OGŁUPIANIE MAS

Sławomir M. Kozak

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/oglupianie-mas,p1637961893

OGŁUPIANIE MAS

W poprzedniej serii moich wpisów przedstawiłem hipotezę, według której „głębokie państwo” ustami swego wiernego wyrobnika, jakim w mojej opinii jest Elon Musk, przywołało do porządku prezydenta Trumpa, który być może odważył się mieć swój własny pomysł na dalszą politykę amerykańską. Nie był to atak pozbawiony sensu, bo Trump rzeczywiście ma w tej kwestii trochę „za uszami”, podobnie jak kilku jego najbliższych współpracowników zrzeszonych wokół niego pod szyldem MAGA.

Przypominam, że wbrew obiegowej opinii Musk nie jest tym, którego kreuje każdego dnia krzywe zwierciadło mediów. Podobnie, nie był takim Jeffrey Epstein. Ten ostatni nie był miliarderem o rozdętych ponad miarę perwersyjnych skłonnościach, tylko bardzo skutecznym i bezwzględnym kolekcjonerem materiałów kompromitujących możnych tego świata. Nie tylko zresztą w Stanach, bo operował globalnie. Te miliardy nie spadły mu z nieba ani nie zarobił ich dzięki fenomenalnym zdolnościom biznesowym. Na podstawie dostępnych dziś informacji można być pewnym, że pracował dla służb wywiadowczych co najmniej trzech państw.

Elon Musk, o którym pisałem już kilka razy, też nie jest geniuszem, który w cudowny sposób stał się właścicielem największej na świecie fortuny, dzięki której za pomocą prywatnych rakiet spełnia swoje dziecięce marzenia wynosząc w kosmos ludzi i satelity. To domena służb wojskowych, czyli Pentagonu i NASA. 

W książce „Rocznik sadystyczny 2020/2022” zwracałem uwagę na inny, rzekomy spór Muska, pisząc, że niewiarygodna jest naiwność, jaką wykazali się dziennikarze, kiedy na światło dzienne wydostała się wiadomość o chęci przejęcia komunikatora Twitter przez jednego z najbogatszych ludzi świata, Elona Muska, właściciela największej firmy przemysłu kosmicznego.

Pisząc o dziennikarskiej naiwności mam oczywiście na myśli dziennikarzy o rzekomo prawicowych poglądach, na co dzień walczących z dzisiejszą politpoprawnością i bożkami podsuwanymi nam do czczenia przez cynicznych „liderów”.

Reszta bowiem, robi dokładnie i otwarcie to, czego od niej oczekują zleceniodawcy. A jednak, w cyklicznym wideo-komentarzu jednego z naszych czołowych dziennikarzy usłyszałem właśnie, że to dobry prognostyk, bo oznacza, iż Musk „stawia się” globalnemu establishmentowi. Dowiedziałem się też, że powinniśmy się cieszyć, ponieważ Elon Musk wchodząc ostatnio w otwarty spór z Billem Gates’em, dystansuje się od pozostałych przywódców Big Tech, a nawet będzie w nadchodzących wyborach sprzyjał Republikanom!

Otóż, zgodnie z tym, co pisałem w książce „TerraMar Utopia Elit”, właściciel firmy Neuralink, która w nieodległej już przyszłości, planuje wszczepiać w nasze mózgi złącza komputerowe, nie kupuje komunikatora, „tylko dowody, masę różnych dowodów!”.

A jego rzekoma przychylność dla przeciwników obecnej tyranii Demokratów, jest zwykłą grą na pokaz, w której to akurat jemu przypadła w udziale rola „dobrego policjanta”. Dlaczego akurat jemu? Ponieważ nie jest kojarzony z „ciemną stroną Mocy”, a przeciętny czytelnik, bądź widz, nie ma wiedzy na jego temat. Nie ma jej, bo żurnaliści albo milczą, albo mają nadzieję, że właśnie spełnia się ich „wizja” przejścia Mrocznego Jedi z wrogiego obozu na „stronę jasną”. Jednak, jak pisze Wikipedia, „niewiele było przypadków, kiedy to głęboko zaprzedany Ciemnej Stronie Jedi zdołał z niej powrócić (…) zazwyczaj opuszczali obszary podlegające jurysdykcji Republiki, nierzadko stając się lokalnymi tyranami na planetach (…)”.

Dlatego Musk jest tak ważny dla Ciemnej Strony. Przy okazji ogłupia też szare masy. Pisałem wówczas, że Elon, co wielu może zaskoczyć, jest imieniem hebrajskim. Oznacza „dąb”. W Biblii można je znaleźć kilka razy, odnosi się do trzech różnych mężczyzn i jednego miasta.

Według Tory, kiedy Kanaan podzielono pomiędzy 12 plemion Izraela, miasto Elon przypisano plemieniu Dan, którego nazwę z kolei, tłumaczy się, jako „sędzia”, od דין (din), oznaczającego – sądzić lub rządzić. Jest to stary czasownik, który najczęściej opisuje naturalną zwierzchność osoby wyższej, czyli mądrzejszej, silniejszej lub starszej, w przeciwieństwie do władzy sprawowanej przez formalny rząd, czyli politycznie faworyzowanych i mianowanych urzędników. Plemię Dana, jako jedyne, nie jest wymienione w księdze Apokalipsy, prawdopodobnie dlatego, że popadło w bałwochwalstwo. Jak czytamy w Wikipedii, „bałwochwalstwo, to grzech w religiach abrahamowych, polegający w podstawowym znaczeniu na oddawaniu czci wizerunkom bogów czy bóstw – bałwanom, idolom”. Zarówno w tradycji żydowskiej (Testament Daniela), jak wczesnochrześcijańskiej (Ireneusz z Lyonu) twierdzono, iż antychryst będzie pochodził z pokolenia Dana. Tyle, jeśli chodzi o etymologię.

Elon Musk, jak podają encyklopedie, urodził się w roku 1971, w Pretorii i ma obywatelstwo południowoafrykańskie, kanadyjskie i amerykańskie. Aby uniknąć służby wojskowej, czmychnął z rodzinnej Południowej Afryki do Kanady, gdzie mieszkała rodzina jego matki. Pracował przy czyszczeniu kotłów w tartaku, w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie wytrzymał dwa lata, a następnie przeniósł się do Toronto, by rozpocząć pracę w banku, w dziale komputerowym. Po otrzymaniu stypendium, rozpoczął studia na amerykańskim uniwersytecie Pensylwanii, gdzie uzyskał tytuł licencjata w dziedzinie fizyki, po czym przeniósł się na uczelnię Stanford, którą porzucił po … dwóch dniach, żeby założyć firmę zajmującą się oprogramowaniem sieciowym.

Podobne rozterki i przygody z nauką były udziałem Jeffreya Epsteina, o czym można przeczytać w przywoływanej wcześniej książce mojego autorstwa.  Obaj dżentelmeni doskonale się zresztą znali. Celowo użyłem w tym zdaniu eufemizmu na określenie obu tych osób oraz ich wzajemnych relacji. Nie łączyło ich bowiem żadne szlachectwo, a co najwyżej ta okoliczność, iż obaj nie musieli pracować, a energię poświęcali działaniom zmierzającym do zniewolenia innych. To członkowie tego samego, upiornego klubu, z tą tylko różnicą, że jednego z nich, zgodnie z nieobcym im kultem, złożono już w ofierze Molochowi. 

W działalności Muska największą rolę odgrywają dziś firmy Tesla i SpaceX. Pierwsza słynie z produkcji samochodów elektrycznych. Ta druga stała się sławna w ostatnich miesiącach, z powodu widowiskowego wyniesienia w kosmos znacznych ilości satelitów. Czemu one służą? Łączności internetowej. Starlink, to usługa umożliwiająca osobom posiadającym specjalne terminale, na połączenie z jednym z ponad 2400 satelitów, znajdujących się na niskiej orbicie okołoziemskiej.

Terminale nie są powszechnie dostępne, a ich koszt nie pozwala na masowe użycie, co oznacza, że korzystającymi z nich są osoby i jednostki wyselekcjonowane, dla których łączność z Internetem jest kwestią żywotną. Satelity Starlink służą przede wszystkim wywiadom z tzw. grupy Five Eyes (Australia, Kanada, Nowa Zelandia, Wielka Brytania, USA) i siłom wojskowym ich sojuszników, operującym za pomocą dronów.

Firma Muska wspierana jest przez układy i kontrakty rządowe od 20 lat, począwszy od pierwszych prób pozyskania dla „jego” pomysłów, możliwości wykorzystania rosyjskich rakiet, o co zabiegali w Moskwie amerykańscy oficjele już w roku 2002.  Wspiera ją zarówno CIA, jak i przemysł wojskowy USA. W roku 2006 Musk „wygrał” konkurs na współpracę z NASA w zakresie rozwoju technologii rakietowych, co dało mu kontrakt wart blisko 400 mln dolarów, a kiedy okazało się już w roku 2008, że SpaceX wszystko przejadł i spada po równi pochyłej, wymyślono dla niego kroplówkę w postaci zamówienia na kosmiczne usługi transportowe o wartości 1,6 mld dolarów. Po kolejnych dwóch latach otrzymał też nisko-oprocentowaną pożyczkę (465 mln dol.) z Departamentu Energii. W 2018, firmę Muska wybrała, dla wyniesienia na orbitę unowocześnionego systemu GPS, korporacja Lockheed Martin. Za tę usługę Musk pobrał 500 mln dolarów.

Jego firmy obsypywane są dotacjami i „zachętami” publicznymi, a wielomilionowe zamówienia na ekologiczne centra energetyczne składają u niego również poszczególne stany USA. Sprzyja mu w tym oczywiście „walka z klimatem”, nie tylko zresztą w rodzimych Stanach Zjednoczonych. W jej ramach, rządy na całym świecie wprowadziły system kredytów dla pojazdów ekologicznych, zgodnie z którym określony procent produkcji każdej marki muszą stanowić pojazdy o zerowej emisji CO2. Tesla produkuje wyłącznie samochody elektryczne, więc z łatwością spełnia ten warunek, a pomimo tego, że nie jest nawet w pierwszej, światowej dziesiątce producentów aut, to dzięki temu prostemu trikowi jest warta więcej, aniżeli wszyscy giganci z tej listy razem wzięci.

Elon Musk, którego dochody wzrosły w czasie „pandemii” kilkukrotnie, stojąc na podium najbogatszych ludzi globu, zapłacił w latach 2015-2018 podatki nie przekraczające łącznie sumy 70 tysięcy dolarów! Ciężko przypuszczać, by w minionych latach cokolwiek się zmieniło na jego niekorzyść. Mistrzowskim osiągnięciem propagandowym jest oczywiście wykreowanie go na przedsiębiorcę prywatnego, niezależnego i do tego prawicowego. Pisałem o tym w roku 2020, ale już chwilę potem okazało się, dlaczego koncepcji Starlink narzucono tak duży pośpiech. Bez tej konstelacji na orbicie wojna na wschodzie Europy musiałaby się zakończyć błyskawicznie, a do tego Ciemna Strona Mocy wciąż nie chce dopuścić.

Wspominałem też o bliskiej kooperacji przedstawicieli Big Tech z przemysłem zbrojeniowym, wymieniając nazwiska bliskich przyjaciół Trumpa, w książce  „Przewodnik po piekle, kiedy wyrażałem obawy dotyczące przyszłej jego polityki: 

Jeżeli jesienne wybory w Stanach Zjednoczonych okażą się klęską Partii Demokratycznej, to z pewnością lepiej dla świata z tego powodu, że jej liderzy reprezentują najbardziej antyludzkie, marksistowskie idee rujnujące wszelkie wartości, które są nam bliskie.

Nie możemy jednak zapominać o tym, że strona przeciwna jest tylko o tyle nam bliższa, że wydaje się wolna od tej antychrześcijańskiej ideologii. Zbudowana była jednak na koncepcji bezwzględnego kapitalizmu i opiera się głównie na korporacjach związanych z przemysłem wydobywczym i obronnym. Od niedawna, co widzimy po zaangażowaniu po stronie Partii Republikańskiej ludzi takich, jak Elon Musk, czy Peter Thiel, również z biznesem nowoczesnych technologii. W przypadku ich wygranej zmieni się zatem jedynie położenie i znaczenie wojennych frontów. Najbardziej znany teoretyk wojny, Carl von Clausewitz wsławił się w powszechnej świadomości dwoma powiedzeniami. „Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”, brzmi najbardziej znane. A zatem, patrząc na obecnie prowadzoną politykę Izraela i USA na Bliskim Wschodzie, pełnoskalowa wojna w tamtej części świata jest całkiem prawdopodobna.

Drugie, popularne powiedzenie Clausewitza mówiło, że „pokój, to zawieszenie broni pomiędzy dwiema wojnami”. Z tego powodu, do ewentualnego wygaszenia konfliktu za naszą wschodnią granicą, powinniśmy podchodzić w sposób wyważony. Nasi przywódcy o nim zapominają, a właśnie nadchodzi właściwy moment, by je sobie przypomnieli. Być może, zbliża się czas przełomu, jednego z tych nielicznych w historii, który pozwalał odmienić jej bieg w sprawach polskich. „Nasi” politycy mówią otwarcie, że żyjemy w czasach przedwojennych. A skoro tak, to należy im przypomnieć, że w chwili tak ważnej potrzebni są przywódcy prawdziwi.

Na wojnie najbardziej skutecznym dowódcą nie jest ten, który krzyczy „naprzód”, a ten, który woła „za mną!”. Tylko z takim liderem można iść w bój i budować przyszłość. Czy mamy szansę na takie przywództwo? Nie dotyczy to zresztą tylko polityki, ale też wyznawanych zasad, moralności i etyki. W tym zakresie, od lat obserwujemy podobne niedomagania, a przyczyn nie sposób nie szukać u dostojników Kościoła, którzy w tym najtrudniejszym dla nas okresie ostatnich kilku lat, zamknęli się za swymi bramami ze spiżu. Opuścili owczarnię i czmychnęli. Być może, nadchodzi i dla nich czas kolejnej próby.

Sławomir M. Kozak

========================================

DYSCYPLINOWANIE PREZYDENTA, CZ. 2

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/dyscyplinowanie-prezydenta-cz-2,p1546084339

DYSCYPLINOWANIE PREZYDENTA, CZ. 2

Sławomir M. Kozak

Już w roku 1982 Epstein doradzał jednemu z najbogatszych wówczas ludzi na świecie, którym był Adnan Khashoggi. Pisałem o tym osobniku, również w kontekście spraw polskich, w książce „Projekt Phoenix”. Jego mieszane, arabsko-żydowskie korzenie ułatwiały mu występowanie w roli łącznika między Izraelem i Arabią Saudyjską. Zaangażował się, na przemysłową niemal skalę, w handel bronią i narkotykami, przy wydatnej pomocy Williama Clintona, zarządzającego w tym czasie stanem Arkansas, głównym punktem przerzutowym tej operacji. Wiele transakcji Khashoggiego sfinansowano za pośrednictwem cieszącego się złą sławą, powiązanego z CIA banku BCCI (Bank of Credit and Commerce International), znanego także jako Bank of Crooks and Criminals International.

Co ciekawe, BCCI był ściśle powiązany także z byłym bankiem Epsteina, Bear Stearns. Bear Stearns służył jako pośrednik dla BCCI, co pozostawało w ukryciu aż do zakończenia długiej batalii sądowej w Wielkiej Brytanii w 2011 roku. Wielce prawdopodobne jest, że Epstein odszedł formalnie z banku Bear Stearns po to, by pozostać nieujawnianym łącznikiem pomiędzy tymi dwoma podmiotami. 

W połowie lat 80. Epstein poznał człowieka o nazwisku Les Wexner, który zarządzał wówczas wartym wiele miliardów Limited Brands Inc., obecnie pod nazwą Bath & Body Works, działającym na rynku detalicznej sprzedaży ubrań. Bliskim przyjacielem tego ostatniego był „szef kanadyjskich żydów”, wspomniany już Edgar Bronfman, którego rodzina prawdopodobnie nadal przewodzi żydowskiej mafii w Kanadzie. Tak się akurat złożyło, że w tym samym niemal czasie zginął prominentny miejscowy prawnik, będący długoletnim doradcą Bronfmana, niejaki Artur Shapiro, który miał właśnie zeznawać na niekorzyść szefa przed Komisją IRS. Jego śmierć policja sklasyfikowała jako „zabójstwo w stylu mafijnym”, co nie było szczególnie odkrywcze, skoro ktoś wypalił mu z broni prosto w twarz, w biały dzień. Wkrótce potem Wexner udzielił Epsteinowi pełnomocnictwa, dzięki któremu od tej pory, to on mógł zarządzać jego osobistymi finansami. Ta zażyłość spadnie Epstein’owi niczym manna z nieba, zwłaszcza od kiedy Wexner, który w roku 1982 kupił markę Victoria’s Secret, rozpocznie organizowanie pokazów bielizny, transmitowanych także przez stacje telewizyjne.

Przyciągnie to do firmy zastępy atrakcyjnych dziewcząt marzących o karierze modelki, a w dalszej kolejności o wejściu do świata Hollywood. To właśnie w tym okresie, na fali zmian zachodzących w krajach Europy Wschodniej, do tej branży trafiać zaczyna coraz więcej młodych kobiet zza żelaznej dotąd kurtyny. Ten dopływ będzie trwał przez kolejne lata 90. Dla wykorzystujących ten stan rzeczy śliniących się satyrów, którym w sukurs idzie dysproporcja między poziomem życia w Ameryce, a zarobkami w krajach byłych już demoludów, to prawdziwa żyła złota. Tym bardziej, że milionerzy „amerykańscy”, z sobie tylko znanych powodów, preferują „żywy towar” o urodzie słowiańskiej. Nie dotyczy to zresztą tylko płci pięknej.

Wexner rozpoczął od przewożenia ciuchów z Hong Kongu na cywilno-wojskowe lotnisko Rickenbacker, w Columbus. Dość szybko to doświadczenie zaczęło być wykorzystywane przy szmuglowaniu broni i narkotyków na pokładzie samolotów linii Southern Air Transport. Uruchomił ją, współpracujący z CIA słynny Barry Seal, którego postać zagrał w późniejszym o wiele lat filmie „American Made”, popularny aktor Tom Cruise. Maszyny transportowały wszystko, niezależnie od trasy. Latały do najgorętszych politycznie i militarnie miejsc świata, jak Kolumbia, Irak, Afganistan, Somalia czy Bośnia. W roku 1998 wokół linii zaczęły się mnożyć plotki, co doprowadziło ją do upadku. Zrestrukturyzowano ją i wkrótce kontynuowano transport pod zmienioną już nazwą Southern Air. Tajemnicą poliszynela było też to, że CIA przerzucając trefne ładunki w ramach akcji Iran-Contra, operowało z lotniska Mena w Arkansas, kiedy gubernatorem tego stanu był Bill Clinton, a większość roboty papierkowej dla tych transportów brała na siebie kancelaria prawna Rose Law, w której jednym z partnerów była Hillary Clinton. O samej kancelarii, w kontekście zamachów 9/11 wspominałem między innymi, w książce „Operacja Terror”.

Wiele wskazuje na to, że Epstein szybko odkrył, jakie możliwości daje transport lotniczy także w handlu żywym towarem, którego roczny zysk na świecie oscyluje wokół 150 miliardów dolarów, czy dorywczym dostarczaniu dziewcząt dla zaspokojenia krótkotrwałych potrzeb swoich klientów. Kupił czarny odrzutowiec typu Gulfstream G550, później helikopter i dwusilnikową Cessnę 421. A, kiedy tego typu „zabawki” upowszechniły się wśród podobnych mu milionerów, zamówił pasażerski samolot Boeing 727-200, który mógł zabrać na pokład blisko 200 osób. Na pokładach samolotów rocznie spędzał około 600 godzin. Z pewnością wiele czasu poświęcał przy tej okazji na załatwianiu spraw pomiędzy bankami Bear Stearns i BCCI. Wnętrze zmodyfikował, zamontowano mu nawet terminal Bloomberga, by mógł w trakcie lotu dokonywać finansowych transakcji. Ci, którzy poznali słabości Epsteina, okrzyknęli wkrótce samolot mianem „Lolita Express”, co odnosiło się oczywiście do powieści Vladimira Nabokova, opisującej mężczyznę zafascynowanego niedojrzałymi dziewczynkami, ogarniętego erotyczną obsesją na punkcie dwunastoletniej pasierbicy.

Niewątpliwie niezwykle zagadkowym elementem dotyczącym jego działalności lotniczej, było wykorzystywanie w niektórych rejsach znaków rejestracyjnych nie należących do żadnego z jego samolotów, a do maszyny rządowej! To ewidentne przestępstwo. Istnieją dowody na to, że oznaczenie N474AW, będące rejestracją samolotu typu OV-10D Bronco, będącego na wyposażeniu Departamentu Stanu USA, widniało na śmigłowcu (!) Bell Long Range 206L3, należącym do Epsteina. Jak wykazał rejestr FAA, Bronco zostało przez Departament Stanu (United States Department of State, 1038 S. Patrick Drive #985, Patrick Air Force Base, Brevard County, Florida 32925-3516) wydzierżawione firmie Dyncorp, dla potrzeb operacji antypartyzanckich i antynarkotykowych w Kolumbii. Dyncorp, to prywatny kontraktor wojskowy, którego siły i środki wykorzystywane były przez Stany Zjednoczone w rozlicznych operacjach, między innymi w Bośni, Kosowie, Boliwii, Somalii, Angoli, Kuwejcie, ale też podczas „walki” z efektami huraganu „Katrina” na Haiti. Dyncorp zapewniał też ochronę afgańskiemu prezydentowi Hamidowi Karzaj. Wspominałem o tej firmie w poprzednich książkach dotyczących wydarzeń 9/11. W 2020 roku firma została kupiona przez konglomerat obronny Amentum.

Tymczasem, jak wynika z manifestu lotów, 6 sierpnia 2002 roku, pilot David Rodgers wystartował z meksykańskiej posiadłości Epsteina, o której piszę w kolejnym rozdziale, należącym do Epsteina śmigłowcem Bell, ale oznakowanym numerami N474AW i poleciał na lotnisko Double Eagle II, w Albuquerque. Być może, zadziwiające to wydarzenie można powiązać z tym, że w 2002 roku, flota powietrzna należąca do Epsteina była już na celowniku służb podejrzewających go o handel dziewczynkami w wieku od 12 do 15 lat, tymczasem, jak wykazały zeznania jednego z pracowników Dyncorp dla The Washington Times, firma, w tym właśnie czasie, dokonywała przemytu dzieci, będących dokładnie w tym samym wieku, z Kosowa i Bośni. Fachowcy wiedzą, że kilkadziesiąt kilo sprzedanego narkotyku ginie z rynku bezpowrotnie, ale te same kilkadziesiąt kilo w „żywym towarze”, może być „w obiegu” latami. Zatem najdalsze nawet loty i duże nakłady finansowe, zwracają się z nadwyżką. Samolot firmy Dyncorp rozbił się w roku 2006, choć jego numery rejestracyjne wykorzystano ponownie, w roku 2014. (ciąg dalszy nastąpi…)

Sławomir M. Kozak

Kup książkę

Kup ebook

DYSCYPLINOWANIE PREZYDENTA, CZ. 1

Sławomir M. Kozak

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/dyscyplinowanie-prezydenta-cz-1,p1100124003

DYSCYPLINOWANIE PREZYDENTA, CZ. 1

W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej informacji o niejakim Epsteinie, a to za sprawą Elona Muska, który w rzekomym przypływie gniewu miał rzucić Donaldowi Trumpowi w twarz oskarżenie o bliskie relacje prezydenta z najsłynniejszym pedofilem świata. Większość żurnalistów dopiero w tym momencie raczyła dostrzec aferę, która związana była (i nadal jest) z byłym agentem izraelskich służb. Nadal jednak nie zauważają, że Musk nie sprzecza się z Trumpem, a zwyczajnie go dyscyplinuje. Niestety, również na naszym podwórku nieliczni uczciwi dziennikarze wykazują zaskoczenie tym tematem, choć przecież prasa amerykańska trąbiła o tym wszystkim wiele lat temu, a na polskim rynku wydawniczym już w roku 2022 pojawiła się książka mojego autorstwa (TerraMar. Utopia elit), w której opisałem nie tylko głównych „bohaterów” afery, ale też ich ścieżki „kariery”, łącznie z zawartością osławionego, czarnego notesu Epsteina. Wszystkim zainteresowanym polecam tę pozycję, a szczególnie dziennikarzom/jutuberom, by po jej lekturze przestali używać irytujących zwrotów typu „rzekomo”, „podobno”, „mówi się, że…”, itp. Urywek podaję poniżej:

——————————————————–

Epstein rozpoczął swą pierwszą pracę w szkole Dalton, we wrześniu 1974 roku. Krótko przed tym, dyrektorem szkoły przestał być Donald Barr. Bardzo możliwe, że zdążył odegrać jakąś rolę w przyjęciu do niej Epstein’a, zanim opuścił stanowisko. Barr pełnił służbę w OSS, agencji funkcjonującej w latach 1942-1946, będącej poprzedniczką CIA. Był bardzo aktywnym agentem wywiadu, polującym na nazistów, spośród których najważniejszych dla powojennej Ameryki, przerzucał w ramach operacji „Paperclip”, do Stanów.

O tej operacji pisałem w książce „Oko Cyklopa”. Jako że służb tego rodzaju nie porzuca się nigdy, jest prawdopodobne, iż pozostał z nimi związany i mógł na ich zlecenie wykonać proste zadanie przyjęcia do pracy nauczyciela.

Nawet, jeśli jest to trop mylny, to w środowisku mogącym wywierać wielki wpływ na politykę personalną tej placówki, byli przyjaciele Barr’a, a najważniejszym z nich był jego neokonserwatywny mentor żydowskiego pochodzenia, wydawca Norman Podhoretz. Syn Barr’a, William, w latach 70. był również pracownikiem CIA i mógł także odegrać jakąś rolę w rekrutacji Epstein’a, przy pomocy wpływów swojego ojca. Później, w latach 80. i 90. ubiegłego wieku, William Barr, jako Prokurator Generalny miał ogromne możliwości, by hamować śledztwa w sprawie afery Iran-Contras i innych, w które zamieszane były agencje rządowe USA. Już wtedy mógł mu pomagać w tych działaniach bliski przyjaciel, Robert Mueller, będący jego asystentem w Wydziale Karnym. Przypomnę, że na tydzień przed wydarzeniami 11 września 2001 roku, Mueller został dyrektorem FBI. Jako że w polskiej wersji Wikipedii nie ma o tym wzmianki, dodam, że w czasach nam bliższych, bo w roku 2017 Departament Sprawiedliwości mianował go specjalnym prokuratorem do nadzorowania śledztwa w sprawie potencjalnej ingerencji Rosji w amerykańskich wyborach prezydenckich 2016 roku. Swój raport w tej sprawie przekazał w roku 2019 na ręce Prokuratora Generalnego… Williama Barr’a. 

W roku 1976 Epstein został nieoczekiwanie zwolniony ze stanowiska wykładowcy i, o czym też pisałem wcześniej, trafił do banku Bear Stearns, znanego wówczas powszechnie, jako „bank żydowski”. Epstein uczył syna Greenberga, który był szefem tej instytucji, a także spotykał się z jego córką. Jako że piszę tu o pedofilach, nie od rzeczy będzie wspomnienie, iż Greenberg przyjaźnił się z mentorem Donalda Trumpa – Royem Cohn, który był powszechnie znanym prawnikiem i szarą eminencją amerykańskiej polityki.

To, przy okazji homoseksualista, przez lata niestrudzenie budujący całą sieć pedofilskich grup, zarówno dla własnych przyjemności seksualnych, jak i szantażu. Należy odnotować, że to on doprowadził do skazania na krzesło elektryczne szpiegowskiej pary, Juliusa i Ethel Rosenbergów. Zmarł na AIDS. W miniserialu HBO, zatytułowanym „Anioły w Ameryce”, postać tę odtwarzał Al Pacino. Przemysł filmowy na promowanie stylu życia tego typu osób nie szczędzi środków. Po niewyobrażalnie krótkim czasie, cztery lata od zatrudnienia w Bear Stearns, Epstein został komandytariuszem firmy! Ale, już w roku 1981 opuścił to intratne stanowisko, bez słowa wyjaśnienia w mediach. Pojawiały się co prawda pogłoski, że ma to związek z powiązaniami banku z firmą Seagram, o której relacjach z mafią mówiono niemal oficjalnie. Do jej szefa, niejakiego Edgara Bronfmana, jeszcze powrócimy. Podejrzewa się, że kiedy współwłaściciel banku, niejaki Jimmy Cayne, poczynił nietrafioną inwestycję, Epstein wziął na siebie rolę kozła ofiarnego, na co wskazuje choćby to, że niedawny wspólnik po odejściu otrzymał od szefów premię w wysokości 100 000 dolarów. Epstein pozostał przez resztę życia bliskim przyjacielem Jimmy’ego Cayne, jak również wiernym klientem banku.

W roku 1981 Epstein otworzył firmę konsultingową International Assets Group (IAG). Zależnie od potrzeb swoich niezwykle bogatych i wpływowych klientów, w tym rządów (!), odzyskiwał utracone przez nich fortuny lub przeciwnie, ukrywał je przed ciekawskim wzrokiem wspólników, zwykłych obywateli i urzędów podatkowych. Właśnie w tym czasie, do władzy w Stanach doszedł Ronald Reagan, wywodzący się ze środowiska największych zboczeńców i utracjuszy, czyli Hollywood. Były aktor był protegowanym wpływowych magnatów medialnych i tak zwanej Kosher Nostra, o której pisałem w książce „Czarny Wrzesień”, a która także zasługuje na odrębne opracowanie. Podobne ścieżki kariery obserwujemy zresztą całkiem blisko, w zupełnie współczesnych czasach. To w latach 80. właśnie, zacieśniły się związki amerykańsko-izraelskie, co w praktyce oznaczało intensywną współpracę agencji Mosad i CIA. Dzięki temu mariażowi mogła narodzić się pierwsza gigantyczna afera tamtego okresu, czyli Iran-Contras, przez znawców tematu zwana Izrael-Iran-Contras. (ciąg dalszy nastąpi…)

Sławomir M. Kozak

Przewodnik po piekle: Kozak

Przewodnik po piekle

Przewodnik po piekle

Sławomir M. Kozak oficyna-aurora/przewodnik-po-piekle

Rok wydania: 2025 Ilość stron: 298

Zarejestruj się i otrzymaj rabat -15%*Promocja dotyczy klientów detalicznych

60 zł

Niniejsza książka jest moim pożegnaniem z szeroko rozumianą publicystyką, którą uprawiałem przez kilka ostatnich lat, a na jej zawartość składają się teksty pisane w roku 2024 i kilku pierwszych miesiącach roku 2025. Jest ona więc z tego powodu, logiczną w rozumieniu technicznym, kontynuacją książek „Rocznik Sadystyczny 2020/2022” i „Wrota Magadanu”. 

Pomieszczone tu teksty są przy tym nie tylko suchym opisem istotnych wydarzeń, ale też mojego ich widzenia i stosunku do nich wyrażanego na gorąco. Moich, niezmiennych przez lata na sprawy najważniejsze, poglądów. To szczególnie ważne dziś, kiedy wiele osób wypowiadających się publicznie, pod wpływem zmiany kierunku politycznego wiatru, przestawia żagle i płynie na fali koniunkturalizmu.

Nie tylko sami pogrążają się przez to w kolejnych kręgach piekła, ale ciągną za sobą ludzi ich słuchających, oglądających i czytających. Stąd też i tytuł tej pozycji, bo choć zaczerpnięty z jednego z rozdziałów, nie tylko przecież odnosi się do opisywanych w nim kwestii, a do całego naszego, jakże krótkiego żywota.

ODDZIELIŁO SIĘ ŚWIATŁO OD CIEMNOŚCI

ODDZIELIŁO SIĘ ŚWIATŁO OD CIEMNOŚCI

Musimy pamiętać o tym, że podstawowym zadaniem amerykańskiego prezydenta jest dbałość o interesy USA, a nie państw obcych. Dla nas wskazówką polityki nowej administracji wobec Polski będzie z pewnością osoba wysłana do nas w charakterze ambasadora. Ta pierwsza, personalna decyzja, wskaże nam, czego w najbliższym czasie możemy oczekiwać od naszego sojusznika.

Sławomir M. Kozak https://gf24.pl/41437/oddzielilo-sie-swiatlo-od-ciemnosci/

To, że Donald Trump wygra, było prawie pewne dla wielu analityków na długo przed wyborami. Ci bardziej krytyczni byli przekonani o tym od dnia, w którym pretendent do fotela prezydenckiego odwiedził grób wielce zasłużonego rabina. Można by uznać to za żart, ale jedna z izraelskich gazet potraktowała to całkiem poważnie, umieszczając nazajutrz fotografię kandydata opatrzoną tytułem „Prezydent Trump”.

Prawda jest jednak taka, że tego wyboru dokonali zwykli Amerykanie, mający dosyć eksperymentowania na ich dorobku i wartościach, które przejęli od Ojców Założycieli. Oczywiście ci, w których żyłach płynie rzekomo błękitna krew, czyli demokraci, pogardzali owymi redneckami – jak amerykańskich farmerów zwykli drwiąco nazywać – ale to właśnie te czerwone, spalone słońcem od pracy na roli karki pokazały siłę Ameryki. Wystarczy spojrzeć na mapę rozkładu głosów w poszczególnych hrabstwach, która była w zasadzie w pełni czerwona, z niewielkimi wypryskami niebieskich kropek w rejonach największych metropolii. Ameryka okazała się tego dnia republiką. Rzeczą publiczną!

Powodów wygranej było wiele. W całkiem dużej mierze w osiągnięciu republikanom tego wyniku wydatnie i z dużym zacięciem pomagali sami demokraci. W zasadzie cała kadencja Joe Bidena była równią pochyłą prowadzącą do nieuniknionej porażki. Ludzie mieszkający w USA od pierwszych chwil jej trwania doznawali wstrząsów i upokorzeń, które były obce ich wizji Ameryki. Począwszy od wydarzeń na Kapitolu 6 stycznia 2020 r., poprzez szaleństwo burzenia pomników postaci historycznych w wydaniu bojówkarzy Black Lives Matter, przy jednoczesnym wynoszeniu na nie dewiantów seksualnych, powszechny zalew ideologii gender, po otwarcie granic dla imigrantów i płynących równie szeroką strugą narkotyków o niespotykanej wcześniej sile i stopniu uzależniania. Amerykanie widzieli, jak piękne dotąd miasta zamieniają się w slumsy, siedliska bezdomnych i pospolitych przestępców. Na skutek antyludzkiej polityki DEI tracili w przyspieszonym tempie miejsca pracy, zajmowane przez ludzi bez zawodowego przygotowania, a często najbardziej podstawowych umiejętności, których jedyną do nich przepustką był kolor skóry lub orientacja seksualna. Byli wreszcie świadkami dwóch zamachów na byłego prezydenta i kandydata na ten urząd – jeśli nawet nie większości, to sporej części społeczeństwa. Oglądali głupawe nawoływania celebrytów, dowiadywali się o ich uzależnieniach i powiązaniach ze światem przestępczym.

Amerykanie zrozumieli, że te wybory są być może ostatnią szansą na powstrzymanie upadku ich już nie tylko wywalczonych przez poprzednie pokolenia przywilejów, ale kraju jako takiego. Same wybory były kontynuacją tego zawłaszczania Ameryki przez ludzi, którzy do tego doprowadzili. Podejmowano próby fałszerstw w lokalach wyborczych, w 10 stanach dopuszczono do nich osoby, od których nie wymagano żadnego dowodu tożsamości, hakowano elektronikę urządzeń liczących głosy. Ale determinacja ludzi żądnych zmiany była tak ogromna, że przeciwnicy nie posunęli się do zakłamania rzeczywistości. W noc wyborczą cały świat zamarł, bo do ostatnich chwil nie wierzył w to, że jest jeszcze możliwa wygrana dobra nad siłami zła. Prawdopodobnie Amerykanom zazdroszczą dziś mieszkańcy wielu państw.

Znacznie ważniejsze wydają się jednak obecnie te wyzwania, które stoją przed nową administracją. Bardzo trudny i wymagający będzie okres przejściowy, podczas którego wiele się może zdarzyć. By spełnić wyborcze obietnice, Donald Trump będzie musiał solidnie zająć się własnym podwórkiem. Myślę, że duże oczekiwania społeczne dotyczą w tej chwili naprawienia wyrządzonych przez administrację Bidena szkód. Są wśród nich żądania uwolnienia ludzi odsiadujących wyroki za udział w niesławnym marszu na Kapitol z 2020 r. Wraz z Edwardem Snowdenem, którego sprawę też powinno się definitywnie wyjaśnić, jest to 16 osób określanych mianem więźniów politycznych. Amerykanie chcą także rozliczenia ludzi odpowiedzialnych za fałszerstwa wyborcze – począwszy od tych z 2016 r., a na tegorocznych kończąc. Niezbędne będą radykalne zmiany, które uniemożliwią manipulowanie przy kolejnych wyborach. Amerykańscy obywatele domagają się rozliczenia biurokratów zarówno z Agencji ds. Żywności i Leków (FDA), jak i pozostałych agencji Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej mających wpływ na ich zdrowie oraz życie w ciągu ostatnich kilku lat. Już mamy zapewnienia, że Robert Kennedy Jr. ma się zająć oczyszczaniem złogów pośród tych właśnie urzędów. Głośne są wezwania do wyjaśnienia wszelkich nieprawidłowości związanych z niedawną pandemią. Poważnym wyzwaniem dla nowych władz będzie kwestia deportacji nielegalnych imigrantów i skuteczne powstrzymanie napływu kolejnych. Donald Trump i jego współpracownicy, pośród których – miejmy nadzieję – nie będzie skompromitowanych osób z czasów pierwszej kadencji, będą mieli naprawdę mnóstwo pracy, choćby tylko u siebie.

Tymczasem na naszych oczach dwa największe organizmy pozostające przez lata na marginesie – Chiny i Indie – odżywają. Poza wszystkim innym są to dwa najliczebniejsze kraje świata o prastarych kulturach, które właśnie podnoszą się z kolan po latach milczenia. Same Chiny mają dziś ponad 100 marek motoryzacyjnych specjalizujących się w napędach elektrycznych. Elon Musk, właściciel firmy Tesla, kupuje baterie do swoich samochodów w Szanghaju. Te państwa przodują w najnowocześniejszych technologiach, jak techniki algorytmów generatywnych, czyli tzw. sztucznej inteligencji, czy przemysł kosmiczny, wyprzedzając USA o całe lata, o Europie, która weszła w samobójczy Zielony Ład, nawet nie wspominając.

Tydzień przed niedawnym kongresem BRICS w Islamabadzie odbył się szczyt Szanghajskiej Organizacji Współpracy1, do której kilka miesięcy wcześniej dołączył Iran. Przewodnictwo na dwa najbliższe lata objęły w niej Chiny. Jednym z głównych tematów spotkania było zacieśnianie współpracy w zakresie inicjatywy Jednego pasa, jednej drogi (BRI2) z członkami Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej (EAEU3), ale omawiano też szczegółowo realizację gigantycznej koncepcji tzw. szlaku stepowego w Mongolii, mającej zamknąć się kwotą 50 mld dol.

W przeddzień październikowego szczytu BRICS w Kazaniu chiński przywódca spotkał się z naukowcami jednego z tokamaków4 pracującymi nad najnowszymi rozwiązaniami dla energetyki, czyli fuzją termojądrową, przechodzącą z okresu eksperymentów w tryb produkcyjny. To prawdziwy przełom, który może przewartościować dotychczasowe pojęcie zapewniania energii w skali świata. Pozycja wielu państw zależnych głównie od ich zasobów naturalnych może się w nadchodzących latach diametralnie zmienić. Współczesna gospodarka i handel już przesunęły się na południe, pozostawiając Zachód daleko w tyle. To tzw. power shift, czyli przesunięcie w region Pacyfiku wpływów – z rejonów ustalonych po II wojnie światowej na atlantyckie.

W dniach 13-15 listopada gospodarzem spotkania Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku (APEC5) jest Peru. Organizacja liczy 21 państw. Jej główne cele to współpraca technologiczna i dążenie do ścisłej integracji gospodarczej. Najprawdopodobniej głównym motywem listopadowego mityngu pozostanie chęć nawiązania bliższych relacji z krajami członkowskimi BRICS+. Już w marcu 2025 r. doroczne spotkanie APEC odbędzie się w amerykańskiej Atlancie!

Polacy – pozostający w swoistej bańce medialnej cenzury – nie mają o tym w ogóle pojęcia. To proces, który można porównać do przeobrażeń z czasów kongresu wiedeńskiego, kiedy naszego państwa w ogóle nie było na mapie, choć współczesnym Polakom wydaje się, że Polska istnieje od zawsze, a minęły zaledwie dwa wieki. Dziś podobnie przesuwają się w sposób dla nas niewidoczny tektoniczne płyty globalnej polityki. To może być dla nas – tak jak wówczas – najważniejszy moment historii współczesnej.

Obserwują to przywódcy wszystkich krajów – poza Polską niestety. Od wielu miesięcy szukają dla siebie miejsca w nowym układzie globalnym. Wskazują na to choćby relacje z BRICS takich państw, jak Turcja, Węgry czy Serbia. Ich przywódcy nie zapomnieli o inicjatywie ruchu państw niezaangażowanych6, pośród których były nie tylko Egipt, Indonezja czy istniejąca jeszcze wówczas nierozbita w bandycki sposób Jugosławia. Dziś, od stycznia tego roku, tzw. BRICS+, to właśnie ambicje zjednoczeniowe w nowym układzie gospodarczym zarówno Indonezji, jak i Tajlandii.

A przecież w ogóle dla nas niezrozumiały i nieistniejący rejon afrykański również nie jest białą plamą. Z woli Indii dołączono Unię Afrykańską do strefy wpływu BRICS w 2023 r. Ta Unia należy do ONZ, Światowej Organizacji Handlu, ma przedstawicieli w Unii Europejskiej i należy do G20. Zrzesza 55 państw i ma charakter zarówno gospodarczy, jak i polityczny oraz wojskowy! Ten ogromny potencjał zagospodarowują Chiny w ramach FOCAC7, czyli forum współpracy chińsko-afrykańskiej. Chiny wprost traktują tę inicjatywę jako element swojej koncepcji jednego pasa i jednej drogi. Udzielają krajom afrykańskim pożyczek, dotacji i kredytów eksportowych. Ja uważam Indie za byłą kolonię brytyjską o utrwalonych z imperium relacjach, za konia trojańskiego porozumienia BRICS, ale to moje prywatne spostrzeżenie, zapewne bez wpływu na historię najbliższych lat i rozwój koncepcji globalnego Południa. Kwestia najdłuższego na świecie sporu granicznego zostanie jednak z pewnością w przyszłości uruchomiona i wykorzystana przez dzisiejszych planistów politycznego kształtu globu. Przeciętny telewidz i słuchacz rządowych publikatorów w Polsce nie ma w ogromnej większości najmniejszego nawet pojęcia o tych przedsięwzięciach.

Pozostajemy na dalekich tyłach, licząc na opiekuńczą rękę Donalda Trumpa. A nie wolno nam jego wygranej rozpatrywać łatwowiernie, z nadzieją, że i nasz umęczony kraj zmieni się w związku z nią w krainę mlekiem i miodem płynącą. Tak się oczywiście nie stanie, przynajmniej nie z dnia na dzień ani nawet z miesiąca na miesiąc. Musimy pamiętać o tym, że podstawowym zadaniem amerykańskiego prezydenta, ktokolwiek nim pozostaje, jest dbałość o interesy USA, a nie państw obcych. Dla nas wskazówką polityki nowej administracji wobec Polski będzie z pewnością osoba wysłana do nas w charakterze ambasadora. Ta pierwsza personalna decyzja wskaże nam, czego w najbliższym czasie możemy oczekiwać od naszego sojusznika.

Niemniej jednak istnieje dla Polski szansa na zmianę postrzegania naszej pozycji w układzie międzynarodowym. Być może będzie to szansa ostatnia w perspektywie długich lat. Powinniśmy ją bezwzględnie wykorzystać, nie bacząc na interesy obcych i prywatne walki wewnątrz-frakcyjne. Mam nadal resztki wiary w to, że być może amerykańskie wybory oddzieliły właśnie światło od ciemności i również pod polskie strzechy trafi przez to promyk nadziei.

1https://pl.wikipedia.org/wiki/Szanghajska_Organizacja_Współpracy

2https://pl.wikipedia.org/wiki/Jeden_pas_i_jedna_droga

3https://pl.wikipedia.org/wiki/Euroazjatycka_Unia_Gospodarcza

4https://pl.wikipedia.org/wiki/Tokamak

5https://pl.wikipedia.org/wiki/APEC

6https://pl.wikipedia.org/wiki/Ruch_Państw_Niezaangażowanych

7https ://en.wikipedia.org/wiki/Forum_on_China–Africa_Cooperation

Redakcja

Polska potrzebuje pasterzy, a nie pastuchów. Sławomir M. Kozak na Targach Książki Patriotycznej w Rzeszowie.

oficyna-aurorapolska-potrzebuje-pasterzy

Szanowni Czytelnicy,

Zbliża się kolejna rocznica wydarzeń nazywanych, dla zmylenia przeciwnika, czyli nas wszystkich, zamachami na Amerykę. Tym, co ja nazywam od kilkunastu już lat „atakami 9/11”. To był rzeczywiście zamach, ale nie na Bogu ducha winnych przypadkowych turystów i pracowników wież World Trade Center, a na wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a także w dalszej konsekwencji, co widzimy chyba wreszcie dobitnie dzisiaj, na wszystkich obywateli wolnego świata.

Nie raz pisałem, że zburzenie trzech budynków w Nowym Jorku i poważne zdewastowanie jednego w Waszyngtonie, miało na celu daleko dalej idące konsekwencje, aniżeli śmierć ponad 3000 osób i nie miało prawa być postrzegane przez ludzi myślących, jako zamach świata islamskiego na chrześcijaństwo, czy – swoiście pojmowaną – demokrację. Mam nadzieję, że zrozumieli to moi Czytelnicy już dawno, iż skłócenie islamu z chrześcijaństwem było elementem znacznie szerszego planu wrogów obu tych religii, co zresztą wyraźnie można było dostrzec podczas ostatnich wydarzeń w Anglii i części Północnej Irlandii. Te same ośrodki rujnowały starożytną kulturę Syrii, Afganistan, Libię, Irak, zamierzają zniszczyć Iran i Liban. Są obecne w Sudanie, Somalii i równają z ziemią Strefę Gazy.

Ten tekst nie ma być rozwinięciem moich siedmiu już książek na ten temat, co najwyżej ich przypomnieniem, dla tych zwłaszcza, którzy obudzili się dopiero wczoraj lub nadal śpią w swoich kokonach dobrobytu. Czas Waszych przodków odszedł w zapomnienie, to Wy dzisiaj odpowiadacie przed sobą, Waszymi dziećmi i Historią, za własne uczynki. Od tego, co zrobicie zależy przyszłość następnych pokoleń Polaków.

Do każdej walki musimy stawać dobrze uzbrojeni, w innym przypadku będziemy skazani na wyniszczenie. Musicie się dobrze uzbroić, aby wiedzieć nie tylko z kim walczyć, ale i o co się bić. Za motto mojego wydawnictwa wziąłem sobie, już 17 lat temu, słowa Arcybiskupa Marcela Lefebvre, które z uporem Wam dedykuję: „Musicie dużo czytać. By poznać prawdę. By dostrzec korzenie zła”.

Niechaj będą one dla Was drogowskazem zwłaszcza dzisiaj, ponad dwie dekady po 11 września 2001 roku, kiedy wykluwa się na gruzach dziesiątków podbitych państw zatruty owoc tej zbrodni założycielskiej Nowego Porządku Świata. Nie dajcie sobie wmawiać, że „nie będziecie mieli nic i będziecie szczęśliwi”. Zobaczcie, jak już jesteście nieszczęśliwi, a to dopiero początek tego świata, który Wam zaprojektowali bandyci, wyjątkowe kanalie i niedouczeni osobnicy, którzy okłamują Was, że nadal żyjecie w państwie prawa i dobrobytu.

Dziś, w przededniu 23 rocznicy 9/11 zachęcam Was do spotkania z ludźmi, którzy od lat mówią Wam prawdę – rzeczy, o których nie chce się słuchać, ale które kiedyś usłyszeć trzeba.

Nie słuchajcie wrogów swoich, osobników bez dorobku i kręgosłupa moralnego, a ludzi mających do przekazania rzeczywiste wartości. Dlatego, zapraszam do udziału w Targach Książki Patriotycznej, które będą się odbywały cyklicznie, w każdą sobotę, w innym mieście, nie tylko zresztą naszego kraju. W najbliższą sobotę, 7 września, zachęcam do przybycia, w godzinach od 10 do 20, do Ośrodka Kultury „Zodiak” w Rzeszowie (ul. Mieszka I 48/50), gdzie spotkacie wielu patriotów, polskich twórców, osoby zasługujące w tych trudnych czasach na miano prawdziwych przewodników. Ich dorobek mówi sam za siebie. Przybywajcie!

Nawiązując do tytułu jednego z moich ostatnich felietonów, przypominam dobitnie, że w tym szczególnie dramatycznym okresie swojej historii, jak może nigdy wcześniej, Polska potrzebuje pasterzy, a nie pastuchów.

 Sławomir M. Kozak

Prośba

Sławomir M. Kozak


Szanowni Państwo

Kończę pracę nad najnowszą książką dotyczącą skrzętnie skrywanych od lat tajemnic polityki amerykańskiej, które doprowadziły nasz świat do sytuacji, w której znaleźliśmy się wszyscy obecnie. Piszę o nieznanych początkach współpracy dotychczasowego hegemona z państwem Izrael, zwłaszcza w kontekście kooperacji wywiadowczej, ale też zbrojeniowej, ze szczególnym uwzględnieniem budowy izraelskiego potencjału nuklearnego, bez którego nie byłyby możliwe obecne wydarzenia na Bliskim Wschodzie, jak i te, które wyłaniają się dopiero zza horyzontu.

Ujawnię też nigdy nie opisywaną w Polsce wspólną operację wywiadów tych państw, która stanowiła nie tylko preludium wydarzeń 9/11, ale dzieliła nas o krok od wojny atomowej, dalece poważniej, aniżeli tzw. kryzys kubański. Mam nadzieję, że będę mógł zaproponować Państwu tę książkę tradycyjnie, w kolejną rocznicę 9/11, czyli już 11 września.

Z tego powodu ograniczam działalność na innych polach dotychczasowej aktywności, a felietony będę wysyłał tylko najbardziej zainteresowanym Czytelnikom, czyli tym spośród Państwa, którzy zechcą symbolicznie choćby wesprzeć moją pracę klikając w ikonę znajdującą się na samej górze głównej strony mojego wydawnictwa – „postaw kawę” lub poprzez link

https://buycoffee.to/s.m.kozak

Felieton zamieszczony poniżej jest moją reakcją na informacje dotyczące mojego ukochanego lotniska Okęcie, na którym przepracowałem 35 lat, po których zwolniono mnie bezprawnie z dnia na dzień, co pozwala mi podejrzewać, iż „w uznaniu” moich dokonań poza lotniczych, czyniąc mnie bezrobotnym. Od 4 lat walczę na drodze sądowej o przywrócenie do pracy, ale jak wszyscy wiemy, sądy w naszym kraju są przede wszystkim wolne, a dopiero później niezawisłe.

Z tego powodu, jedynym zajęciem dającym mi szansę dalszego wydawania książek, jest publicystyka i tylko dlatego zwracam się z prośbą do moich Czytelników o wspieranie działalności pozwalającej mi nadal oferować książki, których inni nigdy nie napiszą i nie wydadzą. Oczywiście – zachęcam też do kupowania moich książek, bo patrząc na półki widzę, że nie wszystkie jeszcze kupiliście. 

zapraszam do lektury felietonu na stronie

https://www.oficyna-aurora.pl

pozdrawiam serdecznie

Sławomir M. Kozak

DWADZIEŚCIA SEKUND ROBI RÓŻNICĘ!

DWADZIEŚCIA SEKUND ROBI RÓŻNICĘ!

Sławomir M. Kozak oficyna-aurora

DWADZIEŚCIA SEKUND ROBI RÓŻNICĘ!

Na portalu jednej ze stacji telewizyjnych, pojawił się tekst zatytułowany „Strażacy na Lotnisku Chopina nie dojechali na czas. Ujawniamy wyniki kontroli”. Wynika z niego, że w maju br. inspektorzy Urzędu Lotnictwa Cywilnego dokonali kontroli dotyczącej działalności Lotniskowej Służby Ratowniczo-Gaśniczej, formalnie podlegającej władzom lotniska Chopina, części składowej przedsiębiorstwa Polskie Porty Lotnicze. Jak podaje autor  „Strażacy oblali przeprowadzony w ramach kontroli test, przekraczając trzyminutowy czas dojazdu do progu jednego z dwóch pasów startowych na Okęciu”. Spóźnili się o 20 sekund, co spowodowało, że ULC wydał tzw. Raport Niezgodności, z klasyfikacją poziomu pierwszego, mówiącą, że jest to „niezgodność, która stanowi bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa działalności w lotnictwie cywilnym, a jej przyczynę należy natychmiast usunąć”.

Z Lotniskową Strażą Pożarną (bo tak się przez lata nazywała ta służba) miałem okazję, pracując w Służbie Kontroli Lotniska, współpracować 30 lat. Naszych ratowników uważałem za jednych z najlepszych na świecie i dawałem temu niejednokrotnie wyraz opisując ich, pełne poświęcenia i profesjonalnego przygotowania, działania. Byłem świadkiem kilku incydentów, ale też poważnych wypadków lotniczych i zawsze poczytywałem sobie za ogromne szczęście, że na Okęciu mieliśmy tak wspaniałych strażaków. Dzięki wspólnemu wysiłkowi wielu służb udało się nie raz uratować setki ludzi. Ale, to przecież właśnie oni, świetnie wyszkoleni fachowcy, z najnowocześniejszym sprzętem ratowniczym, szli na pierwszą linię (nomen omen) ognia! W ciągu tych lat, w sytuacjach największego zagrożenia, naciskałem trzykrotnie duży, czerwony guzik, uruchamiający w strażnicy głośny dzwonek. Odruchowo spoglądałem w kierunku budynku remizy, z której bram wypadały wozy bojowe, a w słuchawce telefonu zgłaszał się dowódca zmiany, zanim jeszcze ten przerażający dźwięk alarmu wybrzmiał do końca. W głośnikach wieżowych radiostacji rozlegał się zawodzący skowyt syren tych ogromnych maszyn, jadących w różne części lotniska, by zająć przewidziane planami ratowniczymi miejsca. Kiedy zagrożony samolot lądował, na pas wjeżdżały błyskając czerwienią i błękitem lamp, a pędząc ku niemu były dla nas wszystkich symbolem nadziei, i niesamowitej odwagi jadących w nich ludzi. 

Opisywałem na łamach Warszawskiej Gazety dwa, głośne zdarzenia, z którymi dane było mi się zmierzyć na warszawskim Okęciu. To, znane już na całym świecie, szczęśliwie zakończone lądowanie bez podwozia B767 linii PLL LOT, z r. 2011 i lądowanie samolotu Airbus 320 Lufthansy, z r. 1993, w wyniku którego zginął pasażer i drugi pilot, a 51 osób zostało ciężko rannych.

Szczególnie ten wcześniejszy chronologicznie wypadek pozostawił we mnie wspomnienia żywe do dziś. Samolot zderzył się wówczas z wałem ochronnym na końcu pasa, wskutek czego zostało uszkodzone podwozie, oderwał się lewy silnik, pękł górny płat zbiornika w lewym skrzydle, co spowodowało natychmiastowy wyciek paliwa na zewnątrz, a w związku z rozszczelnieniem kadłuba, również do wnętrza maszyny. Po trzech minutach strażacy rozpoczęli już działania gaśnicze i przystąpili do usuwania poszkodowanych pasażerów leżących w bezpośredniej strefie zagrożenia.

Po kolejnych trzech minutach pożar zewnętrzny ugaszono, ale z uwagi na ułożenie samolotu na nasypie utrudnione było dotarcie podawanych środków gaśniczych na całą powierzchnię płonącej kerozyny, stąd rozwinięto tzw. „szybkie natarcie” kładąc pianę na palące się pod lewą częścią airbusa rozlewisko paliwa. Do pomocy strażakom lotniskowym włączyły się jednostki PSP, które zadysponowano z miasta. Niestety, po pewnej chwili doszło do ogromnej eksplozji, którą widzę po dziś dzień. Nastąpił wybuch wewnątrz samolotu, w wyniku którego zerwany został górny płat kadłuba i błyskawicznie, w całej maszynie  rozprzestrzenił się ogień. Wystąpiły kolejne wybuchy. Poza instalacją tlenową, eksplodowały liczne akumulatory o ogromnym ciśnieniu i kamizelki ratunkowe z ładunkami CO2. Strażacy walczyli niestrudzenie, pokrywając samolot pianą z działek i linii gaśniczych, koncentrując się na obronie prawego skrzydła, w którym był zbiornik z sześcioma tonami paliwa! Akcję zakończono po godzinie, choć do następnego rana prowadzono dogaszanie zarzewi ognia i studzenie rozgrzanych elementów. 

Ale po raz pierwszy nabrałem szacunku do naszych ratowników jeszcze wcześniej,  w r. 1991, podczas wypadku, o którym nikt nie pisał i nie mówił, nawet w Polsce. Na pokładzie AZA 437,   DC9, było 96 osób. Nikt nie zginął. Sprawa była błyskawicznie utajniona, co pokutuje w pewnej mierze do dziś. Wiele osób może zapytać, w jaki sposób da się utajnić katastrofę samolotu na cywilnym lotnisku w sercu Europy? Ano, da się, wbrew pozorom, zwłaszcza, jeśli szczęśliwie, nie było ofiar. Z powodów politycznych sprawie ukręcono łeb, zakazano o niej mówić, samolot odholowano w najdalszy zakątek lotniska, zamalowano na szaro, żeby nikt postronny nie zdołał odczytać znaków rejestracyjnych, ani barw przewoźnika.

Jak oceniono, powodem katastrofy była zbyt duża prędkość podejścia, samolot uderzył o pas podwoziem przednim, co skutkowało złamaniem goleni i zaryciem maszyny o beton. Prawda wyglądała inaczej. Samolot podchodził we mgle, w ostatniej fazie na lewo od centralnej i lewy wózek po przyziemieniu znalazł się po zewnętrznej stronie drogi startowej. Maszynę zdołał wyhamować i w efekcie zatrzymać dopiero betonowy odcinek drogi dojazdowej dla samochodów, biegnący od budynku wieży aż do portu, po drugiej stronie pasów. Lotniskowi strażacy do wnętrza samolotu dostali się zanim minęły dwie minuty od zdarzenia. Podkreślam to, ponieważ przywoływane przez autora artykułu trzy minuty liczone są od chwili ogłoszenia alarmu, a w trakcie lądowania awaryjnego, o którym wiadomo wcześniej, wozy bojowe pełnią funkcję asekuracyjną z odpowiednim wyprzedzeniem.

Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że kadłub współczesnego samolotu zaczyna się topić w niecałe 100 sekund, dlatego ugaszenie pożaru nie powinno przekraczać jednej minuty, a całkowite jego opanowanie – dwóch. Największym zagrożeniem dla załogi i pasażerów nie musi być żywy ogień, a toksyczne opary z palących się instalacji wewnętrznych i choć z każdym rokiem producenci dokładają starań, by ten problem redukować, to jego całkowite wyeliminowanie nie jest możliwe. Stąd, strażacy w swych supernowoczesnych samochodach, wyposażonych w ogromnej mocy silniki, z napędem na wszystkie koła, mają poza zbiornikami wody, środków pianotwórczych, proszku gaśniczego, niesamowite uzbrojenie ratownicze. Oprócz urządzeń hydraulicznych do rozcinania powłoki samolotu, pił, rozpieraczy, nożyc, toporów, posiadają tzw. lance, narzędzia niczym wiertła do przebijania kadłuba samolotu i podawania do wewnątrz środka gaśniczego.

Bo liczy się czas! 20 sekund straconych przez pilota w kokpicie, kontrolera przy wskaźniku radarowym, czy strażaka w wozie bojowym, to szmat czasu. Bywa granicą między życiem i śmiercią. Dlatego tytuł przywołanego artykułu tak mną wstrząsnął. Bo, poza doskonałym sprzętem wartym miliony i wyszkoleniem ekspertów do walki z katastrofami, kosztującym kolejne miliony, tempo reakcji jest czynnikiem bezcennym i często decydującym. Nie znam szczegółów tego audytu, którego wynik, obawiam się, może być wykorzystany w politycznej walce między frakcjami mającymi odmienne wizje przyszłości lotnictwa w Polsce. Niemniej, wykazał on już, że ślepe realizowanie bezmyślnych założeń laików nie może prowadzić do „zrównoważonego rozwoju”, wręcz przeciwnie. Ograniczenia, z jednej strony, przymusy z drugiej, walka z wiatrakami (o wiatraki?), bezrozumna polityka kadrowa, muszą doprowadzić do  zdegradowania zdolności psychofizycznych każdego personelu operacyjnego. A do tego, za żadną cenę nie wolno dopuścić w lotnictwie, w którym 20 sekund robi ogromną różnicę!

Sławomir M. Kozak