Demokratyczne łamańce (głowy)

Demokratyczne łamańce (głowy)

Jerzy Karwelis dziennikzarazy/demokratyczne-lamance

22 września, wpis nr 1298

Obiecałem sobie, że się dzisiejszym tematem zajmę i tak zrobię, mimo wzmożenia powodziowego. Ja wiem, że powódź to jest temat, który przykrywa wszystko, ale – moim zdaniem – oprócz poszkodowanych to jednak kwestia trochę zastępcza. Dla reszty. Albo staje się on pożywką do wojen plemiennych, albo do wojowania ekologicznego. Jest też aspekt prostej ludzkiej solidarności z ofiarami i to przykrywa wszystko. W sumie – merytoryki jak najmniej, bo w końcu, jak do czegoś ma a tą powodzią dojść, to wstają Katoni i mówią, że nie czas. Przypomina to czasy kowidowe, gdy jak ktoś wychodził i pytał co się dzieje i dlaczego tak, gdzie odpowiedzialność za miotanie się od ściany do ściany, to wyłaził wtedy na medialną beczkę jeden z drugim i gadał, że to nie czas, bo trzeba szyć maseczki i zaganiać histeryzowane stadko do szczepionkowej zagrody.

I z tym będzie tak samo, z tą powodzią. Teraz to albo plemiennie, albo, jak się już znajdzie winnych prawdziwych – to nie czas. I będzie jak z kowidem, że odkładany rachunek krzywd nigdy się nie ziści. Pójdzie w zapomnienie, winni ukryją się w cieniu kolejnych przykrywek medialnych, tak by zejść ze zwichrowanych celowników najęto-przejętych mediów. A więc, trzymając kciuki za mój ukochany Dolny Śląsk, dziś wrócę do obiecanego tematu.

Aha – jeszcze jedna dygresja. Pamiętajmy, że takie kataklizmy to powód nie tylko do ukrycia ich winnych, ale i do załatwienia wielu spraw. Kiedy szum wody na ulicach polskich miast zagłusza cierpliwą pracę nad rzeczami niewidocznymi lub potajemne wprowadzanie z przytupem rzeczy dotąd nieakceptowalnych. To jest jak z kowidem, jak z wojną – lud znajduje się w boju codziennym, tylko gdzieś tam w zaciszach gabinetów spotykają się nieformalni, acz rzeczywiści decydenci i deliberują: fronty walczą, ale pomyślmy do przodu – co będzie za kilka miesięcy i jak się ustawić? A gdy to się wszystko skończy i gdy zluzowani żołnierze (wypuszczeni z oddziałów kowidowych – niepotrzebne skreślić) wychodzą, by na ulicach całować się z dziewczynami, spoglądając w nową przyszłość, która tylko naiwnym wydaje się, że dopiero zacznie się kształtować w ramach jakiejś „nowej normalności” ta już jest dawno ustalona, łącznie z fazami jej implementacji. Tak i teraz będzie z jedną rzeczą, o której tu napiszę, a którą powódź tak ładnie przykryje, że nawet nie zobaczymy, jak nasza żaba praworządności nie tyle się ugotuje w tym akwarium, co się utopi w powodziowym bagnie.

Chodzi o to, że Unia sobie załatwi, iż proces odbudowy po powodzi będzie już prowadzony wedle zasady, że jak mamy, my z Unii, dać kasę (dać! – pożyczyć!) na odbudowę po klęsce, to tylko jeśli to będzie remont „na zielono”. Tak samo było z kowidem – czy ktoś pamięta, że tu się zadłużyliśmy za poduszczeniem Unii, by się „odbudować” po pandemii, a wszystko poszło na zielone łady i tęczową rozpustę?  Tak i będzie z powodzią i praworządnością. Fala zmyje wszelkie wątpliwości, zaś błoto przykryje niecne intencje. A więc po tych inwokacjach – do dzieła.

Od demokracji do praworządności

Przypomnieć należy, że wojującym hasłem obecnej władzy, kiedy tam skrobała misę w ławach opozycji była praworządność. Co prawda najpierw spróbowano z hasłem demokratyzacji. PiS-owski rząd z 2015 roku jeszcze nie zdążył się sformować, a już do Brukseli popłynęła wieść skrzydlata, że on jest niedemokratyczny. Zasmucono się tam nad tym wszystkim, z troską wysłano kilku emisariuszy, pióra zachodnie zaskrzypiały na kartach niezależnych mediów, zaś u nas powstała kolejna emanacja „infrastruktury” protestu, głównie skupiona wokół KOD-u, czyli Komitetu Obrony Demokracji.

Tak, stare to czasy, ale wielu walczyło na ulicach w ramach tej ideologii. W jej pokraczności zawierały się ziarna przyszłego jej upadku. No, bo cóż to jest, tam ta demokracja, że ją bronić trzeba? Który rząd, dodajmy – wybrany demokratycznie, czyli przez większość – jest demokratyczny, a który nie? Ideolo niedemokratyczności świeżo wybranego rządu było bardzo płynne. Zasadzało się głównie na hipokryzji, gdyż nieświęci puryści demokracji sami wiele mieli za uszami. Ja osobiście uważam demokrację za ustrój fatalny, za którego jedyną zaletę mogę przyjąć bezproblemowe przekazywanie władzy. Ale niewiele więcej. A tu – w przypadku takich KOD-ów – mieliśmy do czynienia z dekonstrukcją tej zasady. Wynik wyborczy zakwestionowano bowiem w dzień po karnawale demokracji, jakim są wybory. A więc, jeżeli lud mający się za demokratyczny zakwestionował swoją zasadę, to należy uznać, że traktowana jest ona taktycznie, czyli jak wygrają nie nasi, to jest zagrożenie demokracji, zaś jak my, to suweren się prawnie odezwał i rządzi większość, c’nie?

Wątek ten jest lekko podgrzewany i dzisiaj, odłożony na boczną półkę jest używany wtedy, kiedy trzeba PiS-owi wypomnieć, że wynik wynikiem, ale został on uzyskany nieuczciwie. Należy przypomnieć, że zwycięski rok 2015 był dla PiS-u pierwszym rokiem powstania ruchu kontroli wyborów. Do tej pory prawicowaci skarżyli się na cuda nad urną, teraz – chyba po raz pierwszy i… ostatni – odrobili lekcje. Podzieliło się Polską na najdrobniejsze fragmenty wyborcze, czyli na komisje, zebrało się do nich i dopasowało tysiące ochotników, poduczyło ordynacji i wstawiło jako mężów zaufania oraz członków komisji. A więc PiS zadbał tak o ich uczciwość, że strona przegrana, która odpuściła sobie masową kontrolę wyborów oskarżała Kaczorów, że ci tą masowością byli tak wszechobecni, że sami mogli… skręcić wybory w każdą ze stron. Odgrzewanie tematu niedemokratyczności wyborów polega na tym, że obecna władza zarzuca, że PiS wpływał na wybory posiadając stronnicze media publiczne i transferował kasę publiczną na mniej lub bardziej maskowaną kampanię wyborczą.

Wielkie mi mecyje! Przecież tak robi każda władza. Robi, robiła i będzie robić. Cały system połączenia ordynacji wyborczej i finansowania partii politycznych istnieje w III RP ponad podziałami. To dorobek dealu przy Okrągłym Stole, który z jednej strony emuluje aktywność polityczną sztuczną, acz gwałtowną wojną plemienną, z drugiej strony jest zabetonowany po to, by się nie pojawił żaden trzeci. I zarzucanie jednej strony, że ta druga akurat wygrała w tym biegu dwóch zawodników jest hipokryzją. Najśmieszniej potwierdził to ostatnio opozycyjny PiS, który – przy wyliczeniach ile to publicznych poszło na kampanię PiS-u, kiedy PKW zakwestionowała jego sprawozdanie i obcięła dotację – nie bronił się, że nie nakradł, tylko przedstawił wyliczenia, że na to samo PO ukradła parę miliardów więcej. Proceder się potwierdził ponad podziałami, a naród tego nie zauważył, od dawna przekonany, że inaczej być nie może, uważając to za normalny stan polskiej… demokracji.    

Dlaczego po 2015 roku z demokracją padło i przeniesiono się na praworządność? No, bo to było zbyt złożone. Lud kojarzył demokrację z rządami większości, ale skoro suweren się pomylił, to akcenty trzeba było przenieść gdzie indziej. Po początkowych bełkotliwych argumentach, że: „Hitlera też wybrała większość” (co jest bzdurą manipulacji), zaczęto slalomować z subtelnościami demokracji. Że to wcale nie chodzi o większość (w latach 2007-2015 kiedy rządziła PO wystarczył argument – „trzeba było wygrać wybory”), tylko chodzi o trzy rzeczy: że demokracja to przestrzeganie demokratycznych procedur (tu kłania się późniejsza walka o obecnie porzuconą Konstytucję), że demokracja to utrzymywanie demokratycznych instytucji (tu boje o Trybunał Konstytucyjny i inne instytucje), oraz bardziej oralne niż uliczne walki o trójpodział władzy, czyli rozdzielenie co do niezależności trzech emanacji państwa: władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, przy jednoczesnym kontrolowaniu rozrostu jednej przez pozostałe dwie, systemem checks and balances.

Podmianka

A więc z takim tłumaczeniem demokracji było pod górkę, bo to zawiłe, niemierzalne, skomplikowane, inteligenckie. Walka o demokratyzację, instytucje i praworządność miały swoje personifikacje instytucjonalne. Jako się rzekło były to Konstytucja, Trybunał Konstytucyjny i cały system sądowniczy. Z tego wszystkiego została tylko praworządność i protesty przesiadły się na nią, pozostawiając z niezapłaconymi fakturami za demokrację szefa KOD-u. Na pełnej petardzie wjechała ona, praworządność, demokracja jako temat mętny została odłożona na później. W Polsce doszło do unio-europejskiego testu pały praworządności. To, że temat był sztucznie wywołany, by dogiąć PiS jest już jasne dla każdego, kto dziś widzi „praworządność” Tuska i milczenie Unii. To już banał. Ale Unia zrobiła pokazuchę. Dla innych krajów. Widzicie – mamy na was pozatraktatowego bata i popatrzcie się na Polskę, jeśli chcielibyście szumieć. Bo w traktatach nic nie ma o wtrącaniu się w krajowy system sprawiedliwości, ale jest napisane na pierwszych stronach traktatowych mętne stwierdzenie, że Unia to związek państw praworządnych. A więc, ergo, znaczy się, kto nie jest praworządny to nie to, że kasy nie dostanie z funduszy, ale nie wiadomo czy on tam w ogóle do tej Unii należeć może.

A cóż to jest ta praworządność? A któż to wie? Nawet  – okazało się – jak się zgodzimy co do którejś z jej definicji, to wcale nie oznacza, że będzie się ją – w Unii – stosować równo do wszystkich członków. Na końcu bowiem jesteśmy poddani nie tyle zapisom, co… kulturowemu traktowaniu naszego zapóźnienia przez światły Zachód. Dlatego właśnie, i tak to się tłumaczy expresis verbis, taki sam system, np. powoływania sędziów w Polsce i Hiszpanii czy Niemczech to nie ten sam system. W krajach Zachodu politycy mogą mieć nawet znacznie większy wpływ na powoływanie sędziów niż w Polsce, ale to Polska będzie za to karana. Czemu? Ano dlatego, że u nas jest inna, znaczy się niższa kultura prawna. Tak, i mówi nam to państwo, które tak naprawdę powstało dopiero za Bismarcka, mówi się to do państwa, które pierwsze w Europie miało konstytucję, uprawiało demokrację na poziomie, który na tyle osłabił jego konstrukcję, że autorytaryzm sąsiadów pozbawił je niepodległości. I teraz ci potomkowie autorytarnych systemów dynastycznych uczą nas „większej kultury prawnej”, ci potomkowie totalitaryzmów i krwawych rewolucji.

A więc padło na praworządność. To miał być sztandar, pod którym skupi się i naród, i uwaga międzynarodowej, równie kołysanej, społeczności. No, bo któż przeciw praworządności, no któż? Zwłaszcza społeczność zachodnia się zaniepokoiła. Pamiętam w 2016 roku, kiedy odwiedził mnie Hugo i Ulrike z Niemiec, byli oni Polską szczerze zaniepokojeni. Wiedzieli o rządach i reformach systemu sprawiedliwości PiS-u tyle co z niemieckiej prasy, czyli nic. I nie pytali mnie jak to u was jest, tylko się niepokoili. Oni wiedzieli jak u nas jest, napominali, gadali bzdury, byli postraszeni jak dzieci Żelaznym Wilkiem. Tłumaczyli mi na czym polega praworządność nawet nie wiedząc jak działa u nich ich tam system, nie wiedząc jak u nas działał i jak miałby działać, gdyby się tu PiS-owi udało. I tak było z całą resztą Zachodu: gdzieś tam jakieś postkomunistyczne prymitywy poszły do podstawówki demokracji, rozrabiają na przerwach, chcemy ich przytulić, nie znają subtelności uprawianej przez nas latami (?) materii. Możemy im też posłużyć doświadczeniem, ostrzegając, a właściwie hamując ich demokratyczne zapędy, bo to przecież my wiemy jak łatwo uwieść większościowego suwerena populizmem, a już tym bardziej – dyktaturą.

A więc w skrócie – mordy w kubeł: słuchać się tam starszych i mądrzejszych.

Hipokryzja trzech filarów

I tak jechalim, jechalim, aż zajechalim. Władza pod tymi hasłami przeszła w ręce nowej władzy i okazało, że ten akt był o wiele ważniejszy niż sytuacyjnie okazało się traktowana praworządność. Bo nowa władza wysadziła podstawy swej legitymacji wyborczej w powietrze. I okazało się, że ku uciesze swego elektoratu. Co daje nam poważne podejrzenia, że taktyczne potraktowanie byłych świętości to nie tylko strategiczny wymysł aspirujących do nowej władzy, ale cały ich tam lud wyborczy od początku puszczał do siebie oko: praworządność… tiaaaa, oczywiście ale chodzi o to w sumie by ***** ***. A czy to się go jebnie praworządnością, demokracją, gospodarką, kulturą, aborcją czy tęczowością, to już wszystko jedno. Wszystkie wartości i syfy na pokład. Kto będzie tam patrzył jakimi pakułami zatyka się dziury w tonącym po PiS-ie okręcie? Może to być wszystko. Ale to nie wszystko jedno – dla państwa.

No, bo popatrzmy. Jak by brać na poważnie deklaracje o innej niż większościowa podstawie demokracji, to wychodzą nam złamane trzy filary. Pierwszy – że chodzi o procedury, by się ich jednak trzymać. Wymyślone one są – teoretycznie – po to, by obowiązywały bez względu na kolor panującej władzy. Są gwarancją nieprzekraczalnych przez władzę podstawowych wolności obywatelskich. Ich źródło znajduje się w konstytucji. Pal już nawet licho, że – w Polsce – ułomnej. Ale nawet ta polska słaba konstytucja, pełna dziur i niedopowiedzeń przeszkadza władzy. Zwłaszcza tej. Tusk stosuje ją, tak jak ją rozumie, wstawia ustawy, a właściwie rządzi uchwałami Sejmu, bo ustawy uchyliłby mu Trybunał Konstytucyjny, albo zawetował prezydent. A więc dzisiejsza władza porusza się nie łamiąc konstytucję, ale działając poza nią. Trybunał nie ma czego odrzucić, Duda – zawetować. Jedziemy gdzieś obok, a… Europa milczy. To, co się u nas odwala, z cichą akceptacją Brukseli, a właściwie Berlina, pokazuje nie tylko gdzie elity mają praworządność, ale gdzie mają Polskę. Niech się Polaczkowie pławią w bezprawiu, byleby tam na tronach demokracji siedzieli namiestnicy dbający o niedorozwój potencjalnego europejskiego konkurenta.

Drugi element to instytucje. Co my tu mamy? Cuda, panie, cuda. „Trybunał Przyłębskiej” (a co to za twór konstytucyjny?), „tzw. Sąd Najwyższy”, który jest niewystarczająco legalny by orzekał, ale by zatwierdził zwycięskie dla uśmiechniętych wybory, to już jest legalny w pełni. Pełniący obowiązki Prokuratora Krajowego, nie występujący nigdzie jako instytucja, mianujący innych, ale już wtedy, w świetle „prawa jakie je rozumiemy”, jak najbardziej legalnych. I ci prokuratorzy (i ich sprawy, dodajmy) są uważani za bardziej legalnych, niż jak najbardziej legalnie wybrani sędziowie, nazywani neosędziami, wybrani przez neoKRS, instytucję zakwestionowaną medialnie.

Trójpodział problemu

I po instytucjach wylądowaliśmy na trzecim filarze demokracji. Na praworządności, rozumianej tu jako państwo prawa, z trójpodziałem władzy jako zasadą konstytucyjną. Ja tam, jak już rzekłem, za demokracją nie jestem, a określenie „państwo prawa” przyprawia mnie o dreszcze. Stoi to w konstytucji jak byk, okraszone jeszcze ideą „sprawiedliwości społecznej”. Wszyscy nad tym „państwem prawa” cmokają, a ja nie. No, bo większość myśli, że „państwo prawa” polega na tym, że jest ono, prawo, jakie jest i obowiązuje wszystkich. To tam zawiera się idea równości wobec prawa, kontroli władz, działania dla dobra wspólnego. Ale ja jestem za znanym stwierdzeniem, że „gdy zbiera się parlament to zagrożona jest ludzka własność, wolność i życie”. No bo co zrobić, jeśli taki Sejm jest źródłem prawa, które mamy bezwzględnie w świetle definicji „państwa prawa” przestrzegać, zaś parlament prokuruje prawo niesprawiedliwe? Gnębiące jakieś grupy społeczne, ograbiające obywateli lub narażające ich na utratę zdrowia i życia (vide covid)? Co wtedy – apologeci „państwa prawa”? Jak to się mówi „jak nie boli to powoli”.  Że to kogoś tam z was ominie, nie będzie dotyczyło? A co to ma za znaczenie? To przecież demokracja ma być, a nie jakiś darwinizm – kto kogo…

Ale zostawmy już te definicje. Nowa władza zabrała się za trójpodział władzy. Naród, co to ich wybrał albo milczy, albo jacyś niezrównoważeni się cieszą, bo po nas choćby POtop i ***** *** do końca Owsiaka, albo o jeden dzień dłużej. Ostatnio premier ogłosił, że będzie ustawa, która wprowadzi nowy ład w sądownictwie, a właściwie przywróci ład stary, okrągłostołowy. Przypomnę – przy Okrągłym Stole strony uzgodniły, że stan sędziowski jest poza reformami ustrojowymi. Komuniści, którzy nie tyle oddawali władzę, co dopuszczali na jej bardziej niewdzięczne odcinki mianowaną przez siebie podpisami Kiszczaka opozycję nie byli tacy głupi, by dopuszczać systemową możliwość postawienia ich kiedyś przed sądem za grzechy z czasów swego rządzenia. Postanowiono zakonserwować cały stan osobowy na istniejącym poziomie i wprowadzić mechanizmy kooptacyjne przy poszerzaniu składu osobowego sądów. Stary, umoczony stan sędziowski miał sam zadbać o własne interesy, klucze do bezkarności dali im postkomuniści, za co trzeba było im się wywdzięczać w togach ślepotą na lewe oko. Sędziowie starzy wybierali nowych, ale takich co byli wdzięczni bardziej korporacji niż podlegli prawu. I system się kręcił. Do czasu  aż przyszedł PiS.

Ten niestety podszedł to tego pod hasłem „kadry są najważniejsze” i raczej – jak każda władza, co to myśli, że będzie rządzić wiecznie – postawił na wymianę ludzi w zepsutym mechanizmie, niż by go trwale naprawić. I tak odbyło się to w atmosferze wewnętrznego kryzysu, bo reformę Ziobry uchylił prezydent Duda (z tego samego obozu, za PO – nie do pomyślenia) i wszystko się rozeszło po kościach. Odbyły się malownicze boje o Trybunał Konstytucyjny, ale najważniejszy dla reformy sądownictwa okazał się sposób powoływania sędziów. Przypomnijmy – sędziów powołuje prezydent na wniosek KRS, co prawda, ale to jego decyzja stwarza sędziego, nie rekomendacja KRS. A więc sposób, w jakim powstaje ciało rekomendujące nie ma tu żadnego związku na ważność decyzji i jej następstwa.

Do tej, przedpisowskiej, pory było jak nakazał Okrągły Stół. Sędziowie mianowali samych siebie, byli w tym poza ozdrowieńczą kontrolą trójpodziału władzy. A trójpodział władzy gwarantuje niezależność każdej z nich, ale – jako się rzekło – kontrolę jej przez pozostałe dwie. A samowybieralność sędziów tej kontroli przeczy. Stan sędziowski daleki był także od samokontroli, nie wytworzył mechanizmów rugowania z zawodu. Można było od wielkiego dzwonu wylecieć za jazdę na fleku, ale nigdy, powtarzam NIGDY, za rażąco stronniczy wyrok. Wyroki tak skonstruowanego systemu osądzania były bowiem poza podejrzeniami, co raz to słyszeliśmy jak ktoś mówi „wyrok jest skandaliczny, ale nie będę go kwestionował”. Stan sędziowski to słyszał i mu się to spodobało, taką bezkarność. PiS chciał to zmienić i wprowadzić kontrolę trójpodziału władzy, odrobił lekcję, ściągną z przepisów Hiszpanii czy Niemiec i upolitycznił sposób powoływania sędziów.

Tu pewna uwaga. Nowa ustawa o KRS wprowadza większy niż dotąd element kontroli parlamentarnej na REKOMENDACJE sędziowskie do prezydenckich nominacji. A więc pomyśli ktoś – no, to jest wpływ na ich niezależność. Niekoniecznie. Sposób powoływania sędziego, to jedna sprawa, zaś jego niezawisłość to całkiem coś innego. Chodzi o to, że – i są tu gwarancje systemowe -, że jak się takiego sędziego powoła (bez względu na sposób) to już się urwał. Nie musi się nikogo słuchać, nawet tego, kto go nominował, bo ten go odwołać nie może. Ale to też był problem, bo taki nieodwoływalny mógłby sobie wtedy dowolnie hasać. I tu wchodzi kwestia Izby Dyscyplinarnej. Ta, pomysłem PiS-u, w ściśle określonych okolicznościach, mogła pozbawić sędziego prawa do wykonywana zawodu. Był to ruch wewnętrzny, środowiska sędziowskiego, miał by być dokonywany w celu obrony wizerunku stanu sędziowskiego i wyjścia z pułapki nierozliczalności. Tu też nie bardzo się udało, gdyż PiS zmieniał sprawę wewnętrznej kontroli sędziów po wielokroć, co okazało się w głównym odbiorze tej zasady, czyli społecznym, niezauważalne.

To jak to zrobić z tym sędziami? Jak się sami rządzą, to źle, jak ich politycy pilnują, to jeszcze gorzej? Co robić? No, wygląda to na nierozwiązywalny dylemat, ale rozwiązanie jest proste i praktykowane. Odpowiedzią jest… suweren. Wystarczy tylko rozdzielić kwestię odwoływania od niezawisłości sędziego. Sędziego powołuje wybrany system, niech będzie, że upolityczniony, ale sędzia, będąc przez całą kadencję niezawisły, podlega po jej upływie kontroli za strony suwerena. Ten może ocenić jak dany sędzia u nich tam w terenie orzekał, czy miał jakieś grzeszki i czy za to ukarać go nieprzedłużeniem mu kadencji, czy odwrotnie – nagrodzić go utrzymując mu kolejną. I tyle. Lud w sumie w masie osądza systemowo obiektywnie, czy dany emanator lokalnej sprawiedliwości działa na rzecz dobra wspólnego czy nie. Nie kolega sędziego, nie lokalny polityk, który z chęcią chciałby mieć u siebie „swojego” sędziego na wymianę świadczeń, ale suweren. Ale my jesteśmy w innej Polsce, jesteśmy w okowach demokracji walczącej.

Kolorowi sędziowie

Właśnie dowiedzieliśmy się z konferencji premiera, ale i ze spotkania ze środowiskiem sędziowskim ale głównie z twittera, że idzie rewolucyjne przyspieszenie. A propos – właśnie: nowy rząd rządzi głównie tiwttami. W Sejmie wieje nudą, może to i dobrze, biorąc pod uwagę jego merytoryczny poziom, nie ma żadnych inicjatyw, a więc rządzi się za pomocą nowych wrzutek, tymczasowych mininarracji, nie ustawami i rozporządzeniami, tylko twittami. Media się na to rzucają chętniej niż na nudne ustawy, jest co cytować, zwłaszcza jak premier wszystko okrasi jak zwykle jakimś kokieteryjnym bon mocikiem. A, że to nie ma żadnej wartości sprawczej, bo to tak nie działa, poza konstytucją, ustawami, Sejmem? A kto powiedział, że nie działa? P.o. Prokuratora Krajowego jest bezprawny, a działa. Media publiczne w likwidacji, z powodów przecież finansowych, a właśnie dostają ze 4 miliardy tym razem wcale nie zabrane z onkologii. Można? Można! A więc dalejże.

Ogłoszono, że wzięto się za pisowskich sędziów. Tak, łatwo ich wydzielić. Przypomnę, że pookrągłostołowej korporacji sędziowskiej ostało się z 2/3 stanu, zaś za PiS-u doszła do sędziowania pozostała 1/3. W końcu przez lat osiem jakoś się tam stan musiał powiększać, studenci studiowali, PiS, z wymienionych wyżej przyczyn, chciał proces wymiany kadr przyspieszyć. Ale, jako się rzekło, Tusk rządzący zabrał się za praworządność na całego, ingerując jako władza wykonawcza w trójpodział władzy. Wykonawcza, bo dzieje się to na poziomie rządowym, wrogie PiS-owi ustawy nie przejdą albo przez „Trybunał Przyłębskiej”, albo przez sito weta prezydenta Dudy. A więc jedziemy na poziomie rządowym, skoro ustawodawczy jest zablokowany tą pieprzoną konstytucją.

A sędziów da się podzielić na naszych i nie naszych. Wystarczy tylko wrócić do wbijanego od lat ludowi wzmożonemu pojęcia neoKRS. Sposób jej obsadzania zmienił, wedle konstytucji, zmieniając ustawę PiS, po to, by jak pisałem wcześniej wyrwać nominacje, a właściwie samonominacje z wyłącznych rąk sędziowskich. Zrobiono to zgodnie z prawem, ale powstał medialny podział na (stary, dobry) KRS i neoKRS, upolityczniony przez tych pisiorów. I powstało pojęcie neosędzia, czyli sędziów powołanych przez straszny neoKRS. Media na nich pluły, sędziowie ze starych nieneokrsowskich nominacji kwestionowali wyroki „neosędziów”, uśmiechnięta Polska na nich wieszała psy, środowiskowy ostracyzm sprowadził ich do roli zdrajców (pytanie tylko czego, sprawiedliwości czy interesów kasty?)

I do tego odwołał się teraz Tusk. Stwierdził on, a stan sędziowski to przyjął na milczącą klatę, że dokona się weryfikacji sędziów, podzieli się ich na kolory. Pytanie – kto dokona takiej selekcji wisi w powietrzu. A odpowiedzi dobrej nie ma. Może to być jak najbardziej upolitycznione ciało, może to być też sam stan sędziowski, który oceni, który z ich „kolegów” popadł w błędy i wypaczenia. Uwaga – nie będzie się oceniać jakości ich wyroków, tylko źródło nominacji, a właściwie – rekomendacji. I wedle tego zakwalifikuje się gości do odpowiedniej barwy.

Będzie jak na skrzyżowaniu, a raczej – ukrzyżowaniu sprawiedliwości. Kolor czerwony – wont z zawodu. Z automatu, nawet chyba bez procedury weryfikacji. Każdy z neosędziów, który aktywnie uczestniczył w tym procederze, był w ciałach awansujących, nominujących – wont, na zawsze i z dyscyplinarką. Żółty kolor jest najgorszy. To tu sędzia, jeśli chce ocalić swą togę sam musi na siebie donieść, pokajać się i obiecać poprawę. Ma to czynić w formule „czynnego żalu”, choć to durnota, gdyż czynny żal jest związany z postępowanie skarbowym, no chyba, że nawrócony sędzia będzie miał zapłacić Polakom jakieś odszkodowanie za lata błędów i wypaczeń. Będzie więc łamanie charakterów, bolszewickie zsucziwanije, wszystko, tylko nie godność sędziowska. Jak zwykle – rewolucyjna mniejszość domaga się doprowadzenia procesu gwałtownych przemian do końca. W realu oznacza to, że rządzącym nie idzie i w miarę osiągania (medialnych jedynie dodajmy) sukcesów będą zaostrzać walkę klasową, wskazując na ultrasów, że ci ich popędzają.

Na końcu są zieloni, co to nie mieli innego wyjścia, tylko przejść przez pisowskie ucho igielne, by w ogóle wystartować na sędziego – tym będzie przebaczone z automatu, tak samo jak z automatu nie będzie wybaczone czerwonym. Będziemy więc mieli kolorowych sędziów i paradoks III RP, który pokazuje, że cały postkomunistyczny aparat sędziowski, który broił nie tylko za komuny, ale i za stanu wojennego wszedł do systemu III RP nietknięty, bez żadnych weryfikacji, w zwartym szeregu i z ustrojowymi papierami na nieodwoływalność i teraz ci sami sędziowie będą sądzić już nie obywateli, ale adeptów uczelni w wolnej Polsce, tylko z tego powodu, że rekomendowały ich na sędziów ciała powołane w czasach rządów partii, która próbowała wyzbyć się wreszcie tej zeszłowiecznej schedy.

Chichot historii

To chichot historii, że takie cuda z praworządnością wyczyniają ci, którzy za jej „obronę” dostali od suwerena władzę. Jak widać praworządność przez wszystkie siły traktowana jest jako systemowa zawalidroga na drodze sprawczości władzy wykonawczej. Jak próbowałem tego dowieść tutaj jest to systemowy trend władzy, bez względu na jej kolor i pochodzenie. Ale dziś, kiedy mistrzowie praworządności, w biały dzień, na głos zaprzeczają wartościom, które w rękach naiwnych głosujących doprowadziły ich do rządzenia, kiedy ci wychędożeni sami temu biją brawo widać, że całe te opary demokracji, instytucji stojących na straży, gwarancji obywatelskich to bajeczki dla naiwnych. Jak widać coraz mniej naiwnych.

A jak już zabraknie nawet złudzeń, to pozostanie już tylko nieme przyzwolenie na nagą siłę władzy. W nadziei, że siła ta może ominie, a może wyciągnie rękę. Nie na zgodę, ale by chętnych przyłączyć do ciemiężących, bo tylko to będzie gwarancją, że się samemu nie będzie ciemiężonym. Czekają nas kolorowe sądy, choć, znając leniwą sprawczość Tuska do budowania i instynktowny talent do burzenia wiem, że skończy się to na niczym. Nawet gdyby taka ustawa-kolorowanka przeszła przez parlament, to i tak albo to wywali Trybunał Konstytucyjny, albo zawetuje prezydent. A więc to raczej pokaz tego, co będzie jak przyszły prezydent będzie z tych uśmiechniętych i układ się domknie. Będą kolorowe sądy. Teraz to tylko deklaracja, straszenie obecnych sędziów, że będą poddani trybunałom i żeby, już teraz, się pilnowali. I co, apologeci trójpodziału władzy? Podoba się takie zastraszanie władzy sądowniczej przez władzę wykonawczą? PiS to przy tym pikuś, pan Pikuś. Tusk gra va banque, tak wysoko, że moczy przede wszystkim swoje otoczenie. I to otoczenie będzie bronić nie tyle jego, nie tyle ideolo, które doprowadziło do tej sytuacji, nawet nie będzie ***** ***. Będzie już bronić własnej władzy, by samemu, w razie przegranej nie pójść śladami prawa nowej władzy, która podostrzy to co powyczyniał obecnie Tusk, z kolei po swojemu stosując prawo „jak je rozumie”. Będzie więc to nie walka o władzę, ale o wolność. Polski już przy tym nie będzie, będzie tylko polityka jako strach o własne de.

A nad tym wszystkim polatywać będzie wyniosłe milczenie hipokryzji sędziów. Reprezentantów ostoi Rzeczpospolitej, jak można przeczytać na budynku warszawskiego sądu.

Napisał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Humanizm źródłem modernizmu i demokracji liberalnej. Doktryna stawiająca człowieka na miejscu Boga.

Humanizm jako źródło modernizmu i demokracji liberalnej w pracach Michaela Daviesa.

„Humanizm był doktryną, siecią doktryn, stawiającą człowieka na miejscu Boga, obdarowując go zestawem cnót, do nadużycia których był on nieuchronnie skazany”.

Posted by Marucha w dniu 2024-03-13 marucha./humanizm-jako-zrodlo-modernizmu-i-demokracji

Michael Treharne Davies (ur. 13 marca 1936, zm. 25 września 2004) był Walijczykiem, nauczycielem i autorem wielu książek na temat kondycji katolicyzmu po Soborze Watykańskim II.

Apologeta katolicki, konwertyta z anglikanizmu (1957) i żarliwy obrońca Tradycji katolickiej oraz abpa Marcela Lefebvre. Współzałożyciel i przewodniczący tradycjonalistycznej Foederatio Internationalis Una Voce. W roku 1967 wstąpił do konserwatywnego Latin Mass Society, którego założyciele postawili sobie za zadanie bronić tradycyjnej Mszy i związanego z nią dziedzictwa.

Wpisując się w świetną tradycję brytyjskich konwertytów na katolicyzm, w swych pracach Davies zwracał uwagę na zniszczenie, jakie wprowadziła w mentalność Europejczyków epoka renesansu. Przypominał że owe wskrzeszone zainteresowanie studiami klasycznymi, które rozpoczęło się we Włoszech w XIV wieku, zaowocowało egocentrycznymi prądami filozoficznymi, które niszczą dorobek cyliwizacji łacińskiej po dziś dzień.

W swoich badaniach – dowodził – humaniści koncentrowali się na zagadnieniach natury czysto ludzkiej; przed nadejściem renesansu, którego byli twórcami, to Bóg był w centrum niemal każdego aspektu nauki i sztuki europejskiej. Muzyka, architektura, literatura, malarstwo, teatr, filozofia, kosmologia, a przede wszystkim teologia – królowa nauk – skupiały się na Stwórcy. Relacja Stwórca-stworzenie było aksjomatem w każdym aspekcie ludzkiego myślenia. Bóg jest naszym Stwórcą, my, jako Jego stworzenia jesteśmy od Niego uzależnieni, bezwzględnie skrępowani Jego prawami – tak jak są one interpretowane i przekazywane nam przez Jego Kościół. Akceptacja stosunków Kreator – istota przezeń stworzona, polega na pełnym poddaniu się prawdzie że Bóg jest doskonały, a my jesteśmy ułomni.

Davies przypomina, że początkowo nie było konfliktu między humanizmem a Kościołem, wszakże wielu humanistów było również duchownymi. Jednak, w miarę upływu czasu stało się jasnym, że ów ruch popadł w tendencję spychania religii na pozycję, gdzie nie miała ona wpływu na sposób myślenia człowieka.

Nowi myśliciele uczyli, że o ile wiara jest prawdziwa, to jest taką tylko i wyłącznie w domenie prywatnej każdego z nas, zaś sfera publiczna powinna odnosić się jedynie do tego, co da się naukowo udowodnić. Oczywiście, oficjalnie nikt jeszcze nie zaprzeczał relacji Stwórca-stworzenie, ale uwaga humanizmu skupiała się raczej na człowieku, a nie Bogu. Człowiek był postrzegany jako byt autonomiczny, jako źródło prawdy w świecie, mistrz, który miał zdolność do podporządkowania sobie natury i jej doskonalenia, istota zdolna do zbudowania ziemskiego raju własnymi siłami – stworzenia utopii.

W praktyce doprowadziło to do przebóstwienia (gr. theosis (θέωσης), theopoiesis, ew. apoteoza apotheosis – ubóstwienie) człowieka; Boży wpływ na codzienność został ograniczony do zakrystii, a czym bardziej Bóg był marginalizowany, tym bardziej wywyższano człowieka, aż do momentu, kiedy stał się bogiem samem dla siebie.

Thomas Molnar określił ten precedens w ten oto sposób: „Humanizm był doktryną, siecią doktryn, stawiającą człowieka na miejscu Boga, obdarowując go zestawem cnót, do nadużycia których był on nieuchronnie skazany”.

Ten własnie sposób myślenia ukonstytuował to, co dzisiaj nazywamy społeczeństwem pluralistycznym. Katolicy w nim żyjący nie mogą pozostać obojętnymi na trendy, które je przesiąkają. Grupą szczególnie wystawioną na ich efekty są naukowcy.

Pod koniec XIX wieku, niektórzy uczeni katoliccy, poddając się owym prądom, doszli do przekonania, że jeśli Kościół chce zachować swoją wiarygodność w wieku XX, to musi On zaakceptować przynajmniej niektóre z ustaleń akademickiej krytyki wobec swego nauczania. Wierzyli, prawdopodobnie z całą szczerością, że byli ludźmi z palcami na światowym pulsie; że byli ludźmi, którzy uratują Kościół przed zacofaniem swych obskuranckich hierarchów, a oni sami są tymi, którzy zagwarantują Kościołowi Jego przyszłość.

Ci ludzie to moderniści, opisani przez św. Piusa X jako najbardziej szkodliwi wrogowie Kościoła. Najbardziej szkodliwi, ponieważ nie pracujący nad zgubą Kościoła z zewnątrz, ale od wewnątrz.

Kolejnym, według Daviesa, dzieckiem humanizmu, przysłowiowym wilkiem w owczej skórze – a nierozpoznawalnym przez większość katolików, jest demokracja – a jej współczesna, liberalna forma w głównej mierze.

Davies podkreśla, że lwia większość katolików nie zdaje sobie sprawy, iż dzisiejsza forma demokracji jest równie niezgodna z katolicyzmem, co marksizm. Demokracja, przypomina, jest ideologią która miała największy wpływ na nowoczesne (XX wiek) myślenie świata niekomunistycznego, przez co jedynie garstka katolików żyjących na zachodzie pozostaje wolna od jej wpływu.

Istotą podstępu demokracji, jest jej wielowarstwowość. Jej propagatorzy uciekają się jedynie do podkreślania jej tzw. walorów uniwersalnych, które przemawiają do niemalże każdego człowieka, jak równouprawnienie płci, wolne wybory, darmowa edukacja podstawowa, wolność słowa et cetera.

Davies dowodzi, że kluczem do zrozumienia podstępu demokracji jest skrupulatne zapoznanie się z jej pełnym spektrum. W szczególności, aspektów nieustannie potępianych przez papieży. W swych tekstach Davies zawsze podkreślał, że Kościół jest gotów zaakceptować każdą formę rządu, która przestrzega prawa Bożego. Będzie zatem działać równie dobrze z monarchią absolutną, co z rządami opartymi na np. brytyjskim modelu głosowania w wolnych i uczciwych wyborach – i to właśnie w ten sposób większość ludzi postrzega i rozumie demokrację.

To nie system wyborczy sam w sobie jest potępiany przez papieży. Oni nie byli zainteresowani tym, w jaki sposób rząd zostaje wybrany, ale w czyim imieniu – i co sobą reprezentuje. Kościół (w swej niezmiennej oficjalnej nauce) absolutnie potępia sugestię że ​​rząd działa w imieniu narodu, i że ustawodawcy są delegatami ludu. Wszelka władza pochodzi od Boga, w tym władza rządzących. Wywodzą oni swoją władzę od Boga i tylko Niego, rządzą w Jego imieniu, nawet jeśli zdecydowały o tym wybory powszechne.

Zatem, żaden rządzący nie ma prawa do uchwalania ustaw, które są sprzeczne z prawem powszechnym (naturalnym) danym nam przez Boga. Nawet jeśli większość ludzi – nawet ich przeważająca większość – jest takiej ustawie przychylna. Władcy (rządy) którzy legalizują rozwody, używanie środków antykoncepcyjnych, tzw. aborcję, czy nienaturalne nawyki, nadużywają swojej władzy.

Tutaj, jak wskazuje Davies, koło się zamyka ponieważ fałszywe pojęcie demokracji potępione przez papieży znajduje swe korzenie w pomysłach niektórych humanistów epoki renesansu. Jeśli rozum jest ostatecznym arbitrem postępowania, to najwyraźniej, wola większości ustala normy, dzięki którym społeczeństwo powinno być regulowane.

Ta błędna teoria została wyraźnie zdefiniowana w Deklaracji Praw Człowieka, uchwalonej przez zwycięskich rewolucjonistów we Francji. Nie ma w niej miejsca dla praw Bożych. Relacja Stwórca-stworzenie została skazana na zapomnienie. Człowiek w końcu naprawdę stał się niezależnym. Owa deklaracja zawiera zaplanowane i celowe odrzucenie stanowiska katolickiego, chociaż, podchwytliwie, jak przypomina Davies, niektóre z jej poszczególnych artykułów nie są sprzeczne z nauczaniem Kościoła.

Rewolucjoniści zrzucili Boga z tronu i zastąpili Go człowiekiem. Absurdalnie, obecny świat opiera swoje zasady na opinii większości. Nie ma władzy wyższej od opinii większości, świat cierpi na brak absolutów moralnych. Jeżeli większość głosujących stwierdza, że ​​mordowanie nienarodzonych dzieci jest akceptowalne, to rzeczywiście tak jest. Jeśli nagle zmieni zdanie i nazwie je morderstwem – tak też będzie. Niestety, konkluduje Davies, demokracja nie przewiduje rejestracji głosów ludzi nienarodzonych.

Arkadiusz Jakubczyk https://myslkonserwatywna.pl

Przeszłość i przyszłość

Przeszłość i przyszłość

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    7 grudnia 2023 odproszony

24 listopada, na zaproszenie Europejskiej Fundacji Politycznej „Identity and Democracy Foundation – ID Foundation”, podczas konferencji w hotelu „Bristol” w Warszawie, miałem wygłosić prelekcję poświęconą przyszłości Unii Europejskiej.

Na 2 dni przed konferencją zadzwonił do mnie zakłopotany pan mecenas Jacek Wilk z informacją, że zostałem przez przedstawicieli Fundacji odproszony, z obawy przed negatywnymi reakcjami – nie wiem konkretnie czyimi – więc podejrzewam, że jakiegoś europejskiego Judenratu. Pozwolono mi jednak na uczestniczenie w konferencji, ale tak, żeby moja obecność nie rzucała się w oczy, a nawet – na uczestnictwo w bankiecie, przewidzianym po jej zakończeniu.

Oczywiście odmówiłem, prosząc jednocześnie pana mecenasa Wilka, by przekazał organizatorom, że jeśli walczy się o suwerenność państw europejskich, to wypada być trochę odważniejszym i przygotowanym na poniesienie rozmaitych kosztów. Gdyby bowiem suwerenność i wolność nic nie kosztowały, to by znaczyło, że ani jedna, ani druga nie są nic warte – a w takim razie po co właściwie o nie walczyć?

A oto, co zamierzałem powiedzieć.

Romantyczne początki

Po Rewolucji Francuskiej, a także po upadku Napoleona, europejskie państwa zwycięskiej koalicji postanowiły zapobiec powtórce z rewolucji i w tym celu rozpoczęły inwigilowanie swoich poddanych, czy przypadkiem nie ulegają rewolucyjnej zarazie i nie popadają w sprośne błędy Niebu obrzydłe. To zadanie powierzono aparatom policyjnym, których kierownicy, podobnie jak podlegający im aparat wykonawczy, rozumieli, że muszą wykazać się na tym polu osiągnięciami. Toteż funkcjonariusze formacji policyjnych, a także zaangażowani przez nich les agents provocateurs, w dążeniu do wykrycia spisków produkowali stosy informacji, w większości do niczego nieprzydatnych – które jednak przez wiele ówczesnych rządów traktowane były poważnie i stanowiły jedną z podstaw polityki każdego państwa. Prowadziło to niekiedy nawet do zahamowania rozwoju gospodarczego sporych obszarów Europy, nie mówiąc już o rosnącym niezadowoleniu inwigilowanych.

O ile w Anglii, Austrii, czy Rosji policyjne doniesienia sugerowały istnienie paneuropjskiego, a nawet światowego spisku, kierowanego przez anonimowy paryski comite directeur, o tyle w Prusach, które w okresie napoleońskim doznały wielu upokorzeń, ostrze represji policyjnych skierowało się w jeszcze jedną stronę. Jak pisze w swojej książce „Urojone widmo rewolucji” Adam Zamoyski, „w stosunku do swojej populacji Niemcy miały więcej studentów, niż jakikolwiek inny kraj Europy. Istniała tam więc spora liczba wykształconych młodych mężczyzn z aspiracjami. A ponieważ większa część kraju zastygła w przedindustrialnej stagnacji, możliwości kariery pozostawały bardzo ograniczone. Niemieckie państwa, a siłą rzeczy także ich stolice, były małe (ludność dwunastu największych niemieckich miast bez trudu zmieściłaby się w Paryżu) i prowincjonalne. Ten brak szerszych perspektyw w naturalny sposób skłaniał do marzeń o większym państwie z prawdziwą stolicą, zapewniającą przestrzeń do rozwoju talentów. Ale do powstania takowej mogło doprowadzić tylko zjednoczenie Niemiec.” Toteż rodzący się niemiecki romantyzm, który na tych młodych ludzi również oddziaływał, w ten właśnie sposób związał się z ideą zjednoczenia wszystkich państw niemieckich.

Siła przed prawem

Chociaż jeszcze przed wojną francusko-pruską pojawiły się na terenie Niemiec ogólnoniemieckie instytucje, jak np. Niemiecki Związek Celny (Deutscher Zollverein) to zjednoczenia dokonał pruski kanclerz Otto Bismarck. Po spektakularnym pokonaniu przez Prusy Francji w 1871 roku, które doprowadziło do upadku tamtejszego Cesarstwa Napoleona III, pojawienia się „parlamentu wsiowego” w Bordeaux i wreszcie – Komuny Paryskiej – Bismarck proklamuje Cesarstwo Niemieckie z pruskim królem jako Imperatorem. Cesarstwo Niemieckie, będące odpowiedzią na wcześniejsze marzenia niemieckich elit doprowadziło do tego, że pod przewodnictwem Prus Niemcy stały potęgą przemysłową, rywalizującą z Anglią, Francją i Stanami Zjednoczonymi. Ale kanclerz Bismarck wywarł nie tylko taki wpływ na politykę Cesarstwa. Uznajac, że zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się parlamentarnymi przemówieniami, tylko „krwią i żelazem”, sformułował zasadę, która przez następne 75 lat rządziła europejską i nie tylko europejską polityką: „siła przed prawem”.

Zjednoczone Niemcy stanowiły zupełnie nową jakość w europejskiej polityce tym bardziej, że w wieku XIX pojawiła się ideologia polityczna, która na Niemcy działała wzmacniająco, a na Cesarstwo Austriackie destrukcyjnie. Chodzi oczywiście o nacjonalizm, którego istotę stanowi przekonanie, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Cesarstwo Niemieckie było etnicznie i językowo jednolite, toteż nacjonalizm działał na nie wzmacniająco, podczas gdy na Cesarstwo Austriackie, w którym niemieckojęzyczna elita stanowiła nieznaczną mniejszość i które – niczym na piasku – zbudowane było na narodach obcoplemiennych, nacjonalizm działał destrukcyjnie. Toteż podjęta w XX wieku próba politycznego zjednoczenia Europy przez „państwa centralne”, czyli Cesarstwo Niemieckie i Austro-Węgry, skończyła się dla tej drugiej monarchii całkowitą katastrofą. Cesarstwo Niemieckie wskutek klęski wojennej też przestało istnieć, ale – w odróżnieniu od Austro-Węgier – Niemcy nadal pozostawały zjednoczone, toteż już wkrótce pod egidą wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, podjęły ponowną próbę siłowego zjednoczenia Europy. W przemówieniu do gauleiterów wygłoszonym w roku 1943 Adolf Hitler nakreślił kształt Europy po ostatecznym zwycięstwie niemieckim, zwracając między innymi uwagę, że małe państwa nie mają racji bytu, bo tylko Niemcy są w stanie prawidłowo zorganizować Europę. Jak wiadomo, ta druga próba zjednoczenia Europy metodami militarnymi, też się nie powiodła. Państwo niemieckie zostało zlikwidowane, a przy okazji skotłowana Europa utraciła polityczne znaczenie. Symbolem tego politycznego upadku była Jałta. Gwarantami tego porządku politycznego w Europie były Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki – a więc mocarstwa w gruncie rzeczy pozaeuropejskie; Stany Zjednoczone również geograficznie, a Związek Sowiecki – mentalnie.

Jednoczenie pokojowe

Po tym smutnym doświadczeniu walka o hegemonię w Europie straciła jakby wszelki sens, bo podstawowym zadaniem ambitnych politycznie Europejczyków były działania zmierzające do stopniowego odzyskiwania przez Europę utraconego znaczenia politycznego. Paradoksalnie pomocny w tych staraniach okazał się Związek Radziecki, to znaczy – presja, jaką za czasów Józefa Stalina wywierał on na Europę w celu jej skomunizowania i w ten sposób poddania hegemonii moskiewskiej. Z tego właśnie powodu Amerykanie zdecydowali się w roku 1949 na odtworzenie państwa niemieckiego z tzw. „trizonii”, czyli trzech stref okupacyjnych – bo czwartą zajmowali Sowieci, którzy utworzyli tam komunistyczną odmianę państwa niemieckiego w postaci NRD. Jedną z pierwszych inicjatyw pierwszego niemieckiego kanclerza Konrada Adenauera, było przekonanie Francji do politycznej współpracy, której zewnętrznym wyrazem była Europejska Wspólnota Węgla i Stali. To był – jak oceniam to z perspektywy czasu – pierwszy krok w kierunku jednoczenia Europy pod egidą niemiecko-francuską – ale drogą pokojową. Droga pokojowa oznacza jednoczenie Europy metodą przekupywania biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne państwa europejskie. Jak powiedział podczas ostatniej debaty w Parlamencie Europejskim Guy Verhofstsadt, polemizując z „teoriami spiskowymi”, m.in. z tą, że pokojowe jednoczenie Europy dokonuje się drogą przekupywania biurokratycznych gangów – dodajmy – ich własnymi pieniędzmi, a ściślej – pieniędzmi zrabowanymi ich własnym podatnikom – że to nieprawda, bo Unia Europejska dysponuje zaledwie 1 procentem europejskiego PKB. W rzeczywistości jest tego trochę więcej bo niecałe dwa procent – ale to tym większa sztuka, by przy tak stosunkowo niewielkich środkach doprowadzić do sytuacji, w której ci wszyscy mężykowie stanu skaczą przez unijnymi biurokratami z gałęzi na gałąź.

Sowiecka presja na Europę Zachodnią doprowadziła do pojawienia się jeszcze jednego impulsu rozwojowego w postaci planu Marshalla, czyli programu odbudowy Europy ze zniszczeń wojennych. Jak wiadomo, Józef Stalin nie pozwolił swoim środkowo-europejskim koloniom skorzystać z tej okazji, toteż dzięki temu programowi gospodarki państw Europy Zachodniej nie tylko stosunkowo szybko się podźwignęły, ale i skokowo się rozwinęły. Dodatkowym impulsem jeśli chodzi o gospodarkę niemiecką, były reformy Ludwiga Erharda, który wprowadził „społeczną gospodarkę rynkową” , która polegała na uruchomieniu mechanizmów rynkowych przy jednoczesnym rozbudowaniu świadczeń socjalnych. Erhard po prostu wyciągnął wnioski z doświadczeń III Rzeszy, która – jako państwo socjalistyczne – też rozbudowała opiekę socjalną – ale doprowadziła do ogromnej biurokratyzacji gospodarki, na co narzekał Albert Speer.

Wszystko to doprowadziło do wyciągnięcia jeszcze jednego wniosku z przeszłości, Niemcy rozciągnęły pozytywne doświadczenia z XIX-wiecznego Deutscher Zollverein, rozciągając jednolity obszar celny nie tylko na terytorium Niemiec, ale również – innych państw zrzeszonych w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, która została utworzona na mocy tzw. traktatów rzymskich z marca 1957 roku – o ustanowieniu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej oraz o ustanowieniu Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej, które weszły w życie w roku 1958.

W 1992 roku, kiedy Niemcy po zjednoczeniu, to znaczy – po wchłonięciu NRD – odzyskały swobodę ruchów w Europie, podpisano traktat z Maastricht, którego przedmiotem było nakreślenie harmonogramu dochodzenia do Unii Europejskiej. Na Europejską Wspólnotę Gospodarczą została nałożona polityczna czapa. W ten sposób pokojowe jednoczenie Europy weszło w nowy etap.

Od konfederacji ku federacji

Traktat z Maastricht, który wszedł w życie w roku 1993, oznaczał zmianę formuły funkcjonowania Wspólnot Europejskich. Do tego czasu funkcjonowały one w formule konfederacji, czyli związku państw. Traktat z Maastricht odchodził od formuły konfederacji, czyli związku europejskich państw, ku formule federacji, czyli europejskiego państwa związkowego. Tej metamorfozie towarzyszyły wydarzenia w polityce europejskiej, które w rezultacie doprowadziły nie tylko do krzepnięcia federacyjnej formuły, ale i do rozszerzenia Unii Europejskiej na wschód. Kiedy w roku 1986 Michał Gorbaczow spotkał się z prezydentem Ronaldem Reaganem w Reykjaviku na Islandii, podjęta została przełomowa decyzja w sprawie kształtu nowego porządku politycznego w Europie, który miałby zastąpić rozsypujący się porządek jałtański. Kształt tego nowego porządku nie był jeszcze jasny, ale pojawiła się ważna informacja – że istotnym elementem tego nowego porządku będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej. Nastąpiła ona prawie 10 lat później, ale wtedy pojawiła się wiarygodna informacja, że to nastąpi. Wywołała ona ogromny rezonans w państwach Europy Środkowej. Nauczone doświadczeniem kruchości porządku wersalskiego z roku 1919, postanowiły tym razem wziąć sprawy w swoje ręce i utworzyć w Europie Środkowej system reasekuracji niepodległości. W 1989 roku w Budapeszcie Włochy, Jugosławia, Austria i Węgry podpisały porozumienie o współpracy politycznej, zwane potocznie od czworga sygnatariuszy „quadragonale”. Do tego porozumienia, jeszcze przed „aksamitnym rozwodem”, dołączyła Czechosłowacja, jako piąty sygnatariusz, – stąd „pentagonale” i Polska jako sygntariusz szósty – stąd „heksagonale”. Ale Niemcy, kiedy tylko odzyskały swobodę ruchów w Europie, natychmiast przystąpiły do wysadzania heksagonale w powietrze. Uczyniły to, namawiając dwie republiki jugosłowiańskie: Słowenię i Chorwację – do proklamowania niepodległości i jeszcze tego samego dnia ją uznały – co prawie natychmiast wtrąciło Jugosławię, która miała być bałkańskich filarem heksagonale, w otchłań krwawej wojny domowej. Pozostali sygnatariusze, widząc czym zaczyna grozić politykowanie za niemieckimi plecami, natychmiast się od tej inicjatywy zdystansowały i w ten sposób próżnię polityczną, powstałą po przeprowadzonej w międzyczasie ewakuacji imperium sowieckiego, a wtedy już Rosji, z Europy Środkowej, wypełniały Niemcy rozszerzając Unię Europejską, której są politycznym kierownikiem, na wschód. Ta polityka zakończyła się pełnym sukcesem 1 maja 2004 roku, kiedy to Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Estonia, Łotwa, Litwa oraz Cypr i Malta zostały przyłączone do Unii Europejskiej. W 2007 roku Anschlussem została objęta również Rumunia i Bułgaria. Po tym, można powiedzieć, zakończeniu procesu pokojowego jednoczenia Europy pod kierownictwem niemieckim, nastąpił kolejny krok na drodze do „pogłębiania integracji”, czyli budowy europejskiego państwa federalnego, nazywanego przez niektórych IV Rzeszą.

Traktat lizboński

1 grudnia 2009 roku, po ratyfikowaniu przez wszystkie państwa członkowskie, wszedł w życie traktat lizboński. Najważniejszym jego postanowieniem było, w miejsce istniejących dotychczas Wspólnot Europejskich, proklamowanie Unii Europejskiej, jako odrębnego podmiotu prawa międzynarodowego. Unia Europejska ma wszystkie atrybuty państwa: ma terytorium, ludność (każdy obywatel państw członkowskich jest jednocześnie obywatelem UE – a obywatelstwo jest organicznie związane z państwem) oraz władze: ustawodawczą wykonawczą i sądowniczą, a także bank centralny, policję (Europol) i prokuraturę (Eurojust) oraz walutę – ale obowiązuje rozkaz, by nie uważać jej za państwo. Nietrudno domyślić się jego przyczyn; gdyby uznać UE za państwo, to trzeba by odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie o status prawno-międzynarodowy państw członkowskich. W szczególności – czy są one niepodległe, czy przeciwnie – podlegają władzom państwa, którego części składowe stanowią.

Traktat lizboński ustanawia zasadę przekazania, głoszącą, że Unia Europejska ma tylko takie kompetencje, jakie przekażą jej państwa członkowskie. Wskazywałaby ona, że nie tracą one całej suwerenności politycznej, bo decydują, jakie kompetencje przekazać, a jakich nie. Ale traktat ten zawiera też zasadę lojalnej współpracy, która głosi, że państwo członkowskie musi powstrzymać się przed KAŻDYM działaniem, które MOGŁOBY zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Przed „każdym” a więc – niezależnie od zakresu kompetencji przekazanych. Wystarczy uznać, że np. praworządność – cokolwiek byśmy przez to rozumieli – jest „celem Unii Europejskiej”, by instytucje unijne uznały, że mogą na tej podstawie wymuszać posłuszeństwo państw członkowskich swoim własnym postanowieniom. W rezultacie traktat lizboński stał się sprawnym narzędziem wypłukiwania suwerenności politycznej z krajów członkowskich UE.

Przyspieszenie budowy IV Rzeszy

22 listopada 2023 roku Parlament Europejski przegłosował – co prawda nieznaczną większością głosów, niemniej jednak, uchwałę o konieczności przeprowadzenia nowelizacji traktatu lizbońskiego. Jest to efektem spotkania niemieckiego kanclerza Scholza z amerykańskim prezydentem Bidenem w marcu br. w Waszyngtonie, na którym prezydent Biden pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu. Więc Niemcy, które pragną stworzyć w tej dziedzinie fakty dokonane jeszcze przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi w Ameryce, już nie oglądają się na zachowywanie jakichś pozorów. Nowelizacja traktatu lizbońskiego ma być przeprowadzona w około 270 punktach, ale najważniejsze wydają się następujące nowości. Po pierwsze – zniesienie prawa weta, czyli odejście od jednomyślności. Po drugie – zmniejszenie liczby członków Rady Europejskiej z 27 do 15 i po trzecie – przekazanie kolejnych 65 obszarów decyzyjnych do wyłącznej kompetencji UE.

Wydaje się oczywiste, że po udanym przeprowadzeniu takiej nowelizacji, proces przekształcania Unii Europejskiej w europejskie państewko o strukturze federalnej zostanie zakończony, jeśli nawet nie formalnie, to de facto. Oznacza to, że jeśli nawet Wilhelm II i wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler obrali niewłaściwą drogę, to ten ich błąd został szczęśliwie naprawiony, a że zasadniczo chcieli dobrze, to słuszna sprawa zwyciężyła.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

„W Izraelu cenimy naszą demokrację, a w demokracji dostrzega się wielką wagę dziennikarstwa i wolności prasy”. Zabili dziennikarkę strzałem w tył głowy.

W Izraelu cenimy naszą demokrację, a w demokracji dostrzega się wielką wagę dziennikarstwa i wolności prasy”.

Izraelskie siły zabiły dziennikarkę strzałem w tył głowy. Sprawcom włos z głowy nie spadł

zabily-dziennikarke-strzalem-w-tyl-glowy

Siły obronne Izraela po raz pierwszy, dokładnie rok po śmierci dziennikarki Al-Dżaziry, Shireen Abu Akleh, przeprosiły za jej zabójstwo, do którego wcześniej się nie przyznawały – poinformowała telewizja CNN.

Palestyńska dziennikarka, która miała też obywatelstwo Stanów Zjednoczonych, przez 20 lat relacjonowała wydarzenia na Zachodnim Brzegu Jordanu dla telewizji Al-Dżazira, będąc bardzo uznaną dziennikarką w świecie arabskim. Zginęła w ubiegłym roku podczas izraelskiego nalotu na miasto Dżenin. Postrzelono ją w tył głowy.

Abu Akleh miała na sobie widoczne oznaczenia prasowe. Jej rodzina i media twierdzą, że jej śmierć nie była wypadkiem.

Departament Sprawiedliwości USA rozpoczął w listopadzie ubiegłego roku dochodzenie w tej sprawie.

„Myślę, że to dla mnie okazja, aby powiedzieć, że jest nam bardzo przykro z powodu śmierci Shireen Abu Akleh” – oświadczył w telewizji CNN rzecznik sił obronnych Izraela Daniel Hagari.

W Izraelu cenimy naszą demokrację, a w demokracji dostrzega się wielką wagę dziennikarstwa i wolności prasy. Chcemy, żeby dziennikarze czuli się bezpiecznie w Izraelu, w szczególności w czasie wojny, nawet jeśli nas krytykują” – powiedział Hagari.

Przeprosiny ze strony armii Izraela pojawiły się kilka dni po tym, gdy amerykańska organizacja ochrony dziennikarzy CPJ opublikowała raport, w którym stwierdzono, że izraelskie wojsko nie poniosło żadnej odpowiedzialności za zabójstwa co najmniej 20 dziennikarzy w ciągu ostatnich dwóch dekad.

Mimo że siły obronne Izraela przyznały we wrześniu ubiegłego roku, po początkowych zaprzeczeniach, że istnieje „wysokie prawdopodobieństwo”, iż Shireen Abu Akleh została zastrzelona w maju 2022 r. przez żołnierza Izraela, zdecydowano, że wojsko nie zamierza wnosić oskarżeń, ani ścigać osób odpowiedzialnych za śmierć dziennikarki.

Demokracja zwiera szeregi (i pośladki)…

Demokracja zwiera szeregi (i pośladki)…

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  15 stycznia 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5320

Demokracja – demokracją – ale ktoś przecież musi tym kierować – twierdził partyjny buc, grany w filmie Krzysztofa Zanussiego „Kontrakt” przez Janusza Gajosa. Wielu naiwniaków, co to myślą, że ta cała demokracja, to pełny spontan i odlot, niczym Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy „Jurka” Owsiaka, z pewnością nie zgodzi się z tą opinią, a tak zwani „aktywiści” i „sygnaliści”, których kiedyś zwyczajnie nazywano donosicielami, nawet będą ją zwalczali, jako rodzaj „mowy nienawiści” – ale co z tego, kiedy właśnie świat przygotowuje się do zjazdu złotych cielców w Davos, jaki ma odbyć się w dniach 16-20 stycznia br?

Od czasów starożytnych wiadomo, że nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem, a tu ma zjechać nawet 2500 takich osobników, a każdy nadziany zlotem, niczym sztufada słoniną. Najpierw tedy złote cielce będą się tam namawiały, a potem nastąpi transmisja poczynionych przez nich postanowień do szerokich mas ludowych, za pośrednictwem gołodupców, czyli przywódców demokratycznych.

Każdy bowiem robi swoje; złote cielce ustalają, co i jak ma być, a potem dopuszczeni do konfidencji Umiłowani Przywódcy demokratyczni mobilizują swoje polityczne gangi, które „uchwalają” co tam starsi i mądrzejsi postanowili i w ten sposób demokracja trafia pod strzechy, czyli – do ludu pracującego miast i wsi. Jednym z aktywistów, a podobno nawet organizatorów tego sabatu jest niejaki Klaus nomen omen Schwab, który nawet napisał coś w rodzaju „Mein Kampf”, gdzie kreśli wizję świetlanej przyszłości dla świata, przekształconego w globalny obóz koncentracyjny. „Koncentrak właśnie, czyli lagier, Szmaciak uważa wprost za szlagier” – zauważył jeszcze w latach 70-tych w swoim nieśmiertelnym poemacie Janusz Szpotański. A dlaczego? A dlatego, że to właśnie jest największe osiągnięcie całej postępowej ludzkości, godzące harmonijnie rewolucyjną teorię z rewolucyjną praktyką. Co głosi rewolucyjna teoria? Oddajmy ponownie głos Januszowi Szpotańskiemu, który pisze, co następuje:

Za filozofa idąc radą

nareszcie sobie to uświadom,

że wolność właśnie tkwi w przymusie

i z entuzjazmem poddaj mu się. (…)

A kiedy znajdziesz się za drutem,

opuści troska cię i smutek

i radość w sercu twym zagości,

żeś do królestwa wszedł Wolności.

=================

Na początek tedy zlikwiduje się gotówkę, a potem się zobaczy.

W Davos nie zabraknie również i naszych Umiłowanych Przedstawicieli. „Chociaż żołnierz obszarpany, przecie stoi między pany” – śpiewamy w starej pieśni żołnierskiej. I rzeczywiście; ma tam być pan prezydent Andrzej Duda, pan premier Morawiecki, pan Paweł Surówka z Eurocash Poland, pani minister Moskwa, pani minister Rzeczkowska z resortu finansów, a także panie Aleksandra Agatowska i Beata Kożłowska-Chyła, reprezentujące PZU. Nie jest jasne, czy pan prezes Obajtek też będzie, czy może obejdzie się tam bez niego.

Tak czy owak, pan premier Morawiecki właśnie wezwał, by w obliczu wojny na Ukrainie zewrzeć szeregi (i pośladki) no i słuchać Komisji Europejskiej, która za pośrednictwem pana ministra Szynkowskiego (vel Sęka), przekazała nam, jak ma być. Pan premier najwyraźniej nie może się już doczekać należnego mu jurgieltu, bo okazało się, że deficyt budżetowy na rok bieżący wyniesie nie 70, tylko 235 miliardów złotych, a ponadto właśnie sypnął złotem w kwocie 80 mln zł na Instytut sławiący dzieła swego ojca, Kornela Morawieckiego, więc każdy grosz się przyda. Jak ten Instytut zabierze się do roboty, to tylko patrzeć, jak w Polsce, obok kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, narodzi się nowy kult, który – jak to bywa z kultami – wkrótce obrośnie w dysydentów i heretyków.

To nawet dobrze się składa, bo właśnie pan prof, Jan Hartman, co to biega po Krakowie za filozofa, po długim namyśle („potem zamknął się na wieży i tak siedział przez rok cały, aż mu…” – no, mniejsza z tym) doszedł do wniosku że nie ma powodu, by „mitów chrześcijańskich” nie traktować tak samo, jak mitów greckich, czy skandynawskich. Skoro tako rzecze członek Zakonu Synów Przymierza, to może to być nieomylny znak, że serio będziemy traktowali już tylko „mity” żydowskie, jak to Morze Czerwone się rozstąpiło, a potem znowu zlało, niczym opozycja na wspólnej liście wyborczej, topiąc przy okazji żołdaków Puti… – to znaczy pardon – jakiego tam znowu „Putina”; nie żadnego Putina, tylko przecież znienawidzonego Ramzesa, co to już wtedy próbował zrobić Izraelitom holokaustu. Ale myślę, że na marginesie głównego nurtu będą mogły współistnieć kulty pomniejsze, jak np. prezydenta Kaczyńskiego, czy Kornela Morawieckiego. Już tam Mojżeszowi od tego chwały nie ubędzie.

Płomienny apel premiera Morawieckiego o zwarcie szeregów w obliczu wojny, rozległ się zaraz po posiedzeniu Biura Bezpieczeństwa Narodowego, w którym pan prezydent, z panem premierem, niektórymi ministrami, bezpieczniakami i generałami, namawiał się – no właśnie – oczywiście nad bezpieczeństwem, jakże by inaczej! Sęk w tym, że jeszcze nie wiemy, czy bezpieczeństwo wzrośnie, jak Polska zostanie wciągnięta do wojny z Rosją, czy się z tego powodu zmniejszy. Na razie gruchnęła wieść skrzydlata, że Polska przekaże Ukrainie wszystkie swoje czołgi marki „Leopard”, a Pierwszą Dywizję Piechoty Legionów na Podlasiu będzie formowała z czołgów „Abrams” i tych z Kolei Południowej. Jak tam będzie, tak tam będzie, bo – jak mawiał dobry wojak Szwejk – zawsze jakoś będzie. Tymczasem, kiedy piszę ten felieton, cała Polska zastyga w oczekiwaniu na dzień 11 stycznia, na który Pani Kierowniczka Sejmu wyznaczyła termin debaty nad projektem ustawy o Sądzie Najwyższym. Ta debata będzie połączona z debatą nad nowelizacją kodeksu wyborczego, więc wysoka temperatura obrad wydaje się gwarantowana tym bardziej, że rozmowy ostatniej szansy, jakie pan premier Morawiecki przeprowadził z posłami „Solidarnej Polski” nie przyniosły rezultatu. W tej sytuacji klub Zjednoczonej Prawicy, gwoli przeforsowania ustawy o Sądzie Najwyższym, będzie musiał skorzystać z pomocy jakiejś formacji nieprzejednanej opozycji.

Precedens już jest, bo pamiętamy, jak Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, gwoli przeforsowania ratyfikacji ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, podparł się klubem Lewicy, dzięki czemu Komisja Europejska mogła zaciągnąć w imieniu całej Unii pożyczkę, dzięki której może teraz szantażować Polskę, że jeśli nie uchwali ustawy o Sądzie Najwyższym „bez nadmiernych odstępstw”, to żadnej forsy nie dostanie, a tylko będzie musiała spłacić przypadającą na nią część długu. W ten sposób Solidarna Polska nie wychodząc z koalicji, będzie mogła zachować wianuszek, czego niepodobna powiedzieć o panu premierze Morawieckim, który wianuszek straci podwójnie, albo nawet potrójnie: po pierwsze – że będzie musiał dopuścić się kolaboracji z opozycją, po drugie – że pokaże całej Polsce, jak słucha się Komisji Europejskiej, a po trzecie – że żadnej forsy mimo to nie dostanie, jeśli pan prezydent, który stanąl na nieubłaganym gruncie stabilizacji nominacji sędziowskich, nie podpisze ustawy, jeśli będzie ona zawierała zapisy o „testowaniu niezawisłości”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

=========================

MD. Por.: Sejm: Klękaniem mając obrzękłe kolana, skamlemy: Unio – dej trochę siana. 

Ministrowie Niemiec .. i Polski – o „demokracji” i przymusie.

Minister Spraw Zagranicznych Niemiec: Będziemy wspierali Ukrainę niezależnie od tego co myśli niemiecki wyborca…

Annalena Baerbock z Partii Zielonych, minister spraw zagranicznych w rządzie koalicyjnym Olafa Scholza, powiedziała, że niemiecki rząd będzie wspierał ukraińskie działania wojenne „tak długo, jak będą nas potrzebować” i bez względu na to, jaka jest opinia publiczna wyborców w tej sprawie.

Annalena Baerbock, występując na konferencji Forum 2000 w Pradze, powiedziała, że obietnica złożona narodowi ukraińskiemu musi zostać spełniona „niezależnie od tego, co myśli mój niemiecki wyborca”.

Rozanielona swoimi wizjami polityczka niemieckiej Partii Zielonych powiedziała dobitnie, że jeśli społeczeństwu nie podoba się kierunek, jaki obrał rząd, może wyrazić swoje niezadowolenie podczas kolejnych wyborów.

Czeka nas zima, w której my jako politycy zostaniemy wyzwani, gdy ludzie wyjdą na ulicę i powiedzą ‘nie możemy zapłacić naszych rachunków za energię’, a ja powiem ‘tak, wiem, więc pomagamy wam środkami socjalnymi’, ale nie chcę powiedzieć, że wtedy zatrzymamy sankcje wobec Rosji.” – powiedziała szefowa MSZ, Baerbock.

Nota bene, jak widać z filmu, wśród zaproszonych na scenę 4 szanownych gości Forum 2000 był „polski” Minister SZ, nijaki Rau, który najgoręcej oklaskiwał wypowiedź niemieckiej minister. Rau w swoich pięciu minutach dodał, że „jest rzeczą absolutnie nadrzędną: Ukraina musi wygrać wojnę”.

Niestety, nie dopowiedział co stanie się – również z Polską – jeśli te marzenia nie ziszczą się…

Dalej nie będziemy cytowali „wybranych demokratycznie” przedstawicieli aby nie popsuć nastroju wyznawcom religii demokracji i uczestnikom regularnych liturgii „demokratycznych” wyborów.

Oprac. www.bibula.com 2022-09-08

Demo[NO]kracja. Kiedy rządzi motłoch. Utopia w służbie zła.

O demokracji nie tylko w Kościele.

Karol Kilijanek, Zawsze wierni, nr 118, styczeń-luty 2022

Temat numeru: Demo[no]kracja w Kościele.

Całkiem niedawno jeszcze żyliśmy w świecie, który lubił słowa. Mogły być mówione, pisane, śpiewane czy krzyczane, różne. Nie wzgardzono by także tymi pomyślanymi w cichości, a nigdy niewyartykułowanymi w jakikolwiek sposób; owszem, one też były na swój sposób przydatne. Świat lubił różne słowa, ale niektóre uparł się ukochać szczególnie – nawet jeśli nie były tego warte, a może właśnie szczególnie te! Ukochać, w tym wypadku, nie znaczy rozumieć.

Jednym z takich słów jest „demokracja”.

Dlaczego akurat demokracja? Czemu tak szczególnie brzmiało to słowo w wieku XX i wciąż jeszcze brzmi, a właściwie to coraz częściej raczej się wyświetla? Co z rzeczywistością która się za tym słowem kryje? jak mamy rozumieć to słowo, chcąc rozumieć je właściwie? Skąd tak wiele pytań o tak dobrze znane wszystkim pojęcie? Może w istocie dlatego, że prawie każdy je zna, ale mało kto rozumie?

Teoretycznie brzmi to spiskowo. Jak można dopuszczać, że tak ważnego i znanego słowa nie rozumieją ci, którzy go używają? Czy to nie próba wprowadzenia w kolejną narrację konspiracyjną?

Na pierwszy rzut oka, być może, ale przyjrzyjmy się temu nieco bliżej.

Skąd ta demokracja? Najprościej rzecz ujmując, był to sposób sprawowania władzy, stosowany w niektórych miastach-państwach starożytnej Grecji. Polegało to na rozstrzygnięciu jakiejś sprawy przez głosowanie garstki uprawnionych obywateli miasta płci męskiej. Zasięganie opinii grupy wydawało się lepszym rozwiązaniem niż zdanie się na decyzję jednego mężczyzny, nawet takiego, któremu pomagało jakieś ciało doradcze – również męskie, ponieważ w tamtym systemie kobiety nie miały praw politycznych.

Działanie systemu świetnie obrazuje domniemane głosowanie nad tym, czy znany filozof Sokrates winny był gorszenia młodzieży poprzez głoszenie innych niż przyjęte nauk religijnych, czy nie. Demokratycznie uznano, że był winny, i Sokrates musiał pożegnać się z życiem. Demokracja, jak widać na załączonym przykładzie, bywała „śmiertelnie skuteczna”. Proszę jednak zauważyć, że głosowano raczej nad tym, kogo zabić i za co, a nie czy wolno zabić, czy nie. Oznacza to, przy całej „zamaszystości” przytoczonego przykładu, że pewne zasady pozostawały poza zasięgiem starożytnej demokracji, czego nie da się powiedzieć o jej współczesnym wydaniu.

Do różnie adaptowanego pomysłu Greków wracano tu i ówdzie na przestrzeni dziejów, ale system o tak nieprzyjemnej nazwie [demokracja oznacza rządy ludu, a właściwie motłochu] nigdzie nie zagrzał miejsca. Zmieniło się to dopiero w wieku-XX. Dlaczego? Czy nazwa mniej zniechęcała czy lud stał się mniej przaśny? Czy rządy zmieniły swój elitarny charakter? A może skończyła się historia i wobec braku problemów politycznych i społecznych nie trzeba było już tak mocno i indywidualnie dzierżyć steru państwowej nawy?

Wszystko wskazuje raczej na zmianę tożsamości i postrzegania ludu, zmianę politycznego paradygmatu, społeczny upadek i na tyle znaczne przyspieszenie historii, że niektórzy nie wyrobili się na zakręcie.

Podstawy

Sięgając tak daleko wstecz do samego zarania demokracji nie zrozumiemy jej dzisiejszej kariery. Są to w końcu dwie różne rzeczywistości, z pozoru tylko do siebie podobne. W istocie, demokracja dwudziestowieczna jest nie tyle adaptacją starożytnej idei do obecnych czasów, co niebezpiecznym mutantem, który ze względu na swoje degenerujące właściwości oraz skrajną podatność na uleganie ludzkim słabościom używany jest do walki z ludzkością jako taką. Są to słowa mocne i P.T. Czytelnicy, czytając je, mogą odczuwać dyskomfort powodowany swoistym dysonansem poznawczym.

Czy chce im się tu wmówić, że demokracja (zwana zdobyczą cywilizacji) emancypująca masy ludu, zapewniająca wolność, dobrobyt i sprawiedliwość (jak się wszędzie, czyli w mediach, mówi) miałaby być szkodliwa, wywrotowa, nienaturalna (ba!) wręcz – w niektórych jej przejawach zbrodniczą w rzeczy samej!

Autor niniejszych słów nie ma co do demokracji żadnych złudzeń i nie uczestniczy w kulcie tej powszechnie uznanej „świętości”. Obrazoburstwu nie stało się jeszcze zadość, kiedy wciąż nienaruszony stoi ołtarz ludu! Za hasłem demokracji stoi bezwstydnie pomysł, że tak zwany lud może naprawdę rządzić, robić to skutecznie i zgodnie ze swoją wolą. Drobnym drukiem na dole strony dopisuje się, że rządzi się on za pomocą przedstawicielstwa inaczej za dużo byłoby nas do pieczenia demokratycznego chleba.

Jak widzimy, cechy jednostki przypisuje się tu grupie, o której Le Bon słusznie napisał:

Tylko sąd narzucony tłumowi znajdzie u niego uznanie nigdy zaś sąd będący wynikiem skrupulatnych badań i roztrząsań. Pewne opinie jedynie dlatego zbyt szybko się rozpowszechniają, że większość ludzi woli bez dowodu przyjąć gotowy już sąd od drugich, aniżeli zastanawiać się i formułować własny sąd.

Jeśli lud taki rządzi, głosując większościowe, oto właśnie ukazuje się nam chram relatywizmu. Wszystko można poddać pod głosowanie i mając odpowiednie narzędzia i umiejętności można skłonić lud do przegłosowania każdego absurdu. Pole do manipulowania głosującym tłumem jest wręcz nieograniczone. Temu właśnie totemowi relatywizmu kłania się lud i, nie będąc w stanie podjąć decyzji za pomocą rozumu (rozum, posiadają jednostki, a nie jakiś lud) prosi o wróżbę. Odpowiedź bożka relatywizmu i dyletantyzmu wyłoni się z gazety, telewizji czy innego medium vel monstrum, a lud przyjmie to bezkrytycznie, czując pod skórą, że lepiej nie zaprzeczać „autorytetom” i że w sumie to i tak wszystko jedno.

Czy można sobie wyobrazić, że jakiś władca uważający kraj za swoją własność rzecz którą ma oddać synowi, a mającą stanowić o jego statusie – wyprzedałby należące do tego państwa przedsiębiorstwa, lasy czy złoża naturalne? Czy można pomyśleć o królu, który umyślnie osłabia własną armię? A czy może znane są przypadki, gdzie Władca działa tak, że znaczna część jego ludu ucieka z kraju? Pewnie można odszukać kilka przykładów nieudolnych władców którzy z różnych powodów doprowadzili swoje kraje do upadku, ale czy można uznać, że robili to specjalnie lub na obce zlecenie? Takich przykładów raczej nie znajdziemy.

Przypadki państw demokratycznych, z Polską na czele zdają się przekonywać, że tak właśnie się dzieje rządy wybrane demokratycznie działają na niekorzyść własnych państw, za to na korzyść różnych innych potęg. jednak co na to tak zwany lud, który wybrał tych rządców – zaufał im.

Czyżby nie wiedział, co robi? Czyżby głosowanie nie zaowocowało podjęciem najlepszej decyzji? Jak to możliwe, że większość się pomyliła? Czyżby głupich było więcej niż mądrych? Lud to jak i sama demokracja upstrzony kokardą frazes, dobry na rewolucyjny pochód, ale w starciu z rzeczywistością przegrywający ze szczętem. Lud należałoby nazwać tłumem i opisać za Le Bonem następująco:

Wnikając W psychologię tłumów, przekonujemy się, […] że tłum nie posiada zdolności do wytworzenia sobie własnych poglądów, lecz przyjmuje za swoje te, które zostały mu narzucone”.

Niezły materiał na instancję decydującą o losach państwa, nieprawdaż?

A co z równością?

Bez tego nie ma dzisiejszej demokracji, nie ma głosowania powszechnego. Obróćmy w niwecz kolejny ołtarz, na którym współcześni składają ońarę całopalną z rozumu bożkowi demokracji. W swym geniuszu, wodzireje demokratycznego balu, a w swej pysze i głupocie wszyscy inni, uznali, że oto nadszedł czas traktowania wszystkich równo. W pewnym zakresie, rzecz jasna, bo mimo wszelkich absurdów i dyrdymałów, jakich przyszło mi słuchać, nie pamiętam, aby ktoś donosił o, dajmy na to, pomyśle zarządzania przedsiębiorstwem przy pomocy demokratycznie podejmowanych przez załogę decyzji. (Chciałby ktoś poznać wyniki głosowania nad podwyżkami dla pracowników?)

Dla lepszego efektu zaczęto też mieszać równość ze słowem „sprawiedliwość” przy pomocy nie najlepiej pasującego spójnika. Nie ma więc być równa i sprawiedliwie, ale równo, czyli sprawiedliwie. Jaka szkoda, że równość i sprawiedliwość jeszcze mniej mają do siebie niż piernik do wiatraka. Czy jeśli jeden pracuje, a drugi się leni, to obaj po równo powinni korzystać z owoców pracy pierwszego? Czy egalitaryści mogą odpowiedzieć na pytanie: czy głupi jest równy mądremu, biedny bogatemu? lub dlaczego, co wolno wojewodzie, to nie komuś innemu? Intuicja, przebijająca z tej ludowej mądrości, trafia według mnie w samo sedno problemu równości.

Jeśli lud jest taki, jakim go opisuje Gustave Le Bon, to dana mu władza musi albo służyć chuciom, albo cwaniakom, którzy potrafią kierować ludem. Wynikiem głosowania nie będzie prawda, bo znalezienie jej musiałoby wynikać z rozumowania i być przyjęte wolą, a rozum i wola to władze duszy ludzkiej osoby a nie tłumu. Wynikiem głosowania będzie czyjaś wola, ale nie ma gwarancji, że będzie poddana rozumowi i prawdzie.

Czy można jednak zakładać, że chociaż w większości przypadków wynik będzie dobry? Nie, bo musielibyśmy znaleźć czynnik przeważający na stronę prawdy. Nie jest nim ani liczebność, ani cnota kierującego tłumem. Zresztą obecność kierującego tłumem już uderza w istotę demokracji, jaką chcieliby ją widzieć jej protagoniści. W końcu lud nie wybiera, czego chce, ale to, do czego został on nakłoniony. Brak możliwości rozwagi tłum nie rozważa utrudnia bądź nawet uniemożliwia stwierdzenie, że jest to świadomy akt woli wielu jednostek. Raczej jest to przesunięcie wykonania aktu woli jednostki z niej samej na siłę tłumu. W rezultacie mamy albo uznanie przez jednostkę polecanej opcji, albo milczącą bierność w przypadku braku jej uznania.

W ostateczności demokracją rządzi sprytny lider. Może on oczywiście być pseudonimem nielicznej i zorganizowanej grupy. Czy przestępczej? Demokracja bardzo chce się o tym przekonać… szkoda tylko, że na naszej skórze. Wiemy, że wszystko można. Problemem staje się krótka pamięć o tym, że nie wszystko niesie korzyść, ale demokracja się tym nie przejmuje. Czyż nie można przegłosować, że niekorzyść uznana zostanie za korzyść? Idźmy Więc dalej aby wykorzystać cały potencjał rządów ludu—motłochu i uznajmy, że człowiek to nie człowiek, ale zwierzę, lub że nie ma Boga, albo że jest tylko wtedy, gdy Go chcemy, i tak, jak Go chcemy. Poza tym a kysz?

Straszny system nam się wyłania z powyższego opisu. Czy jest na świecie ktoś, kto chciałby żyć w takim świecie lub cieszyłby się z jego istnienia?

Popularność demokracji

Jak to Więc możliwe, że system ów rozprzestrzenił się tak szeroko i tak Wielu ludzi ma go za najlepszy? Zawrotna kariera demokracji jest fenomenem, który mógł zaistnieć tylko tu, tylko teraz i tylko raz. Jest to system tak misterny, że jedynie splot wielu czynników mógł spowodować jego zaistnienie i bujny rozrost. Jego założenia są tak absurdalne, że jedynie społeczeństwa na określonym poziomie mogły je zaakceptować. Rządy demokratyczne są tak bardzo niemożliwe, że musiały pojawić się ciała, które rządzą W sposób rzeczywisty, ale ukryty, aby nie doszło do anarchii z jednej strony oraz aby prowadzenie ukrytych interesów nie wyszło na jaw z drugiej. Demokracja mogła więc wystąpić tylko w cywilizacji, w której ludzie czują się bądź w rzeczywistości są wyemancypowani w wystarczającym stopniu. To brzydkie słowo na „e” oznacza tutaj uzyskanie świadomości bądź przekonania, względnie urojenia, o swojej niezależności (w pewnym stopniu, rzecz jasna) finansowej, społeczno – politycznej i bytowej. Większość ludzi nie była już przywiązana do ziemi czy warsztatu, nie była uważana (wprost i publicznie) za czyjąś własność bądź za osoby o niższym statusie i przez to ograniczonych możliwościach rozwoju zawodowego i osobistego. Zdobywali oni wykształcenie dające wrażenie rozumienia bieżących spraw politycznych i problemów społeczeństwa, w którym żyli.

Trudno odróżnić wrażenie rozumienia od rzeczywistego rozumienia, ale ten problem musi być pominięty, a za przykrywkę służy propaganda wmawiająca ludziom, że są wykształceni, bo chodzili do szkoły; są samodzielni, bo mogą posłuchać „eksperta”; świadomi, bo oglądają telewizję; że to nie średniowiecze, że lud musi wyrazić swoje zdanie (jakby je kiedykolwiek miał) etc….

Wystarczy się tylko rozejrzeć, aby stwierdzić, jak piorunujące rezultaty daje to w połączeniu ze standardowo w człowieku występującą pychą.

Niezbędne możliwości emancypacyjne oferowała jedynie cywilizacja chrześcijańska. Europa i jej kolonie stwarzały więc warunki, które po odpowiedniej obróbce pozwalały na zagnieżdżenie się na ich podłożu niektórych założeń demokracji, a to wystarczało za podstawę do rozwinięcia propagandy, która zrobiła resztę. W szczególności chodzi tu o założenie politycznej, społecznej i intelektualnej dojrzałości, pozwalającej na udział w wyborze rządu. Demokracja mogła też pojawić się w znanej nam, ohydnej postaci tylko teraz. Zgubne zasady tego systemu nie mogły trafić na czasy, w których ludzie poważnie traktowaliby rozum i realnie podchodzili do problemów życia społecznego. Nie wyszłaby demokracja i nie wyszła w czasach tzw. średniowiecza, kiedy to ńlozońa stała na wysokim poziomie a ludzie wiedzieli, że należy raczej słuchać prawdziwego autorytetu kogoś stojącego wyżej, kogoś z elity, pana, uczonego, księdza niż krzykacza obiecującego gruszki na wierzbie.

Pomysły mówiące o równości wszystkich i w każdym aspekcie znajdowały zwolenników we wszystkich epokach, ale jedynie nasze czasy sformułowały społeczny dogmat egalitaryzmu i nie napotkały oporu na tyle silnego, aby te szkodliwe mrzonki przyprawić o historyczną śmierć z zapomnienia. Tylko one dały możliwość walki z naturą, otwierając drogę do zachowań zgubnych na dłuższą metę, a haniebnych lub zbrodniczych — jak aborcja i antykoncepcja od początku.

Absurd demokracji ochlokracji mógł się też zdarzyć tylko raz. Tak, to po raz pierwszy i ostatni w dziejach mamy do czynienia z tym potworem. Starożytna forma demokracji tylko w ogólnym zarysie przypominała dzisiejszy, wynaturzony stan. W starożytnej Grecji nie doszło do prób Wprowadzania totalnej równości, wbrew oczywistym różnicom między ludźmi, nie doszło do przeniesienia demokracji winne sfery niż polityczna, nie tworzono przekonania ojej nadrzędnej wartości i bezalternatywności.

Trąd demokracji dopadł dopiero zdegenerowane liberalizmem i jego tragicznymi skutkami w postaci różnych socjalizmów społeczeństwa XX wieku i rozłożył ich nadwątlone ciała na kawałki. Ale dlaczego nie miałoby się to jeszcze kiedyś powtórzyć? Wszak ludzie nie należą do czempionów W wyciąganiu wniosków z własnych błędów. Z jednego, ważnego powodu: katastrofa społeczno-polityczna, W jakiej system demokratyczny gra jedną z ważniejszych ról, nie miała sobie równych ani nawet podobnych w przeszłości i nie będzie miała w przyszłości. Wychodząc z upadku obecnych czasów, ludzkość zapamięta pośród wielu nauczek bardzo dobrze tę jedną: nigdy więcej systemu odróżniającego zło od dobra za pomocą głosowania powszechnego. Nie zdziwiłbym się, gdyby nawoływanie do demokracji było za jakiś czas karalne tak jak dzisiaj nawoływanie do komunizmu.

Utopia w służbie zła

Czemu służy system tak dogłębnie zdegenerowany, jeśli już wiemy, że nie może służyć dobru ludzkości, nie wspominając już o Dobru Najwyższym? Utopia demokratyczna ze wszystkimi jej sprzecznymi i absurdalnymi składnikami służy, mówiąc krótko, złu. Nie szukajmy tu jakiegoś konkretnego zła czy chociażby kilku różnych jego przejawów, ale powiedzmy wprost o służeniu złu jako takiemu; o przyłączeniu się do wiecznego non serviam w służbie pychy i jej syna – błędu. Demokracja jest labiryntem błędów, po którym klucząc, nieostrożny podróżnik ma zapomnieć, gdzie i kim jest, dokąd idzie, oraz traktować każdą ślepą uliczkę jako upragniony cel wystarczy aby większość temu przyklasnęła. Nie jest jednak tak, że demokracją steruje sam szatan. Ludzie są tak prości do rozegrania, że gospodarzowi piekieł wystarczą obleczeni w cielesną powłokę podwykonawcy. To oni wielcy tego świata -jako jedyni odnoszą doraźna korzyść z demokracji. Korzyść ta demonstruje się we władzy o jakiej cesarze czy dyktatorzy mogli jedynie marzyć, choć sam nie wiem, który ze znanych z historii monarchów poważyłby się na tak zuchwałe marzenia. Władzę tę umożliwia posiadanie zasobów finansowych o niespotykanych w dziejach wartościach zgromadzonych w rękach nielicznych.

A to możliwe było między innymi przez wykorzystanie ostatecznych rezultatów liberalizmu gospodarczego, czyli tzw. wolnego rynku, który dał możliwość monopolizacji gospodarczej. Drugą nogą, na której wspiera się to monstrum, jest rządzenie narodami na sposób demokratyczny, co daje z kolei możliwość manipulowania wyborami a przede wszystkim wprowadzania na najwyższe stanowiska koniunkturalistów, których nie interesuje dobro narodu, ale wygrana w następnych wyborach, zapełnienie sobie kieszeni i podziękowanie tym, którym zawdzięczają swoją pozycję… ale nie tym, którzy oddali na nich głos.

Demokracja i Kościół

A gdyby tak zdemokratyzować Kościół? Jakaś forma demokracji w postaci konklawe już w nim istnieje. Może to skromne dobrego początki? Skoro można wybrać w głosowaniu papieża, to czemu nie biskupa albo proboszcza? Nie jest, jak sądzę, „wielkim” problemem zmiana podwykonawcy woli Bożej z biskupa na radę parafialną czy wszystkich wiernych w parafii. Także przez grupę przemówić może Bóg, jeśli tylko zechce.

Kościół wprawdzie nigdy nie odrzucił samej demokracji, jednak dzisiejsza jej forma nie może działać bez elementów, które wprost potępił, albo które grożą grzechem. Pierwszym i głównym elementem demokracji jest potępiony przez Kościół liberalizm. Demokracja dzisiejszej doby nie może się bez niego obejść. Jej istnienie to właściwie skutek zainfekowania społeczeństw liberalizmem, który nie znosi autorytetów. Jakiż może być lepszy sposób na rozprawę z autorytetem a takim, zaraz po rodzinie, jest Kościół niż pozbawienie go władzy i uzależnienie od zdania tych, którymi dotąd rządził? Liberalizm celuje właśnie w tym. Nie może się udać, o ile istnieją autorytety… inne niż akceptowane przez liberalnych prowodyrów, a więc utrwalających liberalny zamordyzm! Brzmi trochę jak sprzeczność?

W systemach piekielnej proweniencji to naturalne. Chodzi o dekompozycję porządku społecznego. Jeśli uda się zachwiać panującym dotąd układem stosunków, dezorientacja społeczeństwa spowoduje tęskne spojrzenia za czynnikiem, który nada nowy ton, wskaże nowe środki do jakiegokolwiek (sic!) celu, ale nie pozostawi w niepewności, w dryfie, w nieznośnym stanie bezkrólewia – nomen omen. Za tym dzwoneczkiem podaży społeczeństwo wprost W otchłań upadku ikompletnej dezintegracji z czym mamy do czynienia Właśnie dzisiaj a resztki normalności wycofają się na ostatnią linię obrony, opartą o naturę, czyli do rodziny. Kierunek ucieczki normalności przed liberalizmem nie jest oczywiście ani niezauważony przez architektów liberalizmu, ani pozostawiony bez adekwatnej reakcji, czyli niszczenia autorytetu w rodzinie, aby wszystkim było „liberalniej”. To wszystko mogłoby nie przeszkadzać żadnej innej religii, ale ta jedyna, prawdziwa nie może patrzeć na to spokojnie. Ona nie ma możliwości zmiany swojej nauki, rezygnacji z jej części czy dodania czegoś zgodnego z aktualnym stanem ludzkiego ducha. To powoduje natychmiastowy konflikt z liberalizmem i w rezultacie kurs kolizyjny z demokracją na nim fundowana i nim dokarmianą. Zdemokratyzowanie Kościoła w jakimkolwiek aspekcie jest równoznaczne z jego upadkiem i wyrzeczeniem się niezmienności nauki, nieomylności i ostatecznie bycia jedyną drogą do zbawienia.

Procedury demokratyczne wprowadzone do wnętrza instytucji która wymaga niezmienności w pewnych kluczowych obszarach, spowodowałyby jej natychmiastowe wynaturzenie i zdanie na łaskę zmiennej koniunktury. Poniżenie jakiemu uległaby święta instytucja, odwołując się przy podejmowaniu decyzji do zdania tych, którym miała nieomylnie wskazywać drogę, to już tylko sprawa poboczna.

—————–

Na początku napisałem, że demokracja to słowo. Tylko słowo i nic więcej. Przez zarządców percepcji tłumu jest ono wykorzystywane do tworzenia propagandy, a także wrażenia, że za hasłem demokracji stoi adekwatna rzeczywistość. Demokracja to jednak utopia pozorna rzeczywistość której tak naprawdę nie ma. Za fasadą tego pojęcia stoją architekci tego świata ludzie bez skrupułów, którzy posiadając media, pieniądze (a w związku z tym i władze), kierują tym, co dzieje się na świecie. Ich podwładni szafują tym słowem na lewo i prawo, chwalą, nie dają alternatywy a gdy ktoś nie jest przekonany, na siłę racza go tym specjałem, aż ten dostaje mdłości. Demokracja idealnie nadaje się na przykrywkę działań zaborczych, monopolizujących, niemoralnych, złych. Jeśli bowiem odwołuje się do zdania ogółu, które nie, istnieje nie musi w rezultacie przestrzegać żadnych zasad. Nie może działać jednak w próżni, więc tworzy własne zasady dopasowane do celów, które przyświecają architektom tego świata. Czy trudno wykreować takie zasady, nowe wartości mniemane zdanie ludu? Mając szkolnictwo systemowe, kontrolę nad finansami i media, wielcy tego świata nie mają większych problemów z przekonaniem ludu do pewnych kwestii bądź chociaż ze skłonieniem go do nieprotestowania w reakcji na nie. Jedyną szansą zaistnienia tego „systemu permanentnej awarii aksjologicznej” czy to w Kościele, czy w państwie i niedoprowadzenia ich obu do upadku jest bytowa transformacja ludzi w anioły.

Kto dopuszcza taki scenariusz, może być spokojny o działanie demokracji i przestać nazywać ją utopią.

Każdy jednak, kto nie przyjmuje opcji rodem z baśni powinien unikać jej jak ognia.

Zdobycze liberalnej demokracji

W Święta o piątej rano awantura rodzinna u sąsiadów i interwencja policji. Policjanci nie mają kodu wejściowego do bramy ani na klatkę schodową. Zmuszeni są dzwonić pod pierwszy lepszy numer i trafiają na mnie. Po prostu mieszkam na parterze. Podobno policjanci nie są uprawnieni do używania kodu. To dziwne bo swobodnie dysponują kodem choćby śmieciarze, dozorca i  pracownicy administracji. Za czasów przebrzydłej komuny milicjanci jak pamiętam zawsze używali  kodu do bramy. Wolność przyniosła nam zatem przywilej budzenia nas w nocy. W nocy budzą nas zresztą nie tylko policjanci. Za  komuny w bramie wisiała lista lokatorów i ich goście nie błąkali się bezradnie po klatkach schodowych. Co ważniejsze bez problemów trafiało do pacjenta pogotowie. Kiedyś o drugiej w nocy obudzili mnie waląc w szybę sanitariusze poszukujący dotkniętej zawałem pani Kowalskiej (autentyczne). Nie mogłam im pomóc choć miałam świadomość, że w tym przypadku liczą się minuty. Nie identyfikowałam osoby o tak rzadkim nazwisku. Nie wiem i nie chcę wiedzieć jak to się skończyło.

Zdjęcie tablicy lokatorów z bramy jest efektem histerycznego stosunku administracji do tak zwanego RODO. W przychodniach zdrowia też nie wolno wywoływać pacjentów po nazwisku. Byłam świadkiem wywoływania przez rejestratorki pacjentów po imieniu co powoduje nieuchronnie konflikty gdy przed gabinetem lekarskim spotka się kilka osób o tym samym imieniu. Alternatywą jest wywoływanie pacjentów według dolegliwości, jak w znanym  dowcipie: pierwszy wchodzi pan z kiłą, a następny z rzeżączką. 

Skarżyli mi się znajomi, którzy poszukiwali zaginionej starszej osoby, że nie tylko nie chciano im udzielić żadnej informacji w szpitalach lecz jak im powiedziano w komisariacie, szpitale nie udzielają podobnych informacji nawet policjantom. Zdarza się że osoba z demencją utyka na dłuższy czas w jakimś domu opieki podczas gdy rodzina bezskutecznie jej poszukuje. 

Ustawa psychiatryczna, która  powstała zapewne w dobrych intencjach, również utrudnia rodzinie zaopiekowanie się chorym. Jeżeli chory nie udziela na to zgody rodzina nie może nawet zapoznać  się z diagnozą ani otrzymać epikryzy przy odbieraniu go ze szpitala. Przyczyną jest trend w psychologii i psychiatrii zgodnie z którym najchętniej obciąża się odpowiedzialnością za chorobę pacjenta jego rzekomo toksyczną rodzinę. Oczywiście zdarzają się naprawdę toksyczne rodziny, a przeżycia z dzieciństwa mają ogromny wpływ na psychikę dorosłego, lecz odcinanie chorego od rodziny często powoduje zepchnięcie go na margines życia społecznego.

Szpital psychiatryczny nie zapewni przecież pacjentowi utrzymania, nie zapłaci za niego czynszu ani nie opłaci leczenia stomatologicznego. Bez opieki rodziny chory nieuchronnie wyląduje w noclegowni, na dworcu lub w najlepszym przypadku w jakimś domu opieki. Stosowanie wobec chorych demokratycznych zasad i procedur ma dokładnie taki sam sens jak powierzenie pacjentom szpitala psychiatrycznego demokratycznego wyboru ordynatora drogą głosowania.

Nasze zdobyte wraz z niepodległością „prawa i  przywileje” to nie tylko prawo do ukrywania swego nazwiska i adresu przed lekarzem pogotowia, prawo do odmowy leczenia psychiatrycznego gdy nam odbija szajba oraz prawo do odmowy pomocy ze strony rodziny, która jedyna chce i może nam pomóc.

Jednostka ludzka uzyskała w katalogu niezbywalnych praw ludzkich również prawo do głupoty. Nie w takim sensie, że każdy ma prawo sobie myśleć co chce – lecz, że głupi ma prawo narzucać swoje głupie poglądy innym. Również nie w sensie, że dla każdego powinno się znaleźć jakieś  miejsce w społeczeństwie lecz, że każde miejsce w społeczeństwie powinno być dostępne dla każdego. Rektorzy uczelni są nagminnie  nękani skargami  studentów, którym nie odpowiadają treści wykładów czy też poglądy wykładowców. Ci młodociani troglodyci twierdzą, że wykładowca sceptyczny w stosunku do dogmatu globalnego ocieplenia lub nie uznający istnienia przeszło pięćdziesięciu arbitralnie wybieranych płci zagraża ich poczuciu mentalnego bezpieczeństwa. Co gorsza utrwala się, a nawet egzekwowany prawnie jest pogląd, że uczelnia to miejsce gdzie każdy powinien czuć się jak w domu i mieć prawo do swobodnej ekspresji. Przykład dają niektórzy wykładowcy ( jak pewna pani profesor z uniwersytetu szczecińskiego) raczący słuchaczy słowami nadającymi się wyłącznie do wykropkowania. Natomiast inni profesorowie tacy jak profesor Piotr Nowak z Białegostoku, który ośmielił się żądać usunięcia z zajęć notorycznie zakłócającego ich przebieg awanturnika są przywoływani do porządku przez uczelniane władze, a nawet zagrożeni utratą pracy.

Twierdzenie, że uniwersytet jest właściwym miejscem dla osób zaburzonych psychicznie jest przecież dokładnie realizacją ideałów Lenina, który podobno uważał, że kucharka może rządzić państwem. Niektórzy twierdzą, że wymyślił to i Leninowi przypisał Leszek Kołakowski gdy w intelektualnych konwulsjach rozstawał się z marksizmem. To właśnie Kołakowski (miedzy innymi wraz z Zimandem) usuwali kiedyś profesorów z uczelni. Tyle, że Zimand gorąco tego żałował i uczciwie się do tego przyznawał.

W naszych nie stalinowskich przecież czasach profesor Nalaskowski był  zawieszony w prawach wykładowcy na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika za wypowiadanie krytycznych uwag na temat LGBT a profesor Budzyńska z Uniwersytetu Śląskiego była nękana przez uniwersyteckie władze za głoszenie niezgodnych z ideologią gender poglądów na aborcję.

 Podsumowując:

pani Lempart ma niezbywalne prawo lżyć przechodniów i policjantów. Profesor akademicki nie ma prawa formułować poglądów niegodnych z obowiązującym ideologicznym paradygmatem.

Możemy tłumnie i bez masek uczestniczyć w politycznych awanturach. Nie wolno nam bez maski wejść do sklepu i tramwaju.

Mamy prawo ukrywać swój adres przed policją i lekarzem pogotowia. Bez potwierdzenia zaszczepienia się eksperymentalną szczepionką tracimy prawa publiczne=nie możemy podróżować, pracować czy studiować.

Oto zdobycze liberalnej demokracji.

———————————–

Izabela Brodacka