Wiosna roku Pańskiego 1315 niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.
Potem w tę ziemię nasiąkłą niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach, które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko – zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.
Niestety, opady nie ustały a wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi, lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć w topieli, ale ukarać ich głodem…
I na to się coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych1, a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne, blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły. Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon. Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni… Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć…
Tymczasem woda wciąż i wciąż spływała z chmur…. bez końca… i zimno było na dodatek, a chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato, lecz nie mający kresu schyłek listopada… Mgły i szarugi zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.
Pszczoły umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów pozbierać pożytek… Drzewa więc okwitły nie związując owoców i wyciągając tylko niepłodne konary ku niebu w błagalnym geście, jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw…
I nastał rok kolejny, 1316 a nic się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy, zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.
Które bydlątka miały więcej szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z życiem… Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach, świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane trupami pomarłych z głodu ludzi… niepomiernie rozrastały się cmentarze…
Głodującym chleb śnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio, do przełknięcia. Zjadano kłącza wielu roślin, ich pączki, młode listki, miękisz i miazgę łyka wydzierane spod zdrewniałej kory brzóz, lip, sosen, klonów…
Ale to tylko wczesną wiosną, kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię, posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów… Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść…
I tak przeminął rok 1316. Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa śmierć nie oszczędzi.
Głód zdusił – przynajmniej na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami, nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik… by chociaż odrobinę się nasycić…
Pomilkli ci, co śmiali się w głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie oddajcie mnie śmierci głodowej…” Lecz ojciec, lecz matka zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół…
Aż oto, późną wiosną, plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać pola. Po dwu latach nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i rozpaczy skryło się gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy, w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz się nie zapuszczał strachem zdjęty.
Diabeł zdjął swą ciężką stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała i zaczęto żyć w miarę normalnie.
Plaga głodu zabiła blisko czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część wieśniaków… Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy…
Ale owa plaga głodu zabiła też w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek… Więc prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu…
A skoro nie one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w hierarchii społecznej stali niżej i na razie nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem…
* * *
I ludziom się zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!… czyli całkiem wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach… więc… powrócili do dawnych grzechów… wszak ku nim pchała ich skażona natura…
Chciwość i pycha i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i okrucieństw, do nowej wojny, do wojny stuletniej, jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach 1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.
Próbował Pan Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii, zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę śmierci czarnej, która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską2, którą ta zaraza ominęła… podobnie, jak wcześniej większą jej część ominął głód… I nie ma na to żadnegologicznegowytłumaczenia…
Lecz czarna śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej – Joanny d’Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305, do czasu, gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się walki pomiędzy zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów – byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy – Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy – Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415 roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu” jak rodezki Bernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał Klemensem VIII.
Dostojnicy kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią, śpiewając suplikacje od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie… oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku zbawieniu…
I taka epoka wkrótce miała nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i sprawiedliwości ludzkość…
Lecz nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków zajął Szatan i jego aniołowie…
Jednocześnie wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel zreformowanie Kościoła…
Doktor Luter… ze swoim zbawieniem z wiary… z łaski… A po nim przepychanki, utarczki i walki… gruntownie przecież przeorał umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod nowy zasiew… innego gatunku ziarna… I pokazał, że można inaczej… niekoniecznie tak jak nakazuje papież… Bo i kimże ten papież tak naprawdę był?… Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało…
I tak to się toczyło…
Po lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznie odchodził w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu chodziło… a może i o alchemiczną? Tyle że na wyższym poziomie, bo duchowym? Unus Mundus. O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się bierze z tego samego źródła i do niego powraca.
I dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii, będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone, ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od siebie byty, stanie się unus vir – jednym człowiekiem izespoli się z anima mundi – duszą świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością. Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu od reszty.
A potem?
Nieporządki we Francji…
Och… Francja…
Ziemia nowych/starych idei…
Odrażających rytuałów…
Ziemia mszy czarnych…
Trucicieli i czarowników…
Bluźnierczych monarchów…
Monarchów rozwiązłych…
Krwi i łez ich i ich ofiar…
Objawień…
Oferty Bożego miłosierdzia
Pogardliwego ich odrzucenia…
Obietnic…
Kłamliwych…
Nieszczerych…
Niespełnionych…
Najstarsza córa Kościoła… pierwsza córa Szatana?…
Takie to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości… bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali… w coraz ciemniejszych…
Tymczasem bieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen… ku mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem… ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić… bo taka była wola tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do końca w pełni wolna i uświadamiana, ale owemu Losowi wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana…
* * *
Papież Pius V3, który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum4i starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru, nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się stało… i zapobiec temu, co stać się dopiero miało…
I nie odwrócił… i nie zapobiegł…
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
2Poza Polską i w porównaniu z nią były jeszcze mikroskopijne enklawy w Czechach, Saksonii, w okolicach Brugii, Mediolanu i w wysokich partiach Pirenejów.
3Urodzony w 1504 roku, zmarły w roku 1572; papież w latach 1566-1572.
Był rok 1689, dzień 17 czerwca. Przed Marguerite-Marie Alacoque znów stanął jej Boski Oblubieniec. Tym razem z najdziwniejszą ze wszystkich próśb.
– Powiadom króla, żeby poświęcił Francję mojemu Najświętszemu Sercu i Serce to umieścił na sztandarach królestwa.
Słowa te zmroziły Marguerite, ale przecież wiedziała, że nie może odmówić.
Reakcja króla nietrudna była do przewidzenia.
– Kochanki, trucizny, pani de Montespan, po kraju rozpełza się plaga jansenistów – religijnych szaleńców, usiłujących podkopać ustrój państwa i jeszcze teraz jakaś wariatka z prowincji. Mam poważniejsze sprawy na głowie niż Serce Jezusa… Mnie Ono niepotrzebne, a dla Francji zbędne. To potężne królestwo i nigdy nie upadnie.
Ale wielkimi krokami zbliżała się nowa epoka, epoka, której Ludwik XIV w najstraszniejszych nawet koszmarach nie mógłby wyśnić. Epoka, która się zaczęła w roku 1717, w dwa lata po śmierci monarchy…
* * *
Skryty za framugą drzwi wiodących do przyległej komnaty, zerkał na króla i z nieskrywanym zadowoleniem słuchał jego słów ów tajemniczy, nikomu w Paryżu bliżej nieznany cudzoziemski szlachcic, markiz de Montferrat, bywalec salonów, a niegdyś także i mentor i wspólnik wiedźmy z rue de la Tannerie…
Co zastanawiające, mimo upływu blisko ćwierćwiecza on się w ogóle nie postarzał. Tak jak w roku 1667, tak i teraz, w 1689, wyglądał najwyżej na czterdzieści lat…
– Czas, czas – półgłosem powiedział sam do siebie ów dziwny szlachcic. – Czas opuścić Francję. Pora udać się w inne strony…
I zapadł zmierzch… Udział markizy de Montespan w spisku na życie króla.
[Zachowały się dokumenty sądowe i prokuratorskie opisujące te sprawy. Ale – są „trudno dostępne”, nawet w laickiej Francji. Mirosław Dakowski]
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (38)
I zapadł zmierzch…
Po wysłuchaniu mszy, w paryskim kościele Notre-Dame de Bonne-Nouvelle, dnia 12 marca 1679, została aresztowana La Voisin…
Afera nabrała rozgłosu…
Wszczęto śledztwo…
Ponieważ zataczało ono coraz szersze kręgi, a na liście winowajców pojawiły się nazwiska osób z najwyższych sfer arystokracji francuskiej, uznano, że nie ma wyjścia i musi się powiadomić o tym wszystkim króla.
Ten ostatni zaś, mimo że zirytował się doniesieniami, jednakowoż na razie uznał za ważniejsze, by się jakimś cudem uwolnić od zaborczej tłustej wampirzycy, jaką bez wątpienia była de Montespan (której rola w aferze trucicielskiej naówczas jeszcze nie była mu znaną), a ponieważ i pani de Maintenon też mu już nie mniej doskwierała niż jej konkurentka, więc postanowił znaleźć jakiekolwiek wyjście z owej męczącej go i przyprawiającej o ból głowy sytuacji.
I chociaż najwyraźniej była to dla Ludwika kwestia zbyt trudna do rozstrzygnięcia naprędce, nie chciał już dłużej odsuwać jej w czasie. Uczynił więc coś, co mu było najłatwiej uczynić i… w 1679 roku wziął sobie nową kochankę, młodziutką, bo zaledwie siedemnaście lat liczącą, pannę Marie Angélique de Scorailles, księżnę de Fontanges.
Odmłodniał przy niej, odżył, odzyskał werwę i humor.
Obsypał ją złotem i klejnotami. No i oczywiście też zapłodnił.
Młodziuchna metresa w roku 1680 przedwcześnie urodziła królowi martwego syna, sama zaś niestety zapadła na dziwną, wyniszczającą chorobę, objawiającą się częstymi i obfitymi krwotokami z dróg rodnych. Mówiono, że to pewnie na skutek poronienia, że może został w niej kawałek łożyska… Ale mówiono też co innego, że ktoś wydał na nią wyrok śmierci, a choroba nie ma bynajmniej naturalnego charakteru…
Nie wiadomo, czy to król odsunął się od niej, zniechęcony jej złym stanem zdrowia, czy też ona odsunęła się od króla. Ale wkrótce po owym nieszczęśliwym porodzie zamknęła się w murach paryskiego opactwa Chelles. W niecały rok później, gdy nagle dopadła ją silna i wyniszczająca gorączka, przeniesiono ją do innego, wygodniejszego z paryskich opactw – Port-Royal.
I tam zmarła w nocy z 28 na 29 czerwca 1681 roku…
Ponieważ w tym czasie śledztwo w sprawie afery trucicielskiej osiągnęło kulminację, król – zapewne po to, by poznać prawdę – zarządził jej autopsję.
Nieboszczka miała zgniłe płuca i stłuszczoną wątrobę… Nie wskazywało to w żaden sposób na pozostawienie fragmentu łożyska w macicy… ale i nie potwierdzało działania trucizny… Sprawa panny de Fontanges niejako zawisła w próżni… Zwinna, szczupła, zaprawiona w konnej jeździe dziewiętnastolatka miała stłuszczoną wątrobę… niczym jakiś stary, otyły pijak. Dziwnie to wyglądało… Dziś już wiadomo, że dość rzadka przypadłość, jaką jest ostre stłuszczenie wątroby ciężarnych, może wystąpić tuż po porodzie i w skrajnych przypadkach nawet doprowadzić do śmierci kobiety… Wtenczas tego nie wiedziano… Zatem? Sprawę uznano za nieczystą…
Dlatego też po zgonie młodziuchnej królewskiej kochanki zaczęto już nie szeptać, ale mówić w głos, że ta śliczna, niemająca jeszcze dwudziestu lat dziewczyna, to kolejna ofiara trucizny… A kogo wskazywano jako tę, która wydała na nią wyrok śmierci? Mściwą i bezlitosną markizę de Montespan!
Już dłużej nie można było zamiatać pewnych spraw pod dywan…
* * *
Rewizja w domu La Voisin, przy rue de la Tannerie, przyniosła nie tylko przełom w sprawie, ale wiele osób, nawet i twardych, niejedno już w życiu widzących, stróżów prawa, przyprawiło o psychiczny wstrząs.
W samym domu natrafiono na rozliczne przedmioty służące do sprawowania czarnomagicznego kultu, na wielki zapas afrodyzjaków i trucizn najrozmaitszych, fragmenty dziecięcych i zwierzęcych ciał do produkcji tychże specyfików służących, na poddaszu zaś odkryto izbę, w której wiedźma wykonywała aborcje i wielki piec, w którym spalała płody wyrwane z wnętrzności wyrodnych matek…
Nie lepiej prezentowały się piwnice, z ołtarzem do odprawiania czarnych mszy i trupami pozakopywanymi przy ścianach, trupami, które były zbyt duże, by je w całości spalić, a nikomu nie chciało się ich kawałkować…
Piec jednak nie nadążał ze spopielaniem szczątek, poza tym było to chyba za drogie, bo przecież chrustu i drew nie rozdają za darmo, więc – jak przechwalając się – wyznała La Voisin, większość trupków pochodzących z aborcji, jak też i zwłok dzieci kupowanych, lub porywanych na ulicach Paryża, a służących jako ofiary składane w demonicznych obrzędach, było zakopywane w przydomowym ogrodzie.
Policja przeszukała więc i ów ogród, w którym znalazła zagrzebane w płytkich grobach ponad dwa i pół tysiąca dziecięcych szczątków, w różnych stadiach rozkładu, od całkiem świeżych, po gołe szkieleciki…
* * *
Na La Voisin nawet nie trzeba było naciskać ani wymuszać zeznań torturami. Śledztwo trwało. Uzależnionej od alkoholu czarownicy trunków nie skąpiono, bo po pijanemu nie umiała powściągnąć języka i nie tylko przyznawała się do niezliczonych, potwierdzonych później przez śledczych, w czasie rewizji i konfrontacji, zbrodni, ale i sypała nazwiskami jak z rękawa. I to jakimi nazwiskami!
Jednego tylko nigdy nie wymieniła – nazwiska królewskiej nałożnicy, pani de Montespan… pewnie się lękała, że jeśli wyszłyby na jaw jej plany zamordowania króla, nie mogłaby już liczyć na żaden ratunek, z jakiekolwiek strony… I to chyba dlatego przyznawała się do niezliczonych okropieństw, jakby chcąc w ten sposób odwrócić uwagę śledczych od planowanego królobójstwa, mając jednocześnie nadzieję, że któryś z możnych przyjaciół wyciągnie ją – mimo wszystko – z tarapatów… Przeliczyła się…
Król, któremu przedstawiono dwie listy, jedną z nazwiskami ofiar, drugą zaś z nazwiskami zleceniodawców zbrodni, aż pobladł z wrażenia i przerażenia zarazem.
Sprawę trzeba było tedy jak najszybciej zakończyć, jednocześnie srogo karząc winnych. Dlatego też władca już 27 grudnia 1679 roku nakazał unicestwienie całej tej trucicielskiej pajęczyny oraz ukaranie zbrodniarzy, jak również wszystkich ich klientów za pomocą wszelkich możliwych i prawnych środków i to niezależnie od rangi, płci i wieku osób zamieszanych w owe zbrodnie…
Nikt i nic nie mogło uratować La Voisin…
Dodatkowo oskarżona została bowiem przez własną córkę Marguerite Monvoisins, która między innymi zeznała i to, iż urodziwszy dziecko, uciekła z domu, obawiając się, że jej matka i własnego wnuka nie oszczędzi, składając go na ofiarę diabłu.
Oskarżona została była i przez księdza Guibourga, który upierał się, że on żadnego dziecka nie zabił, a zabijała je osobiście La Voisin i podawała mu je już martwe. On zaś tylko każde z nich przed zarżnięciem chrzcił, iżby mogło trafić prosto do Raju. I chociaż nie do końca (poza owym chrzczeniem) było owo prawdą, to udano, że dano temu wiarę, iżby możliwie jak najbardziej zminimalizować udział katolickiego księdza w owych okropieństwach. Dzięki temu ocalił głowę, ale gnił w więzieniu aż do samej śmierci, do roku 1686.
Tak więc La Voisin została skazana na spalenie żywcem na placu de Greve. Termin egzekucji wyznaczono na dzień 22 lutego 1680 roku.
Noc przed egzekucją spędziła wesoło, na obżarstwie, pijaństwie, śpiewaniu sprośnych piosenek, aż do czasu, gdy świt rozświetlił niebo…
Wtedy to przybył do celi spowiednik, lecz stara, pijana wiedźma obrzuciła go najgrubszymi obelgami, a na widok krzyża zareagowała nieopisaną furią.
Powieziono ją zatem na miejsce kaźni, gdzie nie chciała zejść z wózka, czepiając się go z całej siły tak, że trudno było oderwać jej palce od desek. Ostatecznie zawleczono ją na stos, a ona ryczała przeklinając, bluźniąc i złorzecząc… Przykuto ją więc łańcuchami do pala, obłożonego stertą drew i chrustu, który podpalono.
La Voisin bluźniła i przeklinała aż do chwili, gdy ją dym udusił. Dopiero wówczas zamilkła.
A później przerażony tłum już w milczeniu słuchał tylko buzowania płomieni, trzasków palących się szczap i odgłosów pękających od żaru kości…
Popioły rozwiał wiatr…
* * *
W wyniku śledztwa i procesu dotyczącego afery trucicielskiej ustalono, że było w nią zamieszane ponad czterysta czterdzieści osób, z których blisko połowę aresztowano. Na śmierć skazano oprócz La Voisin aż trzydzieści sześć i wykonano wyroki. Pięć trafiło na galery, dwadzieścia trzy ukarano banicją…
Nie wszyscy jednakże, którzy na to zasłużyli, stanęli przed sądem, jedni popełnili samobójstwo, inni zaś zostali oszczędzeni, bo gdyby ich nazwiska trafiły do opinii publicznej, we Francji mogłaby wręcz wybuchnąć rewolta… z takich pochodzili rodów… Po prostu na podstawie dowiedzionej im bądź wielce prawdopodobnej winy, bez wyroku, dożywotnio pozamykano ich w więzieniach… Ale były i takie osoby, które nigdy nie poniosły najmniejszych nawet konsekwencji…
I taki był koniec owej potwornej afery…
Wszelkie dotyczące jej akta król utajnił… rok 1682 dobiegł końca…
* * *
Zdawało się, że Ludwik teraz wreszcie odetchnie. Ale nie odetchnął. Chociaż bowiem druga z faworyt królewskich pani de Maintenon, wespół z ministrem króla, Jean-Baptiste Colbertem, wyciszyli i zatuszowali sprawę udziału markizy de Montespan w spisku na życie króla, bo jakżeby to wyglądało w oczach społeczeństwa, że matka aż siedmiorga królewskich dzieci chciała zamordować ich ojca? To by dopiero był skandal!
Musiał więc król przełknąć tę bardzo gorzką pigułkę i udawać, że w stosunkach między nim a markizą nic nie uległo zmianie. Można sobie wyobrazić, ile go to musiało kosztować.
Tymczasem do tamtych zmartwień, problemów i kłopotów doszedł kolejny – oto dnia 30 lipca 1683 roku zmarła w Wersalu żona Ludwika XIV, María Teresa de Austria y Borbón. Chociaż król jej nigdy nie kochał, to przecie zawsze mógł liczyć na jej lojalność i wsparcie, a tego mu teraz właśnie bardzo było trzeba…
Żałoby po zmarłej królowej nie przechowywał jednak przesadnie długo w swym sercu, bo już 9 października tego samego roku pojął za żonę dotychczasową opiekunkę swoich bękartów i jednocześnie kochankę Françoise d’Aubigné, markizę de Maintenon. Było to, co prawda małżeństwo morganatyczne, ale Ludwikowi było to już obojętne. Przy licznej gromadzie uznanych dzieci, następstwo tronu Francji miał zapewnione. Mógł więc sobie na tę morganatyczną małżonkę pozwolić… A dawało mu to jeszcze jeden pożytek, że już tam nowa małżonka zadba o to, by markiza de Montespan trzymała się od króla jak najdalej.
Co prawda ta ostatnia zniknęła z dworu dopiero w roku 1691, oddalając się do klasztoru Córek św. Józefa, gdzie ponoć ciężko pokutowała, jednocześnie rozdając olbrzymie sumy ze swego majątku na biednych, przytułki i szpitale.
Gdy 27 maja 1707 roku wyzionęła ducha, król zabronił nawet ich wspólnym dzieciom nosić po niej żałobę…
Nadchodzi zmierzch… Serce dziecięcia króla i markizy.
Marie-Madeleine-Marguerite d’Aubray1, markiza de Brinvilliers, znana jednak bardziej jako Madame de Brinvilliers, parająca się tą samą profesją co jej dobra znajoma La Voisin, z którą zapewne nie jeden raz współpracowała, a przynajmniej dobrze się znała, wraz z kochankiem, z zawodu żołnierzem, natomiast z zamiłowania alchemistą, Godinem de Sainte-Croix, przy użyciu sławnego proszku dziedziczenia, albo może specyfiku o nazwie aqua tofana2, co w sumie na jedno wychodzi, w 1666 roku pozbawiła życia swego ojca Antoine’a Dreux d’Aubraya, a w cztery lata później braci Antoine’a i François’a, aby móc zagarnąć rodzinny majątek.
Markiza była okrutną kobietą. Być może przyczyną tego były okropieństwa, w jakich uczestniczyła, będąc dzieckiem. Matka zmarła, wydając ją na świat, ojciec mało się nią interesował, a wychowaniem zajmowała się służba. Niektórzy ze służących od czasu, gdy skończyła lat siedem, regularnie ją gwałcili.
Nie wiadomo, czy w odwecie za okrucieństwa i poniżenia, czy też może dlatego, że rozbudzono w niej takie potrzeby, w wieku lat dziesięciu rozpoczęła kazirodcze współżycie z jednym z braci…
Chociaż ci, którzy ją znali, wiedzieli, że jest trucicielką, woleli nie gmatwać się w tę sprawę, a mąż, trwożąc się o własne życie, w przerażeniu ukrył się w swoim majątku.
Lękał się jej nawet i kochanek, kawaler de Sainte Croix, który zostawił puzderko z czerwonej skóry, na którym wypisał: Otworzyć, jeśli umrę wcześniej niż markiza de Brinvilliers.
Pech chciał, że zmarł on 31 lipca roku 1672, a ironią losu będzie to, że śmiercią naturalną, nie zaś od jadu kochanki, przed czym drżał z lęku.
Może i nic by się nie stało, gdyby w 1675 roku owo puzderko z czerwonej skóry, zamiast do markizy, nie trafiło w niepowołane ręce. Kiedy je otwarto, znaleziono w nim wyznania kawalera, jego oskarżenia i opisy mordów, jakich się dopuściła de Brinvilliers, a nawet próbki trucizn.
Markiza zatem, nie czekając, by ratować głowę, tego samego roku czmychnęła do Anglii, a gdy zaczął się jej tam palić grunt pod nogami, przeniosła się do Holandii, by ostatecznie znaleźć dach nad głową i schronienie przed ręką sprawiedliwości w pewnym klasztorze nieopodal Liege, w którym ją jednak odnalazł i dopadł stróż prawa przebrany za księdza, a który tak się wczuł w rolę, że nie wzbudził podejrzenia mniszek.
Śledztwo rozpoczęte w roku 1675 trwało blisko dwanaście miesięcy. Oskarżona w procesie ostatecznie przyznała się do wszystkiego, co jej zarzucano. Skazano ją tedy na śmierć i ścięto w Paryżu 16 lipca 1676 roku. Po ścięciu zaś trupa spalono na stosie, a prochy wrzucono do Sekwany.
Wszelako, zanim ją skrócono o głowę, w akcie publicznej pokuty, ujawniła wszystkie swoje zbrodnie… Posypały się więc i nazwiska…
We Francji rozpętała się afera trucicielska…
W 1675 roku markiza de Brinvilliers wyjawiła nazwisko La Voisin, tak że i ta ostatnia została zamieszana w proces. Nim jednak i ją dopadła sprawiedliwość, musiało minąć jeszcze kilka lat. La Voisin była bowiem bardzo wysoko ustosunkowana i władze niższego szczebla bały się ją ruszyć, iżby nie spowodować lawiny, która pogrzebałaby licznych przedstawicieli najpotężniejszych rodów Francji, a przez to narazić się na niełaskę możnych tego świata…
Niemniej rok 1675 stał się jednak początkiem końca działalności okrutnej dzieciobójczyni… La Voisin przez moment poczuła na karku chłodny oddech nadchodzącej śmierci… potraktowała go jednak z nonszalancją… zresztą, kiedy by miała czas na refleksję, skoro nieustannie była pijana?…
Stała tam, na placu kaźni, wespół z towarzyszącym jej markizem Montferrat, wpatrując się rozszerzonymi na poły ze strachu, na poły z podniecenia, oczami w umierającą panią de Brinvilliers.
Montferrat tymczasem uśmiechał się tylko ironicznie, co rusz rzucając spod oka spojrzenia, a to na konającą trucicielkę, a to na stojącą obok dzieciobójczynię…
* * *
Dawna metresa Ludwika XIV, karmelitanka bosa Louise Françoise de La Baume Le Blanc de La Vallière, która przyjęła imię siostry Ludwiki od Miłosierdzia, wdniu 3 czerwca 1675 roku złożyła śluby wieczyste… a po kilkudziesięciu latach życia w klasztorze, dnia 6 czerwca 1710 roku, zmarła w opinii świętości… Spoczęła w zwyczajnej mogile prowincjonalnego cmentarza, tak daleko od świata, w którym niegdyś żyła, że dalej już nie można było…
* * *
Tymczasem królowi coraz bardziej brzydła markiza de Montespan i znosił ją z coraz większym trudem. Nie umiał się jej jednak pozbyć. Nie wiadomo, czy to działały czary, czy był po prostu zbyt mało stanowczy…
* * *
Dzień 19 czerwca 1675 roku był słoneczny, ciepły, ale nie upalny, lekuchny wiaterek bowiem wiał orzeźwiająco. Liście na drzewach falowały w jego oddechu, budząc zielone rozedrgane cienie. Marguerite-Marie Alacoque klęczała w kaplicy, adorując Najświętszy Sakrament. Słońce przeświecało przez witraże, kładąc na posadzce barwne plamy światła. Dzień 19 czerwca 1675 roku bynajmniej nie zapowiadał się na jakiś szczególny…
W pewnej chwili jednak rozmodlona dziewczyna, zamiast pozłocistej monstrancji, spostrzegła postać Pana Jezusa… Oto znów ją nawiedził… Z piersi zakonnicy wyrwał się radosny szloch szczęścia…
Tymczasem Pan, ukazując jej swoje rozpłomienione Serce, powiedział, co już niejednokrotnie mówił i wcześniej, że chociaż owo Serce tak bardzo ukochało ludzi, że aż do bolesnego skonu, to w zamian doświadcza tylko pogardy, niewdzięczności i obelg i świętokradztwa przez brak poszanowania Go w Najświętszym Sakramencie. A już w szczególności ze strony osób, które swoje życie Jemu poświęciły, osób duchownych. Dlatego też zażądał, izby każdy pierwszy piątek po oktawie Bożego Ciała stał się uroczystością wynagradzającą, ku czci Jego Najświętszego Serca, i aby na intencję owego wynagradzania Jezusowi wyrządzanych Mu zniewag, lud, oczyściwszy swe serca, przyjmował Eucharystię…
* * *
Jako się rzekło, królowi coraz bardziej brzydła markiza de Montespan i znosił ją z coraz większym trudem. Miał co prawda i drugą metresę, markizę de Maintenon (nie wspominając o kochankach przelotnych, czy też niemających pozycji porównywalnej do pozycji którejkolwiek z wymienionych dam), ale nie mógł się zdecydować, którą z nich ostatecznie wynieść na piedestał, a którą z niego definitywnie strącić.
Dla pani de Montespan sytuacja musiała się wydać tak groźna, że zdecydowała się na osobisty udział, w roku 1677, w kolejnej już, czwartej czarnej mszy sprawowanej na jej nagim ciele. Tym razem miał to być najokropniejszy z tych rytuałów, ponieważ miano złożyć w ofierze – po kryjomu i przedwcześnie urodzone dziecko tej kochanki króla…
Dama zażądała od La Voisin i księdza, takiego rytuału, który sprawi, że jeśli król ją porzuci, ma umrzeć on sam, królowa i jego druga kochanka…
Wynikły jednakowoż pewne komplikacje… Dziecko było tak małe i suche, że aby można było pobrać choćby odrobinę jego posoki, nie wystarczyło poderżnięcie gardełka, ale konieczne się okazało wyjęcie z dziecięcia króla i markizy serca, rozpłatanie go i dopiero z jego wnętrza wydobycie tej odrobinki krwi, którą celebrans dodał do konsekrowanego wina, do Przenajświętszej Krwi Pańskiej…
Nie był to najlepszy prognostyk… Serce… to niewinne serce diabłu oddane w ofierze… Serce winno być spopielone a jego popiół dodany do afrodyzjaków… nie zaś wykorzystane w czarnej mszy tak, jak zostało wykorzystane… to się kłóciło z rytuałem.
Najwidoczniej jednak owa demoniczna liturgia przyniosła oczekiwany przez markizę skutek, w 1677 urodziła bowiem Ludwikowi XIV jeszcze jedną córkę – Françoise-Marie, a w rok później w 1678 ostatnie już dziecko, syna Louis-Alexandre’a…
* * *
Król jednakże nadal nie był jej wierny. A skoro tak, to markiza, przepełniona wściekłością, nie mając zamiaru dzielić się nim z kimkolwiek, uknuła straszliwy plan – zamordowania Ludwika, bo jeżeli nie mogła go mieć na wyłączność, to niech lepiej sczeźnie, niech jego truchło zbutwieje w trumnie i w proch się rozsypie.
Sama przecie nie mogła się tego podjąć. Aż wreszcie, co prawda z trudem, bo z trudem, udało się jej jednak przekonać La Voisin do zamachu na monarchę i swoje rywalki.
Knując spisek, nie była jednak w stanie przewidzieć, iż nie będzie mu dane dojść do realizacji. Tak się bowiem dla markizy pechowo złożyło, że w tym samym czasie paryska policja w końcu zrozumiała, że to nie bajki, nie plotki, czy niedorzeczne opowieści, lecz miasto i kraj naprawdę oplata cała przestępcza pajęczyna złożona z groźnych czarowników, czarownic i morderców.
Oto bowiem rankiem 4 stycznia 1679 roku aresztowano słynną wróżbitkę, a jak się później okazało również i trucicielkę paryską, Marie Bosse, bardziej znaną jako La Bosse. Wróżbitka bowiem w ostatnich dniach grudnia 1678 roku, po pijanemu, przechwalała się, jak wielkie korzyści finansowe czerpie z handlu truciznami, które rozprowadzała za pośrednictwem całej sieci salonów wróżbiarskich. A ponieważ te jej przechwałki dotarły do niepowołanych uszu, na skutek donosu została wzięta pod obserwację policyjną i… wpadła.
Ponieważ w trakcie najścia domu wiedźmy, policjanci przyłapali jej syna na kazirodczym stosunku z siostrą, aresztowano wszystkich. W śledztwie zaś wyszło na jaw, iż ta rodzina miała inklinacje nie tylko do czarów, wróżb i trucicielstwa, ale także en bloc, do kazirodztwa, co wówczas było karane śmiercią.
Trucicielka, mając świadomość, że skóry już nie uratuje, ostatecznie przyznała się do wszystkiego, a ponadto obficie sypnęła nazwiskami wspólników. W tym i La Voisin. Jedno z najważniejszych ok głęboko zakonspirowanej sieci trucicieli ostatecznie pękło, a sama sieć jęła dość szybko się rozpadać, przy okazji odsłaniając trudne do opisania potworności…
La Bosse, wespół z córką Manon oraz synami François i Guillame, jak też i niektórymi ze wspólników zbrodni, zostali skazani na spalenie na stosie. Wyrok wykonano w Paryżu w dniu 8 maja 1679 roku…
Ale owego, bądź co bądź, podniecającego, rozpalającego krew w żyłach, widowiska już La Voisin, nie było dane oglądać…
Temu wszystkiemu przyglądał się jednak ze zblazowaną miną ów tajemniczy, nikomu w Paryżu bliżej nieznany, cudzoziemski szlachcic, markiz de Montferrat, bywalec salonów, piwnic i poddasza wiedźmy z rue de la Tannerie…
1Madame de Brinvilliers właśc. Marie-Madeleine-Marguerite d’Aubray, Marquise de Brinvilliers, z domu margrabina d’Aubray (1630-1676) – francuska trucicielka.
[Musze wyjaśnić, że opisane niżej okropności są oparte o raporty sądów. Raporty są, choć z trudem, dostępne. Oficjalna Francja, nawet ta masońska, laicka, się tego wstydzi i wypiera. Ale FAKTÓW nie da się ukryć zupełnie. Mirosław Dakowski]
================================================
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (36)
CZAROWNICE I WIZJONERKI
Serca gorejące
Był wieczór, dosyć chłodny, mrok jął wypełzać z wszelkich zakamarków – z załomów murów, gąszczy zarośli, głuchych okien pozamykanych już kościołów. Był wieczór, zmrok jął się rozpościerać nad Paryżem.
Marnie wybrukowaną uliczką, rue de la Tannerie, toczył się powóz bez herbu na drzwiczkach, za to ze szczelnie zasłoniętymi firankami.
Po jakimś czasie zaczął zwalniać, aż w końcu woźnica ściągnął lejce i konie stanęły. Fagas w liberii, siedzący obok woźnicy na koźle, zwinnie zeskoczył na ziemię i otworzywszy drzwi karocy, kłaniając się w pół, pomógł wysiąść jakiejś zakwefionej damie, która bez słowa oddaliła się w kierunku domu, czy może raczej pałacyku, usadowionego w pewnej odległości od ulicy, gdzie niektóre okna ziały czarną pustką, a niektóre były rzęsiście oświetlone.
Pośrodku podworca zatrzymała się, jakby niezdecydowana, co robić, czy iść dalej, czy może jednak zawrócić. Tę chwilę wahania wykorzystał przystojny mężczyzna, z wyglądu mogący mieć nie więcej niż czterdzieści lat, odziany skromnie, lecz wyjątkowo elegancko. Już na pierwszy rzut oka widać było, iż ubranie ma uszyte przez znakomitego krawca z najlepszych gatunków tkanin.
– Madame, dwornie skłonił się przed zakwefioną niewiastą. – Jestem markiz Montferrat, hrabia de Saint-Germain. Może, pani, potrzebujesz przewodnika?
– Daruj, panie, że zachowam anonimowość… ale przewodnik rzeczywiście, bardzo by mi się przydał.
– A zatem… – markiz podał ramię damie i ruszyli wprost ku drzwiom wejściowym.
Montferrat najwyraźniej dobrze był znany służbie, bo bez słowa otwarto przed nim drzwi i wpuszczono go wraz z towarzyszką do środka.
Ta ostatnia stanęła jakby zagubiona w obszernym i bogato urządzonym holu, bezradnie rozglądając się wokół.
– Zapewne chciałabyś, markizo, spotkać się z panią tego domu?
Kobieta gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała w twarz. – A skądże pan wiesz, że jestem markizą?
– Madame, ja… wiele wiem… więcej niż byś to mogła ogarnąć swoim rozumem.
– Monsieur, pan mnie obraża!
– Nie, pani, musiałabyś bowiem mieć pamięć setek i setek pokoleń, jakie tu żyły od czasów Kaina, aż do dzisiaj…
– A pan ma taką pamięć? Czyżbyś więc był, markizie, nieśmiertelny?
Lecz Montferrat nie zareagował na ostatnie pytanie damy tak, jakby tego oczekiwała, tylko skłonił się dwornie i odparł:
– Och! Markizo, chyba nie po to tu przybyłaś, iżby prowadzić takie czcze rozmowy! Lepiej chodźmy.
Poszli więc. Mężczyzna doskonale orientował się w rozkładzie domu. Minąwszy salon pełen rozbawionych gości, i to nie byle kogo, lecz samej arystokratycznej śmietanki towarzyskiej Paryża, śród której nie brakowało przedstawicieli najmożniejszych rodów, a nawet i książąt krwi, mrocznymi schodami jęli się wspinać na wyższą kondygnację.
Montferrat, zatrzymawszy się przed jednymi z drzwi, zapukał we framugę. Nie było jednak na to żadnej reakcji.
– Zaczekaj tu, madame. Za chwil parę przyprowadzę panią domu.
I rzeczywiście. Wkrótce dało się słyszeć skrzypnięcie drzwi na poddaszu, a potem przyciszoną rozmowę mężczyzny i kobiety. Ale słów nie można było zrozumieć.
Zakwefionej damie chwile dłużyły się niemiłosiernie, tym bardziej, że musiała stać prawie w głębokim mroku, opierając się tylko plecami o ścianę. Dopiero po jakimś kwadransie posłyszała niepewne kroki kogoś, kto schodził na dół. Minęła ją słaniająca się na nogach dziewczyna, w której rozpoznała jedną z dam dworu królowej, ale mimo iż się doskonale znały, nie zagadnęła do niej, lecz odwrotnie, jeszcze bardziej skryła twarz, odwracając ją do ściany w taki sposób, by nie padało na nią światło kaganka, stojącego na gzymsie naprzeciwko poręczy schodów.
Ale dziewczyna nawet nie zerknęła na nią. Pojękiwała tylko z cicha i wlokła się z trudem, jakby doskwierało jej wielkie cierpienie, jakiś ból straszny. Spod sukni, spomiędzy nóg pociekła jej stróżka krwi, znacząc kroplami białe marmurowe stopnie.
W ślad za panną podążał markiz, a zaraz za nim ta, z którą dama chciała się spotkać – znana i sławna bardzo z ogromnego bogactwa w całym Paryżu – Catherine Monvoisin1, zwana La Voisin – dobrodziejka niewiernych żon i rozpustnych panien, dobrodziejka tych, którzy szybko chcieli stać się czyimiś spadkobiercami. Ale i tych, którzy pragnęli cudze serca zniewolić, uwikłać, omotać.
La Voisin minęła oczekującą, otworzyła drzwi jednego z pokojów i zaprosiła ją gestem do środka. Dama weszła, a w ślad za nią podążył i Montferrat.
– Panie! – zaprotestowała dama – mam poufną sprawę do omówienia! Proszę stąd wyjść.
– Jeśli markiz wyjdzie to i wy, pani, wraz z nim – opryskliwie ozwała się La Voisin – wasza wola.
Tajemnicza dama, słysząc takie słowa, bezradnie rozłożyła ręce.
– Cóż… to szantaż…
– Nie ja ciebie szukałam, tylko ty mnie. Kim jesteś i po co przyszłaś? – zapytała La Voisin.
– Jestem Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart2, markiza de Montespan…
– Ach! dwórka królowej! A cóż cię, pani, do mnie sprowadza?
– Rozpacz, pani. Rozpacz, wściekłość i zazdrość!
– I czemuż to?
– Chcę, by król pozbył się tej dewotki, tej głupiej Louise de la Valliere.
– Ponieważ ty, pani, chcesz zająć jej miejsce?
– Właśnie.
– Jest jeszcze żona monarchy – powiedziała La Voisin.
– Więc niech i ona zniknie z życia króla!
– Czy wiesz, czego ode mnie żądasz? – spytała czarownica.
– Wiem.
– A czy zdajesz sobie sprawę, co będziesz musiała uczynić, jakim rytuałom poddać? Kogo, prócz mnie, poprosić o pomoc?
– Nie. Alem na wszystko gotowa… byle go mieć… byle go tylko mieć… inaczej moje serce spłonie od ognia miłości nieugaszonej…
Zapadło milczenie. Przerwał je markiz.
– Zdejmij pani woalkę, łatwiej się nam będzie rozmawiać. Ty widzisz nasze twarze, my twojej nie. A to dość… krępujące. Skoro i tak już nam ujawniłaś swoją tożsamość i intencje, to po co skrywać lico?…
– Niechże będzie.
Pani de Montespan zdjęła zasłonę. Była młoda i piękna, zdecydowanie przewyższała urodą tę, którą chciała zastąpić w królewskiej łożnicy.
De la Valliere płeć miała bielszą, nos i usta okazalsze, a błękitne niczym majowe niebo oczy szerzej rozstawione. Była dostojna i chyba nadto poważna, de Montespan zaś, o smaglejszej cerze, nosie prostym i kształtnym, ciemnych oczach o migdałowym kształcie, krótszej szyi i mniejszych piersiach, miała też mniejsze, lecz wręcz domagające się pocałunków, cudownie wykrojone usta.
Jej uroda bardziej przykuwała wzrok niż uroda de la Valiere. Jej twarz skupiała na sobie uwagę każdego, kto na nią spojrzał. Ciemnoblond włosy ufryzowane w spiralne, długie loki spływały jej na plecy, od góry zaś miała do nich dopiętą treskę puszystości i barwy wiewiórczego ogona. Z treską ową znakomicie komponowała się makowa suknia przy ramionach i dekolcie wykończona zwiewnym i przeźroczystym niczym mgiełka kremowym szyfonem, spiętym na ramionach przy dekolcie różami z tej samej materii uformowanymi.
Markiz nie umiał powstrzymać się od komplementów i pochlebstw, zaś La Voisin ordynarnie zwróciła się do przybyłej.
– No i co? Czego tak naprawdę chcesz? Wykończyć tę de la Valliere?
– Jeśli będzie trzeba?… Może jednak spróbujmy najpierw jakich afrodyzjaków?…
– To i dobrze się składa, bo jeden mogę ci przygotować już dzisiejszej nocy, tyle że trzeba będzie na niego zaczekać parę godzin. Zechcesz tu na nas wyczekiwać, czy pójdziesz ze mną i z markizem przyjrzeć się pewnemu obrzędowi, dzięki któremu zdobędziemy eliksir, którego tak potrzebujesz? Chyba iż się lękasz, iż przerazi cię to, co zobaczysz – czarownica roześmiała się chrapliwie. – Lecz skoroś przed chwilą oświadczyła, że jesteś gotowa nawet śmierć komuś zadać, to chodź, oswajaj się z grozą.
– Pani markizo…
– Panie markizie… – pani de Montespan przyjęła ramię, które podał jej towarzysz.
Nie śpiesząc się, zeszli do piwnic.
* * *
Zatrzymali się wpodle drzwi, a potem weszli do sporych rozmiarów pomieszczenia o beczkowato sklepionym suficie, pomieszczenia pozbawionego okien.
Pani de Montespan z ciekawością podszytą lękiem rozglądała się po krypcie.
Markiz nachylił się i półgłosem objaśniał damę.
– Spójrz, madame, owo podwyższenie pośrodku, nakryte materacem, z rozłożonym na nim czarnym obrusem, pełni funkcję ołtarzowego antepedium.
– A gdzie mensa?
– Spokojnie. I do mensy dojdziemy. Psyt!
Na sekundę umilkł, a potem ciągnął prawie szeptem:
– To młode dziewczę, które stoi pośrodku to Marianne Charmillon, córka jednego z paryskich aplikantów adwokackich. Młodzieniec o twarzy rzezimieszka stojący obok niej to Sebault, subdiakon z kościoła Notre-Dame de Bourges, który przywlókł się do Paryża z nadzieją, iż zrobi tu karierę i że się wzbogaci, ale też, że i poużywa. Zamieszkał u Charmillona, uwiódł Marianne, po czym sprokurował jej dwójkę dzieci, nie opuszczając jednak bynajmniej stanu duchownego. Ponieważ nic mu jednak, prócz tych dzieci, w życiu nie wyszło, żadnej prebendy nie otrzymał, a jego Bóg go nie raczył wysłuchiwać i bynajmniej nie obsypał złotem, zdecydował, że trzeba chyba raczej zwrócić się do boga innego, do Szatana, oddając mu się na własność. Co też niniejszym zamierza uczynić i do czego przymusił swoją kochankę. Będziesz, pani, świadkiem zawierania paktu z diabłem… Zaznaczyć pragnę, iż niezwykle widowiskowego…
Markiza de Montespan wzdrygnęła się na te słowa, ale siląc się na spokój, zapytała:
– A kto jest ów drugi mężczyzna i owa druga kobieta?
– To ważne persony, bez nich obrzęd nie mógłby się odbyć… Mężczyzna ów to Guignard, wikary z tej samej świątyni, co i subdiakon, ważnie wyświęcony ksiądz, a niewiasta, nazwiskiem Lefebvre, jest jego nałożnicą.
– A owo dziewczę, drżące od strachu?
– To trzynastoletnia żebraczka, którą tu podstępnie zwabiono, aby oddać ją Szatanowi. Ale właśnie wybija północ… zaraz się zacznie…
Celebrans, ubrany w humerał, albę, cingulum, stułę, ornat skrzypcowy, manipularz – wszystko to było barwy białej, a zwierzchnie szaty dodatkowo ozdobne kunsztownym czarnym haftem wyobrażającym sosnowe szyszki i diabelskie symbole, dał znak, na który Sebault i Marianne rozebrawszy się do naga, usiłowali rozebrać też ową trzynastolatkę, ale ta nie wytrzymawszy napięcia i lęku, z przerażenia wyzionęła ducha. Odciągnięto tedy trupa w najodleglejszy kąt i kontynuowano obrzęd.
Marianne położyła się na podwyższeniu.
– Oto i masz, markizo, mensę ołtarzową, której ci brakowało.
– Jak to?
– Mensa to ciało Marianne, ale psyt! Patrz dalej.
– Ksiądz na brzuchu nagiej dziewczyny rozłożył korporał, postawił na nim kielich mszalny i patenę. Do kielicha nalał wina, do którego wpuścił kilka kropel wody, a na patenie położył hostię.
Kapłan zaczął odprawiać mszę, do której służył mu za ministranta nagi subdiakon.
Kiedy zgodnie z rubrykami celebrans miał całować ołtarz, całował nagą Marianne w intymne miejsce, a gdy było już po konsekracji, wepchnął hostię w jej przyrodzenie i natychmiast po tej „komunii” wszedł w nią subdiakon Sebault, który po stosunku dokonał konsekrowanym winem puryfikacji intymnej części ciała kochanki. A to, co z niej wyciekło, zebrał na powrót do kielicha, skąd przelał je do kryształowej ampułki.
Wówczas ksiądz Guignard oraz markiz rozebrali się do naga i na zmianę jęli kopulować z drugą obecną tam kobietą, nazwiskiem Lefebvre, kochanką celebransa. Jedynie La Voisin i markiza nie brały udziały w tej odrażającej ceremonii, będąc wyłącznie biernymi obserwatorkami.
Gdy obrzędy się skończyły, zmarłą z przerażenia dziewczynkę zagrzebano w jamie wyrytej w tejże piwnicy, po czym wszyscy udali się na górę, by wziąć udział w rozpasanej orgiastycznej uczcie, jaka odbywała się w salonie urządzonym z niebywałym przepychem.
Jedna tylko pani de Montespan odmówiła. Była nadto wzruszona. Ba! Wręcz wzburzona nawet. A poza tym… chyba nie chodziło jej tylko o władzę, znaczenie i przywileje…
Zwróciła się przeto do La Voisin z prośbą, by ta jej dała ów afrodyzjak, który miał odebrać króla rywalce i rzucić go w jej ramiona.
Czarownica z szyderczym uśmiechem podała jej fiolkę z resztką konsekrowanego wina, którego subdiakon użył do obmycia przyrodzenia swojej kochanki i powiedziała:
– Dodaj do tego parę kropli swej krwi miesięcznej, zmieszaj z najprzedniejszym trunkiem, który król najbardziej lubi i spraw, by się owej mikstury napił, a… będzie twój. Ale czy ty… ty… naprawdę go kochasz?
– O, tak! O, tak! Moje serce płonie do Ludwika tak wielką miłością, że już nie mogę powstrzymać w sobie jej żaru i jeśli nie spełnią się moje pragnienia, wybuchnie żywym ogniem, a ten spopieli nie tylko mnie, lecz i wszystko… wszystko dookoła… To, po co przyszłam, to ledwo zwiastun i przedświt tego, co mogę i co zechcę uczynić i ofiarować, iżby moje serce zlało się w jedno z sercem króla w nadzmysłowym związku naszych dusz i ciał. O, tak! Jakże ja go kocham! Wielbię go tak bardzo, że moja miłość zdolna jest pchnąć mnie aż do zadania śmierci…
Ordynarna prostaczka, obrzydliwa wiedźma, która nie cofała się przed żadnym z najokrutniejszych okropieństwem, słysząc te słowa pobladła i zadrżała, bo wiedziała, że oto stoi przed nią ktoś, kto w złu ją przewyższa i że może lepiej by było odesłać tę damę do diabła i nie zadawać się z nią więcej. Jednakowoż chęć zysku, sławy, poważania, podziwu i mniemanej bezkarności zwyciężyła, dlatego rzekła:
– Możesz, pani markizo, zawsze liczyć na mnie.
* * *
Przez kilka miesięcy pani de Montespan próbowała zająć miejsce w królewskiej sypialni, po wyrugowaniu stamtąd dotychczasowej metresy. Pewnie robiła to niezbyt udolnie, bo czy to nie była wprawiona w intrygach, czy też może miłość do króla ją zaślepiała do tego stopnia, że traciła miarę i rozsądek w zabiegach i chęci przypodobania się władcy, tak czy inaczej stała się pośmiewiskiem zarówno królowej, jak i panny de la Valliere.
Szczególnie ta ostatnia szydziła z markizy, będąc pewną swojej pozycji, a w markizie nie widząc najmniejszego nawet zagrożenia.
I był to błąd obydwu dam, królowej i kochanki. Kiedy bowiem tak się złożyło, iż obydwie król zapłodnił i zaciążyły, do towarzystwa podsunęły mu panią de Montespan, mając ją za głupią gęś, z którą król co najwyżej prześpi się raz czy drugi, ale która jest zbyt tępa na to, iżby go omotać i uwieść, zatrzymując przy sobie na dłużej.
Jakież tedy było ich zdumienie, gdy okazało się, że młodej ambitnej markizy absolutnie nie doceniły. Król odsunął od siebie de la Valliere, chociaż przez jakiś czas tak urządził swoją sypialnię, że miał swobodny dostęp do łóżek zarówno starej, jak i nowej metresy, korzystając z nich wedle kaprysu. Potem jednakowoż zaczął Louise poniżać i w wyjątkowo wyrafinowany sposób znęcać się nad nią psychicznie, by ta, koniec końców, po ciężkich cierpieniach i fizycznych i duchowych, załamana i zniechęcona do życia, w roku 1670 w końcu zwróciła się do religii. Wtedy to właśnie spod jej pióra wyszło dziełko Réflexions sur la miséricorde de Dieu – Refleksje o miłosierdziu Boga. Aż ostatecznie odeszła do surowego karmelitańskiego klasztoru, w którym przybrała imię siostry Ludwiki od Miłosierdzia i w którym miała już do śmierci pokutować za swoje występki… z których największym było to, że uległa królowi… a uległa, bo go szczerze i głęboko za dni naiwnej młodości pokochała…
De Montespan na placu boju została sama. Ziściło się jej pragnienie… Ba! Zdobyła taką władzę nad duszą, sercem i umysłem Ludwika, że nawet królowa musiała się jej obawiać i się z nią liczyć.
Markiza została kochanką króla w maju 1667 roku.
Dwudziestosześcioletnia Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart, markiza de Montespan weszła na ścieżkę, która wiodła ją nie ku jasnym i przejrzystym wodom, lecz wprost w mroczne odmęty, przesycone szlamem i zgniłym wodorostem…
* * *
Marguerite-Marie Alacoque3, która przyszła na świat w roku Pańskim 1647 w Verosvres, jako piąte dziecko notariusza królewskiego, Claude’a Alacoque i jego małżonki Philiberte’y Lamyn dziwna jakaś była. Nie wiadomo dokładnie, ile miała lat, cztery czy pięć, a już w kościele ofiarowała się na własność Panu Jezusowi…
Czy była świadoma tego, co robi, czy też nie – tego się już nie dowiemy. Z późniejszych zdarzeń możemy jednak domniemywać, iż chyba była świadoma, skoro Pan Jezus ofiarę dziecka potraktował poważnie…
Tak czy inaczej, życie dziewczyny wychowywanej trochę w domu, trochę w klasztorze, w chorobie trapiącej ją przez lat kilka, kiedy to nie mogła nawet podźwignąć się z łóżka, a z której – jak uważała – została cudownie uzdrowiona, bynajmniej nie było równe duchowo. Zdarzały się w nim bowiem okresy szczególnej pobożności i mistycznych nieomal uniesień, które przeplatały się – po wyzdrowieniu – z okresami beztroskich, chociaż bynajmniej nie grzesznych, światowych zabaw.
I tak to się działo, aż do dnia jej osiemnastych, czy też dziewiętnastych urodzin, kiedy to matka stwierdziła, iż najwyższa pora wydać pannę za mąż. I szło ku temu, a jakże. I prawdopodobnie do zamęścia by doszło, gdyby jakoś tak, w kilka, czy kilkanaście miesięcy od decyzji matki, nie przyszło do niezwykłego wydarzenia.
Oto bowiem objawił się dziewczynie Pan Jezus zbroczony krwią i jakby dopiero co okrutnie ubiczowany. Marguerite zadrżała i wpatrywała się w Zbawiciela, nie umiejąc wydobyć z gardła ni słowa, choć w głowie kłębiło się jej ono: czemu… czemu… czemu?...
– Czemu? – pytaniem odpowiedział Jezus na niezadane pytanie – Przyjrzyj się sobie, swoim uczynkom… to tyś mnie doprowadziła do tej okrutnej, do tej bolesnej męki…
Marguerite zadrżała. Jej umysł, jej serce, rozdarł piekący ból. Już nie myślała o świecie, o zabawach, o zamążpójściu – oddała się srogiej, wynagradzającej pokucie. Lecz i tego Jezusowi było mało.
– Nie, Marguerite, powiedział, ponownie się jej, za czas jakiś, ukazując w jeszcze – o ile rzec tak można – intensywniejszej wizji. Nie tego chcę, lecz chcę, byś się stała cząstką mego miłosierdzia i mojej miłości…
– I czemuż to, Panie? – wyszeptała nieśmiało.
– Bom cię wybrał na swoją oblubienicę. A ty, zamiast mnie, zapragnęłaś teraz innego oblubieńca. Czyż nie pojmujesz, że chcesz mi tym wyrządzić obelgę? Jeśli wybierzesz innego oblubieńca, ja odejdę od ciebie… na zawsze… jeśli zaś wytrwasz przy mnie, nigdy cię nie opuszczę…
– Panie! – wykrzyknęła Marguerite. – Panie!
I niczego więcej nie była już w stanie wypowiedzieć. Jej gardło ścisnął potężny skurcz i tylko z jej piersi wyrwał się krótki szloch.
Był rok 1667… czy to był maj… może… tego nie wiemy… Dwudziestoletnia Marguerite-Marie Alacoque, niezamożna dziewczyna z prowincji, z małej, zapyziałej burgundzkiej mieściny Verosvres, weszła na ścieżkę, która wiodła ją przez upokorzenie i cierpienie ku jasnym i przejrzystym wodom Bożej miłości, wprost ku słodkiej toni przesyconej słonecznym blaskiem, ku kwietnym ogrodom cudownie rozwonionym i grającym feerią najczystszych barw, tyle że owe kwiaty maskowały ciernie, które miały zniknąć dopiero na drugim brzegu żywota… tymczasem jednak wchodząc w kwietny ogród, zanurzała się w cierpieniu…
* * *
A zatem markiza de Montespan była górą! De la Vallière w klasztorze, królowa ją akceptująca, bo i cóż innego mogła zrobić, prócz zaaprobowania nowej metresy męża?
Czas upływał – na miłosnych bitwach, na balach, na zabawach. Pan Jean-Baptiste Lully komponował swoje motety, swoje opery, swoje balety, uwertury i tragedie liryczne, a król przebierał się za Słońce, z głową całą obsypaną złotym pyłem, zwieńczoną pozłocistymi promieniami i tańczył – nie jak król, a raczej jak błazen, któremu jednak dokoła bito brawo, a do jego uszu dolatywały szczere i nieszczere ochy i achy. Bo Ludwik XIV w swojej pysze usiłował dorównać samemu Diabłu i nawet mu się owo dość zręcznie udawało. Gdy się urodził, nazwano go Dieudonné – Od Boga Dany. Ale dość rychło on sam uznał się za boga? Och! Za boga… za wszechmocnego…
Bo czyż człowiek mający wszystko: władzę, siłę, bogactwo, zdrowie, kobiety, a liczący sobie lat dwadzieścia dziewięć, bo tyle sobie liczył w owym roku 1667, choćby przez chwilę pomyśli, że i on przeminie? Że kiedyś starość osłabi mu kolana, skróci oddech, z mięśni i ścięgien wyssie moc, zamgli wzrok, wysuszy mózg? Nie, absolutnie nie! Dlatego sam siebie nazwał Wielkim lub Królem Słońce… Lubił też powiadać, że Francja to My! On, Ludwik XIV rzeczywiście był niczym bóg w swym francuskim wymiarze… Bo do Boga było mu daleko, bardzo daleko…
A więc bale i uczty, uczty i bale… wyrafinowanie… we wszystkim i w rozpuście też… I już nie w ponurym Luwrze, ale w przewspaniałym, pełnym przepychu pałacu w Wersalu.
Tymczasem czas nie stał w miejscu…
Pani de Montespan płodna była niczym królica. Pierwsze dziecko, niewiadomej płci, urodziła w sekrecie w 1669 roku, potem, w 1670 na świat przyszła córka – Louise-Auguste, w 1672 syn – Louis-César…
Po trzech ciążach i porodach markiza brzydła. I tyła. A król otyłych kobiet nie znosił. Znalazł sobie de la Vallière, bo była absolutnym przeciwieństwem jego grubej żony. A teraz los spłatał mu paskudnego figla i zamiast jednej, miał w łożu dwie tłuste baby!
Coraz częściej więc pani de Montespan musiała we wściekłej zazdrości zagryzać wargi i hamować się, żeby nie wybuchnąć. Ale przecież nie była głupia i wiedziała, że prędzej czy później zostanie odtrącona. Ale ona nie miała zamiaru zamykać się w klasztorze. O nie!
Toteż o zapobieżeniu najgorszemu pomyślała już zawczasu. Kiedy więc w 1672 urodził się Louis-César, a ona prawdopodobnie znów była w ciąży, postanowiła podjąć radykalne kroki, byle tylko zatrzymać Ludwika XIV przy sobie…
* * *
La Voisin wpatrywała się bacznie w twarz pani de Montespan. Jakże teraz była ona inna niż przed pięciu laty, gdy ją spotkała pierwszy raz. Spoglądała w twarz dość mocno już nalaną, o rysującym się drugim podbródku, obficie przypudrowaną, w twarz, której nie żałowano też ni różu, ni szminki, ni czernidła na brwi. Wyobraziła sobie jej, poznaczone fioletowymi żyłkami, tłuste uda, wielki tyłek, z którego pewnie wychylały się nabrzmiałe hemoroidy, obwisłe cyce, fałdy i rozstępy na brzuchu… No, może wyobraźnia zaprowadziła ją za daleko, ale jeszcze dwoje-troje dzieci i tak markiza będzie wyglądać. I to bez najmniejszej wątpliwości.
Tak – pomyślała sobie La Voisin, nic dziwnego, że już tu jest. Brzydnie w ogromnym tempie. Ma świadomość, iż chyba niezbyt długo, jeśli nie będzie stosować żadnych sztuczek, utrzyma króla przy sobie. Zatem? Nie poskąpi złota. O tak! Nie poskąpi złota!
– Pani… – La Voisin zawiesiła głos, w oczekiwaniu, że przybyła dama sama zechce wyjawić, jakie ma oczekiwania.
– Tak… tak… właśnie – odparła roztargniona z zamyślenia markiza. – Potrzebuję twojej pomocy.
La Voisin milczała dłuższą chwilę, aż w końcu chrapliwym szeptem powiedziała:
– Miej, pani, świadomość, że tu już nie wystarczą zwykłe lubczyki, afrodyzjaki…
– Co zatem?
– Najpotężniejsza magia.
– Czyli?
– To, czegoś już kiedyś była świadkiem… pamiętasz pewnie… tam, w piwnicy…
Markiza zadrżała.
– Pamiętam. Opłacę wszystko, szukaj dziewczyny…
– O nie, to zbyt mało.
– Jak to?
– Obca dziewczyna tutaj nie pomoże.
– Więc kto?
– Ty sama, pani.
– Ja?
– I owszem.
– Przenigdy!
– Zatem – La Voisin wstała z krzesła – zatem żegnaj, madame.
– Nie, nie!… zaczekaj…
La Voisin na powrót usiadła.
– Niechże będzie. Zgadzam się. Nie mam innego wyjścia.
– Aż tak źle jest między tobą, pani, a królem?
– Niestety.
– Więc należy temu zaradzić. I zaradzimy.
Usłyszawszy to, pani de Montespan z fałdów sukni wydobyła sporą giemzową sakiewkę, ciężką od złota.
– To zaliczka. Jeśli mi pomożesz – rzekła do wiedźmy – dostaniesz dużo, dużo więcej.
– Nie zawiodę cię, madame.
* * *
Ksiądz Étienne Guibourg z kościoła Saint-Marcel w Saint-Denis w roku 1672 miał już lat 62, więc na owe czasy uchodził raczej za starca. Nadal jednakowoż był jurny i trzymał kochankę, niejaką Jeanne Chanfrain, z którą spłodził całkiem spore stadko dzieci. Kiedy jego skandale stały się nazbyt widoczne, a biskupowi trudno było go dalej kryć, więc zrobił to, co powinien był zrobić przed laty – suspendował duchownego, czyli zakazał mu pełnienia funkcji kapłańskich.
Guibourg lekceważył i Kościół i biskupa i jego suspensy. Jako kapłan, czarownik i alchemista, nawiązał ścisłą współpracę z La Voisin. Z czego oboje mieli korzyści. Chociaż trucicielka, dzieciobójczyni i wiedźma nie z nim jednym zawarła pakt, bo również inni księża też z nią współpracowali.
Teraz czekała Guibourga bodaj najważniejsza msza, jaką miał odprawić w swoim życiu.
W odludnym zameczku, z dala od Paryża, nie na tyle jednak, że nie dałoby się w jedną noc obrócić w tę i z powrotem, w specjalnie urządzonej kaplicy, szykował się do bluźnierczego nabożeństwa.
Na kamiennym ołtarzu rozciągnięty był czarny, aksamitny obrus bogato zahaftowany srebrną nicią w okultystyczne symbole i jakieś dziwaczne fantastyczne stwory jakby wypełzłe z przerażających sennych majaków. Do ołtarza powoli podeszła pani de Montespan, rozebrana do naga i położyła się na nim.
Pomocnica celebransa, również naga La Voisin, zapaliła cztery świece z wosku zabarwionego na czarno, które stały na ołtarzu, tak trochę z tyłu, za nagą markizą. Leciuchny przeciąg kołysał ich płomykami, budząc fantastyczne groźne cienie na ścianach kaplicy.
Ksiądz Guibourg ubrany jak do mszy, tyle że w biały ornat pokryty czarnymi haftami magicznych i diabolicznych symboli i znaków, w tym i szyszek sosnowych, z nakrytym welonem i bursą kielichem mszalnym w rękach, dostojnie zbliżył się do ołtarza.
Ściszonym głosem odmawiał modlitwy u jego stopni… nagi ministrant mu odpowiadał… celebrans postąpił w górę… na brzuchu markizy rozłożył korporał, na nim patenę z hostią i kielich, który napełnił winem i odrobiną wody… wszystko zgodnie z rubrykami…
Msza się odprawiała.
Offertorium… Ministrant odebrał z rąk La Voisin niemowlę kupione od jakieś prostytutki… Guibourg nie będąc pewnym czy było chrzczone, ochrzcił je sub conditione4… a następnie ofiarował nie Bogu, lecz Diabłu i ponownie przekazał je ministrantowi.
Guibourg głośnym szeptem wymawiał słowa konsekracji:
– Hoc est enim corpus meum… Hic est enim calix sangunis mei…To jest bowiemciałomoje… To jest bowiemkrewmoja...
Guibourg okadził Najświętszy Sakrament i, przy okazji niejako, nagą markizę. Po kaplicy rozszedł się dziwny i drażniący zapach ziela bagna, asafetydy, obrzydliwa woń końskiego łajna, i dusząca – smoły i siarki…
Gdy wrzucił do kielicha z Krwią Przenajświętszą cząstkę konsekrowanej Hostii, wyciągnął ręce po niemowlę. Zakwiliło. Celebrans zdecydowanym ruchem schwycił je za główkę, odciągając ją jednocześnie do tyłu. Gdy maleńka szyjka znalazła się nad kielichem, ostrym ceremonialnym magicznym sztyletem wykonał szybkie cięcie, podrzynając gardło dzieciątka, aż żelazo zachrzęściło o kość. Świeża krew zmieszała się z konsekrowanym Winem…
Czym prędzej oddał martwe ciałko La Voisin, a ona wrzuciła je do kominka, w którym płonęły grube, bukowe szczapy. Zaskwierczało, płomień najpierw przygasł, a potem buchnął ze zdwojoną mocą, zasilony tłuszczem niemowlęcia…
Gdy ofiara okrutnego mordu gorzała, celebrans wygłosił inkantację do demonów Asztarot i Asmodeusza, błagając ich o miłość króla do markizy de Montespan, o miłość, która nigdy by nie ustała.
Msza dobiegła końca. Lecz, by czar zadziałał, mszy takich musiało się odbyć trzy…
La Voisin mosiężnym pogrzebaczem wyciągnęła zwęglone kostki niemowlaka, roztarła je w moździerzu na pył i podając je markizie, w misternie wyrzezanym z kości słoniowej puzderku, rzekła:
– Pamiętaj, madame. Codziennie król musi spożyć szczyptę tego proszku. Nie zapomnij, codziennie…
De Montespan w milczeniu skinęła głową. Przekroczyła ostatnią granicę, sprzed której mogła jeszcze się cofnąć. Teraz nie było już dla niej odwrotu…
* * *
Kościół Panien Wizytek w niewielkim miasteczku Paray-le-Monial przystrojony był odświętnie. Bo też i ten dzień, 6 listopada 1672 roku, był dniem szczególnie ważnym, nie tylko dla krnąbrnej nowicjuszki, chadzającej własnymi ścieżkami duchowości, za jaką uważano pannę Marguerite-Marie Alacoque, ale i dla Francji i dla całego Kościoła Świętego.
Oto bowiem – przełamując wszelkie opory i zastrzeżenia – matka przełożona zezwoliła, by Marguerite-Marie złożyła śluby wieczyste.
Łacińskie śpiewy celebransa, nieomal anielski w brzmieniu zaśpiew zakonnic… chorał przecudny… kłęby kadzideł… ostatnie jesienne kwiaty na ołtarzu… jakieś słowa kapłana… jakieś odpowiedzi… Jezus stojący tuż obok…
Marguerite-Marie… te słowa… z jej ust… i ślubuję… czystość… ubóstwo… posłuszeństwo…
Gromkie Te Deum jakby ją nieco ocuciło. Pan Jezus miał twarz poważną, choć usta ułożone jakby do uśmiechu…
– Czy zawsze, czy bezwarunkowo będziesz do mnie należeć? – zapytał.
Alacoque w milczeniu skinęła głową. Przekroczyła ostatnią granicę, sprzed której mogła jeszcze się cofnąć. Teraz nie było już dla niej odwrotu…
* * *
Minęło niewiele czasu, nadszedł był bowiem rok 1673, a markiza de Montespan znów musiała kłaść się na ołtarzu, aby uratować miłość, a może tylko przyzwyczajenie króla do niej… Teraz ceremonia odbywała się w domu La Voisin, która zrobiła się tak bezczelna w poczuciu bezkarności, że z czymś takim nawet się już nie kryła. Zresztą… Paryż jadł jej z ręki – księżne, markizy, hrabiny, ich mężowie i kochankowie, a nawet krewni monarchy bywali w jej salonie, gdzie oddawano się uciechom stołu i łoża, nawet najbardziej wyrafinowanym i plugawym.
Ową czarną mszę celebrował ten sam ksiądz – Guibourg… Tym razem jednak, zanim dziecko poświęcone demonom spalono w piecu, La Voisin wydobyła zeń serce i wnętrzności, z których miała przygotować magiczny proszek dla króla. Straszliwy. Wyjątkowy. Mocny. Zniewalający. Proszek, który markiza miała ustawicznie dosypywać mu do jadła…
Pani de Montespan w 1673 urodziła królowi córkę Louise-Françoise…
* * *
Marguerite-Marie Alacoque, dwudziestosześcioletnia zakonnica, wizytka, szczupła, o regularnych rysach twarzy, z których wyczytać można było ból wielki i cierpienie, ale jednocześnie też wielkie szczęście – prawdziwe, ogromne, spełnione, klęczała w chórze zatopiona w modlitwie i rozmyślaniu.
Owa szczupła dziewczyna chroniła się tu, ilekroć było to tylko możliwe. Tak było i tego dnia… 27 grudnia roku Pańskiego 1673. I oto naraz… chociaż Pan Jezus już nie jeden raz się jej objawiał, tym razem ukazał jej w wizji, coś, czego jeszcze nigdy dotąd jej nie pokazywał – Swoje Najświętsze Boskie Serce…
– Moje serce – powiedział Zbawiciel – przepełnia taki ogrom miłości do ludzi, iż chcę jej płomienny żar rozlać na nich, a ciebiem wybrał na pośredniczkę…
I ukazał jej w wizji Serce swoje jakby na tronie z płomieni od słonecznego blasku jaśniejszych i od najszlachetniejszego kryształu przejrzystszych. Miało jednakowoż ono otwartą ranę, a okalała je korona z cierni – ludzkich grzechów i niegodziwości.
A potem Pan w wizji wyjął serce młodej zakonnicy z jej piersi i umieścił je w piersi swojej, a gdy je ponownie umieścił w jego pierwotnym miejscu, dziewczyna zadrżała, albowiem było ono teraz uformowane nie z ciała, ale przyjęło formę ognia płomienistego i palącego.
– Marguerite – rzekł Pan – Marguerite, pragnę i żądam, iżby obraz Mojego Serca jął odbierać cześć publiczną, a na tych, którzy go wystawiać i czcić będą, wyleję moje błogosławieństwo i łaski niezmierzone i wydrę te osoby z szatańskich szponów i królestwo Boże zagości w ich sercach…
* * *
Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart, markiza de Montespan zaprzyjaźniła się serdecznie z nową królewską drugorzędną metresą, z Claude de Vin des Oeillets, zwaną Mademoiselle des Oeillets, ponad trzydzieści lat już liczącą, ale piękną jeszcze bardzo, powabną i pociągającą. Markiza nie uznała jej za przeciwniczkę i konkurentkę, lecz wręcz odwrotnie, uczyniła ją swoją powiernicą, dopuszczając do najskrytszych i najstraszniejszych sekretów.
Kiedy nastał więc czas i trzeba było wziąć udział w trzeciej czarnej mszy w domu przy rue de la Tannerie, de Montespan zabrała ją ze sobą.
Gdy bluźnierczy obrzęd dobiegł końca, La Voisin stwierdziła, że domieszanie do konsekrowanego Wina jedynie krwi niewiniątka, które – jak zwykle – dopalało się w piecu, nie wystarczy. Uznała, że aby powstała naprawdę skuteczna mikstura magiczna, należy ją wzbogacić o niewieścią krew miesięczną i nasienie mężczyzny.
Niestety, markiza nie miała wonczas periodu… I – wtedy w sukurs jej przyszła Mademoiselle des Oeillets, która właśnie miała swój czas. Wzięła tedy z rąk księdza kielich mszalny, wsadziła go pod suknię i wpuściwszy doń krople swojej krwi, na powrót podała kapłanowi, który niezwłocznie oddał do niego swoje nasienie.
Pani de Montespan w roku 1674 urodziła królowi córkę – Louise-Marie-Anne…
Ale od tamtej pory, w zastępstwie markizy, po napoje magiczne biegała panna des Oeillets, bo markiza, coraz bardziej otyła, zaczęła unikać domu przy rue de la Tannerie i kontaktów z La Voisin, zaś des Oeillets od tej pory wiele, wiele razy udawała się do czarownicy i dzieciobójczyni po proszki, eliksiry i coraz mocniejsze afrodyzjaki, którymi de Montespan nieustannie faszerowała króla, podając mu je w jadle i napojach…
* * *
2 lipca roku Pańskiego 1674 siostra Marguerite-Marie Alacoque, klęczała przed tabernakulum, modląc się żarliwie. I oto naraz stanął przed nią Pan Jezus. Od jego postaci rozchodził się nadziemski blask, a z Jego pięciu ran wydobywała się światłość, słoneczną światłość przewyższająca.
– Och! Czemuż to ludzie są tak niewdzięczni? Wszak oddałem za nich życie. Gdybyż okazali mi, choć odrobinę miłości, zlałbym na nich wszelkie możliwe łaski, ale nie, oni za dobro, jakie im zsyłam, nie płacą mi wdzięcznością, lecz odtrąceniem i wzgardą. Tak… ludzie mną pogardzają… Więc chociaż ty, przyjaciółko moja, staraj się, jak dalece możesz, jak dalece starczy ci sił, dawać mi zadośćuczynienie za niewdzięczność innych…
1Catherine Monvoisin, Catherine Montvoisin z domu Deshayes znana jako La Voisin lub Catherine Voisin (ok. 1640-1680) – francuska trucicielka i wróżbitka, organizatorka satanistycznych czarnych mszy, dokonująca aborcji na masową wręcz skalę.
2Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart (1640-1707) oficjalna kochanka króla Ludwika XIV, matka 7 jego dzieci.
3Święta Małgorzata Maria Alacoque (1647-1690) – francuska wizytka i mistyczka, znana przede wszystkim z propagowania nabożeństwa ku czci Najświętszego Serca Jezusowego.
W pieczarach Salamanki. Czas sprowadzić kres Czasu i Czasów…
…W moim imieniu dokonasz rzeczy wielkich, wspaniałych, cudownych i ohydnych zarazem.
———————————–
Pan Jerzy Białecki podążał trop w trop za idącym przodem diukiem don Ferulcim. Była głucha, bezgwiezdna i bezksiężycowa noc. Mało co było widać, ale jakieś odgłosy, zapachy, zarysy budowli, wydały się Jerzemu jakby skądś znajome. Cała ta okolica miała jakąś nieobcą atmosferę…
W głowie zaczęły mu się jawić jakieś błyski, ułomki scen, jakieś zamglone obrazy… Nie mógłby tego uzasadnić, lecz był nieomal pewny, że nie jest tu pierwszy raz.
Zamajaczyła przed nimi bryła kościoła. Ferulci nacisnął klamkę i otwarł drzwi świątyni. W jej wnętrzu poruszali się po omacku, lecz diuk zdawał się doskonale wiedzieć, dokąd zdąża. Szedł tak pewnie, jakby, niczym wilk, widział w mroku.
Przeszli przez zakrystię i otwarłszy tajemne przejście w jednej z jej ścian, zstąpili do podziemi. Tu już było widno, bo paliło się kilka lampek oliwnych poustawianych na występach i nierównościach kamiennego muru.
Jeszcze parę kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj diuk nakazał swemu towarzyszowi, iżby ów zzuł buty i rozdział się do naga, po czym z jednego z licznych haków, nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru, zdjął fioletową cucullę z doszytym do niej szpiczastym kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.
Kiedy to uczynił, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jaskini. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.
Pieczara wyglądała niczym połączenie sali tronowej monarchy z kaplicą, sypialnią i biblioteką. Przy ścianie, znajdującej się na wprost wejścia, na podwyższeniu, stał tron wyrzezany z hebanu, a inkrustowany elektrum o barwie jasnego bursztynu.
Na środku sali stał ołtarz gładki, wyrobiony z jednej bryły ciemnozielonego malachitu, przed nim zaś wygodne leże z malachitu zielonkawego, przerośniętego błękitnymi konkrecjami azurytu, zasłane fiołkowej barwy pościelą, ściany zaś zakrywały potężne dębowe regały szczelnie zapełnione księgami, z których jedne wyglądały na bardzo stare, inne zaś na całkiem niedawno tłoczone. Prócz ksiąg były też tam zwoje papirusów i pergaminów pozwijanych w rulony.
W pewnej chwili do jaskini weszły dwie niewiasty odziane w dziwacznego kroju brokatowe, wrzosowej barwy habity i szkaplerze z pozłocistej lamy. Zbliżyły się do Jerzego i ująwszy go delikatnie pod łokcie, podprowadziły do łoża, a potem delikatnie przymusiły, aby zległ na nim. Następnie wniosły niski a długi stolik, ustawiły go przy na wpółleżącym, i zastawiły półmiskami i talerzami napełnionymi wykwintnymi, smakowicie pachnącymi potrawami, umieszczając pomiędzy nimi omszałe flasze wina. Na koniec i owe dziwne mniszki położyły się obok Jura, aby usługiwać mu, podawać co smaczniejsze kęsy, i dolewać trunków do opróżnianych kielichów.
Pan Jerzy rozglądał się bacznie dokoła, wypatrując Ferulciego, ale ów gdzieś się zapodział, jakby rozwiał w powietrzu. Zrezygnowany poddał się pieszczotom tych mniszek-nie-mniszek. Jedna z nich była czarna niczym heban, ale niezwykle urodziwa o bardzo proporcjonalnych i szlachetnych rysach twarzy, druga biała, alabastrowa blondynka, równie zjawiskowo wyglądająca, co jej współtowarzyszka.
Jedna z niewiast podała mu pełny kryształowy kielich starego i wybornego dojrzałego wina, o cudownym bukiecie i mahoniowej barwie. Jeszcze nigdy w życiu nie miał w ustach tak wybornego trunku.
– Pij, panie kawalerze, pij – ozwała się blondynka. – To palo cortado. Czy czujesz niebiański nieomal smak tego wina? Jest niezwykłe i unikalne, bo może powstać wyłącznie samoistnie. Jeszcze nigdy żadnemu człowiekowi nie udało się go w sposób celowy i zamierzony wyprodukować. Pij i nasyć się. Niech ukołysze ono twoją duszę…
Więc pan Białecki pił. Czas jakby się zatrzymał. Chwila zawisła w bezruchu, aż na koniec syty i odprężony przymknął oczy i odpoczął, zapadając się w czarną, miękką niczym plusz, otchłań… Czuł jeszcze pieszczotę delikatnych kobiecych dłoni, ale znajdował się już na granicy jawy i snu, aby miał chęć, siłę i zdolność, iżby ją odwzajemnić. Z niezmiernym trudem otwarł jeszcze raz i drugi ołowiane powieki i spojrzał w niewieścią twarz pochylającą się nad jego twarzą. Dziwna ona była – choć smoliście czarna, to odrobinę jakby przezroczysta i nieskazitelna. Oczy zaś, choć żywe, nie przypominały jednak oczu człowieka, ale raczej ślepia jaszczura…
* * *
Jur się ocknął. Nie miał poczucia ni miejsca, ni czasu. Otworzył oczy i wsparłszy się na łokciach, uniósł nieco i rozejrzał dokoła.
Naraz jego wzrok spoczął na dziwacznym stworze siedzącym na tronie ustawionym tuż przy ścianie. Była to jakaś androgyniczna istota, której twarz skrywał mrok. Białecki usiłował wstać, ale ogarnęła go straszliwa niemoc, a zawrót głowy sprawił, iż znów musiał położyć się na plecach… na parę chwil wręcz omdlał z przerażenia, coś jednak, nie wiedzieć co, rychło go jednak ocuciło…
A potem po raz drugi zapadł się w miękki mrok, nie tracąc już jednak świadomości… Od tronu, od istoty na nim siedzącej, doleciał go zduszony szept, na tyle jednak wyraźny, że rozumiał każde słowo:
– Przeszedłeś próbę… dlatego wróciłeś tutaj i teraz nasycisz się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie mógłbyś zdobyć…
– O jakiej próbie mówisz? – zapytał Jerzy.
– O próbie poczucia wdzięczności. I zdałeś ją. Była to próba, której ja kiedyś nie podołałem… na początku czasu… Przed tobą lata… albo sekundy… czas tu zamiera w bezruchu. Kiedy stąd wyjdziesz, nie poznasz świata, w którym dotąd żyłeś. Ale to nieistotne. Los sprawił, żeś utracił pamięć. Jesteś jak tabula rasa –tablica czysta… a ja ją zapiszę… Od tej pory jesteś mój… i gdy wyjdziesz stąd, będziesz mój i będziesz spełniał zadania, jakie mam do spełnienia. I w moim imieniu dokonasz rzeczy wielkich, wspaniałych, cudownych i ohydnych zarazem.
– Kim jesteś, panie?
Siedzący na tronie milczał czas jakiś. Jedna rękę uniósł w górę, wskazując na biały półksiężyc zawieszony w przestrzeni po jego prawej stronie, drugą opuścił w kierunku czarnego półksiężyca. Spomiędzy potężnych koźlich rogów wykwitł ogień, a śród rozedrganych płomieni mieniła się bielą i błękitem hebrajska litera ש – szin… oznaczająca analityczny umysł istoty.
– Jam Solve et Coagula – Dzielący i Łączący. Mąż i Niewiasta. Nosiciel Światła i Mrok Najgęstszy. Mądrość i Głupota. Pycha i Chciwość i Nieczystość – jam Trójca Nieświęta w dwoistości zespolona w jedność. Jam Nienawiść. Jam Śmierć.
A ty od dzisiaj będziesz się zwał – wedle potrzeby: książę Rakoczy, markiz Baletti, markiz de Aymar, markiz Montferrat, hrabia Bellamare, hrabia de Saint-Germain, graf Sołtykow, graf Belmar, hrabia Tsarogy, hrabia Welldone, baron Reinhard Gemmingen-Guttenberg, von Schoening, de Surmount, Adanero, Zanoni1… bo wejdę w ciebiei każdą twącząstkę przeniknę. Nasączę cię sobą niczym woda gąbkę. Będziesz mnie nosił w sobie niczym ciężarna swój płód. Aż zrodzisz mnie, kiedy nadejdzie właściwy czas. A dam ci wiele czasu, ale nieśmiertelności w cielesnej powłoce zlepionej z przemijającej materii dać ci nie mogę… zresztą… nawet byś nie chciał… Posiądziesz jednak wiedzę i mądrość i pamięć swoich poprzedników… a było ich wielu… i wierz mi, każdy oddychał z ulgą, gdy nadchodził dzień, w którym gasł jego płomyk, bo zbrakło oliwy… a kupić więcej było niepodobna, bo noc już zapadła i sprzedawcy oliwy spali po swych domach…
Na chwilę zamilkł i wzniesioną do tej pory dumnie głowę opuścił na piersi. Jego milczenie aż drażniło. Cisza rozsadzała uszy… W końcu stwór zapytał:
– Wiesz już, kim jesteś?
– Wiem, panie, tobą.
– A wiesz, kim ja jestem?
– Wiem, panie, Nienawiścią i Śmiercią i Grozą…
– Więc kim ty będziesz?
– Zniszczeniem.
– I kimże jeszcze?
– Korzeniem Ohydy i Obrzydliwości…
– Dlaczego?
– Bo czas sprowadzić kres Czasu i Czasów…
* * *
Pani Waleria Białecka, czyli dawniejsza Kasia, każdego dnia, od kiedy Jerzy wyjechał do Paryża, brała dzieci za rączki i wychodziła hen, na zapyloną drogę wypatrując oczy, czy też nie ujrzy powracającego do domu męża.
Ale mijały tygodnie, miesiące i lata. Dzieci porosły, a ona wciąż na tę drogę wychodziła… Lecz widziała tylko rozkwitające wiosenne kwiaty, kłoszące się zboża, jabłka czerwieniejące na starych drzewach w sadzie, szron na zielonej jeszcze trawie i wreszcie kopiasty śnieg, który przynosiła zadymka…
Lecz wreszcie nadszedł dzień, że Kasia już na ową drogę nie wyszła, ale ją poniesiono w dębowej skrzyni, na barkach, na wierzch pagórka o łagodnych zboczach, skąd widać było trakt, którym ongi odjechał Jerzy – i pogrzebano obok rozłożystego krzaka jaśminu…
A ów jaśmin pachniał, mój Boże, jak upojnie, jak słodko… tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy, płonąc od wstydu, odwzajemniła pocałunek Jerzego…
1Nazwiska, czy też pseudonimy, pod którymi rzekomo występował słynny XVIII-wieczny awanturnik, który najbardziej jest znany jako hrabia de Saint-Germain.
– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą…
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (34)
Principium novum
Duszno… ciemność… Jakiś ciężar na piersiach… Piasek chrzęszczący w zębach, a przy każdym płyciuchnym oddechu wciągany do nosa. Uczucie skrępowania. Jakby całego ciała. Ucisk ze wszystkich stron. Z trudem poruszył palcami. Wyczuł, jak przesypuje się pomiędzy nimi sypka ziemia. Próbował wstać. Nie dał rady, choć udało mu się jednak trochę poruszyć.
Najgorsze było to, że czuł, iż za chwilę się udusi. Jęła ogarniać go panika. Spokojnie… tylko spokojnie… zaczął międlić sypką ziemię w palcach, próbował zbliżyć dłonie do siebie, powolutku, powolutku… udało się.
Złożył ręce jak do modlitwy i skierowawszy je ku górze, zaczął rozpychać przygniatającą go ziemię. Opornie, bo opornie, ale się udawało. Milimetr po milimetrze, centymetr po centymetrze… W ślad za dłońmi kierował usta i nos.
Mijały sekundy, ale jemu, pogrzebanemu pod niezbyt zagęszczoną i zbitą warstwą gruntu, zdawało się, że to wieki mijają.
Nareszcie. Usta, nos, a po chwili oczy, wytknął ponad powierzchnię gleby. Wypluł ziemię, wydmuchał ją z nosa i zaczerpnął pełne płuca powietrza. Chwycił go ostry kaszel. Kiedy w końcu minął, ostrożnie i z trudem wygramolił się z płytkiej jamy, w której spoczywał przysypany z wierzchu.
Był potwornie obolały i kompletnie bezsilny, zebrał się jednak w sobie i dźwigając z trudem, usiadł wreszcie. Otwartymi ustami łapał powietrze jak ryba wyrzucona z wody na brzeg. Głowa pulsowała mu bólem nie do opisania.
„Jezu, co się stało?” – zapytał w myślach, bo nie pamiętał ani jak, ani kiedy, ani też dlaczego znalazł się w tym miejscu.
Wypełzł z jamy i rozejrzał dokoła.
Świtało. Szary brzask rozjaśniał nieboskłon. Z tyłu, za plecami, miał jakiś kamienny mur, przed nim zaś wyrastał gąszcz drzew oplątanych giętkimi witkami bluszczu. W prześwicie, między pniami, kiedy już rozjaśniło się na tyle, że mógł wzrokiem sięgnąć jeszcze dalej, wypatrzył bryłę okazałego budynku.
Zaczął czołgać się w jego stronę. Co i raz pojękiwał z cicha, lecz pełzł, pełzł niczym robak, któremu zmiażdżono odwłok. Pełzł uparcie i wytrwale.
Wreszcie wydostał się spomiędzy drzew i kęp zarośli. Zamiast nich miał teraz przed oczami rzędy krzyży górujące ponad mogiłami. A owa budowla to był niewielki kościółek, czy może raczej cmentarna kaplica.
Zdumiał się. Bo jakimże to sposobem znalazł się na tym miejscu wiecznego spoczynku? I dlaczego pochowano go nie pomiędzy innymi nieboszczykami, w poświęcanej ziemi, lecz gdzieś w krzakach pod murem?
„Ach tak! W niepoświęcanej ziemi, bo nie było pewności czym katolik…” – pomyślał.
I to było ostatnie, o czym pomyślał, osunął się bowiem zemdlony na murawę mogilnika, poprzetykaną białymi główkami stokrotek i złocistymi jaskrów.
* * *
– Gdzie ja jestem? – zapytał człowiek, który wydobył się z mogiły.
Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna położył mu palec na ustach.
– Nic nie mów, panie kawalerze… Odpoczywaj…
– Panie kawalerze?… Kimże jesteś, panie?… a kim ja jestem?…
Mężczyzna, szlachcic, cały ubrany na czarno, wpatrywał się hipnotyzująco prosto w oczy powstałego z martwych mężczyzny.
– Kim jesteś, panie?… i kim ja jestem?… – powtórzył pytanie ten ostatni.
– Nie pamiętasz, kim jesteś?
– Nie, panie.
– Mógłbym ci powiedzieć, ale chyba byłoby lepiej, jakbyś sam to sobie przypomniał.
– Nie dręcz mnie. Powiedz.
– Jesteś Jerzy Białecki, szlachcic polski, herbu Leszczyc. Znajdujesz się w Paryżu.
– Nie… nie wiem… nie pamiętam… A ty? Kim ty jesteś?
– Ja? Różne mam nazwiska i wiele tytułów. Jestem diuk don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. Lecz to tak naprawdę anagramy mych prawdziwych imion… Ale kiedy indziej… mogę zwać się inaczej… Ale teraz odpoczywaj, panie kawalerze, odpoczywaj. Najlepiej, gdybyś usnął. Sen cię pokrzepi.
– Dobrze, książę, lecz powiedz mi jeszcze, dlaczegom został żywcem pogrzebany.
– Cóż… może nie do końca żywcem. Pewien młodzieniec, któregoś przygarnął w podróży, karmił, poił i dał mu dach nad głową, połakomiwszy się na twoje pieniądze, najpierw cię poddusił – nieskutecznie na szczęście – a potem usiłował zadźgać nożem – nieskutecznie na szczęście… Medycy bez należytej obdukcji orzekli, żeś trup i kazali cię co rychlej pochować. Grabarz, jako że miał to zrobić za darmo, zrobił byle jak, ledwo przyprószywszy cię po wierzchu ziemią, w którą cię złożył nie tylko bez trumny, ale nawet i bez całunu. Potem się ocknąłeś, wróciła ci przytomność… wygrzebałeś się z płytkiej mogiły… a potem ja cię znalazłem i pielęgnuję…
– Panie, powiedz, czy wróci mi pamięć?
– Kiedyś… zapewne tak… kiedyś… Tymczasem jednak musisz wydobrzeć i wrócić do sił… – rzekł diuk po polsku.
– Panie! Ty znasz mój język?
– Ja znam każdy język. Ale już naprawdę dość… dość… Śpij i zdrowiej.
Diuk skinął głową panu Jerzemu, po czym ze złotego puzderka wydobył szczyptę białego proszku, umieścił go na grzbiecie lewej dłoni i dmuchnął nań tak, że proszek obsypał twarz Białeckiego. Nie minęła i minuta, a ten ostatni pogrążył się w głębokim śnie.
Ferulci de Atanas opuścił sypialnię rannego…
* * *
Pan Jerzy Białecki odzyskiwał siły. Rany się zasklepiły i zagoiły, nawet blizny po nich zbladły. W głowie jednak wciąż miał pustkę. Niczego, ale to absolutnie niczego ze swojej przeszłości, nie umiał sobie przypomnieć.
Diuk wyjawił mu jego nazwisko i herb, lecz nic to za sobą nie niosło, niczego nie mówiło. Nawet jeśliby powrócił do Polski, to do kogo? Nie miał pojęcia, czy ma tam jakąś rodzinę, jakichś krewnych, czy też nie. A jeśli nawet? Jeśli by i natrafił na bliskich, to i tak byliby oni obcymi dlań osobami. Być może tylko bólu by im przydał.
Bo przecie nawet nie wiedział, jak dawno z tejże Polski wyjechał i od kiedy jest we Francji… od dni, od miesięcy, od lat?…
Co jednak miał dalej czynić? Też nie wiedział. Nie miał nic, tyle co ubranie na sobie i ani dudka w kieszeni. Gdzie się podziać? Gdzie obrócić? Jak zdobyć środki na chleb codzienny?
Te ponure rozmyślania przerwał mu głęboki, lekko chrapliwy głos diuka:
– I co, wasze? Przypomniałeś coś sobie?
– Niestety nie, miłościwy książę… niestety, nie…
– Więc co zamierzasz? Wydobrzałeś, siły ci powróciły, czas, byś o jakimś zajęciu pomyślał.
– Ba! Ale o jakim?… Wpierw jednakowoż miłościwy książę, powinienem się wam odwdzięczyć. Życie mi, panie, uratowałeś i do ciebie ono teraz, tak po prawdzie, należy.
– Pewnie, pewnie – Atanas się uśmiechnął.
– Tedy? Jakże bym mógł wam, panie, swą wdzięczność okazać?
– No… na przykład mógłbyś się w obronie mojej godności pojedynkować i zginąć – diuk znów się uśmiechnął. – Lecz nie ma takiej potrzeby. A nie myślisz o powrocie do ojczyzny?
– Nie, panie. Nie myślę.
– Może masz rację. Więc co teraz czynić zamierzasz?
– Sam nie wiem…
– To zostań ze mną. Będziesz mi druhem bardziej i pomocnikiem niż sługą. Chociaż służyć mnie to bynajmniej nie byłaby dla nikogo ujma, a wręcz przeciwnie – zaszczyt.
– A cóż miałbym robić? Na czymże owa pomoc miałaby polegać?
– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą…
Jean-Baptiste Lefevre, mając pieniądze, wynajął niezgorszą kwaterę, na dodatek przyzwoicie umeblowaną i z góry za trzy miesiące opłacił i locum i wikt i opierunek, czym wprawił w niekłamany zachwyt gospodarzy.
Siedział teraz na łóżku, przy zawartych na wewnętrzną zasuwę drzwiach i napawał się widokiem stosu złotych, nowiuśkich i lśniących, jakby dopiero co wyszły spod sztancy mincerza, monet.
Naraz posłyszał delikatne pukanie do drzwi. Przyrzucił złoto rogiem wypłowiałej kapy, powstał, podszedł do wejścia, odsunął zasuwę i zerknął przez szparę. W progu stała młodziuchna córka gospodarzy, tak na oko może ze czternaście-piętnaście lat licząca, ale nadzwyczaj powabna i wspaniale rozwinięta.
– Czegoż to chcesz, moja piękna?
– Matka pyta, czy byście czegoś nie przekąsili. Nie zeszliście na śniadanie na dół, to mnie tu przysłała.
– Zaspałem, ciężki dzień miałem i minioną noc ciężką. Ale dziękuje za pamięć. Powiedz matce, że owszem, że chętnie bym coś zjadł. A jak ci na imię, moja ty cudna?
– To akurat nie tajemnica – uśmiechnęła się zalotnie – Florine. Ależ się pan umiesz przypodchlebić dziewczynie! No, no!
– Pięknie!
– Co pięknie?
– Pięknie masz na imię.
Florine zrobiła niewinną minkę.
– A dasz mi buziaka na rozbudzenie apetytu?
Florine się zaczerwieniła po samo czoło.
– Panie… jakby to ojciec posłyszał, to by was chyba zarąbał siekierą…
– A zarąbał już kogoś?
– A czy ja wiem?! – Florine odzyskawszy rezon, roześmiała się perliście.
– To się dowiedz, bo jeśli nie zarąbał, to pozwolisz mi się pocałować w te słodkie usteczka. Dobrze?
Dziewczyna, chociaż prawie dziecko jeszcze, nie wyglądała na pierwszą naiwną.
– A cóż bym z tego miała?
– O! Widzę, że mówisz do rzeczy! Miałaś już jakichś chłopców?
– Jak dotąd, to jeszcze nie.
– Prawda li to?
– Najszczersza!
– Zatem jesteś najzwyczajniej w świecie łasa na pieniądze.
– Może tak… może nie… może i wy mi się, panie, podobacie – tyłek macie zgrabny – co nie wyklucza, że pieniądze również – znów się roześmiała. – Parę monet, na jakiś uroczy prezencik?…
– Przecie nie chcę ci wianka zabierać, a tylko o całusa proszę.
– To i cóż z tego? I całus ma swoją cenę. Nie stać was, panie, na mnie. Ot co!
– Przecie ci się podobam. Samaś tak rzekła.
– Ba! – wzruszyła ramionami.
Student przez jakiś czas patrzył jej w oczy, a ona nie odwracała wzroku. W końcu to on oczy spuścił i jakby odpowiadając na wcześniejsze wątpliwości dziewczyny, zawołał:
– Mnie?! Mnie nie stać?? Na dziesięć, na sto takich jak ty stać mnie! I to nie tylko na pocałunek!
Podniecony do granic możliwości, bo Florine, drocząc się z nim, niby to przypadkiem, uniosła nieco suknię, odsłaniając zgrabną kostkę i odrobinę cudnie toczonej łydki, nie bacząc, co robi, gwałtownie odrzucił na bok róg kapy, odsłaniając przed dziewczęciem cały ów stos złotych monet.
Florine aż zaniemówiła z wrażenia.
– No? I co teraz? Mogę cię pocałować?
Córka gospodarzy odzyskawszy spokój, nie odpowiedziała mu na owo pytanie.
– Zaraz przyniosę śniadanie.
Obróciła się na pięcie i wybiegła na korytarz.
Wtedy dopiero student uświadomił sobie, że głupio zrobił, ujawniając swoje bogactwo, ale co się stało, to się nie odstanie. Pomyślał, że najlepiej będzie, jeśli zmieni stancję. Postanowił zająć się tym zaraz po obiedzie. Chociaż żal mu było tracić tego, co już tutaj z góry opłacił.
Florine wróciła ze śniadaniem. Była bardzo miła. Niedwuznacznie dawała chłopakowi do zrozumienia, że odwiedzi go, gdy ciemności zapadną…
Jean-Baptiste ostatecznie więc uznał, iż niepotrzebnie się wyląkł. Przecie lepiej pielęgnować takiego lokatora jak on, niż się go pozbywać. Spodziewał się kradzieży, i owszem, ale nie tego, że zaraz ktoś zechce go zamordować. I to w centrum Paryża, gdzie raczej trudno byłoby pozbyć się trupa.
Florine tymczasem zaś wciąż się do niego umizgiwała, co już rozwiało jego ostatnie wątpliwości i rozterki.
– A niech tam, zostaję… chociaż wygląda, że młódka chce mnie troszkę oskubać… ale dla jej urody, warto na to pozwolić, absolutnie warto… – rozmarzył się.
– Co, panie, powiedzieliście? – panna nie dosłyszała.
– Że śniadanie smaczne. No, chodźże teraz do mnie, kruszyno – odrzekł.
Wytarł gębę rękawem, objął dziewczynę w talii i przyciągnąwszy do siebie, namiętnie pocałował w usta.
Nie broniła się, a i jeszcze odwzajemniła pocałunek.
Jean-Baptiste już nie mógł doczekać się nocy…
* * *
– Merde!1 – zaklął pod nosem Ambroise, ojciec Florine, potykając się o wyszczerbiony zębem czasu stopień schodów prowadzących na pięterko.
– Cicho, stary… – towarzysząca mu żona, Amália, szturchnęła męża w bok.
Ciemno było, choć oko wykol. Para szła po omacku. Wreszcie dotarli do właściwych drzwi. Stary poskrobał w nie delikatnie raz i drugi. Nie było reakcji.
– Chyba śpi.
– Cicho, stary!
Pocisnął klamkę. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Za dnia, pod nieobecność studenta, który wyszedł powałęsać się po mieście, Amália zadbała o to, żeby nie skrzypiały. Chociaż niebo było mroczne, noc bezksiężycowa, to w pomieszczeniu było odrobinę jaśniej niż na schodach.
Żona zatrzymała się przy wejściu, mąż zaś na palcach skierował się w stronę posłania, na którym spoczywał Jean-Baptiste. Jeszcze krok… jeszcze krok… dotarł na miejsce. A potem, zza pasa u spodni wyciągnął siekierę, odchylił się nieco do tyłu i jednocześnie odrobinę w bok, żeby wziąć lepszy zamach, po czym na oślep zadał leżącemu potężny cios. Najwyraźniej przypadek to sprawił, bo morderca nie był w stanie ocenić, w którą część ciała celuje, ale akurat trafił prosto w głowę, a ta rozpękła się na pół niczym dojrzała dynia. Rzygnęły dokoła rozbryzgi krwi i mózgu.
Amália drżąc z emocji, skrzesała ogień i zapaliła knotek łojowej świeczki. Uniosła ją do góry i nieomal zemdlała na widok, tego, co ujrzała na posłaniu. Zrobiło się jej niedobrze i zwymiotowała w kącie.
– Nie rozczulaj się stara! Już dobrze po północy, a przed nami wiele pracy. Ciężkiej!
Zawinęli trupa w prześcieradło i pled, omotawszy mu pierwej głowę szmatą, żeby zatamować krwawienie, i zaczęli go zwlekać po schodach, do piwnicy. Nielekki był, choć niezapasiony i młody. Po śmierci jakby ważyło się więcej, chociaż to subiektywne odczucie.
W loszku czekała już na zwłoki dość płytka grobowa jama wykopana nieopodal jednej ze ścian. Wtłoczyli w nią nieboszczyka i przysypali ziemią, którą na końcu bardzo starannie udeptali, a na koniec posypali po wierzchu warstwą kurzu, w który się jeszcze za dnia zaopatrzyli, zbierając go po kątach i zakamarkach.
Na pomysł bowiem, iżby zamordować lokatora i nielicho się przez to obłowić, wpadli natychmiast po tym, jak córka im powiedziała, że student pochwalił się przed nią wielką stertą złota.
Kobieta poświeciła – było idealnie, ziemia w piwnicy wyglądała na nieruszaną.
– Wracamy, stary, wracamy na górę. Trzeba posprzątać.
Pospołu, chociaż to mężczyźnie niezbyt wypadało, szorowali podłogę, zeskrobywali krew i odpryski mózgu ze ścian. Robili to szybko, ale zarazem starannie i solidnie. Kiedy zaczęło świtać, uporali się z robotą.
Zakrwawioną pościel zwinęli w tobół i upchnęli do przepaścistego kuchennego pieca. Mieli zamiar, roznieciwszy ognień spalić ją, tak by żaden ślad się nie ostał, a przy okazji wykorzystać też jakoś, żeby całkiem nie poszła na zmarnowanie, więc przynajmniej ugotować na niej śniadanie.
* * *
Florine obudziła się, jak na nią, bardzo późno, kiedy słonce jęło już zaglądać przez okno do jej izdebki. Zdziwiła się, że nikt jej nie budził, żeby zapędzić do pomocy w kuchni, albo posłać na targ.
Była też zła, bo z wieczora zaplanowała sobie, że po północy odwiedzi studenta i pobaraszkuje z nim trochę. Ale zaraz po zmroku usnęła tak mocno i spała tak twardo, że cały plan wziął w łeb.
W końcu podniosła się z posłania, twarz, szyję i uszy obmyła w glinianej misce o chabrowobłękitnej szklistej polewie, a potem pomaszerowała do kuchni.
W piecu buzował ogień, a śniadanie miało być lada chwila gotowe.
– Córko, a idźże obudzić młodzieńca. Powiedz, żeby zszedł, bo posiłek czeka.
– Dobrze, matko – odpowiedziała Florine. Posłusznie skinęła głową, wyszła z kuchni i pomaszerowała schodami do góry.
Nie minęło dłużej niż chwil parę i do uszu starych doleciał głos dziewczęcia:
– Chodźcie tu czym prędzej.
– I po cóż to? – odkrzyknął ojciec.
– Jego tu nie ma!
– Jak to nie ma?
– Zwyczajnie! Ulotnił się. I nawet pościel ukradł! A tyle przecie miał złota!
Starzy nie śpiesząc się, weszli na pięterko.
– A to ci łajdak! – zapiszczała skrzekliwie matka. – A to łotr! Na pościel, mówisz, się złakomił?
– Ano tak.
– Przebolejemy, w końcu zapłacił za trzy miesiące z góry.
– Ale ja miałam… – zaczęła Florine.
– Coś miała? Nadzieje, że się będziesz z nim gziła? I parę sou2 ci wpadnie do kieszeni fartuszka?
Dziewczyna nic już nie powiedziała, tylko zawstydzona spuściła głowę.
– Gdy nam o jego bogactwie powiedziałaś, matce się zamarzyło, żeby mu czynsz podnieść. Ale się ulotnił. Widzisz? Nic z twoich planów stara – rzekł Ambroise i porozumiewawczo mrugnął do żony…
* * *
Ambroise i Amália odczekali aż Florine wybierze się na targ. Kiedy już drzwi się za nią zamknęły, drżącymi rękami rozsupłali worek z pieniędzmi, wysypali je na stół i napawali ich widokiem. Teraz już mogli być spokojni o przyszłość nie tylko własną, ale i córki.
Naraz, skądś z ulicy, do ich uszu doleciał odgłos ciężkich kroków kogoś, kto najwyraźniej zmierzał w stronę drzwi ich domu.
Czym prędzej zatem zgarnęli złoto do worka, ten mocno związali rzemieniem i wsunęli za kredens.
Ktoś zastukał w futrynę.
Gospodarz podniósł się więc zza stołu i otwarł pukającemu. W wejściu stał mężczyzna, cały ubrany na czarno, według najnowszej kastylijskiej mody, z jednym tylko barwnym akcentem bogatego stroju, karmazynowym piórem egzotycznego ptaka u kapelusza, wskazującym na to, iż pewnie musiał odwiedzić Nową Hiszpanię, Nowy Świat odkryty za Oceanem i wpatrywał się zimnym wzrokiem w twarz pana Ambroise’a.
– Jestem diuk don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.
– Witam, witam niziuchno, w naszych skromnych progach, książę miłościwy – gospodarz aż zgiął się w pałąk.
Don Ferulci spojrzał na niego jakimś dziwnym wzrokiem, po czym zapytał:
– Czy nie zawitał do was młody człowiek, student?
– Nie, panie! – razem wykrzyknęli mąż i żona.
– A to… to jakiś wasz znajomy, panie?… – wybąkał Ambroise.
– Poniekąd.
– I cóż to znaczy?
– Posiadał coś, co do niego nie należało.
– A do kogo, jeśli wolno zapytać? – Ambroise jeszcze bardziej się zgiął, tak że zdawało się, iż wkrótce dotknie nosem podłogi.
– Nie wasza to rzecz – ozwał się groźnie i opryskliwie zarazem przybysz.
– Ale jego nie ma, panie – z lękiem wyszeptała żona gospodarza.
– Taak?
– Tak… właśnie… uciekł dzisiejszej nocy…
– O?! – zdziwił się szlachcic. – A miał jakiś powód po temu? Jak domniemywacie? Ale, ale! A cóż to skrywacie za kredensem? – don Ferulci wypatrzył skrawek rzemienia wystający ze skrytki.
– Eee, nic takiego.
– Czyżby? – zapytał szlachcic, ironicznie się uśmiechając. – Jeśli to rzeczywiście nic takiego, to wyciągnijcie to na wierzch.
Ambroise miał zamiar się postawić, sprzeciwić, czy chociażby zaprotestować, ale kiedy spostrzegł, że dłoń przybysza spoczęła na rękojeści szpady, w milczeniu podszedł we wskazane miejsce i wywlókł worek na środek izby. Z przerażenia strumyk potu spływał mu wzdłuż kręgosłupa, zęby dzwoniły, a włosy na przedramionach zjeżyły się i uniosły.
– A teraz go otwórz i pozwól, że zajrzę do środka.
– Proszę.
Don Ferulci rozchylił brzegi tobołka.
– Nie, to nie moje. Możesz zachować zawartość.
Gospodarz odetchnął z ulgą. Wraz ze szlachcicem zerknął do wnętrza worka i osłupiał ze zdumienia. Worek był aż po wręby napełniony nie złotem, lecz wyszlifowanymi przez wodę rzecznymi kamieniami…
– I warto było? – zapytał don Ferulci, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z domu, głośno trzasnąwszy drzwiami…
Tuż za progiem minął wracającą z targu Florine. Leciuchno się do niej uśmiechnął i zlustrował od stóp do głów.
Królowa-matka, jeszcze do niedawna regentka, siedziała na prostym, solidnym drewnianym krześle z czarnego dębu, którego oparcie i siedzisko, wypchane trawą morską, obite było również czarnym niczym heban jaszczurem1, przymocowanym do drewnianej konstrukcji mosiężnymi, grubo posrebrzanymi gwoździami tapicerskimi o okrągłych łebkach bez zdobień, o średnicy co najmniej półcalowej.
Była to kobieta otyła, o – pozornie – pospolitej, nalanej twarzy z podwójnym podbródkiem, policzkach grubo pokrytych różem i obfitych wargach, powiększonych jeszcze żywą czerwienią pokrywającej je barwiczki. Fryzurę miała nieskomplikowaną. Ondulowane, niegdyś jasnokasztanowe, a teraz dość już gęsto przetykane siwizną włosy zaczesane były do tyłu i skryte pod czarną mantylką, tak udrapowaną, iż skrywała ledwie czubek głowy, a większa jej część opadała na kołnierz i plecy.
Biżuterię też miała skromną – złotą obrączkę nałożoną na kciuk prawej dłoni, kolczyki w kształcie łez z osadzonymi w nich okazałymi perłami, zwieszające się z uszu i naszyjnik – również z pereł – okalający jej bawolą nieomal szyję.
Za to suknia prezentowała się wspaniale. Czarna, dość udatnie maskująca bardziej niż obfite piersi i wielgachny brzuch królowej, ozdobiona była ogromnym białym kołnierzem z tiulu i koronki, bardziej przypominającej zwiewną mgiełkę niż tkaninę, wycinanym w zaokrąglone zęby. Takież same, tegoż kroju i barwy, miała i mankiety, sięgające wyżej niż do połowy przedramienia. Wcięcie skromniuchnego dekoltu maskowała czarna atłasowa róża.
Ta pospolitość twarzy, o której wspomnieliśmy wyżej, była jednak myląca. Oczy Marii, ciemnoorzechowej barwy, błyszczały inteligencją, a uśmiech zawierał w sobie mieszaninę uprzejmości i chytrości zarazem. Obserwator jednakowoż nie był w stanie ocenić, co w nim przeważało.
Ci, którzy pamiętali ją z czasów młodości, twierdzili, że była prześliczną, szczupłą i zgrabną dziewczyną, tyle że obecnie królowa nie zachowała nawet śladu dawnej urody.
Kto się Medyceuszce baczniej przyjrzał, musiał dojść do wniosku, iż ma do czynienia z kobietą nie tylko nad wyraz inteligentną, ale i jednocześnie niebezpieczną. Taką, której lepiej schodzić z drogi, albo – jeśli byłoby to niemożliwe – przynajmniej nisko się kłaniać. Możliwie jak najniżej.
W bliskości władczyni, na równie skromnym krześle, siedziała druga kobieta, stanowiąca całkowite – przynajmniej z wyglądu, bo co tam miała w duszy, któż mógł wiedzieć – przeciwieństwo Marii.
Była to niewiasta szczupła, żeby nie powiedzieć chuda. Tak na oko mogąca się zbliżać do pięćdziesiątki. Włosy czarne, smagła cera, ogromne, również czarne oczy bardziej upodabniały ją do Cyganki niż do Włoszki, którą była.
Ubrana była również na czarno, a jedyny jasny akcent tworzył ogromny kołnierz z białej, najdelikatniejszej koronki okalający jej szyję.
Była to wdowa po dopiero co zamordowanym Concinim. Od czasu do czasu nerwowy tik wykrzywiał jej usta. Nie umiała ukryć tego, że się boi, że się bardzo boi. Doskonale bowiem rozumiała, że skoro syn się uratował, to przyszedł czas, by zająć się żoną… czyli właśnie nią, Leonorą Dori, markizą Concini…
Ktoś ostro załomotał do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, pchnął je z całej siły, aż rozwarły się na oścież. Stanął w nich, z dłonią na rękojeści szpady, wytwornie ubrany, ale zabezpieczony półpancerzem, faworyt Ludwika XIII, Charles d’Albert, diuk de Luynes, a za nim, w korytarzu, stało jeszcze kilku uzbrojonych żołnierzy.
– Z rozkazu króla – powiedział do Leonory, jednocześnie sztywno skłaniając głowę przed Medyceuszką. – Pani, powstań. Udasz się ze mną.
– A cóż ona takiego zrobiła? Zabieracie ją za to, że zawsze mnie kochała, że zawsze była mi wierna?
– Najjaśniejsza Pani – diuk ponownie sztywno, mechanicznie, skłonił głowę – nie moja to sprawa, nie mnie oskarżać, nie mnie decydować.
– Och! Łajdaku! To ty, wężu, szczujesz króla przeciwko mnie, przeciwko wszystkim, którzy mnie szanują i są mi wierni! Teraz zaś się wypierasz, jakoby nie było w tej tragedii twojej sprężyny! O nikczemniku!
Drzwi za wychodzącymi zatrzasnęły się z hukiem…
* * *
Urzędnik królewski o pomarszczonej twarzy i złych, wyłupiastych, oczach barwy wyblakłego cynamonu, wpatrywał się w głębokie, czarne, niczym smolista bezksiężycowa noc, oczy Leonory Dori, którą z Blois sprowadzono na powrót do Luwru. Świdrował ją wzrokiem, jakby próbował wwiercić się w jej mózg i wyssać stamtąd wszystkie jej myśli i uczucia. Ale oczy kobiety były puste.
– Wiesz, pani, o co się ciebie oskarża?
– Nie, panie. Nie mam pojęcia.
– O crimen laesae maiestatis
– A cóż to takiego?
– Lèse-majesté. A w twoim ojczystym języku lesa maestà.
– O zbrodnię obrazy majestatu? Ależ to jakaś bzdura! Wszak sama Najjaśniejsza Pani zaświadczyć może, że osoby bardziej oddanej Koronie niż ja nie było i nie ma na dworze.
– Hm… to ty, pani tak uważasz… Wszelako nie jest to zarzut jedyny…
– Więc cóż jeszcze mi się zarzuca?
– Blasphème. Bluźnierstwo.
Leonora skuliła się w sobie, zrozumiawszy, że to już nie przelewki, że król naprawdę zawziął się na jej głowę.
– No i jest jeszcze jeden zarzut. Najpoważniejszy. Mniej czy bardziej łączący się z dwoma poprzednimi.
– Jesteś pani judaizantką, na dobitkę oddającą się przeklętej żydowskiejkabale i parającą czarami. I to wespół z żydem, który najpierw się ochrzcił, a potem popadł w apostazję, do wiary żydowskiej jawnie wracając, z Elijahem Montalto2.
– Przecie on był oficjalnym lekarzem królowej! – zakrzyknęła Leonora, po czym raptownie zamilkła…
Przesłuchujący ją, który do tej pory notował wszystko, co mówiła, teraz spojrzał na nią bacznie i z przerażeniem patrzył na nienormalne zachowanie oskarżonej.
Mięśnie jej rąk, nóg, szyi i wreszcie całego tułowia jęły się dziwnie, nierytmicznie, dość chaotycznie kurczyć, skurcze zaś owe po jakimś czasie przeistoczyły się w drgawki. Gdy te ustały całe ciało Leonory jeden potężny ścisnął spazm, wraz z którym z jej krtani wydobył się głośny, nieartykułowany, chrapliwy głos, który przeszedł w krótki krzyk, trwający dwie-trzy sekundy. Po czym kobieta przestała oddychać, równocześnie siniejąc na twarzy. Jej usta nabrały barwy leśnych jagód, a policzki stały się szarofiołkowe. Spomiędzy zaciśniętych szczęk pociekł jej strumyczek śliny i spływał po brodzie aż na piersi. Rychło jednak ów strumyczek przemienił się w nader obfity ślinotok podbarwiony krwawo, a spod sukni przesłuchiwanej, na kamienną posadzkę więziennej izby wypłynęła struga moczu, zbierając się w kałużę.
Kiedy zdawało się, iż kobieta zaczyna się uspokajać, powróciły straszliwe konwulsje mięśni i drgawki całego ciała, którym rzuciły o ziemię i trzęsły czas jakiś. Z gardła Leonory jęło się wydobywać chrapliwe rzężenie, a ona sama zapadła jakby w sen somnambuliczny, nienaturalny, dziwny, przerażający…
Przesłuchujący, co sił w nogach, wybiegł na korytarz, głośno przyzywając księży, albowiem uznał, iż w oskarżoną wstąpił demon, a to, co widział, to były objawy opętania przez złego ducha…
* * *
Dwóch duchownych pochylonych nad leżącym na posadzce wysztywnionym ciałem Leonory, markizy d’Ancre, żarliwie się modliło, odmawiając egzorcyzmy przepisane kościelnym rytuałem i obficie skrapiało kobietę wodą święconą.
Minęła jednak dobra godzina, nim wreszcie otworzyła oczy. Nie wiedziała wszakże, gdzie jest ani co się z nią działo. Owa niepamięć utwierdziła księży w przekonaniu, iż mają tu do czynienia ze zdemonizowaniem i to typu possessio, a nie tylko zwykłym nękaniem przez moce nieczyste, z którymi zapewne była w kontakcie na bieżąco. To bowiem, iż doznała napadu podczas przesłuchania, uznano za formę pomocy, jakiej udzielił jej diabeł, iżby nie mogła, czy też nie musiała, odpowiadać na niewygodne i pogrążające ją pytania…
* * *
Leonora popadła w niełaskę, a co gorsza, wstępne badanie zdawało się potwierdzać wcześniejsze przypuszczenia, dotyczące jej występków. Dlatego też, by nie mogła kontaktować się z nikim i ewentualnie mataczyć w śledztwie, 4 maja przeniesiono ją do Bastylii, a 11 tegoż miesiąca translokowano do Conciergerie.
Co prawda król jej nienawidził, lecz jednocześnie zażyczył sobie, iżby proces markizy przeprowadzony był, jak należy, absolutnie uczciwie. Dochodzenie powierzono tedy dwom rzetelnym urzędnikom sądowym o nieposzlakowanej opinii, panom Jeanowi Courtin i Guilhemowi Deslandes.
Śledztwo, badanie oskarżonej, przepytywanie świadków, ciągnęło się od trzeciej dekady maja aż do pierwszych dni lipca 1617 roku. Sam proces zaś odbył się w siedzibie paryskiego Parlamentu. Przewodniczył mu Nicolas Verdun w asyście czterech innych sędziów i czternastu ławników.
Tak więc, ostatecznie, małżonkę markiza Conciniego jednak oskarżono o czary. To, iż rzeczywiście parała się magią, potwierdziły zeznania świadków, które nie do końca musiały być rzetelne, ale mogły mijać się z prawdą, choćby z czystej zawiści i nienawiści, bo wszak była kimś, od kogo zależał los i kariera niejednej osoby, a nawet i osobistości we Francji. A jak nie od markizy, to od jej męża. Chociaż wcale nie musiało tak być. Bynajmniej.
A nie były to oskarżenia błahe, albowiem Leonorze zarzucano uprawianie obrzydliwych i okrutnych satanistycznych obrzędów, jak choćby składania krwawych ofiar ze zwierząt. I byli świadkowie o nieposzlakowanej opinii, którzy zeznali, że markiza pewnej nocy zarżnęła w kościele koguta na ofiarę diabłu.
Niejasności, brak pewności do końca… sąd chciał być rzetelny. Nie oparto się zatem wyłącznie na zeznaniach świadków, lecz zarządzono jeszcze szczegółową rewizję w mieszkaniu markizy. I odkryto liczne diaboliczne amulety, księgi, w tym i żydowskie, i wonczas było już pewne i wiadome, iż zeznania świadków były jak najprawdziwsze. Owa rewizja przypieczętowała zły los, jaki miał unicestwić Leonorę…
Sąd nie mógł tedy postąpić inaczej i dlatego 7 lipca wydał wyrok śmierci. Może gdyby była młodsza, gdyby nie cierpiała na dziwną przypadłość, objawiającą się drgawkami, krwawą pianą toczącą się z ust i snem somnambulicznym, może gdyby nie była aż tak blisko z królową, to nawet małżeństwo ze znienawidzonym przez wszystkich Concinim, nie przesądziłoby o wymierzeniu jej kary ostatecznej. Niestety… było inaczej… I te diabelskie amulety i te żydowskie księgi…
Dlatego orzeczono, że ponad wszelką wątpliwość wyrzekła się wiary, parała czarami i oddawała cześć diabłu, a za to szło się na stos… Lecz mając na względzie jej pozycję, Leonora nie została skazana na spalenie żywcem, jak każda inna, pospolita czarownica. 8 lipca ścięto ją na Placu de Greve, a dopiero później martwe ciało przywiązano do słupa, wokół którego ułożono stos drew i chrustu i podłożono ogień…
Nim ją ścięto, jeden z sędziów zadał jej pytanie, jak to było możliwe, że udało się jej zdobyć tak ogromny wpływ na królową-regentkę. Czy dokonała tego przy pomocy magii? A jeśli tak, to jakiej?
Jej odpowiedź była zwięzła:
– Cóż, mogłam przy użyciu swojej inteligencji skutecznie oddziaływać tylko na ludzi o słabych umysłach… Niemniej zgrzeszyłam. Sromotnie zgrzeszyłam. Przyznaję, dopuściłam się ohydnych przestępstw, lecz spójrzcie, dobrzy ludzie, paryżanie – tu zakreśliła dłonią krąg, wskazując na pień i topór katowski i przygotowany w pobliżu stos drew i chrustu, czekający na jej trupa – jak straszną zgotowano mi pokutę…
Zamilkła na chwilę, a potem łamiącym się głosem dodała jeszcze te kilka słów:
– Zgrzeszyłam, żałuję i kajam się, błagając Zbawiciela, aby po mojej śmierci okazał mi miłosierdzie… To, co ze mną zamierza się tutaj uczynić, jest po stokroć słuszne, albowiem ani ludzka, ani Boska sprawiedliwość nie może dozwolić na to, by występki, a szczególnie takie jak moje, pozostały nieukarane… Zatem kacie… czyń swoją powinność…
Towarzyszący jej ksiądz rozpoczął recytację Psalmu 130 De profundis clamavi ad te, Domine…Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...
Ale w tym samym momencie gdzieś pośród tłumu, który był zamilkł, jakiś męski głos zagłuszył go błazeńską piosenką, którą chciał na koniec obrazić i dotknąć tę, która za chwil parę miała stanąć przed Sędzią Sprawiedliwym:
A jak umrę, a jak umrę,
Nic nie wezmę, tylko trumnę.
Tylko trumnę wezmę sobie.
I będę w niej leżeć w grobie.
Na cmentarzu będę w trumnie,
Wyprężona leżeć dumnie.
Idiotyzm słów, a zarazem ich niestosowność względem całej tej sytuacji, była taka, że na markizę po spopieleniu nie czekała żadna trumna, ponieważ jej prochy miał roznieść wiatr…
* * *
Pan Jerzy Białecki, obejrzawszy krwawy spektakl na Placu de Greve, boleśnie przeżywszy owo widowisko, pokręcił głową i, zwróciwszy się do studenta, rzekł:
– Odechciało mi się już oglądania tego twojego Paryża. Wracamy na kwaterę, a skoro jutrzejszy dzień zaświta, ruszamy w podróż i wracamy do Polski. A ty, chłopcze, jeśli chcesz, możesz jechać ze mną. Wyedukowany jesteś na tyle, iż mógłbym cię zatrudnić jako preceptora mojego syna. Biedy mieć nie będziesz. Dach nad głową, przyodziewek, utrzymanie i jeszcze tyle grosza, że będziesz miał z czego zaoszczędzić, a jeśli kiedyś pomyślisz, by powrócić w swoje rodzinne strony, to nie jako nędzarz, jakim teraz jesteś, ale człek dość zamożny. U nas jest normalnie. Czarami to się najwyżej babki jakieś po wsiach, po lasach i uroczyskach zajmują, zamawiaczki-szeptuchy, ale nikt poważny, a tutaj? Tu się co drugi diuk czy hrabia do diabła modli, król jest jakoby ich papieżem, a królowa – papieżycą.
– Panie, wszak i na waszym dworze bywało, a może i bywa podobnie!
– To znaczy?
– A doktor Tvardovius u nieboszczyka króla Zygmunta Augusta? A panowie Olbracht Łaski, John Dee i Edward Kelley, których na dworze swym nieboszczyk król Stefan mile gościł?
– Wyjątki. W Polsce wyjątki. Tutaj zaś, niestety, reguła…
Student przeciw temu, co usłyszał, nie miał już żadnego argumentu, więc zamilkł.
* * *
Noc była jakaś dziwna, gorąca i duszna, przesycona zapachem parującej ziemi, nieczystości wylewanych wprost z okien na ulicę, końskich odchodów, potu i moczu.
Tu i tam poszczekiwał pies. Okna kamienic były ciemne, czasem tylko było słychać szybkie kroki jakiegoś zapóźnionego przechodnia.
Chociaż Jur spał w samej cieniuchnej płóciennej koszuli, na dodatek rozpiętej na piersiach i famurałach, zwanych też pludrami, i tak dusił się od gorąca i przewracał z boku na bok, nie mogąc usnąć.
Wreszcie nad ranem, gdy niebo poczęło zmieniać barwę z ciemnogranatowej na szarą, zapadł w sen gorączkowy, pełen jakichś krwawych majaków. Rzucał się na łożu i pojękiwał. Niby spał, a jednocześnie miał świadomość tego, że śpi. Próbował się tedy ocknąć, oprzytomnieć, lecz bezskutecznie. W półsennym majaku owładnęło nim na dodatek paraliżujące poczucie zagrożenia. Lęk przydusił mu piersi. Straszliwy lęk.
Nie wiedział, czy dźwięk, który dobiegł jego uszu, to majak, czy jawa. Zaskrzypiały drzwi. A potem kroki… stawiane ostrożnie… powolutku… od czasu do czasu delikatne trzeszczenie podłogi. Ktoś zbliżył się do łoża… zatrzymał… pochylił i nasłuchiwał.
Panu Jerzemu Białeckiemu wreszcie udało otworzyć się oczy. Tyle że zrobił to – niestety – za późno. Jean-Baptiste Lefevre lewym przedramieniem z całych sił przydusił go, wgniatając mu krtań w szyję, a prawą jął na oślep zadawać ciosy sztyletem w korpus leżącego. Dźgał i dźgał bez opamiętania, aż pan Jerzy zwiotczał, zacharczał ostatni raz i zamilkł.
Teraz student rzucił się w stronę podróżnego kufra należącego do szlachcica. Kufer nie był zamknięty, więc jednym szarpnięciem podniósł wieko. Macał po wierzchu, po omacku, szukając czegoś. Z piersi mu się wyrwało westchnienie ulgi. Znalazł to, czego szukał… znalazł pieniądze…
– Ej, a czego tu buszujesz po nocy?
Uszu studenta dobiegł głos sługi zadźganego szlachcica. Nie spanikował. Szedł powoli w jego stronę, a gdy zbliżył się na wyciągnięcie ramienia, gwałtownie pochylił się do przodu i, wbijając mu sztylet prosto w serce, charczącym szeptem powiedział:
– Ciebie…
Sługa osunął się na podłogę i gwałtownie rzucając nogami, darł palcami jej surowe deski. Po dłuższej chwili i on znieruchomiał.
Student starannie wytarł sztylet w ubranie trupa i nie spiesząc się, ruszył w kierunku wyjścia…
* * *
– Asfiksja przez zagardlenie, chyba, bo ślad na szyi niewyraźny, a kość gnykowa nienaruszona – powiedział jeden z lekarzy oglądających zwłoki pana Jerzego Białeckiego. – No, a później nóż… Ale że aż tyle ciosów? I to gdzie popadnie? Najwięcej w przedramiona. Albo się strasznie bał, dopuszczając się zbrodni, albo jakiś wariat…
– Ten drugi zaś tylko nóż. Celnie, prosto w serce… I tylko raz…
Rok ów, 1617, to był dla Francji ważny rok. Siedemnastoletni król, Ludwik XIII1, za poduszczeniem swojego kochanka Charlesa d’Alberta2, diuka de Luynes, w końcu się zbuntował przeciwko rządom matki, Marii Medycejskiej i jej złego ducha, a być może również faworyta, choć tam różni różnie na ten temat gadali, Concino Conciniego3, markiza d’Ancre, zachłannego i nienasyconego niczym smok z pradawnych opowieści, któremu ciągle było mało złota i władzy, iżby się do końca wreszcie zasycił i zaspokoił.
Chytry Italczyk, który, nie wiadomo – z miłości, dla pozoru, czy też w zmowie z obiema – poślubił ulubienicę królowej-regentki Leonorę Dori Galigai, markizę Concini d’Ancre, dzięki czemu zyskał już absolutny, nieograniczony wpływ na Medyceuszkę, a przez nią na stan państwa, przez co poczuł się nieomal bogiem!
W efekcie to on rządził Francją, to on Francję okradał, to on był panem życia i śmierci każdego, kto mu się choćby próbował przeciwstawić, a że miał swoją prywatną, kilkutysięczną armię to i król nie czuł się bezpieczny, póki Concini z wszystkich dostojników królestwa najjaśniej błyszczał na świeczniku.
Świat jednak jest okrutny i nic nie trwa na nim wiecznie. Nadszedł więc i taki dzień, kiedy w końcu szczęście opuściło Italczyka.
Ludwik XIII wydał rozkaz jego aresztowania, a na pytanie, co czynić, gdyby wszechwładny gach królowej stawiał opór, dał przyzwolenie, aby go zabić.
A może taka jest tylko oficjalna wersja? Może w rzeczywistości król po prostu wydał rozkaz, by pozbyć się Włocha ostatecznie, nie ograniczając się do uwięzienia go, czyli tak naprawdę półśrodków? Zdarza się przecie, iż z wież i lochów czasem się wychodzi, a to i Conciniemu mogło się zdarzyć. Tak czy inaczej, w dniu 24 kwietnia 1617 roku, po upublicznieniu wszystkich jego łajdactw, zaufani Ludwika XIII, panowie du Hallier i Perray, pod wodzą markiza Nicolasa de L’Hôpital de Vitry4, po nieudanej – rzekomo – próbie aresztowania Conciniego na moście w pobliżu Luwru, zakończyli jego żywot strzałem prosto w pierś.
Król odetchnął z ulgą, królowa zaś, nie zwlekając, udała się na wygnanie do Blois. Wolała zejść synowi i jego kochankowi z oczu. Tak było i polityczniej i bezpieczniej.
Tymczasem trupa czym prędzej pogrzebano w St-Germain-l’Auxer-rois, ale szalejący z radości, w równych proporcjach wymieszanej z nienawiścią i żądzą zemsty, lud, wonczas nazywany pospólstwem, albo i dosadniej – motłochem, nie czuł się usatysfakcjonowany i już nazajutrz otyłe ciało królewskiej ofiary wykopano, powleczono ulicami Paryża i ostatecznie obwieszono na Pont Neuf. Lecz i to nie zasyciło rozsierdzenia gawiedzi względem owego łotra. Ściągnięto go tedy z postronka i dosłownie rozerwano na strzępy. Kęs, po kęsie, jeśli można takiego dość obrzydliwego określenia użyć. A w tej profanacji chciało brać udział jak najwięcej osób, tyle że – niestety – ścierwa Italczyka, mimo iż było obfite w kształtach i dosyć tłuste, nie starczyło dla wszystkich. Wielu musiało się obejść smakiem i odeszło zawiedzionych, klnąc pod nosem i ze złością spluwając.
W dalszej kolejności próbowano odłowić również dwunastoletniego syna ofiary, Henryka, ale jemu akurat udało się zbiec. Znaleźli się bowiem tacy, którzy chłopakowi pomogli. Czy z dobroci serca, czy z wyrachowania, nie jest to istotne. Ważne, iż chłopczyna uniknął wówczas losu ojca i dane mu było pożyć jeszcze kilka lat, bo królewscy siepacze zaszlachtowali go dopiero w 1631 roku we Florencji. Ale, jak widać, sędziwego wieku nie dożył.
Pan Białecki siedział zamyślony, zastanawiając się, co dalej, co mu teraz czynić wypada. Najprościej by było wywalić z domu resztę rupieci, co się da spalić, to spalić, czego się nie da spalić, to zakopać gdzieś w kącie ogrodu jak najodleglejszym od ulicy, księgę i pulpit, na którym spoczywała, też spalić, nie bacząc na ich dużą wartość materialną, stół-ołtarz porozbijać i pozbyć się gruzu z niego, laboratorium zlikwidować, piec, naczynia, ingrediencje magiczne zapakować na wóz i cichaczem wywieźć i utopić w Sekwanie. Potem zaś dom sprzedać, pieniądze rozdać biedakom i wrócić do żony i dzieci. Tak by było po bożemu.
– Ciekawe, kto tu przychodzi, wszystko dokoła zapuszczone, a izba alchemiczna w jak najlepszym porządku. I ten ołtarz i ona dziwna księga… – odezwał się Jean-Baptiste.
– Istotnie ciekawe – zgodził się pan Jerzy.
– A może by się zaczaić i przypilnować, a gdy się pojawi, ująć intruza i wypytać o wszystko?
– Powiem ci chłopcze, że wołałbym się tego domu jak najrychlej pozbyć i czym prędzej stąd wyjechać.
– To szkoda…
– Czego niby?
– Ano tego, iż nie ma w wielmożnym panu żadnej ciekawości.
– Mylisz się, bratku. Czego jak czego, ale ciekawości mi nie brakuje. Myślisz, że mnie księgi i wiedza nie interesują? Interesują, a owszem. Ale ujrzawszy to wszystko i zestawiwszy z tym, co się przytrafiło mojemu darczyńcy, po którym ów nieszczęsny dom dziedziczę, strach mnie jakiś ogarnął, dusza mi się lodem ścięła, a serce zmartwiało.
– Dziwy jakieś opowiadacie, panie. Dokończcie, proszę, bo mnie wielka ciekawość wzięła.
– Niechże będzie… – i pan Białecki opowiedział studentowi o dziwnej personie, która zabrała gdzieś starego Illuminatusa…
* * *
– Laudetur! – dało się słyszeć jakiś męski głos, dolatujący od bramy.
Białecki i student odwrócili się, spojrzeli w tamtą stronę. Trzymając się oburącz za pordzewiałe pręty kutej bramy, stał przy niej jakiś duchowny w podniszczonej rewerendzie, co nawet z daleka było widać.
– In saecula! – odpowiedział pan Jerzy. – Czego sobie wielebny życzy? – zapytał przybyłego po łacinie.
– Mijam ten dom od lat i nigdy tu żywej duszy nie widziałem. A teraz? Porządki, krzątanina. Wybacz, panie, żem może nazbyt ciekawy, bo to przecie nie moja sprawa, ale czy masz zamiar tu zamieszkać? – odpowiedział po francusku.
– A uchowaj Boże! – nieomal zakrzyknął Białecki.
– Po cóż zatem go pan sprzątasz?
– Bo jak najrychlej chciałbym się tego domu pozbyć i wracać do żony, do dzieci.
– Wszak możesz go sprzedać i nieposprzątany.
– Nie, nie mogę. Testator postawił warunek, że nim się go pozbędę mam go opróżnić. Co niniejszym – jak widzisz – czynię.
– A wiele ci tego sprzątania zostało?
– Prawdę powiedziawszy to, już prace dobiegają końca.
– Jeśli mnie wesprzesz drobną jałmużną, to chętnie pomogę.
Zdziwił się pan Białecki, słysząc takie słowa, ale po zastanowieniu się, przystał na ową propozycję. Pomyślał sobie bowiem, że jeśli w tym domu jakieś zło siedzi, to może go sama obecność osoby duchownej z niego przepędzi. Z drugiej strony nie spotkał jeszcze duchownego, który by się do jakiejkolwiek fizycznej roboty rwał, bo… jak to oni mawiali? Mieli poświęcone, olejami świętymi pomazane ręce, to im się tak pracować nie godzi, co najwyżej głową. Naszła go wtedy druga myśl, czy biskupom godzi się wykonywać już nie fizyczną, ale chociaż umysłową pracę, ci bowiem mieli olejami pomazane nie tylko ręce, ale i głowy. Żachnął się ze złością sam na siebie, bo co go to w końcu obchodziło.
– Niechże będzie, wchodźcie ojcze. Ale jakże wy będziecie zajmować się nieszlachetną pracą, wszak macie dłonie poświęcone, olejami świętymi pomazane. Nie godzi się wam – Jur nie mógł się jednak powstrzymać od drobnej złośliwości.
– Macie rację, niemniej ciekawość mnie zżera, co też jest w tym domu.
– A teraz to już prawie nic. Trzeba było zajść tu wczoraj.
– Tak czy inaczej pozwolicie zerknąć?
– To już nie chcecie pomagać?
– Cóż, samiście, panie kawalerze, powiedzieli, iż ręce mam poświęcone i nie godzi mi się kalać ich nieszlachetną pracą.
Pan Jerzy, słysząc to, parsknął śmiechem:
– Sam się, niebacznie, w pułapkę wpędziłem. Widzę ojcze, że niezły z was spryciarz i bazyliszek. Wchodźcie.
Księżulek jakby tylko na to czekał, czym prędzej otworzył jedno ze skrzydeł bramy i wślizgnął się na podworzec.
– Idź i czym prędzej zamknij wchód do tajnego loszku – Białecki szepnął na ucho Lefevre’owi.
– A co z marmurowym stołem?
– At! A nic. Pusty, czysty, nic niemówiący. To akurat może zobaczyć.
Student skinął głową i czym prędzej się oddalił. Duchowny zaś śledził jego kroki spod lekko przymrużonych powiek.
– Cóż tak, ojcze, wpatrujecie się w owego młodzieńca.
– Bo widzę, że się gdzieś bardzo śpieszy. Ciekawe, dokąd.
– A to wam akurat mogę w wielkim sekrecie zdradzić.
Ksiądz z nieskrywaną ciekawością schylił głowę i nadstawił ucha:
– Za potrzebą, wielebny, za potrzebą, co by w portki nie narżnąć – powiedział głośnym szeptem Białecki.
Ksiądz, widząc, że z niego zadrwiono, żachnął się i ze złości aż zamachał rękami.
– Teraz jesteśmy kwita, leniu – roześmiał się pan Jerzy. – Chcesz, wielebny, oglądać dom, to proszę.
Ruszyli w stronę wejścia wąską ścieżką wydeptaną śród chwastów.
Ksiądz buszował po budynku, lustrując wszystko dokładnie, aż się to wydało Białeckiemu podejrzane. Wyglądało bowiem na to, że nie jest to tutaj jego pierwsza wizyta. Chociaż… kto wie? Aura owego miejsca, ta jego tajemniczość, mogły sprawić, iż pan Jerzy już na wszystko zerkał podejrzliwie.
– A do piwnic też zajrzeć mogę? – zapytał księżulo.
– Jak tam wola – Białecki wzruszył ramionami i podążył w ślad za duchownym. Ciekaw był bowiem, jak zareaguje na ów przepiękny stół marmurowy.
Kiedy weszli do piwnicznej izby, w której się znajdował, ksiądz na widok stołu najwyraźniej był zaskoczony. Chyba że był znakomitym aktorem, ale nie było podstaw, żeby tak sądzić.
– Jakiż wspaniały mebel. Widać rękę mistrza…
– Właśnie jest to już ostatnia rzecz z tego domu, której chcę się pozbyć.
– I na nic innego, równie… dziw… pięknego jak ów stół ukryty w podziemiu nie natrafiliście, panie?
– A na co niby miałbym natrafić.
– Tak tylko pytam.
– Nie, na nic więcej. A co? Ów stół się wam tak podoba?
– I owszem, znakomicie by się prezentował na jakimś eksponowanym miejscu, na plebanii, w kościele, klasztorze…
Białecki, zanim się spostrzegł, że palnął głupstwo, rzekł:
– Skoro się wam tak podoba, to go wam daję.
– Naprawdę?
– Skorom tak powiedział…
– A ile byście, panie kawalerze, winszowali sobie za dom i posesję, na której on stoi?
Szlachcic zerknął na pocerowaną sutannę i z uśmiechem zapytał:
– To stać cię, ojcze, na taki zakup?
– Mnie niekoniecznie, ale mamy pewnego dobrodzieja. Przy pieniądzach, któryby wyłożył stosowną kwotę.
– A cóż takiego byście tu chcieli urządzić?
– Klasztor. Dom zakonny. Może z czasem by wybudowało się na podworcu kaplicę?…
– Zatem zbożny cel.
– O! Tak! Panie.
– Ojczulku rozmawiamy już zacny kęs czasu, a ja wciąż nie wiem, jak się nazywacie.
– Wybaczcie panie, jam człek roztargniony… jestem abbé1 Pierre David, kapelan Panien Urszulanek w Louviers.
– To po cóż wam, mój ojcze, dom w Paryżu? – wtrącił się do rozmowy Jean-Baptiste. – Wszak Louviers leży w Normandii.
– Najwyraźniej nie uważałeś na to, com wcześniej mówił. Chciałbym tu urządzić jakiś niewielki klasztor.
– Ach, tak, istotnie, tak żeście, abbé mówili.
– Panie – ksiądz zwrócił się do Białeckiego – tak się szczęśliwie składa, że rychło ma przybyć do Paryża mój dobrodziej, tak że nie byłoby potrzeby czekać nie wiadomo, jak długo na sfinalizowanie transakcji.
– A któż to taki?
– Zacna persona i bajecznie bogata! Czasem sobie myślę, że może bogatsza niż mityczny Krezus, czy też sam król Midas, który w złoto przemieniał wszystko, czego się tknął. To grand hiszpański, książę don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.
– Dziwaczne nazwisko – stwierdził pan Białecki.
– Istotnie, dziwaczne, nawet jak na Hiszpana – potwierdził student.
– Ale jego pieniądze dziwaczne nie są, panowie – skwitował te uwagi abbé Pierre David. Ślicznie brzęczą, jak się sakiewką potrząśnie.
* * *
Don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio cały ubrany na czarno, według najnowszej kastylijskiej mody, z jednym tylko barwnym akcentem bogatego stroju, karmazynowym piórem egzotycznego, świętego dla pogan ptaka kwezala u kapelusza, wskazującym na to, iż niedawno musiał odwiedzić Nową Hiszpanię, Nowy Świat odkryty za oceanem, wpatrywał się zimnym wzrokiem w twarz pana Białeckiego.
– Ile? – pytał. – Proszę powiedzieć ile. Dla mnie suma nie gra roli.
– Co byście, miłościwy panie, powiedzieli na 1666 pistoli.
– Ile? – Atanas nie potrafił ukryć zdumienia. – I czemu właśnie taka kwota?
– Przeliczcie panie, to około 20 funtów wagi czystego złota.
– Za tę ruderę? Na przedmieściu?
– Za niewielki pieniądz można dom wyremontować, a przemieście? Toż to zaleta, cisza, spokój, powietrze czyste – pan Białecki wwiercał się oczami w martwą, przypominającą maskę, twarz Atanasa. Pomyślał sobie: „No bratku, zobaczymy, jak bardzo ci na tej posesji zależy”.
Atanas wstał.
– Panie kawalerze, taka kwota nie stanowi dla mnie najmniejszego nawet problemu, w każdej chwili mógłbym ją wyłożyć, ale obawiam się o pańską głowę, o stan pańskiego umysłu…
– A jaką kwotę byś, wasza miłość, raczył mi zaoferować?
– Bez tej jedynki na początku.
– Słowem 666 pistoli?
– Tak jest, 666 pistoli.
– A czemu właśnie tyle?
– A czemu by nie tyle?
Pan Białecki wspomniał na Apokalipsę św. Jana, który te liczbę, 666, wymienia jako w eschatologicznym kontekście… w kontekście Złego… Najwyraźniej to nie jest przypadek… Wzięła go ciekawość, co też z całej owej sytuacji może wyniknąć, a ponieważ kwota ofiarowana i tak wielokroć przekraczała wartość tej rudery, kiwnął głową na zgodę i powiedział:
– Niechże będzie.
Diuk Atanas jakby czekał na te słowa. Przywołał księdza i coś mu poszeptał do ucha. Ten skinął głową i wyszedł. Po dobrej chwili wrócił, dźwigając okutą żelazem dębową szkatułę.
Atanas gestem polecił ją otworzyć, ksiądz pokręcił kluczykiem w dobrze naoliwionym zamku, a gdy odskoczyło wieko, pokazał się zacny stosik złotych monet. A wszystkie były nowe, ułożone w rulonach, z których każdy był zawinięty w gruby, mocny papier.
– Proszę przeliczyć – diuk zwrócił się do pana Jerzego.
– Ufam wam, miłościwy książę.
– Ech! Wy Polacy… ja sam sobie nie ufam…
– A skądże wiecie, panie, iżem Polak?
Ale diuk mu na to pytanie nie odpowiedział, za to rzekł:
– Skoro tak, to zabieraj, panie kawalerze, szkatułę i… żegnam ciebie, twego sługę i gościa.
– Jakże to? Już, natychmiast?
– Oto kwota, o którą żeśmy się umówili. Cóż cię więc jeszcze tu trzyma?
– Nie dokończyliśmy sprzątania.
– A to już chyba nie twój problem?
– No… niby nie mój… ale jednak… nie do końca…
– A czemuż to?
– Był warunek testatora, że jeśli nie uprzątnę wszystkiego, zanim dom sprzedam, to testament będzie należało uznać za niebyły… a przecie w piwnicy stół został…
– A na ile ten stół cenisz? – spytał Atanas. – Mogę go oddzielnie kupić.
– No nie wiem… a jeśli jeszcze jest coś, co przegapiłem? Nie tylko ten stół?
– Ale przecie ten stół już wcześniej mnieś, panie, ofiarował i to za darmo! – obruszył się ksiądz.
Książę Atanas odwrócił się do duchownego.
– A cóż to szkodzi, że zań zapłacę i ja ci go dam w prezencie?
– Hm… mnie wszystko jedno, kto mnie nim obdaruje.
Teraz zaprotestował znów pan Białecki:
– Skorom dał, tom dał.
– Dajże wasze spokój – Atanas skrzywił się pogardliwie. – Tyle wystarczy? Za ów stół i jakbyś coś tam jeszcze przegapił? – odpiął pękatą, dobrze wypchaną srebrem i miedzią sakiewkę mieszczącą w sobie równowartość trzynastu złotych luidorów, którą miał przytroczoną do pasa i podał ją panu Białeckiemu. Potem zaś, nie odzywając się ni słowem, w milczeniu, bo i Jerzemu język z wrażenia stanął kołkiem w gębie, delikatnie popychał go ramieniem w kierunku drzwi.
* * *
– No to się panu udało, panie kawalerze. Niesamowite! Tylko gdzie ja, nieborak, się teraz podzieję? – użalił się nad sobą student.
– A tego, to już nie wiem – odparł zagadnięty, po czym sięgnął do sakiewki i podał młodzieńcowi garść srebrnych monet. – Obłowiłem się niespodzianie, tyś mi rzetelnie pomagał, to miej coś z tego.
Młodzieniec skwapliwie przyjął pieniądze, uchwycił dłoń Białeckiego i ze czcią ją ucałował.
– Skoro z wszystkim żeśmy się tak chwacko uwinęli, to może – nim odjadę na powrót w rodzinne strony – to chociaż ów osławiony Paryż zobaczę? Może zechcesz Jean-Baptiste służyć mi za przewodnika?
Czy można zniszczyć coś, co już zostało zniszczone? Zabić coś, co od dawna nie żyje?
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (29)
Dom przy rue de la Tannerie
Była już głucha noc, nim dotarli na miejsce, ale wielki niczym koło młyńskie, świecący zimnym światłem księżyc pozwalał się im poruszać bez obawy, że poskręcają gdzieś nogi na nierównościach i wertepach.
Gdy zbliżyli się do misternie kutej, żelaznej bramy, spostrzegli, iż jest uchylona. Pan Jerzy nawet się nie zdziwił, przecie dom przez wiele lat stał opustoszały, a zatem kusił rozmaitych łyków i bezdomnych włóczykijów, a szczególnie zimą, co by tu osłony przed wiatrem, mrozem i śnieżycą szukali.
Podworzec był gęsto zarośnięty chwastem i krzakami, ale między nimi wiła się kręta ścieżyna prowadząca wprost ku drzwiom wchodowym. Podążyli nią tedy.
Otwór wejściowy ział czarną pustką niczym paszcza jakiegoś monstrualnego i budzącego grozę potwora. Opatrzyli tedy ślepe latarki, pozapalali w nich świece i ostrożnie weszli do wnętrza. Pierwszym, który przestąpił próg, był – jakże by inaczej – pan Jerzy, wszak w jego żyłach płynęła polska, szlachetna, rycerska krew.
Uniósł swoją latarnię najwyżej jak mógł, ale poza szczurem, który z piskiem uciekł mu spod nóg, nie zauważył niczego. Obszerną sień przepełniała cisza niczym na jakimś uroczysku, na które najodważniejszy nawet zwierz się nie zapuszcza, tylko stare wapno płatami osypywało się z kruszejącego, zrzesiałego, przerośniętego grzybem i przesyconego mocnym zapachem stęchlizny, tynku. Ruszyli w głąb domu. Przemierzali komnatę za komnatą, izbę za izbą, ale wszystkie były puste, wszystkie stęchłe i wszystkie nasiąknięte wilgocią. Po kątach niegdyś solidne, drewniane podłogi, teraz uginały się pod stopami mężczyzn, grożąc tym, iż się pozarywają pod ciężarem ludzi.
Zwiedziwszy parter, wspięli się na piętro. Ale tam było tak samo, jak na parterze. Na strychu wypatrzyli trochę rupieci, jakieś potrzaskane meble, rozbite puste ramy obrazów i mnóstwo pajęczyn.
– Zerknijmy może jeszcze do piwnic – zaproponował żak.
– A czego tam będziemy szukać po nocy? – sługa pana Białeckiego pogardliwie wzruszył ramionami. – Nie lepiej to już odpocząć?
– Skoro zadaliśmy sobie tyle trudu, to dokończmy, cośmy zaczęli. A potem będziemy mogli spać do woli. Nawet i do południa. A ty, jeśli nie chcesz schodzić do piwnic, to idź, zamknij dokładnie bramę, wyprząż konie, przynieś tu z bryki derki i okrycia, tak, byśmy, gdy już dokończymy oględzin, mogli zlegnąć i wypocząć. Posłania też oczywiście przygotuj.
– Każdemu w osobnej izbie? – zapytał sługa.
– Może lepiej nie. Zanocujmy wszyscy trzej w jednym pomieszczeniu. Diabli wiedzą, kto się tu plątał przez te wszystkie lata i czy nie zechce przyjść także i tej nocy. We trzech bezpieczniej.
– Wola jaśnie pana – sługa się skłonił i wyszedł na zewnątrz.
Pan Białecki i żak zaczęli ostrożnie schodzić po oślizgłych, kamiennych stopniach, prowadzących do rozległych podziemi, stanowiących jeszcze jedną, tyle że niewidoczną z zewnątrz, kondygnację budynku.
Młodzieniec w swoich byle jakich podartych chodakach szedł cicho, ale kroki pana Jerzego obutego w podkute buty budziły upiorne echa, które niosły się gdzieś w mroczną pustkę lochów.
Wchodzili do poszczególnych, sklepionych beczkowato sal, umurowanych z szarawobiałego, ale pokrytego już kurzem i wrosłym w chropowatości brudem, kamienia, lecz każde z nich było puste. Dopiero w ostatnim spostrzegli znacznych rozmiarów masywny stół, wykonany z dwóch rodzajów szlachetnego marmuru: portoro genuine – czarnego w złociste i białawe nieregularne linie i wzory oraz rojo alicante różowego, tu i ówdzie poznaczonego ciemnoczerwonymi nieregularnymi plamami i białym unerwieniem. Było to cacko, prawdziwe arcydzieło sztuki. Na jego środku stał rzezany w fantazyjne wzory czarny, drewniany, zapewne hebanowy, pulpit inkrustowany srebrem i macicą perłową. Na pulpicie wreszcie spoczywała księga.
Żak, nie bacząc na protesty pana Białeckiego, z rozszerzonymi i ciekawością i pożądaniem oczami, podbiegł do owej księgi. Była otwarta na pierwszej stronie, na której wykaligrafowany karolińską minuskułą był ten oto łaciński tekst, który, prawie sylabizując, bo chłopak nie był wprawny w czytaniu tak starodawnych liter, odszyfrowywał, od razu tłumacząc na francuski:
„Czy można zniszczyć coś, co już zostało zniszczone? Zabić coś, co od dawna nie żyje? Czy można zniszczyć coś, czego nie powinno się niszczyć? Zabić coś, czego nie powinno się zabijać?”
Gdy skończył czytać, Lefevre i Białecki popatrzyli na siebie zdumieni.
– Cóż to takiego? I o co w tym chodzi? – pan Jerzy bezradnie spojrzał na studenta.
– A bo ja wiem? Nie umiem się w tym doszukać żadnego sensu. Tekst bardzo stary, sądząc po wyglądzie pergaminu i rodzaju pisma, ale oprawa wtórna, ma najwyżej kilkanaście, no! kilkadziesiąt lat.
– A zerknijże, Jean-Baptiste, co jest na dalszych kartach.
Lecz na dalszych kartach niczego nie było. Tak jakby właściciel dziwnej księgi oczekiwał, iż kiedyś zjawi się tu ktoś, kto je zapełni…
– Wracajmy na górę – szepnął Lefevre.
– Masz rację – trzeba wypocząć przed jutrzejszym dniem. Niebo już szarzeje…
* * *
Jaskrawe promienie słońca i donośny śpiew ptaków w chaszczach za oknem, w zdziczałej ze szczętem namiastce parku, obudził pana Jerzego dużo, dużo wcześniej, niż zamierzał wstać. Ptaki jednakowoż tak hałasowały, że nie był w stanie ponownie zasnąć.
Zwlókł się zatem z posłania, rozejrzał za jakąś czystą, świeżą wodą i, wypatrzywszy w ogrodzie źródło, ujęte w cembrowinę, poszedł się umyć.
Wkrótce dołączyli do niego pozostali dwaj mężczyźni. Kiedy się odświeżyli, pomyśleli o jakimś śniadaniu. W podróżnych sakwach mieli chleb, ser i wino, jakie przezornie zabrali ze sobą z oberży, w której ostatnio obiadowali.
Napełniwszy brzuchy i pociągnąwszy solidnie z flaszy, zaraz im się w głowach rozjaśniło, nabrali werwy i chęci do życia. Nawet i ptasi śpiew przestał ich irytować.
– Zatem? – zapytał pan Jerzy.
– Zatem bierzmy się do pracy! – odpowiedział mu ochoczo Jean-Baptiste, bo aż skręcało go z ciekawości, co też ów opuszczony dom może jeszcze skrywać.
Zaczęli od strychu. Jeśli się spodziewali, że może znajdą tam coś cennego, to – niestety – srodze się zawiedli. Powyrzucali więc owe resztki mebli i pozostałe rupiecie przez okno na poddaszu na podworzec, gdzie złożyli to wszystko na kupę i podpalili.
Raz jeszcze, w świetle dnia, obeszli wszystkie pomieszczenia, ale były puste. Jedynie to jedno w piwnicy, wyposażone było w stół, pulpit i księgę.
Tę ostatnią zabrali na górę i przewertowali dokładnie i to nie raz i nie dwa. Szukali, czy też na pustych kartach nie zapisano czegoś atramentem sympatycznym, ale niestety – były czyste i dziewicze.
– Chłopcze, co sądzisz o tym? – tu wskazał na księgę.
– A cóż mogę sądzić? Jakaś zagadka. Lecz jak ją rozwikłać? Bóg jeden raczy wiedzieć.
– A o kimże może być mowa w owym dziwacznym, bo inaczej nie umiem go nazwać, tekście?
– Hm… O człowieku i…
– Właśnie. Tak też i ja sądzę o człowieku, ale nie o jakimś konkretnym, lecz człowieku w ogóle. A może jednak nie? Może nie o człowieku, lecz o innej istocie?…
– Może i tak – zgodził się z tym Lefevre.
– A owa inna istota to?…
– Właśnie… gdybyśmy owo wiedzieli, zagadka przestałaby być zagadką…
– Sądzisz młodzieńcze, że może tu chodzić o Boga?
– Nie, na pewno nie. Wszak tekst mówi, iż owa istota odczuwa lęk. Więc… albo jest to coś bardzo prozaicznego, list do nieczułej kochanki zapisany przed wiekami w niezwykłej formie, albo… Nie… nie… to nie ma sensu…
– Albo?
– Jeszcze dziwaczniejsza inwokacja, a może… ewokacja… jakiegoś bytu…
– Jakiego? – pan Jerzy pobladł. – Jakiego? Młody człowieku?
– Demonicznego? – ze strachem w oczach wyszeptał student.
– Ogień na podworcu jeszcze się żarzy. Weźmy tę księgę i ciśnijmy ją weń. Niech ją strawią płomienie, niech zostanie po niej tylko popiół. A popiół niech wiatr rozwieje…
– Panie kawalerze! Księgę w ogień? Toż to bluźnierstwo! A ponadto ma ona i swoją wartość, choćby sama okładka.
Mówiąc to, zamknął wolumin i jął dokładnie lustrować jego oprawę. Była ona sporządzona z drewna oliwnego, po wierzchu obciągnięta znakomicie wyprawioną świńską skórą ciemnobrązowej barwy, wpadającej w wiśniowy odcień. Skóra owa była tłoczona w przedziwne jakieś wzory, roślinne ornamenty i postaci pół-ludzi, pół-zwierząt, w jakieś hybrydy. Tłoczenia były złocone przy użyciu najpewniej cienkiej niczym najcieńsza bibułka folii z czystego złota. Okładka dodatkowo ozdobiona była również złotymi, misternie wyrobionymi przez jakiegoś znakomitego jubilera, guzami i dodatkowo zabezpieczona, również złotymi kantami i narożnikami. Miała też i klamrę złotą, wysadzaną maleńkimi, krwistoczerwonymi szlachetnymi kamieniami, zapewne rubinami.
– Panie kawalerze, proszę spojrzeć, sama oprawa tej księgi to arcydzieło sztuki, za które można by zażądać mnóstwa pieniędzy! I wy ją, panie, chcecie cisnąć w ogień?!
Jerzy zawahał się.
– Cóż, może się rzeczywiście powstrzymajmy przed tak radykalnym rozwiązaniem…
* * *
Pan Jerzy wespół ze studentem raz jeszcze zagłębili się w podziemia pod domem. Tym razem z mocnym postanowieniem, iż obejrzą je i spenetrują dokładniej niż wprzódy, a nuż jest tam coś jeszcze?
Chodzili zatem od pomieszczenia do pomieszczenia, ostukiwali ściany i podłogi, ale na nic skrytego nie natrafili, aż w pewnej chwili pan Białecki, potknąwszy się na nierówności ceglanej posadzki, aby nie upaść, z całych sił wsparł się rękami o jedną ze ścian w owej sklepionej izbie, w której znajdował się marmurowy stół.
I w tejże samej chwili pawiment1 gwałtownie ustąpił mu pod stopami, odsłaniając czarną czeluść, w którą z okrzykiem przerażenia runął młody szlachcic.
Student pochylił się z latarką nad właśnie odsłoniętym wejściem do kolejnej kondygnacji piwnic i wypatrzył leżącego u stóp niezbyt stromych, kamiennych schodów pana Jerzego.
– Panie kawalerze! – zawołał. – Panie kawalerze!
Ale nie usłyszał odpowiedzi. Zszedł tedy ostrożnie do owego nieznanego im dotąd pomieszczenia, poświecił leżącemu w oczy, przyłożył ucho do piersi, a posłyszawszy bicie serca, odetchnął z ulgą. Nie mając wody na podorędziu, coby skropić nią twarz zemdlonego, począł nim potrząsać i oklepywać policzki, aż w końcu Białecki otworzył oczy i powiódł nieprzytomnym wzrokiem dookoła.
– Co się stało?… Gdzie ja jestem?…
– Już dobrze, wielmożny panie. Wpadliście w dziurę, ale żyjecie i wygląda na to, iż nie ucierpieliście od upadku. Cali jesteście? – Białecki poruszał rekami, nogami, pokręcił głową i uniósłszy się na łokciu, powoli dźwignął się na nogi.
– Dziękować Bogu, nic mi nie jest, prawe biodro tylko szpetnie potłukłem.
– A nie pęknięte ono czasem? – zaniepokoił się Jean-Baptiste.
Białecki obmacał je dokładnie.
– Chyba nie, wygląda na całe. Na moje szczęście skończy się tylko na sińcu.
Skoro się już obaj uspokoili, a pan Jerzy zapalił swoją latarnię od świeczki w latarni Lefevre’a, bo ta jego zgasła podczas upadku, z ciekawością począł rozglądać się dookoła, a Francuz poszedł w jego ślady.
Niesłychane było ich zdumienie, kiedy rozpatrzywszy się dokładnie, stwierdzili, iż znajdują się ni mniej, ni więcej, tylko w ukrytym przed okiem profanów laboratorium alchemika… Ba! W laboratorium, które przez cały czas musiało być używane! Oto bowiem spostrzegli alembik, pod którym pełgał słaby płomyk wydobywający się z glinianej, o ciemnozielonej polewie, lampki napełnionej akwawitą. W alembiku bulgotał jaskrawofiołkowy płyn, który parował, a później się skraplał w odbieralniku, zmieniając barwę na szmaragdowozieloną.
Był tam również i atanor, w którym miarowym, spokojnym, słabym płomieniem, ledwo pełgającym nad żarem, spalał się olchowy węgiel drzewny, wydzielając stabilne i równe ciepło. Wewnątrz atanora, gdy otwarło się jego górne drzwiczki, można było dostrzec jajo filozoficzne napełnione tynkturą, która po przemianie winna przeistoczyć się w kamień uniwersalny, kwintesencję, czyli piąty element zespalający w sobie esencję czterech żywiołów, podstawowego budulca Universum, w lapis philosophorum… w kamień filozoficzny, dzięki czemu można by było dokonywać transmutacji metali nieszlachetnych w szlachetne, zdobyć panaceum i eliksir nieśmiertelności… elixir vitae…
Pan Białecki, chociaż nigdy nie zajmował się alchemią, miał jednak o niej niejakie pojęcie. Jean-Baptiste natomiast, jak się okazało, wiedział na temat tej hermetycznej wiedzy bodaj niewiele mniej niż wtajemniczony adept.
– Coś podobnego! – wzdychał i kręcił głową – nie wiadomo – bardziej ze zdumienia, czy z podziwu. – I co pan zamierza z tym zrobić, panie kawalerze?
– Ja? Mój Boże, nie wiem! Wszystkiego bym się spodziewał, lecz nie takiej niespodzianki.
– Ktoś tu musi bywać i doglądać owego laboratorium… ciekawe kto…
– Na pewno nikt poczciwy.
– I czemuż tak, panie, uważacie?
– Bo czy ktoś poczciwy zajmowałby się takim diabelstwem? Wszak za owymi tynkturami, atanorami, najstraszliwsze zło się czai.
– Eee, wszak po to Pan Bóg dał człowiekowi rozum, iżby korzystając z niego, poszerzał swoją wiedzę. Iżby czynić sobie Ziemię poddaną…
– Wiedzę, powiadasz?
– Ano wiedzę.
– A do czego ci wiedzieć więcej, niźli do przyzwoitego życia potrzeba?
– No…
– No?…
– Tak po prawdzie, to do niczego, ale człeka kusi, co by poznać więcej i więcej…
– Taaak… więcej i więcej… już byli tacy, wieżę budowali, Babel nazwaną i jak się ich przedsięwzięcie skończyło?
– Ale jednego z drugim nijak nie można porównać, panie kawalerze! W żaden sposób! Naprawdę!
– A i owszem. Tamci po schodach chcieli wejść do nieba, a ty i tobie podobni, po piwnicach siedząc, pożądacie nieskończonych ilości złota – a więc władzy, panaceum – a więc zdrowia i nigdy niekończącej się młodości i eliksiru nieśmiertelności. Zatem w co, w kogo się chcecie przemienić? No? Młodzieńcze? W kogo?
Lefevre spuścił głowę i wyszeptał:
– W bogów?…
– Właśnie!
Francuz przez jakiś czas się nie odzywał, ale w końcu wyrzucił z siebie, mówiąc prędko, jakby się bał, że mu pan Jerzy przerwie.
– Ale… ale… panie kawalerze… ktoś kiedyś powiedział… nie pamiętam teraz, kto, bodaj Plotyn, ale i kabała to samo głosi, że każdy jest bogiem, każdy, bez wyjątku. Nawet i świnia! Lecz w pełni bogiem jest tylko ten, kto to sobie uświadamia.
– Zatem ty to sobie uświadamiasz? Kimże ty jesteś, młody człowieku? Nazwisko masz pospolite, wiedzę niebywałą, na pysze też ci nie zbywa. Jesteś bogiem?
– No… nie, panie… ale…
– Ale bardzo byś chciał nim być, co? Otóż zdradzę ci pewną tajemnicę.
W oczach studenta pojawiła się ciekawość tak wielka, że aż dech wstrzymał.
– A tę, że nadejdzie kiedyś dzień twojej śmierci. Potem zgnijesz, zjedzą cię robaki, a na ostatek i kości spróchnieją. Oto i cała twoja doczesna boskość.
Student nic już na to nie odparł wyraźnie zawiedziony. Chociaż w głowie kłębiły mu się pożądliwe myśli: lapis philosophorum, elixir vitae… I żadną miarą nie mógł pojąć, iż komuś może na nich nie zależeć…
Francja, ta najstarsza córa Kościoła, coraz bardziej stawała się pierwszą córą Diabła.
Jerzy spory kęs drogi, bo prawie od granicy francuskiej z Rzeszą Niemiecką, podróżował w towarzystwie bystrego, młodziutkiego żaka, który studiował teologię i filozofię na paryskiej Sorbonie. Zabrał go ze sobą do bryki, powodowany litością, bo do stolicy Francji był znaczny kawał drogi, nie wszędzie bezpiecznej, więc obaj piekli niejako dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Młodzieniec oszczędzał na czasie i butach, nie wycierając dziur w podeszwach, a pan Białecki zyskał towarzysza. Jechał co prawda ze sługą, postawnym, nielękliwym i do bójki skorym, ale co trzech mężczyzn, to nie dwóch. Choćby nawet z tego trzeciego miało w razie niebezpieczeństwa nie być nijakiego pożytku, to sama jego obecność się liczyła, mogąc działać odstraszająco na potencjalnych rabusiów.
Ponadto miał jeszcze ze studencika i tę korzyść, iż ów zabawiał go rozmową, w przeciwieństwie do mrukliwego i – co tu dużo ukrywać – tępawego sługi. A student, któremu było na imię Jean-Baptiste, na nazwisko zaś Lefevre, wskazujące, iż pochodzi z gminu, ale mający duże ambicje, wręcz go zasypywał nader zajmującymi opowieściami o splatających się ze sobą religijnych i politycznych dziejach, walkach, perypetiach, jakie przetaczały się przez ziemie Francji, nie wiedzieć czemu zwanej słodką. Słuchając bowiem Lefevre’a, pan Jerzy doszedł do wniosku, że bardziej by do niej pasowała nazwa okrutna i obrzydliwa. To, co tu się działo i czego tu się dopuszczano od stuleci, w Polsce byłoby absolutnie nie do wyobrażenia.
– Musisz, młodzieńcze wiedzieć, że jak na studenta, to wiedzę masz wręcz profesorską – pan Białecki pochwalił Lefevre’a.
– Dziękuję, panie kawalerze. I nie ukrywam, że ta opinia bardzo mnie cieszy, bo chyba każdy łasy jest na pochlebstwa – student uśmiechnął się szeroko.
– I to lubię. Tę szczerość – pan Białecki roześmiał się, słysząc owe słowa. – To lubię. Przynajmniej nie udajesz skromnisia. Powiedzże mi jeszcze, czy widać jakąś oberżę w pobliżu?
– Nie, oberży niestety nie. Pustać, aż po horyzont, chyba żeby gdzieś w bok od głównego traktu.
– To powiedz mi tymczasem, zanim jakiejś nie napotkamy, co z tą tajemnicą i skarbem heretyckich katarów, których żeście ze szczętem wyrżnęli, a o której wcześniej mi napomknąłeś?
– Stara tradycja głosi, że w noc przed poddaniem Montségur, ostatniej ich twierdzy, po stromych górskich ścianach uciekło czterech heretyków, czterech duchownych zwanych doskonałymi. Zachowały się nawet ich imiona: Hogo, Emoel, Eccard i Clame. Mieli oni uratować to, co najcenniejsze – wiarę i tradycję. Dość powszechnie sądzi się jednak, iż powód był zgoła inny, bardziej prozaiczny, że wynieśli z obleganej twierdzy jakieś nieprzebrane i tajemnicze skarby, pośród których miał się rzekomo znajdować również niezwykły i zagadkowy święty Graal1.
– Ech! Gdybyż tego Graala znaleźć… – rozmarzył się Jur Białecki.
– Nie jeden go szukał, życie temu nawet poświęcając, ale jak dotąd nikt nie tylko kielicha nie znalazł, ale nawet na jego ślad nie natrafił – odrzekł Lefevre.
– Przecie kiedyś w końcu komuś musi się to udać!
– Ba!… – na taki tylko komentarz zdobył się Jean-Baptiste, bo okrutnie z głodu zaburczało mu w brzuchu.
– Obiecałem, że cię, chłopcze, nakarmię, to słowa dotrzymam. O popatrz, akurat przed nami oberża „Pod Tłustym Węgorzem”. Zajeżdżajmy zatem.
* * *
„Pod Tłustym Węgorzem” przyjezdni uraczyli się jednak nie rybą, a porządną porcją pasztetu i pieczonym kurczęciem. Każdy zjadł swoją rację ze smakiem, bo oberżystka, choć młoda, ładna i absolutnie warta grzechu, umiała znakomicie gotować. Co należy do rzadkości, albowiem dobrymi kucharkami bywają zazwyczaj stare, tłuste i szpetne baby.
Ponieważ posiłek wzbudził pragnienie, nie pożałowali sobie i sporego dzbanka wybornego miejscowego wina, które, być może, ustępowało w dobroci i szlachetności trunkom, jakie znajdowały się w królewskich piwnicach, a stamtąd wędrowały na królewskie stoły, to jednak spragnionym wędrowcom smakowało nadzwyczajnie. Smakiem przypominało bowiem nieco zacny węgierski maślacz, choć takiej jak on dobroci jednak nie miało.
Ponieważ posiłek skończyli akurat wtedy, gdy słońce stanęło w zenicie, postanowili wytchnąć nieco i zlegli w cieniu starego platana, który swoją potężną, rozrośniętą koroną ocieniał więcej niż połowę podwórza. Trawa była miękka, gęsto okraszona białymi główkami stokrotek, a gdzieniegdzie i sterczącymi na sztywnych łodyżkach krzaczkami kwitnących na żółto jaskrów…
* * *
Kiedy ocknęli się po drzemce, student, do tej pory rozmowny, teraz zamilkł. Pan Jerzy natomiast posmutniał.
Wsiedli do bryki, a woźnica, szarpiąc lejcami i pokrzykując „wio!”, skierował konie ku gościńcowi. Wedle słów powabnej oberżystki – do granic Paryża nie było już daleko. Przed zmierzchem, nawet nie spiesząc się zbytnio, powinni osiągnąć cel podróży.
Białecki, zbliżając się ku rogatkom stolicy Francji, rozmyślał nad czasami, w jakich przypadło mu żyć. Niespokojnie było na świecie, niespokojniej niż kiedykolwiek dotąd. A co najgorsze diabeł się rozzuchwalił na dobre i coraz bardziej i coraz jawniej sobie poczynał. Ot, choćby to, co się wyrabiało na dworze nieboszczyka króla jegomości, Zygmunta Augusta, a potem też i nieboszczyka króla Stefana, który nie dość, że tolerował działania adeptów nauk tajemnych, to przyszedł czas, że mu ich – najznamienitszych w tamtoczesnej Europie, mianowicie Anglików Johna Dee i Edwarda Kelly’ego2 – sprowadził do monarszych komnat naturalny ojciec jego Kasi, wojewoda i senator, Olbracht Łaski. Ale nic dobrego z tego nie wynikło, poza podejrzeniami, że króla Batorego, który dla wielu osób był mocno niewygodny, otruto… Niby nikt niczego nie udowodnił, ale…
Na Zachodzie zaś było jeszcze gorzej. A już w szczególności w Italii i Francji. Tutaj nie zabawiano się wyłącznie obliczaniem biegu gwiazd i zastanawianiem się nad ich wpływem na losy świata i poszczególnych osób, nie tylko zabawiano się wywoływaniem duchów, nie tylko dopuszczano się wyuzdanych orgii, ale sprawowano też wyjątkowo obrzydliwe krwawe obrzędy – bluźniące Bogu – ku czci Szatana.
Francja, ta najstarsza córa Kościoła, jak ją nazywali papieże, coraz bardziej stawała się pierwszą córą Diabła.
Jur uświadomił sobie jednak, że jest niekonsekwentny wobec samego siebie, że z jednej strony całą tę okultystyczną, hermetyczną, czarnomagiczną obsesyjną namiętność, która przerastała Europę niczym grzybnia trujących muchomorów leśną ściółkę, uważał za coś bezdyskusyjnie złego, ale jednocześnie aż drżał z podniecenia, iżby te nauki zgłębić, a obrzędy poznać, doznając nieomal orgazmicznej rozkoszy na samą myśl o tym. Wmawiał sobie co prawda, iż tylko po to, by wiedzieć, jakie zło światu zagraża, żeby przeniknąć zamiary i strategię i cele przeciwnika, dobrze jednak przecież wiedział, iż się tak tylko oszukuje i szuka usprawiedliwienia swoich, ku śmiertelnemu grzechowi wiodących, poczynań. A przez to wszystko wewnętrznie był rozdarty…
Gdy słońce zaszło i tylko kilka krwawych jego promieni wyglądało zza horyzontu, pan Jerzy jakby się ocknął. Chłód przeniknął mu ciało, wzdrygnął się i skulił w sobie. Jednak to wszystko, co teraz – nudząc się w podróży – uzmysłowił sobie, nijak się miało do czystego kultu, jaki oddawano Diabłu.
I tutaj prym też wiodła Francja.
Chociaż po uroczyskach i leśnych ostępach całej Europy odbywały się jakieś obrzędy skryte, ku czci ciemnych mocy, to pierwszy naprawdę głośny proces o oddawanie czci Szatanowi odbył się na tej właśnie, na francuskiej ziemi, a został wytoczony panu Gillesowi de Rais marszałkowi Francji, sodomicie, gwałcicielowi dzieci i ich okrutnemu mordercy, ale także towarzyszowi broni Joanny d’Arc, który poświęcił się całkiem komu innemu, niż Dziewica Orleańska…
O tym, co działo się na dworze ostatnich Walezjuszy, już nie szeptano, a mówiono nieomal w głos. Za Henryka IV, łże katolika (bo tak naprawdę to w sercu hugenota, a może i nie, może wręcz poganina?) okultyzm wręcz kwitł. I to pod wszelkimi postaciami. Prym wiodła oczywiście astrologia, ale ona działała jawnie. Nawet Kościół ją tolerował, a po cichu popierał i korzystał z jej usług.
Działy się jednak obrzydliwsze rzeczy, sprawy i sprawki… Jak choćby Lamesse de saint Sécaire, czyli msza św. Sekariusza, będąca rodzajem zabiegu magicznego sprawowanego po to, aby na czyjegoś wroga sprowadzić śmierć, ale nie raptowną, nagłą, lecz powolną rozciągniętą w czasie i sprawiającą jak najwięcej cierpień. Była to parodia mszy katolickiej, którą musiał odprawić nie byle kto, ale ważnie wyświęcony ksiądz. Asystować zaś przy tym obrzędzie powinna mu jego kochanka.
Jerzy przypomniał sobie, co na temat owej bluźnierczej mszy wyczytał w papierach pozostałych po Illuminatusie.
Mszę taką rozpoczynano o jedenastej przed północą i równo o północy musiano ją zakończyć. Celebrowano ją zaś od końca. Ofiarowywano i konsekrowano nie białą, ale czarną hostię, a zamiast wina używano wody ze studni, w której wpierw rytualnie utopiono noworodka albo płód wydarty z brzucha matki.
Msza taka była rozpowszechniona przede wszystkim na terenie Gaskonii, za której granicą, tuż, na prawym brzegu Garonny, leżała Tuluza – katarskie gniazdo przez wieki. Przypadek? Być może… Pan Jerzy nie był tego taki pewny.
Chociaż zapewne odprawiano ten rytuał również i w innych regionach Francji, a może i poza jej granicami… Podobno jego skuteczność była blisko stuprocentowa. Msza, na czyją intencję została odprawiona, powoli słabł, sechł, aż w końcu duch z niego uchodził i gasł. Lekarze wówczas byli bezradni. Żadnemu z nich nigdy nie udało się przywrócić do zdrowia kogoś dotkniętego przekleństwem mszy św. Sekariusza…
Bluźnierstwa przeciw Bogu i te straszne, budzące grozę i przerażenie poczynania, jakich dopuszczali się Francuzi, nie pozostawały bez odpłaty ze strony Boga.
A właściwie to może nie tak, może Bóg, nie krępując wolnej woli tych, którzy mu wygrażali pięściami, pozwolił, iżby Szatan wzmógł na tej ziemi swoją nadzwyczajną aktywność. I wzmógł. Rzeczywiście wzmógł.
To we Francji właśnie, a nie gdzie indziej, wybuchła nieomal epidemia opętań, z których najgłośniejszym podówczas przypadkiem chyba, bo niezbyt oddalonym w czasie, było opętanie w Aix-en-Provence z roku Pańskiego 1611, o którym było głośno w całej Europie, a którego rozpoczęcie, przebieg i tragiczne zakończenie było doskonale znane panu Jerzemu. Nie wiedział on tylko jednego, i chyba miał się już tego nie dowiedzieć, iż poznał był kiedyś, w mrocznej, diabolicznej Jaskini Salamanki, głównego aktora dramatu, ojca Gaufridiego…
Kiedy Henryka IV, roku Pańskiego 1610, zadźgał nożem fanatyczny François Ravaillac, a władzę po nim formalnie objął Ludwik XIII, a faktycznie – jako regentka – rządziła Francją Maria Medycejska, znajdująca się pod przemożnym wpływem kardynała Armanda-Jeana du Plessis de Richelieu3, mogło się zdawać, że nastały złe czasy dla astrologów i magów. Myliłby się jednak, kto by tak myślał. Teraz dopiero nastąpił bujny rozkwit czarnoksięstwa! Z jednej strony królowa była bigotką, otaczającą się katolickim klerem, z drugiej jej najbardziej zaufanymi były osoby parające się naukami tajemnymi… Z jednej strony dla przykładu srodze karano bluźnierców i czcicieli Złego, jak na przykład pewnego katolickiego księdza, którego, roku Pańskiego 1615, za takie właśnie przewiny, za udział w sabatach i mszach św. Sekariusza, spalono na stosie, z drugiej – innych, jemu podobnych, suto wynagradzano, darząc ich najwyższym zaufaniem i obdarowując najwyższymi godnościami. Aż do tego, 1617, roku…
Pan Jerzy się otrząsnął, a chcąc się pozbyć nieprzyjemnych, własnych złych myśli zagadnął do towarzysza podróży:
– Nad czym dumasz, młodzieńcze, że tak milczysz i tylko wzdychasz?
– A, o wielu rzeczach rozmyślam… Na przykład, z jak bardzo odległych stron przybywasz, panie kawalerze…
– E… to raczej nie jest powód do wzdychania.
– Rzeczywiście. Ma pan rację, dostojny panie…
– Zatem?
– Cóż, jakoś z Boską i pańską pomocą szczęśliwie dotarłem do Paryża, ale gdzie tu głowę skłonię, to już nie wiem. Pewnie na razie pod którymś z mostów, bo na opłacenie noclegu teraz akurat mnie nie stać…
– Hm… – mruknął pan Białecki. Przez ów czas, póki nie sprzedam domu, którego jestem właścicielem, mogę ci – za dobre słowo – zapewnić dach nad głową, ale to – jak sądzę co najwyżej na tydzień-dwa…
– Ha! Dobre i to. Za ten czas się rozejrzę i może znajdę jakąś sublokatorską kwaterę za drobną monetę.
– Mamy jednak mały problem, nie wiem, jak do owego domu trafić.
– A gdzież się on znajduje?
– Przy rue de la Tannerie.
– A numer znacie, panie?
– Znam.
Żak uradowany plasnął w dłonie!
– Wiem, gdzie to jest! To na przedmieściu. A stąd już całkiem niedaleko.
– Zatem prowadź – Białecki odetchnął z nieskrywaną ulgą.
Student żwawo przesiadł się na kozioł i usadowił obok woźnicy, któremu jął tłumaczyć, którędy ma jechać, iżby było najbliżej… Zmrok bowiem gęstniał coraz mocniej…
1Tajemniczy przedmiot czy naczynie – kielich. Na ogół uważane za ten kielich, z którego Pan Jezus pił podczas Ostatniej wieczerzy i do którego później zebrano krew wypływającą z Jego przebitego boku.
2John Dee (1527-1608) i Edward Kelly (1555-1597) – angielscy okultyści, kabaliści alchemiści i astrologowie.
3Kardynał, diuk, francuski polityk i wybitny mąż stanu – żył w latach 1585-1642.
Pan Białecki trzymał w ręku kartę welinową, na której starannym pismem, wcale nie przypominającym nerwowego pismo doktora, widniał taki oto łaciński tekst:
„W razie mojej śmierci albo też mojego zaginięcia, czy też zniknięcia, gdy rok minie od tego momentu, mój dom w Paryżu, przy rue de la Tannerie, ma przejąć na własność z całym jego wyposażeniem – pod warunkiem, o którym będzie niżej – uczeń mój, polski szlachcic, pan Jerzy Białecki herbu Leszczyc. Z tym że jeśli chciałby dom ów sprzedać, ma wpierw obowiązek opróżnić go ze wszystkiego – mebli, ksiąg oraz wszelkich innych sprzętów i ma być on całkowicie pusty, inaczej sprzedaż nie będzie mieć mocy prawnej i ma zostać uznana za niebyłą, spadkobierca utraci do owego domu prawo, dom zaś, jak i cała posesja, przejdą wtenczas w ręce aktualnie panującego króla”.
Ten sam tekst powtórzony był jeszcze dwukrotnie – po francusku i po polsku i opatrzony charakterystycznym podpisem zaginionego doktora Cadavera Illuminatusa. Wyglądało to tak, jakby Cadaverowi podsunięto gotowy tekst, a on był zmuszony go podpisać.
Tak czy siak, pan Jerzy pomyślał sobie, że zaginiony doktor nie powiedział prawdy, iż musiał uchodzić z Francji, bo rzekomo nie miał gdzie się podziać. Przecież posiadał dom i do niego – jeśli istotnie mieszkał w Luwrze – mógł się przenieść. Musiał być zatem inny zgoła powód jego powrotu do Polski. Tak czy inaczej, tkwiąc pod Sandomierzem, nie miał szans na rozwikłanie tej zagadki.
Siedział więc zamyślony, a pewna pokusa powolutku zaczęła mu się wgryzać w mózg i w serce…
* * *
– Kasiu – Jerzy przy kolacji odezwał się do żony. – Kasiu, powiedz mi, co mniemasz na temat owego tajemniczego przybysza, który zabrał ze sobą, na moich oczach, a trzeźwym był i przytomny, naszego doktora?
– Co mniemam? Ano to, iż doktor nie był takim świętoszkiem, za jakiego starał się uchodzić. Miałam czas i możliwości, by mu się dobrze przyjrzeć.
– I cóżeś wypatrzyła?
– A choćby to, że chociaż bywał w kościele, to ani razu się nie przeżegnał, nie ukląkł, nawet na Podniesienie, że o spowiedzi i Komunii świętej nie wspomnę. A widziałeś kiedyś u niego jaki przedmiot poświęcony? Nic – ściany puste. Ni krzyżyka, ni obrazka… Jakby był poganinem. A co się z nim stało? Myślę, że miał konszachty ze Złym i kiedy nadszedł czas, Zły przyszedł po niego, jako po swoją własność… Powiem ci, jeszcze, że kiedy „się zapodział” odczułam ulgę, iż nie będzie miał już żadnego wpływu na nasze dzieci.
– Nie przesadzasz aby, Kasiu?
– Nie, nie przesadzam. Był twoim nauczycielem. Niby niczego zdrożnego cię nie uczył, ale… ale zasiał w tobie wiele wątpliwości, które teraz każą ci wzdychać, zaprzątają głowę i zabierają spokój. Częściej bujasz myślami gdzieś w obłokach, niż jesteś nimi przy mnie i przy dzieciach. Smutne to i to mnie martwi.
– Ale przecie, gdyby nie on, nie jego intryga, to nie bylibyśmy małżeństwem…
– To fakt. Cieszę się z tego, iż jestem twoją żoną i matką twoich dzieci, ale jakiś robak mimo wszystko wgryza mi się w duszę.
– Przecie, zaraz jak wzięliśmy ślub, udaliśmy się z pielgrzymką do Krakowa, do grobu św. Jacka Odrowąża i tam przed ojcem dominikaninem, pod stułą, u kratek konfesjonału wyznaliśmy swoje przewinienie. To oszustwo, jakiego żeśmy się dopuścili… I przecie rozgrzeszył nas z tego, więc – uważam – sprawa już zamknięta!
– Ty może nie, ale przecie ja dalej tkwię w oszustwie, udając córkę człowieka, który nie był moim ojcem… – w oczach Kasi zaszkliły się łzy.
– Nie, moja kochana, nie masz racji, wszak on na łożu śmierci oficjalnie uznał cię za córkę. Nie prowadził w twojej sprawie żadnego śledztwa, a mógł przecie podejrzewać, iżeś dla niego kimś obcym, łasym – jeśli nie na majątek – to na nazwisko. Miałabyś go za durnia? O nie! Ja myślę, że on dobrze wiedział, bo powiedział mi o tym Cadaver, iż wyznał mu to w wieczór przed śmiercią, że rozgryzł intrygę, a mimo wszystko uznał cię za swoje dziecko, za swoją krew. Grał to przedstawienie do końca. Czemu? Tego się już nigdy nie dowiemy. Zatem możesz być w sumieniu spokojna.
Kasia, słysząc te słowa, odetchnęła z wyraźną ulgą.
– Ty naprawdę jesteś tego pewny, Jur, czy tylko mnie tak pocieszasz?
– Pewny, Kasiu, kochanie ty moje, pewny! Zresztą, jeśli masz wątpliwości, idźże raz jeszcze do spowiedzi, ujawnij kapłanowi te wątpliwości i uczyń tak, jak on orzeknie. Najwyżej nasze dzieci stracą szlachectwo i tyle. Majątku nikt ci nie odbierze, boś go legalnie otrzymała. A tego nikt się nie waży zakwestionować.
– Skoro tak radzisz, tak też i uczynię.
– Proszę cię tylko, nie wyznaj tego naszemu plebanowi! Ani też żadnemu z sandomierskich świeckich księży czy mnichów. Bo wszyscy nas przecie znają.
– To gdzie?
– Jak i poprzednio – w Krakowie. Wybieram się tam za parę dni, to możemy pojechać razem.
* * *
Pani Waleria Białecka, czyli dawniejsza Kasia, odeszła od kratek konfesjonału w krakowskim kościele ojców franciszkanów uspokojona i rozpromieniona.
Wszystko, co jej powiedział Jerzy, potwierdził spowiednik. Mogła wreszcie odetchnąć z ulgą i sypiać spokojnie, bo sumienie nie miało już powodu, by jej cokolwiek wyrzucać.
* * *
Po powrocie do rodzinnego dworu Białeckich Jerzy zaczął się jednak jakoś dziwnie zachowywać.
– Cóż ci to, mój panie mężu? – pytała Kasia.
Ale on tylko wzdychał ciężko i jakoś nie mógł zebrać się w sobie, żeby się jej zwierzyć ze swoich dusznych rozterek.
Ponieważ jednak kobieta nie ustępowała i naciskała coraz mocniej, w końcu, gdy odpoczywali w ogrodzie po obiedzie, wyciągnął zza pazuchy welinową kartę złożoną we czworo i podał żonie.
– Czytaj.
Kasia, wprawna w tej sztuce, szybko przebiegła oczami tekst i ze zdumieniem popatrzyła na męża.
– Coś podobnego!
– Ano właśnie: coś podobnego…
– I co zamierzasz uczynić?
– Sam nie wiem. Dom w Paryżu pewnie co nieco wart. Może pojadę? Może go spieniężę?
– A może pluń na to. Brakuje nam tu czegoś? Żyjemy w dobrobycie, bez tych paru talarów za dom spokojnie się obejdziemy. Nie przesadzając, ale dzięki skarbom hrabiego, mego niby-ojca, jesteśmy bogaczami!
Ale pan Jerzy się zasępił. Nie na domu mu zależało, na to mógłby machnąć ręką, chociaż i domu byłoby żal. W głowie miał ciągle to dziwne zastrzeżenie, że jeśli chciałby budynek sprzedać, to ma go ze wszystkiego opróżnić. Po co? To go zastanawiało. A może była to zaszyfrowanawskazówka – przeszukaj dom, a znajdziesz w nim coś ważnego albo wartościowego…
I to był jedyny powód, dla którego, mimo wszystko, chciałby pojechać do Paryża.
Kiedy zwierzył się z tego Kasi, ta zrobiła kwaśną minę, ostatecznie jednak, wzruszywszy ramionami, powiedziała:
– Skoro to, Jerzy, jest takie ważne dla ciebie, to jedź. Nie będę ci stawała na przeszkodzie.
– To może jedźmy razem?
– Razem? A dzieci? Chcesz je zostawić ze służbą. O! Co to, to nie!
Zamilkli. Minęła dłuższa chwila, zanim Kasia podjęła przerwaną rozmowę.
– A na jak długo chciałbyś się tam wybrać?
– Hm… a bo ja wiem? Pojęcia nie mam, gdzie ta posesja z domem, w jakim jest stanie, ile może być warta, czy prędko znajdę nabywcę, jak długo potrwa opróżnienie domu. Co z tymi sprzętami zrobię? Przecie ich tutaj nie przywiozę… Myślę, że najbiedniej całe to przedsięwzięcie zajmie mi ze 3-4 miesiące, oczywiście licząc z podróżą w jedną i drugą stronę.
– Niechże będzie… jedź, ale pamiętaj, że my tu będziemy za tobą bardzo tęsknić… – Kasia przytuliła swój policzek, do policzka męża.
Pan Białecki od dnia, w którym zniknął stary Cadaver Illuminatus, nie mogąc odnaleźć spokoju, dręczony wciąż i wciąż wracającym obrazem cienistej lipowej alei, w której, na jego oczach, rozpływają się dwaj mężowie… a potem ten krzyk niewątpliwie doznającego męczarni doktora… usiłował dociec zarówno przyczyny, jak i tego, w jaki sposób mogło dojść do budzącego grozę tajemniczego zjawiska.
Pierwsze, co przychodziło na myśl Jurowi, to owo, że Cadavera porwał diabeł i zawlókł go w czeluści piekielne. To, czego był świadkiem było jednakowoż nie tylko dziwne, lecz i przerażające, a na dodatek tak nieprawdopodobne, iż nie sposób było w to uwierzyć. I to nawet nie dając wiary własnym oczom i uszom!
Lecz kto mu to mógł wytłumaczyć, objaśnić? Miejscowy pleban na kazaniu, nieudolnie, własnymi słowami, streszczający perykopę ewangeliczną, którą przed chwilą przeczytał, ani tego nie potrafił, ani nie chciał niczego przekazać, niczego nauczyć, niczego rozświetlić, bo i sam nic nie umiał.
Dla plebana było dobrze tak, jak było. Po mszy czekały go kluski z rosołem i obsmażona na masełku zacnych rozmiarów kurza noga albo pół kaczki, które mu przyrządziła dorodna i urodziwa gospodyni i to mu za cały ziemski raj i krynicę mądrości starczało.
Ale pan Białecki się dręczył.
Odczekawszy czas jakiś, albowiem mu się zdawało, iż Cadaver jeszcze powróci, ostatecznie – po dłuższym czasie – uznawszy, że jednak nie, wszedł do jego izby i rozejrzał się po niej. Niewiele tam było. Nawet książek – tych ledwie kilka. I każdą z nich znał, ale grzebiąc po kątach, natknął się na skrytkę w szafie, gdzie zza ruchomej deski zaplecka wyciągnął plik papierów, zapisanych nerwowym charakterem swego byłego preceptora.
Zaczął je przeglądać, a im bardziej zagłębiał się w ich treść, tym większej pewności nabierał, iż jego nauczyciel miał o wiele większą wiedzę, niźli ta, do której się przyznawał. Tak… musiał być adeptem. To nie ulegało najmniejszej nawet wątpliwości. Ze zdumieniem zauważył, że z tych zapisków dowiaduje się o rzeczach i sprawach, które go od dawna już nurtowały. Może nie było tam jasnych, prostych i ostatecznych odpowiedzi, ale wskazanie kierunku, w którym winien podążać, chcąc posiąść gnostyckie oświecenie… a może i te odpowiedzi były, tylko on ich nie potrafił odczytać?… Tak czy inaczej – znalazł jednakowoż punkt zaczepienia.
Pan Jerzy Białecki z ogromnym zainteresowaniem począł więc studiować owe szkice i notatki, jakie zostały po starym Cadaverze i ze zdumieniem spostrzegł, iż w jednym z dokumentów są przedstawione jakby w skrócie pewne sprawy: dzieje ludzkości, które stary doktor odnosił do wydarzeń ze swojego życia, jakby był co najmniej nadczłowiekiem, jeśli nie… samym wręcz bogiem. Tyle że według pewnego klucza, notacji, czy też kodu, który od razu rzucił mu się w oczy. W kodzie owym bowiem dominowała liczba 17.
Być może Cadaver, czyli po polsku trup, wydarzenia te porównywał i w jakiś niepojęty dla Jura sposób odnosił do siebie, bo z siedemnastki zapisanej cyframi rzymskimi w formie XVII, da się utworzyć anagram VIXI, co zapisane małymi literami, aby łatwiej nam było to przeczytać, nie myląc z cyframi, przybiera formę łacińskiego słowa vixi, będący czasem przeszłym czasownika żyć, czyli żyłem, a w domyśle i uzupełnieniu: lecz teraz już nie żyję. Ergo – jestem trup – cadaver.
Ale… przecie wcale nie tak się musiało tę siedemnastkę interpretować, bo równie dobrze mogła ona oznaczać – żyłem, lecz w innym sensie – istniałem, a teraz już nie istnieję, skończyłem się – skończyłem się jako pewien period, pewien przedział czasowy, a może… inkarnacja? Ale ponownie się odrodzę w nowym ciele i znów na ten świat powrócę, mniej czy bardziej zaznaczając się na jego dziejach?
Pan Jerzy ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że jest zbyt głupi, iżby snuć takie dociekania i zagłębiać się w obliczeniach, bez żadnego, najskromniejszego nawet przygotowania, wyłącznie na podstawie skąpych i schematycznych notatek Illuminatusa.
Uznał zatem, że lepiej zrobi, jeśli na razie zostawi to wszystko, a zajmie się dokładniejszym przeszukiwaniem izby opuszczonej przez doktora. A nuż jeszcze coś ciekawego w niej znajdzie?
Do odłożonego na razie pasjonującego tematu zamierzał jednak jeszcze kiedyś powrócić. Nie planował, kiedy, ale miał taki zamiar… Całą tę numerologię pozostawił w zawieszeniu… Dopóki się z nią gruntownie nie zapozna. O ile, oczywiście, będzie mu to dane.
ŻYCIE BŁOGOSŁAWIONEGO ANDRZEJA BOBOLI, MĘCZEŃSTWO I PRZEPOWIEDNIE.
Andrzej Sarwa 20. XII. 2022.
Urodził się w 1592 r. w województwie sandomierskim. Dotąd nie wiemy imion jego rodziców i miejscowości, w której przyszedł na świat. Niesiecki 1) podaje, że ojcem błogosławionego był Krysztof, za Niesieckim powtarza to samo O. Marcin Czerminski 2) zaznaczając, że Krysztof Bobola oprócz syna Jędrzeja miał córkę Urszulę poślubioną przez Andrzeja Zborowskiego. Na podstawie dokumentów znajdujących się w archiwum parafialnym w Jankowicach twierdzimy z wszelką pewnością, że Krysztof Bobola nie dwoje, a czworo miał dzieci, a mianowicie: 1. Andrzeja ożenionego z Marcjanną, z Łapszów Trembecką dziedzica Ruszczy, Nietni, Niedrzwicy, Zbigniewic i folwarku Kąpie. 2. Jakuba ożenionego z Zofią z Tulkowic Tulkowską, dziedzica Jankowic, Wilczyc, Dacharzewa i Pęczyn. 3. Córkę Urszulę za Andrzejem Zborowskim i 4. Córkę Katarzynę za Pawłem Suliszowskim.
Odnośnie do Bobolów, Niesiecki podaje inne jeszcze błędne wiadomości. Błogosławiony Andrzej ówczesne nauki gimnazjalne skończył w kolegium jezuitów w Sandomierzu, w 1611 r. wstąpił do ich nowicjatu w Wilnie, gdzie uczył się filozofii trzy, teologii cztery lata. W przerwie pomiędzy filozofią a teologią był przez dwa lata nauczycielem, w kolegiach swojego zakonu. Odznaczał się szczególną zdolnością w uczeniu się obcych języków, po grecku nprz. mówił tak biegle, jak po polsku. Po przyjęciu świeceń kapłańskich w Wilnie rozpoczął życie pełne pracy i poświęceń; wielka jego nauka, znajomość obcych języków i niepospolita wymowa, złożyły się na to, że był jednym z najznakomitszych mówców. Oprócz kazań, głoszonych z ambony, oddawał się z wielkim zapałem pracy misyjnej w okolicach Bobrujska i Pińska, gdzie nawracał nie tylko całe rodziny, ale i parafie z popami prawosławnymi. Podczas grasującej w tych okolicach zarazy chętnie śpieszył z pomocą zadżumionym, lecząc nie tylko dusze, ale i ciała.
W 1657 r. gdy motłoch kozacki w okolicach Bobrujska i Pińska urządzał formalne obławy na Polaków katolików, błogosławiony Andrzej udał się do Janowa, który uważał jako bezpieczniejsze miejsce. 16 maja oddział kozaków dopytywał się o niego w miejscowości Peredile; kiedy modlił się po odprawionej Mszy św., zawiadomiono go, że kozacy blisko i szukają „duszochwata”, na razie chciał zostać we wsi i spokojnie oczekiwać śmierci męczeńskiej, potem dał się namówić naleganiom katolików i wyjechał, w drodze jednak wpadł w ręce kozaków pod wsią Mogilno niedaleko Janowa; woźnica uciekł do lasu; kozacy, obstąpiwszy Andrzeja, namawiali go do odstępstwa od wiary katolickiej i przyjęcia prawosławia. Po stanowczej jego odpowiedzi, że prawdziwego Kościoła Katolickiego nigdy się nie wyprze, zdarli z niego sutannę, przywiązali do płotu i bili nahajkami; widząc to, pracujący w polu wieśniacy, ze strachu pouciekali. Potem kozacy uwili z wierzbowych gałęzi koronę, wcisnęli Andrzejowi na głowę, ściskając tak mocno, że aż czaszka trzeszczała; pokaleczywszy ręce, przytroczyli je do dwóch siodeł i między dwoma końmi zawlekli do Janowa, w drodze okładali toporkami, zadając dwie rany w głowę. W Janowie esauł kozacki zapytał: „Toś ty jest księdzem katolickim?”
Wtedy męczennik stanowczo i z pewnym akcentem radości wypowiedział otwarcie: „Jestem kapłanem katolickim, urodziłem się w tej wierze i chcę w niej umrzeć. Moja wiara jest prawdziwa i prowadzi do zbawienia i zaprzeć się jej nie mogę. Raczej wy się nawróćcie i pokutujcie, bo nie zbawicie się w błędach waszych. Jeżeli wzgardzicie waszymi schizmatyckimi błędami i przyjmiecie tę wiarę, którą ja wyznaję, rozpoczniecie poznawać Boga i zbawicie swe dusze”. Spokojna odpowiedź zakonnika doprowadziła esauła do wściekłości, zamierzył się szablę i tylko mimowolne zasłonięcie się ręką ocaliło Andrzeja. Cięcie jednak szabli skaleczyło palec u prawej ręki; nastąpiło drugie cięcie, przecięło żyły i nadwerężyło kość w lewej nodze. Odpowiedzią Boboli na te cięcia było nowe wyznanie wiary: „Wierzę i wyznaję, że jest tylko jeden Bóg i jeden prawdziwy Kościół i jedna prawdziwa wiara katolicka”.
Wtedy jeden z kozaków wyłupił końcem szabli oko Andrzejowi. To wszystko jednak było tylko wstępem do dalszych stokroć okrutniejszych męczarni. Zaprowadzono Andrzeja, a raczej zawleczono do rzeźni, pociągając za lewą nogę tak gwałtownie, że ją, wyrwali ze stawu w biodrze i w rzeźni rozłożono na rzeźnickim stole, zamknięto drzwi i poczęto gorejącymi drzazgami przypiekać boki; przy tej męczarni ponowiono namowy do odstępstwa. Zauważywszy wygoloną, na głowie tonsurę, czyli koronę, wycięli mu w tym miejscu do kości duży krąg skóry, u lewej ręki poranili palce, a z prawej zdarli skórę, przewrócili twarzą, do stołu i zawołali z szyderstwem: „Ubierzemy cię w ornat”, nożami rzeźniczymi zaczęli wycinać skórę na ramionach i plecach, nadając formę ornatu, rany posypali sieczką i obrócili męczennika twarzą, do góry dla lepszego wciśnięcia się sieczki w rany i bili po twarzy tak, że nabrzmiała krwią, wbijali igły i drzazgi za paznokcie u prawej ręki, obcięli nos i wargi, wyrznęli kilka sztuk ciała w okolicach serca i tułowia, wycięli w szyi otwór, wyrwali język, rzucając na ziemię, przywiązali postronki do nóg, pociągnęli ciało do góry, głową, na dół, a widząc konwulsyjne drgania, żartowali: „Patrzcie, jak Lach tańcuje”, Po wyjściu katów z rzeźni wiszącego jeszcze z godzinę i walczącego ze śmiercią, dwoma cięciami szabli dobił oficer kozacki.
To wszystko stało się 16 maja 1657 r. o godzinie 3 po południu. Po męczeństwie Boboli kozacy w popłochu i nieładzie uciekli z Janowa. Ciało męczennika wyrzucone z rozkazu esauła na pole przeniesione było wkrótce do kościoła parafialnego, gdzie, przybrane w kapłański mszalny ubiór, spoczywało na katafalku dwa tygodnie i ciało nie psuło się, było giętkie, jak żywe. Z Janowa przeniesiono zwłoki do grobów zakonnych w Pińsku i umieszczono w podziemiach kościoła jezuitów, gdzie w zapomnieniu zostawały przez 44 lata. W 1701 r. O. Marcinowi Godebskiemu ukazał się jakiś nieznajomy jezuita, a zapytany, kto jest, odpowiedział: „Ja jestem Andrzej Bobola, wasz brat, umęczony przez kozaków za wiarę. Szukajcie mojego ciała i odłączcie je od innych. Ja będę opiekunem waszego kolegium”. Na trzecią, noc objawił się znowu jednemu z zakonników i dokładnie opisał miejsce, gdzie znajdowało się jego ciało doskonale zachowane.
W 1730 r. komisja złożona z zaprzysiężonych lekarzy badała relikwie, okazało się, że ciało było giętkie i miękkie, krew zakrzepnięta, ale nie zepsuta.
Ks. Aleksander Bastrzykowski, Monografia historyczna parafii Jankowice Kościelne Sandomierskie, Warszawa 1927, s. 157-158.
————————-
Z Okólnika J. O. Arcypasterza, tyczący się zaprowadzenia czci błogosławionego A. Boboli.
Leon Przyłuski
z Bożego zmiłowania i łaski Ś. Stolicy Apostolskiej
arcybiskup gnieźnieński i poznański, legat tejże Stolicy, prałat domowy
i asystent tronu papieskiego i t. d.
Wszem wobec i każdemu z osobna, komu o tem wiedzieć należy, a w szczególności szanownemu duchowieństwu archidiecezji Naszych gnieźnieńskiej i poznańskiej wiadomo czynimy, żeśmy idąc w ślady ś.p. poprzedników naszych Stanisława Szembeka, arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa państwa, jako też Piotra Tarły, biskupa poznańskiego, którzy po kilkakrotnie prosili świętą Stolicę Apostolską o uzyskanie beatyfikacji świątobliwego sługi Bożego Andrzeja Boboli i powodowani szczególnym nabożeństwem prowincji naszej kościelnej ku temuż znakomitemu męczennikowi, a mając tylko na uwadze w powiększeniu czci dla świątobliwego sługi Bożego chwałę Boga w Trójcy jedynego, który jest także chwalebny w męczennikach swoich, mając na celu zbawienie wieczne mych kochanych owieczek, za przyzwoleniem Jego Świątobliwości Pana naszego Piusa papieża IX. z dnia 6. grudnia roku zeszłego udzielonem nam w formie należytej ku nabożeństwu publicznemu i kościelnemu błogosławionego Andrzeja Boboli męczennika towarzystwa Jezusowego dzień dwudziesty pierwszy lutego w powyżej rzeczonej połączonej archidiecezji naszej powagą naszą ordynariusza i wieczne czasy naznaczyli i niniejszym naznaczamy. Ku temu celowi oracje właściwe do mszy według modły od świętej kongregacji obrzędów naznaczonej, jako też lekcje właściwe do officium kościelnego, z obowiązku przypadającego, na nowo publikować polecamy.
Dan w Poznaniu dnia 29. września 1855.
+Leon, arcybiskup.
(L. S.)
Ks. Mirucki.
Lekcja IV
Andrzej Bobola, Polak, w województwie Sandomierskiem z szlacheckiej pochodzący rodziny, pierwsze młodości czasy w takiej skromności i niewinności chwalebnej przepędził, iż młodzieniec latami obyczajami zdawał się dojrzałym. Zapalony pragnieniem doskonalszego żywota, zrzekłszy się rodzicielskich dostatków, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego: gdzie co dzień większe czyniąc postępy, z natężeniem pracował nad ćwiczeniem się w cnocie doskonałości, i wkrótce tak daleko doprowadził, że był drugim pobudką i wzorem świętości. Po ukończonym nowicjacie życia zakonnego poruczono mu naukę i chrześcijańskie wychowanie młodzieży, a wyświęcony na kapłana całkiem się poświęcił na pozyskiwanie dusz dla Boga i całą prawie Litwę na apostolskich przeszedł wyprawach.
Przegląd Poznański. Pismo Sześciotygodniowe, Półrocze Drugie, Poszyt II, III i IV, Poznań 1855, s. 491-492
PRZEPOWIEDNIA ŚW. ANDRZEJA BOBOLI
List O. Grzegorza Felkierzamb o pojawieniu się błog. Boboli.
Jeden z białoruskich Jezuitów znajdujących się obecnie w Rzymie opisał szczegóły cudownego pojawienia się błog. Andrzeja Boboli na Litwie, w liście prywatnym, który dziennik Union franc-comtoise przed kilkoma miesiącami wydrukował. List ten podajemy w tłumaczeniu:
W r. 1819 znajdował się w Wilnie o. Korzeniecki dominikanin, kapłan wysokiej świętości i sławny kaznodzieja. Walczył on nieustannie a z niezmordowaną gorliwością przeciw błędom schizmatyckim i to nie tylko z kazalnicy, ale także w uczonych dziełach, które sprowadziły ze strony rządu rosyjskiego zakaz miewania kazań, ogłaszania jakichkolwiek pism, ba nawet spowiadania. Tak tedy zamknięty w klasztorze i skazany na nieczynność, biedził się w swojej samotności z myślą, że nic nie może dla chwały Bożej i zbawienia braci.
Owóż jednego razu, gdy był przyciśnięty smutkiem (zdarzyło się to w roku 1819, miesiąca i dnia nie pomnę), otworzył późno wieczór okno swojej celi i patrząc w niebo, zaczął wyzywać wielebnego Andrzeja Bobolę, ku któremu od dzieciństwa swojego czuł szczególniejsze nabożeństwo, chociaż jeszcze Kościół nie był tego Męczennika na ołtarzach postawił. O wielebny Andrzeju, mówił, wiele już lat przeszło, jak przepowiedziałeś wskrzeszenie nieszczęśliwej Polski. Kiedyż się ziści twoje proroctwo? Wiesz lepiej ode mnie, z jaką nienawiścią schizmatycy prześladują naszą świętą wiarę i jak starają się nasz kochany kraj, twoją ojczyznę, do schizmy popchnąć.Ach święty Męczennikunie pozwól na takie nieszczęście;wyjednaj u Boga Miłosiernego litość dla biednych Polaków. Niech Polska stanie się znowu jednym królestwem prawowiernym i Bogu podległym.
Już było późno w noc. O. Korzeniecki, skończywszy modlitwę, zamknął okno i chciał iść spać; aliści skoro się obrócił, ujrzał na środku celi poważną postać męską w ubiorze jezuity. Ta postać ozwała się: Stawiam się na twe wezwanie Ojcze Korzeniecki, jestem Andrzej Bobola. Otwórz jeszcze raz okno twoje, a dziwy obaczysz. Chociaż nieco przestraszony, uczynił dominikanin, co mu było rozkazane i z wielkim zdziwieniem ujrzał nie ciasny ogródek klasztorny, ale niezmierną przestrzeń rozciągająca się do krańców horyzontu. Płaszczyzna, którą masz przed sobą, mówił dalej wielebny Bobola, to okolica Pińska, śród której miałem szczęście ponieść męczeństwo dla wiary, przyjrzyj się, a dowiesz się o tym, co cię tak żywo obchodzi.
Ojciec Korzeniecki zwrócił znowu oczy na krajobraz, tą razą płaszczyzna była pokryta niezliczonymi batalionami Moskali, Turków, Anglików, Francuzów, Niemców i innych ludów, których nie umiał rozróżnić. Wszyscy oni walczyli z zaciekłością bezprzykładną. Zakonnik nie rozumiał, co to miało znaczyć; przyszedł mu w pomoc święty. Kiedy, rzekł, ludzie doczekają się takiej wojny, za przywróceniem pokoju nastąpi wskrzeszenie Polski, i ja zostanę uznany Jej głównym patronem. Uradowany obietnicą o. Korzeniecki, zawołał: O mój święty jakże mogę mieć pewność, że to widzenie, te odwiedziny niebiańskie i ta przepowiednia nie są złudzeniem wyobraźni, snem jedynie?– Daję ci na to rękę, odrzekł wiel. Andrzej, widzenie twoje jest prawdziwe i rzeczywiste. Wszystko się tak stanie, jakem ci powiedział. Udaj się teraz na spoczynek, zaś abyś miał znak mojego pojawienia się, ślad dłoni mojej na stoliku twoim zostawiam. To mówiąc, położył dłoń na stole i znikł.
O. Korzeniecki długo nie mógł przyjść do siebie; gdy się nieco uspokoił, podziękował z wylaniem Bogu i swojemu kochanemu Świętemu za otrzymaną pociechę potem zbliżywszy się do stołu, ujrzał wyciśnięty na nim ślad prawej dłoni Męczennika. Pamiątkę tę ucałował stokroć, zanim się spać położył. Nazajutrz ledwie się ocknął, pobiegł zaraz do stołu, aby się przekonać, azali ślad cudowny pozostał, a widząc go równie wyraźnym, jak w nocy, zbył wszelkiej wątpliwości. Zaczym zawołał do swej celi wszystkich ojców i braci klasztoru, i opowiedział im o niesłychanej łasce, jaka go spotkała. Wszyscy wtedy oglądali wycisk dłoni przez wielebnego dla przekonania pozostawiony.
Że o. Korzeniecki żył w ścisłej przyjaźni z ojcami naszego Towarzystwa, uwiadomił o wszystkim Jezuitów Wielkiego Kolegium w Połocku, między którymi się znajdowałem. Opowiadanie całego zdarzenia słyszałem na własne uszy.
Przegląd Poznański. Pismo Sześciotygodniowe, tom XX, Poznań 1855, s. 292-293.
Objaśnienia redakcji:
W dawnej literaturze, a także i oficjalnych dokumentach kościelnych jest podawane, iż św. Andrzej Bobola rodził się w województwie sandomierskim, a wg litewskiej (i tylko litewskiej!) Wikipedii wprost, że w samym mieście Sandomierzu: „Šv. Andriejus Bobola (lenk. Andrzej Bobola; 1591 m. spalio 3 d. Sandomeže, Lenkija – 1657 m. gegužės 16 d. Polesės Janovo apylinkėse) – šventasis, kunigas, kankinys. (…) Šv. Andriejaus Bobolos gimęs 1591 m. Sandomieže (Sandomierz, Lenkija), Andriejus Bobola 1611 m. įstojo į Jėzaus Draugiją. 1622 m. įšventintas kunigu jis buvo vienos Vilniaus marijinės kongregacijos pamokslininkas ir vadovas. Nuo 1636 m. jis tapo keliaujančiu misionieriumi ir siekė sutaikyti stačiatikius su Šventuoju Sostu [w:] Šv. Andriejus Bobola – https://lt.wikipedia.org/wiki/Andriejus_Bobola – dostęp: 20 grudnia 2022].
Informacje dot. województwa sandomierskiego podaje także autor pierwszego życiorysu świętego, jaki ukazał się w języku polskim, Ks. Aleksander Sobieszczański S.J., Rektor Kolegium Jezuickiego w Przemyślu w dziełku: Apostoł Piński, żarliwością zbawienia dusz ludzkich pałający, to iest Życie y Śmierć Świątobliwej Pamięci W.X. Jędrzeja Boboli, Societatis Jesu etc., Sandomierz 1755, s. 14 i n.).
Tymczasem Strachocina, wszędzie dziś uznawana za miejsce narodzin św. Andrzeja, chociaż i tam Bobolowie mieli swoje posiadłości, leżała już w województwie ruskim. Jako rzekomo pewne miejsce narodzin świętego niezbyt dawno wymyślił je proboszcz tamtejszej parafii.
W samym Sandomierzu do dziś zachował się budynek konwiktu dla ubogiej młodzieży szlacheckiej pobierającej nauki w sandomierskim kolegium jezuickim ufundowanego przez Jakuba Bobolę (1578-1636), podczaszego sandomierskiego, prawdopodobnie stryjecznego brata św. Andrzeja. Licznych śladów po Bobolach w powiecie sandomierskim I Rzeczypospolitej nie brakuje.
Jednakże jest to sprawa zapewne nie najważniejsza, bo ważniejsza jest inna, tycząca się przepowiedni św. Andrzeja Boboli zawartej wliście o. Grzegorza Felkierzamb i warto opatrzyć ją kilkoma uwagami. Mamy nadzieje, że dość istotnymi, zadając pewne pytania:
– Czy się już ona wypełniła?
– Bez wątpienia nie.
– Dlaczego?
– Otóż chociaż w roku 1819 po Kongresie Wiedeńskim (1815) formalnie przywrócono nazwę Królestwa Polskiego, a car Aleksander I (1777-1825) przybrał tytuł króla polskiego, to jednak koronowany nie był. Oficjalnie na króla polskiego koronował się dopiero jego następca Mikołaj I Romanow (1796-1855). Zatem w roku 1819 funkcjonowała nazwa, ale nie było króla. Mikołaj I natomiast i formalnym i faktycznym królem Polski był zaledwie kilkanaście lat. Potem go zdetronizowano, chociaż władzę zachował. A więc tego krótkiego czasu nie można uznać za odzyskanie przez Polskę niepodległości.
Taki stan rzeczy utrzymał się aż do roku 1918, kiedy to ogłoszono, iż przepowiednia św. Andrzeja Boboli w końcu się sprawdziła. Ale czy rzeczywiście? Niepodległość okresu „międzywojnia” trwała zaledwie dwie dekady, można więc ten czas uznać co najwyżej za okres pieredyszki i nic ponadto. Poza tym wielka wojna ludów i narodów bynajmniej nie zakończyła się na terenie obecnej Białorusi.
– Na co więc czekamy?
– Warto ponownie przywołać słowa świętego: Kiedy, rzekł [św. Andrzej], ludzie doczekają się takiej wojny, za przywróceniem pokoju nastąpi wskrzeszenie Polski, i ja zostanę uznany Jej głównym patronem.
– Czy taka wojna już miała miejsce, kończąc się tam, gdzie św. Andrzej poniósł śmierć męczeńską?
– Nie.
– Czy został głównym patronem Polski?
– Nie. W roku 2005 Jan Paweł II ogłosił św. Andrzeja jedynie patronem drugorzędnym. „Głównymi patronami Polski są: Najświętsza Maryja Panna Królowa Polski oraz dwóch świętych biskupów męczenników: Stanisław i Wojciech. Prócz tego za naszą ojczyzną orędują w niebie tzw. patronowie drugorzędni: bliski sercu młodzieży św. Stanisław Kostka oraz św. Andrzej Bobola”. (Wojciech Nowicki, ŚWIĘCI PATRONOWIE POLSCY, [w:] „Przewodnik Katolicki” 19/2007 – https://www.przewodnik-katolicki.pl/Archiwum/2007/Przewodnik-Katolicki-19-2007/Rodzina/SWIECI-PATRONOWIE-POLSCY – dostęp: 20 grudnia 2022 r.].
A zatem? Zatem wciąż należy czekać na wypełnienie się przepowiedni św. Andrzeja…
Pan Jerzy Białecki siedział zamyślony na ławeczce, w cieniu starej gruszy, opierając się plecami o jej chropawy pień, od czasu do czasu tylko zerkając na swego mentora, doktora Illuminatusa, który, otulony wielbłądzim pledem, usiłował rozgrzać się w gorącu piekielnego wprost, niespotykanego o tej porze roku, majowego upału, lecz na próżno, bo wciąż podzwaniał z zimna zębami, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Wyglądało na to, że jego osiemdziesięciosiedmioletnie życie powolutku zmierza do swego kresu. Cóż… zwykła kolej rzeczy…
Myśli pana Jerzego pogrążone były we wspomnieniach tego, co odeszło już bezpowrotnie, tak jak choćby jego opiekunowie, którym tyle w życiu zawdzięczał, jak beztroskie dni młodości, jak pola ciągnące się od horyzontu po horyzont, porośnięte łanami żyta, od których smużył się łagodny i lekko cierpkawy zapach kwitnących kłosów, wieszcząc rychłe nadejście lata… Jakoś smutno, jakoś ciężko zrobiło mu się na duszy…
Pan Jerzy, wzbogaciwszy się niepomiernie skarbami rodu d’Urgel y d’Osona po ślubie z Kasią, która teraz już nie była Kasią, lecz Walerią, a z którą oboje wczuli się w nową rolę znakomicie, nie kłopotał się o nic. Rodzinne majątki powypuszczał w dzierżawę, a sam żyjąc w dostatkach i luksusach, nie trapił się, co mu też los przyniesie.
Nie dbał nawet o to, czy dzierżawcy w porę i uczciwie wywiązują się ze zobowiązań. Pieniądze miał. I to jakie! A poza tym uważał się za kogoś więcej niż zwykłego śmiertelnika. Bo miał przeświadczenie, że będąc młodym, zdrowym i bogatym jest dla losu nietykalny i to on losowi, a nie los jemu dyktuje warunki.
Z Walerią mieli dwójkę dzieci, pięcioletniego Jana Chrzciciela i młodszą, czteroletnią, Marię Magdalenę, o których wychowanie nadto się nie troszczył, powierzając je matczynym rękom, głowie i sercu. Sam natomiast zainteresował się sprawami bardziej podniosłymi, hieratycznymi, seraficznymi, namaszczonymi.
Chociaż – trzeba to przyznać uczciwie – jego wiekowy mentor nigdy nawet nie próbował go zainteresować tym, nad czym większość swego życia strawił, i nie chciał zeń uczynić adepta, co z kolei sprawiało, iż przez to stawał się niewiernym swojemu mistrzowi, który, choć co prawda od lat nie dawał znać o sobie, to stary alchemik wiedział, iż kiedyś się pojawi i zażąda rozrachunku… Kiedy się zestarzał i nabrał tłuszczu przy Białeckich, było mu już wszystko jedno. Jednak wolał życie spokojne i stabilne. Dla pozoru chadzał nawet do kościoła, gdzie niemiłosiernie się nudził.
Brzęczenie owadów i żar lejący się z nieba powoli uśpiły Jerzego, przymknął oczy i zaczynał podrzemywać, kiedy naraz gwałtownie się przecknął na dźwięk słów Cadavera, który deklamował głosem mocnym i wyraźnym:
– Zrozumiałeś, paniczu sens, tego, com powiedział? – zapytał Illuminatus.
– Oczywiście. To banał.
– Być może… Ale czyż nie z banałów życie się składa?
– Zapewne.
– Zatem, chociaż uważasz, iż to banał, to przyjmij go, jako mój testament… dla ciebie…
– Wybieracie się gdzieś doktorze?
– A czy nie pora?
– Nie wam o tym, na szczęście, decydować.
– Otóż się mylisz. Nie dano człowiekowi decydować, czy chce tu przychodzić, lecz niekiedy dane mu jest wybrać chwilę, w której zechce odejść…
– Skazując się na męki po tej drugiej stronie?
– Ech! Chłopcze, chłopcze…
Skryte przed nami głębie przyszłego żywota,
Boć nikt jeszcze nie skruszył muszli perłopława.
Tak naprawdę nikt nie wie, jaka ich istota,
Choć każdy o nich prawi, co mu się tam zdawa.
Pan Jerzy zasępił się, słysząc owe słowa i chciał staremu odpowiedzieć… jakąś przyganę… cokolwiek… ale naraz uświadomił sobie, że nie miał żadnych argumentów. Wszystko, czego go uczono, w tym momencie zdało mu się miałkie i płytkie… a gdzieś w duszy coś zaskwierczało niczym sopel lodu rzucony na rozgrzaną do czerwoności kuchenną blachę.
A co jeśli stary ma rację?… A co, jeśli całe ludzkie życie nie ma najmniejszego sensu? Jeśli cel, o jakim prawią, to ułuda?
A stary nie przestawał…
Jutrzejszy dzień – niestety! – przed nami zakryty!
Śpieszmyż używać życia w bezdeń chwil pędzący.
Pij! moja ukochana, bo to jedno wiemy,
Że rychło wzejdzie księżyc – nas już niewidzący.
Jerzy czekał na kolejną strofę…
Dla tych, co umierają, Bagdad, Balch – za jedno!
Czy słodki, czy gorzki kielich – dojrzymy w nim dno.
Naraz doktor zamilkł i jął z bolesnym lękiem w oczach wpatrywać się w głąb lipowej alei, wiodącej ku bramie prowadzącej w głąb posiadłości Białeckiego.
Więc także Jerzy odruchowo zerknął w tamtą stronę i ze zdumieniem dostrzegł jakąś dziwną postać, która nie wiadomo skąd pojawiła się w ogrodzie.
Był to mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach.
Odziany był w rodzaj pątniczej opończy czy też mniszego habitu, z szerokimi rękawami uszytego z czarnej tafty, czyli drogiej tkaniny jedwabnej, gęstej i dość sztywnej, która mieniła się i szeleściła, kiedy mężczyzna się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym zgrzebnym sznurem splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, co nawet mało bystremu obserwatorowi od razu musiało rzucić się w oczy, że mężczyzna, choć sprawiał wrażenie zakonnika, nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic. Zupełnie jak nie mnich. Natomiast, co było jeszcze dziwniejsze, nad uchem zwisało mu karmazynowe pióro jakiegoś egzotycznego ptaka.
Przybysz zatrzymał się kilka kroków przed doktorem i stał tak w milczeniu. Ten ostatni zaś poszarzał na twarzy, groza wykrzywiła mu jej rysy i wyszeptawszy tylko do Jerzego, iżby nie brał sobie do serca i wyrzucił z umysłu wiersze, które mu deklamował przed momentem, z trudem podźwignął się z siedziska i powłócząc nogami, powlókł ku bramie za tajemniczym nieznajomym.
Jerzy chciał wstać, przegnać intruza, zawrócić doktora, ale jakaś niewyobrażalna siła wręcz wgniotła go w ławkę, w pień gruszy, w ziemię, o którą wspierał stopy. Nie mógł nawet drgnąć. Patrzył tylko jak owo dziwne indywiduum i stary doktor rozsnuwają się niczym mgła, rozpływają w powietrzu, niknąc mu z oczu…
Tylko skądś, nie wiedzieć skąd, z nieokreślonej przestrzeni, do uszu Białeckiego dobiegło zawodzenie, płacz i zgrzytanie zębów… bolesne skamlenie, krzyki i przeraźliwe jęki Illuminatusa, co sprawiło, że włosy na głowie pana Jerzego się podniosły, serce zamarło i dziwny chłód zmroził mu wnętrzności.
Gdy nareszcie odzyskał władzę nad ciałem, powstał i zataczając się niczym pijany, pomaszerował ową aleją, rozglądając się, czy aby jednak nie wypatrzy gdzieś pośród drzew owych mężczyzn.
Ale nie wypatrzył. Dojrzał za to leżący na ziemi zwój, zwinięte w rulon kilka kart zapisanych gęsto pięknym, wyraźnym odręcznym pismem. Schylił się odruchowo i zwój ów podniósł. Po raz ostatni bezradnie rozejrzał się po ogrodzie, a później wrócił pod gruszę, aby przyjrzeć się znalezisku. Nie wiedział, do kogo należało. Czy to doktor je zgubił, czy przybysz je upuścił?…
Pan Jerzy rozwiązał tasiemkę, którą zabezpieczony był ów rulon i rozprostowawszy go, spojrzał na pierwszą kartę, wybrał akapit na chybił trafił i przeczytał takie oto słowa:
…są pierwotne duchy, które przebywają parami (łącząc swe przeciwieństwa), lecz każdy z nich działa niezależnie. Jeden z nich jest lepszą istotą, drugi gorszą, jeśli chodzi o myśli, słowa i czyny. Niech wszyscy mądrzy ludzie wybiorą jednego, właściwego. Nie wybierzcie tak, jak ludzie czyniący zło!
Gdy nadejdą oba duchy, jeden z nich będzie chciał stworzyć życie, a Niebo uczynić Najwspanialszym Duchowym Stanem. Drugi natomiast będzie chciał stworzyć niebyt, a ze świata uczynić Piekło.
Każdy z nich, po ukończeniu czynu stworzenia, wybiera swój wymiar. Ten, który ma w sobie zło, wybiera najgorszą z możliwych alternatyw, a ten, który ma w sobie dobrego ducha, wybiera Boską Sprawiedliwość. Ten drugi na swój ubiór wybiera twarde, niebiańskie kamienie i jest uradowany działaniami Ahura Mazdy, które zawsze są wykonywane w wierze3.
Młody pan Białecki zamyślił się nad tymi słowami… Czyje to słowa?… Ach! Nie pamięta… A przecież to ważne… Przecież powinien wiedzieć… Ahura Mazda, no tak! To słowa Zoroastra! Mądrość irańskiego proroka… To on uczył, że zaraz po akcie kreacji wybuchł konflikt między Dobrem a Złem, Światłem i Ciemnością, Prawdą i Kłamstwem. I trwa on po dziś dzień.
Kiedyś jednak nastanie kres tej walki, Ziemia zginie w ogniu, nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego, a później, gdy już Zło zostanie ostatecznie pokonane, wszystko zostanie odnowione i zatriumfuje Dobro… Hm… tylko co jest Dobrem, a co Złem?… Tego już nie można być takim pewnym…
Pan Jerzy się zamyślił. Czy było przypadkiem, że rozwinąwszy rulon, natknął się na tak znamienny, streszczający w zasadzie całą naukę Persów, fragment ich świętej księgi? A jeśli to nie był przypadek, to co? Wskazówka? Rodzaj instrukcji, jaką wiedzę winien zgłębić? Od kogo? Od Illuminatusa? Od postaci nie z tego świata w szacie dziwnej mającego wygląd peregrynusa? Zatem? Którą drogą podążyć? Być może tą, którą szedł do tej pory, a być może całkiem inną?… Nie wiedział. Pomyślał zatem: „niechże więc los sam mną pokieruje” i zdecydował, iż podda mu się bezwolny i posłuszny… Bez względu na cenę… Bo… a nuż wyciągnie wygrany los z Wielkiej Loterii Przeznaczenia?… Przeznaczenia?…
Próba mnicha. Ten przeklęty Gaufridi. Nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”
Ojciec Jean-Baptiste Gaufridi1, mnich benedyktyński z opactwa Saint-Victor w Marsylii, a zarazem proboszcz w marsylskiej dzielnicy Accoules, żarłocznie wpatrywał się w czternaście lat liczącą Madeleine de Demandolx de la Palud2, którą nie tak dawno przygotował do przyjęcia pierwszej Komunii świętej i sam jej zresztą udzielił. Jej niewinna, uduchowiona twarzyczka bardzo go podniecała. I ta kibić, gibka i wcięta…
Dziewczynka, jak na swój wiek, wyglądała dość poważnie i śmiało można ją było wziąć za nieco starszą, ale to, ile lat sobie liczyła, było akurat dla ojca Luisa sprawą nawet nie drugo – ale wręcz trzeciorzędną….
* * *
Louis Jean-Baptiste Gaufridi, prostak, ale bystry, syn pasterza, lecz także i szczęściarz, bo miał wuja księdza, a ten, dostrzegłszy w chłopaku potencjał, postanowił nim pokierować, mógł dziękować losowi, iż ów – czy to wuj, czy to los – wyrwał go z krzaczastych wygonów, na których pasał kozy. I gdyby nie ów wuj, to pasałby je tam aż do śmierci.
Wuj zainstalował go u siebie na plebanii, poduczył czytać, pisać, łaciny, kręcić się koło ołtarza, co by się lepiej zapoznał, przyglądając się im z bliska, kościelnym nabożeństwom i inszym obrzędom. Dał mu też dostęp do swojej skromnej, bo skromnej, niemniej liczącej nieco woluminów, biblioteki…
I tu Gaufridi dokonał odkrycia, które zmieniło całe jego życie. Znalazł bowiem pomiędzy innymi księgami przekłady z hebrajskiego na łacinę autorstwa niejakiego Guillaume’a Postela3, Zohar, Sefer Yetzirah i Sefer ha-Bahir, fundamentalnych dzieł żydowskiej kabały i zaczął się w nich rozczytywać. Skąd się tam wzięły? Ano stąd, że nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”, ta jednak z powietrza wziąć się nie mogła, dlatego trzeba było wyjść od żydowskiej. Ot, i cała tajemnica.
Kiedy w roku 1590 Gaufridi podjął studia teologiczne w Arles, przygotowując się do święceń kapłańskich, nie oddawał się wyłącznie nauce i modlitwom, ale wręcz pochłaniał z wypiekami na twarzy pozostałe dzieła Postela i innych kabalistów, do których – mimo iż były potępiane przez władze kościelne – to jednak, z trudem, bo z trudem, jednakowoż zyskał dostęp. A tym bardziej je chłonął i żył nimi, bo były zakazane, a to, co zakazane, wzbudza przecie dreszczyk emocji. Przy okazji otarł się też o starodawną gnozę i czysty okultyzm.
Zresztą o Postelu głośno było w Europie, a szczególnie o głoszonych przez niego naukach, które rozpowszechniał po spotkaniu słynnej mniszki padewskiej, z którą się poznał w Wenecji, gdy tam zawiadywała zaopatrzeniem kuchni szpitala San Giovanni e Paolo, zwanej matką Johanną, ale bardziej znanej pod przydomkiem Zuana, słynącej z dobroczynności i zakładającej hospicja dla najuboższych, co bez wątpienia było nader chwalebne.
Ale… Zuana uważała się też za mistyczkę, doświadczającą niebiańskich wizji, a i Postel za takąż ją uznał. I od owej pory, jeśli tylko Postel nie udawał się w którąś ze swych licznych podróży, byli już razem. On – jako kierownik duchowy natchnionej niewiasty, ona – jako dar dla ludzkości zesłany przez Boga, ba! jako wcielenie samego Bóstwa… a przynajmniej tak się Guillaume’owi wydawało. Cel, jaki przyświecał ich wspólnemu działaniu, cel, który ukazano jej w owych nieziemskich wizjach, był taki, iżby doprowadzić do zjednoczenia wszystkich religii, jakie tylko są na świecie w jedną, którą każda istota ludzka mogłaby i chciałaby przyjąć za własną.
Mistrz Postel, zauroczony ową, niemłodą przecie kobietą, poświęcił jej nawet dwa dzieła: Les Très Merveilleuses Victoire des Femmes du Nouveau Monde, czyli Najwspanialsze zwycięstwo niewiasty Nowego Świata i La Vergine Venetiana, czyli Dziewica wenecka. I bynajmniej nie o Nowy Świat, nie o Nową Hiszpanię, odkrytą przez Kolumba za Oceanem chodziło, ale o Nowy Świat w znaczeniu Novus Ordo Mundi – Nowy Porządek Świata, a może nawet Novus Ordo Seclorum – Nowy Porządek Wieków…
W końcu, jako badacz i wyznawca kabały, dla niepoznaki nazwanej chrześcijańską, uznał Zuanę za nową Ewę, za pramatkę owego, mającego rychło nadejść, Nowego PorządkuŚwiata, co wcale nie kolidowało z naukami Zoharu, z którego można było wykoncypować, że prócz męskiego, ma zaistnieć też coś na kształt Mesjasza Niewieściego, Bóstwo bowiem raz jeszcze winno się wcielić, lecz tym razem w kobietę.
Ów zaś pogląd, jakby ideowo pokrewny kabalistyce Izaaka Lurii, przez Postela został doprecyzowany i w duchu chrześcijańskim przemieniony. Ogłosił on bowiem, iż grzech Ewy nie został odkupiony przez Chrystusa, i że może on być odkupiony dopiero przez wcielenie się Bóstwa w Mesjasza-Kobietę, która stanie się Sophią-Mądrością i Anima Mundi-Duszą Świata, a może wręcz, jak byśmy mogli się domyślać, wcielonym Duchem Świętym? No i dopiero wówczas skalany świat miałby szansę nareszcie powrócić do stanu idealnego.
Nie będzie trudno zgadnąć, kogo za tę Sophię i Duszę Świata nasz chrześcijański kabalista uznał. Oczywiście! Zuanę!
Gdzieś chyba wszakże popełnił pomyłkę, bo i on umarł i Zuana umarła, a na starym świecie wszystko trwało tak, jak trwało, a może wręcz było coraz gorzej…
Dało to do myślenia Gaufridiemu. Z całą ową ideą oczywiście się zgadzał, bo, roztrząsnąwszy ją na wszystkie strony i sposoby, nabrał pewności, iż na świecie musi się pojawić także i Żeński Mesjasz…
Przyszło mu też do głowy, że Postel bynajmniej nie był pierwszym, który głosił to, co głosił. Byli i inni mędrcy, którzy krzewili te same idee… A może… może jednak każdy z nich miał odrobinę racji? Może była jakaśjednaniewiasta, która musiała przejść cały cykl inkarnacji, wcielając się po śmierci w coraz nowe ciała, aż dojdzie do doskonałości i wtenczas dopiero będzie mogła – na końcu owego łańcucha awatarów – osiągnąć zdolność, by stać się Duszą Świata i przywrócić pierwotny i doskonały ład na Ziemi?
Louis zamyślił się… Sięgnął pamięcią do tego, czego się nauczył, starając sobie przypomnieć, kto też głosił po śmierci Jezusa podobne myśli. Plasnął się w czoło. Ależ tak, no przecież, nikt inny, tylko sam wielki Szymon zwany Magiem4!
Poznawszy pewną młodziuchną i piękną dziewczynę, noszącą imię Helena, Szymon całkowicie zanurzył się w rozpuście, w niej upatrując sposobu na zdobycie jeszcze większej wiedzy i mocy niż ta, którą dysponował wcześniej.
A czego uczył? Ano tego, iż to on sam jest Najwyższą Mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie przenika ludzkie dusze.
Powiadał jeszcze, że drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości bytów, jest jego kochanka, którą nazwał greckim mianem Ennoia, co oznacza PierwsząMyśl bóstwa.
Według Szymona od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i moce kosmiczne. Lecz aniołowie, będąc wrogo usposobieni do niej, stali się przyczyną opuszczenia przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii i przymusili ją do przyobleczenia się w ludzkie zniszczalne ciało i zamieszkania poniżej sfery gwiazd – właśnie na naszej Ziemi, gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który, jako niedoskonały z samej swej natury, podlega bezwzględnemu prawu śmierci.
Widząc, co się stało z kochanką, Szymon, jako Najwyższa Moc Boża, zwana Wielka, rychło zstąpił tutaj za nią, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materialnego ciała i konieczności umierania, na powrót zabrać ze sobą ponad niebieską powałę do swego królestwa, a w tej powrotnej drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani przez nich ludzie.
Wybrańcami zaś boskich Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład społeczny i porządek moralny.
A jak mieli to robić? Ano, przez dążenie do zrównania stanów, do równości i sprawiedliwości społecznej. Największą z zasług zaś było niszczenie wszelkich nakazów, zakazów, wszelkiej tradycji, hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście, co ich miało wyzwolić i uwolnić od wszelkich ograniczeń istot niedoskonałych.
Natomiast ci z ludzi, którzy trzymaliby się dawnych praw moralnych nakazanych Dekalogiem, a potwierdzonych i wzbogaconych przez Jezusa z Nazaretu, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.
Przyszedł jednak czas, iż umarł Szymon i umarła jego kochanka Helena. Czy odradzali się potem w nowych ciałach? Gaufridi uznał, że tak, że bez wątpienia. Na pewno Postel i Zuana znaleźli się w tym długim szeregu inkarnowanych, w nieustającym – obejmującym nawet tysiąc pokoleń – procesie zwanym przez żydów guilgoul – ponownego zagnieżdżania się dusz w nowych, kolejnych ciałach, co na płaszczyźnie fizycznej przebiegałorównolegle z ciążą.
Lecz kto przyszedł na ich miejsce? Musiała to być para – mężczyzna, dojrzały i mądry oraz młoda piękna dziewczyna…
Tylko tego był pewny i niczego więcej.
I wtedy to właśnie spojrzał na swoją córkę duchową… na Madeleine de Demandolx de la Palud… I wtedy to właśnie jasna niczym błyskawica i paląca niczym grom myśl przemknęła mu przez głowę: To oni byli kolejnymi w owym łańcuchu inkarnacji…
* * *
– Nie lękaj się Madeleine, wszak jestem z tobą – Gaufridi mocno ściskał drobną, delikatną dłoń dziewczynki. – Jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Musimy dotrzeć do tamtego wzniesienia, do tych białożółtawych nagich obłych skał.
– Których, ojcze?
– Do tego wzgórka, na którego szczycie samotnie rośnie ten potężny, stareńki jałowiec fenicki5, wiekiem pochylony, ale wciąż jeszcze dość krzepki, by przetrwać burze i nawałnice. Widzisz?
– Tak, widzę.
Przedzierali się dalej wąziuchną ścieżką przez wydychające upojne wonie gęste i niskie zarośla, zwane przez miejscowych garrigue.
Nierówne, zwietrzałe, postrzępione przez czas, wiatry i niepogodę wapienne skałki podłoża, poprzecinane tajemniczymi, skrytymi w cieniu parowami, porośnięte były odurzająco pachnącymi tymiankami, macierzankami, licznymi gatunkami mięty, rozmarynem, szałwią… Gdzieniegdzie strzelał wyżej nich krzak jałowca, żółto kwitnącego jaśminu, dzikiej oliwki, czy skalnego dębu oplecionego ciasno giętkimi pędami sarsaparilli6, z której witek zwieszały się dojrzewające już, zebrane w kiście ciemnowiśniowe, podługowate i ostrokończyste owoce.
– Ojcze…
– Cóż tam, moja córko?
– Opadam z sił, nogi mnie bolą – Madeleine wygięła buzię w podkówkę i widać było, że zbiera się jej na płacz.
– Dobrze, odpocznijmy zatem. Pamiętaj jednak, że w samo południe musimy znaleźć się u stóp tamtego samotnego jałowca.
Dziewczynka skinęła głową na znak zgody.
– Masz, pij – Gaufridi odpiął skórzaną butlę od pasa i podał ją swojej podopiecznej.
Upiła łyk i skrzywiła się.
– Co to takiego?
– Woda z odrobiną armaniaku, żebyś się wzmocniła. Poza tym lepiej gasi pragnienie.
Upiła jeszcze kilka łyków, a potem usiadłszy w cieniu starego wawrzynu, przymknęła oczy i odpoczywała.
Po kwadransie Gaufridi kazał jej jednak wstawać i znów ruszyli w kierunku obłej skały wyrastającej wysoko ponad okoliczne zarośla.
– Madeleine, czy pamiętasz, czego cię uczyłem, zanim przystąpiłaś do pierwszej Komunii?
– Pamiętam ojcze.
– Zatem wiedz, że to wszystko to były bajki dla profanów.
– Bajki? Dlaczego tak mówisz, ojcze?
– Właśnie, bajki… ale dziś ci powierzę wiedzę tajemną, skrytą, wiedzę, której nikomu niewtajemniczonemu nie wolno ujawniać i zdradzę ci prawdę o świecie i Bogu… wtajemniczęcię w prawdę o świecie i Bogu…
– To ten, w którego kazaliście mi wierzyć, nie jest prawdziwy?
– Poniekąd… jest…
– A zatem nie jest jedyny? Wszak tak mnie, do tej pory, nauczaliście. To wszystko było kłamstwem?
– I tak i nie. Aby to zrozumieć, posłuchaj teraz tego, co jest utajone przed profanami.
– Zatem mówcie, ojcze. Słucham.
– Bóg Świetlisty Ojciec, Bóg Pierwotny, Odwieczny i Starodawny zrodził dwóch synów – pierworodnego Satanaela i młodszego Logosa…
I popłynęła opowieść o Świetlistym Ojcu i jego dwóch synach, o światłości i ciemności, o dobru i złu, o walce pomiędzy nimi i o ludzkiej w tym starciu roli…
I wyszło na to, że ów dobry bóg jest złem, a ów zły bóg jest dobrem… tyle z tego zrozumiała dziewczynka. A skoro tak, to należy grzeszyć, bo grzech jest zasługą, a zasługa grzechem. Aż zakręciło się jej od tego w głowie, ale poczuła się wyróżniona. I była dumna z tego… bo posiadła wiedzę.
A więc całe nasze postępowanie trzeba podporządkować temu, co przybliża zwycięstwo dobrego/złego boga. I to jest ta wiedza ukryta. Ale sposoby na przyśpieszenie powrotu Porządku Pierwotnego są bardzo różne… niektóre mogą wprawić w zdumienie… niektóre w grozę i przerażenie… liczy się jednak ostateczny efekt. Zapamiętaj jeszcze – dopowiadał Gaufridi – że Dobro należy wspierać, całkowicie mu się oddać i prowadzić określony tryb życia… nie dziwując się niczemu… niczemu – podkreślił.
– Jaki, ojcze?
– Tego dowiesz się później.
– Dziś tylko chcę, abyś dobrowolnie ofiarowała się Dobru. Temu dobru, które przyniosło ludzkości światło wiedzy. Temu, który, to światło wciąż dzierży i udziela tylko swoim najwierniejszym sługom.
– Czy jesteś gotowa oddać mu się cała i na zawsze?
– Cóż to znaczy, ojcze?
– To, że zawsze i bez względu na jakiekolwiek okoliczności będziesz bez szemrania spełniać jego wolę.
– Czy ten Bóg to… Jezus?
– Nie, Madeleine.
– Zatem kto?
– Wszak ci mówiłem, Bóg Pierwotny, Świetlisty…
– Kim on jest?
– Olśniewającym światłem setek świec i oślepiającym światłem Słońca, łagodnym światłem lampki oliwnej, rozedrganym światłem płomieni ogniska, kropelką czerwonawo skrzącego się żaru dogorywających węgli i światłem tak ciemnym niczym noc najczarniejsza, którego ludzkie oko nie dostrzeże, światłem-ciemnością, najdoskonalszym światłem, które dostrzega się tylko oczyma duszy…
– Czy ma on jakieś imię?
– Ma…
– Jakie?
– Znasz je, lecz będę je mógł wypowiedzieć wówczas dopiero, gdy tam, na skale, oddasz mu się cała – do końca i bez reszty. Tam na skale, na której ja mu cię ofiaruję… Jako jego kapłan…
– Przerażasz mnie, ojcze, gdybyś nie był moim mistrzem i nauczycielem, mogłabym mniemać, że chcesz mi wyrządzić jakąś straszną krzywdę… może nawet zabić?…
– Nie. Ja nie chce cię zabijać. Ja chcę cię wskrzesić do życia. Do pełni życia, bo teraz martwa jesteś…
– Jakże? Wszak jem, piję, oddycham…
– To zbyt mało…
Umilkli, bo wreszcie dotarli do podnóża obłego wzniesienia uformowanego z wapienia białożółtawej barwy, które wiatr, deszcz, mgły niesione od Oceanu i drobny piach gnany tu od Maghrebu i Sahary, wypolerowały tak, iż trudno było wspinać się po śliskich ścianach ku niewielkiej płaszczyźnie szczytu, na której samotnie rósł prastary, okazały, pokaleczony przez czas, ale ciągle żywy, potężny jałowiec fenicki, o pochylonym pniu i pokrzywionych konarach, z których niejeden grom pozdzierał kawały kory…
* * *
Madeleine leżała naga na gładkiej kamiennej powierzchni. Słońce prażyło niemiłosiernie. Madeleine miała zamknięte oczy. Gaufridi klęczał przy niej, również nagi, i rozłożywszy szeroko ręce, wznosząc twarz ku słońcu, szeptał coś niezrozumiale. Nie wiadomo, modlitwy?… Ewokacje?…
* * *
Zmierzchało, gdy Gaufridi i Madeleine nieludzko zmęczeni na powrót stanęli na progu domu jej rodziców.
* * *
– Droga pani – Gaufridi z najwyższym szacunkiem skłonił głowę przed matką swej duchowej córki i pupilki zarazem, Madeleine. – Droga pani. Sądzę, że na tyle udało mi się poznać to słodkie, niewinne dziewczę, iż z czystym sumieniem będę mógł służyć radą w sprawie jej przyszłości.
– I jakaż to rada? – zapytała pani de Demandolx de la Palud.
– Odkrywszy, iż Madeleine ma powołanie, iżby służyć Bogu, pomyślałem, żeby przekonać was, abyście ją oddali do klasztoru.
– To fakt. Nie jest trudno zauważyć, że dziewczyna jest raczej marzycielką, jakby nawet nieco zaburzoną emocjonalnie, niż osobą twardo stąpającą po ziemi. Może więc, wielebny ojcze, istotnie macie rację? Może właśnie tam jest jej miejsce, a nie w świecie, gdzie musiałby być żoną i matką… Kto wie?…
– Jestem przekonany o tym… przemodliłem to… odbyłem wiele rozmów z dziewczęciem… wszak rychło skończy ona czternasty rok życia, więc… albo trzeba by się rozejrzeć dla niej za narzeczonym, albo… oddać ją na wieczność najdoskonalszemu Oblubieńcowi…
– A czy jakiś konkretny klasztor macie, ojcze na myśli?
– I owszem.
– Zatem któryż?
– Urszulanek. To niedaleko…
– Czy to zaleta?
– Ba!
– I czemuż?
– Stęsknicie się za tą słodką ptaszyną, to będziecie mogli ją odwiedzić.
– A ty, Madeleine, co ty o tym sądzisz?
Dziewczyna skromnie opuściła oczy, zarumieniła się aż po samo czoło i dopiero po dłuższym milczeniu, ledwo słyszalnym szeptem powiedziała:
– Niechże będzie tak, jak ojciec wielebny rzekł.
– Czyli chcesz do klasztoru? – upewniała się matka.
– Tak… chcę… tak… niech będzie… do klasztoru…
– Ale chyba nie zaraz?
– A na cóż tu czekać? – mnich wtrącił się do rozmowy. – Jak już rzekłem wkrótce mieć będzie lat piętnaście. Najwyższa zatem to pora. Byłbym zdania, iżby jak najrychlej rozpoczęła nowicjat. No, ale rodzina może mieć inną opinię na ten temat…
– Trzeba cię zatem spakować, Madeleine. Pomyśleć o jakimś wianie… – powiedziała matka.
* * *
Ojciec Louis Jean-Baptiste Gaufridi osobiście odwiózł Madeleine do urszulanek i przy owych urszulankach… już pozostał. Przełożona nawet się ucieszyła, że doświadczony i pobożny kapłan, za miskę zupy i Komunię świętą, podjął się niełatwej przecież pracy formowania dusz młodych nowicjuszek, a było ich podówczas nieco.
Miał w tym nowicjacie swoją grupę duchowych córek, których był spowiednikiem i kierownikiem duchowym, z którymi prowadził budujące rozmowy, chociaż… może nie zawsze budujące… a przynajmniej nie ze wszystkimi… aczkolwiek na ogół rozmowy owe obracały się wokół spraw nadprzyrodzonych, to niektóre dla postronnego słuchacza mogłyby się zdać bezwstydne, a nawet gorszące…
* * *
Nadszedł rok 1609, kiedy to nieco niezrównoważona emocjonalnie nowicjuszka skończyła właśnie siedemnasty rok życia, a jej probacja dobiegała końca… Właśnie… dobiegała… ale…
– Ojcze…
– Cóż takiego, moja córko?
– Ojcze… – Madeleine patrzyła ze smutkiem w oczy Gaufridiego. – Lęk mnie jakiś ogarnia. Pożerający. Straszliwy. Umysł mi się mąci. Nie ma już we mnie żadnej radości. Skoro tylko niebo szarzeje, nim zacznie świtać, kiedy nawet ptaki śpią jeszcze, ja szeroko otwartymi oczami wpatruję się w ciemność, a ta ciemność jest zarazem i pustką… czy wiesz, co to jest pustka? Taka bezdenna. Czy wiesz, co się czuje, gdy w tę pustkę się zapada, gdy leci niczym rozpędzony kamień wrzucony do studni, ale wie się, że będzie się tak lecieć w nieskończoność i nigdy nie usłyszy plusku toni, że nigdy nie dotrze się do głębi i że ten plusk z czeluści studni nie powróci echem…
– Madeleine!
– Tak, ojcze…
– Masz mnie…
– A cóż ty możesz?
– Być twoim wsparciem… twoją nadzieją… twoim obrońcą… na zawsze…
– Ty?! Ty moim wsparciem?! Moją nadzieją?! Nadzieją na co? Że i dzisiejszej nocy zakradniesz się chyłkiem, wśliźniesz przez okno, wpełzniesz do mojego łóżka?…
– Madeleine!
– Tak, ojcze?
– Zamilcz, bo jeszcze ktoś usłyszy…
– I cóż z tego? Niech słucha… czego się obawiasz? Wszak zawsze twierdziłeś, że masz potężnego nadludzkiego protektora! Czyżby to było łgarstwo? Czyś mi opowiadał takie bajki, żeby się dobrać do mnie, żeby wejść we mnie, gdym była jeszcze dzieckiem? – oczy uciekły jej w głąb czaszki i widać było tylko ich białka, a z ust dziewczyny wydobył się chrapliwy nieludzko brzmiący, ewidentnie męski głos – żeby ją zerżnąć, plugawy klecho?
– Wielebna matko, zdaje mi się, iż mojej protegowanej nowicjuszce, Madeleine, zdałoby się odrobinę oddechu…
– A cóż takiego masz na myśli?
– Może krótki pobyt przy rodzinie?
– Nie jesteś pewny jej powołania?
– Nie, to nie to…. Ale wyraźnie przechodzi teraz pewien kryzys…
– Kryzys wiary?
– Nie, nie wiary, ale jakiś… duchowy bez wątpienia, a może tylko nerwowy? Nerwy ma bowiem delikatne…
– Zatem?
– Jeszcze przecie nie złożyła ślubów. Jakiś czas spędzony w domu rodzinnym może ją wyleczyć.
– Cóż. To ty jesteś jej kierownikiem duchowym. Jej spowiednikiem. Niechże tak i będzie.
* * *
Madeleine z ulgą spoglądała na zatrzaskującą się za nią klasztorną furtę. Nogi same ją niosły po wyboistym bruku w stronę rodzinnych pieleszy.
Gdy stanęła w progu obszernej sieni, z lubością wciągnęła w nozdrza od dzieciństwa znane jej zapachy. Objęła matkę i zaniosła się łkaniem.
– Już dobrze, dobrze córeczko, już dobrze – matka gładziła jej włosy. – Już teraz wszystko będzie dobrze. Jeśli nie zechcesz, nie wrócisz za klasztorne kraty. Nikt cię do niczego nie będzie przymuszał.
Madeleine bez słowa skinęła głową i wytarła łzy rąbkiem rękawa matczynej sukni, tak samo, jak to robiła, gdy miała trzy-cztery latka.
* * *
Pierwsza noc w rodzinnym domu to była ulga i wytchnienie. Spała głębokim spokojnym snem, bez żadnych majaków. Obudziła się późno, gdy słońce już wtoczyło się na niebo wysoko, prawie do połowy firmamentu.
Przeciągnęła się rozkosznie w miękkiej puchowej pościeli, ale około południa głód przymusił ją, aby wstała. Wcześniej nikt jej ani nie budził, ani nie zaglądał do sypialni. Cierpliwie czekano, aż sama się przecknie.
Obiad zjadła ze smakiem. Nawet poprosiła o dokładkę pieczonego jagnięcego udźca. Od lat nie czuła się tak wolna, spokojna i szczęśliwa. Spokojna…
* * *
Zaczynało zmierzchać. Wieczorny chłód orosił trawy rosnące w niewielkim ogrodzie za domem. Cichły ostatnie ptasie szczebioty, krwawiące słońce skryło się za horyzontem, zostawiając tylko jarzące się czerwienią plamy posoki na gładkiej, bez jednej chmurki, powierzchni nieboskłonu.
Madeleine na nowo ogarnął smutek. Dopadł ją nagle. Straszny, zagnieżdżający się nie tylko w sercu, ale w każdym włókienku jej ciała. I ogarnęła ją tęsknota, taka, że aż chciało się jej wyć.
Pomyślała, że bez Gaufridiego zaraz skona… Och, ojcze Luisie! Jakże pragnęła mocnego uścisku jego ramion, tych ognistych pocałunków i tej słodkobolesnej rozkoszy…
* * *
Madeleine wróciła do klasztoru…
Madeleine na powrót odesłano do rodziny…
Madeleine znowu była w klasztorze…
Gaufridi… ciągle obok… nigdy bez niego… te spowiedzi trwające godzinami w jej skromnej celi zamkniętej na głucho… Te jęki jakby od smagnięć zadawanych pokutnym biczem, ale bynajmniej nie bolesne, a jakby przesycone niezdrową zmysłową rozkoszą…
* * *
Przełożona urszulanek, przerażona tym, co się działo z nowicjuszką, sama mająca znikomą wiedzę, a może nawet i żadnej, na temat ludzkiej duszy, zawezwała na pomoc specjalistów w owej dziedzinie – egzorcystów.
Kiedy przybyli, przyjrzeli się Madeleine i przepytali ją. Zbadali dokładnie. I zdało się im, iż poza tym, że przejawia pewną nerwowość i marzycielstwo, czasami przybierające formę kryzysów lękowych, nie mogli przecież ponad wszelką wątpliwość stwierdzić diabelskiego possessio.
– Matko wielebna – jeden z egzorcystów zwrócił się do przeoryszy. Zdaje nam się, że dziewczyna po prostu zadurzyła się w swoim kierowniku duchowym i wymyśla niestworzone historie, żeby zwrócić na siebie uwagę. Zdarza się to, w takiej formie jak u niej może niezbyt często, niemniej się zdarza.
– Co zatem, ojcowie zalecacie?
Egzorcyści, po naradzie, zdecydowali, iżby natychmiast przerwać wszelki kontakt pomiędzy ojcem Gaufridim a Madeleine i odizolować ją w ścisłej klauzurze bezpośrednio pod czujnym okiem Matki de Gaumer.
Niewiele to jednak dało, objawy szaleństwa nie ustępowały. Postanowiono tedy przenieść nowicjuszkę naznaczoną ową przedziwną chorobą do innego klasztoru.
Co też i uczyniono.
Madeleine zamieszkała w oddalonym o nieco ponad trzydzieści kilometrów od Marsylii klasztorze urszulanek w Aix-en-Provence.
Jednakowoż i to lekarstwo zawiodło….
* * *
Któregoś późnowiosennego dnia, gdy podczas południowego posiłku siostry, ze skromnie opuszczonymi oczyma, powoli, nie łapczywie, posilały się niewyszukanym obiadem, słuchając jednocześnie żywotów tych świętych Pańskich, których pamiątka na ów dzień przypadała i jedynie owo monotonne czytanie zakłócało panującą w klasztorze martwą, nieomal grobową ciszę, a poza tym trwała jakaś zamglona powszedniość upływającego czasu, chwil nijakich, godzin, które odchodziły bezbarwne, nużące, szare i nudne… i nic nie wskazywało, iż ów dzień czymkolwiek będzie się różnił od innych podobnych mu dni, wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Oto bowiem naraz siostra Madeleine, gwałtownie odsunąwszy od siebie talerz, na melodię jednej z popularnych gminnych piosenek, zaśpiewała:
Urszulanka ci ja, bardzo pragnę kija!
I księżowskiej pyty, by i on był syty!
W refektarzu zapadło milczenie… Mniszki zdumione popatrywały spod oka jedna na drugą, a lektorka, zaniechawszy czytania, z otwartymi ze zdumienia ustami, okrągłymi oczami wpatrywała się w Madeleine.
Ta ostatnia zaś odrzuciwszy głowę, zaczęła chrumkać niczym świnia, potem zaszczekała, zawyła, by na koniec błyskawicznie wysuwając i wciągając język zasyczeć raz, drugi, trzeci niczym rozdrażniony wąż.
Zakonnice jedna po drugiej z trwogą w oczach żegnały się i nie zważając na regułę posłuszeństwa, jedna po drugiej, nie czekając na pozwolenie, odchodziły od stołu, uciekając do kaplicy…
* * *
Wielebna Matka Catherine de Gaumer, przełożona marsylskich urszulanek, która specjalnie przybyła do Aix-en-Provence przeprowadzić badanie, siedziała tak blisko siostry Madeleine, że bliżej się już nie dało, dotykając kolanami jej kolan i z całych sił trzymając ją za nadgarstki, tak, ażeby uniemożliwić jej ewentualną próbę ucieczki.
– Mów! – rozkazała przeorysza.
– Co mam mówić, matko?
– Wszystko, od początku do końca.
– Lecz o czym?
– Ty wiesz!
Madeleine spojrzała rozmarzonymi oczyma w szeroko otwarte okno, na drżące gałązki i połyskujące liście korkowego dębu, które delikatnie poruszały się w łagodnym tchnieniu wietrzyku, budząc rozdygotane zielonkawe cienie, przez które przenikały słoneczne złociste cętki, pstrząc trawę u podnóża pnia.
– Pamiętam tamto słońce… i niemiłosierny upał… odurzający zapach szałwi, tymianku, macierzanek, wawrzynu i rozmarynów… jego słowa… niczym najpiękniejsza muzyka… jego słowa… przelewały się z jego umysłu wprost do mojej głowy… stareńki pień o spękanej i łuszczącej się korze jałowcowego drzewa… powietrze rozedrgane nad rozgrzaną skałą… ból… straszny i rozkoszny… i te cienie, które wraz z nim wniknęły we mnie i wespół z jego tłocznią wibrowały… i pociekły niby świeży sok winny te rubinowe krople mojej krwi, które zrosiły niepokalaną biel skalnego podłoża… w końcu on wyszedł ze mnie, lecz cienie pozostały…
Przełożonej ciarki przeszły po skórze.
– O kim mówisz, córko?
– O moim ojcu i kochanku…
– O ojcu?!
– Tak, o ojcu Gaufridim…
– A owe cienie? Co to za cienie, które w ciebie wniknęły? Co to za cienie?
Madeleine przymrużyła powieki i zimnym, stalowym wzrokiem przewiercała na wylot twarz przeoryszy, aż ta poczuła nieomal fizyczny ból.
– A cóż ci do tego stara macioro? Ty zgęstku smarków, ty śmieciu, ty zapleśniałe łajno…
Przeorysza, choć przerażona, nie straciła jednak przytomności umysłu. Błyskawicznie zakryła dłonią usta młodej mniszki i jęła w głos odmawiać modlitwę do świętego Michała Archanioła, pogromcy Złego.
Nic to jednak nie dało. Madeleine ugryzła ją do krwi i zaniosła się szalonym, niepohamowanym śmiechem.
– Rozdziewiczył mnie, gdy miałam czternaście lat, a gdym doszła do siedemnastu, rżnie mnie regularnie, gdy tylko sposobność się nadarzy! I nocą i za dnia! A coś myślała, parchata suko? Już wiesz i pewnie mi zazdrościsz! Pewnie byś sama przed nim nogi rozłożyła!
Zamilkła. Ukryła twarz w dłoniach i na długą, bardzo długą chwilę zastygła w bezruchu. Bardziej przypominała kamienny posąg niż żywą istotę. A potem spomiędzy palców zaczęły się jej przesączać łzy…
– Matko… matko… pomóż mi… to katusze, męki straszne, których opisać się nie da… skrzywdził mnie straszliwie… wprowadził we mnie demony…
– Ojciec Gaufridi?
– Tak, on sam… I zmuszał mnie do niewyrażalnych bezeceństw…
– Kopulował z tobą?
– Och, stale to robi… znieprawił mnie… do bezwstydu pociągnął, do wszeteczeństwa, rozpasania, wyuzdanych sprośności, o których wstydzę się nawet myśleć, a czynić muszę…
– I czemuż to?
– Bo ma władzę nade mną przez demony, które we mnie za jego przyczyną zamieszkały.
– To jest ich wielu?
Madeleine potwierdziła, skinąwszy głową.
– Ilu?
Madeleine jednak zamilkła i nie odpowiedziała już na to pytanie.
Przeorysza przeżegnała się kilkakroć, raz za razem i tyłem wyszła celi dziewczyny, zamykając drzwi na klucz. Goniły ją słowa ohydne, wulgarne, pełne nienawiści i szaleństwa, a zaraz po nich skomlenie żałosne i prośby o pomoc… o ratunek…
* * *
W nowym miejscu cierpienia Madeleine stały się wręcz nie do zniesienia. Co gorsza, przybrały formę rzeczywistego opętania demonicznego. Czy to za dnia, czy nocą, doznawała wizji przerażających, kryzysów duchowych i diabelskich ataków, a najczęściej działo się tak podczas wspólnych modlitw.
Tego nie można już było traktować lekko…
* * *
Kiedy przybyli egzorcyści, atmosfera w klasztorze zgęstniała tak, że aż dusiła. Wyczuwało się straszliwe napięcie i oczekiwanie na coś, co się musi wydarzyć, ale nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, co.
I zaczęło się na dobre. Ciało Madeleine wiło się i skręcało. Miewała tak straszliwe napady wściekłości, iż trudno ją było poskromić. Dopuszczała się bluźnierstw i profanacji. Potrzaskała krucyfiks, łamiąc go i ciskając szczątki na posadzkę. Czego więcej było trzeba? To, to się działo z dziewczyną, było oczywiste…
Przez rok bezskutecznie egzorcyzmował ją dominikanin Jean-Baptiste Bomillon, ale nie tylko, że nie podołał zadaniu, to z przerażeniem spostrzegł, iż zaraza zdemonizowania rozszerza się na inne mniszki. Najpierw złe duchy weszły w trzy, a potem w następne – w sumie ofiarą Szatana padło osiem urszulanek.
Za najsilniej opętaną uznano siostrę Louise Capeau, którą posiadło trzy demony: Verin, Sonilon i Gresil, kiedy Madeleine tylko dwa – Belzebub i Astaroth.
Ojcu Bomillonowi przyszedł w sukurs sam Wielki Inkwizytor7 i inni egzorcyści. Efektów, pozytywnych efektów, zaklinania złych duchów wszelako nadal nie było.
Demony zniewalające mniszki zgodnie oskarżały ojca Gaufridiego, iż to on sprowadził na nie to nieszczęście, że jest sługą Szatana, że je Szatanowi ofiarował, że kopulował z Madeleine. Demon Verin obsiedlający ciało siostry Louise oświadczył egzorcystom wprost, iż Gaufridi jest czarownikiem!
Do tej pory uważano benedyktyna za zwyczajnego, rozwiązłego mnicha, jakich było, jest i będzie wielu, ale teraz sam demon oskarżył go o czary. A to już była poważna sprawa! To nie było jakieś tam pospolite uwiedzenie młodej i ładniutkiej zakonnej nowicjuszki.
Duch nieczysty Verin ustami siostry Louise Capeau w zasadzie wydał wyrok na Gaufridiego, kiedy nie dość, że potwierdził, iż w Madeleine siedzi sześćset sześćdziesiąt sześć diabłów, co odkrył jeden z egzorcystów, ks. Domptius, to na dodatek oświadczył, iż Gaufridi jest czarownikiem. Ba! Ludożercą nawet!
Co prawda były nieścisłości i sprzeczności w zeznaniach, bowiem Verin twierdził, w przeciwieństwie do tego, co zeznała Madeleine, iż ojciec Gaufridi uwiódł i rozdziewiczył ją w pewnej pieczarze, czemu asystowały przyjazne mu demony, a potem nakłonił dziewczynę do podpisania cyrografu krwią pochodzącą z defloracji, a owo sprawiło, że stawszy się przez to Królową Sabatów, nie miała już najmniejszych nawet szans, by wyrwać się ze szponów złych mocy.
A potem były orgie na zlotach czarownic, sabaty odbywane pośród pustkowi, skał i zarośli, podczas których zabijano niemowlęta, aby je Złemu ofiarować, a Madeleine parzyła się z samym Szatanem…
Gdyby nie to, iż benedyktyn postanowił oczyścić się z owych zarzutów i oskarżeń, zamiast machnąć na nie ręką, może wszystko potoczyłoby się inaczej, ale on nie chciał żadnych plam na swoim życiorysie. I to był błąd…
Zaczęło się tak, jak chciał, lecz skończyło bynajmniej nie tak, jak by sobie tego życzył…
Gdy rewelacje Verina wykpił oskarżany przez niego mnich, śmiejąc się, że gdyby rzeczywiście był czarownikiem, to nie zadowoliłaby go liczba sześciuset sześćdziesięciu sześciu demonów, ale posłałby ich co najmniej tysiąc, sędziowie uznali to za przyznanie się do winy.
I tym, wedle jego mniemania, niewinnym żarcikiem, przypieczętował swój los…
Bo potem już poszło gładko…
Proces… przesłuchania… zeznania…
Przegrał… uznano go za winnego uprawiania czarnej magii, połamania ślubów zakonnych, rozpusty…
A gdy na dodatek na jego ciele znaleziono signum diaboli,8nie było już dlań ratunku.
Wyrok… wiadomo, jaki…
30 kwietnia 1611 roku, przez pięć godzin przed zawleczeniem go na stos, w asystencji straży oprowadzano go po mieście. Nim jednak podłożono ogień pod wiązki suchego chrustu i drew, okazując wyjątkową łaskę, Gaufridiego uduszono…
Lecz gdy kat zakładał mu garotę, zza jego pleców wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:
– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym rozpustnym klechą, który oddał mi tyle dusz niewinnych dziewcząt… tyle dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś je opętywał płciowo, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i, rozpłynąwszy, zniknął.
I w tej samej chwili siostra Madeleine oślepła i ogłuchła. Popadła w tak straszną rozpacz, iż nie była w stanie przełknąć nawet kęsa strawy. Zdaje się, iż ona naprawdę kochała Gaufridiego…
A potem ją i Louise Capeau przepędzono z klasztoru…
Nie był to jednak kres całej sprawy, gdy bowiem prochy spalonego na stosie ciała ojca Louisa Jeana-Baptiste Gaufridiego rozsypano na wietrze, a ów wiatr rozniósł je po okolicy, to jakby wraz z nimi rozsnuły się i bakcyle opętania.
Alarmujące wieści dochodziły z różnych miejsc i rozmaitych klasztorów Prowansji, w których mniszki doznawały ataków konwulsji, spazmów i wpadały w jakiś obłęd erotyczny, w jakieś wyuzdanie niebywałe, w obsceniczną histerię, w bezwstydną lubieżność…
Niejeden egzorcysta był świadkiem orgiastycznych scen… Niejedna mniszka usiłowała go uwieść… Niejeden demon chichotał skrycie, widząc, że jego wysiłki nie poszły na marne, że zastępy rozszalałych kobiet bluźnierstwem, wymazanych krwią i śluzem, służą mu i cześć oddają…
A przecież się zdawało, że po polowaniu Pierre’a de Lancre na wiedźmy z Labourd 1609 roku już nic podobnego we Francji zdarzyć się nie może…
Ale jednak później były trzy wiedźmy w Cassis, a jeszcze potem opętane mniszki w Loudun i Louviers… a jeszcze potem konwulsjoniści z Cmentarza św. Medarda w Paryżu…
3Guillaume Postel (1510-1581) francuski językoznawca, astronom, kabalista i okultysta.
4Według wierzeń starożytnej sekty gnostyckiej symonitów był on bogiem w ludzkiej postaci. Według Dziejów Apostolskich usiłował kupić od apostołów moc udzielania darów Ducha Świętego.
7 Sébastien Michaëlis (1543-1618) – inkwizytor i przeor zakonu dominikanów. Jego dzieło Histoire admirable de la possession d’une penitente (1612) zawiera klasyfikację demonów, która powszechnie jest używana w literaturze ezoterycznej.
Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których strzelała w niebo tylko jedna niezrujnowana wieża, mozolnie wspinała się trójka wędrowców: mężczyzna odziany w doktorską togę i biret uszyte z zacnego materiału oraz piękna młodziutka blondynka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do szlachetnego rodu, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.
Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu co prawda kiedyś bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej pogodzie.
Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.
Nikt nic nie mówił, jeden tylko doktor Cadaver Illuminatus od czasu do czasu wzdychał ciężko, bo takiej sytuacji nie przewidział.
Otóż był pewny, że stary hrabia dawno już oczy zamknął, tymczasem alkad mieściny leżącej u podnóża góry zamkowej oświadczył im, że pan Sancho d’Urgel y d’Osona nie tylko, że żyje, ale i w miarę nieźle się miewa. A liczył sobie…. doktor szybko porachował w pamięci… jakieś dziewięćdziesiąt siedem-osiem lat! A może nawet i rok więcej.
Cała okolica już wiedziała, iż właśnie zjechała do niego córka, która ojca po raz pierwszy w życiu zobaczy na oczy, a ojciec ją.
Illuminatus był mocno wystraszony spotkaniem ze starym hrabią, bo jego pierwotny plan załatwienia spraw – ujawnienia córki, przejęcia spadku, potwierdzenia tożsamości dziewczyny na podstawie metryki, którą kiedyś wycyganił od miejscowego plebana, obrócił się wniwecz.
Co prawda może nie do końca, bo z nowym proboszczem urzędowe potwierdzenie posiadanego dokumentu, stwierdzenie oryginalności podpisu jego poprzednika i pieczęci parafialnej, pomyślnie załatwił, ale ostatnie słowo dotyczące dziewczyny i tak należało do hrabiego. A co będzie, jeśli się jej wyprze. I to przy świadkach? Gdyby dziadyga nie żył, całą sprawę prościej byłoby przeprowadzić. Pokazałoby się papiery stosownym urzędnikom i po kłopocie. A tak?… Drapał się tedy doktor w głowę, pomrukiwał, wzdychał i szedł jak na ścięcie…
* * *
Hrabia Sancho d’Urgel y d’Osona wsparł się na łokciu i pilnie wpatrywał w przybyłych. Mimo sędziwego wieku doktora poznał od razu i nawet ucieszył się na jego widok. Później jął lustrować Kasię i jej służebną, wytężając wzrok, ale na koniec tylko pokręcił głową.
– Kimże są owe młode niewiasty, doktorze, jakże ci tam, Illuminatusie?
– To twoja córka, panie hrabio, Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, zrodzona w tym zamku…
– Hm… tak twierdzisz? A ta druga?
– To jej służebna.
– A co z jej matką?
– Czyją? Służebnej?
– Idiota!
– Ach! Pańskiej córki!
– Tego nie stwierdzę. Nie znam tej panny.
– Panie hrabio, ponad wszelką wątpliwość! Oto tu są dokumenty.
Cadaver podał starcowi oryginalną metrykę sprzed kilkunastu lat i aktualne potwierdzenie jej prawdziwości, jakie uzyskał przed kilkoma dniami.
Hrabia zagłębił się w lekturę. Ku zdumieniu doktora czytał bez okularów, i to bez najmniejszych trudności, mimo półmroku panującego w izbie.
– Hm… Autentyczne. Zatem i ty, dziecko, musisz być autentyczna. Zbliż no się do mnie, a pan doktorze, zapal świecę… Tak… znakomicie… bliżej… bliżej… poświeć jej na twarz. Mój Boże! Wykapana matka. Ta mleczna cera, te błękitne oczy, te włosy złociste… Dłonie… pokaż dłonie…
Kasia wyciągnęła je przed siebie, a starzec dokładnie je obejrzał.
– Nie ma wątpliwości… arystokratyczne… takie wysmukłe, zgrabne, rasowe… nieskalane…
Opadł na poduszki, przymknął powieki i odpoczywał.
Widać było, iż się wzruszył.
– Nie spodziewałem się… że dożyję… moja krew… cóż, nie syn… ale i tak… niechże będzie… Żal… żal…
– Czego panu żal, panie hrabio?
– Nie miałem jej przy sobie, nie widziałem, jak dorastała…
– Jeszcze się nią pan nacieszy, panie hrabio – wesołym głosem powiedział uradowany z obrotu spraw Cadaver Illuminatus.
– Nie… już się nie nacieszę… Powiedz, doktorze, co z jej matką, jak się jej powodzi?
– Tego, niestety, nie wiem. Gdy ją pan hrabia oddalił, wyjechała do Nowej Hiszpanii.
– Kto zatem wychowywał moją córkę?
Na takie pytanie Cadaver nie był przygotowany. Zapadło ciężkie milczenie.
– No? Kto? – ponownie zapytał starzec.
– Zakonnice.
– Jakie.
– Benedyktynki.
– Gdzie?
– W Polsce.
– W Polsce? A skądże się tam ona wzięła?
– Wracając do kraju, zabrałem dziecko ze sobą. A com się umęczył z nią w drodze, to opowiedzieć trudno! Kiedym dotarł do ojczyzny, podrzuciłem dzieciątko na progu klasztornej furty z listem, że pochodzi ze szlachetnego rodu i kiedy dojdzie do lat, zgłoszę się po nią, a potem rodzina pokryje wszelkie zobowiązania.
– Bajki jakieś opowiadasz, doktorze. I pewnie żeś to dziecię własną piersią karmił? Czyż nie?
– Panie hrabio, pozwolę sobie zaprotestować…
– Bajdurzysz, ot co. Czy masz mnie za idiotę?
– Ależ! Gdzież bym śmiał!
– Tedy mów prawdę.
– Ale ta prawda…
– Jaka by nie była, zawsze prawda najlepsza, choć nie zawsze smakuje jak marcepan.
Głowa doktora pracowała bez wytchnienia, a nie umiał niczego sensownego wymyślić na poczekaniu. Milczał.
– No?… – odezwał się starzec. – Wcale nie wyjechała do Nowej Hiszpanii, czyż nie tak?
– Tak, panie.
– Więc gdzie jest.
– Nie ma jej… Zamieszkała w Paryżu… Miała kilku kochanków… Żyła wystawnie i wesoło…
– Ach! Teraz wiem! Cóż… liczni kochankowie… nie dziwota… No nic, przynajmniej użyła, nim zgasła. Nie to, co ja…
Hrabia znów wyczerpany opadł na poduszkę, ostatecznie kończąc temat żony.
– Mam nadzieję, że moja córka nie poszła w ślady matki…
– Panie hrabio! – gwałtownie zareagował Cadaver. – Panie hrabio! Jak możesz nawet tak myśleć! To czysta, słodka, święta istota!
– Mam nadzieję – westchnął hrabia i ponownie uniósł się nieco, wspierając na łokciu. – A powiedz mi pan, doktorze, po co tak właściwie tutaj przybyliście?
– Cóż… córka chciała poznać ojca… albo przynajmniej zobaczyć miejsce, w którym przyszła na świat…
– A na jakiej podstawie przypuszczała, że zastanie mnie przy życiu? I czyż wcześniej nie mogła o tym pomyśleć?
– Przecie mówiłem, że pewności nie miała, pan hrabia raczył mnie nie zrozumieć… A wcześniej nie mogła przybyć, bo matka jej nie pozwalała.
Cadaver zebrał się na odwagę i przymknąwszy oczy, bowiem nie był pewny reakcji starca, wypalił:
– Skoro jednak zastaliśmy pana hrabiego przy życiu, to panna mogłaby skorzystać z okazji i poprosić o pańską zgodę na zamążpójście.
– O?! – strzec wyraźnie się ożywił i przywołał stojącą w kącie izby milczącą Kasię. – Podejdź do mnie dziecko.
A kiedy Kasia podeszła, ciągnął:
– Zatem masz adoratora… To pięknie, pięknie. Stary, młody?
– Mój równolatek…
– Równolatek? Dziwne, dziwne… I któż to taki?
– Polski szlachcic, Jerzy Białecki.
– Polski?
– Od czasów nieboszczyka króla Henryka III sporo Polaków można spotkać we Francji i sporo Francuzów w Polsce – wtrącił się do rozmowy doktor, aby pannę wybawić z kłopotu, bo ta absolutnie kłamać nie umiała.
– No dobrze, rozumiem. I chce cię? Przecież ty nie masz posagu? Groszem nie śmierdzisz!
– Ale, panie…
Stary wbił wzrok w oczy Kasi i sprostował:
– … ojcze. Tak się do mnie zwracaj.
Kasia się zaczerwieniła po samo czoło, natomiast doktorowi aż serce szybciej zabiło z radości.
– Trudno mi… tak od razu… pierwszy raz…
Hrabia uśmiechnął się.
– To jakże? Chce cię bez posagu?
– Kochamy się, a on jest bogaty… i… starożytnego rodu, chociaż nie magnat…
– Skoro tak… to raczej nie mam wyjścia – roześmiał się starzec – i muszę ci dać moją zgodę i błogosławieństwo.
Cadaver dyskretnie szturchnął Kasię w plecy, a ona, wczuwszy się już w rolę, uklękła przy posłaniu hrabiego i ze czcią pocałowała go w rękę. On delikatnie pogładził jej włosy i przymknął powieki, spod których po zwiędłych policzkach popłynęły łzy…
– Doktorze… tam… w sekretarzyku… papier… inkaust…
Doktor sięgnął we wskazane miejsce.
– Zredaguj moją zgodę na to małżeństwo… ale pośpiesz się, bo dziwnie jakoś słabnę…
Cadaver, jako człowiek i w pisaniu i w redagowaniu dokumentów wprawiony, w chwil parę nakreślił ową zgodę po łacinie, ale mając świadomość, iż znajomość tego języka u hrabiego jest, delikatnie mówiąc, skromna, napisał to samo także i po francusku.
Ale hrabia dokumentu nie czytał. Złożył swój podpis we wskazanym mu miejscu, po czym postukał palcem obok. Doktor zrozumiał. Pogrzebał raz jeszcze w sekretarzyku i wydobył laskę czerwonego laku, rozgrzał go od świecy i nakapał na dokument, wówczas hrabia podał mu sygnet ze swoim herbem, który zsunął z palca, a Cadaver zmoczywszy wpierw sygnet w wodzie, odcisnął go w miękkim laku.
– Dobrze… bardzo dobrze… – uśmiechnął się hrabia. – Masz także i moje błogosławieństwo. Szkoda tylko, iż nie poznam twojego narzeczonego, bo nie ma nadziei, bym dotrwał żywy do jego przyjazdu z Polski… A może dotrwam? Bo może on jest w Paryżu?
– Nie, ojcze. Nie ma go w Paryżu.
– Trudno…
Zapadło milczenie zakłócane tylko przez skrobanie myszy gdzieś w najmroczniejszym kącie izby.
– Córko – po upływie dłuższej chwili starzec zwrócił się do Kasi. – Córko. Nie zostawię cię bez posagu. Przyślijcie mi z rana alkada i księdza z Wiatykiem. A teraz idźcie już, idźcie, jestem wyczerpany…
– Panie hrabio! Co też pan opowiada? Jaki ksiądz z Wiatykiem? Po co? Jeszcze musicie się, dostojny panie, nacieszyć wnukami…
Starzec przerwał mu machnięciem reki.
– Daj spokój, doktorze, wypaliłem się już do cna. A to, że jeszcze mogłem ucieszyć oczy córką, zanim je ostatni raz zamknę, to cud jakowyś i łaska Boga. Mój płomyk dogasa. Ja tego nie przeczuwam, ja to wiem… Idźcie, już idźcie… ja naprawdę muszę odpocząć…
* * *
Skoro nastał ranek następnego dnia, stawili się – zarówno pleban z Panem Bogiem i Olejami Świętymi, jak i alkad w asyście pachołków miejskich.
Najpierw hrabia pojednał się ze Stwórcą, a potem zwrócił do alkada:
– Każ swoim ludziom wziąć się za szpadle i we wschodnim kącie izby, tuż przy murze zdjąć kilka płyt posadzkowych i zacząć kopać dół.
W całkowitym milczeniu spełniono to polecenie. Obecni drżeli z ciekawości i niecierpliwości, co też pachołkowie z wykopanej dziury wyciągną.
A wyciągnęli szkatułę dębową, okutą żelazem i zabezpieczoną solidną kłódką.
Chociaż hrabia dał klucz do niej, to nie szło jej nijak otworzyć, tak była pordzewiała. Nie mając wyjścia, ostatecznie w końcu ją utrącono, a w tejże samej chwili odskoczyło wieko.
Alkad drżącą dłonią uniósł wysoko zapaloną świecę i jako pierwszy zajrzał do środka. Szkatuła pełna była złotych monet i najwyraźniej bardzo starożytnej biżuterii, pierścieni z igrającymi świetlistymi refleksami różnobarwnymi kamieniami, brosz, bransolet, kolczyków, łańcuchów…
Wyglądało na to, iż są to dobra rodowe gromadzone od pokoleń. I te oto dobra, ów wielki majątek, miał teraz trafić w ręce Kasi, jako jej wiano.
Stary hrabia zwrócił się do alkada:
– Przeliczcie wszystko, co się znajduje w szkatule i sporządźcie spis. Następnie zabezpieczcie owe dobra w skarbcu miejskim, a gdy panna wyjdzie za mąż, nie zwlekając, dostarczycie jej to wszystko do miejsca zamieszkania. Chociaż zaraz… chwileczkę… Odliczcie z tego piątą część na Kościół, pod warunkiem, że przez czterdzieści lat będą się odprawiały Msze za spokój mojej duszy w każdą rocznicę mojego zgonu. Z reszty oddzielcie piątą część dla alkada, jako należność za wykonanie powierzonej mu pracy, i kolejną piątą część dla obecnego tutaj doktora Cadavera Illuminatusa, dzięki któremu nie tylko to moje dziecko mogło przyjść na świat, ale i przywiódł je tu do mnie, w godzinę mojej śmierci. To com tu i teraz powiedział, spiszcie w formie testamentu, a ja ów dokument podpiszę, przy was, jako świadkach…
Dniało. I, jak to nad ranem, wzmógł się chłód i rosa opadła na ziemię. Młody, dostatnio odziany szlachcic spał na ulicy, wsparty plecami o mur starożytnego kościoła.
Chociaż ledwie szaro jęło robić się na dworze, wstrząsany dreszczami otworzył oczy i powstał. Był cały skostniały, a na dodatek miał zamęt w głowie.
Doskonale pamiętał, gdzie był i co widział, lecz nie miał pojęcia ani kiedy, ani jak znalazł się tutaj, na ulicy.
Rozejrzał się bezradnie, wypatrując jakiegoś zacisznego miejsca, lecz niczego takiego nie wypatrzył. Ruszył więc przed siebie, kierując się na powrót tą samą drogą, którą tu wczorajszego wieczora dotarł.
Na myśl przyszły mu słowa, które jako ostatnie dotarły do jego świadomości:
– A teraz czas by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…
Próba? Bzdura! Ktoś wysilił się na niewczesny żart, ktoś chciał go wystraszyć i rzeczywiście to mu się udało. Cała ta mroczna, diaboliczna sceneria. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby przedstawienie dobrze wypadło.
Z niepokojem sięgnął za pazuchę, gdzie namacał mieszek z pieniędzmi, był pękaty, ale czy na pewno zawierał to, co winien zawierać? Drżącymi ze zdenerwowania palcami rozsupłał rzemienie i zajrzał do środka. Odetchnął z ulgą.
A więc go nie okradziono. O co zatem w tym wszystkim chodziło?
Podumał jeszcze chwil parę, aż w końcu machnął ręką. Bzdura – pomyślał – trzeba, skoro tylko dzień wstanie, poszukać sobie jakiegoś wygodnego lokum. Przyłożyć się do nauki, a na przyszłość nie zadawać się naiwnie z nieznajomymi. Tak czy inaczej, ostatnia przygoda zrobiła na nim duże wrażenie i chciał ją co rychlej usunąć z pamięci…