Zielony Ład w Holandii: Nie używaj energii, gdy jej potrzebujesz, bo będą blackouty.

Holandia ogranicza dostawy energii. Była minister: Blackouty mogą stać się codziennością

https://pch24.pl/holandia-ogranicza-dostawy-energii-byla-minister-blackouty-moga-stac-sie-codziennoscia

(pixabay.com)

Jeżeli nie cofniemy się z obecnej polityki klimatycznej, blackouty, które wyłączyły Hiszpanię, staną się codziennością nas wszystkich – ostrzegła w radiowej rozmowie Anna Trzeciakowska, była minister klimatu.

– Dzieje się to, co wszyscy zapowiadali, czego się spodziewaliśmy. Sieci przesyłowe i dystrybucyjne nie nadążają za ideologią Zielonego Ładu. Nie bardzo chcą jej słuchać – ironizowała polityk na antenie Radia Wnet. Kontekstem tej opinii są wprowadzone przez władze Holandii ograniczenia w dostawach prądu dla przemysłu. Była minister przypomniała, że w grudniu 2023 roku ostrzegała w Sejmie, iż sieci nie słuchają ustaw, lecz działają na podstawie praw fizyki i matematyki.

Epicki sukces rozwoju elektryfikacji połączonej z niestabilnymi OZE [„odnawialne źródła energii”] powoduje, że sieci po prostu nie są w stanie prądu w wystarczającej ilości dostarczyć do tych, którzy chcieliby go z niego korzystać. Holandia pierwsza pokazała, że to nie działa.

Wcześniej była jeszcze Hiszpania, ale to osobny wątek – przypomniała, nawiązując do niedawnego blackoutu na Półwyspie Iberyjskim i we Francji. – Natomiast w Holandii, jak sądzę, chcą być mądrzy przed szkodą i po prostu przemysł ma ograniczenia w dostawach prądów. Na razie przemysł – zaznaczyła ex-minister. Oczywiście, oznacza to olbrzymie straty, perspektywę ucieczki inwestorów i inne problemy przedsiębiorstw, a w dalszej kolejności zagrożenie dla szpitali, szkół, wielu instytucji użyteczności publicznej.

Na razie wygląda to tak, że w Holandii w godzinach szczytu przemysł ma nie korzystać z energii elektrycznej. Przemysł zwykle pracuje w trybie ciągłym i po prostu nie jest w stanie na przykład od ósmej do dziesiątej rano nie używać prądu, zatrzymać linii produkcyjnych i wrócić wtedy, kiedy prądu będzie w sieci wystarczająca ilość – mówiła goszcząca w Radiu Wnet była minister.

Równolegle rząd holenderski za pośrednictwem mediów publicznych zaczął apelować do mieszkańców żeby nie korzystali z energii wtedy, kiedy zazwyczaj robią to najczęściej – rano, szykując się do pracy, a także po południu i wieczorem, gdy z niej wracają.

Ten problem będzie, niestety narastał. Nie jesteśmy w stanie przesłać siecią takiej ilości prądu, jaką byśmy chcieli, ze względu na to, że z jednej strony sieci są zaburzane przez niestabilne OZE, które raz pracują, raz nie pracują. Z drugiej strony jest powszechna elektryfikacja, która widnieje na sztandarach Zielonego Ładu – wszystko ma być na prąd – powoduje, że zużycie energii gwałtownie rośnie – mówiła Anna Trzeciakowska.

Jak wyjaśniała, holenderska gospodarka funkcjonowała w oparciu o gaz. W pewnym momencie rządzący rozpoczęli jednak gwałtowne odejście od paliw kopalnych w stronę tak zwanych źródeł odnawialnych. Procesowi temu towarzyszył trend pogłębiania elektryfikacji  od gazu odchodzić od paliw kopalnych. W efekcie sieci energetyczne zaczęły odmawiać posłuszeństwa.

Według europejskiego trybunału obrachunkowego, dla osiągnięcia zerowej emisji w 2040 roku Holandia musiałaby zainwestować w swoje sieci energetyczne… dwieście miliardów euro. W skali całej Unii potrzebne są już biliony. Tymczasem już teraz UE spłaca potężne pożyczki zaciągnięte na rzecz Krajowych Planów Odbudowy. Od nowej długoterminowej perspektywy budżetowej aż 30 procent pieniędzy Unia wydawać będzie oprocentowanie kredytów. Brakuje jednak nie tylko pieniędzy – także surowców i podzespołów.

To jest jazda na ścianę bez trzymanki. Z jednej strony opowiadamy sobie, jak to wszyscy będziemy w powszechnej szczęśliwości żyć w zielonej gospodarce, a po drugiej stronie rzeczywistość coraz bardziej skrzeczy i musimy się mierzyć z tym, że tego ograniczenia dostaw energii będą coraz intensywniejsze, coraz częstsze. Jeżeli nie cofniemy się z tej ścieżki, blackouty, które wyłączyły Hiszpanię, staną się codziennością nas wszystkich podkreśliła Anna Trzeciakowska.

RoM

Salon uderza. Niemcy i Żydowie mobilizują

Salon uderza. Niemcy i Żydowie mobilizują

17.07.2025 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2025/07/17/salon-uderza-niemcy-i-zydowie-mobilizuja/

Stanisław Michalkiewicz. / Foto: PAP
Stanisław Michalkiewicz. / Foto: PAP

Obywatel Tusk Donald najwyraźniej wystraszony spadającym poparciem dla Volksdeutsche Partei oświadczył, że od 7 lipca przywraca kontrolę na granicy polsko-niemieckiej i polsko-litewskiej, a nawet – że wypowie konwencję ottawską, zakazującą produkcji, magazynowania i stosowania min przeciwpiechotnych, bo zamierza zaminować granicę polsko-białoruską. W odróżnieniu od kampanii prezydenckiej w Polsce, kiedy to Reichsführerin Urszula Wodęleje i niemiecki rząd udzieliły obywatelu Tusku Donaldu dyspensy na rozmaite myślozbrodnie, żeby tylko wybory wygrał obywatel Trzaskowski Rafał z korzeniami, tym razem nie było słychać o żadnych dyspensach.

Przeciwnie – z niemieckich czeluści zaczęły dobiegać pomruki, że co do tego całego Tuska tośmy się chyba pomylili, bo nie tylko przerżnął wybory prezydenckie, ale w dodatku nie potrafi spacyfikować Ruchu Obrony Granic, którego uczestnicy, biorąc sprawę ochrony granicy polsko-niemieckiej w swoje ręce, zaczęli utrudniać niemieckiej policji przerzucanie do Polski migrantów, których Niemcy chcieli się pozbyć.

Procedura – o ile można tu mówić o jakiejś procedurze – polegała na tym, że patrol niemieckiej policji wjeżdżał na terytorium Polski z migrantami, po czym zostawiał ich tak, jak stali, bez dokumentów i w ogóle – bez niczego. Polska Straż Graniczna, o ile ośmieliła się taki incydent zauważyć, to musiała tych migrantów zawieźć potem do jakiegoś ośrodka integracji cudzoziemców, gdzie delikwenci byli zakwaterowani, otrzymywali wikt i opierunek, a podobno nawet – kieszonkowe. W tej sytuacji nietrudno było zmobilizować mieszkańców przygranicznych okolic, by nie tylko wsparli Straż Graniczną, ale też przysporzyli poparcia opozycji, to znaczy – PiS-owi i Konfederacji – bo nie ma takiej rzeczy, z której nie można by wycisnąć korzyści politycznych. Toteż twarzą Ruchu Obrony Granic został pan Robert Bąkiewicz, co stało się przyczyną odkurzenia przez obywatela Tuska Donalda tak zwanej „linii porozumienia i walki”, którą generał Wojciech Jaruzelski proklamował był w latach 80.

Rys historyczny

Linia porozumienia i walki polegała na tym, że bezpieka cywilna i wojskowa, która do połowy lat 80. zgodnie i w harmonii administrowała stanem wojennym i w ogóle – całym naszym bantustanem – aż do 1984 roku, kiedy to w ramach wojny bezpieki cywilnej z wojskową zamordowany został ks. Jerzy Popiełuszko, a w rezultacie – w maju 1985 roku zdymisjonowany został ze wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych, to znaczy – z członka Biura Politycznego KC i ministra spraw wewnętrznych – generał Mirosław Milewski. W rezultacie SB została rozgromiona, a zadanie przeprowadzenia transformacji ustrojowej w naszym bantustanie zostało przejęte przez wywiad wojskowy.

Wykonując ustalenia poczynione przez Amerykanów i Sowieciarzy – konkretnie przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu USA i Władimira Kriuczkowa, szefa sowieckiej KGB, tubylczy wywiad wojskowy nawiązywał kontakty z przebywającą w „opozycji demokratycznej” tak zwaną „lewicą laicką”, czyli dawnymi stalinowcami w rodzaju Jacka Kuronia, żeby wokół nich zbudować „reprezentację społeczeństwa”, złożoną albo z konfidentów – jak np. Kukuniek – albo z pożytecznych idiotów – jak np. znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki. Z tymi środowiskami miało być „porozumienie”, natomiast „ekstremie” wywiad wojskowy wydał nieubłaganą walkę.

W rezultacie tej operacji wyłoniona została reprezentacja „społeczeństwa”, złożona z konfidentów oraz pożytecznych idiotów, z którą wywiad wojskowy, nazwany na tę okoliczność „stroną rządową”, zaaranżował widowisko telewizyjne pod tytułem „obrady okrągłego stołu” i podzielił się władzą nad mniej wartościowym narodem tubylczym, któremu powiedziano, że właśnie wyzwolił się od komunizmu. Jak pamiętamy, symbolem „upadku komunizmu” było powierzenie przywódcy tych „upadłych” komunistów – generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu – stanowiska prezydenta „wolnej Polski”.

Taktyka Tuska

Toteż spanikowany spadającymi słupkami sondaży, a zwłaszcza pomrukami dochodzącymi z niemieckich czeluści, obywatel Tusk Donald najwyraźniej przypomniał sobie „linię porozumienia i walki”, modyfikując ją stosownie do sytuacji. „Porozumienie” przeznaczone jest dla Niemiec – bo nikt przytomny w Polsce chyba nie uważa, że obywatel Tusk Donald, z którego Niemcy zrobili człowieka, kiedykolwiek ośmieli się kąsać rękę, która przywiodła go na stanowisko szefa tubylczego vaginetu. Takiego człowieka szczęśliwie w Polsce nie ma, co oznacza, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy jeszcze nie utracił do końca poczucia rzeczywistości. No dobrze – więc wprawdzie obywatel Tusk Donald próbuje zamarkować „walkę” z Niemcami, ale tak naprawdę – liczy na to, iż Niemcy nie będą zachowywać się aż tak bezczelnie – i tego dotyczy ewentualne „porozumienie” – natomiast w stosunku do obywateli, którzy bez inspiracji starych kiejkutów czy ABW przyłączyli się do Ruchu Obrony Granic, wydał nieubłaganą „walkę”.

Gdyby na fasadzie Ruchu Obrony Granic znalazł się jakiś jegomość z Komitetu Obrony Demokracji czy pani Marta Lempart ze Strajku Kobiet, co to kazałaby migrantom „wypierdalać”, a w ostateczności – nawet Babcia Kasia – to obywatel Tusk Donald żadnej wojny by temu ruchowi nie wypowiadał, pamiętając o „aferze hazardowej”, która o mały włos nie wysadziła go w powietrze. Skoro jednak tak się złożyło, że twarzą tego Ruchu stał się pan Robert Bąkiewicz, to obywatel Tusk Donald wie, że wydanie mu wojny jest całkowicie bezpieczne, bo będzie miał za sobą nie tylko Niemców, ale i tubylcze stare kiejkuty oraz abewiaków. Niemcy bowiem nie życzą sobie, by w bantustanie, właśnie szykowanym do przekształcenia w Generalną Gubernię, pojawiały się jakieś „ruchy obywatelskie”, a na podobnie nieubłaganym stanowisku stoją tubylcze bezpieczniackie watahy, dla których wszelkie niekontrolowane przez bezpiekę inicjatywy są traktowane jako zagrożenie dla „demokracji”, czyli kapitalizmu kompradorskiego, z którego bezpieka ciągnie grubą rentę.

Mobilizacja

Ale nie tylko obywatel Tusk Donald i jego faktotum, czyli pan minister Tomasz Siemoniak, sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie typowego człowieka niezdolnego – ale być może taki właśnie jest i obywatelu Tusku i niemieckiej BND u nas potrzebny – włączył się do wojny z Ruchem Obrony Granic. O głębokości i skali mobilizacji świadczy wystąpienie obywatela Terlikowskiego Tomasza. Jak wiadomo, obywatel Terlikowski Tomasz jest tak zwanym „katolikiem zawodowym”, a przy tym „filozofem” – chociaż nie takim tęgim jak Wasilij Wasilijewicz Dokuczajew, „filozof gleboznawca, społecznik i demokrata”, o którym rozpisywał się „Mały Słownik Filozoficzny Akademii Nauk ZSRR” z 1953 roku – który dorabia sobie na bułeczkę i masełko w rozmaitych postępowych rozgłośniach, gdzie przynajmniej od czasu do czasu musi zapalać ogarek diabłu. Otóż obywatel Terlikowski Tomasz w przystępie fali miłości bliźniego oświadczył, że policja powinna wszystkich tych uczestników Ruchu Obrony Granic „skuć”, a następnie – „wywieźć”. Obywatel Terlikowski Tomasz wprawdzie taktownie powstrzymał się od wskazania kierunku, w którym trzeba by tych wszystkich delikwentów „wywieźć”, ale i bez tego możemy się domyślić, że do chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, które – tylko patrzeć – jak będą musiały zostać ponownie wyremontowane i uruchomione – żeby w Generalnej Guberni osoby dokonujące tchórzliwych zamachów na niemieckie dzieło odbudowy, mogły zostać potraktowane zgodnie z przeznaczeniem.

Okazało się jednak, że obywatel Terlikowski Tomasz był tylko zwiastunem głównego uderzenia, którego właśnie dokonała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Wyraziła ona właśnie „kategoryczny sprzeciw” wobec działań podejmowanych przez „samozwańcze” grupy „obrońców granic”. Zaapelowała do premiera i ministra sprawiedliwości z czarnym podniebieniem obywatela Bodnara Adama o „natychmiastową reakcję” i „ukrócenie” takich inicjatyw. Trzeba nam wiedzieć, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka dostaje regularny jurgielt od starego żydowskiego grandziarza finansowego Jerzego Sorosa, który od lat pozostaje w awangardzie promotorów rewolucji komunistycznej w Europie i Ameryce Północnej.

Jednym z narzędzi tej rewolucji jest zalanie Europy i Ameryki masą ludności murzyńskiej i azjatyckiej, żeby w ten sposób doprowadzić do całkowitego rozwodnienia, a w konsekwencji – likwidacji historycznych narodów europejskich – żeby przekształcić je w tak zwany „nawóz historii”. Pisał o tym jeszcze w 1923 roku Ryszard de Coudenhove-Kalergi w książce „Europa – mocarstwo światowe”, a w roku 1947, również świątek brukselski Altiero Spinelli, według którego historyczne narody europejskie trzeba „zlikwidować”, jako że świat miał z nich powodu tylko same zgryzoty.

Nie chodzi oczywiście o fizyczną eksterminację, tylko o przerobienie na „nawóz historii”, nad którym Żydowie nie tylko roztoczą swoją kuratelę, ale będą mieli komu pożyczać pieniądze na procent. Skoro grandziarz daje forsę, skoro płaci – to i wymaga – więc nic dziwnego, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka, posłusznie zareagowała na dźwięk znajomej trąbki – bo na obecnym etapie Żydowie ściśle koordynują nie tylko historyczną, ale i każdą inną politykę z Niemcami, więc nic dziwnego, że Helsińska Fundacja pryncypialnie zwalcza każdą inicjatywę skierowaną przeciwko interesom niemieckim. Żeby było śmieszniej, „na co dzień” Helsińska Fundacja Praw Człowieka wychwala pod niebiosa „społeczeństwo obywatelskie”, oparte o samoorganizację. Najwyraźniej jednak nie każda samoorganizacja jest godna pochwały.

Która zatem jest godna, a która nie? To proste, jak budowa cepa; ta, która na obecnym etapie odpowiada Żydom albo Niemcom jest godna pochwały, a tę, która ani jednym, ani drugim na obecnym etapie nie odpowiada – pryncypialnie potępiamy.

W tej sytuacji, żeby cnota nie pozostała bez nagrody, trzeba by opublikować nazwiska luminarzy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – żebyśmy wiedzieli, komu objawić naszą wdzięczność.

Oto zarząd: Maciej Nowicki – prezes, Piotr Kładoczny – wiceprezes, Małgorzata Szuleka – sekretarz, Aleksandra Iwanowska – członek i Marcin Wolny – skarbnik. A oto Rada: Danuta Przywara – przewodnicząca, Henryka Bochniarz, Ireneusz Cezary Kamiński, Andrzej Rzepliński, Wojciech Sadurski, Witolda Ewa Woydyłło-Osiatyńska i Mirosław Wyrzykowski – w swoim czasie wykładowca w szkole milicji i SB im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, potem wypromował na uczonego doktora p. Adama Bodnara i Wielce Czcigodnego Krzysztofa Śmieszka – członkowie.

Jeśli chodzi o panów Andrzeja Rzeplińskiego czy Wojciecha Sadurskiego, to to i owo wiadomo. Pan Rzepliński zasłynął z opinii, że tortury są dobrą metodą na poznanie prawdy – za co złośliwcy obdarzyli go przydomkiem „Starszego Torturanta”. Pan prof. Wojciech Sadurski jest chlubą światowej jurysprudencji, a ostatnio wykombinował, jakby tu jednak zapobiec objęciu urzędu prezydenta przez znienawidzonego obywatela Nawrockiego Karola. Inni – jak np. prezes fundacji, pan Nowicki – nie są aż tak znani, ale też są zdolni – podobno nawet do wszystkiego. No i właśnie możemy się o tym przekonać.

TO DRZEWO – I KUNDELEK. Andrzej Sarwa

Andrzej Sarwa AZOR opowiadania o psach

7.

DRZEWO I KUNDELEK

Panu naszemu, który widział, że wszystko,

co uczynił, było bardzo dobre i psy też

Był upalny dzień, zapyloną drogą wijąca się gdzieś hen, daleko, w stronę horyzontu, wędrowało dwóch mężczyzn. Niby podążali w tym samym kierunku, niby szli blisko siebie, ale przecież nie byli towarzyszami podróży. Od czasu do czasu tylko jeden z nich łypał na drugiego złym okiem, wędrowali jednak w milczeniu.

Słońce prażyło niemiłosiernie, jakby chciało świat spopielić, cała przyroda dyszała ciężko, ale na tych dwóch nie widać było najmniejszego nawet śladu zmęczenia. Kiedy jednak spotkali spory zagajnik starodrzewu, zboczyli z drogi i weszli w jego mroczną głąb, aby postronny obserwator mógł uznać, że nie do końca tak jest i że jednak szukają cienia, a w cieniu wytchnienia i ulgi. Wędrowcy nie zwolnili jednak tempa marszu i nadal stawiali pewne, długie kroki, jakby doskonale wiedzieli, dokąd mają dotrzeć. I wreszcie dotarli. Dotarli do polany zarosłej trawą i ziołami, na której środku rosło samotne drzewo. Było jeszcze dość młode, ale piękne, wysmukłe i z wyglądu krzepkie.

Pierwszy z wędrowców, ten, który przez cały czas trzymał się lewej strony drogi, zbliżył się do niego, ogarnął je pieszczotliwym wzrokiem, pogładził chropawą korę i wyrył na niej znak trójkąta, tak jakby brał je w posiadanie i cechował swoim znamieniem. Może planował później je wyciąć i wykorzystać do czegoś? Pewnie tak było.

Kiedy pierwszy z wędrowców odszedł, a jego sylwetka zagubiła się gdzieś pomiędzy pniami starodrzewu, drugi mężczyzna, ten, który wcześniej trzymał się prawej strony drogi, stojący dotąd z boku, teraz podszedł do pnia, ogarnął go smutnym wzrokiem, objął ramionami, dłonią przesunął po znaku trójkąta, który pod tym dotykiem znikł, a na koniec ukląkł, skłonił głowę i wsparł się czołem o szorstką korę. A wtedy listki na drzewie poczęły drżeć, jakby w przeczuciu zbliżającej się burzy…

W końcu i drugi z wędrowców dźwignął się na nogi i ruszył w tę samą stronę co ów, który pierwszy się oddalił… a po paru chwilach i on jakby rozsnuł się śród kolumnady pni…

Niebo się zmroczyło, gwałtowny podmuch wichru raz i drugi szarpnął konarami samotnika rosnącego na środku polany, strącił z nich dobrą przygarść liści, zakręcił nimi w jakimś szalonym wirze, a potem ustał i ucichł…

* * *

– Spójrz synu, jakie zgrabne drzewo! Zetnijmy je, będą ze dwie belki na powałę domu. Tyle że jedna dłuższa, a druga krótsza, więcej się z tego nie wyciosa.

Słowa te wyrzekł stary brodaty, posiwiały i już lekko przygarbiony od znojnej, ciężkiej roboty, choć w miarę krzepki jeszcze mężczyzna, dźwigający ciesielską siekierę. A skierował je do towarzyszącego mu wysokiego, z wyglądu silnego i nad wyraz proporcjonalnie zbudowanego młodzieńca, który tak na oko mógł mieć jakieś 20-23 lata, który niósł piłę. Taką zwykłą, dwuchwytową, o potocznej nazwie „moja, twoja”.

– Nie – ono jeszcze nie dojrzało, jeszcze nie nadszedł jego czas. Drzewo tylko tak dorodnie wygląda, ale jak się je ociosze, zesłabnie i nie udźwignie tego ciężaru, jaki ma się na nim utrzymać. Nich jeszcze pożyje…

* * *

Gdy drzewo dojrzało, to ścięto je i z grubsza oczyszczono. Konary i drobniejsze gałązki zebrano w stos i spalono, iżby wiatr, rozwiawszy popiół, użyźnił dookolną glebę. A potem smukły pień powieziono do warsztatu cieśli.

Nie był to już ten warsztat, co jeszcze przed kilku laty, stary majster bowiem umarł, a młody w pojedynkę nie mógł brać tylu zleceń, ile ich brali we dwóch. Zresztą młody postanowił rzucić ciesielkę, nie była ona bowiem jego misją, a było nią coś zgoła innego…

Kiedy przywlekli mu ten pień i wyprzęgli suchotniczego, zabiedzonego konika, który go z trudem przyciągnął, młody cieśla najpierw, jakby na przywitanie, lekko dmuchnął szkapinie w chrapy, niezwykle delikatnie i czule pogładził ją po nich, przytulił swój policzek do łba zwierzęcia, poklepał je po szyi i zwrócił się do stojącej nieopodal wyglądającej na jakieś czterdzieści kilka lat kobiety:

– Mamo, bardzo cię proszę, przynieś trochę miodu. Tego, co to już się zestalił i stwardniał. Odłup go nieco, ale nie skąp, daj tak od serca, dobrze?

Sam zaś nadal głaskał konia i szeptał mu coś do ucha. Matka przyniosła spory kęs zbrylonego miodu. Podziękował jej spojrzeniem.

– No, staruszku, skosztujże jakie to pyszne, podetknął koniowi słodką i wonną bryłkę pod sam pysk.

A ów wziął ją delikatnie aksamitnymi wargami i przez jakiś czas międlił językiem, jakby rozkoszując się smakiem, aż w końcu przełknął.

– Smaczne było, staruszku? Pewnie nigdy czegoś takiego w swoim smutnym życiu nie próbowałeś…

Koń jakby rozumiejąc, zarżał cichuśko.

Zobaczywszy to czarny kot i rudawy pies popędziły teraz na wyprzódki, kot, by otrzeć się o nogi młodego cieśli, a pies, by podstawić mu łeb do pogłaskania, bo każdy chciał dostać swoją porcję czułości.

– No już, już, wystarczy – mówił cieśla, ale nie odmawiał im pieszczot.

A kiedy zwierzaki wreszcie odbiegły, każdy w swoją stronę, zwrócił się do ludzi, którzy dostarczyli mu surowy pień drzewa.

– To już ostatnia robota, jaką biorę. Następną zlecajcie komuś innemu.

– Ale ty jesteś najlepszym cieślą na całą okolicę!

– To już ostatnia robota, jaką biorę – powtórzył dobitnie. – Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić z tego pnia?

– Gładko ociosaj w kant, podziel na dwie części – dłuższą i krótszą, wyżłób zakłady na poprzeczne łączenie… tyle…

– Zatem mam zrobić… krzyż?…

– Właśnie…

* * *

Gdy już młody cieśla, którego teraz nazywano nauczycielem, po trzech latach wędrówek i nieustannego opowiadania o miłości, prawdzie i dobru znów dotarł przed kolejną Paschą do świętego miasta Jeruzalem, witany przez tłumy niczym król, chociaż jechał na oklep na oślątku, źrebięciu oślicy, i to na dodatek jeszcze pożyczonym, nie zaś na szlachetnym arabskim rumaku przybranym w złoty czaprak, tak wystraszył tych, którzy mieli władzę, pieniądze i rządy dusz, iż umyślili sobie, aby go zgładzić. Postanowili więc unicestwić raz na zawsze dobro, miłość, prawdę i życie.

A kiedy już go opluli, kiedy wyszydzili, kiedy sponiewierali, skatowali, to nałożyli mu na barki starannie ociosaną belkę. Od razu wyczuł pod palcami własną robotę. Przymknął oczy, lekko się zachwiał pod ciężarem i powoli wyruszył w swą ostatnią drogę…

Tłumy pobożnych, rozsądnych i przyzwoitych zebrane w podwójnym szpalerze wzdłuż trasy wiodącej na Miejsce Czaszki, szydziły z niego i ryczały ze śmiechu… garstka niewiast płakała… a z tych dwunastu mężczyzn, którzy mu byli uczniami, przyjaciółmi, synami nieomal, raptem tylko jeden nie uciekł w popłochu, drugi zaś, ten co go zdradził i sprzedał za garść grosiwa, ten się był już zdążył powiesić w rozpaczy…

I mijał go też konik, ten sam zabiedzony, który ongiś przyciągnął pień, a któremu dał skosztować słodyczy miodu… i chciał konik pomóc, chciał ten pień łbem podeprzeć, chciał ulżyć umęczonemu, zaczął więc rozpychać zwarty szereg gapiów, już był tuż-tuż, tuż-tuż, ale właściciel smagnął go rzemiennym batem raz, drugi, dziesiąty klnąc przy tym głośno i ordynarnie… i upadł konik na kolana… i serce mu pękło…

* * *

Wisiał obnażony między niebem a ziemią. Wisiał na drzewie, które ongiś napotkał w lesie, na drzewie, które sam ociosał, na drzewie hańby, między złoczyńcami. Przybity za ręce i nogi wielkimi gwoździami z kutego żelaza o tępych kwadratowych łbach…

A tuż przy jego stopach stała matka i jedyny uczeń, który się nie uląkł, ani się też swojego mistrza nie powstydził. W ich twarzach dało się wyczytać udrękę, lecz oczy mieli suche. Może już wszystkie łzy wypłakali? Kto to wie?…

Omijając nogi rozlicznych gapiów, próbował podpełznąć do krzyża rudawy kundelek, lecz jakiś pobożny lewita wymierzył mu tak potężnego kopniaka, że pies ze skowytem runął na kamieniste zbocze, kalecząc boki i łamiąc żebro.

A zawieszony na drzewie, uprażony na słońcu, spragniony, napojony octem i żółcią, by mu jeszcze przydać męki, zawołał wielkim głosem:

– Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?!

Kundelek znów podjął próbę, by podpełznąć do stóp swego pana i znów kolejny kopniak odrzucił go precz…

A zawieszony na drzewie, mimo bólu rozdzierającego mu całe ciało, rozejrzał się wokół. W słońcu srebrzyły się gaje oliwne, gdzieś, hen, za miastem, zieleniały połacie pól porosłych młodziuchną pszenicą, w powietrzu smużył się zapach wiosennych kwiatów… wtedy przymknął oczy, pojedyncza łza stoczyła się po policzku, po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i zwiesił głowę na piersi… bo w końcu ból rozdarł mu serce na strzępy…

Ciało osunęło się bezwładnie, a wtedy żołnierze podeszli… i zobaczyli, że już umarł, więc nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda.

I tak wisiał na tym drzewie hańby, aż słońce się zaćmiło, aż ziemia zadrżała, aż zasłona w świątyni rozdarła się na dwoje… aż cała natura skamieniała zdjęta grozą… aż ptaki zamilkły i nawet wiatr wstrzymał oddech… i tylko jeden, jedyny pies, który wreszcie doczołgał się do stóp Zamordowanego, patrząc w oczy jego matki, zawył długo i przeciągle, ale tylko jeden, jedyny raz…

Tymczasem on wciąż wisiał na krzyżu, na drzewie hańby… A wiatr, który łagodnie owiewał Jego przesycone gorączką ciało, które jeszcze nie zdążyło ostygnąć, wstawiał się za Nim u owego Drzewa, które już drzewem hańby być przestało, błagając drżącym i świszczącym głosem:

Skłoń gałązki, drzewo święte,

Ulżyj członkom tak rozpiętym.

Odmień teraz oną srogość,

Którąś miało z przyrodzenia.

Spuść lekuchno i cichuchno

Ciało Króla Niebieskiego…

– Zaiste, ten był Synem Bożym – zbielałymi ze strachu wargami wyszeptał rzymski setnik, ów, który włócznią przebił Mu bok. Powtórzył to raz jeszcze, wycierając krew, która trysnęła z boku skazańca na jego chore, zarastające powoli bielmem, oczy. A one w jednej chwili odzyskały całą jasność i całą moc i całą ostrość widzenia, bo ta krew je uleczyła!

– Oj, a jakże mi to udowodnisz? Synem Bożym, zaraz Synem Bożym… – uczony w Piśmie nachalnie schwycił żołnierza za rękę. – No, udowodnij, że był Synem Bożym. To tylko twoja wiara, a ta nie ma nic wspólnego z wiedzą. No… to, co mi na to odpowiesz?…

Rzymianin szarpnął się gwałtownie.

– Odejdź! Zostaw!

– Ale… wiara… wiedza… nie musisz wierzyć… dam ci wiedzę… będziesz wiedział… Nie masz wiedzy, jesteś jak ślepiec… błądzisz po omacku… ja ci dam wiedzę! Będziesz znał dobro i zło.

Lecz żołnierz, który właśnie odzyskał wzrok, już nie słuchał parskającego śliną i gwałtownie gestykulującego natręta. Szybkim, sprężystym krokiem podszedł do matki Ukrzyżowanego i do młodzieńca, który jej towarzyszył.

– Posłuchajcie, zrobiłem, co musiałem. Jestem żołnierzem… Czy możecie mi wybaczyć?…

– Wiem. Jak ci na imię, synu? – zapytała kobieta.

– Longinus… – zawahał się przez chwilę, a potem dodał – matko…

* * *

Przed pieczarą grobową, do której wejście zakryto potężnym okrągłym głazem, płonęło niewielkie ognisko. Skądś z zarośli, dobiegały tajemnicze szepty nocy, jakieś trzaski, ptasie kwilenia, pohukiwanie sów, widać było niewyraźne cienie drgające na żwirowej ścieżce prowadzącej w głąb ogrodu.

Rzymscy żołnierze, pod wodzą setnika Longinusa, trzymali straż. Tak im nakazano. Zimno było, więc każdy chciał się znaleźć jak najbliżej ognia.

Naraz coś poruszyło się w krzakach, dało się słyszeć trzask łamanych suchych gałązek.

Jeden z Rzymian gwałtownie powstał i zacisnął dłoń na rękojeści krótkiego miecza zwanego gladius, wpatrując się w ciemność, z której dobiegły te niepokojące odgłosy.

Ale zaraz odetchnął z ulgą, widząc, że to tylko pies, ten sam pies, który był na Golgocie, a teraz, choć pobity i pokrwawiony, przywlókł się do grobu swojego Pana.

Żołdacy zaczęli ciskać w niego kamieniami, ale kundelek nie dawał się odpędzić.

Odbiegał nieco tylko na bezpieczną odległość, a potem z uporem znów pełzł, przywierając brzuszkiem do ziemi, w stronę kamienia tarasującego wejście do grobu.

– Dajcież mu już spokój – powiedział Longinus. – Popatrzcie, bezrozumne stworzenie, a jakie wierne, jakie oddane. Chodź, no chodź do mnie – wyciągnął rękę w stronę zwierzęcia, chodź tu i zagrzej się, bo i ty zmarzłeś.

Pies nieufnie popatrzył na żołnierzy, ale ostatecznie posłuchał i zbliżył się do ognia. Położył się na brzuchu, wyciągnął przednie łapy i wsparł o nie łeb.

Nie spał. Szeroko otwartymi brązowymi oczami wpatrywał się w kamień tarasujący wejście do pieczary. Jakby na coś czekał.

Czas płynął wolno, ale wreszcie niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. I naraz… ni stąd, ni zowąd… w mgnieniu oka zrobiło się widno niczym w upalne południe, ale tylko w pobliżu grobowca.

Nie wiedzieć skąd pojawili się jacyś młodzi mężczyźni, w jaśniejących szatach, z których przy każdym poruszeniu wydobywały się ogniste refleksy i rozświetlał je blask i lśniły niczym błyski zwiastujące nadchodzącą burzę.

Jeden z nich skinął dłonią, a kamień grobowy sam z siebie z hukiem się odtoczył i runął na płask, odsłaniając wnętrze pieczary.

Wtedy z jej mrocznego wnętrza wykwitł tak potężny strumień złocistobiałej światłości, jakby to samo słońce na niebie eksplodowało.

Oślepieni i wystraszeni strażnicy, odrzuceni tym blaskiem precz od grobu, upadli na ziemię tracąc przytomność.

Tylko Longinus trwał świadomy na tym samym miejscu nieporuszony, pies zaś z radosnym skomleniem rzucił się w stronę wejścia do pieczary.

Wtedy jeden z młodzieńców w świetlanych szatach przytrzymał go za kark, a potem wziął na ręce.

I już nie było widać psa, który jakby roztopił się w nieziemskim blasku, choć jeszcze przez jakiś czas dało się słyszeć jego szczęśliwe, przepełnione radością skomlenie i poszczekiwanie…

Książkę, z której pochodzi opowiadanie można nabyć tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/azor-opowiadania-o-psach-andrzej-sarwa

Nieściągalne 800+ od Ukraińców . „na dzieci”.

Nieściągalne 800+ od cudzoziemców

ZUS próbuje odzyskać ponad 52 tys. nienależnych świadczeń na cudzoziemskie dzieci. Jak ustaliliśmy, udało się to zaledwie w odniesieniu do 11,6 proc. rozpoczętych postępowań. Co gorsza, większość spraw w tym roku się przedawni.

16.07.2025 Izabela Kacprzak https://www.rp.pl/spoleczenstwo/art42706081-niesciagalne-800-od-cudzoziemcow

W czerwcu premier Donald Tusk podał w Sejmie, że Zakład Ubezpieczeń Społecznych prowadzi 52 tys. postępowań o zwrot nielegalnie pobranych świadczeń 800+ przez cudzoziemców.

Nie ujawnił jednak szczegółów – w tym z jakich powodów są one nienależne i jaki jest wskaźnik ściągalności tego zasiłku. „Rzeczpospolita” sprawdziła to w ZUS. Okazuje się, że zwrot świadczeń nienależnych od cudzoziemców wynosi zaledwie 11,6 proc. Co gorsza, po trzech latach taka sprawa jest z powodu przedawnienia umarzana. I w tym roku może tak się stać – jak ustaliła „Rz” – nawet z 36 tys. nienależnymi świadczeniami. 

Nie tylko Ukraińcy, ale także Białorusini, Wietnamczycy i Rosjanie pobierają zasiłek na dzieci.

Kogo ściga ZUS za nienależne świadczenia na dzieci? Nie tylko 800+. Przoduje jedna grupa narodowościowa

Chodzi o niebagatelne kwoty – co najmniej 30 mln zł. To szacunki „Rz” (ZUS ich nie posiada), bo w tysiącach postępowań o zwrot od cudzoziemców chodzi nie tylko o świadczenie wychowawcze 800+, ale także świadczenia „Dobry Start” (300 zł na każde dziecko rozpoczynające naukę w szkole) oraz rodzinny kapitał opiekuńczy (to aż 12 tys. zł na drugie i kolejne dziecko, które również przysługuje bez względu na dochód rodziny).

ok. 30 mln zł

tyle może wynosić szacunkowa wartość wyłudzonych świadczeń na dzieci cudzoziemskie

Jak podaje nam ZUS, podana przez premiera liczba 52,3 tys. postępowań o zwrot dotyczy okresu od stycznia 2022 r. do maja 2025 r., i – jak pokazują statystyki – maleje: 35,9 tys. spraw dotyczy 2022 r., kolejne 12,5 tys. spraw – 2023 r., a 3,7 tys. spraw – 2024 r. Zaledwie 200 wszczęto w tym roku.

– Wymieniona liczba spraw dotyczy zarówno obywateli Ukrainy, jak i obywateli innych państw, w tym obywateli państw członkowskich UE/EFTA. Wśród 52,3 tys. postępowań o zwrot nienależnie pobranych świadczeń 51,5 tys. postępowań dotyczy obywateli Ukrainy ze statusem UKR. ZUS nie prowadzi statystyk w zakresie postępowań o zwrot nienależnie pobranych świadczeń w podziale na obywatelstwo osoby, która pobrała nienależnie świadczenie – informuje nas Grzegorz Dyjak z biura prasowego ZUS.

Status UKR otrzymują uchodźcy wojenni z Ukrainy, którzy przyjechali do Polski po 24 lutego 2022 r. (obecnie jest ich około miliona w naszym kraju, a od tego roku aby pobierać 800+, dziecko musi uczęszczać do polskiej szkoły. I to jeden z powodów spadku liczby wyłudzeń świadczenia.

Wojenna emigracja do Polski od 2022 r. Miliardy złotych na pomoc ukraińskim dzieciom. Ale tylko w Polsce

Zasiłek 500+, a od 2024 r. już 800+, wypłacany jest od początku jego wprowadzenia w 2016 r. także na cudzoziemskie dzieci, ale z zastrzeżeniem, że muszą mieszkać legalnie w Polsce. Sprawa socjalnych benefitów rozpala opinię publiczną zwłaszcza po fali wojennej emigracji Ukraińców do Polski, a więc po 24 lutego 2022 r., kiedy to gigantycznie wzrosła liczba wypłat tego świadczenia. Do naszego kraju w szczytowym momencie przyjechało blisko 2 mln Ukraińców, głównie kobiet z dziećmi oraz osoby starsze. [No, zapominasz o młodych uciekających przed poborem.. md]

Pokażmy rządowe dane Ministerstwa Pracy, Rodziny i Polityki Społecznej. W 2022 r. świadczenie 500+ tylko dla uchodźców z Ukrainy kosztowało budżet państwa 1,7 mld zł (pobierano je na blisko 300 tys. dzieci), w 2023 r. – 1,5 mld zł –skala wyłudzeń nie jest więc zbyt duża. Jeśli chodzi o świadczenia z Rodzinnego Kapitału Opiekuńczego w roku 2022 wyniosły 97,1 mln zł, natomiast w roku 2023 już 57,2 mln zł. „Dobry Start” dla uchodźców z Ukrainy wyniósł 44,6 mln zł, rok później – 37,4 mln zł.

W ubiegłym roku program 800+ kosztował budżet państwa 62 mld zł, z czego ponad 2,8 mld zł wypłacono 292 tys. dzieciom z obywatelstwem ukraińskim.

Na ukończeniu jest długo oczekiwane sprawozdanie z ustawy o pomocy Ukraińcom uciekających przed wojną…

Niska ściągalność ZUS – powodem brak kontaktu z beneficjentem. Państwa spoza UE poza możliwościami egzekucyjnymi

Skąd tak niska ściągalność należności od cudzoziemców? Bo beneficjenci (głównie z Ukrainy) znikają i nie sposób nawet doręczyć im decyzji. Podobnie jest z mandatami karnymi.

– W przypadku cudzoziemców nieprzebywających pod wskazanym adresem (również w przypadku, gdy adresu nie da się ustalić) lub niezatrudnionych w Polsce pojawiają się ograniczenia lub niemożność podjęcia działań windykacyjnych (w tym przeszkody natury formalno-prawnej, np. brak możliwości doręczenia decyzji) – wyjaśnia „Rz” Grzegorz Dyjak z biura prasowego ZUS.

Czynności ponownie mogą być podjęte, jeśli cudzoziemiec powróci do Polski, a sprawa się nie przedawni. To następuje dopiero po 10 latach. Dyjak: – Dlatego do czasu ustawowego terminu przedawnienia wskazanych w decyzji należności, tego typu sprawy są monitorowane pod kątem zmiany okoliczności umożliwiających podjęcie działań. 

Co najmniej 80 tys. mandatów dla kierowców spoza UE ląduje w koszu. Polska traci na tym ok. 20 ml…

ZUS ma łatwiejszą drogę do odzyskania należności, jeśli cudzoziemiec przebywa na terenie któregoś z państw UE. Dzięki porozumieniom o koordynacji systemów zabezpieczenia społecznego „ZUS [w ramach wzajemnej pomocy administracyjnej – przyp. aut.] jako wierzyciel może skorzystać z pomocy przy odzyskiwaniu tego typu należności”. Powiadamia wtedy dłużnika o decyzji zobowiązującej go do zwrotu lub dochodzenie to wszczyna instytucja danego kraju na wniosek polskiego ZUS. – W przypadku, gdy samodzielnie nie możemy ustalić adresu zamieszkania na terenie państw objętych ww. regulacjami unijnymi, możemy zwrócić się do instytucji tych państw o pomoc w ustaleniu adresu – wskazuje Dyjak.

Jak pisała „Rzeczpospolita”, projekt nowelizujący ustawę o 800+ dla cudzoziemców autorstwa MSWiA jest gotowy i znajduje się w konsultacjach międzyresortowych. Ma nie tylko uzależnić wypłatę świadczenia od tego, czy obcokrajowiec pracuje, ale też w założeniu ma uszczelnić system i ograniczyć możliwość wyłudzeń. ZUS m.in. otrzyma bezpośredni dostęp do bazy Straży Granicznej.

Różnice cywilizacyjne. „Dorosły człowiek, który wyrasta z niewychowanego dziecka, to jest zwierzę”

„Dorosły człowiek, który wyrasta z niewychowanego dziecka, to jest zwierzę”

Autor: CzarnaLimuzyna , 16 lipca 2025

Lewica dużo mówi o przyjmowaniu tzw. migrantów czyli ludzi niewychowanych lub „wychowanych w innej kulturze”. Intruzów, którzy wdzierają się do nas z obszarów nieucywilizowanych. Zachowanie tych osobników przypomina zachowania gorsze niż zwierzęce: napady, kradzieże, pobicia, gwałty i zabójstwa.

Człowiek kształtuje się, wyrasta z natury i kultury. Dorośli intruzi, którzy zalewają Europę, a ostatnio i Polskę – nigdy się nie zmienią. To pokazuje historia Europy na przełomie XX i XXI wieku. Asymilacja jest płytka, a jedyna realna szansa na zmianę może zostać stworzona przez kanon duchowy wraz z przyjęciem wiary chrześcijańskiej, co zdarza się bardzo rzadko.

Nielegalny czy legalny pasożyt? Nie ma znaczenia

Celem „procesów wychowawczych” neomarskizmu, tak jak mówił Krzysztof Karoń, jest stworzenie przez lewicę pasożyta, który nie będzie potrafił pracować oraz będzie zdemoralizowany. Wówczas biały mieszkaniec Europy zniży się do poziomu nachodźców.

(…) dorosły człowiek, który wyrasta z niewychowanego dziecka, to jest zwierzę. Na poziomie tych zachowań, które są istotne w życiu społecznym.

Jeśli małego dziecka nie wychowa się w taki sposób, żeby on rozumiał i miał przede wszystkim pewien nawyk. Coś co ja w skrócie nazywam etosem pracy, to on nigdy nie nauczy się pracować. A w związku z tym, jako dorosły człowiek będzie musiał swój dobrobyt kraść.

W ten sposób doszło do paradoksu, że znaczną część dóbr za niewydolną Europę zaczął produkować „inny świat”.

Biały człowiek zostanie całkowicie pozbawiony zdolności do pracy do produkcji dóbr, a świat – ten który w tej chwili na białego człowieka jeszcze pracuje, osiągnie… zdobędzie technologię. Biały człowiek pozostanie z niczym i będzie mógł się tylko buntować i będzie się musiał, mógł zbuntować. Przeciwko komu? Przeciwko tym którzy tworzą ten system i wtedy będzie potrzebny terror i ten terror jest montowany

Rozmowę z Karoniem przeprowadził ignorant. Pomimo tego mankamentu warto wysłuchać

=====================================

Niedziela: Białystok, Poznań, Zamość – Msze święte i pokutne Marsze Różańcowe za Ojczyznę

20.07.2024 Białystok, Poznań, Zamość – Msze święte i pokutne Marsze Różańcowe za Ojczyznę

16/07/2025 antyk2013

Na Różańcu świętym będziemy się modlić wraz z Maryja Królową Polski o Polskę wierną Bogu, Krzyżowi i Ewangelii oraz o wypełnienie Jasnogórskich Ślubów Narodu.

BIAŁYSTOK – O godz. 13.30 wyruszymy sprzed Katedry (ul. Kościelna 2), przejdziemy Rynkiem Kościuszki, ul. Lipową do Bazyliki Mniejszej p. w. św. Rocha.

======================================

POZNAŃ – początek o godz. 12.30 Msza Święta za Ojczyznę w Sanktuarium Bożego Ciała przy ul. Krakowskiej. Po Mszy Świętej Pokutny Marsz Różańcowy poprowadzi Ojciec Jerzy Garda. Zakończenie u Ojców Franciszkanów w Sanktuarium Matki Boskiej w Cudy Wielmożnej na Wzgórzu Przemysła.

ZAMOŚĆ –  o godz. 15.00 Koronka do Miłosierdzia Bożego, po modlitwie wyruszy spod kościoła św. Katarzyny Pokutny Marsz Różańcowy.

Msza Święta za Ojczyznę w Kościele Rektoralnym Świętej Katarzyny, ul. Kolegiacka 3 o godz. 17.00

Kościół św. Katarzyny, pl. Jaroszewicza Jana, Zamość - zdjęcia

Rewolta lewactwa z UE – przeciw dzieciom. MEN ogłasza wielką „reformę edukacji”.

Uwaga! MEN ogłasza wielką reformę edukacji

Fundacja Pro-Prawo do Życia, niechluje nie dali adresu intern…

Kilka dni temu szefowa MEN Barbara Nowacka ogłosiła wielką reformę szkolnictwa. Celem jest dopasowanie polskiej edukacji do żądań unijnych, gdyż Unia Europejska przejmuje kontrolę nad edukacją w Polsce w ramach tzw. Europejskiego Obszaru Edukacyjnego. Uczniów czekają m.in. kolejne nowe przedmioty, zmiany w systemie ocen, nowe matury i nowe podręczniki.

W ocenie Fundacji Pro-Prawo do Życia celem tej reformy jest wyrwanie dzieci spod wychowawczego wpływu rodziców i przeobrażenie szkół w „przechowalnie” dzieci i młodzieży, w których prowadzona będzie ideologizacja i deprawacja, połączana z oduczaniem samodzielnego myślenia. Fundacja publikuje analizę zapowiedzianej przez MEN reformy.

Niewielu Polaków wie, że już w 2025 r. zobowiązano się urzeczywistnić tzw. „Europejski Obszar Edukacyjny”. Jego założenie jest takie: polityka w zakresie edukacji i oświaty, która do tej pory pozostawała w gestii rządów państw członkowskich UE, ma stać się częścią polityki unijnej i ma być zarządzana bezpośrednio z poziomu Brukseli. Innymi słowy – kontrolę nad polskimi szkołami przejmuje Unia Europejska.

W związku z tym, kilka dni temu Ministerstwo Edukacji Narodowej ogłosiło plan wielkiej reformy szkolnictwa w Polsce, aby dopasować cały system edukacji w Polsce do wytycznych unijnych. Fundacja Pro-Prawo do Życia przeanalizowała główne punkty tej reformy:

1) Już od 1 września, po wakacjach, do szkół wchodzi nowy przedmiot „edukacja zdrowotna”, pod którą to nazwą dla zmylenia rodziców ukrywa się „edukacja seksualna” prowadzona według stworzonych w Niemczech Standardów Edukacji Seksualnej w Europie, przed którymi Fundacja ostrzega od ponad 10 lat w ramach kampanii „Stop pedofilii”. Uczniowie będą oswajać się m.in. z masturbacją, LGBT, homoseksualnym stylem życia, rozwiązłością seksualną, wyrażaniem zgody na seks, różnymi „orientacjami seksualnymi” i rodzajami „rodzin” oraz z tzw. „tranzycją” poprzez okaleczanie się lub faszerowanie się blokerami hormonalnymi.

2) Zmieniony ma zostać system oceniania uczniów, w szczególności system ocen z zachowania. Ma być to system opisowy, w ramach którego szkoła będzie opisywać całokształt postawy moralnej ucznia, sugerując jemu oraz jego rodzicom „obszary wymagające poprawy”. System ten będzie uwzględniał m.in. zaangażowanie w rozmaity aktywizm. W ramach tego nowego systemu oceniania uczniowie mają też oceniać sami siebie (!) oraz ma funkcjonować „ocena koleżeńska”, która doprowadzi w praktyce do tego, że uczeń będzie zmuszony dopasowywać się do presji grupy rówieśniczej.

W ocenie Fundacji, to wszystko będzie de facto systemem monitoringu ucznia i jego rodziny, a w szczególności zasad i wartości wynoszonych z rodzinnego domu, z którymi dziecko przychodzi do szkoły. Punktem odniesienia dla takiej opisowej oceny z zachowania będą „wartości europejskie” (czyli dewiacje seksualne, aborcja, bezbożnictwo, konsumpcjonizm itp.), a nie Dekalog i zasady wynikające z polskiej kultury i cywilizacji chrześcijańskiej.

3) Mają zostać wprowadzone kolejne nowe przedmioty, niektóre przedmioty zostaną połączone razem w bloki tematyczne, więcej czasu ma być przeznaczane na „zainteresowania” uczniów, projekty oraz prace grupowe. Wprowadzone mają zostać także nowe podstawy programowe i nowe podręczniki. To wszystko brzmi bardzo atrakcyjnie propagandowo, ale w praktyce będzie oznaczać jeszcze większe „odmóżdżanie” uczniów i doprowadzi do całkowitego zaniku umiejętności krytycznego, samodzielnego myślenia.

Fundacja Pro-Prawo do Życia zwraca uwagę, że od dawna uczniowie np. na języku polskim nie czytają całych lektur, tylko co najwyżej krótkie fragmenty lub wręcz wyłącznie omówienia książek. Podręczniki do historii od wielu lat nie zawierają już przede wszystkim tekstu z opisem faktów historycznych, tylko kolorowe grafiki, plansze, tabele i skrótowe informacje hasłowo streszczające dane zagadnienie i mówiące uczniom, co mają myśleć na dany temat. Podobne tendencje widać na innych przedmiotach, zwłaszcza humanistycznych. Zamiast docierać do prawdy, czytać ze zrozumieniem i samodzielnie wyciągać wnioski, uczniowie mają przyswajać gotowe, spreparowane treści podające im „na tacy” co należy myśleć oraz jak oceniać przedstawiane im zjawiska. Zamiast samodzielnego (pod nadzorem nauczyciela) docierania do głębi zagadnień celem ich zrozumienia, uczniowie mają przyswajać wiedzę w postaci krótkich „ciekawostek” i gotowych haseł.

4) Najważniejszą częścią reformy i jej priorytetem, co otwarcie mówi MEN, ma być troska o „dobrostan” uczniów oraz „wzmocnienie funkcji wychowawczej szkoły”. W praktyce te pozytywnie brzmiące hasła oznaczają jedno – chęć wyrwania dzieci spod opieki rodziców i przekazanie ich na wychowanie przez system edukacji, aby zostali „nowoczesnymi europejczykami”.

Czym jest „dobrostan psychiczny” uczniów, o który zadbać ma reforma edukacji? To nic innego jak nieustanne spełnianie kolejnych zachcianek emocjonalnych. Ten „dobrostan” jest naruszany m.in. poprzez stawianie uczniom wymagań, dyscyplinę oraz odwoływanie się do obiektywnych zasad moralnych, których powinno się przestrzegać, w szczególności do Dekalogu i nauczania Kościoła. Innymi słowy – „dobrostan” jest przeciwieństwem klasycznego wychowania człowieka, które polega na kształtowaniu cnót i charakteru.

Rząd Tuska i Nowackiej, unijni komisarze oraz niemieccy „eksperci” od edukacji chcą, aby polskie dzieci „czuły się dobrze”, w związku z tym uczniowie mają być wychowywani bez zasad, bez wymagań i bez obowiązków. Z pewnością nie spowoduje to, że młodzi ludzie będą czuć się dobrze. Wręcz przeciwnie – od dziesięcioleci na Zachodzie, a od jakiegoś czasu także w Polsce, lawinowo rosną problemy psychiczne dzieci i młodzieży. To właśnie efekt „dobrostanu” polegającego na wychowaniu bez jakichkolwiek wymagań i obowiązków, przy równoczesnym oswajaniu z ideologiami i patologiami seksualnymi.

Polskie szkoły po reformie MEN mają stać się „przechowalniami” uczniów, w których dzieci i młodzież będą spędzać większość dnia na utrwalaniu swojego „dobrostanu psychicznego”. Właśnie temu służy nieustanne obniżanie wymagań edukacyjnych połączone z jednoczesnym rozluźnianiem dyscypliny i norm moralnych.

W nowoczesnej, zreformowanej według wytycznych UE polskiej szkole, dzieci mają wychowywać się w sposób bezstresowy, bez jakichkolwiek wymagań i obowiązków, przyswajać informacje w postaci gotowych ciekawostek z różnych dziedzin wiedzy, oraz „edukować się” seksualnie poprzez oswajanie z masturbacją, rozwiązłością, LGBT, homoseksualnym stylem życia, wolnymi związkami, bezdzietnością, aborcją i antykoncepcją.

W ten sposób młodzi Polacy mają stać się „Europejczykami” – odebrana edukacja szkolna pozwoli im na podjęcie pracy, która nie będzie od nich wymagać samodzielnego i krytycznego myślenia, indoktrynacja doprowadzi do odejścia od wiary i Kościoła, a narzucony przez szkoły styl życia sprawi, że kolejne pokolenia Polaków będą bezdzietnymi singlami, skoncentrowanymi na rozwiązłości seksualnej, własnych zachciankach i oddawaniu się kolejnym rozrywkom.

Właśnie do tego doprowadzono w krajach Europy Zachodniej, gdzie uczniowie od dziesięcioleci są „edukowani” seksualnie, oswajani z egoizmem i indywidualizmem oraz przymuszani do odchodzenia od swoich lokalnych tradycji narodowych na rzecz „wartości europejskich” definiowanych odgórnie przez urzędników i biurokratów w Brukseli i Berlinie.

Ta droga prowadzi również do zagłady naszego narodu na poziomie cywilizacyjnym, kulturowym i biologicznym (demografia).

Zdaniem Fundacji, nie musimy jednak tą drogą podążać, nawet jeśli Unia Europejska oraz inne państwa i międzynarodowe organizacje wymuszają na Polsce te działania. Możemy powstrzymać tę rewolucję i uratować przyszłość naszego narodu. Kluczem do zwycięstwa jest budzenie świadomości rodziców, którzy podejmą walkę w swoim miejscu zamieszkania – w szkołach swoich dzieci, w swoich parafiach, w społecznościach lokalnych itp.

Jeżeli chcemy ocalić Polskę, to zdaniem Fundacji Pro-Prawo do Życia muszą nastąpić dwie najważniejsze rzeczy: Polacy muszą chcieć mieć dzieci, a następnie przejąć osobistą odpowiedzialność za ich wychowanie – za naukę wiary, moralności, obyczajów, tradycji, historii i kultury. Nie możemy pozwolić na to, aby wychowanie z rąk rodziców przejęły zideologizowane szkoły i instytucje obsadzone ekspertami od „dobrostanu”.

Dlatego Fundacja zapowiada organizację kolejnych kampanii informacyjnych, szczególnie teraz, przez okres wakacji, gdyż już za półtora miesiąca „edukacja seksualna” wchodzi do szkół, potem MEN zacznie wdrażać kolejne „reformy” narzucane nam przez UE. Kolejni rodzice muszą się o tym dowiedzieć, aby mogli zacząć działać w obronie swoich dzieci.

Fundacja Pro-Prawo do Życia

Więcej synodalności! Trzyletni plan papieża Franciszka miał zrewolucjonizować Kościół

Zawsze Wierni nr 4/2025 (239) David L. Vise

Więcej synodalności! Trzyletni plan papieża Franciszka miał zrewolucjonizować Kościół

Franciszek zdążył ogłosić nowy plan dotyczący procesu synodalnego. Przebywający wtedy w szpitalu papież zatwierdził trzyletni proces wdrażania reform w całym Kościele powszechnym. Kościół nie został jednak założony przez Zbawiciela po to, aby ulegać opinii publicznej.

Jak poinformował nas w sobotę 15 marca 2025 Joshua McElwee z agencji Reuters w swym artykule Papież Franciszek, deklarując wolę pozostania [na swym urzędzie], rozpoczyna nowy proces reform w Kościele katolickim, przebywający w szpitalu papież zatwierdził trzyletni proces wdrażania reform w całym Kościele powszechnym. Ta najnowsza inicjatywa, mająca rzekomo ułatwić dialog i odnowę, stanowiła w istocie kolejną próbę usprawiedliwienia szeroko zakrojonych reform rzekomymi żądaniami „ludu Bożego”. Twierdzenie takie ignoruje fundamentalną prawdę, iż Kościół nie jest demokracją, ale ustanowioną przez Boga instytucją, której misją jest strzeżenie depozytu wiary, a nie naginanie go do dominujących chwilowo idei.

Wysiłki podejmowane przez Franciszka pozostawały w zgodzie z katastrofalnym w skutkach kursem obranym przez II Sobór Watykański pod hasłem „aggiornamento” czy też unowocześnienia Kościoła. Sobór, którego dokumenty pełne są wieloznacznych i modernistycznych stwierdzeń, starał się uczynić Kościół bardziej przystającym do współczesnego społeczeństwa. Jednak zamiast oczekiwanej odnowy doświadczył on sześciu dekad bezprecedensowego upadku, którego przejawami są: dramatyczny spadek liczby powołań kapłańskich, niemal całkowity zanik zgromadzeń zakonnych oraz powszechny kryzys katechizacji. Kwitnące niegdyś instytucje katolickie upadały, wierni zaś masowo porzucali Kościół zniechęceni doktryną, która została rozwodniona, aby dostosować ją do ducha czasów, zamiast podtrzymywać prawdę objawioną przez Chrystusa.

Papież Franciszek szedł śladami owego nieudanego eksperymentu, posługując się procesem synodalnym dla usprawiedliwienia dalszej rewolucji. Droga Synodalna, podobnie jak duszpasterska obłuda Vaticanum II, stara się stworzyć iluzję konsensusu, narzucając równocześnie zaplanowane z góry zmiany, które podkopują same fundamenty doktryny katolickiej. Wieloznaczność dokumentów II Soboru Watykańskiego pozwalała na ich niekończące się reinterpretacje, prowadzące do erozji tradycyjnej wiary i praktyki. W analogiczny sposób najnowsza inicjatywa Franciszka nie doprowadziłaby do autentycznej odnowy, ale raczej przyśpieszyłaby zniszczenie tego, co wciąż jeszcze pozostaje z prawdziwej tożsamości Kościoła.

Ustanowiony przez Zbawiciela Kościół nie ulega dominującym chwilowo opiniom. On sam powiedział do Piotra: „Ty jesteś opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go”1. Autorytet Kościoła opiera się na powierzonej mu przez Boga misji, a nie na zmiennych trendach kulturowych. Święty Tomasz z Akwinu przestrzegał przed porzucaniem Tradycji na rzecz nowych ideologii, pisząc:

Artykuły wiary taką grają rolę w nauce wiary, jaką zasady same z siebie znane mają w nauce, którą nabywamy naturalnym rozumem; w tych to zasadach, jak to wyłożył Filozof, jest pewien układ, że jedne mieszczą się domyślnie w drugich; wszystkie zresztą zasady sprowadzają się do tej jednej, jako naczelnej: „Niemożliwym jest równocześnie (coś o czymś) twierdzić i zaprzeczać”2.

Zignorowanie tej mądrości przez II Sobór Watykański doprowadziło do dekad chaosu doktrynalnego oraz rozkładu duchowego, a nowe inicjatywy papieża Franciszka kryzys ten jedynie pogłębiały.

Wspierając proces, który przedkłada kolektywne rozeznawanie nad autorytatywne nauczanie, Franciszek stwarzał zagrożenie dla samej integralności Kościoła. Jego znane powszechnie słowa „Kim ja jestem, aby osądzać?” wykorzystywane były do sugerowania, że prawda moralna nie jest czymś niezmiennym, ale elastycznym. Jednak św. Paweł wyraźnie przestrzega przed takim relatywizmem moralnym: „Przyjdzie bowiem czas, gdy zdrowej nauki nie ścierpią, ale według swoich pożądliwości zgromadzą sobie nauczycieli – mając uszy chciwe pochlebstwa”3. Prawdziwą misją Kościoła nie jest dostosowywanie doktryny do żądań opinii publicznej, ale strzeżenie wiary raz podanej świętym4. Katechizm Kościoła Katolickiego potwierdza ten obowiązek: „Zadanie autentycznej interpretacji słowa Bożego, spisanego czy przekazanego przez Tradycję, powierzone zostało samemu tylko żywemu Urzędowi Nauczycielskiemu Kościoła” (par. 85). Proces synodalny papieża Franciszka podkopuje autorytet Magisterium, zastępując go zdemokratyzowaną teologią opartą raczej na subiektywnym doświadczeniu niż na objawionej prawdzie.

II Sobór Watykański okrzyknięty został punktem zwrotnym w historii Kościoła, jednak sześć dekad później widzimy, że jego owoce są niezwykle gorzkie. Liczba kapłanów dramatycznie się skurczyła, zamknięto seminaria, zniknęły też całe zgromadzenia zakonne. Zamiast odnowy wiary jesteśmy świadkami chaosu doktrynalnego, rozprzężenia moralnego oraz masowego exodusu wiernych. Inicjatywa Franciszka nie uleczyłaby tej sytuacji, ale raczej przyśpieszyłaby destrukcję Kościoła założonego przez Chrystusa. To samo zwodnicze hasło „wsłuchiwania się w głos wiernych” wykorzystywane będzie do forsowania dalszych odstępstw od nauczania katolickiego, podobnie jak wieloznaczna retoryka dokumentów Vaticanum II umożliwiła ich modernistyczną interpretację.

Kościół nie istnieje po to, aby dostosowywać się do świata, ale aby wzywać świat do nawrócenia. Opierajmy się więc pokusie przedkładania konsensusu nad prawdę, pamiętając o słowach Zbawiciela: „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą”5. Wierni muszą pozostawać czujni, trzymając się niewzruszenie wiecznych prawd przekazanych przez Chrystusa i Jego Apostołów. Historia dowiodła, że eksperymenty w rodzaju Vaticanum II prowadzą jedynie do ruiny. Jeśli rewolucja papieża Franciszka przetrwa, przyśpieszy ona jedynie rozkład Kościoła, zamiast przywrócić mu jego dawną chwałę.

Za „The Remnant”, marzec 2025, tłumaczył Tomasz Maszczyk6.

=============

A tymczasem w Kościele:

Przypisy

  1. Mt 16, 18.
  2. ST II–II, q. 1, a. 7.
  3. 2 Tym 4, 3.
  4. Por. Jud 1, 3.
  5. Mt 24, 35.
  6. tinyurl.com/wiecej-synodalnosci [dostęp: 20.05.2025]; w artykule skorygowano jedynie czas gramatyczny z teraźniejszego na przeszły ze względu na śmierć papieża.

Była żona Trumpa, Marla Maples, o wymuszaniu szczepień, chemtrails i deep state.

Była żona Trumpa, Marla Maples, przerywa milczenie

Eksperymenty ze szczepieniami, nadzór CIA.

[My life is my price]

DR IGNACY NOWOPOLSKI JUL 16

Sensacyjny wywiad z Jamesem O’Keefe’em ujawnia szokujące wypowiedzi Marli Maples: była żona Donalda Trumpa wysuwa poważne oskarżenia pod adresem przemysłu farmaceutycznego, rządu i agencji wywiadowczych – i otwarcie mówi o geoinżynierii, chorych dzieciach i strachu przed Państwem Głębokim.

Chemtrails i prawo na Florydzie
Marla Maples jest współzałożycielką inicjatywy zdrowotnej, której celem jest edukacja na temat niewidzialnych zagrożeń w powietrzu, wodzie i żywności. Celem jest zwalczanie przyczyn chorób przewlekłych, „na które wszyscy cierpimy”.

W wywiadzie wyjaśnia, że aktywnie uczestniczyła w pracach nad wprowadzeniem na Florydzie przepisów zakazujących geoinżynierii – uwalniania chemikaliów do atmosfery. „Zygzakowate smugi na niebie”, które opisała – często nazywane smugami chemicznymi – zostały uznane przez media i osoby weryfikujące fakty za spisek. Teraz „opryski chemiczne” są oficjalnie zakazane na Florydzie. Kolejny cel: wprowadzenie zakazu w całym kraju.

Choroba przez zysk: leki, dzieci i szczepionki
Maples jasno stwierdza, że „działa wiele sił”, które celowo promują choroby:
„Ponieważ na chorych ludziach można zarobić dużo pieniędzy”.

Szczególnie alarmujące jest to, że autorka donosi o eksperymentach ze szczepieniami przeprowadzanych na dzieciach w Indiach i Afryce, które doprowadziły do okaleczeń i zgonów – jest to jawne nadużycie w imię rzekomej pomocy rozwojowej.

Maples potępia praktykę wymuszania szczepień dzieci, których nie potrzebują. Twierdzi, że to dzieło tych, którzy wierzą w celową redukcję populacji. „Ziemi wystarczy dla nas wszystkich – nie musimy pozbywać się połowy populacji”.

Prześladowania ze strony CIA i państwa głębokiego
W szczególnie wybuchowej części rozmowy Maples twierdzi, że stała się celem CIA po rozmowie z postacią „państwa głębokiego”, której odmówiła współpracy przy opracowaniu szczepionki na COVID.

To źródło wiedziało, że szczepionka miała „zabić wiele osób”. Od tamtej rozmowy jest pod obserwacją.
„Cień” robi wszystko, co w jego mocy, by ukryć prawdę – ale „światło słoneczne to najlepszy środek dezynfekujący” – mówi.

Współpraca z Sekretarzem Zdrowia i Opieki Społecznej Kennedym
Maples podkreśla, że współpracuje z Sekretarzem Zdrowia Robertem F. Kennedym Jr. Celem jest rozbicie niebezpiecznych struktur w agencjach takich jak CDC i FDA. Chwali dr. Roberta Malone’a jako „odważnego wojownika” i apeluje do większej liczby osób o zabranie głosu:
„Im więcej odważymy się mówić, tym więcej dobra możemy zdziałać”.

Jej ostatnie słowo – wezwanie do odwagi
Kiedy zapytano ją, jaka jest jej cena, Maples odpowiedziała:
„Jeśli twoją ceną nie jest twoje życie, to nie jesteś na sprzedaż”. [My life is my price]

Odpowiedź, która w swojej prostocie mówi wszystko.

Podsumowanie:
Marla Maples otwarcie mówi o tematach często uznawanych za tabu: smugach chemicznych, polityce antyszczepionkowej, państwie głębokim i lobby farmaceutycznym. Niezależnie od tego, czy wierzymy w jej słowa, czy nie, apeluje o czujność, osobistą odpowiedzialność i zdrowsze, bardziej wolne społeczeństwo. Zadaje też niewygodne pytanie: Kto czerpie zyski z naszej choroby – i kto walczy o nasze zdrowie?

Pełny wywiad w języku angielskim

Impfexperimente-cia-ueberwachung-trumps-ex-frau-marla-maples-bricht-ihr-schweigen

Ratusz wydał 130 tys. na skandaliczny spektakl o islamskim trybunale nad obrońcami polskich granic

Ratusz wydał 130 tys. na skandaliczny spektakl o islamskim trybunale nad obrońcami polskich granic

O-islamskim-trybunale-nad-obroncami-polskich-granic

Wiadomo, że warszawski ratusz obsadzony dziećmi i wnukami stalinowskich funkcjonariuszy katolicką tożsamość Polski uznaje za wrogi sobie świat. To również zasługa obecnego prezydenta Warszawy, R. Trzaskowskiego. Obsadzenie Aldony Machnowskiej – Góry, w roli wiceprezydenta odpowiedzialnego za warszawską kulturę, która jest córką byłego naczelnika byłego komisariatu Milicji na ul. Jezuickiej, gdzie zabito młodego warszawskiego studenta, Przemyka, było przemyślanym zabiegiem.

I gdyby R. Trzaskowski wygrał wybory prezydenckie taka Aldona Machnowska – Góra pracowałby w kancelarii prezydenta Polski i jawnie za nasze pieniądze rzygałaby nas na i nasz kraj. 

Kasa warszawskiego podatnika

O sprawie informowaliśmy 20 maja tego roku, kiedy to Teatr Studio w Warszawie wystawił sztukę „2049: Witaj, Abdo” autorstwa Mikity Iłańczyka. Spektakl przedstawia dystopijną wizję przyszłości, w której Euro-Islamski Trybunał prowadzi procesy przeciwko osobom odpowiedzialnym za przemoc wobec migrantów na granicach UE w latach 2021–2031. Kontrowersje wzbudziło przedstawienie Polaków jako sprawców zbrodni na migrantach na granicy z Białorusią. Współorganizatorem przedstawienia był Urząd Dzielnicy Warszawa-Śródmieście, a teatr jest dofinansowywany z budżetu miasta i funduszy europejskich.

W roku 2049 odkrywane są zbrodnie Polaków dokonane na granicy Białoruskiej. Okazuje się, że Polacy, z pieśnią Konfederatów Barskich i „Kordianem” na ustach wymordowali tu przed niespełna 30 laty tysiące arabskich uchodźców. A tych, którzy nie trafili od razu do masowych grobów, zamęczyli w rewitalizowanym w tym celu potajemnie pohitlerowskim obozie zagłady. Katoilicko-narodowy reżim zdołał na długo ukryć swe zbrodnie, ale dzięki pracy odważnego prokuratorów i równie szlachetnych aktywistów prawda o Polakach wychodzi na jaw...- tak pokrótce można opisać fabułę, za którą zapłaciliśmy 130 tysięcy złotych, o czym poinformował Wojciech Zabłocki, rady Prawa i Sprawiedliwości.

Tak spektakl przedstawia sam teatr 

STUDIO teatrgaleria, we współpracy z Urzędem Dzielnicy Śródmieście m.st. Warszawy, oddaje głos młodemu pokoleniu – zapraszając Piotra Pacześniaka, reżysera o wyrazistym języku scenicznym, do stworzenia dystopijnego spektaklu „2049: Witaj, Abdo”, opartego na tekście białoruskiego dramatopisarza Mikity Iłinczyka. Sam Iłinczyk znany jest śródmiejskiej widowni ze spektaklu „Emma”, który na zaproszenie Urzędu Dzielnicy Śródmieście oraz Komuny Warszawa wyreżyserował w 2023 roku.

Reżyser młodego pokolenia, Piotr Pacześniak pracował nad spektaklem na podstawie futurystycznego i poruszającego tekstu „Say Hi to Abdo” Mikity Iłinczyka w STUDIO. Punktem wyjścia do stworzenia dramatu były materiały znalezione na polsko-białoruskim pograniczu przez Iłinczyka. Z tych elementów powstał dramat, który łączy dokument i literacką fikcję, za który białoruski dramaturg w 2024 roku otrzymał Międzynarodową Nagrodę Dramaturgiczną Aurora. Scenografia i kostiumy Łukasza Mleczaka nie rekonstruują realiów, lecz budują przestrzeń zawieszoną między archiwum a sądem. Muzyka Michała Zachariasza i światło Moniki Stolarskiej nie ilustrują, lecz pozostawiają miejsce na niedopowiedzenia. Warstwa wideo, współtworzona przez dramaturga Tadeusza Pyrczaka, służy jako komentarz do opowiadanej historii.

„2049: Witaj, Abdo” to spektakl, który nie moralizuje i nie upraszcza. Zamiast gotowych odpowiedzi, stawia pytania, które domagają się wspólnego przemyślenia. To nie tyle opowieść o przyszłości, ile o tym, co już się wydarzyło – i o tym, czy mamy odwagę to nazwać.

Sprawę komentuje też były wojewoda mazowiecki, Tobiasz Bocheński:

Rafał Trzaskowski w warszawskim teatrze wystawia sztuki o islamskim trybunale nad obrońcami polskich granic. Na to idą Wasze podatki i KPO, bo teatr chwali się pozyskaniem środków europejskich. Jedni bronią granic, a drugim marzy się kalifat wydający wyroki na polskich żołnierzy, pograniczników, urzędników i polityków? Bo nie wpuścili do Polski nielegalnych imigrantów!? To hańba! To ma być wizja Polski Trzaskowskiego? Chcecie takiego Prezydenta RP? Spójrzcie co finansuje w Warszawie.

Sztuka została stworzona przy inspiracji „dokumentów odnalezionych na pograniczu polsko-białoruskim”; „Fabuła spektaklu jest wyobrażeniem tego, jak może potoczyć się narracja, luźno oparta na śladach obecności migrantów”. „Euro-Islamski Trybunał prowadzi procesy wobec tych, którzy zarówno biernie, jak i aktywnie przyczynili, lub możliwe, że przyczynią się do przemocy wobec ludzi na granicach Unii w latach 2021–2031.”

Niech nie kłamią, że nie chcą przyjmować imigrantów.  Niech nie kłamią, że wypowiedzą pakt migracyjny.  Niech nie kłamią, że będą bronić naszych granic. – napisał były wojewoda mazowiecki, Tobiasz Bocheński.

Portal Warszawski. O krok do przodu

Na Ukrainie w warunkach bojowych sinus dochodzi do pięciu. Zawyżają wielokrotnie liczbę zużytej amunicji.

Ukraina zawyża liczbę zużytej amunicji? Wiceprezes PGZ wątpi w ukraińskie dane

16.07.2025 https://www.tysol.pl/a143722-ukraina-zawyza-liczbe-zuzytej-amunicji-wiceprezes-pgz-watpi-w-ukrainskie-dane

Wiceprezes Polskiej Grupy Zbrojeniowej Arkadiusz Bąk wywołał kontrowersje, kwestionując wiarygodność danych o zużyciu amunicji przez ukraińskie siły zbrojne. W rozmowie z portalem money.pl stwierdził, że informacje przekazywane przez stronę ukraińską są „znacznie zawyżone”.

Arkadiusz Bąk Ukraina zawyża liczbę zużytej amunicji? Wiceprezes PGZ wątpi w ukraińskie dane

Arkadiusz Bąk / PAP/Radek Pietruszka

  • Wiceprezes PGZ Arkadiusz Bąk zakwestionował ukraińskie dane o zużyciu amunicji, twierdząc, że są zawyżone i technicznie niewiarygodne.
  • Ukraiński portal Defense Express ostro skrytykował wypowiedź Bąka, zarzucając mu ignorancję i brak zrozumienia realiów frontu.
  • Spór ujawnia różnice między Polską a Ukrainą w ocenie sytuacji wojennej i stanu uzbrojenia.

Według wiceprezesa PGZ gdyby dane były prawdziwe, używane przez Ukrainę haubice wymagałyby serwisowania praktycznie co tydzień.

Te liczby są znacznie zawyżone, podobnie jak wszystkie dane z wojny – powiedział.

Ukraina zawyża liczbę zużytej amunicji? Wiceprezes PGZ wątpi w ukraińskie dane

Jak wskazał, wiele ukraińskich dział to przestarzałe systemy kalibru 152 mm, o krótkim zasięgu i ograniczonej trwałości. W jego opinii to właśnie przewaga technologiczna uzbrojenia NATO, w tym nowoczesnej amunicji o zasięgu do 40 km, robi różnicę na polu walki.

Gdyby policzyć, ile kto ma haubic i ile każda z nich ma tzw. resursu technicznego, czyli, ile strzałów może wykonać, to okazałoby się, że co tydzień wszystkie musiałyby iść do remontu. Te liczby są znacznie zawyżone, podobnie jak wszystkie dane z wojny. Dane, które otrzymujemy od naszego wojska, które są weryfikowalne poprzez dostęp do źródła informacji, trudno odnosić do ukraińskich informacji wojennych czy nawet publicystycznych. Po drugie, na froncie w Ukrainie pracuje głównie stara artyleria kalibru 152 mm, czyli o prostej konstrukcji pocisku o zasięgu 17–18 km. Nasze pociski mają prawie 40 km zdolności zasięgowych. Na tym polega różnica przewagi w walce technologicznej NATO versus stare systemy poradzieckie

– powiedział Bąk.

Reakcja ukraińskich mediów

Bąk zestawił informacje od ukraińskich źródeł z danymi zbieranymi przez polską armię, podkreślając, że te drugie są znacznie bardziej wiarygodne i oparte na sprawdzonych źródłach. Jego słowa wpisują się w coraz częściej pojawiające się w Polsce głosy sceptycyzmu wobec jednostronnych narracji płynących z Kijowa.

Według ukraińskich szacunków z sierpnia 2024 roku armia tego kraju zużywała średnio 14,6 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej dziennie. Dla porównania Rosjanie mieli dziennie odpalać aż 44,5 tys. pocisków.

Na słowa wiceszefa PGZ ostro zareagowały ukraińskie media. Portal Defense Express zarzucił Bąkowi „ignorancję” i brak zrozumienia sytuacji na froncie.

Ukraińscy żołnierze naprawdę strzelają ponad wszelkie normy. I nie robią tego dla wygodnego życia

– czytamy w odpowiedzi. Autorzy krytykują też sugestie, jakoby polska armia funkcjonowała na wyższym poziomie technologicznym, nazywając je „dość dziwnymi”.

„Ukraina zużywa tysiące pocisków”

Ukraińscy komentatorzy dodają, że powodem sceptycyzmu może być po prostu brak odpowiedniego uzbrojenia po stronie Wojska Polskiego. Ich zdaniem, niezależnie od typu sprzętu, Ukraina rzeczywiście zużywa tysiące pocisków dziennie – bo sytuacja tego wymaga.

Ostatecznie głównym pytaniem, ale dla Polaków, powinno być, czy te oceny są rzeczywiście sprawiedliwe. Czy też opierają się na fakcie, że polskie siły zbrojne dysponują obecnie jedynie około 140 działami samobieżnymi kal. 155 mm – koreańskimi K9A1 i własnymi Krabami – stwierdza dalej ukraiński portal Defense Express.

mail:

A kąt prosty wynosi 100 stopni, bo wtedy wrze woda [to autentyk ze studium wojskowego, płk. Tumanow.]

=====================================

mail:

No, muszą jakoś wytłumaczyć ogromną sprzedaż broni, w tym amunicji, do miłujących pokój krajów Afryki

Kompromitacja MSZ. Ale śmiechu beczka.

Kompromitacja MSZ. Demarche przekazane Stolicy Apostolskiej jest pełne błędów

Paweł Chmielewski https://pch24.pl/pawel-chmielewski-kompromitacja-msz-demarche-przekazane-stolicy-apostolskiej-jest-pelne-bledow/

(fot. youtube)

15 lipca ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej wręczył oficjalny protest Rzeczpospolitej w sprawie biskupów Meringa i Długosza. Zastanawiam się, co MSZ chciało w ten sposób osiągnąć – bo przekazany tekst jest wprost naszpikowany elementarnymi błędami. 

Chodzi o sprawę kazań, jakie na Jakiej Górze wygłosili dwaj emerytowani biskupi, Antoni Długosz z Częstochowy oraz Wiesław Mering z Włocławka. Pierwszy przemawiał 11 lipca, drugi 12 lipca. Antoni Długosz mówił o problemie migracji i Ruchu Obrony Granic, Wiesław Mering o proniemieckiej polityce rządu Tuska.

Treść ich wystąpień wywołała oburzenie władz Polski, które zdecydowały się poprzez ambasadę w Stolicy Apostolskiej złożyć oficjalny protest, demarche.

Treść protestu jest pełna błędów. Autor tekstu nie dochował podstawowej rzetelności, co jest dla polskiej dyplomacji po prostu kompromitujące.

Pierwszy błąd, który można określić jako strategiczny, to traktowanie obu wystąpień jako jednego problemu. W treści demarche protestuje się przeciwko dwóm biskupom, ale cytowany jest tylko i wyłącznie jeden – Wiesław Mering. Autor demarche nie zadał sobie trudu albo po prostu nie potrafił znaleźć w wystąpieniu bp. Antoniego Długosza nawet jednego zdania, które mógłby umieścić jako dowód problematyczności tych wypowiedzi. Fakt składania oficjalnego protestu wobec wystąpienia, w którym oburzające jest dosłownie nie wiadomo co, sam w sobie jest żenującym blamażem.

W przypadku bp. Wiesława Meringa nie jest lepiej. Autor demarche nie potrafił poprawnie ustalić daty wygłoszenia inkryminowanej homilii. Podał 13 lipca, choć homilia została wygłoszona dzień wcześniej. Ma to swoje znaczenie, bo autor demarche wyrażał oburzenie, argumentując z czytań niedzielnych. Msza była jednak sprawowana w sobotę. Jeżeli nie była sprawowana wieczorem jako msza niedzielna, to czytania były inne. Autor najwyraźniej tego w ogóle nie sprawdził.

Autor demarche nie potrafił poprawnie zacytować biskupa. Bp Mering powoływał się na poetę Wacława Potockiego, mówiąc: „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem”. Autor demarche zamiast wiernego cytatu z Potockiego oraz z homilii podał idiotycznie przekręconą wersję: „bo świat światem, Niemiec nie będzie bratem Polaka”.

Dalej jest jeszcze gorzej. W demarche stwierdza się, że biskupi działali „jako przedstawiciele Konferencji Episkopatu Polski”.

Tymczasem biskupi w Polsce – tak jak w innym kraju – nie są „przedstawicielami” Konferencji Episkopatu. Działają na mocy własnego urzędu, a Konferencję Episkopatu reprezentują tylko wtedy, kiedy występują w ramach funkcji w niej sprawowanych, na przykład przewodniczącego jakiejś komisji. Na Jasnej Górze tak nie było, dlatego twierdzenie demarche jest całkowicie niepoprawne i wskazuje, że jego autor nie ma podstawowej wiedzy o funkcjonowaniu Kościoła w Polsce.

Podobny błąd autor popełnił powołując się na konkordat i wskazując na zapisaną w konkordacie zasadę niezależności oraz autonomiczności Stolicy Apostolskiej i Rzeczpospolitej Polskiej, co sugeruje, że biskupi reprezentowali Stolicę Apostolską. Biskupi Mering i Długosz występując na Jasnej Górze jako emerytowani biskupi diecezjalni nie występowali jednak w imieniu Stolicy Apostolskiej. Taka insynuacja jest po prostu nadużyciem i kolejnym przykładem niezrozumienia ich roli oraz funkcji.

Idąc dalej tym samym błędnym tokiem rozumowania, autor demarche napisał, że skoro to Stolica Apostolska ma wyłączną władzę mianowania stanowisk kościelnych i biskupów, władza ta nakłada również obowiązek wyciągania konsekwencji w tym odwoływania biskupów, jeżeliby naruszyli oni konkordat. O naruszeniu konkordatu w przypadku obu biskupów nie ma oczywiście mowy, ale nawet gdyby tak było, demarche zawiera błąd, bo obaj biskupi nie sprawują już urzędu ordynariusza.

Z czego papież miałby ich odwołać? Z emerytury?

Wreszcie autor demarche powołał się na Kodeks Prawa Kanonicznego (kan. 287 § 2), gdzie czytamy, że „duchowni nie mogą brać czynnego udziału w partiach politycznych… chyba że – zdaniem kompetentnej władzy kościelnej – będzie wymagała tego obrona praw Kościoła lub rozwój dobra wspólnego”. Co ciekawe, autor demarche zacytował ten ustęp in extenso, tylko pogarszając rozmiar własnej niekompetencji.

Prawo interpretuje się ściśle, zatem, skoro KPK zakazuje czynnego udziału w partiach politycznych, to chodzi właśnie o czynny udział w partiach politycznych – a nie o komentowanie rzeczywistości politycznej. Wynika z tego, że autor demarche w ogóle nie rozumie, czym jest prawo – nie tylko kanoniczne.

Jako wisienkę na torcie podam jeszcze drobiazg związany z bp. Antonim Długoszem. Otóż oskarżając tego biskupa, autor demarche napisał, że tenże „publicznie poparł Ruch Obrony Pogranicza Roberta Bąkiewicza”. To się pięknie rymuje, ale takiej organizacji nie ma – istnieje Ruch Obrony Granic, a nie Ruch Obrony Pogranicza.

To tyle gdy idzie o elementarną sferę merytoryczną. Jeżeli jakiś poważny dyplomata w Kurii Rzymskiej zada sobie trud i przeczyta dokument przedłożony przez polską ambasadę, prawdopodobnie dobrze się uśmieje. Zastanawiam się, czy ambasador Rzeczpospolitej nie wstydził się wręczyć Stolicy Apostolskiej tego żenującego tekstu. Być może wiedział, że nikt go nawet nie przeczyta. Trudno powiedzieć.

Można byłoby jeszcze długo pisać o samej idei rządu Polski, by donosić na biskupów do Watykanu, na przykład sądząc, że rząd próbuje biskupów zastraszyć. Mogłoby to być skuteczne, gdyby demarche nie było tekstem tak złym merytorycznie. Skoro tekst demarche jest naszpikowany błędami, w istocie obraża adresata – Stolicę Apostolską, pokazując, że władze Polski nie traktują jej poważnie.

Dlatego należy uznać, że MSZ kieruje się zwykłym sentymentem antyklerykalnym i próbuje zaprezentować się wśród swoich wyborców jako władza, która „klechom nie przepuszcza”. To w oczywisty sposób dość nędzna i tania kontynuacja antyklerykalnej polityki władz PRL. Nędzna i tania, bo w PRL pracowali przynajmniej fachowcy, a tu mamy do czynienia z żenującą kompromitacją.

Paweł Chmielewski

Mistakes and Mission Creep

Mistakes and Mission Creep

We should re-think how to do outbreak responses

ROBERT W MALONE MD, MS JUL 16

My experience working in the Ebola response in 2014 re-enforced a very different lesson than that of the COVID policy wonks, who ran Operation Warp Speed and then the Biden White House Response. 

That is that vaccines would never be the answer to an ongoing viral outbreak. Just to say, once again, the genetic „vaccine” products did not work. They did not stop infection, transmission or death. They may have even driven viral evolution towards vax/antibody escape mutants. In the case of the West African Ebola outbreak, it was controlled using non-pharmaceutical interventions. Not vaccines or drugs. 

Medical countermeasures for future outbreaks involving pathogens for which we do not have direct-acting anti-pathogen pharmaceuticals must include a response that listens to hands-on physicians tinkering to find medical countermeasures that work in the field. Generic, FDA-approved medicines that have worked in the past for early treatments of disease processes will work in the future. They must be the first line of defense. 

Rather than being suppressed, autopsies and fundamental understanding of the pathophysiology of disease caused by novel pathogens must be promoted. Furthermore, public health responses to non-respiratory infectious diseases will differ from those for respiratory contagious diseases. One size does not fit all. 

And finally, that the US intelligence community is deeply embedded in the bureaucracy that sets “public health” policies, particularly during infectious disease outbreaks, and works hand-in-glove with Bill Gates, WHO leadership, US State Department, and the giants of the BioPharmaceutical industry, such as „Bio”. And the US “Intelligence” community has repeatedly bungled “public health” policy. They are not equipped for this mission, and should not be meddling in this space. This is yet another example of mission creep.

During COVID, the all-of-government response focused on vaccines and that is what they got (all of government meaning DHS, HHS, DoD, Department of State and CIA/IC). And it was a colossal fail that infringed on fundamental human rights principles. 

The USA had far more deaths attributed to COVID per capita than most or all other countries. This response was developed and operationalized by Ron Klain and then by Jeff Zients. Zients was both President Biden’s COVID czar and then moved to Chief of Staff. Jeff Zients WAS one of the key COVID puppetmasters. There must be investigations, and there must be consequences.

DYSCYPLINOWANIE PREZYDENTA, CZ. 1

Sławomir M. Kozak

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/dyscyplinowanie-prezydenta-cz-1,p1100124003

DYSCYPLINOWANIE PREZYDENTA, CZ. 1

W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej informacji o niejakim Epsteinie, a to za sprawą Elona Muska, który w rzekomym przypływie gniewu miał rzucić Donaldowi Trumpowi w twarz oskarżenie o bliskie relacje prezydenta z najsłynniejszym pedofilem świata. Większość żurnalistów dopiero w tym momencie raczyła dostrzec aferę, która związana była (i nadal jest) z byłym agentem izraelskich służb. Nadal jednak nie zauważają, że Musk nie sprzecza się z Trumpem, a zwyczajnie go dyscyplinuje. Niestety, również na naszym podwórku nieliczni uczciwi dziennikarze wykazują zaskoczenie tym tematem, choć przecież prasa amerykańska trąbiła o tym wszystkim wiele lat temu, a na polskim rynku wydawniczym już w roku 2022 pojawiła się książka mojego autorstwa (TerraMar. Utopia elit), w której opisałem nie tylko głównych „bohaterów” afery, ale też ich ścieżki „kariery”, łącznie z zawartością osławionego, czarnego notesu Epsteina. Wszystkim zainteresowanym polecam tę pozycję, a szczególnie dziennikarzom/jutuberom, by po jej lekturze przestali używać irytujących zwrotów typu „rzekomo”, „podobno”, „mówi się, że…”, itp. Urywek podaję poniżej:

——————————————————–

Epstein rozpoczął swą pierwszą pracę w szkole Dalton, we wrześniu 1974 roku. Krótko przed tym, dyrektorem szkoły przestał być Donald Barr. Bardzo możliwe, że zdążył odegrać jakąś rolę w przyjęciu do niej Epstein’a, zanim opuścił stanowisko. Barr pełnił służbę w OSS, agencji funkcjonującej w latach 1942-1946, będącej poprzedniczką CIA. Był bardzo aktywnym agentem wywiadu, polującym na nazistów, spośród których najważniejszych dla powojennej Ameryki, przerzucał w ramach operacji „Paperclip”, do Stanów.

O tej operacji pisałem w książce „Oko Cyklopa”. Jako że służb tego rodzaju nie porzuca się nigdy, jest prawdopodobne, iż pozostał z nimi związany i mógł na ich zlecenie wykonać proste zadanie przyjęcia do pracy nauczyciela.

Nawet, jeśli jest to trop mylny, to w środowisku mogącym wywierać wielki wpływ na politykę personalną tej placówki, byli przyjaciele Barr’a, a najważniejszym z nich był jego neokonserwatywny mentor żydowskiego pochodzenia, wydawca Norman Podhoretz. Syn Barr’a, William, w latach 70. był również pracownikiem CIA i mógł także odegrać jakąś rolę w rekrutacji Epstein’a, przy pomocy wpływów swojego ojca. Później, w latach 80. i 90. ubiegłego wieku, William Barr, jako Prokurator Generalny miał ogromne możliwości, by hamować śledztwa w sprawie afery Iran-Contras i innych, w które zamieszane były agencje rządowe USA. Już wtedy mógł mu pomagać w tych działaniach bliski przyjaciel, Robert Mueller, będący jego asystentem w Wydziale Karnym. Przypomnę, że na tydzień przed wydarzeniami 11 września 2001 roku, Mueller został dyrektorem FBI. Jako że w polskiej wersji Wikipedii nie ma o tym wzmianki, dodam, że w czasach nam bliższych, bo w roku 2017 Departament Sprawiedliwości mianował go specjalnym prokuratorem do nadzorowania śledztwa w sprawie potencjalnej ingerencji Rosji w amerykańskich wyborach prezydenckich 2016 roku. Swój raport w tej sprawie przekazał w roku 2019 na ręce Prokuratora Generalnego… Williama Barr’a. 

W roku 1976 Epstein został nieoczekiwanie zwolniony ze stanowiska wykładowcy i, o czym też pisałem wcześniej, trafił do banku Bear Stearns, znanego wówczas powszechnie, jako „bank żydowski”. Epstein uczył syna Greenberga, który był szefem tej instytucji, a także spotykał się z jego córką. Jako że piszę tu o pedofilach, nie od rzeczy będzie wspomnienie, iż Greenberg przyjaźnił się z mentorem Donalda Trumpa – Royem Cohn, który był powszechnie znanym prawnikiem i szarą eminencją amerykańskiej polityki.

To, przy okazji homoseksualista, przez lata niestrudzenie budujący całą sieć pedofilskich grup, zarówno dla własnych przyjemności seksualnych, jak i szantażu. Należy odnotować, że to on doprowadził do skazania na krzesło elektryczne szpiegowskiej pary, Juliusa i Ethel Rosenbergów. Zmarł na AIDS. W miniserialu HBO, zatytułowanym „Anioły w Ameryce”, postać tę odtwarzał Al Pacino. Przemysł filmowy na promowanie stylu życia tego typu osób nie szczędzi środków. Po niewyobrażalnie krótkim czasie, cztery lata od zatrudnienia w Bear Stearns, Epstein został komandytariuszem firmy! Ale, już w roku 1981 opuścił to intratne stanowisko, bez słowa wyjaśnienia w mediach. Pojawiały się co prawda pogłoski, że ma to związek z powiązaniami banku z firmą Seagram, o której relacjach z mafią mówiono niemal oficjalnie. Do jej szefa, niejakiego Edgara Bronfmana, jeszcze powrócimy. Podejrzewa się, że kiedy współwłaściciel banku, niejaki Jimmy Cayne, poczynił nietrafioną inwestycję, Epstein wziął na siebie rolę kozła ofiarnego, na co wskazuje choćby to, że niedawny wspólnik po odejściu otrzymał od szefów premię w wysokości 100 000 dolarów. Epstein pozostał przez resztę życia bliskim przyjacielem Jimmy’ego Cayne, jak również wiernym klientem banku.

W roku 1981 Epstein otworzył firmę konsultingową International Assets Group (IAG). Zależnie od potrzeb swoich niezwykle bogatych i wpływowych klientów, w tym rządów (!), odzyskiwał utracone przez nich fortuny lub przeciwnie, ukrywał je przed ciekawskim wzrokiem wspólników, zwykłych obywateli i urzędów podatkowych. Właśnie w tym czasie, do władzy w Stanach doszedł Ronald Reagan, wywodzący się ze środowiska największych zboczeńców i utracjuszy, czyli Hollywood. Były aktor był protegowanym wpływowych magnatów medialnych i tak zwanej Kosher Nostra, o której pisałem w książce „Czarny Wrzesień”, a która także zasługuje na odrębne opracowanie. Podobne ścieżki kariery obserwujemy zresztą całkiem blisko, w zupełnie współczesnych czasach. To w latach 80. właśnie, zacieśniły się związki amerykańsko-izraelskie, co w praktyce oznaczało intensywną współpracę agencji Mosad i CIA. Dzięki temu mariażowi mogła narodzić się pierwsza gigantyczna afera tamtego okresu, czyli Iran-Contras, przez znawców tematu zwana Izrael-Iran-Contras. (ciąg dalszy nastąpi…)

Sławomir M. Kozak

Pochodzenie szkaplerza Matki Bożej z Góry Karmel

Zastanawiałeś się kiedyś nad pochodzeniem Matki Bożej z Góry Karmel?

Zastanawiałeś się kiedyś nad pochodzeniem Matki Bożej z Góry Karmel?

Dr. Jose Maria Alcasid | 16/07/2025 https://polskakatolicka.org/pl/artykuly/zastanawiales-sie-kiedys-nad-pochodzeniem-matki-bozej-z-gory-karmel

Góra Karmel w naszych czasach

Góra Karmel przywodzi na myśl biblijne miejsce, gdzie prorok Eliasz stoczył duchową walkę z 450 kapłanami Baala, która zakończyła się ich klęską i zagładą, jak odnotowało Pismo Święte (1 Krl 18,19–40). To również tu Eliasz wysyłał swego sługę siedem razy na szczyt góry, by wypatrywał deszczu po latach suszy – i w końcu ogłosił: „Oto obłok mały jak dłoń człowieka podnosi się z morza” (1 Krl 18,44).

Góra Karmel leży na wybrzeżu Morza Śródziemnego w dzisiejszym Izraelu, górując nad miastem Hajfa. Wznosi się na wysokość 531 metrów n.p.m. i dominuje nad śródziemnomorskim wybrzeżem. Jej wapienne skały tworzą krajobraz przypominający urwisko. Nazwa „Karmel” pochodzi z hebrajskiego Hakkarmel (z rodzajnikiem określonym) i oznacza „ogród” lub „ziemię ogrodów” – ze względu na słynną bujność i zieloność tego miejsca w czasach starożytnych (Iz 35,2). Znana była z obfitości kwiatów, pachnących krzewów i ziół. Jej urok i piękno były tak wielkie, że porównano ją do oblubienicy w Pieśni nad Pieśniami (Pnp 7,5).

Obecnie Góra Karmel występuje także pod różnymi nazwami, jak: Antelope-Nose, Har Karmel, Holy Headland, Jebel Kurmul, Mar Elyas, Mount of User, Rosh-Kedesh.

Początek wezwania

Tytuł Matki Bożej z Góry Karmel wywodzi się od pustelników, którzy zamieszkiwali to święte miejsce w czasach Starego Testamentu. Ta pobożna i surowa wspólnota modliła się, oczekując przyjścia Dziewicy-Matki, która miała przynieść zbawienie ludzkości – podobnie jak święty prorok Eliasz, który wszedł na Górę Karmel, by modlić się do Boga o zbawienie Izraela w czasie straszliwej suszy.

Eliasz „wszedł na szczyt Karmelu i pochyliwszy się ku ziemi, wtulił twarz między swoje kolana” (1 Krl 18,42). Trwał w modlitwie i – jak wcześniej wspomniano – kilkukrotnie wysyłał sługę na szczyt, by wypatrywał znaku nadchodzącego deszczu. Nie tracąc ufności, przy siódmym razie otrzymał dobrą nowinę: „Oto obłok mały, jak dłoń człowieka, podnosi się z morza” (1 Krl 18,44). Wkrótce potem spadł ulewny deszcz i lud Izraela został ocalony.

Góra Karmel w obecnym kształcie. „Karmel” w języku hebrajskim oznacza „ogród” 
ze względu na jego słynne bujne i zielone piękno w czasach starożytnych.

Zapowiedź Matki Bożej

Eliasz widział w obłoku zapowiedź Dziewicy wspomnianej w proroctwie Izajasza (Iz 7,14). Pustelnicy naśladowali go i podobnie modlili się o przyjście długo oczekiwanej Dziewicy, która miała zostać Matką Mesjasza. Uczynili z tego swoją duchową misję.

Teologowie dostrzegają w tym małym obłoku figurę Maryi, przynoszącej zbawienie w siódmym wieku świata. Tak jak obłok powstaje z morza, nie będąc obciążony jego ciężarem ani słonością, tak Maryja wyszła z rodzaju ludzkiego, nie nosząc jego plam.

Na podstawie dzieła L’Institution des premières moines (Instytucja pierwszych mnichów), które najlepiej oddaje ducha Karmelu i jego najstarszych mistycznych tradycji, Eliasz rozpoznał w obłoku cztery tajemnice dotyczące narodzin Matki Bożej:

1.     Niepokalane Poczęcie – ponieważ Dziewica wyłania się z „słonych wód grzesznej ludzkości”, mając tę samą naturę, ale bez goryczy grzechu.

2.     Dziewictwo Maryi, podobne do Eliasza – skoro „wyłoniła się z Góry Karmel” i „jak stopa męża”, oznacza to, że pójdzie drogą Eliasza, który zachował dobrowolne dziewictwo.

3.     Czas narodzin Dziewicy – tak jak sługa Eliasza ujrzał obłok za siódmym razem, tak świat ujrzy przyjście Dziewicy w siódmym wieku świata.

4.    Dziewicze macierzyństwo – ponieważ w tym małym obłoku Bóg zstąpi jak słodki deszcz, „bez szmeru ludzkiej współpracy”, czyli bez naruszenia Jej czystości.

Duch Eliasza i Zakon Karmelitański

Eliasz prowadził pustelnicze życie na Górze Karmel, z wielką czcią dla Najświętszej Dziewicy. Jego uczeń Elizeusz, który otrzymał jego płaszcz, oraz inni naśladowcy – znani jako Synowie Proroka – dzielili jego samotność i napełnieni byli jego duchem. W świętej sukcesji przekazywali go dalej.

To dziedzictwo i duchowe praktyki dały początek Zakonowi Karmelitańskiemu, co potwierdzają tradycja, liturgia, pisma autorów oraz bulli papieskie Jana XXII, Sykstusa IV, Juliusza II, św. Piusa V, Grzegorza XIII, Sykstusa V i Klemensa VIII.

Jedno z objawień mistycznych głosi, że po tym, jak arcykapłan jerozolimski ogłosił, że św. Józef został wybrany przez Boga na męża Maryi, „młodzieniec z Betlejem dołączył do pustelników Eliasza na Górze Karmel i gorliwie modlił się o przyjście Mesjasza”.

Pierwszy kościół ku czci Matki Bożej w czasach chrześcijańskich

Zgodnie z tradycją i liturgią Kościoła, grupa mężczyzn oddanych prorokom Eliaszowi i Elizeuszowi przyjęła chrześcijaństwo w dniu Pięćdziesiątnicy. Byli oni uczniami św. Jana Chrzciciela, który przygotował ich na przyjście Zbawiciela.

Opuścili Jerozolimę i osiedlili się na Górze Karmel. Tam wznieśli kościół ku czci Matki Bożej – dokładnie w miejscu, gdzie Eliasz ujrzał obłok, symbolizujący zarówno płodność, jak i Niepokalane Poczęcie Bogarodzicy. Przyjęli nazwę: Bracia Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel.

Nierozstrzygnięty spór

W 1668 r. belgijski jezuita i hagiograf Daniel Van Papenbroek zakwestionował tę historię jako legendę z powodu braku dowodów. Wywołało to gorącą kontrowersję, która dotarła do Rzymu w 1698 r. Papież Innocenty XII nakazał milczenie wszystkim stronom do czasu wydania oficjalnej decyzji – co nigdy nie nastąpiło.

Mimo to w 1725 r. Benedykt XIII pozwolił Karmelitom ustawić w Bazylice św. Piotra posąg Eliasza z napisem honorującym go jako założyciela zakonu.

Ciągłość duchowa i maryjny charakter

Dopiero po wiekach zebrano historyczne dowody na istnienie pustelników na Górze Karmel związanych duchowo z Eliaszem. Najstarszy tekst pochodzi z 1177 r. od greckiego mnicha Jana Fokasa.

Styl życia mnichów był rozwijany przez św. Bertholda z Karmelu, który przybył do Ziemi Świętej jako pielgrzym z Limoges we Francji lub jako krzyżowiec. Zgromadził innych pustelników z Palestyny i ukształtował wspólnotę inspirowaną duchem Eliasza.

Ci pierwsi mnisi, którzy osiedlili się tam ok. 1150 r., utworzyli kaplicę poświęconą Matce Bożej. Od czasów św. Brokarda (następcy Bertholda i pierwszego generała zakonu), karmelici przyjęli nazwę Braci Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel. Tak więc nabożeństwo do Matki Bożej stanowiło fundament ich duchowości.

Reguła karmelitańska

Św. Brokard zabiegał, by ich styl życia został określony świętą Regułą. Około 1210 r. zatwierdził ją św. Albert, łaciński patriarcha Jerozolimy. W 1247 r. papież Innocenty IV ostatecznie ją uznał. Pierwotna reguła zawierała 16 artykułów, później została zrewidowana.

Św. Szymon Stock i szkaplerz

Nie sposób pominąć roli św. Szymona Stocka w historii Matki Bożej z Góry Karmel i brązowego szkaplerza. Urodził się ok. 1165 r. w hrabstwie Kent w Anglii. Nazywano go też „Simon Anglus”.

W XIII w., w czasie krucjat, dołączył do pustelników z Góry Karmel, którzy uważali się za następców Eliasza. Gdy sytuacja w Ziemi Świętej się pogorszyła, wspólnota przeniosła się do Aylesford w Anglii.

W 1247 r. Szymon, mając 82 lata, został wybrany na przełożonego generalnego zakonu. Wprowadził reformy dostosowane do warunków Zachodu, przekształcając zakon z eremickiego w żebraczy, na wzór dominikanów i franciszkanów.

W obliczu prześladowań i odrzucenia, mnisi zwrócili się w 1251 r. do Maryi o pomoc.

Tradycja głosi, że 16 lipca 1251 r. Matka Boża ukazała się Szymonowi Stockowi, trzymając Dzieciątko Jezus w jednej ręce, a w drugiej brązowy szkaplerz, mówiąc:

„Hoc erit tibi et cunctis Carmelitis privilegium, in hoc habitu moriens salvabitur”
(„To będzie przywilej dla ciebie i wszystkich Karmelitów: kto umrze w tym habicie, nie zazna ognia wiecznego”)

13 stycznia 1252 r. zakon otrzymał list protekcyjny od papieża Innocentego IV.

Święty Szymon Stock żył 100 lat i zmarł 16 maja 1265 r. w klasztorze w Bordeaux.

Szymon Stock otrzymuje od Matki Bożej brązowy szkaplerz z obietnicą „przywileju Karmelu”.

Brązowy szkaplerz

Szkaplerz Matki Bożej z Góry Karmel, znany też jako brązowy szkaplerz, jest jednym z najpopularniejszych sakramentaliów w Kościele katolickim. Używana przez świeckich miniatura wywodzi się z habitu karmelitów – bezrękawnika z narzuconą szatą, znaku powołania i oddania Maryi.

Maryja powiedziała św. Szymonowi:

„Przyjmij, mój ukochany synu, ten habit twojego zakonu. Będzie on dla ciebie i wszystkich Karmelitów przywilejem: kto umrze w tym szkaplerzu, nie zazna ognia wiecznego… Będzie on znakiem zbawienia, ochroną w niebezpieczeństwie i rękojmią pokoju”.

Brązowy szkaplerz w miniaturowej wersji, powszechnie używany przez wiernych świeckich.

Przywilej szabatni

Z noszeniem brązowego szkaplerza wiąże się tzw. przywilej szabatni, oparty na apokryficznej bulli Sacratissimo uti culmine Jana XXII z 3 marca 1322 r. Papież twierdził, że Matka Boża objawiła mu się i poleciła karmelitów jego opiece.

Według objawienia Maryja obiecała:

„Ja, Matka Łaski, zstąpię w sobotę po ich śmierci i kogo zastanę w czyśćcu, tego uwolnię i zaprowadzę na świętą górę życia wiecznego”.

Aby otrzymać owoce tego przywileju, należy:

1.     Nosić brązowy szkaplerz,

2.     Zachowywać czystość według stanu życia,

3.     Odmawiać codziennie Różaniec lub Małe Oficjum Najświętszej Maryi Panny.

Aby otrzymać duchowe łaski, trzeba być uroczyście przyjętym do noszenia szkaplerza przez kapłana lub diakona. Po tym obrzędzie wszystkie kolejne szkaplerze można nosić bez ponownego błogosławienia.

Uroczystość Matki Bożej z Góry Karmel

Święto Matki Bożej z Góry Karmel zostało ustanowione przez karmelitów między 1376 a 1386 r. jako Commemoratio B. Mariae Virginis. Upamiętnia ono zwycięstwo zakonu, który uzyskał aprobatę swej nazwy i konstytucji od papieża Honoriusza III 30 stycznia 1226 r. Święto wyznaczono na 16 lipca, ponieważ – według tradycji – tego dnia w 1251 r. Maryja dała św. Szymonowi Stockowi szkaplerz. Papież Sykstus V zatwierdził je w 1587 r.

Matka Boża z Góry Karmel w Lourdes i Fatimie

Na znak błogosławieństwa, Królowa Nieba ukazała się po raz ostatni w Lourdes właśnie 16 lipca 1858 r., w święto Matki Bożej z Góry Karmel.

Podobnie, siostra Łucja z Fatimy relacjonowała wizję z 13 października 1917 r., mówiąc:

„…wydawało mi się, że widzę Matkę Bożą w postaci podobnej do Matki Bożej z Góry Karmel.”

Matko Boża z Góry Karmel, módl się za nami!

Źródło: tfp.org

Nie ma przypadków w Bożym planie

Nie ma przypadków w Bożym planie.
Rafał Topolski <kontakt@polskakatolicka.org>

Pewnego dnia, w średniowiecznym Rzymie, spotkali się trzej wielcy święci: św. Dominik, św. Franciszek z Asyżu i św. Anioł z Góry Karmel. Rozpoznali w sobie Bożych wybrańców, a Duch Święty natchnął ich do proroczych słów…

To wtedy padło jedno z najbardziej poruszających proroctw o przyszłości Kościoła:

„Pewnego dnia świat zostanie ocalony przez Różaniec i Szkaplerz”.

Te słowa Świętego Dominika nabierają dziś wielkiej wagi.
Dlaczego? Bo stoimy na krawędzi duchowego upadku.

Deprawacja, demoralizacja, odejście od wiary – to codzienność, z którą musimy się mierzyć. Ale Maryja – Matka i Królowa – nie zostawiła nas bezbronnymi.

Dlatego przypominamy tę niezwykłą historię, sięgającą proroka Eliasza, Góry Karmel, objawień Matki Bożej św. Szymonowi Stockowi oraz cudownych obietnic z tym związanych.
Poznaj pełną opowieść o Szkaplerzu karmelitańskim, Matce Bożej z Góry Karmel i św. Szymonie Stocku, który usłyszał:

„Kto umrze odziany w ten Szkaplerz, nie zazna ognia piekielnego”. Ten znak ochrony Maryi nie jest tylko dla zakonników – ale dla każdego, kto z wiarą i miłością powierzy Jej swoje życie.

Przeczytaj cały artykuł tutaj:
Kliknij, aby poznać niezwykłe świadectwa i obietnice Maryi Udostępnij ten tekst – i rozważ ponowne przyjęcie Szkaplerza lub jego przyjęcie po raz pierwszy.
Z Maryją, Matką Szkaplerza i Królową Polski,
Rafał Topolski
Polska Katolicka, nie laicka
PS. W artykule przeczytasz również o tym, co łączy objawienia z Fatimy ze Szkaplerzem. To lektura, która przemienia serca.

BARDZO KRÓTKA HISTORIA DOBREGO PIESKA. V. Andrzej Sarwa

Andrzej Sarwa AZOR. opowiadania o psach

3.

MALUSZEK

BARDZO KRÓTKA HISTORIA DOBREGO PIESKA

W sobotę 11 listopada 2017 roku było dość zimno, a powietrze przesycała wilgoć przemieszana z czymś jeszcze, z czymś nieokreślonym… jakby jakimś chwytającym za duszę smutkiem…

Przyszedł cichutki, wystraszony, prowadzony na długiej parcianej smyczy, z przybrudzoną niebieską obróżką na szyi. Chudy kundelek, wynędzniały, z zapadniętymi bokami, ze zmatowiałymi ślepkami.

„Czyżby tracił wzrok? Jak sobie poradzimy ze ślepym psem?… – przemknęło mi przez głowę. – I to jeszcze na dodatek starym, bo – jak określili weterynarze – miał dziesięć, a może nawet jedenaście lat… a na dobitkę chorym i to poważnie chorym na serce”.

Ponieważ sam takiej przypadłości doświadczam, to dobrze wiem, czym ona jest.

Ale decyzja o przygarnięciu sędziwego, słabiutkiego i zabiedzonego psa podjęta była świadomie. Powodów po temu było kilka – leciwy i niezdrowy, więc jest szansa, że mnie nie przeżyje, bo gdyby miało być inaczej, a po mojej śmierci, jeśli by nie miał kto, lub nie chciał się nim nikt zaopiekować, to co by to stworzenie czekało? Jaki los? Co prawda byli tacy, którzy pukali się w głowę, doradzając przyjęcie pod dach szczeniaka, ale nawet ich słuchać nie chciałem.

– Czy udręczonemu zwierzęciu, które w życiu zaznało tylko głodu, i poniewierki, kija i kopniaków nie trzeba dać choćby trochę serca i zapewnić bezpieczny dach nad głową? Czy nie zasługuje na codzienną pełną miseczkę czegoś pożywnego, smakowitego, a nie tylko na skórkę suchego chleba czy resztki z obiadu i – jeśli się „panu” albo „pani” przypomni – może i odrobinę wody?

Tak więc decyzja zapadła. Ostateczna i nieodwołalna.

Dopełniliśmy formalności, a właściwie zrobiła to moja córka Marta, bo to ona – oficjalnie – miała być jego właścicielką. Podpisała papiery i został z nami…

– Nazwałyśmy go Słodziak, bo jego prawdziwego imienia nie udało się nam poznać – powiedziała jedna z pań, które przywiozły psiaka.

– Słodziak? – skrzywiłem się i raz jeszcze bacznie przyjrzałem się kundelkowi. – Dla mnie to Maluszek. Tak właśnie, Maluszek.

– No to… niech będzie Maluszek, jeśli pan woli. I powiem państwu, że naprawdę mu się udało, bo takie psy praktycznie nie mają szansy na adopcję.

– A to czemu?

– Bo stary, bo poważnie chory, bo najwyraźniej po przejściach, bo mały, bo czarny, no i bez ogona.

– No tak – skinąłem głową – jakiś łotr obciął mu ogonek przy samym tyłeczku…

Maluszek jak gdyby zrozumiał, o czym mowa i pewnie chcąc wkupić się w nasze łaski śmiesznie, kilka razy, pokręcił tym swoim kuperkiem, bo zamerdać nie miał przecież czym.

W końcu trzasnęła furtka, samochód parkujący przed naszym domem odjechał…

Zostaliśmy z Maluszkiem sam na sam…

Piesek stanął przede mną i spojrzał mi w oczy, najwyraźniej z obawą co go teraz czeka…

* * *

Nasza kundliczka Rudzia – prawie jamnik! – raz i drugi ostrożnie obwąchała nowego domownika, a potem trąciła go swoim czarnym nochalem, uśmiechając się całym pyskiem i zapraszając Maluszka do zabawy. Poskakali trochę w ogródku na trawniku, udając, że walczą ze sobą, a potem – gdy znudzona Rudzia – zostawiła go samego, zawołałem pieska do domu.

Dreptał posłusznie, trzymając się mojej nogi, jakby był do niej przyklejony i bał się, bardzo się bał, czego nie był w stanie ukryć… chociaż chyba nawet nie próbował…

– Piesku, nie bój się już, nie drżyj – szepnąłem, nachylając się ku niemu, a on ten szept usłyszał, ale czy zrozumiał? Chyba nie. Najpierw bowiem się skulił, a później zadzierając łebek, spojrzał tylko na mnie tymi swoimi zmętniałymi ślepkami, w których była jakaś jedna, jedyna najogromniejsza prośba. Jaka? Tego jeszcze wtedy nie umiałem zgadnąć… i musiało minąć sporo czasu, żebym pojął, o co on wtedy bezgłośnie wylękniony żebrał: „Nie bij mnie…” – takie to, bez wątpienia, było to jego nieme błaganie…

Zdezorientowany rozglądał się po domu.

– Zrobimy eksperyment – powiedziałem. – Zobaczymy, co też on jada. W kuchennej szafce leżała garstka wysuszonych na kamień skórek chleba, które pewnie miały jakieś tam przeznaczenie kulinarne. Wziąłem jedną z nich i podsunąłem Maluszkowi pod nosek. Nieomal rzucił się na nią i w mgnieniu oka rozgryzł, przełknął i patrząc się na mnie, najwyraźniej czekał na więcej. Chudzina…

– Oj bracie! Toś ty musiał mieć w życiu niebywały wręcz dobrobyt! Idziemy!

Podreptał posłusznie, stukając pazurkami o podłogę. Otworzyłem lodówkę, odkroiłem kawał kiełbasy, a on wpatrywał się w nią, z nieskrywaną nadzieją przełykając ślinę.

– Chodźmy dalej, tu cię nie będę karmił.

Rozsiadłem się wygodnie w swoim pokoiku na wersalce, Maluszek zaś przycupnął na swojej chudej, kościstej dupinie tuż przed moimi nogami. Odkrawałem plasterek po plasterku i podawałem mu wprost do pyszczka, a on te kęsy w mgnieniu oka pochłaniał, jakby w obawie, że tylko może raz coś tak niezwykłego mu się przytrafiło, albo, że mu je ktoś odbierze. A może i jedno i drugie.

Zdrętwiała mi noga, więc ją odruchowo wyprostowałem. Pies gwałtownie odskoczył ode mnie, przewrócił się na bok i począł trząść się ze strachu, znów z przerażeniem patrząc mi w oczy. Wyciągnąłem rękę w jego stronę, żeby go pogłaskać, ale jego strach jeszcze się wzmógł. Odwrócił się na grzbiet, podkulił łapy, odsłaniając brzuszek, jakby chcąc mi w ten sposób powiedzieć: „Widzisz, jestem całkiem bezbronny, bez reszty ci się podporządkowuję i oddaję ci moje życie…” Jednocześnie w jego zamglonych ślepkach znów dostrzegłem tę niemą prośbę: „Proszę… nie bij mnie… proszę…”

– Maluszku! Coś ty?! Nie bój się chłopaczyno! Masz tu jeszcze trochę kiełbasy. Nie chcę być twoim panem, ale przyjacielem!

Lecz on wciąż leżał na grzbiecie, odsłaniając najwrażliwsze części ciała, dygocąc ze strachu.

Zamilkłem i zamarłem w bezruchu z tym kawałkiem kiełbasy wyciągniętym w jego stronę.

Uspokajał się. Powoli, z wahaniem usiadł, nieufnie zerknął na moją nogę, ale ostatecznie, przezwyciężywszy strach, zjadł kolejną porcję bynajmniej nie najtańszej z wędlin. Tę gorszą zostawiłem dla ludzi, bo przecież piesek na powitanie musiał być naprawdę godnie przyjęty.

Przydreptała Rudzia, zerknęła na kundelka, zerknęła na mnie, zerknęła na kiełbasę… Swoją porcję ostrożnie wzięła w zęby, jakby niezdecydowana do końca czy aby to jej posmakuje. Ostatecznie jednak pogryzła i przełknęła. Królewna!

* * *

Maluszek dostał – wzgardzone niegdyś przez Rudzię – wygodne, mięciuchne i dość obszerne legowisko, w którym podesłaliśmy mu stary, sprany niebieski ręcznik frotowy, który wypożyczyły nam dziewczyny ze schroniska, żeby zapachem przypominał mu wcześniejsze miejsce – jego klatkę, czy też kojec, bo same nowe zapachy mogłyby niezbyt dobrze wpływać na psiaka, wywołując lęk, niepokój, poczucie zagrożenia.

Ale niezadługo ów ręcznik przestał pełnić funkcję Maluszkowego posłania i został zastąpiony piękną, puszystą, mięciuchną i ciepłą skórką baranią.

Zmieniliśmy mu także obróżkę ze starej niebieskiej, na nowiutką czerwoną.

* * *

Mijał dzień za dniem… jesień się kończyła, zaczynała zima. Codzienne spacery we troje – ja z Maluszkiem na smyczy i Rudzia przodem biegająca wolno. Ach! Co to były za szczęśliwe wyprawy! Ile śladów na śniegu, ile zapachów! Oboje z nosami przy ziemi. Oboje przepełnieni psim szczęściem.

Ale nie zawsze tak było, przychodziły i dni zimne, wietrzne i dżdżyste, słoty ciągnące się tygodniami albo na odmianę ściskał mróz, a zadymka zasypywała nasze spacerowe ścieżki.

I tak to – raz smutniej raz weselej upływał czas. Słońce wschodziło, słońce zachodziło, topniały śniegi, zieleniały trawy, złociły się kępy podbiałów i kaczeńców, żółciły się, oblepione kwiatami, drzewa dereniowe, morelowe sady białe od kwiecia wabiły pierwsze pszczoły, a potem upojnie, gorzkawo, migdałowo pachniały rozkwitłe śliwy, delikatne wonie smużyły się z kremowobiałych kwiatów grusz, różowiły się jabłonie…

Maje oszalałe od barw i zapachów: fioletowych bzów-lilaków, kremowobiałych baldachów bzów dzikich, głogów czerwonych i białych, od kalin, jaśminów, od bladoróżowych róż dzikich, które się porozsiadały po zdziczałych ogrodach, po miedzach i po ugorach…

* * *

Maluszek nabierał ciała, już nie miał zmętniałych ślepek. Coraz częściej się uśmiechał i zdawało się, że teraz wreszcie jest w pełni szczęśliwy.

Cóż, jednak nie. Rudzia w końcu zobaczyła w nim konkurenta, który nie odstępował mnie na krok, a gdy pracowałem przy biurku, nieustannie warował u moich stóp z główką ułożoną na wyciągniętych łapach.

I Rudzia zaczęła przepędzać Maluszka z każdego miejsca. Najpierw odebrała mu wymoszczone baranią skórą legowisko. Potem przegnała go z drugiej skórki, którą Marta rozesłała mu gdzie indziej. Ale i stamtąd został wyrugowany. Moja wersalka, gdzie uwielbiał leżeć, także stała się dla pieska zakazana. Ostatecznie zostało mu miejsce na dywanie, ale jeszcze częściej goła podłoga.

W końcu wymyśliliśmy, że w ciasnym kąciku między moim biurkiem a wersalką rozścielemy mu starą narzutę, pod którą ukryjemy miękką i cieplutką skórę baranią. I dopiero na to Rudzia dała się nabrać. Chociaż… chyba nie do końca, ale miejsce było tak mało atrakcjine, że łaskawie go nie zajęła.

Lecz Maluszek, chociaż czasem tam się kładł, robił to jakby ukradkiem i gdy tylko Rudzia pojawiała w pobliżu, dyskretnie opuszczał i to legowisko…

* * *

Choć nie był najważniejszy w naszym małym dwupsowym stadku, gdzie Rudzia wywalczyła sobie pozycję liderki, Maluszek odnosił sukcesy w innych obszarach, ot jak choćby w taki sposób, że jego zdjęcie znalazło się na pierwszej stronie okładki zbiorku opowiadań o psach (i to w trzech językach) zaprezentowanej na targach książki w Krakowie! A gdy dodać do tego e-book i audiobook, to widać było pełen Maluszkowy celebrycki sukces! Tyle że dla piesków takie rzeczy nie mają żadnego, ale to żadnego znaczenia.

Chyba ważniejsze dla niego było to, że założyliśmy naszą chłopacką bandę, której przywódcą został, co oczywiste, Maluszek i razem wędrowaliśmy po dróżkach i ścieżkach, a w domu zawsze trzymaliśmy się razem.

Tak czy inaczej – teraz już nie był sparszywiałym kościotrupkiem bez sierści, jakim go znaleziono, gdy – ponoć – z najwyższym trudem wlókł się środkiem ruchliwej ulicy, która bardziej prowadziła go pod koła rozpędzonych samochodów, niż w jakiekolwiek dobre miejsce, ale widocznie czasem i nieszczęśliwe pieski otrzymują w prezencie od Pana Boga odrobinę ulgi w cierpieniu i garstkę miłości…

* * *

Czas ciągle gnał, gnał nieubłaganie… Minął rok i minęła ta przerażająca hukiem fajerwerków Noc Sylwestrowa, gdy ludzie bezrozumnie się cieszą, iż znów o krok przybliżyli się do śmierci, i gdy to przerażony Maluszek najchętniej skryłby się pod ziemią, lecz najczęściej chował się w brodziku pod prysznicem w łazience, albo przynajmniej na płytkach podłogi w pobliżu umywalki.

Tam był jego azyl, chociaż może to niezbyt odpowiednie słowo, bardziej chyba pasuje tu inne – kryjówka, z której korzystał także, gdy grzmiało za oknem, pioruny z łoskotem uderzały w ziemię, a błyskawice zimnym blaskiem rozświetlały niebo.

A później znów słońce wychodziło spoza chmur, a potem liście dzikiego wina nabierały ciemnopąsowej barwy, klony okrywały się złotem i czerwienią, brzozy i wiązy żółkły, brązowiały dęby, a po wąwozach zbierała się mgła… I znów nieubłaganie zbliżała się kolejna Noc Sylwestrowa…

* * *

Maluszek słabł. Coraz więcej posiwiałych kudełków pojawiało się na jego grzbiecie, kontrastując z czarnym futerkiem, podpalanym na brzuszku i szyi i białawym na pyszczku.

Coraz bardziej słabło Maluszkowe serduszko. Coraz bardziej i coraz częściej kaszlał… a jakby tego było mało, zaczęły się i inne dolegliwości. Być może zaczął mu się formować bolesny guz u wylotu przewodu pokarmowego, bo czynności fizjologiczne sprawiały mu tak dotkliwy ból, że nie umiał pohamować niesamowitego, wręcz przeraźliwego zawodzenia ostatecznie przechodzącego w straszny krzyk, bo inaczej nie dało się tego głosu nazwać.

Weterynarz tylko raz odważył się pieska uśpić i zbadać, co też on ma w tych swoich kiszeczkach. Oczyścił to i owo, ale niczego konkretnego – jak powiedział – nie wymacał. Maluszek z trudem wybudził się z narkozy.

I od tamtej pory już wiedzieliśmy, że nie pozostaje nic innego, jak tylko wspomagać go lekarstwami i oczekiwać, aż nadejdzie ostateczny kres jego chorób… tyle że zdawało się nam, iż to – tak naprawdę – nigdy nie może się wydarzyć.

* * *

Minęła nędzna wiosna 2020 roku – roku diabła, roku dotkniętego przekleństwem obsesyjnego lęku mas przed śmiercią, która rzekomo chciała ich dopaść i unicestwić, anihilować… lęku przed odejściem w niebyt, bo nawet i ci, którzy się uważali za osoby religijne, skłaniali się raczej ku wierze, że po ustaniu krążenia ustaje wszystko i nie ma już niczego…

Przyszedł ładniejszy nieco czerwiec i wtedy Rudzia zaczęła odmawiać wychodzenia na spacery, więc chodziliśmy tylko my dwaj – nasza chłopacka banda, czyli ja i Maluszek.

Ptaki, których trele wiosną niosą się zewsząd, z koron drzew, z zarośli i z jakichś niedookreślonych miejsc teraz zamilkły – zapanowała jakaś i przygnębiająca i jakby groźna cisza.

Było coraz smutniej…

W końcu i Maluszek coraz niechętniej dreptał przede mną, co kilka, kilkanaście kroków przystając zdyszany i bardzo zmęczony… I ten kaszel… kaszel, który go dręczył i za dnia i w nocy… Leki przestawały już skutkować.

Nasze spacery, każdego dnia krótsze, dawały nam coraz mniej przyjemności, a były tylko jakimś codziennym rytuałem i niczym już więcej…

I tak przemijało lato…

* * *

Maluszek jadł coraz mniej. Niby jeszcze w czasie obiadu siadał przy moich nogach i wpatrywał się we mnie, ale już nie prosił o co smakowitsze kąski, jakie mu zwykle podtykałem pod nosek. Siadał tak i patrzył tak, bo to też stanowiło rodzaj pewnego rytuału.

* * *

Niedzielny dzień 6 września 2020 roku obudził się smutny, a z nieba zaciągniętego chmurami zaczął padać drobny deszcz.

Wbrew obawom, że psy nie zechcą pójść na spacer, to jednak wyjątkowo chętnie, jak nigdy od wielu już miesięcy, wybiegły za furtkę.

Rudzia wyprzedzała mnie, jak to miała w zwyczaju, a Maluszek z roześmianą mordką węszył, buszował w trawie i pogryzał jej źdźbła. Tak szczęśliwego nie widziałem go chyba nigdy, od kiedy zamieszkał pod naszym dachem!

„– Mój Boże – pomyślałem – wreszcie mu się poprawiło! Najwyraźniej zdrowieje!”

Ciągnął smycz z takim zapałem, że ledwo mogłem za nim nadążyć! I był to wspaniały spacer, przeszliśmy całą tę trasę, jaką przemierzaliśmy od lat, najpierw z Rudzią, a potem z obojgiem, a która w ciągu ostatniego półrocza skurczyła się nam więcej niż o połowę!

Mżawka się nasiliła, aby dość szybko przejść w spokojny słaby deszcz. Przyśpieszyliśmy.

Gdy dotarliśmy do podwórka i zatrzasnąłem furtkę, do drzwi domu szliśmy już w ulewie.

Poczekaliśmy w przedpokoju, aż Marta powyciera ubłocone łapy i zmoknięte futerka.

Rudzia położyła się zaraz na skórce baraniej w pokoju Marty, a Maluszek nie odstępował mnie nawet na krok. Gdy pracowałem na komputerze, leżał na podłodze obok moich stóp, gdy zaś siadałem na wersalce, żeby rozprostować kręgosłup, wskakiwał i przycupnąwszy obok, wpatrywał mi się w oczy, długo, głęboko, jakoś tak dziwnie, jak nigdy dotąd, aż przechodził mnie dreszcz.

W czasie obiadu zawzięcie się domagał, żeby się z nim dzielić, czego nie robił już od tygodni, więc mu nie skąpiłem najlepszych kąsków, za co dziękował mi uśmiechniętą mordką. Byłem pewny, że on naprawdę zdrowieje…

* * *

Nastawał wieczór. Za oknem deszcz się nasilił. Strugi wody spływały po szybach, grube krople bębniły w parapet.

Gdy zaczęło zmierzchać, psy dostały kolację, którą zjadły ze smakiem.

A potem… potem Maluszek zaczął kaszleć, coraz bardziej i bardziej…

Dżdżysta noc… Mrok jakiś przerażający i to bębnienie kropel w blaszane parapety…

Maluszek kaszlał, już prawie bez przerwy. Noc zgęstniała, a ulewa się nasilała.

W końcu kaszel jakby trochę zelżał. Piesek odrobinę uspokojony położył się na podłodze, wciskając się pod moją wersalkę. Pomyślałem, że może to na dzisiaj koniec jego cierpień, że teraz się uspokoi, uśnie i rano wszystko będzie dobrze, jak każdego wcześniejszego poranka.

Byłem zmęczony, bardzo zmęczony, położyłem się więc i ja. Przyłożyłem głowę do poduszki i po jakimś czasie znalazłem się na pograniczu jawy i snu. Nie wiem, jak długo spałem, ale chyba dość krótko, bo bardzo prędko wróciłem do całkowitej przytomności, kiedy to Marta weszła do pokoju i powiedziała przez łzy:

– Tato… Maluszek umiera…

Podźwignąłem się, usiadłem na wersalce, a potem wstałem i poszedłem za nią.

Leżał w łazience na gołych i zimnych płytkach posadzki tak biedny i wystraszony jak jeszcze chyba nigdy przedtem.

Marta usiadła na podłodze obok niego. Spojrzał na nią z nadzieją, że mu pomoże, że go ochroni, jak zawsze, gdy grzmiało, albo eksplodowały sztuczne ognie. Podźwignął się nawet nieco, przytulił się pyszczkiem do jej policzka, a potem znowu osunął się na płytki, na gołe białe, zimne płytki i ułożył głowę na wyciągniętych łapach.

Piesek bardzo chciał odpocząć, ale wrócił kaszel tak straszny, że aby się nie udusić musiał siadać. I tak to trwało i trwało… aż zaczęła się agonia… a gdy zaczął już charczeć… było jasne, że jego psia droga ostatecznie dobiega kresu, lecz było też widać, jak bardzo i boi się i nie chce umierać…

A podobno psy mają tylko instynkt i nie mają samoświadomości, rozumu, uczuć ani duszy… Skąd zatem ten lęk przed umieraniem, przed śmiercią? No skąd? Odpowiedzcie mi nieprzyjemni mądrale!

Przykucnąłem naprzeciw Maluszka, a on od czasu do czasu resztką sił kierował swoje brązowe ślepka to na mnie, to na Martę, jakby prosząc, byśmy go osłonili przed tym, co nadchodziło groźne i przerażające, tak jak zawsze dotąd chroniliśmy go przed pomrukami burzy, czy hukiem noworocznych fajerwerków…

A może miał nadzieję, że to jeszcze nie teraz? Przecież był w tym swoim schowanku, w swojej – jak dotąd zawsze bezpiecznej skrytce, w tym swoim azylu, a my byliśmy przy nim, tuż obok, obydwoje.

Ale to już było dogasanie…

Odchodzenie się przeciągało, za oknem mroczyła się długa noc i straszna ulewa potokami spływała z chmur.

Patrzyłem przez łzy na Maluszka i doszedłem do przekonania, że on chyba już pogodził się z losem i że gotów byłby umrzeć, ale teraz trzymał się życia wyłącznie dla nas – dla mnie i dla Marty, najwyraźniej nie chcąc nam sprawić zawodu, bo widząc nas czuwających obok, uznał, że swoim odejściem przysporzyłby nam smutku i pewnie jeszcze więcej łez… więc cierpiał i walczył z agonią…

– Martuniu – powiedziałem, idąc do swojego pokoju – zostaw go samego, on przy tobie nie odejdzie.

Więc z mokrymi oczami zostawiła go w tej łazience na tych zimnych płytkach obok umywalki, podniosła się z posadzki i odeszła, ale on jeszcze resztką sił dźwignął się na łapy i przywlókłszy do mojego pokoju, usiadł tuż przed moimi stopami i spojrzał mi w oczy.

A ja… a ja niczego nie mogłem… bezsilny…

– Maluszku-Paluszku… zostawiasz mnie samego… nie będzie już naszej chłopackiej bandy… Maluszku kochany… chłopaczyno… – szeptałem.

Już nie mógł dłużej siedzieć i gdzieś odszedł, a ja nie podążyłem za nim, bo wiedziałem, że jeśli pójdę, to znowu agonia się przeciągnie…

W końcu ze zmęczenia przysnąłem i znowu obudził mnie głos Marty:

– Tato… Maluszek… tym razem już…

Tak… już. Teraz wiedziałem, że to już…

Nie było go w łazience. Leżał w saloniku pod oknem, na gołych deskach podłogi, tam, gdzie nigdy się nie kładł ani on, ani Rudzia… tam sobie znalazł ostatnie miejsce pod naszym dachem…

Jego ostatni wydech był podzielony jakby na trzy odrębne – pierwszy był najsilniejszy, drugi słabszy, a wraz z trzecim wyszła z niego resztka powietrza razem z małą dobrą psią duszyczką… a małe schorowane serduszko wreszcie przestało go boleć… i opuściły go już wszystkie lęki.

Był poniedziałek 7 września, godzina 1:20.

Za oknem nieustający szum ulewy… woda wciąż spływała potokami z chmur… więc nie można go było wynieść na dwór, musiał zostać do rana tu, gdzie odszedł poza granicę życia. Więc został.

Marta owinęła go narzutą, którą kładła na tej jego baraniej skórce… na tej skórce, na której nawet bał się leżeć.

Był u nas przez dwa lata i niespełna dziewięć miesięcy…

Płakałem, Marta płakała, niebo płakało… Rudzia obwąchała tego małego trupka i odeszła na bok i też miała jakieś takie wilgotne oczy.

I to był koniec.

Została po nim czerwona obróżka, której nie pozwalał sobie zdejmować, bo była dla niego jakby symbolem tego, że jest nasz, a my należymy do niego.

Wahałem się, czy mu nie zostawić tej obróżki, ale ostatecznie zdjąłem ją rano ze stężałej już pośmiertnie szyi.

Nie, ja nie wierzę, że ta obróżka ta stara czerwona obróżka to wszystko, co zostało po Maluszku, a jego już nie ma… że go w ogóle nie ma, że się rozpłynął w nicości, że żył owe trzynaście czy czternaście lat, z czego dziesięć w nieopisanej nędzy i udręczeniu, a potem po prostu przestał istnieć…

Czy cierpienia zwierząt niezawinione, niezasłużone nie mają żadnego znaczenia i żadnego sensu?…

Mam nadzieję, że Pan Bóg patrzy na to wszystko inaczej niż my i że w swoim domu ma tyle miejsca, że może tam dać schronienie wszystkim dobrym ludziom i wszystkim zwierzętom.

Czy zatem spotkamy się jeszcze mój mały przyjacielu – Maluszku-Paluszku, chłopaczyno kochana? Czy kiedyś spotkamy się jeszcze? Bo z oczu ciągle płyną te łzy głupie, jakbyś najbliższą był dla mnie rodziną…

A gdy już przycupniesz u stóp Najwyższego, popatrz mu głęboko w oczy i wstaw się za mną… On zrozumie… i może cię wysłucha?…

I to już koniec historii małego dobrego pieska, który miał tak smutne życie i tyle krzywdy doznał od ludzi, że nigdy nie przestał się ich bać…

* * *

To co Rudziu? Komu teraz z brzegu?

W tej wędrówce we mgle i pomroce

Albo w słońcu po puszystym śniegu

Po tej drodze ludzkiej i sobaczej?

Już Maluszek wyprzedził nas w biegu…

Moje serce zdławione wciąż płacze…

Chodź kochana! Biegnijmy za psiną!

Dobiegnijmy za nim do bram raju,

Za którymi już nic nie zaboli,

Gdzie psy dobre anieli witają!…

Książkę, z której pochodzi opowiadanie można nabyć tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/azor-opowiadania-o-psach-andrzej-sarwa

Hi, hi.. Zdradek w akcji ! MSZ interweniuje w Watykanie. Ministerstwo oburzone wypowiedziami biskupów na temat rządów w Polsce i nielegalnej imigracji

15 lipca 2025

MSZ interweniuje w Watykanie. Ministerstwo oburzone wypowiedziami biskupów na temat rządów w Polsce i nielegalnej imigracji

#bp Antoni Długosz #bp Wiesław Mering #dyplomacja #imigracja #msz #Radosław Sikorski #ruch obrony granic #rząd donalda tuska #Stolica Spostolska #Watykan

(Szef MSZ Radosław Sikorski, fot. Jacek Szydlowski / Forum)

Ministerstwo Spraw Zagranicznych wystosowało oficjalne stanowisko w sprawie wypowiedzi bp. Antoniego Długosza oraz bp. Wacława Meringa. Obaj emerytowani hierarchowie zdecydowanie skrytykowali politykę migracyjną Polski i Unii Europejskiej. Władze polskiego MSZ nie kryją oburzenia i domagają się od Watykanu ukarania biskupów.

Oficjalne stanowisko MSZ w tej sprawie – tzw. demarche – zostało przekazane przez Ambasadora Rzeczpospolitej przy Stolicy Apostolskiej. Dyplomata przekazał je we wtorek 15 lipca Javierowi Domingo Fernándezowi Gonzálezowi, Szefowi Protokołu Dyplomatycznego Stolicy Apostolskiej. W dokumencie strona polska wyraża oburzenie niedawnymi i jak ocenia to MSZ – „niedopuszczalnymi wypowiedziami” biskupów Długosza oraz Meringa.

„Nie ma naszego przyzwolenia na wypowiedzi zawierające krzywdzące i niedopuszczalne słowa, które godzą w fundamentalne zasady godności człowieka, a także suwerenność rządu Rzeczypospolitej Polskiej” – czytamy w demarche przekazanym Stolicy Apostolskiej. W stanowisku MSZ wskazano, że wypowiedzi biskupów reprezentujących Episkopat Polski i Kościół katolicki, podważają stosunki polsko-niemieckie i oczerniają rząd. MSZ – zarządzany przez Radosława Sikorskiego – twierdzi również, że słowa hierarchów „oznaczają wyraźne poparcie dla środowisk nacjonalistycznych”.

Przypomnijmy, że w swojej wypowiedzi bp Antoni Długosz poparł działalność Ruchu Obrony Granic, który patroluje granicę polsko-niemiecką, utrudniając przerzucanie do Polski grup nielegalnych imigrantów. Z kolei bp Wacław Mering krytycznie ocenił rząd Donalda Tuska i jego politykę migracyjną mówiąc: „rządzą nami ludzie, którzy określają się jako Niemcy”. Następnie dodał, że „granice naszego kraju są zagrożone zarówno od zachodu, jak i od wschodu”. Rząd Koalicji Obywatelskiej, Polski 2050, PSL oraz Lewicy określił mianem „politycznych gangsterów”.

„Słowa dwóch przywołanych biskupów są hańbiące i niegodne reprezentowanej przez nich instytucji oraz wiernych pozostających w ich opiece” – stwierdziło polskie MSZ w demarche skierowanym do Stolicy Apostolskiej.

„Uprzejmie sugerujemy wyciągnięcie stosownych konsekwencji wobec biskupa Wiesława Meringa oraz biskupa Antoniego Długosza, aby podobnie niefortunne, kłamliwe i nieuzasadnione wypowiedzi nie pojawiały się w przyszłości w dyskursie publicznym, szargając dobre imię Kościoła katolickiego, instytucji tak istotnej i nierozerwalnie związanej z dziejami Państwa Polskiego od jego powstania po dzień dzisiejszy” – napisano w oficjalnym stanowisku przekazanym Szefowi Protokołu Dyplomatycznego Stolicy Apostolskiej.

Zdaniem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wypowiedzi bp. Antoniego Długosza oraz bp. Wacława Meringa godzą również w zapisy Konkordatu podpisanego 28 lipca 1993 r. między Stolicą Apostolską a Rzeczpospolitą.

Wypowiedzi biskupów na łamach PCh24.pl skomentował Paweł Chmielewski, który stanął w obronie hierarchów, uzasadniając, że mieli racje wypowiadając słowa krytyki pod adresem rządu Donalda Tuska. „Dobrze, że polscy biskupi aktywnie angażują się w politykę. To rzecz konieczna, bo Chrystus jest królem nie tylko naszego życia domowego, ale całego życia społecznego.Polityka, żeby była sprawiedliwa, musi być Chrystusowa. Biskupi i księża muszą mieć odwagę nazywać po imieniu błędy, problemy i patologie. Trzeba przy tym zachować roztropność medialną, pamiętając, jak łatwo da się manipulować w sieci wyrwanymi z kontekstu słowami” – napisał Chmielewski.

Pełen tekst jest dostępny w tym miejscu: https://pch24.pl/jasna-gora-biskupi-mering-i-dlugosz-powiedzieli-prawde/

Źródło: msz.gov.pl

WMa

https://pch24.pl/jasna-gora-biskupi-mering-i-dlugosz-powiedzieli-prawde/embed/#?secret=vi7DkJsDLB#?secret=EfdtXlSnZQ