Dnia 3 listopada 2012 roku zmarł w wieku 73 lat prof. Jerzy Przystawa. To On zapoczątkował w III RP walkę o przywrócenie obywatelom pełni praw wyborczych do Sejmu. Składa się na nią nie tylko prawo czynne istniejące przecież i w PRL ale i prawo bierne, które nowa „solidarnościowa” władza zapomniała obywatelom zwrócić.
Pan Profesor uporczywie przypominał rządzącym, wespół z wieloma osobami zatroskanymi jak i On o losy demokracji w Polsce, że bez biernego prawa wyborczego demokracja w Polsce jest wadliwa.
W swoim działaniu rozpoznał i wyartykułował myśl o następującej treści „Poseł z każdego powiatu”.
Powyższe rozwiązanie, aby jedna osoba wybrana przez obywateli określonego terytorium była posyłana do centralnego gremium zarządzającego krajem to jest nic nowego. Jest nadal stosowane w najstarszej nowożytnej demokracji – czyli Wlk. Brytanii – do dzisiaj, niezwykle skutecznie i z pożytkiem dla dobra wspólnego.
Brytyjska ordynacja wyborcza do Izby Gmin jest – z punktu widzenia obywatela – niezmiernie prosta i zrozumiała:
Kandydat do Izby musi spełnić 2 warunki:
1/ zdobyć 10 podpisów wyborców oraz
2/ wpłacić depozyt &500, który jest zwracany, gdy kandydat uzyska 5% głosów.
W związku z powyższym przeciętny Polak łatwo może wyobrazić sobie zaadoptowanie powyższej brytyjskiej ordynacji do warunków polskich.
Ponadto jej wady i zalety można rozpatrywać w porównaniu z już istniejącą ordynacją proporcjonalną i to mając na względzie tylko i wyłącznie interes wszystkich Polaków.
Zakładamy, że w III RP są sprzyjające warunki na zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu na angielskie JOW.
A mianowicie:
a/ prawodawcy PRL zostawili nam dobry spadek co do ilościowego składu Sejmu. Mamy bowiem 460 posłów, co przy ok. 40 mln mieszkańcach daje ok. 90 tys. mieszkańców na 1 mandat.
Dla porównania: w Wlk. Brytanii jest 650 posłów i ok. 70 mln. mieszkańców, co daje ok. 100 tys. mieszkańców na 1 mandat.
b/ prawodawcy III RP przyjęli strukturę państwa wg. powiatów (vide zał.1 do Kodeksu Wyborczego), gdzie Polska ma:
– 314 powiatów i
– 66 miast na prawach powiatów.
Dla potrzeb wyborów do Sejmu powyższe 380 powiatów zostało rozparcelowanych na 41 okręgów wielomandatowych. Każdemu okręgowi przypisana jest – proporcjonalnie do liczby mieszkańców – określona liczba mandatów poselskich.
I tak:
okręg nr 1 Legnica, ma 12 mandatów. Okręg liczy 12 powiatów oraz 2 miasta na prawach powiatu: Jelenia Góra i Legnica. Oznacza to 12 JOW-ów: 2 miejskie i 10 „ziemskich” (występuje konieczność zgrupowania 12 powiatów w 10 JOW).
I tak dalej … aż do
okręgu nr 41 Szczecin, który ma 12 mandatów. Okręg liczy 9 powiatów i 2 miasta na prawach powiatu: Szczecin i Świnoujście. Oznacza to 12 JOW-ów: 3 miejskie (w tym 2 dla Szczecina) i 9 „ziemskich”.
Etykieta pn. „Wykaz polskich JOW” zawiera listę okręgów JOW, uporządkowaną wg powiatów zgodnie z zał.1 do Ustawy Kodeks wyborczy.
Wynika z tego, że:
316 mandatów pochodzić będzie z 314 powiatów „ziemskich” oraz
144 mandatów z 66 miast na prawach powiatów.
Zatem droga do zrealizowania wspólnotowego celu o treści „Poseł z każdego powiatu” jest otwarta.
Jedynymi hamulcowymi ordynacji większościowej są partyjne oligarchie utuczone na pieniądzach publicznych. Nadmienić trzeba, że w dużo bogatszej Wlk. Brytanii nie ma finansowania partii politycznych z budżetu państwa.
Quo vadis, polskie JOWy?
Pierwszą i fundamentalną sprawą na drodze do normalnej demokracji w III RP jest posiadanie przez obywatela pełni praw wyborczych do Sejmu. Nie mając biernego prawa wyborczego do organu ustawodawczego obywatel nie jest pełnoprawnym podmiotem w swoim kraju. Z tego powodu wszelkie rozważania obywateli o naprawie państwa są z góry skazane na niepowodzenie. Sytuacja jest podobna do tej z czasów PRL, na odcinku praw obywatelskich.
Co nie oznacza, abyśmy ich zaniechali. Bowiem nie znamy dnia ani godziny kiedy nastaną sprzyjające warunki do realizacji dobra wspólnego, którego bardzo ważnym elementem składowym jest akceptowany przez ogół obywateli sposób wybierania swoich przedstawicieli do gremium zarządzającego wspólnotą.
Oznacza to baczne przyglądanie się tym państwom, gdzie funkcjonuje mechanizm wyborczy, który jest spolegliwy obywatelom. A jest nim, dla państwa jednonarodowego, ordynacja większościowa, JOW. W Europie mają ją: Wlk. Brytania (w czystej postaci), Francja (wadliwe 2 tury), Węgry (53 % Parlamentu wybierana jest w JOW) czy Białoruś.
W pierwszej turze wyborów parlamentarnych we Francji, która odbyła się 30 czerwca 2024 roku, najwięcej głosów zdobyła “prawicowa” partia Zjednoczenie Narodowe (RN), uzyskując 33,15% głosów. Drugi wynik osiągnął blok lewicowy Nowy Front Ludowy (NFP) z 28,14% głosów, a trzeci – centrowa koalicja En Marche Emmanuela Macrona z 21,27%. Te wyniki doprowadziły do gwałtownych protestów lewicowych grup w całym kraju, w tym w Paryżu, gdzie tysiące osób wyszło na ulice, wyrażając swoje niezadowolenie z wyniku wyborów i rosnącej popularności “skrajnej prawicy”.
[M. Dakowski: RN to nie prawica, lecz rodzaj socjalizmu, ale dla dobra Francji. Wszędzie więc dodaje cudzysłowy, bo pokazać fałsz w meRdiach]
Druga tura wyborów odbędzie się 7 lipca 2024 roku i będzie kluczowa dla ostatecznego rozstrzygnięcia, kto zdobędzie większość w Zgromadzeniu Narodowym. W tej turze zmierzą się trzej główni rywale: Zjednoczenie Narodowe, Nowy Front Ludowy oraz koalicja En Marche. Wstępne analizy sugerują, że może dojść do trójstronnych starć w wielu okręgach wyborczych, co dodatkowo komplikuje przewidywanie ostatecznego wyniku.
[To skutek złośliwej ordynacji, gdzie w II turze “wszyscy” – tj. będący pod wspólną komendą “wielkich mistrzów” masońskich – będą głosować wbrew swym poglądom]
W samej stolicy, Paryżu, wybory przyniosły zróżnicowane wyniki. Tradycyjnie liberalne i lewicowe miasto, Paryż w pierwszej turze mocno wsparł kandydatów Nowego Frontu Ludowego i En Marche, choć Zjednoczenie Narodowe również zyskało znaczne poparcie w niektórych dzielnicach. Jednak widać, że na tle całego kraju Paryżanie wybierają lewicę a nie prawicę. Mieszkańcy Marsylii zamieszkałej przez licznych imigrantów, poprali Front Narodowy.
Po ogłoszeniu wyników pierwszej tury, w wielu miastach Francji wybuchły protesty. W Paryżu na ulice wyszło około 75 tysięcy osób, demonstrując przeciwko wynikom wyborów i wyrażając obawy przed potencjalnym wzrostem wpływów “skrajnej prawicy” [U nich logika szwankuje. Jak może być “skrajne” coś, co ma najwięcej zwolenników?? MD]. Manifestacje były odpowiedzią na wyniki wyborów oraz wcześniejsze wydarzenia polityczne, takie jak wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, które również przyniosły znaczące zwycięstwo Zjednoczeniu Narodowemu.
Te wybory mogą znacząco zmienić krajobraz polityczny Francji. Jeśli Zjednoczenie Narodowe zdobędzie większość w parlamencie, może to prowadzić do poważnych zmian w polityce krajowej, w tym w polityce imigracyjnej, europejskiej i społecznej. W obliczu tych zmian, lewica i centrowe partie będą musiały zjednoczyć siły, aby przeciwdziałać rosnącym wpływom “skrajnej prawicy”.
Wyniki pierwszej tury wyborów parlamentarnych we Francji pokazały znaczący wzrost poparcia dla “skrajnej prawicy”, co wywołało protesty i polityczne zamieszanie w kraju. Druga tura wyborów będzie kluczowa dla ostatecznego kształtu francuskiego parlamentu i przyszłości politycznej Francji. Wyniki w Paryżu odzwierciedlają głębokie podziały polityczne i mobilizację przeciwników “skrajnej prawicy”, co może wpłynąć na przyszłe decyzje polityczne w kraju
Szczegółowe wyniki wyborów parlamentarnych we Francji spływają, zatem kilka słów na temat systemu wyborczego i jak to się przekłada na szanse RN.
Francuska ordynacja wyborcza to JOW w dwu turach. Żeby zdobyć mandat należy przekroczyć 50% w pierwszej turze albo wygrać w drugiej turze. Żeby wejść do drugiej tury trzeba zdobyć w pierwszej co najmniej 12,5% głosów uprawnionych do głosowania.
Baaaardzo teoretycznie w drugiej turze kandydatów może być ośmiu (100:12,5), gdyby wydarzył się cud i zagłosowało 100% uprawnionych, każdy oddał głos ważny, a głosy rozłożyły po równo. Ale furda zabawy intelektualne – w realu do drugiej tury przechodzi zwykle dwóch najlepszych, niekiedy trzech, bardzo rzadko czterech. Im większa frekwencja, tym mniej “pojedynków”, a więcej “triangulacji”. Według szacunków Ipsos, opartych na 539 okręgach wyborczych we Francji metropolitarnej, tym razem pierwszej turze wybranych zostanie od 65 do 85 deputowanych. Wiele nazwisk już znamy np. Marine Le Pen została wybrana. Warto pamiętać, że 2022 r. w pierwszej turze weszło tylko trzech kandydatów.
W drugiej turze tym razem odbędzie się potencjalnie od 285 do 315 “triangulacji” i od 150 do 170 pojedynków (to prognozy). RN będzie w drugiej turze w 390 do 430 okręgów, lewica w 370 do 410, większość prezydencka w 290 do 330, a Republikanie w 70 do 90. Przebrnęliście przez cyferki? To jedziemy dalej. Dlaczego jest to ważne. Z powodu strategii “frontu republikańskiego”. Co to za zwierz? Francuski. Kiedy mianowicie w drugiej turze jest pojedynek, to cała klasa polityczna przerzuca głosy na ich kandydata przeciw kandydatowi RN. Robi się pospolite ruszenie od burżuazyjnej prawicy przez centrystów i zielonych po skrajną lewicę. Ludzie, którzy w pierwszej turze obrzucali się błotem robią wspólny front. Kapitalistyczni krwiopijcy głosują na kandydata komunistów, antifa woke na rentiera pod krawatem mieszkającego w pałacu. Najczęściej to działa, a właściwie działało od lat 1980 do niedawna. Republikańska tama sprawiała, że partia z poparciem 25% miała jednego, dwóch, potem ośmiu posłów, a najczęściej wcale.
Teraz, gwoli ścisłości, RN szklany sufit przebija i system JOW obraca się na jego korzyść (tłumaczyłem szczegółowo u @lkwarzecha
). Stąd owe 250 możliwych mandatów, o czym na początku tweeta. Jednak w wypadku “triangulacji” pojawia się problem. Jeśli w drugiej turze jest kandydat RN, systemowej lewicy i systemowej prawicy, to głosy “systemu” się rozbijają. Wystarczy konfiguracja 35/33/32 i wchodzi “faszysta”. Tak właśnie w przeszłości FN odnosił rzadkie sukcesy. Strategia “frontu republikańskiego” zakłada zatem, że kandydat mający gorsze szanse na pobicie “faszysty” powinien się wycofać z kandydowania i wezwać do głosowania na drugiego kandydata systemu. I znowu: komuch na prawicowca, burżuj na lewaka etc. Zabawne. Tylko, że pojawia się problem nieobcy znawcom natury ludzkiej. Często obaj kandydaci systemu uważają, że to oni mają największe szanse na wygranie lokalnego Stalingradu, więc to ten drugi powinien się wycofać. Czasem grają lokalne animozje i ambicje, na które paryskie centrale partyjne nie mają wpływu. Wtedy obaj kandydaci się utrzymują i czasem wygrywa RN z poparciem 35%. Jeszcze inna sprawa: czy wyborcy są posłusznymi baranami, którzy mechanicznie przerzucają głosy na przeciwny obóz? Kiedyś tak, dziś mniej. Dla wielu wyborców centrum czy prawicy bardziej naturalny jest głos na RN, niż na bolszewików Mélenchona albo choć pozostanie w domu. Z kolei wyborcy lewicy nie widzą różnicy między faszystą Macronem a faszystką Le Pen i wcale nie jest pewne czy w wypadku pojedynku oddadzą głos na faceta, który przeprowadził reformę emerytalną etc. Tu miejsce na inny długi wpis: w jaki sposób w ciągu kilku ostatnich lat Marine Le Pen udała się w dużej mierze “dediabolizacja” RN i jak jej miejsce politycznego Szatana zajęła skrajna lewica z jej bolszewizmem, wokizmem, islamizmem, imigracjonizmem etc. Ma w tym “zasługę” i obóz prezydencki, któremu lewica zaszła za skorę i który nie wahał się użyć wpływów polityczno-medialnych, by zaczernić jej wizerunek. Wszystko to gra na korzyć RN. Tym razem. Tym razem 7 lipca możemy być świadkami sporej niespodzianki.
=========================
z PCh:
Socjalista i członek koalicji Frontu Ludowego, Raphaël Glucksmann, patetycznie stwierdził, że „dziś wieczorem stawiamy czoła historii”. „Nie ma wahania: będzie wycofywanie kandydatów i wsparcie dla polityków zdolnych pokonać RN, niezależnie od naszych różnic. Czy po raz pierwszy w naszej historii pozwolimy skrajnej prawicy przebić się przez urnę wyborczą? Musimy się zjednoczyć, musimy mieć demokratyczne głosowanie i zapobiec zatonięciu Francji” – dorzucił Glucksmann.
Także Marine Tondelier z partii Zielonych (EELV) wezwała do „budowy nowego frontu republikańskiego” w II turze. Premier Attal, w podobnym tonie ostrzegał, że „skrajna prawica jest u bram”, ale „nasz cel jest jasny: uniemożliwić RN wybieranie posłów w drugiej turze i ani jeden głos nie powinien pójść na Zjednoczenie Narodowe” – dodał szef rządu.
Wybory, które niedawno się odbyły we wszystkich krajach Unii, wskazują na zmiany w ocenie kierunku ewolucji jaki usiłowały, w ostatnich latach, nadać UE rządzące elity. Najbardziej widać to w najważniejszych krajach UE, czyli we Francji I Niemczech. W tym pierwszym kraju okazało się, że kontestująca program budowy europejskiego państwa federalnego partia Mariny Le Pen zdobyła dwa razy więcej głosów (31 proc. do 15 proc.) niż rządząca obecnie formacja liberalna. Podobnie ma się rzecz w Niemczech, gdzie partia SPD obecnego kanclerza Olafa Scholza także została zdublowana przez będącą w opozycji CDU.
W przypadku Niemiec nawet nie to jest najważniejsze ale fakt, że partia kanclerza została także wyprzedzona przez AfD, którą próbowano całkowicie wykluczyć z życia politycznego Niemiec, otaczając kordonem sanitarnym. Pewnym dopełnieniem rozpadu mitu zjednoczonych Niemiec jest geograficzna dystrybucja poparcia dla tej partii. Okazuje się, że wyklęta AfD zwyciężyła na obszarze dawnej NRD, zaś CDU na terenie dawnej RFN. Granica wpływów tych partii pokrywa się dokładnie z granicami tych państw niemieckich. Dowodzi to, że wielkie, kosztowne i trwające już grubo ponad 30 lat wysiłki budowy zjednoczonego państwa niemieckiego niewiele dały i faktycznie Niemcy nadal są podzielone według takich granic co i poprzednio. Tym samym nawet Niemcy dają zły przykład i są też złym prognostykiem dla budowy, forsowanego przez nie, państwa federalnego mającego objąć prawie całą Europę. Z tego nic nie wyjdzie.
Dla Polaków ważniejsze są oczywiście wyniki wyborów w Polsce. Ogłoszone początkowo, na podstawie sondażu exit polls, zwycięstwo formacji Tuska okazało się minimalne, a jego rozmiar jest mniejszy niż jeden procent i 106 tysięcy głosów, co w skali Polski, gdzie jest 30 milionów uprawnionych do głosowania, oznacza tyle co nic. Jeśli zaś przypatrzeć się bliżej wynikom wszystkich partii to stwierdzić należy, że Tusk więcej ma powodów do zmartwień niż do zadowolenia. Okazało się, że niewielki wzrost notowań KO, pozwalający minimalnie przeskoczyć PiS, dokonał się wyłącznie na skutek kanibalizowania innych ugrupowań tworzących obecną koalicją rządową, głównie Trzeciej Drogi, których wyborców przejęło KO. Jednak to zjadanie przez Tuska przystawek ma też silny efekt negatywny, wzmacniający napięcia w układzie koalicyjnym i go, w ten sposób, osłabiający.
Jeszcze bardziej niepokojącym dla Tuska efektem jest znaczny spadek łącznego poparcia dla partii koalicji. W wyborach 15 października zebrały one wszystkie razem 53,7 proc. głosów. W wyborach samorządowych, do sejmików wojewódzkich, było to już, o czym pisałem, wyraźnie mniej, bo 51,2 proc., zaś w tych wyborach nastąpiła dalsza degradacja ich wyborczego poparcia, które teraz wyniosło 50,3 proc. Oznacza to, że średnio, w każdym miesiącu, to poparcie zmniejsza się w tempie 0,43 proc. To zaś oznacza, że za rok, kiedy mają odbywać się wybory prezydenckie, to łączne poparcie dla partii, które 13 grudnia powołały rząd, może być na poziomie 45 proc., co będzie skutkować tym, że nie zdołają one osadzić swojego kandydata w pałacu prezydenckim. Już teraz, jeśli uwzględni się stan poparcia partii z obecnych wyborów do PE i przeliczy jakie to dałoby wyniki w wyborach do Sejmu to otrzymamy, że Tusk ze swoim układem straciłby rządy, gdyż PiS i Konfederacja uzyskałyby razem 242 mandaty. Zaś w przypadku gdyby Trzecia Droga startowała nadal jako koalicja, to nie pokonałaby progu wyborczego i nie weszłaby do Sejmu, i wtedy PiS i Konfederacja miałyby aż 251 mandatów. W obu przepadkach łączny wynik PiS I Konfederacji oznaczałby, że te ugrupowania mają większość w Sejmie. Nawet tak mocno kiedyś propagowane rozwiązanie z jedną listą dla wszystkich partii obecnej koalicji nie daje im stabilnej większości, gdyż w takim przypadku, gdyby KO, Trzecia Droga i Lewica startowały z jednej listy, to uzyskałyby tylko 237 mandatów. Ale to jest tylko efekt przeliczenia zsumowanych wyników, natomiast realnie nigdy nie jest tak, że jak partie startują z jednej listy to wynik tej jednej listy jest sumą wyników partii składowych startujących osobno. Najczęściej jest niższy, o czym boleśnie przekonała się węgierska opozycja próbująca wysadzić Orbana z siodła w roku 2022. Jakby zatem Tusk nie kombinował to utrzymanie przez niego władzy w następnych latach jest mocno niepewne. Rząd Tuska przypomina tu krowę wyprowadzaną na lód. Nie trzeba nawet nic robić, wystarczy trochę poczekać, a krowa sama się przewróci
Bieżącym problemem będą dla niego stosunki w koalicji, gdyż już teraz każdy widzi, że bezwzględnie zjada on mniejszych koalicjantów. Następnego dnia po wyborach do PE, poseł Suski z PiS, ponownie zaproponował dla PSL-u koalicję ze stanowiskiem premiera dla Kosiniaka-Kamysza. Co ciekawe, ważny polityk PSL-u, Marek Sawicki, w wywiedzie udzielonym radiu Wnet nie odrzucił całkowicie tej propozycji, a uzależnił ją od jakichś warunków i tłumaczył się obawą o złe traktowanie koalicjantów przez PiS. Natomiast pozycję Tuska określił następująco: „Donald Tusk może prężyć muskuły, ale tylko do czasu, dopóki cierpliwości starczy koalicjantom”. Inny polityk PSL, Jarosław Rzepa, wprost podważył celowość istnienia koalicji: „Jeżeli mamy być przystawką dla Tuska, to ja sensu nie widzę“. Jeszcze trochę i Donald Tusk będzie się bał zasnąć, żeby się nie obudzić w sytuacji, gdy już nie będzie miał większości w Sejmie.
Z tymi koalicjantami to nie wiadomo do końca, kto traktuje ich gorzej – Kaczyński, czy Tusk. Przypadek Kaczyńskiego z Samoobroną i LPR-em jest znany, ale Tusk wcale nie wydaje się bardziej łaskawy. Wystarczy przypomnieć perypetie partii Nowoczesna, która przez długi okres, miedzy rokiem 2015 a 2017, miała lepsze notowania niż Platforma, ale na wskutek błędów swojego kierownictwa weszła w układy z Platformą i skończyło się tym, że obecnie Nowoczesna nic już nie znaczy, i teraz, z woli Tuska, ma tylko kilku posłów i ani jednego senatora, czy eurodeputowanego. W ostatnich wyborach do PE, ich kandydaci zostali tak ustawieni na listach KO, że uzyskali razem tylko 7 tysięcy głosów, czyli tyle co nic. Można powiedzieć, że partię, która jeszcze niedawno była silniejsza od Platformy, Tusk zamienił na swoje trofeum i nosi jak skalp przywiązany do pasa. Czy taki los czeka obecnych koalicjantów Tuska? Jeśli się szybko nie zreflektują to zapewne podzielą dolę Nowoczesnej. Zaś Kaczyński, podobno taki zły dla koalicjantów, jednak toleruje Suwerenną Polskę Ziobry, którego kandydaci uzyskali w obecnych wyborach łącznie 575 tysięcy głosów i dwa mandaty. Porównajmy to z 7 tysiącami głosów jakie uzyskali kandydaci Nowoczesnej u Tuska i mamy odpowiedź, kto jest bardziej nastawiony na zjadanie przystawek.
Stanisław Lewicki
==========================================
md: Zadziwia mnie, że nawet dla “konserwatysty” jest TABU:
Nie wspomina nawet – o naturalnym sposobie doboru ludzi do rządzenia, decydowania: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. To można wywalczyć, to uzdrowi [na jakiś czas] t.zw. “demokrację”.
Mirosław Dakowski [prawie sprzed 20 lat, a jakże aktualne! MD]
…”Szablą odbierzemy !” – Gdzie ta szabla?
Wystąpienie na IV Kongresie Polski Suwerennej, Warszawa, 18. XII. 2004
Na wstępie naszego spotkania śpiewaliśmy “co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy”. Przez całe spotkanie przewijał się temat, CO nam wzięto, tak w dziedzinie materialnej, jak kulturowej i duchowej. Prezentowano również różne, zwykle uzupełniające się poglądy na to, KTO nam to wszystko odbierał i odbiera.
Prezentowano również propozycje i postulaty, jaki Komitet Wyborczy powołać, z jakimi programami gospodarczymi i społecznymi i jaki powinien być podział wpływów między różne Porozumiewające się Strony. Jak dotąd nie zauważyłem jednak, by przedstawiono realistyczne sposoby, jak ten nurt patriotyczny mógłby na najbliższych wyborach zaważyć. Bo przy obecnej, partyjniackiej ordynacji szansa na wprowadzenie choć jednego posła jest równa zero. Wskazują na to tak obliczenia, jak i dotychczasowe wieloletnie doświadczenia.
Stąd uzasadnione wydaje się pytanie postawione na początku:
Gdzie ta szabla?
Gdy czytamy gazety, lub oglądamy telewizor, zauważamy, że wśród parlamentarzystów jest ogromny procentowy udział mafiozów, ściślej – żołnierzy konkretnych gangów mafijnych krajowych i zagranicznych, także pospolitych przestępców, kłamców czy wreszcie zboczeńców. I to całe towarzystwo jest bezkarne, dalej, nawet po ujawnieniu, prowadzące swoje “interesy”. Udział ten jest zdecydowanie wyższy, niż wśród ludzi, którzy by zostali wzięci z zaskoczenia, z łapanki z ulicy i przeniesieni do rządzenia nami na ul. Wiejską. Nadreprezentacja. Również udział ludzi stawiających interesy Polski ponad osobiste lub partyjne, wydaje się niższy w Parlamencie, niż wśród “ludzi z łapanki”.
Czy świadczy to jednak o tym, że “Polacy nie dorośli do demokracji”, że należy jeszcze wiele lat (a może dziesięcioleci) “nimi” porządzić? Tak przecież przedstwiają sytuację różne “autorytety”.
NIE, widzimy i wykazujemy, że te patologie powoduje raczej sposób doboru ludzi do Parlamentu. Ten sposób to ordynacja partyjniacka, zwana oficjalnie, a z pogwałceniem logiki i faktów “proporcjonalną”. Sposób ten jest jeszcze gorszy, niż znany za komuny sposób kreowania działaczy partyjnych, powodujący powstanie kasty działaczy BMW (bierny, mierny ale wierny). Obecnie, sposób nam niemiłościwie panujący, dobiera rzeczywiście miernych i biernych, ale już nawet nie wiernych. Dowodem mogą służyć statystyki zmian barw partyjnych, czy klubowych w paru ostatnich kadencjach sejmowych. Te zmiany idą w setki na kadencję, powstają też różne kluby-efemerydy, czy partie-efemerydy, na które jako żywo NIKT nie głosował.
Te cztery warianty ordynacji, według których mieliśmy “dać głos” w wyborach (hau-hau!), są pozatem jawnie sprzeczne z Konstytucją: wybory nie są równe, ani powszechne, ani – to oczywisty skandal – nie są proporcjonalne. Konstytucjonaliści mówią nam na to, iż nie są istotne argumenty matematyczne, logiczne, czy wynikające z powszechnego rozumienia pojęć: istotne i decydujące jest zdanie eksperta-profesora-konstytucjonalisty (SIC!). Czyli inaczej i dalej – “wola polityczna” grup będących u koryta (pardon, u władzy).
O ordynacji mogącej złamać ten zaklęty krąg samopowielania się kasty politycznej głośno mówimy już od 12-tu lat. Jest to ordynacja oparta o Jednomandatowe Okręgi Wyborcze (JOW). Otóż zmiana ordynacji nie powinna być CELEM , do którego różne nurty polityczne dążą. Tu, na sali, są przedstawiciele co najmniej paru takich nurtów. Dla nas musi to być środek, sposób, wreszcie ta poszukiwana Szabla, dzięki której wywalczymy suwerenną Polskę.
T. zw. Oniwiedzą, jak groźną bronią w demokracji jest powszechne żądanie, by wybierać swych przedstawicieli tak, jak robią to Brytyjczycy, Amerykanie czy Hindusi, czy wreszcie obywatele 60-ciu innych krajów.
I dlatego osoba zajmująca Pałac Namiestnikowski i stanowisko prezydenta mówi nam, że na razie Polacy nie dojrzeli do Demokracji, że rozważymy wprowadzenie JOW za parę, może paręnaście lat…
I dlatego długie szeregi dyżurnych (bo przecie nie samozwańczych) Autorytetów m-oralnych występują z gorącym apelem do prezydenta, by wprowadzić JOW. Wśród tych ludzi są tacy, którzy jeszcze dwa dni wcześniej, przy wódeczce naśmiewali się z pomysłu JOW. I pare tygodni później – również.
I dlatego co sprytniejsze partie polityczne stawiają jako “swój cel” mówienie o JOW. By jednak tego nie wprowadzić skutecznie, niektóre mieszają ten postulat ze zmniejszeniem sejmu (co znacznie utrudniłoby wejście do sejmu działaczy naprawdę niezależnych oraz będących bez pieniędzy). I chcą koniecznie… w dwóch turach, bo druga tura umożliwiłaby im machlojki między turami, jak to ma miejsce np. we Francji. Ich propozycja ma jeszcze parę nieistotnych dla wyborcy i dla Polski zmian. Nic dziwnego, że prości ludzie mówią o nich “ślepaki”: bo uśmiech jest, a jakże, ale… oczków brak.
I dlatego, gdyby demonstracja Ruchu JOW po marszu z Jasnej Góry na Warszawę liczyła nie 200 osób skandujących pod Pałacem Namiestnikowskim “chcemy posła, a nie osła”, lecz 20 tysięcy, to od razu wszystkie wymienione wyżej Siły stanęłyby naprawdę na czele ruchu JOW – i błyskawicznie wprowadziły ten postulat. Bo to są “zwierzęta polityczne”, czują, która sprawa zwycięża. I staną na jej czele. Daj nam to, Panie Boże, bo przed ich manipulacjami i oszustwami będzie nam się wtedy łatwiej bronić.
Summę żądań ruchu JOW (przyszpilającą wszystkie machinacje “poprawiaczy”) umieściliśmy przed rokiem na znaczkach pocztowych JOW: “Żądamy 100% Jednomandatowych Okręgów Wyborczych do Sejmu”. Ludzie dopisują na niektórych kopertach: “Do Sejmu, Kwachu, nie do Senatu!”.
I w jednej turze! To ostatnie – dla Kaczorów. Schodząc do poziomu sloganów dla owieczek z Farmy Zwierząt Orwella: Zamiast mętnych “4*TAK” , żądamy “3*1” : 1 okrąg, 1 poseł, 1 tura.
Więc gorący apel: potraktujmy postulat zmiany ordynacji na JOW jako środek, jako tę poszukiwaną szablę, a o programy gospodarcze będziemy mogli spierać się w sejmie. W sejmie, w którym posłowie są odpowiedzialni przed Narodem, przed swymi wyborcami, a nie przed prezesem partii czy szefem grupy mafijnej.
Właśnie teraz mamy ogromną szansę, gdy obok, w t.zw. “polityce”, sypią się pokruszone post-komunistyczne betony, a równocześnie rozlegają się patetyczne jęki i dziewicze przysięgi kolejnych ujawnianych styropianowych agentów. Czas więc, by wymusić sposób wprowadzania do sejmu ludzi, których w naszym małym okręgu znamy, którym ufamy – i którym, dzięki prostocie JOW, będziemy mogli patrzeć na ręce.
Artykuł ten “przeczytało” dotąd 1480 osób. I żadna nie zasygnalizowała mi, że bez TABEL jest niezrozumiały !! Umieściłem go 5 miesięcy temu.
O tempora !! O mores!! Rozpacz.
Umieszczam więc jeszcze raz, by chętni jednak CZYTALI ze ZROZUMIENIEM. Dodaję BOLD, by łatwiej się czytało. md
[Alina: Rzucili okiem. Nie czytali więcej niż kilkanaście linijek. Tekst jest b. długi i wymaga skupienia i czasu.]
====================================
[z książki „Otwarta Księga”, Romuald Lazarowicz i Jerzy Przystawa. W ciągu dwóch dziesięcioleci pozycja ta ZNIKŁA z wszystkich portali, a była na co najmniej sześciu. Znikła też z google.. MD]
============================================
Krzysztof Ciesielski. Ordynacja paradoksalna?
Obowiązująca w Polsce ordynacja wyborcza nosi nazwę „proporcjonalnej”. Znaczenie tego słowa jest dobrze znane, o proporcjonalności uczone są na lekcjach matematyki dzieci w szkole podstawowej.
Tymczasem przydział mandatów w Sejmie otrzymany w wyniku takiej ordynacji może z proporcjonalnym rozdziałem nie mieć nic wspólnego.
Mogą się też zdarzyć rzeczy nad wyraz nieoczekiwane. Głos oddany na jednego kandydata może działać na korzyść kogoś zupełnie innego. Może się okazać, że dwa ugrupowania. zdobędą tyle samo głosów, ale przypadną im w udziale różne liczby miejsc w parlamencie. Partia może przekonać do swojego programu dodatkowych wyborców i w efekcie… stracić mandaty! A kandydat, na którego nikt nie głosował, może zostać posłem.
Jak to możliwe?
Aby odpowiedzieć na postawione pytania, należy dokładniej przeanalizować sposób, według którego oddane głosy przeliczane są na mandaty w Sejmie RP. I tu nie sposób nie zauważyć, że w tej, podstawowej przecież, sprawie społeczeństwo polskie jest informowane w sposób nad wyraz powierzchowny – o ile w ogóle można tu mówić o jakiejkolwiek informacji.
Telewizja, prasa, radio z upodobaniem cytują wyniki rozmaitych sondaży, opinie wypowiedziane przez rozmaitych polityków (czesto wyrwane z kontekstu), mówi się o prawyborach…
Tymczasem o sposobie liczenia głosów wspomina się niesłychanie rzadko, a to przecież podstawowa sprawa! Wyborca powinien wiedzieć, co z jego głosem się dzieje. Tymczasem traktowany jest on według zasady: „ty zagłosuj, a my już dobrze wiemy, co z twoim głosem zrobić”.
Metoda liczenia głosów
Posłów wybiera się oddzielnie w każdym województwie, przy czym liczby mandatów do obsadzenia nie są w poszczególnych okręgach identyczne. Najwięcej jest ich w okręgu miasta Warszawy (l7), najmniej w województwach chełmskim i bielsko-podlaskim – po 3. Poszczególne partie zgłaszają w okręgu listy wyborcze. W zależności od otrzymanych głosów niektórym partiom przyznaje się określoną liczbę mandatów. Według jakiej zasady?
Zobaczmy na przykładzie.
Przypuśćmy, że mamy do dyspozycji 10 mandatów. Najwięcej głosów uzyskali przedstawiciele partii: Partii Piłkarzy, Partii Narciarzy, Partii Koszykarzy, Partii Rugbystów, Partii Tenisistów, Partii Lekkoatletów i Partii Siatkarzy (nazwy partii nieistniejących użyte zostają celowo, by uniknąć jakichkolwiek analogii z polską sytuacją polityczną; zobaczmy po prostu, co z takiej ordynacji może – teoretycznie – wyniknąć i do czego może doprowadzić stosowanie jej w praktyce).
Rozkład głosów przedstawia tabela 1.
Załóżmy ponadto, że Narciarze w skali kraju nie otrzymali 5% głosów, natomiast pozostałym partiom to się udało. Oznacza, to, że głosy, które padły na Narciarzy, nie są liczone przy rozdziale mandatów (o czym mowa będzie za chwilę). Liczby „dające” mandaty zaznaczone są tłustym drukiem (tabela 1).
Co oznaczają liczby w dalszych kolumnach tabelki? One właśnie wpływają na przyznanie danej partii odpowiedniej liczby mandatów. Otóż dzielimy liczby uzyskanych głosów kolejno przez 1, 2, 3, 4…, czyli przez kolejne liczby naturalne. Spośród uzyskanych wyników wybieramy największe – tyle, ile mamy mandatów do rozdzielenia (w naszym przypadku dziesięć; w tabeli wyniki dające mandat podane są tłustym drukiem). Każda z partii dostaje tyle mandatów, ile wyników z „pierwszej dziesiątki” udało się jej uzyskać. W pewnym momencie wypisywania wyników w tabeli widać wyraźnie, że nie dadzą one już danej partii mandatów; wówczas przestajemy je wypisywać. I jeszcze jedno: gdyby do ostatniego „wchodzącego” miejsca kandydowały dwie partie z takimi samymi liczbami, to mandat – otrzymuje to ugrupowanie, na które padło więcej głosów.
W Sejmie zasiadają jednak konkretni ludzie. Jak ich wybrać? Otóż każda partia zgłasza swoją listę, a wyborca, głosując na dane ugrupowanie, wybiera z tej listy jednego kandydata. Mandaty (tyle, ile ich przypadło tej partii) otrzymują ci, którzy zdobyli na okręgowej partyjnej liście najwięcej głosów. W przypadku remisu decyduje kolejność na liście. I jeszcze jedno. Otóż obowiązuje „próg wyborczy”. Oznacza to, że mandaty dzielone są jedynie między te partie, które w skali kraju (nie okręgu!) uzyskają wystarczająco dużo głosów.
Próg ten wynosi dla partii 5%, dla koalicji wielopartyjnych – 8%. W naszym przykładzie zakładamy, że w okręgu bardzo popularne są sporty zimowe, wiec Narciarze zdobyli tu drugie miejsce. Tymczasem w skali kraju Partia Narciarzy wypadła znacznie słabiej, nie zdobyła 5%, w związku z czym nie bierzemy jej pod uwagę przy rozdziale.
Tą metodą wybiera się 391 posłów; pozostałych 69 miejsc przyznawanych jest również według opisanego schematu, ale na podstawie wyników ogólnopolskich, dla osób z list krajowych, to znaczy zgłoszonych „centralnie” przez poszczególne partie (przy czym rozdziela się je wyłącznie między ugrupowania, które otrzymały ponad 7% głosów). Tu mandaty otrzymują osoby niezależnie od otrzymanych głosów – na podstawie kolejności na liście krajowej danej partii. Już pobieżna analiza przykładu pokazuje, że mogą tu zaistnieć dziwne dysproporcje i wyniki wyborów według tej ordynacji nie muszą współgrać z wolą wyborców. Piłkarze dostali dokładnie dwukrotnie więcej głosów niż Koszykarze, mandaty zaś rozłożyły się w stosunku 5:2. Koszykarze mają niemal trzykrotnie więcej głosów niż Lekkoatleci, ale mandaty podzielono w stosunku 2:1. Z kolei Rugbyści i Lekkoatleci mają po jednym mandacie, choć pierwsi dostali prawie dwa razy więcej głosów niż drudzy (16000:8400), co raczej przeczy proporcjonalności.
Może są to jednak drobne niedokładności, które można zbagatelizować, a w skali kraju nie będą one miały istotnego znaczenia. Nic z tych rzeczy! Gdy zbierzemy razem głosy w różnych okręgach, może się okazać (o przykłady bardzo łatwo), że Partia A zbierze znacznie więcej głosów niż Partia B, ale mandatów mniej… Na ten temat bardziej szczegółowo za chwilę.
Zyskać głosy, stracić mandat
Wyobraźmy sobie teraz, że Rugbyści stracili 1400 głosów i głosy te zostały oddane na Koszykarzy. Zgodnie z logiką, dopuszczalne powinny być jedynie dwie możliwości. Pierwsza, że zmiana preferencji wyborców była tak mała, że nic się w rozdziale mandatów nie zmieniło. Druga, że Rugbyści stracili mandat (mandaty) na korzyść Koszykarzy. Zobaczmy jednak, jak to wygląda w praktyce. Te wyniki zaznaczone są kursywą (mandaty zaś wytłuszczoną kursywą.
I cóż się stało? Koszykarze istotnie zyskali dodatkowy mandat. Ale bynajmniej nie kosztem Rugbystów! Mandat stracili Lekkoatleci, choć liczba ich zwolenników w żaden sposób się nie zmieniła. Opisana sytuacja nie jest jeszcze najbardziej groteskowa; zmiana preferencji przez niewielką liczbę wyborców może doprowadzić do bardziej paradoksalnych konsekwencji.
Oto następny przykład: wyobraźmy sobie, że w okręgu startują tylko trzy partie: Partia Pingpongistów, Partia Brydżystów i Partia Szachistów. Mandatów do rozdziału jest 6. Przypuśćmy też, że tuż przed wyborami Pingpongiści zdecydowali poprowadzić ostrą kampanię negatywną przeciwko Brydżystom, którzy byli ich najpoważniejszymi rywalami. Kampania odniosła skutek – aż 800 osób zrezygnowało z głosowania na Brydżystów. Większość z nich przerzuciła swe głosy na Pingpongistów – i to spora większość, bo aż trzy czwarte, 600 osób. Pozostałe 200 zrezygnowało co prawda z popierania Pingpongistów, ale zagłosowało na inne ugrupowanie – na Szachistów. Popatrzmy teraz, jaki był efekt owej zmiany głosów.
Wyniki przedstawia Tabela 2; w górnych rzędach pokazane są rezultaty – bez przerzucenia 800 głosów, W dolnych zaś (kursywą) – rezultaty po zmianie opinii przez 800 głosujących. I co otrzymujemy w efekcie? Brydżyści stracili głosy, ale nie stracili mandatu. Większość ze straconych przez Brydżystów głosów zyskali Pingpongiści i… stracili jeden mandat!
Wcześniej mandat ten dawała im liczba 3000 (ich głosy podzielone przez 3) porównana z 2980 głosami oddanymi na Szachistów, teraz jednak wynik odpowiedniego dzielenia to 3150, Szachiści zaś mają głosów 3180.
Taki może być efekt ordynacji nazywanej „proporcjonalną”. Ugrupowanie zyskuje głosów więcej niż ktokolwiek inny kosztem drugiego, ale traci mandat, to drugie nie traci zaś nic.
Konsekwencje progu wyborczego
Teraz zajmijmy sie konsekwencjami wprowadzenia progu wyborczego w skali kraju. Wydawać by się mogło, że idea wyeliminowania partii z małym poparciem jest słuszna. Zobaczmy jednak, jak to wygląda w praktyce. Przede wszystkim zauważmy, że (w naszym pierwszym przykładzie) mimo autentycznie dużego poparcia w rejonie, żaden Narciarz do parlamentu nie wejdzie.
A co by było, gdyby Narciarzom udało się jednak przekroczyć w skali kraju pięcioprocentowy, próg wyborczy? W badanym okręgu nic się nie zmieniło, ale dostali trochę głosów więcej gdzieś na drugim końcu kraju. Być może była to kwestia jedynie kilku głosów. Jak taka zmiana wpłynie na rozdział mandatów w naszym okręgu? Narciarze dostaną trzy mandaty. Po jednym mandacie stracą: Piłkarze, Koszykarze i Lekkoatleci. W efekcie Lekkoatleci zostaną w ogóle bez mandatu – i to jest kolejny zaskakujący rezultat ordynacji. Od czego zależy mandat dla Lekkoatlety? Nie od głosów na jego partie, ale od głosów na partie Narciarzy; ponadto nie od głosów na Narciarzy w jego okręgu, ale od głosów oddanych zupełnie gdzie indziej – gdzieś, gdzie, być może, Lekkoatleci w ogóle nie startują…
Wyniki po zmianie zaznaczone są kursywą w tabeli 3.
========================================
Efekty wprowadzenia progów mogą być znacznie bardziej paradoksalne. Oto następny przykład. Przyjmijmy, że w pewnym okręgu głosuje 100 000 osób do rozdziału jest zaś 10 mandatów. Załóżmy, że w okręgu tym ogromna większość głosów padła na partie Kajakarzy i Żeglarzy (schemat podany jest w tabeli 4).
Omawiany okręg był jednak w skali kraju okręgiem nietypowym. Gdzie indziej pływanie na kajakach i żeglowanie nie cieszyło się zbyt wielkim poparciem, zatem te dwie partie wypadły znacznie gorzej i w skali kraju nie przekroczyły progu. Zgodnie z ordynacją, w omawianym okręgu nie mogą nie dostać! Ale mandaty trzeba rozdzielić, 10 mandatów otrzymają wobec tego partie, na które w sumie padło 4000 głosów (czyli 4% głosów w tym okręgu).
W innym okręgu 4000 głosów może (przy tej samej liczbie wyborców i mandatów) nie wystarczyć nawet na jeden mandat – jeśli na przykład 100 000 głosów podzieli się równo na 10 partii. A potem, w parlamencie, wszystkie mandaty warte są tyle samo.
Czy osoby wybrane w ten sposób można nazwać przedstawicielami wyborców? Czy reprezentacja omawianego okręgu w parlamencie jest jego autentyczną reprezentacją? Jak ważna w kampanii wyborczej może być dobra znajomość preferencji wyborców w poszczególnych okręgach! Załóżmy, iż ktoś wie, że w pewnym okręgu dużo głosów padnie na partie z niewielkim poparciem w kraju. Owocnym posunięciem może być wówczas dobra kampania wyborcza jego partii w tym właśnie okręgu. Poparcie wyborców w takim rejonie może zaprocentować mandatami uzyskanymi jako efekt znacznie mniejszej liczby głosów niż gdzie indziej.
Jaka jest prawdziwa rola pięcioprocentowego progu? Wbrew pozorom, nie jest nią eliminowanie partii z małym poparciem!
Oto przykład następny. Tym razem dane przedstawione w tabeli (tabela 5) są autentyczne – pochodzą z jednego z większych okręgów w Polsce. Dla rozważań matematycznych nie jest ważne jednak, które partie uzyskały które wyniki, ani też, z którego roku były to wybory. Glosy są tym razem podane w procentach. Przypuśćmy, że do rozdziału było 10 mandatów.
I cóż się dzieje? Nawet wynik 5,8% mandatu nie dal – ostatnia liczba, która przyniosła partii miejsce w parlamencie, to 6,75. Partia z poparciem dokładnie 5% otrzymałaby mandat dopiero wtedy, gdyby było ich do rozdziału 14 (bo poza „wchodzącymi” już dziesięcioma liczbami, większe są jeszcze 6,03, 5,8 oraz 5,25). Okręgów, w których można zdobyć ponad 10 miejsc w Sejmie, jest bardzo mało. Praktycznie wiec wynik poniżej 5% i tak mandatu nie da, ewentualnie w paru jednostkowych przypadkach i przy specyficznym, sprzyjającym tej partii układzie głosów.
Właśnie.
Chyba że przy rozdziale nie będą uwzględnione niektóre z partii, które otrzymały wyniki wyższe. „Wycięcie” paru z nich da fotele poselskie ugrupowaniom z mniejszym poparciem. Głównym efektem progów jest pozbawienie mandatów ugrupowań, które mają mocne poparcie lokalne, ale w skali kraju słabsze. Czy o to chodzi?
Zauważmy też, że jeśli ktoś zechce kandydować samodzielnie, bez wsparcia jakiejkolwiek partii, to nie wejdzie do Sejmu nawet wtedy, gdy zdobędzie WSZYSTKIE głosy w swoim okręgu. W skali kraju nie przekroczy progu! Posłami zostają ludzie, w Sejmie zasiądą jednak ludzie, nie partie. Poświęćmy teraz chwilę uwagi konkretnym osobom wybranym do parlamentu. Przypuśćmy, że (w przykładzie z tabeli 2) wśród brydżystów jest jeden niezwykle popularny i głównie na niego głosowali wyborcy – do tego stopnia, że na 8800 głosów na tę partie aż 8799 padło na niego. Spośród pozostałych Brydżystów jeden zagłosował na siebie, dostał jeden głos, pozostali zaś – zero głosów. Zgodnie z podziałem mandatów, Brydżystom przypadły dwa – do Sejmu wejdzie zatem obywatel, na którego padł jeden głos – jego własny.
Przykład powyższy jest oczywiście świadomie przerysowany; jednak i w praktyce większość głosów na daną listę pada na jedną osobę. W efekcie można otrzymać mandat poselski zdobywając (personalnie) głosów niewiele. Jeżeli partia dostała w okręgu 6 mandatów, przy czym wyborcy zaznaczali na liście głównie tego pierwszego, to nie tylko następni kandydaci mieli głosów niewiele, ale różnice między nimi miały charakter raczej przypadkowy.
Co z tego wynika? Przyjmijmy, że z listy Partii Piłkarzy do sejmu weszli Bramkarz, Lewoskrzydłowy, Prawoskrzydłowy i Stoper, przy czym lwia cześć głosów padła na Bramkarza. Jeśli jednak Stoper, Lewoskrzydłowy i Prawoskrzydłowy (wybrani, być może, wyłącznie głosami rodzin i znajomych) będą mieli w jakiejś sprawie inną opinie niż bramkarz, to niewiele on wskóra, choć właśnie Bramkarz ma prawdziwe poparcie wyborców. Ponadto po wyborach obaj skrzydłowi mogą przejść do Partii Hokeistów.
Głosowanie na konkretnego kandydata ma zatem znaczenie ewidentnie drugorzędne; popierając daną osobę, popieramy przede wszystkim listę partyjną. na której się ona znalazła, a praktycznie te osoby z listy, które od innych wyborców dostaną najwięcej głosów.
Z kolei przy rozdziale miejsc z list krajowych ważna jest jedynie kolejność na tych listach ustalona przez poszczególne partie. Może zostać posłem nawet osoba, na którą nie padł żaden głos! W parlamencie jednak wszyscy posłowie mają głosy tyle samo warte. Ów „niepersonalny” charakter wyborów widać w miarę upływu lat coraz bardziej, nikną nawet pozory. Dwa tygodnie przed wyborami w roku 1997 w wielu miastach Polski trudno było znaleźć dostępną publicznie informację o pełnych składach list okręgowych. Ile czasu wyborca miał na świadomą decyzję? A gdzie i kiedy są przed wyborami podawane pełne składy list krajowych? Przecież krzyżyk postawiony przez wyborcę w pewnym okręgu może zadecydować o wejściu do Sejmu piętnastej osoby z listy krajowej, osoby, o której wyborca absolutnie nic nie wie.
Wybory w okręgach a wynik krajowy
Jak już zostało wyżej wspomniane, po zebraniu wyników z okręgów dysproporcje mogą być – w skali kraju – olbrzymie.
Niezwykle istotny może też okazać się sposób podziału kraju na okręgi wyborcze. Oto przykład. Kraj zostaje podzielony na 50 idealnie równych okręgów: 25 na północy i 25 na południu. W każdym okręgu północnym wyniki są identyczne, analogicznie w każdym okręgu południowym. W południowej części kraju preferencje wyborców dzielą się idealnie równo między Partię Turystów Tatrzańskich i Partię Turystów Beskidzkich i nikt nie głosuje na inne ugrupowania. Jak natomiast wyglądają wyniki wyborów w północnej części? Tam połowa wyborców głosuje na Partię Turystów Nizinnych, a pozostałe glosy mieszkańców części północnej padają na przedstawicieli partii, które globalnie mają bardzo małe poparcie i w rezultacie do parlamentu nie wejdą.
Jaki będzie skład całego Sejmu? Mimo że partie Nizinna, Beskidzka i Tatrzańska mają idealnie takie same poparcie w kraju (każdą z nich popiera 25% wyborców), parlament będzie się składał dokładnie w połowie ze zwolenników Nizin, natomiast dwie pozostałe partie zajmą po jednej czwartej miejsc.
Więcej! Jeżeli ktoś z Partii Turystów Nizinnych mieć będzie istotny wpływ na ukształtowanie granic okręgów wyborczych, to może je nieznacznie zmienić tak, aby któryś z południowych okręgów objął sobą kawałek części północnej – wystarczy wybranie w takim okręgu jednego Turysty Nizinnego, by jego partia miała w parlamencie bezwzględna większość.
Ktoś mógłby zarzucić, że podane powyżej przykłady są wielce abstrakcyjne, a w praktyce ewentualne dysproporcje w poszczególnych okręgach ulegną – po skompletowaniu parlamentu – wyrównaniu. Wystarczy jednak zagłębić się w wyniki wyborów do Sejmu w roku 1993, by stwierdzić, że podział mandatów i liczby oddanych głosów bardzo często nie mają ze sobą wiele wspólnego. Można zaobserwować np. takie sytuacje, że partia A ma (w przybliżeniu) cztery razy więcej głosów niż partia B, mandatów zaś dziesięć razy więcej; partia C ma trzy razy więcej głosów niż partia D, ale partia C ma, kilkadziesiąt miejsc w parlamencie, partia D zaś ani jednego… A co z głosami oddanymi na konkretne osoby? Prawie 150 posłów otrzymało w tych wyborach mniej niż 3 tysiące głosów (niekiedy znacznie mniej); rekordowy wynik należy do parlamentarzysty, który dostał 131 głosów.
Wybory do rad miejskich
Według „ordynacji proporcjonalnej” odbywają się u nas także wybory do rad w większych miastach. Tu jeszcze trudniej znaleźć informacje o sposobie glosowania, a różni się on od tego wykorzystywanego w wyborach do Sejmu. Różnice są dwie. Po pierwsze, nie obowiązuje próg pięcioprocentowy. Po drugie, by ustalić liczbę mandatów, dzielimy liczby głosów nie przez kolejne liczby naturalne, ale najpierw przez 1.4 , a potem kolejno przez liczby nieparzyste, czyli 3, 5, 7...
Zobaczmy to na przykładzie.
Tabela 6
Tu efekty – mimo braku progów – mogą być nawet bardziej paradoksalne niż w przypadku ordynacji „sejmowej”. Na Partię Tenisistów padło 1400 głosów spośród 2770 oddanych, czyli ponad połowa; partia zdobyła bezwzględną większość głosów. Na sześć mandatów „do wzięcia” uzyskała jednak jedynie trzy, czyli równo połowę! Jej przedstawiciele nie mają większości, choć popiera ich ponad połowa, wyborców.
Może być jeszcze dziwniej. Wyobraźmy sobie, że startują trzy partie: Trójskoczków, Ornitologów i Entomologów, miejsc zaś do rozdzielenia jest siedem. Rozkład głosów i podział mandatów przedstawia tabela 7.
*) Analiza dotyczy wyborów według ordynacji obowiązującej do 1998 roku. Obecnie w wyborach do samorządów w dużych miastach (powiaty grodzkie) obowiązuje zarówno próg pięcioprocentowy, jak i dzielenie przez kolejne liczby naturalne (przyp. red).
Nie jest wykluczone, że wkrótce po wyborach Ornitolodzy 1 Entomologowie zawiążą koalicję. I oto widzimy rzecz ciekawą: choć w sumie mają mniejsze poparcie niż Trójskoczkowie (popiera ich łącznie 2016 osób, Trójskoczków zaś 2100), to mają w radzie czterech przedstawicieli, a Trójskoczkowie trzech. Absolutna wiekszość wśród wyborców mają Trójskoczkowie, ale to ich przeciwnicy mają większość w parlamencie… Gdyby o mandaty ubiegały się tylko dwie partie: Trójskoczków i Przyrodników, przy czym Przyrodnicy mieliby poparcie nieznacznie mniejsze (i dokładnie wiedzieli jakie), to mogliby się sztucznie podzielić na Ornitologów i Entomologów, by dzięki temu manewrowi zyskać większość w radzie miasta. Konsekwencje tej metody liczenia mogą być naprawdę oryginalne. Wyobraźmy sobie, że w pięciomandatowym okręgu zdecydowanie najwięcej głosów (900) otrzymali Żonglerzy, przy czym poszczególnych kandydatów poparło (odpowiednio) 181,180,180, 180 i 179 osób. Drugim z kolei ugrupowaniem byli Woltyżerzy; dostali zaledwie 142 głosy (w rozkładzie: 30 + 28 + 28 + 28 + 28). Dzieląc liczbę 900 przez 1.4. itd otrzymujemy kolejno: 642, 300 180,128, 100. Cóż to oznacza? Do Rady wejdzie czterech Żonglerów i jeden Woltyżer, gdyż 142:1,4 = 101,4 .
KAŻDY z żonglerów dostał więcej głosów niż wszyscy woltyżerzy razem wzięci, nie mówiąc już o tym, że Żongler z najmniejszym poparciem dostał sześć razy więcej głosów niż Woltyżer z poparciem największym. Tym niemniej jeden z Żonglerów odpada na rzecz Woltyżera.
Co powiedzieć o ordynacji, która dopuszcza takie możliwości?
Proporcjonalna czy paradoksalna?
Obowiązująca ordynacja, choć nosi nazwę „proporcjonalna”, wcale proporcjonalną nie jest. Słowo „proporcjonalny” ma swoje znaczenie, podawane w słownikach, a także na lekcjach matematyki w szkole podstawowej. Znaczenie to wielce odległe jest od tego, co obserwujemy w ordynacji. Można by ją raczej nazwać „paradoksalną”, ewentualnie „partyjną” (bo głosujemy na partie, człowiek się prawie wcale nie liczy). Może jednak, gdyby wprowadzono którąś z tych nazw, to – choć bardziej odpowiadają one rzeczywistości – więcej osób mogłoby przeciwko tej metodzie zaprotestować…
Udowodniono (matematycznie), że niezależnie od tego, w jaki konkretnie sposób będziemy dzielić głosy oddane „na listy” mię- dzy poszczególne partie, to zawsze zaistnieć mogą paradoksalne sytuacje w rodzaju opisanych powyżej. Czyli, na przykład, takie, że partia A zabiera głosy partii B, ale to właśnie ona straci mandat, a nie partia B. „Proporcjonalny” podział mandatów w uzależnieniu od głosów jest niemożliwy.
Ponadto — podkreślmy jeszcze raz — jedną z podstawowych zasad obowiązujących w wyborach powinna być jasność i powszechna dostępność metody, według której liczone są głosy. Nie może być tak, by podejrzewano, że posłowie wybierani są według zasady podobnej do tej ze starego wierszyka: „Urna to jest urządzenie, co ma dziwne kółka – choć głosujesz Mikołajczyk, wychodzi Gomułka. . . ”.
Kilka słów o sondażach przedwyborczych
Po podanych (nieraz jako główna informacja) wiadomości, wynikach słyszymy: „zbadano 1000 osób, dopuszczalny błąd wynosi 3%”. Takie sformułowanie oraz podawanie składu Sejmu opracowanego według wyników takiego sondażu to dezinformacja oraz nadużycie praw statystyki. Zdanie „dopuszczalny błąd to 3%” sugeruje, że błąd większy zdarzyć się nie może, a tak nie jest. Badania przeprowadzane są według specjalnych, naukowo opracowanych, precyzyjnych testów. I gdy się podaje oszacowanie błędu, należy bezwzględnie podać dwie liczby. na przykład: „Z prawdopodobieństwem 80% błąd nie będzie większy niż 3%” – a
w ogóle najuczciwsze byłoby sformułowanie tego inaczej. „Partia Filantropów osiągnie wynik między 5% a 15% z prawdopodobieństwem 80%.
Przecież fakt, że coś jest mało prawdopodobne, nie znaczy, że jest niemożliwe. Błąd może więc być większy! Często po uwzględnieniu dodatkowych czynników owo „mało prawdopodobne” staje się realne.
Zauważmy: bada się tysiąc osób, a wyborców jest prawie 30 milionów. Jeden ankietowany reprezentuje 30 tysięcy ludzi!
To nie wszystko. W badaniach statystycznych dotyczących opinii ludzi, w tym preferencji wyborczych, należy w interpretacji danych zachowywać daleko idącą ostrożność. Tu błąd może być znacznie większy niż w przypadku badań rzeczy „mierzalnych” (jak wzrost czy waga); opinie ludzkie są zbyt chwiejne, zmieniają się w zależności od okoliczności, nawet od nastroju ankietowanego w danej chwili czy sposobu stawiania pytań przez ankietera. Wiele osób nie jest zdecydowanych, co zmniejsza liczbę 1000 badanych. A poza tym, można kłamać.
Wyjątkowym nadużyciem jest zaś przewidywanie składu Sejmu na podstawie sondażu na próbce 1000 osób. Mandaty przydzielane są niezależnie w województwach. Wiemy, że wyniki wyborów w różnych województwach znacznie różnią się między sobą. Poza tym różnym okręgom przydzielane są różne liczby mandatów. W jednym okręgu 10% głosów może dać dwa mandaty, w innym – ani jednego. By być rzetelnym, symulacje podziału mandatów należałoby przeprowadzić oddzielnie w każdym województwie (a i to jest ryzykowne, zwłaszcza przy obowiązującej ordynacji wyborczej; o mandacie dla partii może zdecydować kilka głosów, i to oddanych na zupełnie inną partię).
Tymczasem skoro zbadano 1000 osób, to na jedno województwo przypada średnio osób 20 Zmiana opinii jednej osoby to zmiana 5% głosów w przeprowadzanej symulacji! Dysproporcje w poszczególnych województwach mogą mieć olbrzymi wpływ na rozdział mandatów. Czy takie modele mogą być reprezentatywne?
Podczas referendum konstytucyjnego ankieterzy w punktach wyborczych zebrali opinie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Nie jednego tysiąca, ale znacznie, znacznie więcej. Nie jakiś czas przed referendum, ale tuż po głosowaniu! Możliwe odpowiedzi były tylko dwie, nie mieliśmy kilkunastu partii do wyboru. Podział na województwa nie mial wpływu na ostateczne wyniki. I wówczas błąd w stosunku do wyników faktycznych wyniósł więcej niż 3%! Przy- pomnijmy też, że kilka tygodni przed referendum konstytucyjnym sondaże mówiły o znacznej przewadze zwolenników konstytucji – a okazała sie ona minimalna.
Warto również przypomnieć, że w wyborach 1997 błąd w analogicznych badaniach (przeprowadzanych w dniu wyborów) co do frekwencji wyborczej (czyli w sprawie, w której kłamać sie raczej nie da, a możliwości są tylko dwie) wyniósł – bagatela! – 11 procent…
Czy można wybierać inaczej?
Czy w związku z przedstawionymi wadami ordynacji nazywanej „proporcjonalną” istnieje jakieś wyjście? Uważam, że zdecydowanie lepsza jest ordynacja nazywana Większościową, stosowana z powodzeniem w wielu krajach. Na czym ona polega? Cały kraj należy podzielić na okręgi i w każdym z nich wybierać dokładnie jednego posła. Zasada wyboru jest bardzo prosta: jeśli ktoś dostał ponad połowę głosów, wygrywa; jeśli nikogo takiego nie ma, dwóch najlepszych przechodzi do drugiej tury, gdzie wygrywa ten, który ma głosów więcej.
Wyborca głosuje na konkretnego człowieka – swojego reprezentanta. Jasne i zrozumiałe, a także bardziej praktyczne – pamiętamy ogromne „książeczki” do głosowania, w których należy zaznaczyć jeden krzyżyk. Znacznie bardziej obiektywny wynik (przy braku 50% poparcia) daje co prawda metoda odkreślania z listy kandydata z najsłabszym wynikiem i kolejnych głosowań – aż do skutku. Tak można jednak wybierać na zebraniach, gdy liczenie głosów trwa krótko i wkrótce po głosowaniu można przystąpić do następnej tury. Gdy wchodzimy do lokali wyborczych, nie należy przekraczać dwóch tur.
Oczywiście, i ta metoda ma wady – na przykład taką, że partie z całkiem sporym poparciem mogą mieć niewielu przedstawicieli w Sejmie. Jednak jej zalety w porównaniu z ordynacją u nas obowiązującą są niepodważalne. Po pierwsze, przy ordynacji „większościowej” do parlamentu nie uda się wejść nikomu ze znikomym poparciem; głosów oddanych na przyszłego posła musi być naprawdę sporo. To oznacza, że poseł – personalnie – został wybrany rzeczywiście przez wyborców, a nie na skutek odpowiedniego dzielenia głosów miedzy kandydatów na liście partyjnej. Nie można zostać wybranym jedynie głosami rodziny i znajomych, dzięki poparciu udzielonemu danej partii. W efekcie tak wybrany poseł naprawdę przed kimś odpowiada.
Po drugie, metoda ta nie wprowadza wyborców w błąd, niczego nie udaje. Zwolennicy ordynacji „proporcjonalnej” często głoszą, że przy jej zastosowaniu dzielenie mandatów odbywa się w sposób proporcjonalny i sprawiedliwy. Widzieliśmy na przykładach, jak z tym może być. Po trzecie, idea liczenia głosów jest prosta, jasna i klarowna – a to sprawa podstawowa; wyborcy muszą wiedzieć, w jaki sposób ich głosy zamieniają się na mandaty poselskie. Po czwarte, w ordynacji Większościowej nie może zdarzyć się absurdalna sytuacja polegająca na tym, że część wyborców zrezygnuje z głosowania na kandydata A, większość z nich poprze kandydata B, po czym kandydat B straci mandat, kandydat A zaś nie straci nic. Po piąte, przy tylu organizacjach kandydujących u nas w wyborach niemal pewne jest, że głosy rozdziela się na kilka ugrupowań. Teraz trzeba wyłonić „większość parlamentarną”, pogodzić parę partii… Przykłady znamy z lat ubiegłych. Zazwyczaj partia wchodząca w koalicje rezygnuje z niektórych punktów swego programu wyborczego. A mogły to być właśnie te punkty, które przeważyły szalę przy decyzji niejednego wyborcy. Przy ordynacji „proporcjonalnej” praktycznie nikt sam nie zdobędzie większości. Przykłady wielu kraj ów pokazują, że tam, gdzie wybory są przeprowadzane metodą „proporcjonalną” rządy są nie- stabilne, posłowie w parlamencie zajmują się często przede wszystkim sporami partyjnymi… Czy o to chodzi?
Przy ordynacji większościowej są duże szanse, że najmocniejsze ugrupowanie zdobędzie ponad 50% mandatów, będzie rządzić samo. Czy to źle? Zobaczmy, jak zrealizują swoje programy, obietnice – bez ustępstw na rzecz koalicjanta! Jeżeli ich działalność wyborcom się nie spodoba, to w następnych wyborach przepadną. W wielu, bardzo wielu sprawach wygrywa najlepszy. Czy to przy staraniu się o pracę, czy w sporcie, czy w rozmaitych konkursach…
Przy głosowaniu decydującym o Nagrodzie Nobla może się zdarzyć, że osoba uzyskująca przewagę jednego głosu nad drugą dostaje wszystko – ta druga nic. Dlaczego w tak ważnej sprawie, jak wybory naszych przedstawicieli, ulega się złudnej argumentacji: „podzielić sprawiedliwie”? Tym bardziej że nie jest to ani sprawiedliwe, ani skuteczne.
Kolejny argument związany jest ze wspomnianymi wcześniej tak popularnymi u nas sondażami przedwyborczymi. Ich wyniki są z lubością przytaczane przez telewizję, prasę… Jak już wiemy, informacje te są podawane z nadużyciem praw statystyki, wprowadzają wyborcę w błąd. Nieraz, gdy wyborca słyszy, że według sondaży jego partia nie wejdzie do parlamentu, zmienia swoją decyzję iw efekcie głosuje na kogoś innego. Główną rolę przy podejmowaniu decyzji może odegrać podana przez telewizję informacja o tym, co usłyszeli ankieterzy od 1000 ludzi w kraju!
Można się zastanowić, czy przypadkowo głównym celem podawania wyników sondaży nie jest odpowiednie „nastawienie” wyborców, „nakręcanie opinii”? Przy ordynacji większościowej taka manipulacja nie mogłaby mieć miejsca.
Kilka słów o Senacie
Wydawać by się mogło, że ordynacja Większościowa jest u nas stosowana przy wyborach do Senatu. Wyborca głosuje tu na dwie osoby (w województwach warszawskim i katowickim na trzy); najlepsi zostają senatorami.
Okazuje się jednak, że pozory mylą… Głosowanie jednocześnie na dwie osoby może w zasadniczy sposób zmienić wyniki wyborów; taka metoda jest wypaczeniem idei ordynacji większościowej. Ponadto obecnie nie ma drugiej tury wyborów, co przy licznym gronie kandydatów powoduje, że może zostać wybrany kandydat o niewielkim poparciu.
I tu można podać ciekawe przykłady. Oto jeden z nich. Przyjmijmy, że w pewnym województwie zdecydowanie największe poparcie (bo aż 60% wyborców) ma pan Żabacki, natomiast po 20% osób popiera panów Abackiego i Babackiego. Bezdyskusyjnie pan Żabacki powinien zostać senatorem – jest ewidentnie najlepszym kandydatem. Nie jest potrzebna nawet druga tura! Tymczasem może się zdarzyć, że przy głosowaniu na dwie osoby polowa zwolenników Żabackiego poprze również Abackiego, druga połowa zaś Babackiego. Jeżeli ponadto zwolennicy Abackiego jako tego drugiego wskażą Babackiego i Vice versa, to panowie Abacki i Babacki otrzymają po 70% głosów i to oni wejdą do Senatu, wyprzedzając Żabackiego z 60%.
Ponadto jedną z zasad ordynacji większościowej jest by w okręgach było mniej więcej tyle samo wyborców. Okręgami zatem nie mogą być województwa! Po wyborach w roku 1993 można było usłyszeć stwierdzenia, skierowane do zwolenników ordynacji większościowej „przecież w wyborach do Senatu ona obowiązywała, i tam wyniki były podobne… ” .
Jest to wielkie nieporozumienie. Po pierwsze, ordynacja senacka nie jest, jak zostało zaznaczone wyżej – „klasyczną” ordynacją większościową.
A po drugie – ale najważniejsze – nie o to przecież chodzi! (choć wydaje się, że część osób odpowiedzialnych za wprowadzenie u nas ordynacji „proporcjonalnej” ma inne poglądy). Jeżeli już „bawimy się w te klocki” i organizujemy wybory, to organizujmy je najlepiej, jak można, i „grajmy czysto”. Nie można patrzeć na ordynację wyborczą z punktu widzenia: „która metoda jest dla mnie najlepsza”. Należy przemyśleć, która metoda da nam Sejm autentycznie wybrany, Sejm zajmujący się przede wszystkim ćwiczeniem dobrego prawa, nie zaś sporami partyjnymi.
System wyborczy to tak naprawdę czysta matematyka, kombinacje liczbowe, procentowe. Ten “nasz” jest tak ułożony, że po pierwsze rzadko kto orientuje się jak działa, a jak głosować wyborca dowiaduje się tuż przed wyborami, oczywiście jeśli uda mu się trafić na telewizyjne szkolenie. Tak było i tym razem. Dokonywaliśmy kilku wyborów, bo i prezydenta (burmistrza, wójta) i członków sejmików wojewódzkich, i radnych rad powiatów, i radnych miejskich (dzielnicowych). Może kiedyś się dowiemy jacy matematycy robili symulacje przed wprowadzeniem tego systemu wyborczego w Polsce (przypominam, że to SLD, czyli przefarbowane komuchy z Kwaśniewskim i Millerem wprowadzili nam “nową” konstytucję i nowy system wyborczy w 1997 roku). Starym nie trzeba mówić kim są Miller i Kwaśniewski, ale młodzi mogą nie wiedzieć jeszcze, że to stare czerwone wygi, marionetki rosyjskie, członkowie PZPR od wczesnej młodości, To podkomendni Kiszczaka i Jaruzelskiego, elementy sowieckiego aparatu terroru na Polskę i Polaków, Jest wiele dowodów, że ten aparat wciąż trzyma się mocno (szczególnie w sądach i prokuraturze). Już sama obecność obu panów w przestrzeni publicznej współczesnej Polski o tym świadczy – w innych czasach (w niepodległej Polsce) byliby osądzeni za zdradę główną i dawno zlikwidowani, albo jeśli sąd znalazłby jakieś okoliczności łagodzące – siedzieliby w odosobnieniu do końca żywota. Na pewno nikt by ich nie zapraszał do studia telewizyjnego w roli gościa – co najwyżej świadka historii odbywającego należną karę. Jest więc bardzo możliwe, że matematyczne mechanizmy “polskiego” systemu wyborczego zostały przebadane np. na jakimś uniwerku w Moskwie, może w konsultacji z Tel Avivem, a podstawą była rzeczywista (nieznana nam Polakom) faktyczna liczba rosyjskiej, żydowskiej, niemieckiej i ukraińskiej agentury (czytaj mniejszości etnicznej, pod zmienionymi polskimi nazwiskami). Te symulacje matematyczne doprowadziły do wprowadzenia takiego systemu wyborczego. A przecież cały demokratyczny i wolny świat stosuje JOW-y i nikt nie bawi się żadnymi szemranymi metodami jak u nas d’Hondta. No cóż – Rosja wciąż nas traktuje jak swoją kolonię, nawet jeśli inny kolonialny kolos usiłuje tu wprowadzać swoje interesy. Bo jak widać ten inny kolos docenia zalety ‘polskiego’ systemu wyborczego w utrzymywaniu tu swoich wpływów.
O tym jak działałyby JOW-y pisał śp. prof. Jerzy Przystawa. Szczególnie w Polsce powiatowej, bo tam ludzie dużo lepiej się znają. W dużych miastach ludzie znają swoich polityków dużo mniej, przeważnie tylko z telewizji. I tu wielką rolę odegrała i gra TVN. Wprawdzie Polsat był trochę wcześniej, ale chyba nie poczynił takich spustoszeń w mózgach wielkomiejskich mas najemnych pracowników, robotników i funkcjonariuszy jak TVN (N – to chyba od “Nowosti”?). Posłużę się prostym przykładem. Czy ktoś sobie wyobraża, że takie indywiduum jak Rafał Trzaskowski kandyduje na burmistrza np. Zakopanego, Pruszkowa, Kołobrzegu, Sandomierza, albo np. Wrześni? Warszawscy niewolnicy z niedotlenionych korporacji może i tak. Ale mieszkańcy tych miast potraktowaliby takiego kandydata stosownie do jego zasług, czyli wybraliby sobie kogoś innego. RT może być prezydentem Warszawy, miasta-bohatera tylko dlatego, że ma za sobą oszukańcze media, które przez 24h/dobę wciskają jego kandydaturę za pomocą technik goebbelsowskiej propagandy. Określenie, że RT ma za sobą media nie jest precyzyjne. On jest narzucany przez antypolskie media, po to żeby władza w najbogatszym polskim mieście – a więc największe publiczne pieniądze – była w rękach naszych wrogów, czyli w rękach ich człowieka – Rafała T.! Mnie zdumiewa tylko, że tak łatwo wcisnąć Rafała T. warszawiakom. A może nie mam racji, tu nie chodzi o wciskanie na siłę, tylko o informowanie tych wszystkich obcych, udających Polaków warszawiaków, żeby wybierali Trzaskowskiego we własnym interesie? Każdemu przypominam, że kiedy TVN rozpoczął nadawanie w Warszawie, to po miesiącu, dwóch, został wyłączony sygnał telewizji moskiewskiej, który był nadawany w Warszawie po wyborach w 1990 roku. Nikt z publicystów nigdy nie analizował tego dziwnego zjawiska telewizji moskiewskiej w Warszawie po 1990 roku. Ja czasami ją oglądałam i podziwiałam rosyjskie prezenterki za doskonałą elegancję w stroju i makijażu.
Ciekawe jak liczna jest mniejszość rosyjska we współczesnej Warszawie? A żydowska? A ukraińska? Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to jest jakaś iskra nadziei, że może jakiś etniczny Polak odzyska kiedyś Warszawę. Tym bardziej, że jak widać nasi wrogowie nie dysponują żadnymi wybitnymi jednostkami, skoro wystawili na prezydenta Warszawy faceta w typie Trzaskowskiego, dupiarza, który za pomocą taśmy do papieru wstawia szybę w drzwi. Niestety obca zbyt liczna “mniejszość” wybrała tego typa znowu na prezydenta W-wy! W dodatku planuje wystawić go na prezydenta Polski.
Tu czarno widzę, bo widziałam w Sejmie spektakl ze świecami chanukowymi, w którym brali udział wszyscy obcy – prawie wszyscy posłowie! I tylko poseł G. Braun zgasił te świece. Niestety tylko na 2 dni.
„Trybuna Narodu” Karola Huberta Rostworowskiego [1927]: Jakiej ordynacji wyborczej do parlamentu potrzebuje Polska. Odpowiedzi mężów stanu.
Parlament ma być nie „zwierciadłem narodu”, tylko organem zdolnym do pracy
Mirosław Dakowski, tekst sprzed 15 lat.
—————————- Krakowskie pismo Trybuna Narodu pod kierunkiem Karola Huberta Rostworowskiego rozpisało ankietę „Jakiej ordynacji wyborczej do parlamentu potrzebuje Polska”. Opublikowano odpowiedzi paru luminarzy w n-rze 22 (str.10-11) z kwietnia 1927r.
Prof. Wincenty Lutosławski postulował m.inn. zmniejszenie ilości posłów i senatorów argumentując: „Więcej niż 50-ciu kompetentnych prawodawców w Polsce na pewno nie ma”.
Natomiast prof. Feliks Koneczny stwierdzał, że „Wobec niskiego stopnia wyrobienia politycznego lepszy dla nas system jednomandatowy.” Profesor A.Peretiatkowicz z Poznania tak analizował sytuację na interesujący nas temat: „Proporcjonalny system wyborczy nie dał dobrych rezultatów. Rozwinął w społeczeństwie partyjnictwo i spowodował nieodpowiedni skład Sejmu. Jakkolwiek system ten ma wielkie zalety w krajach o wysokiej kulturze politycznej, to jednak w naszych warunkach bardziej wskazanym jest system jednomandatowy. Społeczeństwo nasze … nie chce być zależne od partyj w tym stopniu, który wytwarza system proporcjonalny. Chce głosować na osoby, nie na numery.
Zarzut, że przy systemie jednomandatowym wychodzą „prowincjonalne wielkości” o tyle jest nieprzekonywujący, że przy systemie proporcjonalnym posłami zostają często osoby, które nie mogłyby być nawet „prowincjonalnymi wielkościami”, gdyż nie mają żadnych kwalifikacji i żadnych zasług społecznych. Przy systemie jednomandatowym trzeba się więcej liczyć z indywidualną wartością stawianych kandydatów, aniżeli przy systemie proporcjonalnym. Zważywszy dodatnie i ujemne strony różnych systemów wyborczych, dochodzę do wniosku, że stosunkowo najlepsze rezultaty daje stary system angielski, oparty na okręgach jednomandatowych i decydowaniu zwykłą większością głosów. Utrudnia on wysuwanie, jako kandydatów, analfabetów politycznych i utrudnia bloki i szacherki wyborcze związane z powtórnym głosowaniem. … Parlament ma być nie „zwierciadłem narodu”, tylko organem zdolnym do pracy”
—————————————- Widzimy, że w przełomowych latach 20-tych zeszłego wieku, w II Rzeczypospolitej myśliciele i intelektualiści znali i proponowali metodę JOW, niezależnie od osobistych sympatii politycznych. Ale to byli intelektualiści, a nie propagandyści partyjni! Wtedy politycy będący u władzy pozostali ślepi i głusi na te apele. Zbudowano „partię bezpartyjnych” z wszelkimi konsekwencjami takiego tworu. I rządzono przy jej pomocy. Innym dyskutantom pozostawiam kwestię „co by było, gdyby…”. Obecna sytuacja jest nieporównanie bardziej dramatyczna, niż przed trzema czwartymi wieku. Czy jest jednak szansa, iż obecnie dotychczasowi politycy zdadzą sobie sprawę z wagi problemu doboru elit rządzących – i staną na czele Ruchu JOW? Jest to szansa dla nich.
Ale ważne jest dla nas wszystkich, że jest to szansa dla Polski.
Od 30 lat Ruch na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych zwraca uwagę na fundamentalną wadę założycielską ustroju konstytucyjnego III Rzeczypospolitej: patologiczną ordynację wyborczą do Sejmu, która odbiera Polakom podmiotowość, uniemożliwiając milionom obywateli indywidualne ubieganie się o mandat poselski. Tylko liderzy partii politycznych mają przywilej decydowania, kto ma większe, a kto mniejsze szanse zostania posłem. Jest to poważna wada ustrojowa, która niszczy Rzeczpospolitą, osłabia państwo, stanowiąc mechanizm negatywnej selekcji elit. Działanie tej negatywnej selekcji i ciągłe pogarszanie się kultury życia publicznego obserwujemy niezmiennie od czasu pierwszych wyborów do Sejmu III RP 27 października 1992 roku aż do ostatnich wyborów, które odbyły się 15 października 2023 roku. Było już tych wyborczych rund 10. Po każdej z tych rund następowała karuzela wymiany obsady tysiąca dobrze płatnych stanowisk, które po wyborach obsadzane są ludźmi lojalnymi wobec partii władzy, bez względu na ich umiejętności i kompetencje.
Polska stała się sienkiewiczowskim „postawem sukna”, które przykrawane jest według prywatnych interesów w sposób nieodpowiedzialny, bez obawy o konsekwencje.
A konsekwencji nie ma, bo Polacy nie posiadają możliwości rozliczenia każdego polityka indywidualnie i usuwania skompromitowanych osób z życia publicznego. Ordynacja wyborcza odbiera im to prawo.
Sytuacja po ostatnich wyborach skłania do bardzo głębokiej refleksji. Widać jak na dłoni skutki zaniku kultury debaty, braku wymiany myśli i braku spokojnej dyskusji nad kierunkami naprawy i rozwoju. W życiu publicznym głównie toczy się kłótnia o stanowiska. Zanika poczucie wspólnoty w stopniu, który staje się groźny dla dalszego funkcjonowania państwa.
Zmiana wymaga odwagi. Miejmy więc odwagę ciągłego, uporczywego dopominania się o realizację podstawowych praw Polaków, które zawarte są w postulatach Ruchu JOW. Wymaga tego szacunek choćby dla naszej własnej historii. Konstytucja 3 Maja oddaje hołd pamięci „przodków naszych jako fundatorów rządu wolnego” i odwołuje się do wielosetletniego dorobku Polaków w tworzeniu pionierskich i skutecznych instytucji parlamentarnych.
Im bardziej niestabilna staje się sytuacja polityczna w Polsce, tym mocniej trzeba domagać się zmiany sposobu wybierania posłów. Klasa polityczna będzie wymyślać tysiące powodów, dla których tego się nie da zrobić. Dlatego wykażmy się determinacją, bo innej drogi nie ma.
III Rzeczpospolita musi wreszcie wejść na drogę przestrzegania swobodnego prawa do kandydowania. Wybory muszą zostać zdecentralizowane, gdzie 460 posłów wybiera się w 460 okręgach wyborczych, gdzie sami, wskazani przez kandydatów, obywatele liczą głosy na dole w okręgach i to publicznie przy udziale kamer i gdzie zamiast absurdalnej liczby tysięcy podpisów, prawo kandydowania uzyskuje się przedstawiając tych podpisów 10.
Życzę wszystkim w Nowym Roku 2024 realizacji ich prawa do wolnego, nieskrępowanego, indywidualnego kandydowania w wyborach do Sejmu. Tak, jak było w Polsce przez wieki i jak jest teraz w wiodących demokracjach świata.
Tomasz J. Kaźmierski Prezes Stowarzyszenia JOW www.jow.pl
Polskie i polskojęzyczne media pełne są analiz przyczyn klęski wyborczej partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach AD 2023. Analiza tych przyczyn jest w większości mniej lub bardziej słuszna, ale nie dotyka istoty przegranej.
Przyczyny porażki wyborczej
Te analizowane przyczyny to nade wszystko niezdolność do budowy narodowej siły państwa; siły jego oświaty, nauki, ochrony zdrowia i przede wszystkim siły jego narodowej gospodarki, z silnym prywatnym i państwowym polskim kapitałem. Ta niezdolność była wynikiem kunktatorskiej i kompradorskiej, acz i nieudolnej wobec Brukseli i Waszyngtonu polityki wewnętrznej i zagranicznej, maskowanej buńczuczną i prostacką propagandą pseudo-patriotyczną. Aż po prozaiczne przyczyny drażniącego wyborców zadufania i arogancji rządowych polityków, z jawnym i ogromnym przekupywaniem świadczeniami pieniężnymi dużych grup społecznych, przy równoczesnej degradacji płacowej i społecznej służb publicznych, z nauczycielami w roli głównej. Szczególnie oburzająca była właśnie degradacja ekonomiczna 700 tys. nauczycieli: dla zobrazowania, nauczyciel dyplomowany zarabia obecnie 4 550 zł brutto, a pomoc kuchenna w stołówce w tej samej szkole blisko 5 700 zł brutto.
Ale te wszystkie przyczyny przy innej konfiguracji koniunktur na polskiej scenie politycznej mogły nie wystarczyć. Jarosław Kaczyński, bo to on jest bezpośrednią i personalną przyczyną porażki wyborczej PiS, musiał te wybory przegrać. Musiał, gdyż od lat jego strategia polityczna opiera się na założeniu, iż, jak to sam ongiś ujął – „na prawo (od nas – WB) ma być tylko ściana”. A jest to strategia oparta na niezrozumieniu własnych interesów, co potocznie nazywa się głupotą. Ordynacja wyborcza a system partyjny
W latach 50. XX wieku francuski politolog i prawnik Maurice Duverger sformułował twierdzenie o zależności systemu partyjnego od ordynacji wyborczej, znanym powszechnie w naukach społecznych jako „prawo Duvergera”. M. Duverger twierdził, iż wybory w ordynacji większościowej prowadzą do systemu dwupartyjnego, z wielkimi i silnymi partiami. Wybory zaś w ordynacji proporcjonalnej, a taką mamy w Polsce od 1991 roku, prowadzą do systemu wielopartyjnego i rządów koalicyjnych.
To twierdzenie rozwinął w Polsce w latach 90. XX wieku prof. Jerzy Przystawa z Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Ostatecznie to „prawo Duvergera-Przystawy” brzmi następująco:
Ordynacja większościowa prowadzi do wyłonienia w drodze wyborów systemu dwupartyjnego z relatywnie silnym wykonawczo rządem jednej partii tworzonym bezpośrednio po wyborach; ordynacja proporcjonalna prowadzi do wyłonienia w drodze wyborów systemu wielopartyjnego z relatywnie słabym wykonawczo rządem koalicyjnym wielu partii tworzonym w wyniku konsultacji i negocjacji międzypartyjnych.
Prawidłowość społeczna i wyjątki ją potwierdzające
To prawo Duvergera-Przystawy jest wynikiem logiki wyborczej ordynacji większościowej i ordynacji proporcjonalnej. I jest prawidłowością społeczną.
Jak każda prawidłowość społeczna działa tylko w masowej skali i w długim okresie czasu i to w formie stałej tendencji modyfikowanej zmiennym kontekstem społecznym. W wyniku splotu okoliczności koniunkturalnych tego kontekstu zdarzają się wyjątki w funkcjonowaniu tej prawidłowości. I takim wyjątkiem był powołany w 2010 roku w Wielkiej Brytanii po 70 latach rządów jednej partii, koalicyjny rząd socjaliberałów i konserwatystów. I takim wyjątkiem był, powołany w 2015 roku po 24 latach rządów koalicyjnych w Polsce, rząd jednej partii Prawa i Sprawiedliwości. A już zdumiewające było omalże powtórzenie tego wyjątku w wyborach w 2019 roku, choć już bez przekupywania indywidualnie posłów taki rząd by nie powstał.
Powstaje pytanie, jak można było liczyć na powtórzenie po raz trzeci wyjątku w działaniu prawidłowości społecznej? Otóż nie można było w praktyce liczyć. Takie liczenie było zaklinaniem rzeczywistości i przejawem zwykłej głupoty politycznej. Było wbrew społecznej logice wyborczej ordynacji proporcjonalnej. Strukturalne przyczyny prawidłowości Duvergera-Przystawy
Otóż w ordynacji większościowej wybiera się tylko jednego posła w relatywnie niewielkim okręgu wyborczym. Ten niewielki, kilkudziesięciotysięczny okręg jest tu istotny, gdyż opiera kampanię wyborczą na kontaktach i informacjach interpersonalnych, istotnie redukując znaczenie mediów, szczególnie elektronicznych.
Ale decydujące znaczenie ma fakt wyboru tylko jednego posła w okręgu. Przede wszystkim czyni to posła bezpośrednio zależnym od jego wyborców, a nie od partii politycznej.
Decydujące jest wszakże to, że o wyborze kandydata decyduje bezwzględna większość wyborców w jego okręgu wyborczym. Kandydaci muszą się więc odwoływać do interesów, aspiracji i ambicji bezwzględnej większości swoich wyborców, czyli do ich większości, a następnie realizować swe obietnice w parlamencie. A to oznacza konieczność odwoływania się do tego, co nade wszystko łączy większość i poszukiwania rozwiązań wspólnych dla tej większości problemów, a redukowania i marginalizowania tego, co tę większość w różny sposób dzieli. W konsekwencji zaś oznacza to konieczność poszukiwania wspólnych kompromisów w tych podziałach i różnicach. To wzmacnia spójność socjopolityczną, a ostatecznie wzmacnia narodową wspólnotę całego społeczeństwa. Jest to bowiem głosowanie większości politycznych.
W ordynacji proporcjonalnej o wyborze kandydata z listy partyjnej w kilkusettysięcznym okręgu wyborczym decyduje poparcie dla listy wyborczej jego partii i jej liderów krajowych przez określoną część wyborców, jakiś ich procent. Partie i ich liderzy odwołują się za pośrednictwem mediów, szczególnie elektronicznych, do specyficznych i wyodrębnionych interesów, aspiracji i ambicji różnych segmentów społeczeństwa. Nie poszukuje się kompromisowych rozwiązań, a interesy wspólne są w istocie neutralne politycznie, gdyż nie służą wzmacnianiu partykularnego partyjnie elektoratu. Jest to w istocie głosowanie różnych mniejszości politycznych.
Tak więc w ordynacji proporcjonalnej kandydaci z list partyjnych odwołują się ostatecznie do tego, co dzieli społeczeństwo narodowe, a przynajmniej go różnicuje. I dotyczy to również praktyki parlamentarnej tak wybranych posłów. Partie w parlamencie działają zasadniczo na rzecz zwiększania swego partykularnego wpływu na sprawowanie władzy w państwie, a nie rozwiązywaniu problemów całego społeczeństwa.
Tworzenie i podtrzymywanie podziałów socjopolitycznych
Tak więc ordynacja proporcjonalna generuje podziały socjopolityczne i ideologiczne w społeczeństwie zgodnie z logiką wyborczą ordynacji proporcjonalnej, w której to logice funkcjonuje cała scena polityczna. Partie polityczne są obiektywnie zainteresowane utrzymywaniem, a nawet wręcz pogłębianiem tych podziałów, gdyż to podtrzymuje i scala ich segmentowe elektoraty wyborcze. W Polsce wykorzystuje się wręcz koniunkturalne napięcia społeczne, aby je generować i utrwalać dla tworzenia nowych podziałów socjopolitycznych. To ostatecznie prowadzi do osłabiania spójności i więzi narodowych oraz stale deformuje życie polityczne społeczeństwa i destabilizuje procesy rządzenia i administrowania państwem. Drastycznym tego przejawem w Polsce jest przekupywanie przez rządzących wybranych grup i środowisk społecznych, a degradowanie i zaniedbywanie innych.
Tak więc ma to negatywny wpływ na praktykę funkcjonowania parlamentu i jakość jego pracy, podobnie jak i na jakość rządzenia. Choć tu stale trzeba uwzględniać kluczową rolę braku bezpośredniej zależności polityków od wyborców w ramach ordynacji proporcjonalnej, co prowadzi do ich buty i arogancji, a w konsekwencji do korupcji i dekadencji zawodowej oraz osobowej.
„Nie jest rolą członka parlamentu reprezentować wyborców tak, jakby byli losową próbką ludzi – jak to znakomicie ujął kanadyjski filozof polityki John T. Pepall – I nie jest rolą rządu służyć ludziom podzielonym ze względu na ich poglądy czy interesy, problemy czy kultury, płeć czy grupy wiekowe. Rząd musi działać na rzecz wspólnych interesów i spraw publicznych ludzi. Członkowie parlamentu muszą koncentrować się na wspólnym dobru i muszą próbować reprezentować wyborców we wspólnych sprawach, a nie tak jak oni sami mogą być podzieleni.”
A dokładnie tak jest w systemie parlamentarno-rządowym wyłanianym w ramach ordynacji proporcjonalnej.
Dlatego proporcjonalna ordynacja wyborcza generuje podziały socjopolityczne w społeczeństwie i tworzy wielopartyjność systemu politycznego, a w konsekwencji prowadzi do słabych wykonawczo dzięki konieczności kompromisów międzypartyjnych rządów koalicyjnych. I dlatego działa społeczna prawidłowość Duvergera-Przystawy.
Samobójstwo wyborcze Kaczyńskiego
I dlatego J. Kaczyński musiał przegrać wybory parlamentarne AD 2023. Musiał przegrać, gdyż w żaden sposób nie można założyć, że nastąpiłby kolejny raz wyjątek od prawa Duvergera. Musiał przegrać, gdyż jego strategia mogłaby nawet sprawdzić się w ordynacji mieszanej, z dominacją ordynacji większościowej, tak jak na Węgrzech, gdzie partia Victora Orbana zdobyła kolejny raz większość konstytucyjną. Tak, ale na Węgrzech na 199 deputowanych, 106 wybieranych jest w ramach ordynacji większościowej w okręgach jednomandatowych. I tam z reguły wygrywa Fidesz. I czyż nie jest zdumiewające, że ten fakt całkowicie pomijają tak polskojęzyczne, jak i polskie media?
Strategia polityczna J. Kaczyńskiego, którą Leszek Moczulski dobitnie określił jako „endecką”, polegała na politycznej samoizolacji PiS oraz zwalczania i marginalizowania wszelkich ugrupowań politycznych po prawej stronie sceny politycznej. Czyli politycznego niszczenia swoich potencjalnych koalicjantów rządowych. To, aby stworzyć rząd koalicyjny z Konfederacją czy PSL, mając w latach 2019-2023 dokupywaną większość, pewnie było dla J. Kaczyńskiego nie do pojęcia i zrozumienia.
Dobitnym dowodem na niszczenie potencjalnych koalicjantów była kampania wyborcza w państwowej telewizji. Otóż TVP, która corocznie otrzymuje 2 mld zł z państwowego budżetu na realizację „misji publicznej”, ograniczyła programy wyborcze siedmiu zarejestrowanych ogólnokrajowo, partii do 10 minut każdego dnia emitowanych w godzinach nieoglądalności o 16.40. Realizacja misji społecznej w ramach najważniejszego wydarzenia politycznego w roku, została zredukowana do niezauważalności medialnej.
Było to celowe, gdyż chodziło o to, aby żadna nowo startująca partia nie była znana opinii publicznej. W ramach ordynacji proporcjonalnej głosuje się bowiem na medialne wizerunki partii politycznych i ich przywódców, a nie na znanych kandydatów w swoim okręgu. W ten sposób całkowicie wyeliminowano partie Bezpartyjni Samorządowcy i Polska Jest Jedna, które mogłyby współtworzyć rząd koalicyjny z PiS, ze względu na zbieżność programową. Było to jaskrawe złamanie zasady misyjności społecznej TVP, ale i reguły równości wyborczej, na co nie reagowała Państwowa Komisja Wyborcza, a co było jej elementarnym, by nie powiedzieć „psim” obowiązkiem.
Kaczyński i Tusk jako efekt ordynacji proporcjonalnej
Paradoksalnie przyczyna samobójczej strategii J. Kaczyńskiego i PiS leży również w ordynacji proporcjonalnej. J. Kaczyński, podobnie jak i Donald Tusk, zostali wyniesieni na polską scenę polityczną układem „okrągłego stołu” i komunistyczną transformacją w latach 1989-1991. Tak wyłoniona została z istotnym udziałem komunistycznej bezpieki grupa około 500 do 1000 osób. Byli to ludzie wyłącznie ugodowi wobec systemu komunistycznego, a więc bez kręgosłupa ideowego i moralnego, a w istocie również narodowego. Ze sceny politycznej wyeliminowano równocześnie antykomunistycznych i niepodległościowych działaczy rewolucyjnego nurtu „Solidarności” oraz Konfederacji Polski Niepodległej i „Solidarności Walczącej”.
Było to możliwe dzięki puczowi związkowemu Lecha Wałęsy i ostatecznemu dobiciu przez niego i jego popleczników ruchu „Solidarności” w latach 1986-1990. Wałęsa i jego grupa, z braćmi Kaczyńskimi w kluczowej roli, dokonała kradzieży politycznej znaku i znaczenia „Solidarności”. Wyeliminowano władze Komisji Krajowej związku wybrane na I Zjeździe w 1981 roku, zastępując je dobieranymi przez Wałęsę kolejnymi „władzami krajowymi”, z ludźmi skłonnymi do pełnej kolaboracji z komunistami.
Nowy związek zawodowy grupy Wałęsy, pod tą samą nazwą „Solidarności” zarejestrowano w kwietniu 1989 roku. Dokonano wszakże kluczowej zmiany w statucie i usankcjonowano utworzenie przez Wałęsę i jego grupę nowych władz związku, czyli Krajowej Komisji Wykonawczej i Regionalnych Komisji Wykonawczych, co oznaczało unieważnienie wyborów władz związku z lat 1980-1981. Dla ukrycia tego oszustwa politycznego pierwszy zjazd nowego związku, który się odbył w kwietniu 1990 roku, nazwano II Zjazdem „Solidarności”. Unieważniono też niepodległościowy, demokratyczny i uspołeczniający dorobek ideowy i programowy związku, zastępując go akceptacją antynarodowego i anty-pracowniczego programu neoliberalnej transformacji komunizmu, znanej jako tzw. plan Balcerowicza.
Ten najważniejszy fakt dla współczesnej historii Polski jest całkowicie przemilczany, a wręcz ukrywany przez polskie nauki społeczne i polską publicystykę społeczną i polityczną. Fałszuje to zasadniczo całą historię III Rzeczpospolitej. Polskie nauki społeczne i polska publicystyka dogłębnie sfałszowały tę historię.
Ustrojowe liberum veto III RP
J. Kaczyński jako członek grupy Wałęsy, dokonał jeszcze ważniejszego i to fundamentalnego spustoszenia w polskiej historii współczesnej. Jako minister prezydenta Wałęsy był odpowiedzialny za rokowania z władzami Sejmu Kontraktowego sprawy przyszłej ordynacji wyborczej. Pierwotnie miała to być ordynacja mieszana, co jak widać na przykładzie Węgier, istotnie ogranicza negatywne skutki ordynacji proporcjonalnej. W wyniku działań J. Kaczyńskiego, choć nigdy nie zdał on z tego publicznie sprawy, ostatecznie wprowadzono ordynację proporcjonalną, która stała się praprzyczyną wszelkiego zła w III RP.
O małości politycznej, ale i ludzkiej Kaczyńskiego świadczy też jednoznacznie fakt, iż nie odważył się on postawić Tuska w stan oskarżenia o zdradę dyplomatyczną w związku z zamachem smoleńskim w 2010 roku, w którym zamordowano jego brata prezydenta Lecha Kaczyńskiego. D. Tusk, jako premier rządu dopuścił się ewidentnej zdrady dyplomatycznej, fałszując status lotu wojskowego samolotu prezydenckiego. Lot wojskowy był lotem państwowym, a więc śledztwo powinna prowadzić wyłącznie strona polska. Po to, aby oddać śledztwo Kremlowi, trzeba było zastosować lotniczą konwencję chicagowską, a ta dotyczy wyłącznie lotów i samolotów cywilnych. I wie o tym każdy uczeń III klasy technikum logistycznego. D. Tusk sfałszował więc status lotu państwowego czyniąc z niego lot cywilny i uznając samolot wojskowy za samolot cywilny. I żaden najbardziej upolityczniony sąd w Polsce nie odważyłby się go najprawdopodobniej uniewinnić. Tu nie trzeba by nic dowodzić.
Ale dzięki tej ordynacji właśnie nie można skutecznie usunąć ze sceny politycznej takich właśnie ludzi, jak Kaczyński i Tusk oraz ich partyjnych nominatów. Nie można usunąć skutecznie środowisk wypromowanych w latach 1989-1991. I to od trzydziestu paru już lat. Najważniejszą bowiem cechą jest sprzyjanie samoreprodukcji partyjnych grup władzy politycznej, dzięki głosowaniu na partyjne listy wyborcze.
Zdolność do wymiany złych polityków jest bowiem najważniejszą cechą ordynacji wyborczych. W ordynacji proporcjonalnej nie można skutecznie tego zrobić – nie można „wyrzucić kiepskich”, jak to ujął J. T. Pepall. Jest to ustrojowe liberum veto III RP. Nie da się rozpocząć naprawy polskiego państwa bez usunięcia jego ustrojowej wady, jaką jest proporcjonalna ordynacja wyborcza do Sejmu. I każde kolejne wybory parlamentarne, i każda nowa kadencja Sejmu, i każdy nowy rząd to potwierdzają. I będą potwierdzać. Bowiem jest to prawidłowość społeczna.
Sądzę, po kilkunastu już latach istnienia mojej strony, że czytują ją elity. Oczywiście nie te samozwańcze, internacjonalne i pełne pychy, lecz takie, który na serio i życzliwie przyjmują powyższy tytuł.
Istnieją przecież od tysiącleci naturalne sposoby wyboru przywódców, gdy dotychczasowy król, jarl czy książę zostaje zabity, a nie ma synów, lub nie zostawił synów godnych wyboru.
Wtedy woje polańscy, wikingowie, pewnie też Galowie, i indianie czy murzyni zbierają się wokół ogniska, podnoszą swego ducha pół garncem dobrego piwa i zastanawiają się, który z widocznych przecież kandydatów na przywódcę najlepiej spełnia warunki podobne do wymienionych w tytule.
Ci wyborcy mniej cenią wygadywane przez kandydatów obietnice i slogany, a bardziej to, co już dokonali i czego dokonać mogą.
Potem – każdy oddaje głos na swego wybranego kandydata. Oczywiście, przed tym przywódcy czy mówcy grup, stronnictw itp. wygłaszają mowy chwalące zalety swego kandydata. Taka mowa, jeśli rozsądna, a nie demagogiczna, liczy się przecież jak ekwiwalent paru głosów.
Wybrany przy ognisku przywódca zwykle ma sporo cech od niego oczekiwanych. A jeśli niektórych mu brakuje, na przykład chciałby sobie nadliczbowe coś zrabować, to się strzeże, bo przy następnych wyborach takie ewidentne świństwo może mu władzę odebrać. Racjonalni Brytyjczycy, Anglicy zachowali ten sposób wyboru posła do parlamentu. Wybierają posła, nie kogoś z listy partyjnej. W okręgach wyborczych wysypują więc kupę kart z głosami na stół, wszyscy chętni to obserwują, jak tu więc oszukać?
Już po paru godzinach wiadomo, kto ma większość i on zostaje posłem. Gdy zdarza się, że dwaj kandydaci mają tyle samo głosów, to rzucają monetą. Żadnych „kolejnych wyborów”. Przecież każdy z nich ma, powinien mieć interes oraz chęć reprezentowania interesu ludzi, dla wszystkich ludzi z okręgu.
Różni pajace, czciciele i obrońcy Gai czy zboczeńcy są eliminowani przez zdrowy rozsądek wyborców. Tak było do czasów agresji radia, TV, internetu. Czy potrafimy tę zarazę, pandemię zneutralizować?
A jeśli są już skrystalizowane grupy, partie, to kró→l tego samego dnia wyznacza przywódcę zwycięskiej grupy na premiera. Żadnych koalicji, targów, przepychanek.
W ten sposób wybory przeprowadza się obecnie w około 60 państwach. Nie wiedzieliście o tym? To wyłącznie powyżej wymieniona zaraza jest winna.
Wracam do wyboru w okręgu, w którym dwóch kandydatów zyskało podobną liczbę głosów.. Ten, który wygrał, zrobi bardzo wiele, by spełnić oczekiwania, nie tylko swoich wyborców, lecz wszystkich rodzin w swoim okręgu, prawda? Ten drugi też będzie się starał o to samo!
Demagodzy, politolodzy w obecnej Polsce [nie użyję tu narzucającego się określenia neo-PRL by nie wyglądać na oszołoma [ale jednak w nawiasie uczciwie piszę, że to obecne koryto uważam między innymi za neo-PRL]. Politolodzy Markowski, Rychard i im podobni mówią, że w takim razie będzie 460 partii. Ci politolodzy [nie wymienię jednak wszystkich nazwisk] wiedzą, że to kłamstwo. Ale dobrze płatne, stanowiskiem czy ciągłym byciem celebrytą.
Tymczasem obserwacje w wielu państwach wskazują, że ci nowi posłani od swych wyborców, rozglądają się po nowym parlamencie i łączą się zwykle w dwie grupy, z których powstają partie. W systemie brytyjskim [zwanym westminsterskim] to ludzie tworzą partie, nie zaś prezesi wyznaczają swoich posłów, jak w ordynacji pseudo-proporcjonalnej.
Jakiś socjolog, chyba francuski, Duverger, dorobił do faktu doświadczalnego powstawania dwóch głównych partii, A i B, mądrą interpretację i powstało prawo Duverger’a.
Zwykle jest w parlamencie jeszcze trzecia, mniejsza partia. Gdy ludzie zmęczą się czy znudzą konkurencją, walką tych dwóch grup, następuje nagłe cięcie preferencji i w parlamencie są już na przykład A i C, a B, już w mniejszości, walczy o swoją przyszłość. W Wielkiej Brytanii jest też zawsze kilkunastu posłów nie związanych z partiami, popularnych, bo rąbiących niepopularne prawdy, takich jak u nas Grzegorz Braun. Istotne jest, że posłowie są żywotnie związani ze swoimi wyborcami, a nie z poleceniami czy nakazami prezesa partii. To on, posłany przecież, musi uważać, by zadowolić gusta wyborców. Czyni go to o wiele bardziej niezależnym od nacisków sił, molochów finansowych czy tajnych związków. Oczywiście nigdy do końca, więc jak zwykle prawdą jest, że taka ordynacja „nie jest panaceum “. Wiesz przecież politologu, a i wyborco, że panaceum nigdzie i w żadnej dziedzinie nie istnieje. I chyba nigdy istnieć nie będzie. Nie powtarzajcie więc bredni.
Już ze 20 lat temu mówiłem, pisałem, przekonywałem, że gdy wymusimy w Polsce wybory w okręgach jednomandatowych, to szybko posłowie skupią się, będą zmuszeni skupić się w dwóch grupach, więc partiach.
Pierwsza będzie zapewne proeuropejska, postępowa, może laicka, wierząca w ekologizm, synkretyzm, ewolucjonizm, ewolucjonizm wszystkiego rodzaju, wymieszanie ras i religii, planowe, odgórne sterowanie gospodarką i życiem rodzinnym. Czyli coś co popularnie nazywaliśmy czerwonym komunizmem, a teraz nazywamy zielonym komunizmem.
Druga partia będzie propolska, konserwatywna, minimalizująca nakazy i zakazy w gospodarce, trzymająca obcych na dystans, głównie jako gości czy turystów, kierująca się zasadami i dogmatami katolickimi, a nie ich postępowym rozmyciem.
Będzie w niej na pewno skrzydło monarchistyczne. Przecież w 1918 roku Rada Regencyjna Królestwa Polskiego miała szansę przywrócić monarchię, gdyby nie przemożny atak nurtów socjalistycznych i komunistycznych, masońskich trąbiących głośno o konieczności „demokracji “.
Przez 10-lecia 1990 do 2010 robiono wiele sondaży z pytaniem: Czy wolisz głosować na osobę, czy na listę partyjną? Wtedy zawsze odpowiedź brzmiała: Na osobę – z prawdopodobieństwem od 75% do 87% pytanych tak odpowiadało. Później takich wywrotowych pytań zabroniono.
Na ulicach wielu miast i Warszawy szły pochody, w tym na przykład zakończenie Marszu Gwiaździstego JOW, z ponad 1000 osób, około roku 2005 [już google „zapomniały” !!] . Zauważył nas prezydent Lech Kaczyński, wysłał do nas ważnego urzędnika. Szliśmy z Placu Zamkowego pod sejm. Ale to nie wystarczyło, by zmienić ordynację. Nawet PO kiedyś zebrało ponad 650 000 podpisów pod żądaniem jednomandatowych okręgów wyborczych i pod okiem kamer wszystkich telewizji zanieśli pudła do sejmu. Oczywiście, do zamrażarki, potem i one zostały w odpowiednim czasie przemielone [już google też „zapomniały” !!]
Nam pozostaje więc: Pamiętać że Ordynacja Jednomandatowych Okręgów Wyborczych da nam wielokrotnie większe możliwości wpływania na przyszłą drogę Polski, więc i na nasz los.
Gdy na ulicę miast wyjdą dziesiątki i setki tysięcy żądających „posła, a nie osła”, to decydenci się ugną. Przypomnijmy sobie, jak Austria i Austriacy w latach 1949 do 54 wywalczyli sobie wolność od sowietów, komunistów.
My jakoś dryfujemy w bierności, w niemożności.
Zawsze jest wyjście z sytuacji bez wyjścia, ale oczywiście tylko z Panem Bogiem.
Widocznie musimy jeszcze boleśniej dostać w d…, by to zauważyć i zdecydować się na walkę.
Wymusić ordynację JOW można będzie, gdy zmurszała UE zacznie się realnie walić.
Przy załamywaniu się komuny, jakiś dupodajny poeta – noblista tłumaczył siebie i sobie, że to było „heglowskie ukąszenie”, a dupy dawał – to już dosłownie – jeszcze przed drugą wojną światową na przykład Iwaszkiewiczowi w celi Konrada, słowiki im śpiewały… Brr.. Inny tłumaczył, że to było „zauroczenie perspektywą sprawiedliwości”.
Teraz żadnych zauroczeń usprawiedliwieniem nie przyjmować, a do wyrzucania gnoju takich zagnać!
Gdy UE będzie się katastrofalnie kruszyć, jej samozwańczy „mędrcy” będą głównie myśleli o ratowaniu własnej d… Wcześniej powinni pojawić się młodzi, dalekowzroczni, odważni Polacy, bym przygotować naród na zrozumienie, wymuszenie i przyjęcie Jednomandatowych Okręgów Wyborczych jako ratunku, uzdrowienia polityki a za nią i i gospodarki.
Jak oni pokonają przytłaczającą, potępiającą propagandę mediów, telewizorów? Na początku trzeba przygruchać, przekonać dostatniego, lepiej bogatego Polaka, lepiej dwóch, którzy by włożyli spore kwoty w ten interes. Muszą zrozumieć że to się im opłaci, bo po zerwaniu hamulców ideologii, procedur i tym podobnych bzdur, gospodarka ruszy z kopyta. Pierwsza fala JOW zwiędła i uschła właśnie z braku takiego… Kluski.
Gdy druga fala JOW będzie wzrastała, to i służalcze media zaczną ją zauważać, a później się łasić. Obecni „politycy” – też.
Tylko nie brać ich do wewnętrznego kręgu, mają jedynie służyć na zadnich łapach! I otrzymywać ochłapy „sławy i popularności”.
Sądzę, że w trakcie katastrofy UE duża część obecnych dyktatorów mediów otrzeźwieje, i może przejść na stronę naprawdę nowego.
Chroń nas, chroń was, Panie Boże ! Uważajcie, byście im nie pozwolili „stanąć na czele”, bo znów poprowadzą jak owieczki do rzeźni, ale niech służą dobrej sprawie, gnojki.
===========================
Piszę w dniu „dawania głosu” przez wielu poczciwych, ziomków, to jest 15 października 2023. Ludzie ci wiążą jakieś nadzieję z tą czynnością. Ja siedzę w ciepłej bacówce na stokach Turbacza, podziwiam żółciejąca buki oraz grań Tatr. Nie wiem, czy zechce mi się jutro poprosić bliskich, byś zajrzeli do komórki o wyniki głosowania. Chyba nie, bo jestem pewien, że żadnej dającej nadzieją zmiany nie możecie wywalczyć. Same pozory.
“Bloger Jarosław Kaczyński o JOW” [przypomniał w 2023 r. W.b S.]
Jarosław Kaczyński założył blog na S24 i w pierwszym wpisie przedstawił swoją wizję dla Polski. Fakt ten stał się sensacją dnia, a może nawet wielu dni, bo tekst „odświeżono” od razu kilkaset tysięcy razy i i pojawiła się istna lawina komentarzy, co samo w sobie jest wynikiem wyjątkowym i rekordowym. Doniosłe to wydarzenie polityczne zostało zauważone przez chyba wszystkie media i może nawet zepchnęło w cień Afrykę Północną a dziennikarze wszelkich opcji zaczęli przepytywać różnych polityków o ich opinię na ten temat. Zastanawiano się też, czy Jarosław Kaczyński zechce ustosunkować się do pytań i uwag komentujących blogerów, tym bardziej, że miał on do tej pory opinię człowieka unikającego komputerów i Internetu? Ale Prezes PiS i tu sprawił niespodziankę i, w odróżnieniu od wielu innych politycznych blogerów, którzy traktują swoje blogi jako sui generis tablice reklamowe, już 21 lutego, ustosunkował się do szeregu komentarzy.
W zalewie komentarzy padły też pytania o ordynację wyborczą i jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do Sejmu.
I tak na przykład, bloger „Kungalu” napisał:
Ja powiadam trzeba dokonać fundamentalnej zmiany systemu. A pierwszym krokiem tej zmiany powinna być zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu, na ordynację JOW jak brytyjska. Dlaczego PiS tak się boi takiej zmiany? Przecież to jest początek naprawdę patriotycznych przemian.
A Jarosław Kaczyński odpowiada:
Stawianie tak sprawy jest, obawiam się, niezrozumieniem systemu brytyjskiego, gdzie posłowie są w istocie mianowani przez kierownictwo partii. I to w końcu Polacy powinni przyjąć do wiadomości – nie można żyć w świecie zupełnie oderwanym od rzeczywistości. W brytyjskiej praktyce politycznej jest tak: jakiś młody polityk zasługuje się odpowiednio kierownictwu partii i dostaje na próbę „zły” okręg – taki, w którym jego partia zwykle przegrywa. Tam ma się sprawdzić, czy potrafi pracować, czy potrafi być twardy, czy potrafi zrobić duży wysiłek, mimo że wie, że ma minimalne czy prawie żadne szanse na zwycięstwo. Jeżeli się sprawdzi, to w kolejnych wyborach dostaje już taki okręg, gdzie są one znaczne. Przy czym jego związek z tym okręgiem jest w ogromnej większości praktycznie zerowy, jest to bardzo często okręg, w którym on wcześniej nigdy w życiu nie był – nie tylko tam nie mieszka, nie tylko się nie urodził, ale w ogóle nie był. I tak to wygląda, tak wygląda system jednomandatowy i on wtedy może funkcjonować. U nas natomiast jest naiwne przeświadczenie, że można stworzyć taki mechanizm oddolnie wybieranych posłów, którzy jednocześnie będą co później robili? Każdy będzie oddzielnie. I w jaki sposób taki parlament będzie funkcjonował? Efekt będzie taki, jak ostatnio widzieliśmy w Pile, będzie mnóstwo ludzi, którzy po prostu dlatego, że mają finansowo mocną pozycję, chociaż żadnych kwalifikacji moralnych i intelektualnych, zostaną posłami. Podobnie też było na Ukrainie, gdzie częściowo wprowadzono takie okręgi. Taki będzie jedyny skutek. I trzeba naprawdę bezmiaru naiwności albo złej woli, żeby coś takiego proponować.
Jarosław Kaczyński jest dzisiaj najbardziej popularnym politykiem polskim, jego słowa mają więc „wielką siłę rażenia” i kiedy przekazuje Polakom jakieś zdecydowane opinie na najważniejsze sprawy państwowe, a taką niewątpliwie jest sprawa procedury wyborczej, to wypada uważnie im się przyjrzeć.
Tym razem każe on nam wierzyć, że „posłowie brytyjscy są mianowani przez kierownictwo partii” a więc, że to nie obywatele Wielkiej Brytanii decydują o tym kto ich reprezentuje w Izbie Gmin, lecz partyjni baronowie. Dlatego warto by poprosić Jarosława Kaczyńskiego, żeby podał nam nazwisko brytyjskiego posła, który dostał mandat pomimo, że zagłosował na niego zaledwie jakiś 1 promil, czy choćby tylko 1%, wyborców? Statystyki wyborcze, po każdych brytyjskich wyborach pokazują, że aby uzyskać tam mandat trzeba koniecznie mieć poparcie nie mniejsze niż 30% głosujących.
Porównajmy to z polskim Sejmem, w którym ok. 2/3 posłów nie zdobyło więcej niż 1 głos na 100 wyborców z ich okręgów. Np. z posłanką Moniką Ryniak z PiS, która w wyborach uzyskała poparcie 1494 głosów, co stanowi 0,16% wyborców krakowskich, a 0,26% tych, którzy pofatygowali się do urn. Albo z posłem PiS Kazimierzem Smolińskim z Gdańska, na którego głosowało 2774 wyborców, co stanowi 0,33% wszystkich wyborców, a zaledwie pół procenta głosujących. Kto ich posłał do Sejmu? Gdzie szukać wyborców, którzy poparli te kandydatury? I może Jarosław Kaczyński wskaże nam posła brytyjskiego z poparciem 2 tysięcy głosów , przy tym w okręgach dziesięciokrotnie mniejszych niż te, z których pochodzą posłowie z jego nadania?
Jako argument przeciwko JOW Jarosław Kaczyński opowiada nam los jakiegoś – jak rozumiem typowego – młodego kandydata na mandat poselski w Wielkiej Brytanii, którego szef partii wysyła do „złego” okręgu, żeby się tam sprawdził, a dopiero gdy się tam wykaże energią i zdolnościami, wtedy, ewentualnie, pozwoli mu kandydować w „dobrym” okręgu, czyli w takim, w którym partia z reguły wygrywa.
Ciekawy jest ten zarzut i staram się pojąć, co jest w tym nagannego? Co to znaczy „dobry okręg” i dlaczego partia w tym okręgu z reguły wygrywa? Wydawałoby się, że w tym okręgu partia ma już kandydata, który jest na tyle znany i popularny, że ma zwycięstwo w kieszeni. Po cóż więc doświadczony szef partii miałby tam wysyłać człowieka nieznanego i nieopierzonego? Żeby przegrać tam wybory? To chyba normalne i naturalne, że kieruje zdolnego i ambitnego kandydata na posła tam, gdzie partia nie potrafiła do tej pory wygrać? Chciałbym natomiast zobaczyć takiego posła brytyjskiego, który wygrał wybory w okręgu, w którym nikt go nie zna, o którym nie ma on pojęcia i w którym nawet nigdy nie był? Jakiś przykład, choćby tylko jeden?
Byłoby też pożyteczne, gdyby Jarosław Kaczyński opowiedział nam o kraju, w którym w wyniku wyborów takich, jak w UK, powstał parlament złożony z posłów „od Sasa do Lasa”, czyli, jak to ujmuje szef PiS, występujących oddzielnie. Naiwni politolodzy, zaczynając od Maurycego Duvergera, twierdzą, że system brytyjski tworzy dwubiegunową scenę polityczną i jakoś ta hipoteza potwierdzona została w praktyce wszystkich znanych krajów, dlaczego więc Jarosław Kaczyński uważa, że Polska będzie pierwszym wyjątkiem? Co jest takiego niezwykłego w psychice i mentalności Polaków, że uzasadnia takie przewidywania?
Przykład z Piłą i niedawnym wyborem Henryka Stokłosy na senatora jest rzeczywiście nieprzyjemny. Został on senatorem, bijąc w wyborach kandydatów PO, SLD i PSL. Kandydata PiS zabrakło i może szkoda, że Jarosław Kaczyński nie znalazł – jak brytyjscy szefowie partii – żadnego młodego i ambitnego kandydata, aby wysłać go do Piły, żeby przeszkodzić Stokłosie? Stokłosa wygrał nie tylko wbrew wszystkim partiom, ale i wbrew mediom, które nie pozostawiły na nim suchej nitki. Okropna sytuacja!
Tak, to jest poważny powód, żeby nie lubić JOW: może się okazać, że ani partyjne autorytety, ani złotouści agitatorzy medialni mogą nie wystarczyć, aby posłami zostawali nie ci, których chcą obywatele, tylko ci, których mianują szefowie partii politycznych. Zmusiłoby to szefów partii do wysuwania na kandydatów do Sejmu nie swoich zaufanych, ale ludzi, którzy cieszą się zaufaniem wyborców, a to jest całkiem nie to samo.
Panieny a Intelektualiści Wyznam tu wreszcie mą przygodę, skrzętnie skrywaną, szczególnie przed kolegami z Ruchu JOW. Przed paru laty przysłuchiwałem się debacie „O ordynacjach do Sejmu” prowadzonej w Naukowym Kole Młodych Socjologów na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, u prof. Jadwigi Staniszkis. Uczenie debatowały znane Autorytety Telewizyjne prof. Andrzej Rychard i (chyba?) dr (prof.?) Raciborski. Któryś z nich przedstawił się jako zwolennik ordynacji JOW – Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Debata przedstawiała się więc interesująco.
Po dwóch godzinach rozważania cech i niuansów różnych wariantów d’Hondta i Saint Lague (czy jak tam) i „przybliżeń spełniających zasady sprawiedliwości wobec wszystkich”, wspominali też o JOW – czyli czymś prostym (z podtekstem: prostackim, niegodnym roztrząsania przez intelektualistów). Studenci zadali podstawowe pytanie: Co byłoby najlepsze dla Polski, teraz? Odpowiedzi znów były wielo-aspektowe, uczone. I mętne. Na pytanie: Może walczmy o proste i oczywiste rozwiązania, bo to i skuteczne i tanie? usłyszeli znów rozważania o sprawiedliwości proporcjonalności, o regułach bardziej demokratycznych, o tym, że trzeba sprawę rozważyć wieloaspektowo i tp.. Wreszcie coś we mnie strzeliło (szlag?)– i poprosiłem o głos. Dali… Oto ma wypowiedź: Spotkały się dwie panienki lekkiego prowadzenia. Mariola pyta Violetty: – Co u ciebie? V.: – Wiesz, pracuję teraz wśród intelektualistów.. – No i co, no i jak? pyta rozciekawiona i podniecona M. – No, wygoda. I nie narobię się. Światło przyćmione, gra mocart, potem biorę penisa do ręki.. – A co to penis? No, wiesz, też taki ch…, ale zawsze miękki… Na sali stłumione chichoty niewinnych panienek, a Intelektualiści zamilkli z oburzenia. O ile wiem, dalej rozważają aspekty.
Janusz Sanocki, Prezes Stowarzyszenia na rzecz Zmiany Systemu Wyborczego, ok.2010
1 . Co to są Jednomandatowe Okręgi Wyborcze [JOW]?
JOW to system wyborczy stosowany przez ok. 60 państw świata i polega na wyborze posłów według metody: “1 okręg, 1 tura, 1 poseł”. JOW to system wyboru bezpośredniego, wg zasady zwykłej większości głosów. W Wielkiej Brytanii — skąd ten system pochodzi – zasadę tę określa się ”First Past the Post” — “Pierwszy na mecie”, a w USA “winner takes all”.
Oznacza to, że kraj dzieli się na tyle okręgów, ilu ma być posłów w parlamencie i z każdego, wybiera się TYLKO JEDNEGO POSŁA. Zasady takiego systemu wyborczego są proste: – Każdy obywatel, który ma bierne prawo wyborcze — czyli nawet Jan Kowalski – może zgłosić swoją kandydaturę, po spełnieniu niewygórowanych warunków. W Wielkiej Brytanii jest to 10 podpisów mieszkańców okręgu i kaucja w wysokości 500 funtów. Kaucja zostaje zwrócona jeśli kandydat uzyska 3% głosów (jest to utrudnienie dla kandydatów niepoważnych). Partie nie mają żadnych przywilejów wyborczych w stosunku do niezrzeszonych obywateli — kandydat niepartyjny ma dokładnie takie same prawa, jak kandydat wystawiony przez jakąś partię;
Lista wyborcza jest alfabetyczna, nie ma na niej zaznaczonej przynależności partyjnej, ale kampanię można prowadzić – do końca wyborów. Nie ma żadnej “ciszy wyborczej” – Jan Kowalski do samych wyborów ma szanse na wyrobienie swojej opinii i oddanie świadomego głosu na osobę;
Nie powołuje się żadnej “Państwowej Komisji Wyborczej” – głosy liczy się w okręgu. Zwozi się je z lokali wyborczych do ratusza, gdzie liczone są w obecności obywateli, rodzin kandydatów, ich sztabów itd. – czyli każdy wyborca może być akuszerem nowych władz. Co więcej – w kieszeni wyborcy zostają pieniądze, które teraz musi płacić na kolejną administrację używaną de facto raz na kilka lat; Zwycięzcą zostaje ten kandydat, który uzyskał co najmniej jeden głos więcej, niż kolejny jego konkurent. Jeśli dwóch kandydatów ma taką samą ilość głosów, przeprowadza się losowanie, posłem zostaje ten, którego wskaże rzut monetą.
2. Kto stosuje JOW i z jakimi efektami?
JOW stosują głównie kraje anglosaskie — Anglia, Stany Zjednoczone, Kanada, byłe kolonie brytyjskie, w tym Indie. Francja, w której JOW wprowadził gen. de Gaulle w 1958 roku stosuje zmodyfikowany JOW, w którym jeśli żaden z kandydatów nie uzyskał bezwzględnej większości 50% głosów, przeprowadza się drugą turę z dwoma kandydatami, którzy dostali największą ilość głosów w pierwszej turze. Ta – z pozoru drobna – zmiana okazuje się bardzo istotną zarówno z punktu widzenia składu parlamentu, jak i uprawnień obywatela. Efekty JOW możemy bowiem rozpatrywać na tych dwu płaszczyznach: zachowania przez dany system wyborczy praw obywatelskich, w procesie wyłaniania narodowego przedstawicielstwa, oraz jakości parlamentaryzmu. Zacznijmy od tego drugiego kryterium.
3. JOW = dwupartyjny parlament
W roku 1946 francuski politolog Maurice Duverger zauważył, iż wybór posłów w JOW, w jednej turze prowadzi nieuchronnie do wytworzenia w parlamencie dwupartyjnej sceny politycznej. Prawidłowość ta znana jest w politologii jako “prawo Duvergera”, występuje ona we wszystkich krajach stosujących JOW. To właśnie na skutek wyboru posłów w JOW, w jednej turze w amerykańskim kongresie mamy Partię Demokratyczna i Republikańską, a w Wielkiej Brytanii dominują Konserwatyści i Partia Pracy. Już wprowadzenie drugiej tury (czyli wymóg uzyskania bezwzględnej większości w pierwszej) rozdrabnia parlament na 3-4 ugrupowania, umożliwia bowiem targi partyjne między turami.
DWUpartyjność nie oznacza, że z parlamentu wykluczeni są posłowie niezależni i nie zamyka przed lokalnymi ugrupowaniami drogi do parlamentu. Jednak ponieważ w okręgu jest do zdobycia tylko jeden mandat, jeszcze przed wyborami następuje łączenie się prawicy oraz na drugim biegunie — lewicy i wystawianie po jednym dobrym kandydacie z tych BLOKÓW.
System JOW zmusza do zawarcia koalicji przedwyborcze], znacznie trwalszej i czytelniejszej dla wyborców. Nie jest to bowiem tylko koalicja personalna (wyłaniająca jednego wspólnego kandydata bloku), ale również programowa. W ten sposób wyborca ma do wyboru ”utarte” wcześniej, dwa czytelne programy polityczne. Po wyborach formowanie rządu następuje natychmiast, albowiem na skutek mechanizmu wyboru w JOW, jeden z dwu wielkich bloków uzyskuje w parlamencie bezwzględną większość i jest zdolny do samodzielnego utworzenia rządu, do którego ma zresztą zawczasu przygotowanych kandydatów. Podobnie opozycja — jest jednopartyjna i ma swój ”gabinet cieni”. Dlatego wyborca idąc do urn i głosując na kandydata danej partii, wie na jakiego premiera oddaje głos. . Słowem JOW jest przejrzystym, czytelnym i sprawnym mechanizmem wyborczym, wyłaniającym nie tylko parlament, ale przede wszystkim RZĄD.
W Wielkiej Brytanii po wojnie, tylko raz zdarzyło się, że żadna z partii nie uzyskała większości, wówczas powtórzono wybory. Istotą aktu wyborczego w JOW jest bowiem wyłonienie odpowiedzialnego rządu, który zdolny byłby sprawnie kierować krajem.
Kwestia odpowiedzialności jest w JOW czytelna. Ponieważ rządy sprawuje tylko jedna partia, to ona ponosi w całości odpowiedzialność i za sukcesy, i za porażki. Nie ma na kogo zrzucić odpowiedzialności i wyborcy mają możliwość czytelnej oceny poczynań rządzącego ugrupowania.
4. Prawa obywatelskie w JOW
Nie ma wątpliwości, że wybory w JOW zachowują kardynalną zasadę suwerenności narodu rozumianą bezpośrednio. Lud wybiera swojego przedstawiciela z okręgu i to on, poseł ludzi mieszkających w tym okręgu reprezentuje ich w parlamencie. W Wielkiej Brytanii okręg wyborczy liczy ok. 90 -100 tys. mieszkańców, co daje normę przedstawicielska nieco tylko większą od Polski. Gdyby u nas posłów wybierano w JOW, okręg Iiczyłby ok. 84 tys. mieszkańców i tylko nieznacznie różniłby się od wielkości okręgu brytyjskiego. Taka norma przedstawicielska pozwala brytyjskiemu posłowi dobrze obsłużyć swój okręg. Brytyjski parlamentarzysta CO TYDZIEŃ jest dostępny w swoim biurze wyborczym, gdzie przyjmuje kolejkę interesantów. Lord Norman Lamont, wieloletni poseł opowiadał podczas konferencji w Warszawie, że posłowie nazywają te sobotnie przyjęcia ”political surgery”, bo jak u lekarza czekają w kolejce, na przyjęcie ludzie. ”Czasem oni są tak nudni i męczący— opowiadał Lamont – ale nikogo nie mogę zlekceważyć, bo OD JEDNEGO GŁOSU ZALEŻEĆ MOŻE MOJA POLITYCZNA PRZYSZŁOŚĆ. ”
Z punktu widzenia wyborców system JOW nie daje żadnych przywilejów partiom, obywatele mogą swobodnie ubiegać się o mandat posła, a partie muszą mieć na uwadze, że o swoją pozycję muszą stale dbać. Zmusza to partie do dbałości o jakość swoich szeregów i eliminuje, czy też bardzo ogranicza korupcję. To dobra wiadomość dla wyborców.
5. JOW a partie polityczne
Opis systemu brytyjskiego pozwala zauważyć, że w JOW nie jest możliwe oderwanie się partii od wyborców, a jeśli to następuje, to konsekwencją jest wyborcza porażka i zmiana kierownictwa. Partia polityczna działająca w JOW musi być otwarta na nowych wartościowych ludzi, jej posłowie mają duży zakres samodzielności w stosunku do kierownictwa, uzyskują swoje mandaty bowiem, nie na skutek decyzji partyjnego szefa, lecz przede wszystkim na skutek realnego poparcia wyborców. Brytyjski poseł, to w pierwszej kolejności POSEŁ OKRĘGU, a dopiero potem poseł partii.
Na skutek tego mechanizmu moderującego, nie do pomyślenia jest wytworzenie się w JOW, tzw. partii leninowskiego typu czyli partii wodzowskiej, scentralizowanej.
6. JOW a rozwój gospodarczy
Wpływ tego systemu wyborczego na ekonomię jest wielce interesujący dla Jana Kowalskiego. Okazuje się bowiem, że JOW sprzyja decentralizacji kraju – interesy reprezentowane w parlamencie są rozproszone. Rządy jednopartyjne, wyłonione w pełni demokratycznie, przy silnej jednopartyjnej opozycji, umożliwiają prowadzenie zdecydowanej polityki. Margaret Thatcher nigdy nie mogłaby wprowadzić swoich reform i przywrócić Wielkiej Brytanii silnej pozycji, gdyby musiała lawirować w gabinecie rozdzieranym koalicyjnymi waśniami. Przede wszystkim w JOW rząd zostaje wyłoniony szybko.
W ten sposób JOW sprzyja gospodarczemu rozwojowi. Nie jest zapewne przypadkiem, że spośród najbardziej rozwiniętych państw świata: USA, Wielka Brytania, Kanada i Francja mają u siebie JOW, Włochy wprowadziły 3/4 JOW w 1994 , a Japonia 2/3 JOW w 1996. Tylko Niemcy mają u siebie system mieszany “fifty-fifty”, ale jego osłabiający gospodarkę wpływ został zauważony przez tamtejszych polityków. W 2000 r. Michael Rogovsky, poseł do Bundestagu i przedstawiciel Związku Przedsiębiorców, domagał się wprowadzenia JOW, bez którego — jego zdaniem – Niemcom nie uda się odzyskać przodujące] roli gospodarczej w świecie.
Wydaje się, że kraje z proporcjonalnym systemem wyborczym, na skutek permanentnego konfliktu w systemie politycznym skazane są na drugorzędną rolę w świecie. Zapewne nie bez powodu zwycięzcy Alianci po II wojnie światowej wszystkim podbitym państwom osi narzucili system proporcjonalny.
7. Dlaczego Polsce potrzebny jest system JOW?
Stosowana w Polsce tzw. ordynacja proporcjonalna jest diametralnie różnym od JOW sposobem wybierania posłów. Wybór posłów w wielomandatowych okręgach wyborczych, z list partyjnych, prowadzi -zgodnie z “prawem Duverger’a” – do rozbicia parlamentu na wiele ugrupowań, z których żadne nie ma większości. Oznacza to konieczność rządów koalicyjnych, wielomiesięcznych targów, stałego konfliktu, zamazuje czytelność i zniechęca do polityków. System list partyjnych odbiera w praktyce obywatelom bierne prawo wyborcze. Kandydować można tylko po uzyskaniu akceptacji partii, a realne szanse na uzyskanie poselskiego mandatu mają tylko kandydaci umieszczeni przez partyjnych liderów na pierwszych miejscach list. Dodatkowo wzmacnia tę nadzwyczajną i niekonstytucyjną władzę liderów partii wymóg uzyskania przez listę 5% głosów w skali całego kraju (próg wyborczy). W ten sposób żadne lokalne ugrupowanie nie ma najmniejszych szans na uzyskanie mandatu. Żeby umożliwić mniejszościom narodowym posia- danie swoich posłów, zwolniono je z konieczności przekraczania progu wyborczego, co jawnie łamie zasadę równości obywateli wobec prawa i ukazuje absurd stosowanego w Polsce systemu wyborczego. System ”proporcjonalny” przekreśla więc praktycznie bierne prawo wyborcze obywateli. Szanse kandydatów na uzyskanie mandatu poselskiego zależą, jak się rzekło, od miejsca, na którym umieści ich lider partii. W ten sposób poseł zostaje oderwany od wyborców i staje się przede wszystkim posłem partii. Zjawisko to opisał angielski filozof Karl Popper: ”System reprezentacji proporcjonalnej odrywa posła od wyborców i tworzy zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka” (”O demokracji” – The Economist).
A zatem na pytanie dlaczego Polsce potrzebny jest JOW mogę odpowiedzieć, że z dwóch powodów. Po pierwsze, dla wyprowadzenia kraju z permanentnego kryzysu politycznego i rozpoczęcia naprawy gospodarki, a po drugie dla przywrócenia biernego prawa wyborczego obywatelom, a co za tym idzie ustanowienia obywatelskiej kontroli nad partiami. Tylko bowiem bezpośredni wybór posłów w JOW zasługuje na określenie: “demokracja”.
Wybór z list partyjnych, tzw. wybór proporcjonalny jest raczej rozszalałą partiokracją. Z demokracją niewiele ma wspólnego.” Janusz Sanocki
Przed dwoma laty przeprowadziliśmy w gronie matematyków i polityków ilościową analizę wieloparametryczną (t.j. uwzględniającą osiem różnych aspektów ideowych, politycznych i gospodarczych) sytuacji Polski.. Część opisową wyników (niestety bez wykresów) umieściła mi uprzejmie Myśl Polska (25. I. 98). Tam odsyłam po szczegóły.[pewnie już niedostępne… 2023]
Analiza ta wykazuje, że podziałyprzebiegająwewnątrz wszystkich liczących się partyj politycznych, też wewnątrz hierarchii Kościoła, wewnątrz różnych ruchów społecznych. Część ludzi pretendujących do miana “dożywotnich mężów stanu” stoi w tak szerokim rozkroku, że … uprzejmie można to nazwać “szpagatem”. Niestety nie udało mi się wtedy umieścić drugiej części artykułu, ukazującej, jak zasada wyboru najlepszego (w.g. wyborców) kandydata (osoby!) w małym okręgu rozbiła w gruzy (Włochy) dotychczasowe partie, partyjki i koalicje, a wymusiła powstanie nowych, realnie konkurujących bloków.
Tym samym poważnie osłabiła tam mafie i masonerię. Nie mówię jedynie o jawnie kryminalnej loży Propaganda Due (P2), lecz także i o Wielkim Wschodzie. M. inn. Wielki Mistrz Wielkiej Loży Włoch Giuliano di Bernardo – ten sam, co parę lat wcześniej chciał swe “światła” wprowadzić w Europie Wschodniej – wycofał się z działalności.
Politycznie we Włoszech powstały dwa bloki: Ulivo i Polo.
W Polsce obecnie takimi naturalnymi blokami byłyby z pewnością: A. Blok katolicko-narodowo-niepodległościowy, dla którego najwyższą wartością polityczną jest interes Polski i Polaków, m.inn. mający w programie ukrócenie przyzwolenia na “rozmywanie” prawdziwych wartości i na rabunek przez klikę najsprytniejszych, oraz B. Unia między dwiema przenikającymi się grupami: 1) „internacjonalistami” i t.zw. „socjal-demokratami” spod znaku Marksa (ateistami) oraz 2) grupą zwolenników rozmycia się narodów w „postępowej Europie”, “humanistów” spod znaku UE, kielni i synarchii, czyli – „nieznanych mędrców” rządu światowego, jak się w swej pysze nazywają. Czcicieli “księcia tego świata”. Dla obu grup z nurtu B największym wrogiem i przeszkodą jest: w porządku duchowym Kościół Chrystusowy, a w porządku ziemskim – rodzina i państwa narodowe. Powinniśmy dążyć do takiej polaryzacji pod jasnych hasłem: “policzmy się!” Policzmy, ilu jest ICH, a ilu NAS. Zobaczymy, co te bloki mogą realnie zapewnić wyborcom, narodowi.
]Zadziwia mnie, że część publicystów i działaczy zgadzających się z powyższą diagnozą jakby nie zauważało możliwości użycia przez nas w tej walce potężnej broni: sposobu (mechanizmu) doboru elit politycznych. Skończy się plaga “trzecich sił” o szczytnych hasłach – lecz bezsilnych. “Ruchy” i “nurty” będą w sposób naturalny zmuszone do łączenia się.
“Nie tędy droga”. A którędy?
W odróżnieniu od A.Horodeckiego (MP z 23. I), nie boję się braku “kandydatów na polityków reprezentujących dobro narodu i Rzeczypospolitej”. Takich ludzi mamy, takich ludzi znamy, ale brak nam sposobu ich wypromowania. Taki sposób – to wybieranie przez tych, którzy kandydatów znają (często od pokoleń) t.j. przez mieszkańców tej samej ziemi czy powiatu. Zadziwia dwukrotne przyznawanie przez A. Horodeckiego, że “JOW jest wyrazem cywilizacji łacińskiej”, a z drugiej strony nawoływanie, że “Nie tędy droga” lub, jak pisze p. Ułański (MP 30. I) że istnieje (groźna?) “Pułapka ordynacji większościowej”.
Używając terminologii Feliksa Konecznego, ordynacja pseudo-proporcjonalna jest przecież owocem mieszanki cywilizacji turańskiej (kult wodza obozu) oraz cywilizacji żydowskiej (poprzez socjalizm). Jest więc skutkiem stanu acywilizacyjnego. Taka predylekcja mogła nie dziwić w otoczeniu J. Piłsudskiego, ale wśród narodowców?? P. Horodecki proponuje, by “uświadomić polityków, niech nastąpi jeden podział: za czy przeciw Polsce”. Czemu Pan, Panie Andrzeju, nie chce zobaczyć, że JOW daje właśnie takie narzędzie?
Musimy jednak w tym celu uświadomić Naród (przeszło 28 mln ludzi), a nie dogadaną między sobą klikę ok. 10 tys. beneficjentów Władzy. Oczywiście JOW to nie panaceum na wszystkie bolączki, lecz na pewno Maczuga na polityków zakłamanych i żerujących na wbudowanej w system nieodpowiedzialności przed wyborcą. Mówiąc realnie: “politycy”, t.j. ci, co są blisko władzy woląlistę krajową i okręgową, pseudo-proporcjonalność zapewniającą im dożywocie – i łatwe “wkręcenie” do władzy swych potomków czy znajomków (por. określenie prof. J. Staniszkis “renta władzy”). My – ludzie, wyborcy, wolimy przeegzaminować konkretnego polityka przy każdych wyborach! Wprowadzenie systemu JOW rozrywa dotychczasowe powiązania niejawne. Oczywiście – mogą być one odbudowane, ale to zajmie dużo czasu i sporo wysiłku. Od dojrzałości wyborców i uczciwych polityków zależy, by te słowa “dużo” i “sporo” były znaczące.
Największy błąd Marszałka
Warto zastanowić się, czy nasi ojcowie mogli w dwudziestoleciu II-giej Rzeczypospolitej osiągnąć więcej korzyści dla Polski i dla nas. Tak wielbiciele, jak i przeciwnicy Marszałka Piłsudskiego (w każdym razie ogromna ich większość) zgadzają się z tym, że był on polskim patriotą i że kochał Polskę. Nie miał jednak wysokiego mniemania o zdolnościach Polaków do samo-rządzenia się. Powtarzał (za Wielopolskim), że dla Polski można wiele zrobić, lecz we współpracy z Polakami – raczej niewiele. Z lekceważenia umiejętności Polaków, z ułańskiej niefrasobliwości (no i z pychy) wynikła brzemienna dla nas w skutki decyzja o sposobie wybrnięcia z „sejmokracji” panującej w pierwszych latach II Rzeczypospolitej. Skutkiem decyzji Piłsudskiego był krwawy przewrót z maja 1926 roku. Z jednej strony kosztował on życie prawie czterystu młodych Polaków, a z drugiej był przyczyną powstania rządów jednej grupy – „bezpartyjnej partii” – BBWR. Tę nielogiczną groteskę próbowano małpować jeszcze przed paru laty. Po roku 1926-tym zamiast bałaganu sejmokracji powstały rządy co prawda stabilne, ale ułatwiające wzrost klik i „układów nieformalnych”. Dla nas, Polaków na przełomie tysiącleci, jest najważniejsze, iż życie polityczne współczesnej Polski jest zarażone obiema powyższymi chorobami. Tak sejmokracją i nieodpowiedzialnością „koalicji”, jak i mafijnością. Czyżby Nabyty Brak Odporności ? NIE: Gdyby Marszałek bardziej wierzył w rozum swoich uczciwych doradców, czy w rozsądek Polaków, to zrozumiałby na czas, że sposób doboru elit politycznych narzucony przez socjalistyczną, „postępową” konstytucję marcową był receptą na rozdrobnienie nurtów politycznych. Narzucono tam przecież naszym ojcom i dziadom „ordynację proporcjonalną”, sztuczny twór socjalistów belgijskich sprzed (wtedy) pół wieku. Czy człowiek światły i uczciwy mógł nie widzieć, że prowadzi to w sposób nieunikniony do rozdrabniania nurtów politycznych na partie, partyjki, ruchy i odłamy? Ano, jak widać, mógł! Gdyby Józef Piłsudski w maju 1926 r. wymusił zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu na znaną już wtedy od 150-ciu lat ordynację z jednomandatowymi okręgami wyborczymi [por. IV Księga Pana Tadeusza, „Daj kreskę Dowejce”] – JOW, to spowodowałby tym samym powstanie dwóch stabilnych obozów (raczej partii) politycznych. A chyba o stabilne rządy rzetelnych patriotów mu w rzeczywistości chodziło. Najpewniej byłby to obóz socjalizująco-równościowy oraz partia narodowa. Partie te musiałyby mieć wewnętrznie spójne programy – i musiałyby je realizować (po ewentualnym wygraniu wyborów). Zostaliby do tego zmuszeni wszyscy politycy, włączając w to tak mężów stanu, jak i t.zw. „intrygantów” i „warchołów”. Nie wchodzę w to, czy były to epitety słuszne. Stwierdzam tylko, że przy ordynacji jednomandatowej nie opłaca się posłom, ani partii będącej u władzy nie spełniać swych obietnic przedwyborczych. Po drugie: partia rządząca na skutek wyboru poprzez JOW nie ma kuli u nogi w postaci „koalicjanta”, z którym musi zawsze zawierać „kompromisy”. Taka choroba (bardzo groźna dla społeczeństwa) trafia się zaś zwykle w państwach niby-demokratycznych na skutek wyborów pseudo-proporcjonalnych. Jest też wygodną wymówką dla nieuczciwych, małych polityków: Powoduje możność lekceważenia swych programów przedwyborczych przez partię u władzy, czyli jest przyczyną nie-rządu. Światowe doświadczenie krajów zdrowej demokracji pokazuje, że wyborcy po jednej czy dwóch kadencjach zniechęcają się do partii u władzy, co przy następnych wyborach większościowych powoduje odmianę. Wystarczy do tego jednak jedynie zmiana poparcie z np. 53 % na 47%, a „nowa” partia u władzy już uzyskuje większość zdolną do wyłonienia stabilnego rządu. I stoi przed koniecznością spełnienia klarownego, jednoznacznego programu. Nic więc dziwnego, że kliki partyjne mające na celu wyciągniecie największych korzyści osobistych tak lubią mętną wodę „umów koalicyjnych” i zwalania przyczyn swych klęsk gospodarczych czy społecznych na „koalicjanta”, A nieczysty „kompromis” z koalicjantem musi się pojawić przy ordynacji pseodo-proporcjonalnej. Gdyby w latach 20-tych wprowadzono w Polsce ordynację JOW, to w partiach powstałych na podstawie takich mechanizmów doboru, ogromna rolę graliby działacze terenowi, powiatowi, a nie „oficerowie legionowi” (zresztą cudownie wtedy, na początku lat trzydziestych, rozmnożeni). Istniała szansa: gdyby Marszałek w dziesięcioleciu po 1925r. znał te cechy ordynacji Jednomandatowej i ją wprowadził, to każda „ziemia” czy powiat mogłyby wystawić najlepszego ze swych reprezentantów. Polska pod koniec Drugiej Rzeczypospolitej byłaby na pewno zdrowsza, silniejsza i … łatwiej przeżyłaby następne kataklizmy narzucone nam z zewnątrz. Obecna sytuacja Polski i Polaków jest na pewno o wiele bardziej krytyczna, niż w latach 30-tych. Konieczne jest więc, byśmy dołożyli wszystkich sił, by tego największego błędu Marszałka nie powtórzyć. Jesteśmy dojrzalsi o trzy pokolenia, uczmy się na cudzych błędach oraz w bibliotekach i w dyskusjach. Pozatem – bądźmy pokorniejsi. Ciężkie milczenie mediów na temat Jednomandatowych Okręgów Wyborczych świadczy o tym, że ośrodki decydujące o czym mówić wolno i należy, boją się poruszenia sprawy JOW. Zażenowana bierność polityków znajdujących się już w sejmie czy senacie w czasie targów, przepychanek i intryg związanych z wymuszoną przez „reformę administracji” zmianą ordynacji źle Polsce wróżą. Świadczą o tym, iż kto już doszedł do władzy, to stara się przy niej pozostać, nawet kosztem niespełnienia swych programów i obietnic przedwyborczych. Nadzieja w działaczach młodych, rzutkich i z doświadczeniem samorządności terenowej. Inaczej „warszawka”, czy jak te samozwańcze i samo-podtrzymujące się „elity polityczne” nazwać, nas dobije. Ruch oddolny może sytuację zmienić.
Szarża ułańska – ale czy z głową?
Po napisaniu tego tekstu przeczytałem (MP, 30.I) artykuł “Pułapka ordynacji większościowej”. Sprostuję jedynie parę nieporozumień 1) Ruch na rzecz JOW działa od ośmiu lat, a nie dwa lata. Był w większości mediów przemilczany. Zebraliśmy ok. 200 tys. podpisów pod żądaniem referendum w sprawie Ordynacji. Zbieraliśmy je jednak głównie nie po to, by wymusić referendum, lecz by przy zbieraniu dyskutować i przekonywać ludzi, wyborców. Oraz by nawet sprzedajni żurnaliści (a jest ich niemało) byli zmuszeni uznać tę dyskusję za “News” godzien przedstawienia. Zaś “band wagon effect” (czyli nacisk opinii) spowoduje wtedy, że zagrożeni “emeryturą” politycy przypomną sobie, iż w programach przedwyborczych obiecywali wprowadzenie JOW. Odniosę się do kolejnych punktów w artykule p.Ułańskiego. Ad pkt.1 u Ułańskiego. Tak w mych audycjach w Radio Maryja, jak i w dziesiątkach wystąpień publicznych w Polsce (w 1997r) przeciw projektowi obecnej konstytucji wskazywałem (a obecnie wskazuję skutki!) tej strasznej zasady nieodpowiedzialności posła przed wyborcą. Bo… właśnie JOW taką odpowiedzialnośćwymusza. Ad 2. Nie powinno nam tak zależeć na istnieniu “posłów niezależnych”. Za to zasada JOW rozbije obecne, sztuczne partie karierowiczów, a powstaną nowe partie, zgrupowane w naturalne dwa bloki . Jakie – opisałem powyżej. Ad 3. Kandydat do sejmu J. Buzek otrzymał 1488 głosów na prawie milion uprawnionych. Czyli jeden wyborca na ok. 760-ciu dał się do Jego osoby przekonać. Rzeczywiście, J.B. wszedł z listy krajowej. Ale z list okręgowych (partyjnych ) też wchodziły miernoty. W poprzednim sejmie (akurat te dane mam pod ręką) “naszym reprezentantem” został jakiś człek (“socjolog z Mosiny”), który otrzymał 640 głosów na prawie milion uprawnionych, inny “przedsiębiorca” – 711 głosów na prawie milion. Zasada JOW obala obie anomalie – obie listy partyjne. Ad 4. Nie jestem zwolennikiem “sprawiedliwego” rozdrobnienia partyjnego – to pułapka myślenia socjalistycznego. Najlepsi (a nie najbardziej krzykliwi!) z każdego bloku (t.j. narodowego i kosmopolitycznego, jak sądzę) będą walczyli o wyborcę. Przykład Kanady i rządzącej kiedyś partii premiera Mulroney’a (o przydomku “Lying Brian”) opisany jest w “Otwartej Księdze” Lazarowicza i Przystawy. Po szczegóły odsyłam do tej książki. Partia Konserwatywna (Briana), która miała 157 mandatów w 290-osobowyn parlamencie, po ujawnieniu oszustw, w nowych wyborach otrzymała tylko jeden mandat. Czy to “niesprawiedliwe”? Może, ale jakże skuteczne. Pozatem: JOW zapewnia stabilny rząd bez koalicji ani “kompromisów”. Zapewnia odpowiedzialność tak posła, jak i rządzącej partii. A tego nam bardzo potrzeba. JOW zdyscyplinuje “działającą w rozproszeniu opozycję”. Jestem doświadczalnikiem, nie marzycielem. Znów odsyłam do “Otwartej Księgi” – do analizy sytuacji we Włoszech. I do artykułu J.Przystawy na Konferencji w Nysie. Warto to przedrukować. Tam są dane, a nie gdybania ani insynuacje. Ad 5. Luudzie! Co ma wspólnego mechanizm wyborów na prezydenta (w okręgu o 28.4 milionach uprawnionych) z wyborami w okręgu o 58 tys. uprawnionych? Toć w pierwszym wypadku można (trzeba!) wydać miliony dolarów na propagandę, na odchudzenie delikwenta, na pomalowanie mu buzi na brązowo i na nauczenie zgrabnego recytowania sloganów. Co za praca, szczególnie, jeśli kandydat jest głąbem. W okręgu do sejmu (58tys.) ludzie widzą kandydata i naprawdę go znają. Co do szans komunistów: W parlamencie włoskim weszło (z JOW) tylko 8-miu komunistów na 630 miejsc w Camera! Reszta (z Massimo d’Alemą) weszła z 25% “proporcjonalnych” miejsc… Jeśliby zaś np. Balcerowicz wyeliminował Krzaklewskiego, to byłaby przecież ulga dla Polski, prawda? Lepszy jeden taki, niż dwóch. Ad 6 i 7. Tak, musimy zmienić konstytucję! Jeśli Naród zobaczy, w czym jej największa wada, i da temu wyraz, to i “pseudo-proporcjonalni” posłowie ją zmienią, by się starać u władzy utrzymać. Ale władza nie będzie już organicznie zrośnięta z bezkarnym rabunkiem i kłamstwem… Będzie władza i odpowiedzialność. Na zakończenie propozycja: Może insynuacje, n.p. że “promowanie JOW ma (…) za zadanie odwrócić uwagę od niebezpieczeństwa likwidacji w najbliższym czasie Rzeczypospolitej jako suwerennego państwa” (A.H.) pomińmy? Pozatem: Ułan to nie rycerz średniowieczny, powinien więc walczyć z otwarta przyłbicą, szczególnie, że nie ma do czynienia z podstępnym, cynicznym wrogiem, lecz z lojalnym sojusznikiem. Zorganizuj, o Naczelny MP, dyskusję redakcyjną, o najlepszym sposobie doboru Elit Politycznych ! Niech to się stanie podstawą szerokiej dyskusji narodowej. Nie powtarzajmy – cudzego – grzechu pychy ani tchórzostwa. Uczciwe i odważne elity w Polsce istnieją. Oby pojawiły się w parlamencie.
Bardzo dobrze się stało, że polskie sufrażystki tak dzielnie wystąpiły o specjalne prawa wyborcze dla pań, albowiem dzięki temu polscy inteligenci zaczynają powoli odkrywać rolę i znaczenie ordynacji wyborczej, a w szczególności, jak się ma do zasad demokracji, sformułowanych w Konstytucji RP, obowiązujący w Polsce od 20 lat system list partyjnych, nazywany, w ramach obowiązującej dialektyki, systemem „proporcjonalnym”.
Po upływie niecałych dwu dekad nasze bystre i aktywne politycznie panie zauważyły, że w Sejmie i Senacie RP nie sposób się doliczyć proporcjonalnej reprezentacji dam, które, według obowiązujących spisów wyborców, stanowią nieco ponad połowę populacji Polaków i Polek. Tymczasem Konstytucja, w art. 96 ust. 2 wymaga, żeby wybory do Sejmu były „proporcjonalne”. Twórcy Konstytucji, z jakiegoś powodu, takiego wymogu nie postawili wyborom do Senatu, więc sprawę tę możemy chwilowo odłożyć na później, bo w tym przypadku zagwarantowanie odpowiedniej reprezentacji Pań wymagałoby zmiany ustawy zasadniczej.
Ordynacja wyborcza do Sejmu, jak powszechnie wiadomo, szczególnie leży na sercu naszemu Premierowi, który już wielokrotnie publicznie deklarował zdecydowaną wolę jej reformy, a nawet posunął się w tym roku do zapewnienia, że „nie spocznie dopóki nie wprowadzi w wyborach do Sejmu jednomandatowych okręgów wyborczych” (JOW). Jest to jak najbardziej spójne z jego wcześniejszymi deklaracjami, że przypomnę tylko wypowiedź podczas Sesji w dniu 9 stycznia 2003, kiedy występując z pozycji wicemarszałka powiedział: „Jeśli Polacy dzisiaj tak nisko cenią własne przedstawicielstwo, także naszą Izbę, to nie tylko ze względu na jakość pracy, ale także z tego pierwotnego powodu, jakim jest poczucie niepełnego uczestnictwa, często fałszywego, zafałszowanego uczestnictwa obywateli w akcie wyborczym. Polacy od lat mają przekonanie – i to przekonanie narasta – że dzień, w którym wybierają swoich parlamentarzystów, jest tak naprawdę dniem wielkiego oszustwa polskiego wyborcy przez aparaty partyjne”.
Platforma Obywatelska – która kilka lat temu zebrała ponad 750 tysięcy podpisów obywatelskich pod wnioskiem o referendum, w którym jednym z pytań byłoby pytanie o JOW w wyborach do Sejmu – przygotowuje obecnie projekt ordynacji wyborczej, w którym sformułowany jest wymóg: „Liczba kobiet na liście okręgowej nie może być mniejsza niż liczba mężczyzn”. Sam Premier, nie czekając na procedury legislacyjne, od razu oświadczył, iż korzystając ze swoich uprawnień lidera partii, zapewni kobietom połowę pierwszych miejsc na okręgowych listach wyborczych! Domyślać się więc wolno, że te „kobiece jedynki” (zgodnie z logiką: jeden = jeden) stanowić mają jakiś dialektyczny zamiennik jednomandatowych okręgów wyborczych.
Wszystkie te pomysły i propozycje wywołują dyskusje, którym wypada tylko przyklasnąć, gdyż taka dyskusja może polskiemu inteligentowi pomóc w zrozumieniu znaczenia zapisu konstytucyjnego głoszącego, że „wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne”, a także dlaczego np. wybory do Senatu już ani równe, ani proporcjonalne być nie potrzebują.
Dziennik „Rzeczpospolita” z 28 sierpnia 2009 zamieścił duży tekst, autorstwa dwu Panów Raciborskich, Filipa i Jacka, zatytułowany „Kobiety w roli paprotek”.Obaj uczeni panowie usiłują wierzgać przeciwko ościeniowi i postawić tamę nieubłaganemu rozwojowi postępu i sprawiedliwości społecznej co, na obecnym etapie, przejawia się w propozycji ustalenia obowiązujących kwot partycypacji kobiet w życiu politycznym i parlamentarnym. Barwnie wyjaśniają, dlaczego ich zdaniem wdrożenie zaprojektowanej ustawy nie przyczyni się wcale do politycznej aktywizacji kobiet w życiu politycznym lecz, przeciwnie, będzie „realizacją scenariusza ujmującego kobiety w roli paprotek” i zamiast poprawy jakości naszej klasy politycznej spowoduje inflację osób drugorzędnej jakości i jeszcze bardziej wzmocni rolę partyjnych liderów.
„Kwoty” sprzeczne z zasadą równości
Za najważniejsze w całej argumentacji Raciborskich uważam wykazanie, że wprowadzenie obowiązkowych kwot występowania kobiet na listach wyborczych jest ciosem w konstytucyjną zasadę równości wyborów do Sejmu, albowiem każde uprzywilejowanie jakiejś części społeczeństwa jest de facto dyskryminacją innych.
Równość obywateli wobec prawa jest fundamentalnym wymogiem demokracji i nie ma wymogu bardziej zasadniczego. Obywatele mogą wprowadzić różne ograniczenia tej równości i ustanowić przywileje różnym swoim przedstawicielom czy nawet całym grupom. Te odstępstwa od zasady równości muszą jednak być zawarte w konstytucji, którą ogół obywateli akceptuje na drodze referendum. W ten sposób, przykładowo, Konstytucja RP znosi zasadę równości w wyborach do Senatu. Inaczej jednak jest rozwiązana sprawa wyborów do Sejmu i Konstytucja nie przewiduje żadnych odstępstw od zasady ich równości. Ustalenie kwotowego udziału kobiet będzie oczywistym złamaniem tej zasady.
Jest rzeczą ciekawą, że tego naruszenia zasady równości wyborów do Sejmu nie dostrzegają uczeni konstytucjonaliści, jak tego dowodzi fakt, że propozycję „damskich kwot” poparł znany warszawski profesor prawa konstytucyjnego Piotr Winczorek, a jak znam życie, znajdą się i inni. Odnieść można wrażenie, że większość polskich konstytucjonalistów zawęża zasadę równości w wyborach do Sejmu do tego, że każdy obywatel ma jeden głos. Być może jest to wynikiem faktu, że „polski konstytucjonalizm” jest stosunkowo młody i odziedziczony w spadku po niedawnej epoce, której konstytucja też zapewniała równość w wyborach do Sejmu (art. 80 Konstytucji PRL). W gruncie rzeczy komuniści bardzo dbali, żeby na listach wyborczych do Sejmu była odpowiednia liczba kobiet, robotników, chłopów itd., itp. Dlatego z wielkim uznaniem powitać należy, że wybitni przedstawiciele nauk społecznych (Jacek Raciborski jest profesorem w Instytucie Socjologii UW) zauważają, że zasada równości obywatelskiej powinna być rozumiana wprost, tak jak i inne zasady konstytucyjne, a nie podlegać jakiejś talmudycznej egzegezie, a więc, że nie należy „odstępować od prostego rozumienia równości obywatelstwa na rzecz daleko bardziej abstrakcyjnych i arbitralnych koncepcji”.
Ordynacje wyborcze do Sejmu od 1989 roku naruszają konstytucyjną zasadę równości
Witając z uznaniem głos warszawskich socjologów wypada żałować, że nie chcieli oni zauważyć, iż zasada równości wyborów do Sejmu jest gwałcona przez obowiązującą ordynację wyborczą do Sejmu, a de facto i przez wszystkie poprzednie ordynacje od 1989 roku.
Wg Bronisława Banaszaka („Prawo Konstytucyjne”, wyd. C.H. Beck, Warszawa 1999): „Konstytucja ustanawiając zasadę równości w wyborach sejmowych, prezydenckich i samorządowych nie precyzuje jej bliżej. Oznacza to jej szerokie rozumienie, nie ograniczone tylko do równości praw wyborców w akcie głosowania, ale równości w całym procesie wyborczym”.
Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych od wielu lat w swoich publikacjach podnosi fakt naruszania tej zasady w kolejnych wyborach, wykazując, w szczególności: (1) przywileje ustawowe dla mniejszości narodowych; (2) różne wymogi rejestracji list okręgowych dla komitetów partii politycznych i dla komitetów społecznych; (3) przywileje finansowe dla partii politycznych; a nade wszystko (4) nieformalne, ale faktyczne uprzywilejowanie liderów partii politycznych, wynikające z charakteru ordynacji wyborczej, które powoduje, że wybory odbywają się de facto w dwu turach: pierwsza tura, ważniejsza, do której zwykli wyborcy nie mają dostępu, to układanie list wyborczych; druga to głosowanie.
Jak dotąd klasa polityczna pozostawała głucha na wszystkie te argumenty, artykuły, książki, konferencje, protesty i skargi. Ignorują je posłowie, senatorowie, prezydenci, kolejni rzecznicy praw obywatelskich. Może działanie naszych dzielnych sufrażystek, głośno domagających się przywilejów wyborczych dla kobiet, zwróci wreszcie większą uwagę na konstytucyjne wady naszego systemu wyborczego i pozwoli nam wyrwać się z pęt partiokracji i całego jej inwentarza.
…od NAS do NICH dotrze tylko to co ONI uznają za korzystne i słuszne
[Posła Sanockiego zabili, na początku afery Cowid, zabraniając leczenia Amantadyną, o którą błagał. Rozwalili mu płuca respiratorem w Kędzierzynie Koźlu. Mirosław Dakowski]
Włodzimierzowi Leninowi partia nie była potrzebna do wysłuchania opinii ludu. Partia nowego typu miała być narzędziem przeprowadzenia rewolucji, przekształcenia społeczeństwa wg idei, które najlepiej znał on sam, w nieco mniejszym stopniu znali jego współpracownicy, a do których dopiero miała dorosnąć reszta.
Z tego przeświadczenia, że partia ma być przewodniczką społeczeństwa, a nie efektem oddolnego zapotrzebowania na idee i rozwiązania, wynikała struktura partii leninowskiej. Na samej górze – najbardziej świadoma grupka zawodowych rewolucjonistów, którzy jak prorocy prowadzą (szerszą) grupę wyznawców – masy partyjne. Masy nie są od dyskutowania, są wojskiem, a ich zadanie to karne wykonywanie rozkazów góry.
Niżej w hierarchii znajdowała się klasa robotnicza (klasa w sobie i klasa dla siebie) i wreszcie reszta pogan – burżuazja, mnisi, inteligencja – wszyscy których potem rewolucja i bolszewizm zmieli zostawiając stosy trupów.
Dla leninowskiej koncepcji konieczne było najpierw zbudowanie hierarchicznej, zdyscyplinowanej struktury, a następnie zapewnienie partii nowego typu monopolu i pełnego panowania. Nieuchronnie musiały się zatem pojawić środki dyscyplinujące – zarówno wobec własnych towarzyszy, którzy nie rozumieli na czym w danej chwili polega generalna linia partii, jak i wobec tych innych, którzy mogli partii leninowskiej stworzyć konkurencję i zagrozić. Partia leninowska musiała wobec wrogów, jak swoich stosować więc terror, by niszczyć obcych i stale oczyszczać swoje szeregi. W końcu naturalna ewolucja doprowadza partię nowego typu do kultu jednostki – jedynowładztwa wodza.
Niekomunistyczny leninizm PO-PiS
Wszystkie polskie partie polityczne mają charakter partii leninowskich. Nie tylko SLD. Również Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość są partiami leninowskiego typu. Bez leninowskiej ideologii, jednak struktura partii, reguły jej funkcjonowania, cele jakie sobie stawia i sposób w jaki są formułowane – stanowią przykład czegoś co można określić jako niekomunistyczny leninizm.
Platforma, w której czystki wewnętrzne doprowadziły do jedynowładztwa Donalda Tuska prowadzi ciemny polski lud do nowoczesnej Europy. PiS z Jarosławem Kaczyńskim natomiast musi nawrócić lemingi otumanione propagandą salonu, a zwłaszcza wyjaśnić przyczyny katastrofy smoleńskiej – bo to właśnie jest najważniejsze.
I nie idzie tu o merytoryczną wagę takich zagadnień jak modernizacja czy Smoleńsk, ale o sposób formułowania ich w relacji: „partia – społeczeństwo.” W leninowskim modelu wiedza i narracja płyną do mas z góry. Masy czyli my, ogół obywateli, możemy jedynie przyjąć wytyczne, trzasnąć obcasami i wiernie je realizować.
W podobny sposób narracja płynie z gór partyjnych SLD czy Ruchu Palikota.
W odwrotną stronę: od NAS do NICH dotrze tylko to co ONI uznają za korzystne i słuszne. Stąd, w tak patologicznej strukturze systemu politycznego głuchego na potrzeby obywateli, pozbawionego w istocie społecznej kontroli nad swoim działaniem, nie sposób rozwiązać żadnego z istotnych problemów. Ani służba zdrowia, ani sądownictwo, ani gospodarka nie mogą w istocie liczyć na poważne potraktowanie.
Cała pseudo-dyskusja to gra pozorów. Demagogia, w której kiedy partia jest w opozycji – może obiecać wszystko, a kiedy rządzi zawsze znajdzie usprawiedliwienie dla braku skuteczności. I tak jest z obu stron gorącego sporu: PiS – PO.
Lekarstwo na leninizm: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze.
Leninowskie struktury polskich partii wytwarzają się na skutek stosowania w wyborach do Sejmu – najważniejszego organu polskiego systemu politycznego – tzw. proporcjonalnej ordynacji wyborczej. Proporcjonalna ordynacja dając partyjnemu przywództwu (wodzowi) prawo do ustalania list wyborczych, a zwłaszcza kolejności kandydatów, daje bowiem w istocie w ręce partyjnych bonzów władzę decydowania o tym kto będzie posłem.
Czyni to w jawnej sprzeczności z Konstytucją, która takiej delegacji dla partii nie przewiduje. Na wiele sposobów proporcjonalna (partyjna) ordynacja wyborcza łamie prawa obywatelskie w tym bierne prawo wyborcze. Ale coś za coś. Jeśli partyjni liderzy mają dostać przywilej wyznaczania posłów, to ktoś musiał tych praw być pozbawiony.
Oczywistym lekarstwem na patologiczne zjawisko, jakim jest partia nowego typu jest odebranie liderom i partiom przywilejów wyborczych i oddanie pełni praw obywatelom. Takie rozwiązanie jest tylko jedno – jest to wybór posłów w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych i to w jednej turze (by nie zostawiać furtki leninowskiemu partyjniactwu).
Wprowadzenie systemu jednomandatowego od lat proponuje Ruch Obywatelski na rzecz JOW, a nieodmiennie zwalczają go wszystkie polskie partie. Nie ma w tym nic dziwnego leninowskie struktury muszą walczyć z obywatelską demokracją. Zawsze to przecież czyniły.
Tekst wystąpienia prof. Tomasza J. Kaźmierskiego na III Debacie Konstytucyjnej Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego w Zamku Królewskim w Warszawie, 19 października 2019
Panie Przewodniczący,
Otrzymaliśmy od organizatora debaty, pana Michała Kwileckiego, Kanclerza Senatu Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego, precyzyjną instrukcję. Debata ma przedstawić różnice między poszczególnymi rodzajami ordynacji wyborczych w celu wykazania, która z nich daje obywatelom największą kontrolę nad politykami wybranymi do parlamentu.
Mamy więc porównywać ordynacje wyborcze według fundamentalnego dla jakości demokracji kryterium: w jakim stopniu realizowana jest w danym systemie konstytucyjnym zasada suwerenności narodu?
Najpierw przedstawię krótko podstawowe cechy wyborów jednomandatowych First-Past-The-Post, czyli Pierwszy na Mecie, to jest wyborów w małych okręgach, przy pełnej łatwości kandydowania, z głosowaniem w jednej turze, gdzie o wyniku decyduje zwykła większość głosów. Potem rozwinę te cechy w aspekcie realizacji zasady podmiotowości wyborców, mechanizmów oddolnej kontroli, czyli tych elementów JOW, które są istotne dla realizacji zasady suwerenności narodu.
JOW-y to system prosty, sprawdzony i przetestowany w wielowiekowej, historycznej praktyce.
W Wielkiej Brytanii do wyborów zgłasza się swoją kandydaturę indywidualnie w małym okręgu, a kandydować można mając poparcie zaledwie 10 mieszkańców. Kandydaci niezależni i członkowie partii mają w ten sposób jednakowe szanse, co zmusza partie polityczne do ciągłego szukania jak najlepszych kandydatów, zdolnych przyciągnąć jak najwięcej głosów.
Co więcej, mandat otrzymany w systemie jednomandatowym jest bardzo silny. Trzeba przecież być najlepszym, Pierwszym na Mecie. Posługując się analogią sportową można powiedzieć, że do Parlamentu wchodzą tylko zdobywcy złotych medali. Nagrodzeni srebrnymi, czy brązowymi medalami, nie mówiąc już o tych, co zajęli piąte, czy dziesiąte miejsce, nie wchodzą. Na przykład w wyborach powszechnych w Wielkiej Brytanii w 2010 r. Margaret Curran została wybrana w okręgu wyborczym Glasgow East, zdobywając 61,6% głosów. Osoby znane wyborcom ze złej strony, lub osoby wyborcom nieznane, nie zdobywają w JOW-ach mandatów.
Ta ostra selekcja kandydatów w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych wymusza mechanizmy wewnętrznej konkurencji w partiach oparte na oddolnych procedurach demokratycznych. Polacy mojego pokolenia znają tylko jeden przykład tak działającej organizacji. Był to powstały latem 1980 roku Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Samorzutnie i w sposób naturalny powstałe wtedy procedury wybierania delegatów na Zjazd Krajowy „Solidarności” były bardzo zbliżone do wewnętrznych mechanizmów demokratycznych w brytyjskich, amerykańskich, australijskich czy kanadyjskich partiach politycznych.
Są jeszcze inne, korzystne cechy tego sposobu wybierania.
JOW-y sprzyjają integracji grup politycznych i nagradzają działania i programy umiarkowane. Tworzy to stabilne rządy. Innymi słowy, JOW-y zapobiegają fragmentacji i tłumią grupy ekstremalne. Wybór tylko jednego reprezentanta danego małego okręgu wyborczego oznacza, że istnieje bezpośredni związek między posłem a okręgiem wyborczym, co przekłada się na codzienny i bliski kontakt z wyborcami.
Aby lapidarnie zilustrować rolę posłów wybranych w Jednomandatowych Okręgach Wyborczych, można posłużyć się testem tzw. Pięciu Pytań autorstwa charyzmatycznego brytyjskiego polityka lat 70. i 80. Tony’ego Benna, członka Partii Pracy.
Pytania te są następujące: 1. „Jaką masz władzę?” 2. „Skąd ją masz?” 3. „W czyim interesie ją sprawujesz?” 4. „Przed kim odpowiadasz?” 5. „Jak się możemy ciebie pozbyć?”
Tony Benn powtarzał, że w prawdziwej demokracji udział obywateli w codziennym życiu politycznym jest masowy. Obywatele są aktorami życia politycznego, a nie obserwatorami. Podkreślając tę masowość mówił o sobie, że jest demokratą przez małe „d”. Zadawał swoje pięć pytań wszędzie, gdzie był. Pisał je na tablicach szkolnych i sal wykładowych. Powtarzał je na wiecach, protestach i marszach. Jego ulubionym pytaniem było pytanie ostatnie: „Jak się możemy ciebie pozbyć?”.
Tony Benn twierdził, że „każdy, kto nie może odpowiedzieć na ostatnie z tych pytań, nie żyje w systemie demokratycznym”.
Mechanizmy oddolnej kontroli nad klasą polityczną najlepiej badać porównując JOW-y z innymi systemami. Jak będę pokazywał dalej, głównym mechanizmem kontroli jest łatwość usunięcia każdego niechcianego polityka. Ta łatwość jest przez wielu uważana za najważniejszą cechę jednomandatowości.
Zacytuję w tym miejscu słowa hiszpańskiego filozofa José Ortegi y Gasseta, autora jednej z najbardziej wpływowych książek ubiegłego stulecia pt. „Rewolta mas” napisanej w 1930 r.
„Zdrowie demokracji, każdego typu i każdego stopnia, zależy od jednego drobnego szczegółu technicznego, a mianowicie: procedury wyborczej. Cała reszta to sprawy drugorzędne”.
Ortega y Gasset napisał powyższe słowa obserwując polityczną kulturę zachodniej Europy po pierwszej wojnie światowej, która wtedy zmierzała ku coraz głębszemu chaosowi. Były to lata masowej implementacji w kontynentalnej Europie różnych, nowych form ordynacji wyborczych, tzw. proporcjonalnych, opartych na wielomandatowych okręgach wyborczych i listach partyjnych. Tę formę wybierania członków parlamentu przyjęła wtedy między innymi Republika Weimarska, Austria, Trzecia Republika Francuska, Belgia, a także Druga Rzeczpospolita Polska.
Ekonomista i filozof Joseph Schumpeter w książce „Kapitalizm, socjalizm, demokracja” napisanej w 1942 roku zwracał uwagę, że odejście od wyborów większościowych, to błędny kierunek. Nie jest możliwa, pisał, realizacja postulatu, by parlamenty stawały się matematycznie precyzyjną miniaturą społeczeństwa. Obywatele powinni za to mieć do dyspozycji mechanizmy łatwego usuwania niechcianych polityków. To jest, według niego, najważniejsza funkcja ordynacji wyborczej. Inny myśliciel tego okresu Max Weber, krytyk konstytucji Republiki Weimarskiej, uważał, że w proporcjonalnych, wielomandatowych wyborach trudno jest wyłonić autentycznych, demokratycznych liderów. Obywatele tracą kontrolę nad życiem publicznym i przechodzi ona w ręce aparatów partyjnych.
Wybitny brytyjski filozof austriackiego pochodzenia Karl Popper, w swej napisanej w latach II wojny światowej książce „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”, głosił całkiem podobne tezy. Tzw. test demokracji Poppera polega na badaniu łatwości usuwania polityków w drodze pokojowej. Kiedy w latach 80. w Wielkiej Brytanii rozgorzała debata publiczna nad postulatem, aby porzucić system Pierwszy na Mecie i przyjąć reprezentację proporcjonalną, Popper zdecydowanie bronił systemu Pierwszy na Mecie i sprzeciwiał się próbie psucia brytyjskiego systemu konstytucyjnego. Pisał wtedy, że ordynacja proporcjonalna odziera posła z osobistej odpowiedzialności i
„czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka”.
Popper argumentował, że nie ma skuteczniejszego sposobu realizacji władzy wyborców nad politykami niż jednomandatowe okręgi wyborcze. Dzięki jednomandatowości, każdy polityk jest rozliczany indywidualnie w następnych wyborach. Dzięki jednej turze i zasadzie zwykłej większości w systemie Pierwszy na Mecie (First-Past-The-Post), liderzy partyjni nie mogą w żaden sposób wpłynąć na zachowania wyborców ani zniekształcić ich woli. Dzień wyborów w systemie jednomandatowym, to według Poppera, „dzień sądu”. Łatwość usuwania niechcianych polityków jest,według niego, znacznie ważniejszą cechą JOW-ów, niż tendencja JOW do tworzenia dobrych rządów.
Na sam koniec pozwolę sobie na krótką dygresję. W kontekście debaty o ordynacji wyborczej, nie sposób nie przywołać dorobku konstytucyjnego pierwszej Rzeczypospolitej. Znajdujemy się tuż obok warszawskiego Zamku Królewskiego, gdzie przez ponad 200 lat zbierały się sejmy walne Rzeczypospolitej, w tym chwalebny Sejm Wielki, którego potomkowie zorganizowali niniejszą debatę. Posłowie wysyłani przez sejmiki ziemskie na sejmy walne byli wybierani w wolnych, większościowych wyborach w sposób bardzo zbliżony do ordynacji JOW. Jest wiele dowodów na to, że taki sposób wybierania posłów przez wieki chronił wolności. System ten czynił z posłów ludzi myślących niezależnie, czujących i odpowiedzialnych, przez co budował cnoty obywatelskie i hartował charaktery. System JOW, to nie jest obcy nam system. To jest również nasz rodzimy sposób wyłaniania reprezentantów, część naszej własnej tradycji i kultury.
Dobrze znany jest przykład bohaterskiej postawy grupy posłów czasu Sejmu Rozbiorowego z 1773 roku, którzy z narażeniem życia i mienia sprzeciwiali się nielegalnej ratyfikacji przez ówczesny Sejm pierwszego rozbioru Polski. Z honorem zachowali się też posłowie na Sejm Królestwa Polskiego z 1831, który trwał i obradował mimo upadku Powstania Listopadowego. Klęski militarne i kapitulacja Warszawy nie przerwały pracy posłów, którzy zebrali się w Płocku w ostatnich dniach września 1831 r., czyniąc w ten sposób z Płocka tymczasową stolicę Polski. Posłowie, między innymi Maurycy Mochnacki, Joachim Lelewel i marszałek Sejmu Władysław Ostrowski dodawali tym trwaniem Sejmu otuchy zgnębionym kapitulacją Warszawy rodakom i pokazywali, że Rzeczpospolita istnieje, bo istnieje Jej Sejm.
Głównym zadaniem tej debaty jest ocena ordynacji wyborczych z punktu widzenia kontroli nad wybranymi posłami. Powyższe argumenty wskazują, że mechanizmy kontrolne są realizowane najlepiej w systemie JOW Pierwszy na Mecie. Taka jest teza mojego wystąpienia.
Ale chciałbym też, abyśmy też respektowali te skutki oddolnych mechanizmów kontrolnych, które pokazuje nam zarówno nasza własna historia, jak i współczesne przykłady państw takich, jak Wielka Brytania, USA, Kanada czy Australia. Skuteczna, oddolna kontrola jest mechanizmem pozytywnej selekcji. Aktywizuje wielkie masy społeczeństwa, sprzyja kształtowaniu cnót obywatelskich, wyłania charyzmatycznych, kompetentnych liderów, zdolnych pracować dla dobra wielu, a nie tylko w interesie własnym czy w interesie małych grup.
Mirosław Dakowski 28.09.2011. [te same wyrazxy powtarzaj po kilka raqzy!! Te -sprzed 12 lat…]
1) w ostatnim dwudziestoleciu w Polsce różnice pomiędzy wariantami ordynacyj, wraz z niedawnym „Kodeksem wyborczym” są dla wyborcy mało istotne. Nie dotyczą PODSTAWY, którą w sejmie jest głosowanie na listy partyjne, nie na OSOBY.
2) Kolejne majstrowania (a było ich dużo),dotyczą spraw mało istotnych: z sufitu branych „przeliczników” d’Hondta, czy wybieranych przez amatorów „progów wyborczych” (3%, 5%, może 8%… wynikające z kalkulatorków nieuków, nie rozumiejących zasad działania danego mechanizmu) lub (ostatnio) prób pomocy niepełnosprawnym.
3) W konstytucjach (też tej z 1997 r.) sprecyzowano, iż wybory mają być proporcjonalne. Zupełnie innym pojęciem jest Ordynacjaproporcjonalna, tak nazwana przez prawników, z pogwałceniem zasad arytmetyki.
A) Dla osób mniej znających logikę (do nich należą niektórzy prawnicy – konstytucjonaliści i szefowie partyj sejmowych): różnica między pojęciem „wybory” a pojęciem „ordynacja” jest taka, jak między pojęciem „mleko” a pojęciem „krowa”.
B) „Proporcjonalność” implikuje, że stosunek ilości mandatów do ilości osób uprawnionych do głosowania powinien być w miarę stały. Z trudem spełniają to konstytucyjne wymaganie niektóre warianty ordynacyj zwanych proporcjonalnymi (d’Hondta – tylko z niektórymi współczynnikami), ale zdecydowanie spełnia te wymogi ordynacja JOW (w Polsce: jeden mandat na 62 tys. wyborców). Argument, iż „dla wprowadzenia JOW należałoby zmienić konstytucję, a to jest trudne” (czy niemożliwe) – jest więc argumentem nielogicznym, świadczy o złej woli osób i struktur go używających.
C) W obecnych ordynacjach obywatel nie ma biernego prawa wyborczego. Skargi , m.in. do Sądu Najwyższego i Sejmu, słane od co najmniej 15-tu lat, pozostawały bez odpowiedzi, lub wywołały odpowiedzi żenująco głupie. Ostatnio przekonali się o tym następni (Rycerze? ….frajerzy? – chyba tak, bo nie powinno się popełniać tych samych błędów wielokrotnie… ).
E) Istnieją w niej też przywileje, np. dla mniejszości niemieckiej, łamiące konstytucyjną zasadę proporcjonalności i równości wyborów.
4) Wszystkie sondaże profesjonalne, sondy uliczne , czy rozmowy ze znajomymi wskazują, że wyborcy (czy: Polacy) chcą głosować „na osobę”, nie zaś „na listę partyjną” (78%, 84%, 87% itp). Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.
5) Ten głos, ta wola wyborcy jest od 20-tu lat IGNOROWANY(-a) przez samozwańczo ukształtowaną „kastę polityków”. Kasta ta staje się dziedziczna. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.
6) Rozsądek i wola większości wyborców (tu szczęśliwie idą w parze) wymagają, by do sejmu szli aktywni, uczciwi, znani nam z rozumu, nie zaś celebryci, świecący implantami zamiast swych zębów, czy „proprcjonalni przedstawiciele” socjologów, kobiet, feministek, łysych, głupków itp. Wyborca chce, by wybrany (i przecież opłacony przez niego!) poseł najlepiej walczył o interesy wyborcy, nie zaś, by miał zbliżone do niego IQ, czy wykształcenie, czy wagę. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.
7) Ordynacja „na listy partyjne”, zwana od dziesięciolecia „partyjniacką”, gwarantuje długie targi koalicyjne, często wymusza koalicje partyj o sprzecznych programach. Zawsze pozwala partii największej na tłumaczenie, że nie spełnia ona swych przyrzeczeń, bo „koalicjant nie pozwala”. W Belgii targi koalicyjne pozbawiają zwykle kraj rządu na 150 – 400 dni po wyborach. [por. Belgia pobiła rekord świata ]. W Wielkiej Brytanii (JOW) szef zwycięskiej partii (np. 38% posumowanych głosów, lecz 60% mandatów) na drugi dzień po wyborach przedstawia Królowej swój –jako premiera – gabinet i zaczyna rządzić. Później, gdyby nie spełnił obietnic przed-wyborczych, nie może się wymawiać, że „to koalicjant zawinił”. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.
8) Krajów, w których wybiera się parlamentarzystów w JOW, w naturalny od wieków, prosty i tani sposób, jest ponad sześćdziesiąt. Dobrze się mają. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.
9) Wybory JOW muszą być jedno-stopniowe: Przykład Francji (ma od pewnego czasu dwustopniowe) wskazuje, że po pierwszej turze możliwe są targi i intrygi eliminujące „niepoprawnych”, czy „niepostępowych”.
10) Po wyborach w JOW (w Wielkiej Brytanii startują ludzie, nie przedstawiciele partyj) zawsze tworzą się dwie grupy, partie silne (rządząca i główna opozycyjna). Ale jest też miejsce dla ”trzeciej siły”, są też reprezentanci małych partyj i niezależni.
11)Tak wskazuje doświadczenie, a także „zasada Duverger’a” . Factors in a Two-Party and Multiparty System Maurice Duverger : “…three sociological laws: (1) a majority vote on one ballot is conducive to a two-party system; (2) proportional representation is conducive to a multiparty system; (3) a majority vote on two ballots is conducive to a multiparty system, inclined toward forming coalitions.”
12)Ordynacja JOW jest PROSTA (opisana przez 2 – 4 zdań + zasady podziału kraju na 460 okręgów), uniemożliwia więc dowolność interpretacji przez PKW oraz Sąd Najwyższy. Kampania jest tania i niezbyt zależna od dyktatu mediów. Rzutki kandydat jest w swym powiecie znany i może objechać na rowerach, z pomocą żony, synów i przyjaciół, domy wszystkich wyborców. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.
I dla tego wszystkiego kasta partyjniaków tak się boi JOW.
[Wziąłem z Archiwum. Dotyczy KAŻDYCH „wyborów”, czyli „dania głosu” w ordynacji partyjniackiej. MD, 31 marzec 2023]
Właściwe wybory parlamentarne
Wczoraj kierownictwo partii Prawo i Sprawiedliwość przedstawiło publicznie nazwiska swoich kandydatów do Parlamentu Europejskiego w zbliżających się wyborach majowych, z miejsc na partyjnych listach wyborczych o numerach 1 i 2. Odbiło się to szerokim echem dziennikarskim wraz z komentarzami o kandydatach, prawie już pewnych zostania europosłami.
Nikomu jakoś nawet do głowy nie przyszło zapytać o to, jak to się ma do demokracji wyborczej? Dlaczego ten wybór numerów 1 i 2 jest tak ważny, jakby to były wręcz wybory do europarlamentu? I po co aż posiedzenia władz partii i klubu parlamentarnego, aby tego dokonać? Fikcja biernego prawa wyborczego
Otóż to posiedzenie było posiedzeniem wyborczym, gdzie dokonały się pierwotnie właściwe wybory do europarlamentu. Będą jeszcze wtórne w maju, gdzie w zależności od fali poparcia tej partii i jej regionalnego zróżnicowania oraz indywidualnych korekt w głosowaniu na kandydatów, dokona się wybór ostateczny posłów PiS do Brukseli. To bowiem kierownictwo partii i klubu PiS, a nie wyborcy, dokonuje w sposób zasadniczy faktycznych wyborów europosłów. Tak jak dokona faktycznego wyboru posłów PiS do polskiego Sejmu.
Ustalanie bowiem kolejności nazwisk kandydatów na partyjnych listach wyborczych w wyborach w ordynacji proporcjonalnej, to zasadnicze określanie szans wyborczych kandydatów w takich wyborach. Po pierwsze więc, aby zostać posłem trzeba znaleźć się na partyjnej liście wyborczej. Nikt, kto się na takiej liście nie znajdzie, nie może znaleźć się w Sejmie czy Parlamencie Europejskim. Nie można po prostu zarejestrować się jako obywatel i wystartować jako kandydat do parlamentu. Mimo iż Konstytucja daje każdemu obywatelowi jego niezbywalne obywatelskie prawo polityczne bycia wybieranym, czyli bierne prawo wyborcze.
To prawo okazuje się fikcją, gdyż nie można z niego w Polsce skorzystać będąc obywatelem. Trzeba być zaakceptowanym przez władze partii kandydatem na partyjnej liście wyborczej. To jest sedno liberalnej demokracji wyborczej III Rzeczpospolitej Polskiej. To władze partii wybierają w rzeczywistości kandydatów do parlamentu. Bierne prawo wyborcze obywateli jest fikcją. I nikogo to nie obrusza i nie obchodzi, od Rzecznika Praw Obywatelskich poczynając, przez Państwową Komisję Wyborczą, a na uniwersyteckich polskich prawnikach, politologach i socjologach polityki kończąc.
Wyborcze „miejsca biorące”
Skąd takie znaczenie kolejności miejsc na partyjnej liście wyborczej? To znaczenie wynika z faktu, iż w głosowaniu na kilkanaście list partyjnych i co najmniej stu kilkudziesięciu kandydatów, nikt z wyborców nie zna kandydatów. Nawet z nazwiska, o poglądach i dokonaniach już nie wspominając.
Wyborca odszukuje więc listę wyborczą znanej mu jedynie z przekazów medialnych partii politycznej. Bierze ją do ręki i patrzy od góry na kilka pierwszych nazwisk spośród kilkunastu na niej zwykle umieszczonych. Potem przesuwa wzrokiem po liście i zwykle zatrzymuje się na ostatnim nazwisku. I tak dokonuje wyboru. Jeśli żadne nazwisko z niczym szczególnie pozytywnym mu się nie kojarzy, to zakreśla numer 1 na liście. Jeśli kojarzy mu się z czymś pozytywnym, to bierze pod uwagę jeszcze zwykle numery 2, 3, a nawet czasem 4, acz również i numer ostatni, gdyż zatrzymuje na nim wzrok.
To wszystko wynika z logiki patrzenia wyborcy na partyjną listę wyborczą i logiki dokonywania wyborów w ordynacji proporcjonalnej w Polsce. Ustalając więc kolejność nazwisk kandydatów na liście, a zwłaszcza tych z numerami 1, władze partii politycznych w Polsce dokonują zasadniczych właściwych wyborów do parlamentu. Określają kto może kandydować i z jakimi szansami. Określają nade wszystko „miejsca biorące”, jak się mówi w ich slangu partyjnym. Fasadowa demokracja
Wyborcy w tej sytuacji sprowadzeni są zasadniczo do biernej roli głosujących, gdyż zasadniczego wyboru dokonali już za nich partyjni bossowie. Wyborcy wybierają bowiem tylko spośród tych, których już w procesie partyjnej selekcji wyborczej wybrano. Dlatego czynne prawo wyborcze jest w istocie fasadowe. Wybory parlamentarne są istotnie fasadowe, gdyż wybór jest zredukowany tylko do tych, których wybrały władze partii politycznych. Głosowanie wyborcze na już wybranych, zastępuje wybory parlamentarne spośród możliwych chętnych do kandydowania do parlamentu.
Dlatego pójdziemy w maju na wybory do Parlamentu Europejskiego, weźmiemy do ręki listę wyborczą partii Prawo i Sprawiedliwość i zdecydujemy, czy zakreślić 1 czy może wybierzemy między 1 a 2, a być może nawet 3. Reszty i tak nie znamy.
Dlatego w pewnie w październiku pójdziemy na wybory do polskiego parlamentu, weźmiemy do ręki partyjną listę kandydatów do Sejmu i zdecydujemy, czy zakreślić 1, czy może wybierzemy między 1 a 2, a być może nawet 3 i 4, czy nawet numerem ostatnim. Jeśli go znamy, a pewnie nie.
I potem będziemy się dziwić, jak taki dureń i oszust znalazł się w Sejmie. A o wyborze listy partyjnej zadecyduje obraz medialny partii i ich liderów, z wszystkimi jego zmanipulowanymi przekazami włącznie.
Partyjna oligarchia wyborcza
Dzięki temu żyjemy w ustroju politycznym partyjnej oligarchii wyborczej, a nie jak nam się wydaje i jak nam wmawiają wszelakie autorytety III Rzeczpospolitej, w ustroju politycznym parlamentarnej demokracji obywatelskiej. W tym ustroju oligarchii wyborczej w istocie bowiem nie jesteśmy obywatelami. Jesteśmy głosującymi na już wybranych nominatów partyjnych politycznymi tubylcami. Mamy swoje konstytucyjne prawa wyborcze, tak czynne, jak i bierne, ale nie możemy z nich skorzystać. Odbiera nam je proporcjonalna ordynacja wyborcza. Ba, sami nawet nie możemy w swoim podobno własnym kraju kandydować. Możemy tylko potulnie głosować na kandydatów już wybranych.
I można by drwić do woli z naszej roli tubylców, do jakiej zostaliśmy jako wyborcy sprowadzeni, gdyby nie tragiczne skutki tego proporcjonalnego sposobu wybierania dla polskiego państwa. Ta ordynacja stała się politycznym wehikułem czasu, który przenosi nam stale układ sił czasów „okrągłego stołu”, acz i czasów nam bliższych. W tej ordynacji nie da się wyrzucić hołoty politycznej z polskiego parlamentu, a w konsekwencji zrobić porządek w polskim państwie.
W tej ordynacji fakt ustalania list partyjnych i doboru przez kierownictwa partii swoich kandydatów jest samoreprodukcją środowisk politycznych. Ich samopowielaniem. Jest kluczowym mechanizmem negatywnej samoselekcji partyjnych grup władzy w Polsce. Z ich głupotą, bezideowością, prostactwem, sprzedajnością i skorumpowaniem.
I jeśli nie zmienimy tego sposobu selekcji polityków do najważniejszego organu władzy polskiego państwa, jakim jest Sejm, nie zrobimy nigdy w tym państwie porządku, a sami będziemy tu tylko politycznymi tubylcami, bez najważniejszych praw obywatelskich – biernego i czynnego prawa wyborczego.