tedy pociągnął za szarfę dzwonka, by przywołać sługę, ale miast lokaja w drzwiach stanęło dziwne indywiduum – wysoki, szczupły, o wojskowej posturze, chociaż przyodziany w zwyczajną, bardzo obszerną czarną pelerynę, którą się owinął szczelnie, jakby chcąc skryć swoją figurę, dzierżąc w lewej ręce takiejże samej barwy kapelusz-pieróg, który wprzódy przykrywał bynajmniej nie kunsztownie trefioną perukę, ale własne mocno posiwiałe włosy jegomościa, związane czarną aksamitną tasiemką w „koński ogon”.

Na jego widok markiz wręcz skamieniał, wargi mu pobielały, a w oczach można było wyczytać przerażenie.

A on skądże się tu wziął? – zapytał drżącym głosem hetmana.

– Ba! A gdybym to wiedział! – siedzi na Wawelu od lat. Jakiś nader wiekowy być musi, bo mi o nim jeszcze mój pradziad wspominał.

– Tedy nie wiesz, kim on jest?

– Jednym ze sług tego miejsca pewnie, bo kimże by innym?

Spojrzał na przybyłego i zapytał:

– Mam rację?

– Nie, panie hetmanie. Nie masz racji.

– Zatem kim jesteś, jeśli nie sługą?

– Stróżem… opiekunem…

– Aha. To i dobrze. Dla mnie na jedno wychodzi. A wyglądasz, jakiś był w ciężkiej żałobie. Wszystko na tobie czarne.

Przybyły na to odrzekł:

Bo Rzeczpospolita w żałobie.

A potem gestem dłoni pokazał, iż markiz ma się udać za nim.

Gdy wyszli na korytarz, którym wiódł pana Montferrat gdzieś w mroczną czeluść, ów dygotał zdjęty lękiem i milczał.

Dziwny przewodnik również milczał.

Atmosfera zgęstniała, a chłód nieogrzewanego korytarza stał się przenikliwszy.

W końcu markiz niepewnym głosem zapytał:

– Czy jesteś tym, kim domniemywam, że jesteś? Nie tylko opiekunem tego miejsca, ale i posłańcem7? Bije od ciebie jakaś straszna moc, która mnie mrozi i paraliżuje, a sama twoja obecność sprawia, że drżę i topnieję. Czy wyjawisz mi swoje imię?

– To twoja wiedza ma granice? – na poły drwiąco, na poły z politowaniem uśmiechnął się przewodnik. A moje imię? Cóż, ja nie trzymam go w tajemnicy i nie muszę owładywać niczyim ciałem, by móc działać, ty się kryjesz, ja działam jawnie. Ja, Ave8. Ty chcesz Polskę zniszczyć, mój Pan i moja Pani, jej Królowa chcą ją ocalić.

Markiz głośno przełknął ślinę:

– Nie przemożecie…

– Sam w to nie wierzysz… Atanasie9.

– Dlaczego mnie tak nazywasz?

– Wszak wiesz. Dla moich „oczu” jesteś przeźroczysty, a ciało tego tu nieszczęśnika, w którym tkwisz, nie stanowi dla mnie ani skrytki, ani kamuflażu. Dla śmiertelników i owszem…

Zniszczymy ten kraj, Jej królestwo… a potem… potem wszystko runie jak lawina błota błyskawicznie zsuwająca się ze stromego i wyniosłego zbocza i zaleje i zniszczy to, co znajdzie się na jej drodze.

Sam w to nie wierzysz, ale co do jednego masz rację. Na Polskę już zapadł wyrok…

Ave odwrócił się i rozsypawszy w miliony świetlistych skier, rozpłynął w mroku korytarza. Przed markizem bezszelestnie uchyliły się drzwi. Przekroczył próg. Na kominku buzował ogień, wysuszone szczapy bukowe trzaskały cichuśko. Za oknem w blasku księżycowej poświaty i gwiazd widać było, jak bezszelestnie osypuje się śnieg.

Spoza murów zamkowych dało się słyszeć żałosne wycie psa. Cisza gęstniała i gęstniał mrok.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1W tajemnicy. (łac.).

2François-Louis de Bourbon-Conti (1664-1709) został obrany królem Polski w roku 1697, co, dopełniając formalności, w dniu 27 czerwca ogłosił prymas Michał Radziejowski (1645-1705), jednak władcy krajów ościennych nie dopuścili do objęcia przez niego władzy w Polsce.

3Symbole władzy monarszej – miecz, berło, korona, jabłko, specjalne rękawice, buty, płaszcz i inne elementy ubioru.

41670-1733.

5Traktat pokojowy z 24 września 1706 zawarty w Altranstädt, w Saksonii, pomiędzy królem Polski Augustem II i królem Szwecji Karolem XII, w wyniku którego Sas został zmuszony do abdykacji.

6Ahmed III (1673-1736) – zaciekły wróg Rosji, który ujmował się za Polską, przestawiając się jej wrogom.

7Anioł,angelos z gr. posłaniec; opiekun – Anioł Stróż.

8Ave – to imię anioła, stróża Polski, który według o. prof. Emanuele Festa oznacza istotę, noszącą w sobie pragnienie, które się spełnia i wiarę w rzeczy, które się wydarzą. („Nomi personali semitici” Edizioni Porziunkula, Assisi; Theologisches Wörterbuch des Alten Testamentes Jenni-Watermann, I, 65-67, 1978), za: Rolf Dittemer, Anioł Stróż Polski – wyjaśnienie, [w:] http://aniol-ave.blogspot.com/2012/12/anio-stroz-polski-wyjasnienie.html [dostęp: 30 lipca 2017].

9Anagram imienia, którego musi się domyślić sam czytelnik. Postać ta pod tym właśnie imieniem, nie podszywając się pod inną osobę, towarzyszyła rodowi Białeckich w XVI i XVII wieku, co opisano w powieści Wieszczba krwawej głowy.

Biskup Ypres – Cornelius Jansen. Janseniści. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (2).

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (2)

Zmiażdżony

Biskup Ypres – Cornelius Jansen

Miało się ku wieczorowi. Słońce nad Leuven jeszcze nie całkiem się skryło za dachami domostw, a jego ostatnie promienie rozpalały ogniki pełgające złocistokrwawymi plamami na szybach ostrołukowych, zdobnych koronkową nieomal kamieniarką, okien kościoła Świętego Piotra.

W nieodległym budynku, w obszernej komnacie, na pociemniałym ze starości dębowym łożu przyozdobionym wspaniałą snycerką w motywy roślinne i nakrytym baldachimem, spoczywał mężczyzna w sile wieku jeszcze, bo pięćdziesięciotrzyletni, chociaż wyniszczony ascetycznym trybem życia i chorobą wyglądał na dużo więcej. Miał woskowożółtą pociągłą twarz, wydatny lekko garbaty nos, niezbyt gęsty ciemny zarost okalający podbródek, wąsy i starannie wygolone policzki. Z rysów twarzy, układu warg i nerwowych grymasów można było wyczytać, że to choleryk, któremu lepiej schodzić z drogi. Teraz jednak był bezsilny. Gdyby mu się przyjrzeć dokładniej to mimo półmroku zalegającego sypialnię, w blasku kilku zaledwie drżących płomyków świec, można byłoby dostrzec, poczerniały czubek jego nosa, jak również czarne i martwe, dotknięte zgorzelą, końce palców i to od koniuszków paznokci aż po stawy pierwszych paliczków nieomal.

Przy łożu stało dwóch lekarzy, w długich do kostek płaszczach koloru sadzy, z szerokimi rękawami. Na twarze mieli nałożone maski przypominające ptasie głowy z okrągłymi, wyłupiastymi oczami i długimi zakrzywionymi białymi dziobami, na głowach zaś szczelnie opiętych czarną materią nosili, również czarne, okrągłe płaskie kapelusze z niezbyt szerokimi rondami. Jeden i drugi trzymali w rękach coś, co przywodziło na myśl magiczne różdżki.

U wezgłowia pochylał się nad leżącym jakiś mocno wiekowy księżyna, tak suchy i pomarszczony, że równie dobrze mógł mieć lat dziewięćdziesiąt, jak i sto pięćdziesiąt. Księżyna po wyspowiadaniu i udzieleniu Ostatniego Namaszczenia zaopatrywał chorego Wiatykiem1, ekspediując go na drugą stronę życia. Mimo odrażającego wyglądu cierpiącego, świadczącego o śmiertelnej chorobie, duchowny nie okazywał ni lęku, ni wstrętu. Zapewne uznał, że przeżył już tyle lat, iż miesiąc czy dwa, no niechby nawet rok dłużej, nie zrobi mu większej różnicy.

Gdy skończył, a chory, przymknąwszy oczy, modlił się, bezgłośnie poruszając wargami, lekarze przystąpili do okadzania go dymem z suszonych ziół, a czoło i piersi natarli mu nastojem octowym, w którym macerowały się driakiew, piołun, ruta, rozmaryn, szałwia, tymianek, bieluń2 i jeszcze jakieś inne rośliny lecznicze. Robili to już jednak bez przekonania, mieli bowiem świadomość, że nadeszły ostatnie chwile dla ich pacjenta i nie dożyje dalej niż do nocy. Dopadła go bowiem czarna śmierć w swej najstraszliwszej, posocznicowej postaci, która zabijała najpóźniej w ciągu drugiej doby. A właśnie druga doba mijała…

Kiedy medycy odstąpili od niego, umierający skinął dłonią w kierunku wiekowego duchownego, a ten zbliżył się do łoża.

– Przyjacielu – powiedział chory – podaj mi, proszę, ów list do papieża, który ci rano podyktowałem, chcę go podpisać. Podaj mi też rękopis mego dzieła, który dołączysz do listu i poślesz do Rzymu, aby uzyskać aprobatę Stolicy Apostolskiej i oddać książkę do druku. Chcę ostatni raz spojrzeć i dotknąć tych kart, nad którymi strawiłem więcej niż dwadzieścia lat życia…

Umierający wyraźnie zmęczony osunął się głębiej w pościel i oddychał z trudem. Ksiądz podszedł do łoża, jak najciszej stawiając stopy, by odgłos kroków nie odbijał się od mozaikowej posadzki.

Jeden z lekarzy uniósł chorego do pozycji siedzącej i podparł mu plecy poduszkami. Ten ostatni podziękował skinieniem głowy, ujął w palce gęsie pióro umoczone w inkauście, które mu podał ksiądz i z trudem podpisał dokument spoczywający na drewnianej podkładce umieszczonej na jego kolanach. Potem zaś, oddawszy wpierw pióro, położył prawą dłoń na pliku kart gęsto zapisanych równymi rzędami liter. Przerzucił kilka arkuszy, znów złożył je razem, pogładził rękopis czule, jakby gładził główkę dziecka – bo też to i było dziecko, dziecko jego umysłu – i po raz ostatni wypuściwszy powietrze z płuc, wyzionął ducha.

Lekarze o wyglądzie drapieżnych ptaków jakby z majaków sennych wyjęci skinęli poważnie głowami, a ksiądz-staruszek nabożnie się przeżegnał. Po czym wszyscy trzej wyszli z sypialnej komnaty.

Na łożu został sam umarły. Był to Cornelius Jansen doktor teologii, rektor Uniwersytetu w Leuven i biskup Ypres, którego podobnie jak tysiące innych ludzi ukąsiło jadowite żądło szalejącej zarazy.

Dzień 6 maja 1638 roku zbliżał się ku końcowi…

Zdawać by się mogło, że gdy już Cornelius Jansen osiągnął najwyższe zaszczyty, jakich mógł dostąpić syn ubożuchnych rodziców, bo odebrawszy pierwej znakomite wykształcenie na kilku europejskich renomowanych uniwersytetach, w ostatnich czterech latach życia otrzymał stopień doktora teologii Uniwersytetu w Leuven, został rektorem tejże uczelni, a zaraz potem biskupem Ypres, to będzie mógł już spokojnie pożywać owoce swojego trudu. Tymczasem skosiła go czarna śmierć… Jak byle kogo… niczym żebraka…

Augustinus

Wkomnacie, której ściany wyłożone były boazerią z barwionej na heban dzikiej gruszy, ozdobioną kunsztowną snycerką, w głębokim wygodnym fotelu obitym ciemnofiołkowym kurdybanem, tłoczonym w roślinne, pokryte srebrem wzory, siedział dostojny starzec, z wyglądu mogący liczyć jakieś siedemdziesiąt albo i więcej lat. Był nieco kościsty, o pociągłej twarzy, oczach lekko wyłupiastych, obwisłych siwych wąsach i równie siwej, przyciętej prawie w prostokąt, brodzie. Brwi miał jednak czarne i gęste wyraźnie kontrastujące z zarostem. Głowę starca okrywało karmazynowe camauro3 oblamowane gronostajami4. Ubrany był w białą, uszytą z jedwabnej mory sutannę, na którą nałożona była muślinowa komża, ramiona zaś okrywała mu karmazynowa mozzetta5. Spod sutanny wystawały stopy starca obute w również karmazynowej barwy pantofle uszyte z atłasowej pruneli6, których noski były przyozdobione wyhaftowanymi złotą nicią krzyżami. Tym starcem był Maffeo Barberini, czyli papież Urban VIII.

Naprzeciwko papieża siedziało dwu jezuitów. Jeden z nich trzymał na kolanach okazały, otwarty mniej więcej w połowie, nieoprawny manuskrypt formatu in plano7, ale nie spoglądał na tekst, tak jakby znał go już na pamięć.

Papież, zwracając się do niego, zapytał:

– Przypomnij, ojcze… jakiż to pełny tytuł nosi dzieło biskupa Jansena?

Augustinus Cornelii Jansenii, Episcopi, seu Doctrina Sancti Augustini de Humanae Naturae, Sanitate, Aegritudine, Medicina adversus Pelagianos et Massilienses8 – ojcze święty – duchowny z szacunkiem skłonił głowę. – Cornelius Jansen – kontynuował – przez większość dorosłego życia interesował się problem łaski, który – opierając się na dziełach św. Augustyna – starał się rozwikłać do końca. Owocem zaś owych ponad dwudziestoletnich przemyśleń jest właśnie ten manuskrypt, zawierający wszystkie jego wnioski dotyczące tejże kwestii. Przysłał go Waszej Świątobliwości do oceny i aprobaty…

– Drogi księże! – papież się skrzywił. Przejrzeliśmy Augustinusa, i owszem, ale nie mamy już sił, by go gruntownie przestudiować. Prawdę powiedziawszy, niewiele z tego zrozumieliśmy. Polegamy więc na waszej ocenie. Będziemy ci wdzięczni, jeśli zechcesz nam przedstawić esencję nauki Jansena.

Jezuita skinął głową, a papież przymknął oczy i jął pilnie, w skupieniu, słuchać.

– Tak oczywiście. A oto i ona: Popełniając grzech pierworodny, człowiek stracił nieograniczoną wolną wolę. Jej miejsce zajęły dwie żądze: dobra – niebieska i zła – ziemska. Każdy czyn, tak dobry, jak i zły, jest uzależniony od tego, która z żądz jest w danej chwili silniejsza. Człowieka wspomaga Łaska Boża, której przeciwstawić się nie jest w stanie. Każdy więc czyn ludzki spełniany jest pod przymusem zewnętrznym. Łaska Boża bywa jednakowoż silniejsza lub słabsza od żądzy zła. Z tego wszystkiego wynika zatem, że Bóg, żądając spełnienia przykazań, żąda rzeczy dla człowieka niemożliwej. To tak, ojcze święty, w wielkim skrócie…

– Och! – papież spojrzał w górę, rozłożył dłonie i impulsywnie je uniósł. – Od tego poglądu już tylko krok do nauki o predestynacji, która stanowi jeden z najważniejszych punktów w doktrynie tego arcykacerza Kalwina!

– Tak, to prawda. Ale Jansen nie odważył się wydać Augustinusa za swojego życia. Przed śmiercią natomiast polecił przesłać go do Rzymu, na twoje ręce, ojcze święty. W zakończeniu księgi umieścił nawet takie zdanie: Pozostawiam tę pracę do osądu Kościołowi Rzymskiemu. Jego samego nie ma zatem za co potępiać. Co innego poglądy…

– I kiedyż ją przysłał?

– Raczej przysłano w jego imieniu, bo sam wcześniej zmarł.

– Zatem kiedy przysłano?

– W maju 1638…

– I?…

– I, niestety, ojcze święty. Nie udało się zaradzić złu.

– A to dlaczego?

– Ponieważ nie czekając na osąd Świętej Inkwizycji, znaleźli się ludzie, którzy wydali ją drukiem w roku 1640…

– Gdzie?

– W Louvain… a bieżącego roku także i w Paryżu…

– Niedobrze – papież z dezaprobatą pokręcił głową. – Zatem nic już nie można poradzić?… I co mamy teraz czynić?

– Zostawić wszystko w spokoju, a z czasem moda na tę nowinkę się skończy i samo wszystko ucichnie. A teraz? Cóż… inutile piangere sul latte versato.9 – powiedział jezuita, mrużąc powieki i rozkładając ręce.

– Nie, nie! – tak nawet myśleć nie można! Działać… trzeba działać! Dlaczego nie reagowaliście szybciej? Przecież mieliście na to całe dwa lata!

– Ojcze święty… wszak wiesz… młyny Boże mielą wolno, a kościelne jeszcze wolniej…

Urban VIII pokręcił tylko głową z dezaprobatą i nic już na to nie odrzekł.

Zapadło długie i niezręczne milczenie, które w końcu przerwał papież.

– Przygotujcie opinię, a potem się zastanowimy co mamy uczynić w tej kwestii.

– Oczywiście, wasza świątobliwość…

Papież, wyraźnie zmęczony, znów przymknął oczy i gestem dłoni odprawił jezuitów.

* * *

Urzędnikom kurii rzymskiej jednak nadal się nie śpieszyło. Zbadanie dzieła Jansena trwało bardzo długo i Święta Inkwizycja wypowiedziała się na jego temat dopiero w roku 1641, a zatem blisko trzy lata po dostarczeniu jej rękopisu do zaopiniowania i kilkanaście miesięcy po jego wydaniu drukiem. Oczywiście, jak można się domyślić, ocena Augustinusa nie była mu przychylna – wręcz przeciwnie, księga została potępiona. Do owego wyroku skłonił się również i papież Urban VIII, zatwierdzając go w roku następnym, czyli 1642, bullą In eminenti10.

Jednakowoż z chwilą, gdy ów dokument został opublikowany, natychmiast podniósł się gromki krzyk protestu przeciw takiemu stanowisku Rzymu. I nie dziwota, ponieważ Cornelius Jansen zostawił po sobie licznych uczniów i zwolenników głoszonych za życia i zawartych w Augustinusie poglądów, co stało się w późniejszych dwóch stuleciach przyczyną gorzkich podziałów w Kościele, walk, wzajemnych oskarżeń, ataków, ale także zdarzeń nadzwyczajnych i… ale o tym później.

W roku 1644 Urban VIII odszedł do wieczności, nie doczekawszy się spokoju w Kościele. On sam, co prawda, uwolnił się od owego ciężaru, jednakże zażegnywanie sporów i walka z jansenistyczną herezją spadła na barki jego następców.

Wokół nauk zmarłego biskupa toczyły się więc nadal zagorzałe spory, którym kres usiłowała położyć ogłoszona przez następcę Urbana, Innocentego X (w prostej linii praprawnuka papieża Aleksandra VI Borgii) w 1653 roku konstytucja apostolska Cum occasione11, w zdecydowany sposób potępiająca heretycką naukę, która się zawierała w niektórych zdaniach z Augustinusa.

Ale byłby w błędzie ten, kto by sądził, iż spełniła ona pokładane w niej nadzieje. Wręcz przeciwnie – dolała tylko oliwy do ognia. Zresztą niektórzy janseniści, prócz innej niż katolicka nauki o łasce, poczęli jeszcze wygłaszać poglądy, które dla Rzymu były bardzo niebezpieczne, godziły bowiem w prymat jurysdykcyjny następcy apostoła Piotra na papieskiej stolicy. Oto na przykład dowodzili, iż Kościół miał nie jedną, ale dwie głowy – świętych apostołów Piotra i Pawła, dalej, że wszyscy biskupi są sobie równi, a zatem przypisywanie sobie władzy zwierzchniej nad Kościołem przez biskupów rzymskich jest bezprawne. Posunęli się zresztą jeszcze dalej, twierdząc, że sobory lokalne i sobory powszechne mają takie samo znaczenie i wagę.

Księża jansenistyczni rozpowszechniali, a lud przyjmował ich coraz radykalniejsze nauki, głoszące choćby to, że Łasce Boskiej nikt się nie może oprzeć. Ale jeżeli Stworzyciel jej nie udziela, to człowiek może jedynie grzeszyć. Dalej, że kochać wolno i trzeba jedynie Boga, każda zaś inna miłość to nic innego, tylko grzech śmiertelny, a lęk przed ewentualną karą w życiu pozagrobowym to również grzech. Jak również, że grzechem będzie i modlitwa grzesznika. Grzesznicy bowiem nie są członkami Kościoła, który składa się jedynie ze świętych.

Janseniści wprowadzili również dziwaczną praktykę, polegającą na tym, że zanim penitent nie wypełni nałożonej nań przez kapłana po spowiedzi pokuty, nie wolno mu udzielić rozgrzeszenia.

W tym miejscu koniecznym jest zauważyć, iż pokuty wyznaczane przez tych księży były tak ciężkie i surowe, iż niejednokrotnie zdarzało się, że rujnowały zdrowie penitentów, a bywało, iż nie pozwalały doczekać owego rozgrzeszenia, przyprawiając ich o śmierć.

Po odejściu na drugą stronę życia Innocentego X jego następcy – Aleksander VII, Klemens IX, Klemens X, choć nie pochwali jansenizmu, to i nie potępili tej herezji żadnym oficjalnym dokumentem. Dopiero Giovanni Francesco Albani, czyli papież Klemens XI zdecydował się ostatecznie zakończyć spory teologiczne, przeciąć i oczyścić ów „wrzód na ciele Kościoła”.

Klemensowi się zdawało, że dokona tego, ogłaszając w roku 1713 bullę Unigenitus12, ostatecznie potępiającą wszystkie heretyckie poglądy zwolenników jansenizmu.

Jednakże i ta bulla nie przywróciła spokoju w Kościele. Stało się wręcz odwrotnie – jej publikację przyrównać można do włożenia kija w mrowisko. Przeciw dokumentowi najgłośniej gardłowali biskupi francuscy, a kilku spośród nich wręcz odmówiło złożenia pod nim – na znak przyjęcia – swego podpisu, organizując się z czasem w nie do końca formalne stronnictwo tak zwanych apelantów, którzy od owej bulli chcieli się odwołać do najbliższego soboru powszechnego.

Czuli się bezpieczni, bo sądzili, że mają poparcie arcybiskupa Paryża, Louisa Antoine, kardynała de Noailles. Ale w rzeczywistości Noailles był miękki i chwiejny, bo z jednej strony potępił heretyckie zdania, z drugiej zaś sprzyjał jansenistom, a ostro przeciwstawiał się ich przeciwnikom, jezuitom. Nie służyło to nikomu. Ostatecznie zraził do siebie wszystkich – jezuitów i jansenistów, papieża i króla, zwolenników i przeciwników bulli Unigenitus.

W końcu większość biskupów uległa i bullę podpisała, ale nie zrobiła tego szczerze, więc tak naprawdę wszystko zostało po staremu – spory, klątwy, walki, oszczerstwa trwały za pontyfikatów kolejnych papieży: Innocentego XIII, Benedykta XIII, Klemensa XI i Benedykta XIV.

We Francji zaś panował klimat wyjątkowo sprzyjający jansenizmowi, dlatego stała się ona głównym bastionem herezji, która pleniła się na jej terytorium bez większych już przeszkód, rozszerzając się na Niderlandy.

Patrząc jednakowoż na dzieje tego sporu, musi się dojść do wniosku, że może by on i wcześniej wygasł, może by nie było aż tak wielkiego uporu i oporu ze strony jansenistów, gdyby nie nadprzyrodzone znaki, które ich utwierdzały w przekonaniu, iż samo niebo ich wspiera.

Pierwszym z nich był tak zwany Cud świętego ciernia, jaki miał miejsce 24 marca 1656 roku w kościele klasztornym opactwa cystersek w Port-Royal odległego o niecałe czterdzieści kilometrów od ścisłego centrum Paryża. Oto Marguerite Périer, dziesięcioletnia siostrzenica wybitnego uczonego Blaise Pascala, po dotknięciu z wiarą jednego z cierni pochodzących z korony Chrystusa Pana, doznała nagłego uzdrowienia przetoki woreczka łzowego, choroby bardzo nieprzyjemnej i w tamtych czasach absolutnie nieuleczalnej. Na podstawie opinii chirurgów i zeznań licznych świadków owego nadzwyczajnego wydarzenia, arcybiskup Paryża uznał je za cud. Ataki na jansenistów odrobinę ustały, nie wypadało ich bowiem nadal tak otwarcie nękać. Jednakowoż bynajmniej nie zapomniano o nich.

Klasztor w Port-Royal, bastion francuskiego jansenizmu, nad którym od roku 1622 opiekę duchową sprawował bliski przyjaciel Corneliusa Jansena, Jean-Ambroise Duvergier Hauranne, opat Saint-Cyran13, był solą w oku i hierarchii duchownej i władzy świeckiej, a w szczególności kardynała Richelieu14. On to kazał w roku 1638 aresztować Saint-Cyrana i osadzić w twierdzy Château de Vincennes, skąd został uwolniony w dwa miesiące po śmierci swojego prześladowcy, ale o wiele go nie przeżył, bo fizycznie wyniszczony i wycieńczony psychicznie zgasł jeszcze tego samego 1643 roku.

A potem, gdy zmarł król Ludwik XIII15, a rządy w imieniu nieletniego Ludwika XIV16 objął regent, kardynał Jules Raymond Mazarin17, nasiliło się nękanie zwolenników jansenizmu, które przybrało wręcz charakter polityczny. Ostatecznie zdecydowana większość duchownych w 1655 roku została zmuszona do podpisania deklaracji potępiającej Jansena, a kto się nie ugiął, był prześladowany.

Zakonnice z Port-Royal broniły się i nie ulegały naciskom, jak tylko długo się dało. W końcu jednak, pod przymusem zewnętrznym, wynikającym z posłuszeństwa zakonnego, choć w sumieniu uważały, że źle czynią, w 1669 roku podpisały, co im kazano. Nie na wiele się to jednak zdało. Hierarchia duchowna im nie ufała, dlatego zapadła w 1670 roku decyzja o kasacie zakonu, zakończona w roku 1709 zrównaniem z ziemią zabudowań opactwa i rozpędzeniem zakonnic na cztery wiatry…

Jednakże klasztor Port-Royal, chociaż fizycznie unicestwiony, to jednak nadal się bronił. Ruiny opactwa stały się miejscem niezliczonych pielgrzymek duchowieństwa i wiernych oraz tematem utworów literackich, pieśni, lamentacji… Tytuły ich są wręcz przejmujące: Jęcząc na gruzach Port-Royal... Jęki duszy głęboko dotkniętej zniszczeniem świętego klasztoru Port-Royal des Champs... i tym podobne.

Kamienie z rozwalin ludzie traktowali jak relikwie, zabierając je ze sobą, zresztą zabierali wszystko, co tylko zabrać się dawało. Mało tego! Wykopywali ciała zmarłych z cmentarza opactwa i przewozili je w inne miejsca… A z tymi obłąkańczymi działaniami przeplatały się cuda, niezliczone, przedziwne, niebywałe… Chociaż na te największe przyszło poczekać jeszcze kilkanaście lat…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Wiatyk – Komunia św. udzielana człowiekowi w godzinie śmierci. Od łacińskiego słowa via – droga, czyli zaopatrzenie w duchowy pokarm na drogę do wieczności.

2Driakiew gołębia (Scabiosa columbaria), bylica piołun (Artemisia absinthium), ruta zwyczajna (Ruta graveolens), rozmaryn lekarski (Rosmarinus officinalis), szałwia lekarska (Salvia officinalis), tymianek właściwy (Thymus vulgaris), bieluń dziędzierzawa (Datura stramonium).

3Camauro – tradycyjne papieskie nakrycie głowy czerwone lub białe, oblamowane futerkiem gronostajowym.

4Łasica gronostaj, gronostaj europejski (Mustela erminea) – niewielkie zwierzę drapieżne z rodziny łasicowatych, które na okres zimowy zmienia barwę futerka z brązowej na białą, zachowując jedynie czubek ogona w kolorze czarnym. Błamy szyte ze skórek gronostajowych były wykorzystywane jako elementy stroju osób panujących, tak świeckich, jak i duchownych.

5Mozzetta (mucet) – element stroju wyższych rangą duchownych – rodzaj pelerynki okrywającej plecy, ramiona i piersi, a sięgającej jedynie do łokci.

6Prunela – rodzaj tkaniny jedwabnej.

7Arkusz papieru czerpanego wielkości sita, na którym go wyprodukowano, gładki, niedzielony i nieskładany. Czyli jedna karta posiadająca dwie strony.

8Augustinus Corneliusa Janseniusa, BiskupaalboNauczanieŚwiętego Augustyna o naturze ludzkiej, [jej] zdrowiu, chorobach i leczeniu – przeciw Pelagianom i Mesalianom. (łac.).

9Nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. (wł.).

10Nie mylić z bullą In eminenti papieża Klemensa XII z 1738 roku zakazującej pod karą ekskomuniki przynależności katolikom do lóż masońskich.

11Konkretnie papież potępił pięć takich zdań.

12Pełna nazwa bulli:Unigenitus Dei Filius – Jednorodzony Boży Syn. (łac.)

13Jean-Ambroise Duvergier de Hauranne (1581-1643), opat Saint-Cyran – znany jansenistyczny teolog francuski. Duchowy ojciec i opiekun cystersek w Port-Royal. Znienawidzony przez kardynała Richelieu, który go wtrącił do więzienia. Został wypuszczony na wolność po śmierci kardynała, lecz przeżył go zaledwie o kilkanaście miesięcy. Przez jansenistów uznany za męczennika.

141585-1642.

151601-1643.

161638-1715.

17Jules Raymond Mazarin (1602-1661), a właściwie – Giulio Raimondo Mazzarino lub Mazzarini, ponieważ z pochodzenia był Włochem.

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (1). Andrzej Juliusz Sarwa.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (1).

Człowieka myślącego, postaw no nad grobem

I mów z nim — a następnie, spotkawszy go w tłumie

Maskaradowym, spytaj o rzeczy też same —

Zobaczysz co rozumiał tam — co tu rozumie?…

Cyprian Kamil Norwid

Prolog

Wiosna roku Pańskiego 1315 niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.

Potem w tę ziemię nasiąkłą niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach, które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko – zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.

Niestety, opady nie ustały a wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi, lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć w topieli, ale ukarać ich głodem…

I na to się coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych1, a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne, blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły. Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon. Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni… Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć…

Tymczasem woda wciąż i wciąż spływała z chmur…. bez końca… i zimno było na dodatek, a chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato, lecz nie mający kresu schyłek listopada… Mgły i szarugi zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.

Pszczoły umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów pozbierać pożytek… Drzewa więc okwitły nie związując owoców i wyciągając tylko niepłodne konary ku niebu w błagalnym geście, jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw…

I nastał rok kolejny, 1316 a nic się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy, zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.

Które bydlątka miały więcej szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z życiem… Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach, świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane trupami pomarłych z głodu ludzi… niepomiernie rozrastały się cmentarze…

Głodującym chleb śnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio, do przełknięcia. Zjadano kłącza wielu roślin, ich pączki, młode listki, miękisz i miazgę łyka wydzierane spod zdrewniałej kory brzóz, lip, sosen, klonów…

Ale to tylko wczesną wiosną, kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię, posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów… Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść…

I tak przeminął rok 1316. Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa śmierć nie oszczędzi.

Głód zdusił – przynajmniej na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami, nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik… by chociaż odrobinę się nasycić…

Pomilkli ci, co śmiali się w głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie oddajcie mnie śmierci głodowej…” Lecz ojciec, lecz matka zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół…

Aż oto, późną wiosną, plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać pola. Po dwu latach nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i rozpaczy skryło się gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy, w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz się nie zapuszczał strachem zdjęty.

Diabeł zdjął swą ciężką stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała i zaczęto żyć w miarę normalnie.

Plaga głodu zabiła blisko czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część wieśniaków… Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy…

Ale owa plaga głodu zabiła też w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek… Więc prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu…

A skoro nie one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w hierarchii społecznej stali niżej i na razie nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem…

* * *

I ludziom się zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!… czyli całkiem wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach… więc… powrócili do dawnych grzechów… wszak ku nim pchała ich skażona natura…

Chciwość i pycha i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i okrucieństw, do nowej wojny, do wojny stuletniej, jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach 1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.

Próbował Pan Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii, zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę śmierci czarnej, która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską2, którą ta zaraza ominęła… podobnie, jak wcześniej większą jej część ominął głód… I nie ma na to żadnego logicznego wytłumaczenia

Lecz czarna śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej – Joanny d’Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305, do czasu, gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się walki pomiędzy zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów – byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy – Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy – Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415 roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu” jak rodezki Bernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał Klemensem VIII.

Dostojnicy kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią, śpiewając suplikacje od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie… oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku zbawieniu…

I taka epoka wkrótce miała nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i sprawiedliwości ludzkość…

Lecz nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków zajął Szatan i jego aniołowie…

Jednocześnie wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel zreformowanie Kościoła…

Doktor Luter… ze swoim zbawieniem z wiary… z łaski… A po nim przepychanki, utarczki i walki… gruntownie przecież przeorał umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod nowy zasiew… innego gatunku ziarna… I pokazał, że można inaczej… niekoniecznie tak jak nakazuje papież… Bo i kimże ten papież tak naprawdę był?… Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało…

I tak to się toczyło…

Po lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznie odchodził w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu chodziło… a może i o alchemiczną? Tyle że na wyższym poziomie, bo duchowym? Unus Mundus. O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się bierze z tego samego źródła i do niego powraca.

I dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii, będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone, ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od siebie byty, stanie się unus vir – jednym człowiekiem i zespoli się z anima mundi – duszą świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością. Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu od reszty.

A potem?

Nieporządki we Francji…

Och… Francja…

Ziemia nowych/starych idei…

Odrażających rytuałów…

Ziemia mszy czarnych…

Trucicieli i czarowników…

Bluźnierczych monarchów…

Monarchów rozwiązłych…

Krwi i łez ich i ich ofiar…

Objawień…

Oferty Bożego miłosierdzia

Pogardliwego ich odrzucenia…

Obietnic…

Kłamliwych…

Nieszczerych…

Niespełnionych…

Najstarsza córa Kościoła… pierwsza córa Szatana?…

Takie to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości… bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali… w coraz ciemniejszych…

Tymczasem bieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen… ku mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem… ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić… bo taka była wola tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do końca w pełni wolna i uświadamiana, ale owemu Losowi wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana…

* * *

Papież Pius V3, który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum4 i starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru, nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się stało… i zapobiec temu, co stać się dopiero miało…

I nie odwrócił… i nie zapobiegł…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Zasiewy: jare – wiosenne, ozime – jesienne.

2Poza Polską i w porównaniu z nią były jeszcze mikroskopijne enklawy w Czechach, Saksonii, w okolicach Brugii, Mediolanu i w wysokich partiach Pirenejów.

3Urodzony w 1504 roku, zmarły w roku 1572; papież w latach 1566-1572.

4Concilium Tridentinum – Sobór Trydencki (1545-1563).

Nadchodzi zmierzch… Serce dziecięcia króla i markizy. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (37)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (37)

Nadchodzi zmierzch… Serce dziecięcia króla i markizy.

Marie-Madeleine-Marguerite d’Aubray1, markiza de Brinvilliers, znana jednak bardziej jako Madame de Brinvilliers, parająca się tą samą profesją co jej dobra znajoma La Voisin, z którą zapewne nie jeden raz współpracowała, a przynajmniej dobrze się znała, wraz z kochankiem, z zawodu żołnierzem, natomiast z zamiłowania alchemistą, Godinem de Sainte-Croix, przy użyciu sławnego proszku dziedziczenia, albo może specyfiku o nazwie aqua tofana2, co w sumie na jedno wychodzi, w 1666 roku pozbawiła życia swego ojca Antoine’a Dreux d’Aubraya, a w cztery lata później braci Antoine’a i François’a, aby móc zagarnąć rodzinny majątek.

Markiza była okrutną kobietą. Być może przyczyną tego były okropieństwa, w jakich uczestniczyła, będąc dzieckiem. Matka zmarła, wydając ją na świat, ojciec mało się nią interesował, a wychowaniem zajmowała się służba. Niektórzy ze służących od czasu, gdy skończyła lat siedem, regularnie ją gwałcili.

Nie wiadomo, czy w odwecie za okrucieństwa i poniżenia, czy też może dlatego, że rozbudzono w niej takie potrzeby, w wieku lat dziesięciu rozpoczęła kazirodcze współżycie z jednym z braci…

Chociaż ci, którzy ją znali, wiedzieli, że jest trucicielką, woleli nie gmatwać się w tę sprawę, a mąż, trwożąc się o własne życie, w przerażeniu ukrył się w swoim majątku.

Lękał się jej nawet i kochanek, kawaler de Sainte Croix, który zostawił puzderko z czerwonej skóry, na którym wypisał: Otworzyć, jeśli umrę wcześniej niż markiza de Brinvilliers.

Pech chciał, że zmarł on 31 lipca roku 1672, a ironią losu będzie to, że śmiercią naturalną, nie zaś od jadu kochanki, przed czym drżał z lęku.

Może i nic by się nie stało, gdyby w 1675 roku owo puzderko z czerwonej skóry, zamiast do markizy, nie trafiło w niepowołane ręce. Kiedy je otwarto, znaleziono w nim wyznania kawalera, jego oskarżenia i opisy mordów, jakich się dopuściła de Brinvilliers, a nawet próbki trucizn.

Markiza zatem, nie czekając, by ratować głowę, tego samego roku czmychnęła do Anglii, a gdy zaczął się jej tam palić grunt pod nogami, przeniosła się do Holandii, by ostatecznie znaleźć dach nad głową i schronienie przed ręką sprawiedliwości w pewnym klasztorze nieopodal Liege, w którym ją jednak odnalazł i dopadł stróż prawa przebrany za księdza, a który tak się wczuł w rolę, że nie wzbudził podejrzenia mniszek.

Śledztwo rozpoczęte w roku 1675 trwało blisko dwanaście miesięcy. Oskarżona w procesie ostatecznie przyznała się do wszystkiego, co jej zarzucano. Skazano ją tedy na śmierć i ścięto w Paryżu 16 lipca 1676 roku. Po ścięciu zaś trupa spalono na stosie, a prochy wrzucono do Sekwany.

Wszelako, zanim ją skrócono o głowę, w akcie publicznej pokuty, ujawniła wszystkie swoje zbrodnie… Posypały się więc i nazwiska…

We Francji rozpętała się afera trucicielska…

W 1675 roku markiza de Brinvilliers wyjawiła nazwisko La Voisin, tak że i ta ostatnia została zamieszana w proces. Nim jednak i ją dopadła sprawiedliwość, musiało minąć jeszcze kilka lat. La Voisin była bowiem bardzo wysoko ustosunkowana i władze niższego szczebla bały się ją ruszyć, iżby nie spowodować lawiny, która pogrzebałaby licznych przedstawicieli najpotężniejszych rodów Francji, a przez to narazić się na niełaskę możnych tego świata…

Niemniej rok 1675 stał się jednak początkiem końca działalności okrutnej dzieciobójczyni… La Voisin przez moment poczuła na karku chłodny oddech nadchodzącej śmierci… potraktowała go jednak z nonszalancją… zresztą, kiedy by miała czas na refleksję, skoro nieustannie była pijana?…

Stała tam, na placu kaźni, wespół z towarzyszącym jej markizem Montferrat, wpatrując się rozszerzonymi na poły ze strachu, na poły z podniecenia, oczami w umierającą panią de Brinvilliers.

Montferrat tymczasem uśmiechał się tylko ironicznie, co rusz rzucając spod oka spojrzenia, a to na konającą trucicielkę, a to na stojącą obok dzieciobójczynię…

* * *

Dawna metresa Ludwika XIV, karmelitanka bosa Louise Françoise de La Baume Le Blanc de La Vallière, która przyjęła imię siostry Ludwiki od Miłosierdzia, wdniu 3 czerwca 1675 roku złożyła śluby wieczyste… a po kilkudziesięciu latach życia w klasztorze, dnia 6 czerwca 1710 roku, zmarła w opinii świętości… Spoczęła w zwyczajnej mogile prowincjonalnego cmentarza, tak daleko od świata, w którym niegdyś żyła, że dalej już nie można było…

* * *

Tymczasem królowi coraz bardziej brzydła markiza de Montespan i znosił ją z coraz większym trudem. Nie umiał się jej jednak pozbyć. Nie wiadomo, czy to działały czary, czy był po prostu zbyt mało stanowczy…

* * *

Dzień 19 czerwca 1675 roku był słoneczny, ciepły, ale nie upalny, lekuchny wiaterek bowiem wiał orzeźwiająco. Liście na drzewach falowały w jego oddechu, budząc zielone rozedrgane cienie. Marguerite-Marie Alacoque klęczała w kaplicy, adorując Najświętszy Sakrament. Słońce przeświecało przez witraże, kładąc na posadzce barwne plamy światła. Dzień 19 czerwca 1675 roku bynajmniej nie zapowiadał się na jakiś szczególny…

W pewnej chwili jednak rozmodlona dziewczyna, zamiast pozłocistej monstrancji, spostrzegła postać Pana Jezusa… Oto znów ją nawiedził… Z piersi zakonnicy wyrwał się radosny szloch szczęścia…

Tymczasem Pan, ukazując jej swoje rozpłomienione Serce, powiedział, co już niejednokrotnie mówił i wcześniej, że chociaż owo Serce tak bardzo ukochało ludzi, że aż do bolesnego skonu, to w zamian doświadcza tylko pogardy, niewdzięczności i obelg i świętokradztwa przez brak poszanowania Go w Najświętszym Sakramencie. A już w szczególności ze strony osób, które swoje życie Jemu poświęciły, osób duchownych. Dlatego też zażądał, izby każdy pierwszy piątek po oktawie Bożego Ciała stał się uroczystością wynagradzającą, ku czci Jego Najświętszego Serca, i aby na intencję owego wynagradzania Jezusowi wyrządzanych Mu zniewag, lud, oczyściwszy swe serca, przyjmował Eucharystię…

* * *

Jako się rzekło, królowi coraz bardziej brzydła markiza de Montespan i znosił ją z coraz większym trudem. Miał co prawda i drugą metresę, markizę de Maintenon (nie wspominając o kochankach przelotnych, czy też niemających pozycji porównywalnej do pozycji którejkolwiek z wymienionych dam), ale nie mógł się zdecydować, którą z nich ostatecznie wynieść na piedestał, a którą z niego definitywnie strącić.

Dla pani de Montespan sytuacja musiała się wydać tak groźna, że zdecydowała się na osobisty udział, w roku 1677, w kolejnej już, czwartej czarnej mszy sprawowanej na jej nagim ciele. Tym razem miał to być najokropniejszy z tych rytuałów, ponieważ miano złożyć w ofierze – po kryjomu i przedwcześnie urodzone dziecko tej kochanki króla…

Dama zażądała od La Voisin i księdza, takiego rytuału, który sprawi, że jeśli król ją porzuci, ma umrzeć on sam, królowa i jego druga kochanka…

Wynikły jednakowoż pewne komplikacje… Dziecko było tak małe i suche, że aby można było pobrać choćby odrobinę jego posoki, nie wystarczyło poderżnięcie gardełka, ale konieczne się okazało wyjęcie z dziecięcia króla i markizy serca, rozpłatanie go i dopiero z jego wnętrza wydobycie tej odrobinki krwi, którą celebrans dodał do konsekrowanego wina, do Przenajświętszej Krwi Pańskiej…

Nie był to najlepszy prognostyk… Serce… to niewinne serce diabłu oddane w ofierze… Serce winno być spopielone a jego popiół dodany do afrodyzjaków… nie zaś wykorzystane w czarnej mszy tak, jak zostało wykorzystane… to się kłóciło z rytuałem.

Najwidoczniej jednak owa demoniczna liturgia przyniosła oczekiwany przez markizę skutek, w 1677 urodziła bowiem Ludwikowi XIV jeszcze jedną córkę – Françoise-Marie, a w rok później w 1678 ostatnie już dziecko, syna Louis-Alexandre’a…

* * *

Król jednakże nadal nie był jej wierny. A skoro tak, to markiza, przepełniona wściekłością, nie mając zamiaru dzielić się nim z kimkolwiek, uknuła straszliwy plan – zamordowania Ludwika, bo jeżeli nie mogła go mieć na wyłączność, to niech lepiej sczeźnie, niech jego truchło zbutwieje w trumnie i w proch się rozsypie.

Sama przecie nie mogła się tego podjąć. Aż wreszcie, co prawda z trudem, bo z trudem, udało się jej jednak przekonać La Voisin do zamachu na monarchę i swoje rywalki.

Knując spisek, nie była jednak w stanie przewidzieć, iż nie będzie mu dane dojść do realizacji. Tak się bowiem dla markizy pechowo złożyło, że w tym samym czasie paryska policja w końcu zrozumiała, że to nie bajki, nie plotki, czy niedorzeczne opowieści, lecz miasto i kraj naprawdę oplata cała przestępcza pajęczyna złożona z groźnych czarowników, czarownic i morderców.

Oto bowiem rankiem 4 stycznia 1679 roku aresztowano słynną wróżbitkę, a jak się później okazało również i trucicielkę paryską, Marie Bosse, bardziej znaną jako La Bosse. Wróżbitka bowiem w ostatnich dniach grudnia 1678 roku, po pijanemu, przechwalała się, jak wielkie korzyści finansowe czerpie z handlu truciznami, które rozprowadzała za pośrednictwem całej sieci salonów wróżbiarskich. A ponieważ te jej przechwałki dotarły do niepowołanych uszu, na skutek donosu została wzięta pod obserwację policyjną i… wpadła.

Ponieważ w trakcie najścia domu wiedźmy, policjanci przyłapali jej syna na kazirodczym stosunku z siostrą, aresztowano wszystkich. W śledztwie zaś wyszło na jaw, iż ta rodzina miała inklinacje nie tylko do czarów, wróżb i trucicielstwa, ale także en bloc, do kazirodztwa, co wówczas było karane śmiercią.

Trucicielka, mając świadomość, że skóry już nie uratuje, ostatecznie przyznała się do wszystkiego, a ponadto obficie sypnęła nazwiskami wspólników. W tym i La Voisin. Jedno z najważniejszych ok głęboko zakonspirowanej sieci trucicieli ostatecznie pękło, a sama sieć jęła dość szybko się rozpadać, przy okazji odsłaniając trudne do opisania potworności…

La Bosse, wespół z córką Manon oraz synami François i Guillame, jak też i niektórymi ze wspólników zbrodni, zostali skazani na spalenie na stosie. Wyrok wykonano w Paryżu w dniu 8 maja 1679 roku…

Ale owego, bądź co bądź, podniecającego, rozpalającego krew w żyłach, widowiska już La Voisin, nie było dane oglądać…

Temu wszystkiemu przyglądał się jednak ze zblazowaną miną ów tajemniczy, nikomu w Paryżu bliżej nieznany, cudzoziemski szlachcic, markiz de Montferrat, bywalec salonów, piwnic i poddasza wiedźmy z rue de la Tannerie…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Madame de Brinvilliers właśc. Marie-Madeleine-Marguerite d’Aubray, Marquise de Brinvilliers, z domu margrabina d’Aubray (1630-1676) – francuska trucicielka.

2Trucizny produkowane na bazie związków arsenu.

Majowy upał. Wygrany los z Wielkiej Loterii Przeznaczenia? WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (25).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (25)

Majowy upał

Pan Jerzy Białecki siedział zamyślony na ławeczce, w cieniu starej gruszy, opierając się plecami o jej chropawy pień, od czasu do czasu tylko zerkając na swego mentora, doktora Illuminatusa, który, otulony wielbłądzim pledem, usiłował rozgrzać się w gorącu piekielnego wprost, niespotykanego o tej porze roku, majowego upału, lecz na próżno, bo wciąż podzwaniał z zimna zębami, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Wyglądało na to, że jego osiemdziesięciosiedmioletnie życie powolutku zmierza do swego kresu. Cóż… zwykła kolej rzeczy…

Myśli pana Jerzego pogrążone były we wspomnieniach tego, co odeszło już bezpowrotnie, tak jak choćby jego opiekunowie, którym tyle w życiu zawdzięczał, jak beztroskie dni młodości, jak pola ciągnące się od horyzontu po horyzont, porośnięte łanami żyta, od których smużył się łagodny i lekko cierpkawy zapach kwitnących kłosów, wieszcząc rychłe nadejście lata… Jakoś smutno, jakoś ciężko zrobiło mu się na duszy…

Pan Jerzy, wzbogaciwszy się niepomiernie skarbami rodu d’Urgel y d’Osona po ślubie z Kasią, która teraz już nie była Kasią, lecz Walerią, a z którą oboje wczuli się w nową rolę znakomicie, nie kłopotał się o nic. Rodzinne majątki powypuszczał w dzierżawę, a sam żyjąc w dostatkach i luksusach, nie trapił się, co mu też los przyniesie.

Nie dbał nawet o to, czy dzierżawcy w porę i uczciwie wywiązują się ze zobowiązań. Pieniądze miał. I to jakie! A poza tym uważał się za kogoś więcej niż zwykłego śmiertelnika. Bo miał przeświadczenie, że będąc młodym, zdrowym i bogatym jest dla losu nietykalny i to on losowi, a nie los jemu dyktuje warunki.

Z Walerią mieli dwójkę dzieci, pięcioletniego Jana Chrzciciela i młodszą, czteroletnią, Marię Magdalenę, o których wychowanie nadto się nie troszczył, powierzając je matczynym rękom, głowie i sercu. Sam natomiast zainteresował się sprawami bardziej podniosłymi, hieratycznymi, seraficznymi, namaszczonymi.

Chociaż – trzeba to przyznać uczciwie – jego wiekowy mentor nigdy nawet nie próbował go zainteresować tym, nad czym większość swego życia strawił, i nie chciał zeń uczynić adepta, co z kolei sprawiało, iż przez to stawał się niewiernym swojemu mistrzowi, który, choć co prawda od lat nie dawał znać o sobie, to stary alchemik wiedział, iż kiedyś się pojawi i zażąda rozrachunku… Kiedy się zestarzał i nabrał tłuszczu przy Białeckich, było mu już wszystko jedno. Jednak wolał życie spokojne i stabilne. Dla pozoru chadzał nawet do kościoła, gdzie niemiłosiernie się nudził.

Brzęczenie owadów i żar lejący się z nieba powoli uśpiły Jerzego, przymknął oczy i zaczynał podrzemywać, kiedy naraz gwałtownie się przecknął na dźwięk słów Cadavera, który deklamował głosem mocnym i wyraźnym:

Wymowny starzec do mówienia wprawny,

Wprzód się namyśla, potem rzecz wykłada,

Ty bez namysłu gęby nie otwieraj;

Mów dobrze – mniejsza, że później przemówisz,

Naprzód się namyśl, potem głos zabieraj,

A przestań wprzódy, nim powiedzą: dosyć.

Mową jest człowiek wyższy od bydlęcia,

Bydlę od ciebie, gdy mówisz od rzeczy1.

– Co takiego?

– Zrozumiałeś, paniczu sens, tego, com powiedział? – zapytał Illuminatus.

– Oczywiście. To banał.

– Być może… Ale czyż nie z banałów życie się składa?

– Zapewne.

– Zatem, chociaż uważasz, iż to banał, to przyjmij go, jako mój testament… dla ciebie…

– Wybieracie się gdzieś doktorze?

– A czy nie pora?

– Nie wam o tym, na szczęście, decydować.

– Otóż się mylisz. Nie dano człowiekowi decydować, czy chce tu przychodzić, lecz niekiedy dane mu jest wybrać chwilę, w której zechce odejść…

– Skazując się na męki po tej drugiej stronie?

– Ech! Chłopcze, chłopcze…

Skryte przed nami głębie przyszłego żywota,

Boć nikt jeszcze nie skruszył muszli perłopława.

Tak naprawdę nikt nie wie, jaka ich istota,

Choć każdy o nich prawi, co mu się tam zdawa.

Pan Jerzy zasępił się, słysząc owe słowa i chciał staremu odpowiedzieć… jakąś przyganę… cokolwiek… ale naraz uświadomił sobie, że nie miał żadnych argumentów. Wszystko, czego go uczono, w tym momencie zdało mu się miałkie i płytkie… a gdzieś w duszy coś zaskwierczało niczym sopel lodu rzucony na rozgrzaną do czerwoności kuchenną blachę.

A co jeśli stary ma rację?… A co, jeśli całe ludzkie życie nie ma najmniejszego sensu? Jeśli cel, o jakim prawią, to ułuda?

A stary nie przestawał…

Jutrzejszy dzień – niestety! – przed nami zakryty!

Śpieszmyż używać życia w bezdeń chwil pędzący.

Pij! moja ukochana, bo to jedno wiemy,

Że rychło wzejdzie księżyc – nas już niewidzący.

Jerzy czekał na kolejną strofę…

Dla tych, co umierają, Bagdad, Balch – za jedno!

Czy słodki, czy gorzki kielich – dojrzymy w nim dno.

Stary księżyc umiera, lecz młodzikiem wróci,

My jednak nie wrócimy… Milcz więc i pij wino…2

Naraz doktor zamilkł i jął z bolesnym lękiem w oczach wpatrywać się w głąb lipowej alei, wiodącej ku bramie prowadzącej w głąb posiadłości Białeckiego.

Więc także Jerzy odruchowo zerknął w tamtą stronę i ze zdumieniem dostrzegł jakąś dziwną postać, która nie wiadomo skąd pojawiła się w ogrodzie.

Był to mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach.

Odziany był w rodzaj pątniczej opończy czy też mniszego habitu, z szerokimi rękawami uszytego z czarnej tafty, czyli drogiej tkaniny jedwabnej, gęstej i dość sztywnej, która mieniła się i szeleściła, kiedy mężczyzna się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym zgrzebnym sznurem splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, co nawet mało bystremu obserwatorowi od razu musiało rzucić się w oczy, że mężczyzna, choć sprawiał wrażenie zakonnika, nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic. Zupełnie jak nie mnich. Natomiast, co było jeszcze dziwniejsze, nad uchem zwisało mu karmazynowe pióro jakiegoś egzotycznego ptaka.

Przybysz zatrzymał się kilka kroków przed doktorem i stał tak w milczeniu. Ten ostatni zaś poszarzał na twarzy, groza wykrzywiła mu jej rysy i wyszeptawszy tylko do Jerzego, iżby nie brał sobie do serca i wyrzucił z umysłu wiersze, które mu deklamował przed momentem, z trudem podźwignął się z siedziska i powłócząc nogami, powlókł ku bramie za tajemniczym nieznajomym.

Jerzy chciał wstać, przegnać intruza, zawrócić doktora, ale jakaś niewyobrażalna siła wręcz wgniotła go w ławkę, w pień gruszy, w ziemię, o którą wspierał stopy. Nie mógł nawet drgnąć. Patrzył tylko jak owo dziwne indywiduum i stary doktor rozsnuwają się niczym mgła, rozpływają w powietrzu, niknąc mu z oczu…

Tylko skądś, nie wiedzieć skąd, z nieokreślonej przestrzeni, do uszu Białeckiego dobiegło zawodzenie, płacz i zgrzytanie zębów… bolesne skamlenie, krzyki i przeraźliwe jęki Illuminatusa, co sprawiło, że włosy na głowie pana Jerzego się podniosły, serce zamarło i dziwny chłód zmroził mu wnętrzności.

Gdy nareszcie odzyskał władzę nad ciałem, powstał i zataczając się niczym pijany, pomaszerował ową aleją, rozglądając się, czy aby jednak nie wypatrzy gdzieś pośród drzew owych mężczyzn.

Ale nie wypatrzył. Dojrzał za to leżący na ziemi zwój, zwinięte w rulon kilka kart zapisanych gęsto pięknym, wyraźnym odręcznym pismem. Schylił się odruchowo i zwój ów podniósł. Po raz ostatni bezradnie rozejrzał się po ogrodzie, a później wrócił pod gruszę, aby przyjrzeć się znalezisku. Nie wiedział, do kogo należało. Czy to doktor je zgubił, czy przybysz je upuścił?…

Pan Jerzy rozwiązał tasiemkę, którą zabezpieczony był ów rulon i rozprostowawszy go, spojrzał na pierwszą kartę, wybrał akapit na chybił trafił i przeczytał takie oto słowa:

…są pierwotne duchy, które przebywają parami (łącząc swe przeciwieństwa), lecz każdy z nich działa niezależnie. Jeden z nich jest lepszą istotą, drugi gorszą, jeśli chodzi o myśli, słowa i czyny. Niech wszyscy mądrzy ludzie wybiorą jednego, właściwego. Nie wybierzcie tak, jak ludzie czyniący zło!

Gdy nadejdą oba duchy, jeden z nich będzie chciał stworzyć życie, a Niebo uczynić Najwspanialszym Duchowym Stanem. Drugi natomiast będzie chciał stworzyć niebyt, a ze świata uczynić Piekło.

Każdy z nich, po ukończeniu czynu stworzenia, wybiera swój wymiar. Ten, który ma w sobie zło, wybiera najgorszą z możliwych alternatyw, a ten, który ma w sobie dobrego ducha, wybiera Boską Sprawiedliwość. Ten drugi na swój ubiór wybiera twarde, niebiańskie kamienie i jest uradowany działaniami Ahura Mazdy, które zawsze są wykonywane w wierze3.

Młody pan Białecki zamyślił się nad tymi słowami… Czyje to słowa?… Ach! Nie pamięta… A przecież to ważne… Przecież powinien wiedzieć… Ahura Mazda, no tak! To słowa Zoroastra! Mądrość irańskiego proroka… To on uczył, że zaraz po akcie kreacji wybuchł konflikt między Dobrem a Złem, Światłem i Ciemnością, Prawdą i Kłamstwem. I trwa on po dziś dzień.

Kiedyś jednak nastanie kres tej walki, Ziemia zginie w ogniu, nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego, a później, gdy już Zło zostanie ostatecznie pokonane, wszystko zostanie odnowione i zatriumfuje Dobro… Hm… tylko co jest Dobrem, a co Złem?… Tego już nie można być takim pewnym…

Pan Jerzy się zamyślił. Czy było przypadkiem, że rozwinąwszy rulon, natknął się na tak znamienny, streszczający w zasadzie całą naukę Persów, fragment ich świętej księgi? A jeśli to nie był przypadek, to co? Wskazówka? Rodzaj instrukcji, jaką wiedzę winien zgłębić? Od kogo? Od Illuminatusa? Od postaci nie z tego świata w szacie dziwnej mającego wygląd peregrynusa? Zatem? Którą drogą podążyć? Być może tą, którą szedł do tej pory, a być może całkiem inną?… Nie wiedział. Pomyślał zatem: „niechże więc los sam mną pokieruje” i zdecydował, iż podda mu się bezwolny i posłuszny… Bez względu na cenę… Bo… a nuż wyciągnie wygrany los z Wielkiej Loterii Przeznaczenia?… Przeznaczenia?…

===========================

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1 Sadi z Szirazu, Gulistan to jest ogród różany, przełożył Wojciech Kazimirski-Biberstein.

2Omar Chajjam, Rubajjaty, przeł. Andrzej Sarwa.

3Awesta, Jasna 30, 3-5, przeł. Piotr Żyra.

O pewnym żołnierzu, któremu dusze czyśćcowe życie uratowały

Prawdziwa historia o dziwnym ukazaniu się umarłego

Historia jest istotnie prawdziwa, nie we śnie, lecz na jawie widziana i poświadczona przez wiarygodnych świadków.

Oto przedziwny cud stał się w mieście Sylwaduku, w domu pani Dieldeńskej, w dniu 23 listopada Roku Pańskiego 1382.

Tegoż to dnia brat rzeczonej pani pokazał się w szatach, w tych samych, w jakich złożono go do grobu. To jest w czarnym płaszczu, a ubiorze spodnim uszytym z aksamitu, bez czapki.

A gdy uchylił poły płaszcza, buchnął straszny płomień, co świadkowie owego dziwowiska spostrzegłszy, pouciekali.

Córki zaś zmarłego i jego siostra (czyli ciotka dziewcząt), które na ten czas tam były obecne, zrozumiały, że to ich rodzony ojciec i brat przyszedł z tamtego świata na ziemię, za zezwoleniem Boskim się im ukazał. Przełamując lęk, jaki je ogarnął, z wielką usilnością pytały go, czegóż by to sobie od nich życzył i czy ludzką pomocą może być zratowany. Czy miejsce, w którym przebywa to czyściec, czyli też piekło ogniste?

Kiedy one deliberowały nad tym, jakiż to też los mógł go po śmierci spotkać, on z niejakim wyrzutem w głosie w te odezwał się słowa:

– I czemuż mnie nie ratujecie? Czemuż się mnie boicie? Nic złego z mojej strony was spotkać nie może!

Dziewczęta i ich ciotka odparły na to:

– Ze zbytniego strachu boimy się szczegółowiej wypytać cię, czego od nas oczekujesz.

Na te słowa zjawa znikła, a widać było, iż ogarnął ją smutek.

Lecz nie było to jej ostatnie ukazania się żyjącym. Tego samego dnia bowiem umarły, około drugiej po południu, pokazał się po raz drugi. Przez długi czas nie wyrzekł ani jednego słowa, a tylko ciężko i boleśnie wzdychał.

Wreszcie jednak rzekł do swojej siostry:

– Czemu mnie nie ratujesz? Ona zaś mu na to odparła:

– Gotowam cię ratować wszelkimi sposobami, jakie Kościół w takich przypadkach zaleca, przecież powiedz, które dla ciebie mogą być najkorzystniejsze i najskuteczniejsze.

– Właśnie na tak postawione pytanie czekałem i dał jej szczegółowe zlecenie, co czynić, aby mógł osiągnąć szczęście wiekuiste:

– Naprzód tedy – rzekł zmarły – zamów i dopilnuj, by zostały za mnie odprawione trzy msze. Potem idź do miasta Orchotu i tam w kościele, u ołtarza Krzyża Świętego, złóż pewną ofiarę pieniężną, którą-em był, będąc chorym, na intencję wyzdrowienia obiecał, ale wróciwszy do sił, pieniędzy poskąpił, co jest mi wielką męką i ciężarem w czyśćcu. Wreszcie też poprosił, aby tak jego córki, jak i brat modlili się za niego.

Umarły powiedział też, że dopóki siostra jego nie dopełni wszystkiego, o co ją prosił, nie opuści jej ani na moment, towarzysząc jej we dnie i w nocy. I tak się stało.

Powędrował z nią do kościoła, gdzie dopilnował, iżby złożyła pieniężną ofiarę, o której wcześniej wspomniał, nabożnie wysłuchał trzech mszy wrócił ze swą towarzyszką do miejsca ich zamieszkania.

Próbował z nią rozmawiać, lecz ona już nie chciała ani słuchać jego słów, ani na nie odpowiadać.

Wszystko to trwało od poniedziałku rana, aż do sobotniego świtania.

W sobotę, ledwo się zaróżowił nieboskłon, umarły obudził swoją siostrę i rozkazał, iżby się ubrała i szła do kościoła św. Jana, by – na jego intencję – adorować Najświętszy Sakrament.

Mówił też:

– Pokwap się, bo już czas mój krótki. A gdy ona, jak to kobieta, nazbyt marudziła przy ubieraniu się, pośpieszał ją:

– Śpiesz się! Śpiesz się! Bo już niedługo tu będę. Wyszedłszy na podwórze dał swojej siostrze ostatnie zlecenie, aby w jego imieniu ubłagała brata i bratanice, iżby zawsze trwali w wierze katolickiej i nigdy nie zaniedbywali modlitwy za umarłych, którym to owe modlitwy wielce są pomocne, i wielką ulgę w mękach przynoszą.

Dodał też, że jego męki czyśćcowe trwały przez pięć lat, ale dzięki modłom wiernych przyjaciół i rodziny, dzięki politowaniu Boskiemu, zostały mu znacznie skrócone.

Przemowę swoją zakończył słowami:

– Oto na wieki już jestem zbawiony! – a wyrzekłszy owo, zniknął.

Jak św. Krystyna pokutowała, by ulżyć doli dusz czyśćcowych

Ze świętą Krystyną rzecz tak się miała. Skoro umarła, aniołowie powiedli ją do raju, a tam Pan pozwolił jej zobaczyć straszliwą ciemnicę, dusz ludzkich pełną, które przerażające męki – wypłacając się sprawiedliwości Boskiej – cierpiały, i oznajmiono jej, że jest to czyściec.

Później natomiast zaprowadzono ją ponownie przed oblicze Pana Jezusa Chrystusa, który ją zapytał, czy teraz – przeszedłszy do wieczności w stanie łaski uświęcającej – zechce już na zawsze zostać w niebie, czy też – litując się nad nieborakami tak wielkie męki cierpiącymi, zechce – ale zupełnie dobrowolnie, bez żadnego przymusu! – powrócić do życia i tam podejmując jak najsroższe pokuty umniejszać męki i czas pokuty dusz czyśćcowych.

Święta Krystyna zdjęta litością nad onymi mizeraczkami rzekła Panu, że wybiera powrót na ziemię, I stało się zadość jej życzeniu.

Skoro tylko ocknęła się ze snu śmiertelnego, poczęła w piece gorejące się rzucać, do ognia się kłaść, w kotłach pełnych wrzącej wody zanurzać. W zimie natomiast, całymi godzinami pod lodem przebywać, głowę tylko wystawiając nad jego powierzchnię, aby móc oddychać.

Ba! Mało tego! W grobach, pomiędzy ciałami cuchnącymi, w stanie rozkładu, się kładła, a czasem nawet jeszcze sroższe umartwienia czyniła.

I rzecz szczególna. Mimo, że w tenże sposób się dręczyła, ogromne męki i boleści cierpiała, że niejednokrotnie z bólu aż wyła, ciało jej zawsze nienaruszone zostawało, bez najmniejszych nawet śladów ran, oparzeń, czy odmrożeń. Czego byli liczni świadkowie, którym nie mamy prawa nie dowierzać, tym bardziej że Pan Bóg niejednokrotnie – i to za naszych czasów, większe jeszcze cuda czyni, niźli te, które czynił za pośrednictwem św. Krystyny, tej wielkiej przyjaciółki i miłośniczki dusz czyśćcowych.

O ciężkiej męce mnicha pewnego, który nie będąc tego godnym zapragnął zostać diakonem

Mnich pewien z zakonu cystersów, słynący z dobrego i świątobliwego życia, skoro czas nadszedł po temu, opuścił ten padół.

W niedługi czas po jego zgonie, zakonnik pełniący obowiązki zakrystiana, przed udaniem się na nocny spoczynek, siedział w swojej celi, gotując się do snu.

I oto naraz, przed oczyma jego ukazała się postać niedawno zmarłego i w te odezwała się słowa:

– Ojcze zakrystianie, jestem tym bratem, który niedawno zmarł. A oto powód, dla którego cię odwiedzam. Wiedz o tym, iż jeszcze będąc w ciele, z żądzy wywyższenia się pragnąłem dostąpić łaski święceń diakonatu, co mi za przewinę poczytano i z tejże przyczyny teraz męki cierpię, odpokutowując owo.

Przerwał na chwilę, a potem podjął na nowo:

– Lecz dobrotliwy Pan pozwolił, ażebym ci się pokazał i o wspomożenie prosił, o co cię błagam przez miłosierdzie Boskie. Idź tedy czym prędzej do ojca przeora i opowiedziawszy mu coś widział i słyszał, proś by całe zgromadzenie modliło się w mojej intencji, a na dowód, iż nie padłeś ofiarą ułudy, wskaż mu miejsce, w którym znajduje się Psałterz, którego on od wielu już dni bezskutecznie szuka.

Po wypowiedzeniu owych słów widziadło znikło.

Ponieważ jednak zakrystian był człowiekiem rozsądnym i w byle przewidzenia nie wierzył, zdmuchnął świecę, ułożył się na pryczy i rychło zasnął głębokim snem.

Nazajutrz także niczego, z tego, czego był świadkiem, nie opowiedział ojcu przeorowi, ani tym bardziej braciom zakonnym.

Tymczasem nadeszła następna noc. Zakrystian, tak jak i poprzednio szykuje się do snu i… co to?

Znów widzi marę, posturą zmarłego brata przypominającą, która czyniąc mu wyrzuty, zobowiązała go, by następnego dnia, już nie bagatelizując całej sprawy, ani jej odwlekając, opowiedział o wszystkim przeorowi.

– Na znak, że nie jestem złudzeniem, oto weź z mojej ręki ów Psałterz, który wciąż jeszcze się nie odnalazł.

Biorąc księgę, zakrystian próbował pochwycić dłoń zjawy, lecz nie natrafił na materię, a jego palce przeszły przez powietrze.

Będąc teraz już w zupełności przekonanym o rzeczywistości zjawiska, skoro świt poszedł do przeora i braci, którym wszystko to, co widział i słyszał opowiedział, a na dowód prawdy swych słów okazał ów dawno zaginiony Psałterz.

Jak nie trudno się domyślić, dzięki licznym mszom, ofiarom i dobrym uczynkom, dusza owego cierpiącego brata, została z ciemnicy wybawiona, a do chwały wiekuistej zaprowadzona.

Dusze zmarłych z radością przyjmują do swego grona tych, którzy ich za życia wspomagali

W Brytanii, pewien wieśniak, mimo iż ustawicznie pracą zajęty, pobożnym będąc, nigdy nie zaniedbywał przykazań Bożych i kościelnych.

Miał on też taki oto zwyczaj chwalebny, że ilekroć kościół mijał, bądź przez cmentarz przechodził, tylekroć modlił się za umarłych tam spoczywających.

Ponieważ życie każdego z nas jak ma początek, tak i kres mieć musi, więc nadeszła też ostatnia godzina dla owego wieśniaka.

Prosił tedy, by mu sprowadzono plebana z Najświętszym Sakramentem, iżby ów zaopatrzył go na drogę ku wieczności. Ponieważ jednak była to noc, a pleban leniwy, polecił, by konającemu udzielił Komunii Świętej diakon, który mu pomagał w pracy parafialnej.

Diakon tedy wziąwszy Ciało Pańskie, udał się do umierającego i nakarmił go owym. Po czym zaraz wieśniak ów ducha wyzionął.

Diakonowi nie pozostało nic innego, jak wrócić się na plebanię. Ale oto, przechodząc obok kościoła, ujrzał, iż drzwi jego są rozwarte na oścież, a z przykościelnego cmentarza dobiegł go głos wołający gromko:

– Powstańcie wierni! Wszyscy! I to jak najrychlej! I wyjdźcie z grobów waszych, ile was na tym cmentarzu spoczywa! Pójdźmy wszyscy do kościoła i polećmy miłosierdziu Bożemu duszę tego zmarłego, który właśnie skonał, a za żywota nigdy o nas nie zapominał, gdyż ilekroć przez cmentarz przechodził, zawsze za nami do Pana Boga wzdychał.

Potem dał się słyszeć grzmot wielki, umarli poczęli wychodzić ze swych mogił, a potem weszli do świątyni, która rzęsiście oświetlona była setkami świec, które nie wiadomo kto, ani kiedy zapalił.

Tu odprawili solenne modły za duszę owego zmarłego chłopka, a potem każdy na miejsce swego wiecznego spoczynku powrócił.

Diakon, chcąc nie chcąc, był świadkiem tego wszystkiego, bowiem tak wielki strach go sparaliżował, iż nie mógł poruszyć się z miejsca.

Widzenie owo takie zaś na nim uczyniło wrażenie, że porzuciwszy stan kapłana świeckiego, czym prędzej wstąpił do zakonu o nader surowej regule, gdzie aż do śmierci szczególniej modlił się za zmarłych.

O pewnym żołnierzu, któremu dusze czyśćcowe życie uratowały

Pewien pobożny żołnierz miał zwyczaj, że ilekroć przechodził obok cmentarza, odmawiał modlitwy za spokój dusz zmarłych.

Razu jednego stało się tak, że spostrzegłszy go oddział nieprzyjaciół, zapragnął go zamordować. Wojskowy widząc się w niebezpieczeństwie śmierci, jął uciekać, a że droga wiodła przez cmentarz, znalazłszy się pośród mogił, pomyślał:

– Co mi czynić wypada? Żywot ratować, czy zwyczaju dochować i zwykłą za umarłych odmówić modlitwę?

Niezbyt długo bił się z myślami, bo czasu po temu nie stało.

Wybrał modlitwę za dusze. Skoro tedy przeżegnawszy się nabożnie jął „wieczne odpoczywanie” odmawiać, nieprzyjaciele jego wpadli na cmentarz, aby go rozsiekać.

I oto naraz prześladowcy zatrzymali się w miejscu niczym skamieniali. Ujrzeli bowiem owego żołnierza otoczonego niezliczoną rzeszą zbrojnych, którzy najwyraźniej pragnęli go bronić.

Prześladowcy widząc taką przewagę, czym prędzej uciekli.

Jeśli Czytelnik jeszcze się tego nie domyślił, wyjaśnię, że owe rzesze zbrojnych otaczających naszego żołnierza, to były dusze, które za szczególnym zezwoleniem Bożym swemu dobroczyńcy pośpieszyły na ratunek, chroniąc go od niechybnej śmierci.

Dusze zmarłych modlącemu się kapłanowi „Amen” odpowiedziały

W czasach kiedy klasztor kluniacki był w pełnym rozkwicie, jeden mnich, kapłan, urząd swój godnie sprawujący, między innymi cnotami, którymi był ozdobiony, miał i tę, iż przechodząc przez cmentarz, modlił się za spoczywających w grobach, nigdy nie zapominając o tym, iż Panu Bogu podoba się, gdy o umarłych pamiętamy i wspomagamy ich ofiarując im nasze zasługi.

Pewnego dnia, gdy znów wypadło mu ścieżkę cmentarną przemierzyć, modląc się po cichu, na głos dodał: Requiescant in paceNiech spoczywają w pokoju.

Wówczas, ku swemu wielkiemu zdumieniu, posłyszał głosy wielkiej rzeszy ludzi, którzy mu odpowiedzieli:

„– Amen! Amen!”

Zrozumiał mnich, iż były to głosy – pełne wdzięczności – tych, za których się modlił, utwierdzające go w przekonaniu, że to, co czyni, wielką ma wartość dla nich.

Od owej pory jeszcze gorliwiej modlił się za umarłych, pomagając im i przynosząc ulgę cierpiącym, a sobie skarbiąc wdzięczność tych, którym owych cierpień ujmował.

Jednocześnie także zdobywając zasługi w oczach Bożych, bo jak mówi Pismo Święte: „święta to i zbawienna myśl modlić się za umarłych”.

Nie należy też wątpić, że kiedy ów zakonnik kończył bieg swego żywota, osiągnął kres wędrówki przez doczesność, po drugiej stronie żywota czekały nań zastępy świętych, którym pomógł wydźwignąć się z ciemnej otchłani.

Wdzięczność dusz czyśćcowych dla swych dobroczyńców jest wielka i nigdy nie zapominają oni o tych, którzy wspomagali ich swymi modlitwami.

Jako św. Odylon wielu wiernych z rąk czartowskich uwolnił

Pewien zakonnik wracający statkiem z miasta świętego Jeruzalem, gdy korab wiatry zagnały do brzegów samotnej skalistej wysepki, spotkał tam świątobliwego męża, który zadał mu pytanie, czy nie zna niejakiego Odylona, opata kluniackiego.

Skoro zagadnięty znajomość tę potwierdził, z ust pustelnika usłyszał co następuje:

– Jest w pobliżu mego zamieszkania miejsce, kędy dusze czyśćcowe srodze są przez czartów dręczone. Lecz wiele dusz z diabelskich łap, dzięki modłom kluniackich mnichów i ich opata, zostaje wyrwanych i do chwały niebieskiej wprowadzonych, co niezmiernie złości złe moce. Skoro tedy dotrzesz w swoje strony, wydostawszy się z tej wysepki, postaraj się co rychlej uwiadomić o wszystkim Odylona, prosząc go, by jeszcze pilniej modlił się i jałmużnę dawał (wraz z braćmi swymi zakonnymi) w intencji umarłych, a wielu ich dzięki temu wspomoże.

Kiedy pielgrzym wrócił do kraju i stanął w Kluniaku, opowiedział o wszystkim Odylonowi. Tenże zaś we wszystkich swoich klasztorach postanowił, by dzień 2 listopada obchodzono jako „dzień zaduszny”, modląc się wówczas w sposób szczególny za umarłych. A obyczaj ten przetrwał aż po czasy nam współczesne.

O tym, jako łzy wylewane po umarłych szkody im przysparzają

Pewna kobieta miała syna. I bardzo mądrego, i bardzo pięknego, i odznaczającego się wielką zacnością. Kochała go też ogromnie, widząc w nim podporę swojej starości.

Przecież nie zawsze tak bywa, jak sobie zamarzymy. Stało się tedy dnia pewnego, iż ów syn umarł.

Boleść kobiety po stracie jedynaka przekraczała wszelkie granice i, nieukojona w żalu po nim, płakała przez wiele dni i tygodni całych.

Aliści razu pewnego – nie wiadomo czy doświadczyła tego na jawie, czy też w półśnie będąc, ujrzała przed sobą szeroką wygodną drogę, ciągnącą się śród pól, łąk i zagajników. Na jej obrzeżach w kępach całych rosły cudne kwiaty i soczysta trawa.

Środkiem owej drogi szło dwu młodzieńców niebiańskiej urody w świetlanych szatach, zaś z tyłu za nimi, o wiele, wiele kroków dalej, wlókł się powoli, noga za nogą, jej syn.

– Synu! – zakrzyknęła na jego widok. – I czemuż nie dołączysz do owych młodzieńców, którzy cię tak znacznie wyprzedzają? Wszak – jak mniemam – udają się oni do raju niebieskiego?!

– Tak, matko, lecz żebym nie wiem jak chciał, nie przyśpieszę. Spójrz, oto moja suknia, cała przesiąknięta twymi łzami, któreś po mojej śmierci wylała po próżnicy, tamuje mi ruchy i stanowi wielki ciężar. Och! Matko, gdybyś – zamiast rozpaczać i łzy wylewać – modliła się za mnie, nie tylko bym owych młodzieńców doścignął, ale i prześcignął nawet!

To wyrzekłszy rozpłynął się w powietrzu, a widzenie znikło.

Gdy kobieta ocknęła się, przemyślawszy całą sprawę i wyciągnąwszy z niej stosowną naukę, już więcej po swym jedynaku nie płakała.

O nieuczciwym siostrzeńcu

Działo się to w czasach, gdy cesarzował Karol Wielki. Miał on w swojej drużynie pewnego szlachetnego, prawego i nad wyraz bogobojnego rycerza. Ów, gdy śmierć zajrzała mu w oczy, widząc że nie obejdzie się bez tego, iżby musiał wypłacić Boskiej sprawiedliwości w czyśćcowej ciemnicy, zawołał do swego łoża siostrzeńca, którego darzył uczuciem i w te się doń odezwał słowa:

– Posłuchaj, mój miły. Ponieważ cały mój majątek, jaki posiadam stanowi zacny, szlachetnej krwi, koń bojowy, skoro skonam, sprzedaj go najdrożej jak potrafisz, a uzyskane w ten sposób pieniądze rozdaj ubogim, w intencji ukrócenia moich mąk czyśćcowych.

To rzekłszy zamknął oczy, aby nigdy ich już nie otworzyć.

Mimo, iż zaufał siostrzeńcowi, to przecież przeliczył się srodze, ów bowiem miast wypełnić wolę umierającego, rumaka sobie przywłaszczył i jeszcze chełpił się z jego posiadania.

I tak minął rok jeden. Aż oto któregoś razu, kiedy ów siostrzeniec odpoczywał wieczorem w swojej sypialnej komnacie, stanęła przed nim postać zmarłego wuja otoczona blaskiem nieziemskiej światłości.

– Nie uczyniłeś tego, o com cię był prosił – ozwała się zjawa – dla poratowania mego. Dlategom musiał srogie męki cierpieć w ogniu. Ale głos mojej skargi na ciebie dotarł do uszu Pana, a ów wiedziony miłosierdziem i sprawiedliwością resztę kary mi darował, jednocześnie postanawiając, że ty ją zamiast mnie dopełnisz. Jako widzisz udaję się do nieba. Ty natomiast szykuj się na srogie cierpienia, które odtąd będą już twoim stałym udziałem.

To rzekłszy zjawa znikła, nieuczciwy zaś siostrzeniec natychmiast zapadł na ciężką i bolesną chorobę, która go trapiła, póki żył.

O karze, jaką poniósł kapłan pewien, gdy przywłaszczył sobie cudzy płaszcz

We wsi pewnej, pielgrzym jeden ubogi umierając, za cały majątek płaszcz wełniany mający, oddał go tamtejszemu plebanowi, iżby ów w modlitwach polecił jego duszę Bogu.

Kapłan płaszcz wziął, a jakże, ale czy to przez roztargnienie, czyli też z jakowegoś innego powodu, rychło o nim zapomniał i za zmarłego się nie modlił.

Po latach kapłan ów, powodowany szczególnym powołaniem, wstąpił do klasztoru, gdzie pędził świątobliwe życie, wiele się modląc, poszcząc i biczując.

O płaszczu owym, o którym żeśmy wcześniej wspominali, ani o pielgrzymie, który go o westchnienie do Boga prosił, ani pamiętał.

Nie zapomniało przecież o tym niebo, i stało się razu jednego, ze szczególnego dopuszczenia Bożego, że nasz kapłan śpiąc w swojej celi, ujrzał się w piekle, kędy wielki tumult i rwetes panował, a demony na rozmaite sposoby znęcały się nad potępieńcami.

Przestraszony mocno tym, co oglądał, stanął cichuchno z boku, przemyśliwując jakby się tu niepostrzeżenie wymknąć z owego miejsca kaźni i wiekuistej rozpaczy.

Niestety – diabli go wypatrzyli, a jeden z nich wskazał nań palcem rzekł:

– Patrzcie! Oto przywłaszczyciel cudzego płaszcza, godzien odebrać zapłatę za swój grzech!

Po czym demon, nie wiedzieć skąd płaszcz ów wydobył, a zamoczywszy go w smrodliwym i wrzącym ługu, z całej siły po dwakroć uderzył nim w twarz nieuczciwego kapłana.

Ten, w owym momencie przebudził się ze snu, a czując nieznośny, nie do opisania ból, począł z całych sił krzyczeć:

– Ratujcie mnie! Ratujcie mnie! Bo płonę i umieram!

Zbiegli się zatrwożeni mnisi i zdumieni stanęli u łoża wołającego. Oto bowiem cała twarz jego spalona była miejscami aż do kości, skóra czarna i popękana, przez którą wyzierały krwawe płaty mięsa.

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (9)

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/

W Historii okresowo bywają tsunami diabelstwa, koniecznie z perwersją seksualną. Czemu?

Do Sodomy i Gomory przyszli Aniołowie, by szukać Sprawiedliwego. Miasta były siedliskiem wyuzdanej rozpusty i perwersji, gorszącej i szokującej dla sąsiednich plemion. Nawet z tych czworga, którzy mieli zostać uratowani przed Zagładą, bo uznani zostali za sprawiedliwych, kobieta złamała Zakaz Aniołów, a uratowane córki spiły ojca i oddały się kazirodczej, wyuzdanej, głupiej wreszcie – rozpuście. Przecież bez tych orgii łatwiej mogłyby znaleźć uczciwych mężów.

Jak bardzo szatan [anagram u Andrzeja Sarwy: Atanas] musiał się cieszyć. Jakimi sposobami ich wszystkich wcześniej opętał?

Bo satanizm musi być połączony z gwałtem na płci, to niezbędne, a nie tylko dodaje mu smaku i zapachu.

Część krzyżowców w XII wieku zetknęła się w Azji Mniejszej z gnozą, z haszyszem, z wyuzdaną rozpustą. Starzec z Gór to wódz asasynów, szkolonych morderców groźnych nawet dla władców. To określenie wzięło się od arabskiego słowa znaczącego haszysz. Stąd przyszłe francuskie słowo assassin oznaczające właśnie mordercę. Szkoleni na morderców chłopcy wiedzieli, że za pomyślną akcję dostaną siedemdziesiąt dwie hurysy każdy. Działali pod wpływem haszyszu i prania mózgu.

Ci krzyżowcy, rycerze, często zakonnicy chrześcijańscy, którzy zachłystneli się pokusą mocy, perwersji, złota, wrócili do swych krajów w Europie. Czarownictwo, nieodłączne od perwersji i wierzeń gnostyckich, rozlało się po Europie. No i franca.

O takie zbrodnie byli oskarżani templariusze, a niektórzy nawet za nie skazani. Wielki Mistrz Jaques de Molay z towarzyszami został spalony na stosie w Paryżu.

[z Viki: Oskarżony o herezje, stosowanie magii i czarów, homoseksualizm, dzieciobójstwo, wyrzeczenie się Chrystusa, bezczeszczenie krzyża, czczenie demona o imieniu Baphomet. Filip IV Piękny nakazał spalić go na stosie. Wyrok został wykonany w Paryżu w 1314 r. na wyspie Ile-des-Javiaux poniżej Notre Dame].

Bulgari, albigensi, katarzy, mieli podobne wierzenia i praktyki.

Wspominam jedynie o tych nurtach, znanych chociażby szkicowo, przerośniętych czcią zła, złego, rozpustą.

Coś nam się kołacze w głowach o świątynnym nierządzie u Asztarte, a obecnie w Indiach u bogini Kali.

Z nawyku fizyka szukam prawidłowości, okresu powtarzalności choćby, ale i przyczyn.

Bóstwa czynnie czczone w Ameryce przed podbojem przez Hiszpanów „żądały” wyrywania serc z żywych jeszcze ofiar. Czemu cudzysłów? Bo przecież naprawdę ON, szatan żądał!!, nie żadni kapłani bałwanów.

Udokumentowano, że np. uroczystość otwarcia jakiejś świątyni „uświetniona” została ofiarą i chyba wyrwaniem serc z osiemdziesięciu tysięcy ludzi. Niedawno odkopano fosy, w których było ponad dwa tysiące szkielecików dzieci, tak ulubionych przez bóstwo. To z jednej uroczystości ku czci jakiegoś Węża. Przypominają piece Molocha, z Azji. Też niedawno znaleziono ogromne ilości nadpalonych kości dzieci.

Atanas się lubował, może nawet oblizywał. Działał, działa na całej planecie, wszędzie gdzie są ludzie i ich wolna wola, gdzie można ich uwieść.. .

Równolegle w Europie rodzi się kolejny bunt i herezja, najpierw luterska, potem kalwińska – itd., które doprowadziły do spalenia na stosach wielu dziesiątków tysięcy ludzi. Dopiero propaganda masońska, często ukrywająca się pod pojęciem „laicka”, przypisała to zbrodniom katolickiej Inkwizycji. Por. : np. Roman Konik, W obronie Świętej Inkwizycji, czy Ryszard Mozgol, Białe karty Kościoła.

O Henryku Walezjuszu, królu Polski, a potem królu Francji [Henryk III (ostatni władca Francji z dynastii Walezjuszów)] historycy, w tym polscy i uczciwi, piszą niewiele, półgębkiem, głównie, że „uciekł z Polski”.

Ale o tym, że do Krakowa przywiózł „dwór” francuskich prostytutek i pedałków, bo ludzie tutejsi byli dla niego zbyt przaśni, czy zbyt moralni, historycy skromnie milczą. A są dostępne dokumenty, świadectwa z epoki, wreszcie jego pamiętniki .

O Królowej Margot czytywałem w młodości powieści przygodowe.

Por. z viki: Królowa Margot (fr. La Reine Margot) – powieść Aleksandra Dumasa (ojca) z 1845, jedna z najbardziej znanych powieści tego autora.

  • Małgorzata de Valois (Margot) – siostra króla Francji Karola IX, żona władcy Nawarry Henryka Burbona, znana z licznych romansów
  • Henryk Burbon – król Nawarry, czołowy przywódca francuskich hugenotów, przyszły król Francji Henryk IV, amator pięknych kobiet
  • Karol IX – niezrównoważony psychicznie król Francji, starszy brat Margot, amator łowów
  • Katarzyna Medycejska – matka Margot oraz Karola IX, Henryka III oraz Franciszka Herkulesa, wdowa po królu Henryku II, trucicielka i intrygantka

================

Czytywaliśmy to jako „przygodę”. Podobnie zresztą jest z cyklem „Trzej muszkieterowie” itd. Pisane jest to tak, byśmy te różne Milady, panie Bonacieux , naszyjnik królowej itp. intrygi oglądali powierzchownie, przygodowo, z sympatią.

A mroczne, krwawe i grzeszne realia się mniej czy bardziej zgrabnie omijane przez pisarzy malujących te epokę.

Potrzeba było odwagi katolika, Andrzeja Sarwy, by zagłębić się w mroki starannie skrywanych i przemilczanych świadectw, pamiętników królów, sprawozdań sądowych z procesów, wreszcie oglądania piekielnych lochów Salamanki czy równie piekielnych pałaców Paryża.

A jednocześnie potrzeba jego wielkiego talentu pisarza, by to opisać klarownie, plastycznie, by ukazać nam na kartach nawet wonie kwitnących ziół w wąwozach, czy smród krwi i gnijącego ścierwa ludzkiego w warowniach i pałacach książąt i królów.

Nie zawahał się [oj, na pewno się wahał!] opisywać [na podstawie dokumentów!!] czarne msze i diabelskie rytuały np. przy próbie Katarzyny Medycejskiej wymuszenia dalszego życia dla jej syna, młodego [23 lata] króla Francji Karola IX.

Nie wiedziałem, że czarną mszę musi odprawiać katolicki kapłan -apostata, bo tylko on ma władze Konsekracji!

Te „procedury”, jakby teraz powiedzieli następcy jej, Katarzyny, to jest wtajemniczeni, dały tytuł najnowszej książce Andrzeja Sarwy „Wieszczba krwawej głowy”.

[Gdzieś znalazłem, że w wierzeniach satanistów jest bóstwo o imieniu Cromm Cruaich (Głowa Grobowca bądź Skrwawiona Głowa)]

Rozdział opisujący ostatnie wypróżnienie uciekiniera z Polski, Walezjusza, czyli króla Francji Henryka III, śni mi się po nocach. Król ten pisał uprzednio w swych pamiętnikach nie tylko o braku w Polsce odpowiednich do rozpusty chłopczyków, ale też z pewna pogardą o tym, że Polacy jadają mięso .. widelcem, zamiast używać do tego rąk i noża. Królowi okazują nawet tak wielkie lekceważenie, że kazali mu wypróżniać się w .. osobnej komnatce, a nie, jak przystało – na majestacie.

Przypomniało mi to, prostemu Słowianinowi, powiedzonko zasłyszane w dzieciństwie, ”tam, gdzie nawet król piechota chodzi”. Według Francuza to Prymitywy!

W „Wieszczbie krwawej głowy” zapomnieć trudno opis, jak król Henryk III w obecności i w otoczeniu dworu, przy zamkniętych zresztą oknach, by Mu wietrzyk nie przeszkadzał, na specjalnym ozdobnym tronie z dziurą, długo wypróżnia się, ku podziwowi zebranych dam i dworzan. [ Sam widziałem taki tron cesarski z dziurą, trochę starszy, w Katedrze w Aachen – Akwizgranie]. W powieści czy opowieści [ bo to autentyczne !!] król wyprasza cały dwór dopiero wtedy, gdy chce usłyszeć od zaufanego posłańca sekretną wiadomość. A ten, po należnych pozdrowieniach i ukłonach – wielokrotnie wbija sztylet w goły brzuch króla. Był to Jacques Clement, OP, 1567-1589. Tak zakończyła się dynastia Valois, Walezjuszy, a nastała – Burbonów….

O rozpuście i gwałtach między królewskimi braćmi, krewnymi, o orgiach z siostrą Margot, czytamy w powieści, widząc ich przyczynę sprawczą – diuka Atanasa, a potem podziwiamy jego zadowolenie.

Długo się wahałem, czy o tym pisać:

Bo na przykład sceny uwielbienia 14-letniej, czystej dziewczynki Madeleine [ de Demandolx de la Palud [1592- 1670]) dla jej ojca duchowego [kabalista L.J. Gaufridi [1672-1611] , na rozpalonych skałach, przy upajającej woni rozgrzanych ziół i traw na Côte d’Azur, są opisane urzekająco. Cóż z tego, że po latach kończą się opętaniem, egzorcyzmami, kończą się tragicznie?

Kabalista Gaufridi : uczeń Postela, usiłującego urzeczywistnić zjednoczenie wszystkich religii przez Mesjasza Niewieściego, Zuanę.

To zadanie Gaufridi kontynuował z Małgośką….

Ale jak nam teraz ocenić, jak porównać wagę na przykład decyzji i losu dziesięciu osób takimi scenami ostrzeżonych, jeśli jedna osoba, ciekawa, da się tym uwieść?

Książka jest ujęta w pobożny nawias: Prolog to obietnica zwycięstwa Matki Bożej w Meksyku nad wężem, a epilog – Objawienie Jezusa Chrystusa siostrze Małgorzacie Marii Alacoque, przyszłej Świętej.

Choć Król Ludwik XIV, zajęty intrygami, kolejnymi czy równoczesnymi kochankami, obawą przed zamachami na swoje życie – z niecierpliwością i lekceważeniem odtrąca prośby czy żądania Chrystusa. Król skazuje więc pierworodną Córę Kościoła na rewolucję Anty-francuską, która jak miecz karzący spadnie , jak Chrystus ostrzegał go – dokładnie po stu latach. Co ludzie, księża, zakonnice byli temu brakowi decyzji Króla winni? A jednak – kara dotknęła całą Francję!

Andrzej Sarwa ma jeszcze na warsztacie książkę, opis tego,co działo się [potwornego] w warstwach rządzących Francją za czasów Ludwika XIV i Ludwika XV, czyli tego, co stało się już bezpośrednią przyczyną kary Bożej w postaci Wielkiej Rewolucji anty- francuskiej 1789, będącej w rzeczywistości rewoltą przeciw Panu Bogu.

Oby poznanie tamtych grzechów, zbrodni, stało się dla wielu z nas przyczyną obudzenia, otrzeźwienia.

Wracam do okresowych zalewów diabelstwa.

O satanizmie Lenina i jego bandy oraz Hitlera i jego bandy ledwo tu wspomnę, bo ominąć to trudno.

Coraz bezczelniej wmuszają w narody anty-cywilizację, plan diuka Atanasa!

[No przecież to proste! Anagramy słów łacińskio-grecko-hiszpańskich ułożone w formę hiszpańskiego nazwiska.
Składowe:
Atanas – Satanás – Szatan
Ferulci – Lucifer – Lucyfer
Diofio – Ofídio –Wąż]

========================

Czemu potop satanizmu i związanej z nim perwersyjnej rozpusty zwycięża w ostatnich dziesięcioleciach szczególnie w Ameryce, szczególnie wśród najsilniejszych politycznie, medialnie i najbogatszych? Część z rytuałów doprawianych przez najmożniejszych Tego Świata została niedawno ujawniona – i szybko zatuszowana.

[zob.Cechy Clintonów: pedofilia, handel bronią, okultyzm, satanizm. W FBI przerwała się tama, bagno..

Pytania o wycieczki socjalisty Clintona z pedofilem Epsteinem. [a może on… z Woody Allenem?]

oraz Pedofile – sataniści potrząsają światem , a dalej – w guglach. Może tam jeszcze nie ukryto..]

Stolicą Azjopy ma być zbudowana od zera Astana w Kazachstanie.

Por.: Astana – masońska i szatańska stolica Azjopy. NWO.

 Masoneria polska 2017. Wydarzenia, które wstrząsają Polską. Jakie to wydarzenia?

tam: co się dzieje w Kazachstanie?  Nazarbajew, szatan i obce cywilizacje

O podobnej stolicy Ameryki Południowej BRASILIA wzniesionej przed dziesięcioleciem czy dwoma na pampie, jakoś zapadło milczenie..

Obecna fala takiego satanizmu jest wzmocnioną wersją wszystkich poprzednich.

Nie-poświęcenie Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi przez kolejnych ośmiu papieży można uznać za ewidentną przyczynę rozlania się błędów Rosji na cały świat, czyli radykalnego wzmocnienia nurtów laickich, uwielbienia dla post- prawdy, czyli nobilitacji kłamstwa, umocnienia się ewidentnych bredni, jak totalny ewolucjonizm, totalne ocieplenie, totalne uwielbienie dla zboczeń i genderów.

Czy aż tyle coraz jawniejszych zbrodni musi być dopuszczonych, by wreszcie mogło nastąpić Boże Oczyszczenie?

Cały wiek XX-ty przeżyliśmy w mroku widzenia papieża Leona XIII z 1884 roku. Por. np. https://wobroniewiaryitradycji.wordpress.com/2013/08/23/wizja-papieza-leona-xiii-z-1884-roku-dialog-szatana-z-chrystusem-histotia-powstania-egzorcyzmu-do-sw-michala-archaniola/

  • w którym szatan otrzymał pozwolenie na sto lat rządów , więc lat rozpusty, zbrodni.
    • Panie Boże, toż ten diabelski wiek XX już się skończył… Zlituj się !!

======================

Czytelnik może ją kupić (na razie?) tylko w jednej księgarni, za 39 zł. Książka liczy 416 stron.
Ta księgarnia to “Księgarnia Literacka im. Sióstr Chodakowskich”, ul. Sokolnickiego 2, 27-600 Sandomierz.
Zamawiać można też przez sklep internetowy,

albo telefonicznie: tel. 15 832 32 34,, tel. kom.: 695 104 552, albo e-mailem: armoryka.books@gmail.com
Link do książki w tejże księgarni: http://ksiegarnia-armoryka.pl/Wieszczba_krwawej_glowy_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

====================

A książkę można już kupić i w innych miejscach. Podam kilka księgarń, samego mnie to zdumiało, ale… chyba to przypadek, no bo cóż innego?


Książka jest dostępna m. in.:
Gandalf:
https://www.gandalf.com.pl/b/wieszczba-krwawej-glowy/
Aros:
https://aros.pl/ksiazka/wieszczba-krwawej-glowy
Tania Książka:
http://www.taniaksiazka.pl/wieszczba-krwawej-glowy-andrzej-juliusz-sarwa-p-960356.html
Księgarnia PWN:
https://ksiegarnia.pwn.pl/Wieszczba-krwawej-glowy,733901372,p.html
Księgarnia Bonito:
https://bonito.pl/k-90648460-wieszczba-krwawej-glowy
I – to mnie już kompletnie zwaliło z nóg 🙂 Empik:
http://www.empik.com/wieszczba-krwawej-glowy-sarwa-andrzej-juliusz,p1180425960,ksiazka-p
Ma ją też i Fronda i Multibook.


To absolutnie musi być przypadek…

https://web.archive.org/web/20171223194001/https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=21699&Itemid=119

Mirosław Dakowski