Pożytki i pułapki analogii

Pożytki i pułapki analogii

Stanisław Michalkiewicz;  29 marca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5796

18 marca prezydent Donald Trump przez bodajże dwie godziny rozmawiał przez telefon z rosyjskim prezydentem Putinem, jakby tu zakończyć wojnę na Ukrainie. Nawet nie tyle o samym zakończeniu, bo niby pierwszy krok został już uzgodniony – że będzie nim 30-dniowe zawieszenie broni, tylko o tym, jak do tego doprowadzić. Jeśli wierzyć funkcjonariuszom Propaganda Abteilung, którzy właśnie przeżywają dysonans poznawczy, czy mają bardziej nienawidzić Putina, czy przeciwnie – Donalda Trumpa – sposób jest prosty, jak budowa cepa. Rosja ma bezwarunkowo przyjąć warunki uzgodnione między delegacją USA i Ukrainy w Arabii Saudyjskiej – i tyle.

Czy jednak można wierzyć funkcjonariuszom Propaganda Abteilung z TVP, czy z TVN, a zwłaszcza – z kierowanej przez Judenrat „Gazety Wyborczej”? Oczywiście, że nie można, a kto im lekkomyślnie wierzy, ten sam sobie szkodzi, podobnie jak ten, kto serio traktuje Kukuńka. Gdyby bowiem tak było, jak utrzymują, to po co prezydent Trump miałby aż dwie godziny rozmawiać z prezydentem Putinem? Wystarczyłoby, gdyby mu powiedział: wiecie, rozumiecie, Putin, wy wykonajcie to, cośmy z Ukraińcami ustalili w Arabii Saudyjskiej, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa. Nawet gdyby Putin odpowiedział: tak toczno, słuszaju, Wasze Wieliczestwo – to ile by to mogło trwać? Nie dłużej, jak 3 minuty.

Skoro jednak rozmowa trwała dwie godziny, to musiało tam być coś więcej. I jeszcze tego samego dnia wyjaśniło się – co było. Otóż prezydent Putin powiedział, że owszem – ale wtedy, jak USA zaprzestaną dostarczać Ukrainie pomocy wojskowej i informacji wywiadowczych, a w dodatku – żeby spowodowały, by europejskie państwa NATO też tej pomocy zaniechały.

Ani jeden, ani drugi warunek nie jest możliwy do spełnienia. Pierwszy – bo w przeciwnym razie powstałoby wrażenie, że USA wykonują polecenia Putina – co podkopałoby ich prestiż wśród europejskich sojuszników – może z wyjątkiem Polski – a drugi – bo zwłaszcza teraz, gdy Niemcy do spółki z Francją próbują wykorzystać zaistniałą sytuację dla spełnienia własnych marzeń – nie ma mowy, by wysłuchały amerykańskich sugestii.

Toteż jedynym pewnym ustaleniem w tej rozmowie jest zapowiedź wspólnego – to znaczy – rosyjsko-amerykańskiego meczu w hokeja. Pan generał Roman Polko uważa to za „fiasko” rozmów – ale, jak zwykle zresztą – niekoniecznie musi mieć rację – o czym za chwilę.

19 marca prezydent Trump odbył podobnie dwugodzinną rozmowę z prezydentem Zełeńskim, którą obydwie strony uznały za „obiecującą”. To ciekawe, zwłaszcza w kontekście sugestii prezydenta Trumpa, że najlepszą gwarancją bezpieczeństwa ukraińskiej infrastruktury energetycznej byłoby przekazanie jej na własność Stanom Zjednoczonym. Podobno prezydent Zełeński nie ma nic przeciwko temu – ale prezydent Zełeński nie miał też nic przeciwko przekazaniu USA ukraińskich złóż mineralnych nie tylko w Donbasie, ale i na Ukrainie jeszcze nie zajętej przez Rosję.

Jak wiadomo, nic z tego na razie nie wyszło – a na dodatek krążą fałszywe pogłoski, jakoby Ukraina 16 stycznia sprzedała te złoża Angielczykom w zamian za makagigi, czyli – „stuletnie partnerstwo” ukraińsko-brytyjskie. Czyżby Ukraińcy wierzyli w jakiekolwiek partnerstwo z Anglią, a już zwłaszcza – w „stuletnie”? Gdyby to była prawda, to można by o nich powiedzieć to samo, co w latach 70-tych mówiono o Murzynach w Afryce, którzy otwierali ramiona przed Breżniewem: czarni są czerwoni, bo są jeszcze zieloni.

Być może jednak te fałszywe pogłoski dotarły już i do Donalda Trumpa, skoro w rozmowie z prezydentem Zełeńskim o minerałach nie wspomniał ani słowem, natomiast przerzucił się na atomowe elektrownie? Żeby tylko nie skończyło się tak, jak śpiewał Kazimierz Grześkowiak: „Niech mi chociaż dyferencjał dadzą!” Jak tam będzie – tak tam będzie – zwłaszcza po zaplanowanej na 23 marca rozmowie amerykańsko-rosyjskiej w Arabii Saudyjskiej.

I tu wracam do opinii pana generała Polko – że ten hokej, to „fiasko”. Pan generał jest młody i w 1972 roku, kiedy kończyła się wojna w Wietnamie, miał zaledwie 10 lat, to znaczy, że dopiero zaczynało go interesować, co też dziewczynki mają pod spódniczkami. W przeciwnym razie wiedziałby, że zakończenie wojny wietnamskiej przez prezydenta Nixona zaczęło się od „dyplomacji pingpongowej”, to znaczy – od wyjazdu do ChRL, z którą USA nie miały żadnych stosunków, amerykańskiej drużyny pingpongowej. I tak, od rzemyczka do koniczka, doszło aż do wizyty w Pekinie prezydenta Nixona, który w rozmowie z Mao Zedongiem uzgodnił zakończenie wojny wietnamskiej – co obiecał wyborcom w roku 1968 i tylko dlatego prezydenckie wybory wygrał. Skoro dyplomacja pingpongowa przyniosła takie rezultaty wtedy, to dlaczego dyplomacja hokejowa nie mogłaby przynieść pożądanych rezultatów dzisiaj?

Ale nie tylko od dyplomacji to wtedy zależało. Jak wobec tego może być teraz? We wspomnianej telefonicznej rozmowie, albo zaraz po niej i pod jej wrażeniem, prezydent Zełeński oświadczył ni stąd, ni zowąd, że Ukraina „nie zgodzi się” na rezygnację z terytoriów zajętych przez Rosję. Szkoda, że nie dodał, że „nigdy” się na to nie zgodzi, bo – po pierwsze – zabrzmiałoby to bardziej stanowczo, a po drugie – przypominałoby deklarację Stanisława Mikołajczyka, premiera RP na uchodźstwie, że Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Rosji Wilna i Lwowa. Churchill, do którego ta deklaracja była adresowana, mruknął pod nosem: Hmm, nigdy, nigdy… To jest właśnie to słowo, którego nikomu nie można zabronić wymawiać.

Podobnie było i w przypadku wojny wietnamskiej. Mimo uzgodnień w Pekinie, władze w Hanoi nagle oświadczyły, że dopóki prastarą i świętą ziemię wietnamską bezcześci swoimi buciorami chociaż jeden amerykański najeźdźca – oni do stołu rokowań nie usiądą. I cóż w tej sytuacji zrobił prezydent Nixon? Nakazał naloty dywanowe bombowców strategicznych B-52 na Północny Wietnam, że szczególnym uwzględnieniem stołecznego Hanoi i portowego Hajfongu, który wtedy pełnił rolę podobną, jak teraz – lotnisko w Jasionce. I co Państwo powiecie? Zaledwie po kilku dniach delegacja Wietnamu Północnego przygalopowała do stołu rokowań w Paryżu, chociaż prastarą i świętą ziemię wietnamską bezcześciło swoimi buciorami aż 500 tysięcy amerykańskich najeźdźców.

Najwyraźniej Klucznik Gerwazy miał wiele racji mówiąc, że „wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie”. Zwłaszcza, gdyby w takim sądzie zasiadali członkowie sędziowskiego gangu „Wolne Sądy”, co to chyba odzyska amerykański jurgielt z USAID – zgodnie z wyrokiem tamtejszego niezawisłego sądu. Co tu dużo gadać; niezawisłe sądy przyjmują funkcję – jeszcze nie wiemy, czy gangsterskiej, czy ideologicznej międzynarodówki. Niezawiśli sędziowie wszystkich krajów – róbcie sobie na rękę! Ciekawe co w tej sytuacji wykombinuje zimny ruski czekista Putin, żeby prezydentowi Trumpowi ułatwić zakończenie wojny na Ukrainie. Bo chociaż starożytni Rzymianie powtarzali, że cuius est condere eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, (kto zaczął) ten może znieść (zakończyć)– ale – jak widzimy – w przypadku wojny wszystko się komplikuje, więc pewnie i prezydent Putin jakoś wyjdzie prezydentowi Trumpowi naprzeciw.

Stanisław Michalkiewicz

Vaginessy i kiejkuty

Vaginessy i kiejkuty

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    27 marca 2025 vaginessy/i/kiejkuty

Czyżby zapadła decyzja o przejściu do ostatecznego zneutralizowania Konfederacji? Według mojej ulubionej teorii spiskowej, Konfederacja była wypadkiem przy pracy. Zarówno stare kiejkuty, jak i – przede wszystkim – niemiecka BND – miały pilnować, żeby nasza młoda demokracja nie wyszła poza ramy demokracji kierowanej. Jak wiadomo, demokracja kierowana tym się różni od demokracji spontanicznej, że w demokracji spontanicznej suwerenowie głosują jak chcą i na kogo chcą, podczas gdy w – I tak dalej – demokracji kierowanej, mają to surowo zakazane. Wolno im wprawdzie głosować – ale nie na tych, na których by chcieli, tylko na tych, na których powinni. A na których powinni? To jest właśnie jedna z największych tajemnic demokracji kierowanej, chociaż pewnych wskazówek może nam dostarczyć zarówno aktywność medialna warszawskiego Judenratu, jak i przedstawicieli stada autorytetów moralnych.

W stadzie autorytetów moralnych obowiązuje ścisła hierarchia; jednym autorytetom wolno formułować własne opinie – oczywiście pod warunkiem zgodności ze stanowiskiem Judenratu – podczas gdy innym – tylko powtarzać opinie autorytetów wyższych w hierarchii. W ten sposób stado reaguje stadnie i w rękach Judenratu, a także – współpracujących z nim starych kiejkutów – jest sprawnym narzędziem kształtowania opinii publicznej: „a my wszyscy…” – i tak dalej.

Wracając do Konfederacji, to była ona wypadkiem przy pracy. Wprawdzie i wcześniej pojawiały się podobne inicjatywy polityczne, ale to były ugrupowania jednorazowego użytku, powoływane przez stare kiejkuty gwoli wywołania wrażenia, że scena polityczna podlega procesom naturalnym – ale tak naprawdę chodziło o umocnienie duopolu, ustanowionego przez generał Kiszczaka w Magdalence, gdzie w gronie osób zaufanych naradzał się nad wykonaniem ustaleń Daniela Frieda z Departamentu Stanu i Władimira Kriuczkowa z KGB.

Taką formacją jednorazowego użytku był Ruch Palikota, czy Kukiz 15, a przede wszystkim – majstersztyk starych kiejkutów, wykonany w roku 2015 w celu przekonania Amerykanów, by starych kiejkutów wciągnęli na listę „naszych sukinsynów”. W 2014 roku, w związku z powrotem Ameryki do aktywnej polityki w naszym kącie Europy, trzeba było dokonać podmianki na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej to znaczy – ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego zamienić na ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego.

W tej sytuacji również stare kiejkuty uznały, że trzeba doszlusować do nowego kuratora. Amerykanie podobno początkowo się wahali, czy wciągać starych kiejkutów na listą wspomnianych sukinsynów, czy też spuścić ich z wodą. Ale czy to wskutek perswazji ubeków z Izraela, których zaproszono 18 czerwca 2015 roku do Warszawy na Międzynarodową Konferencję Naukową „Most”, czy z przezorności, zaproponowali starym kiejkutom, żeby pokazały, co potrafią. Ony się zakręciły i bodajże w tydzień zorganizowały partię polityczną „Nowoczesna” z panem Ryszardem Petru na fasadzie. I zanim jeszcze pan Ryszard zdążył otworzyć usta, by nam powiedzieć, jak zamierza przychylać nam nieba, już naród obdarzył to 11 procentami zaufania.

Objaśniam ten fenomen tak, że konfidenci WSI dostali rozkaz: w prawo zwrot! Do pana Ryszarda odmaszerować! – i jest partia i 11 procent zaufania.

Z Konfederacją było inaczej. Stare kiejkuty zaspały, podobnie jak w berlińskiej centrali BND i na tubylczej scenie pojawiło się coś, co nie miało prawa się pojawić. Stare kiejkuty miały potężny ból głowy, bo nie wiedziały, co z tym fantem zrobić, podobnie, jak Murzyni, co to na pustyni złapali grubasa. Też nie wiedzieli, co mu zrobić, więc w końcu ucięli… – no, mniejsza z tym.

Kiedy jednak Konfederacja zaczęła wykazywać cechy trwałości, zapadła decyzja o jej neutralizacji, to znaczy – stopniowym upodobnieniu do innych partii jednorazowego użytku, które nie stanowią żadnego zagrożenia dla duopolu. Zaczęło się od czystek, których ofiarą padł Janusz Korwin-Mikke i Grzegorz Braun z kolegami – ale to był dopiero początek neutralizacji. Kiedy pan Sławomir Mentzen zaczął jeździć po powiatach gwoli kaptowania zwolenników, warszawski Judenrat wysłał za nim swoich zaufanych, żeby donosili o każdym jego kroku. Wreszcie przyszła kolej na Państwową Komisję Wyborczą. W dniach ostatnich PKW podjęła jednogłośną (!) decyzję o odrzuceniu sprawozdania finansowego Konfederacji za wybory do PE w roku 2024. Nooo, skoro zostały poruszone Moce Piekielne, to musiały odezwać się pudła rezonansowe. Toteż odezwało się pierwsze pudło w postaci pulchnej vaginessy z vaginetu obywatela Tuska Donalda, nazwiskiem Lubnauer Katarzyny. Ogłosiła ona, że pan Sławomir Mentzen jest kandydatem „groźnym”, podczas gdy „my” – to znaczy – chyba stare kiejkuty, bo któż by inny? – na „poważne czasy” potrzebujemy kandydata „poważnego”. A któż to taki? A któż by, jeśli nie pan Trzaskowski Rafał, co to i korzenie ma prawidłowe i nawet podwójne, bo obok jerozolimskich – również bezpieczniackie. Jakiż inny kandydat daje starym kiejkutom lepszą rękojmię, że wszystko będzie gites tenteges? Żaden – co do tego wątpliwości być nie może.

Jeszcze tylko w maju powinien dać głos pan generał Marek Dukaczewski, że jak wygra obywatel Trzaskowski Rafał, to on z tej radości otworzy sobie butelkę szampana.

Tymczasem nasz nieszczęśliwy kraj żyje tematem zastępczym w postaci zagadkowej śmierci pani Barbary Skrzypek. Pani Skrzypek chyba słusznie uchodziła za osobę, przed którą Naczelnik Państwa nie miał żadnych tajemnic, więc w ramach tak zwanych „rozliczeń”, prokuratura Ewa Wrzosek wezwała ją przed swoje oblicze, by poddać ją przesłuchaniu w tak zwanym krzyżowym ogniu pytań – bo oprócz prokuratury Ewy Wrzosek panią Skrzypek obrabiali jeszcze dwaj mecenasowie. I stało się, że dnia trzeciego pani Skrzypek wzięła i umarła. Prokuratura Ewa Wrzosek zaporowo zagroziła, że przy pomocy niezawisłych sądów zrobi marmoladę z każdego, kto będzie z tego incydentu wyciągał jakieś wnioski, więc nie będę się spierał.

Zwróciłbym natomiast uwagę, że Nieboszczka, zanim została zaufaną osobą Naczelnika Państwa, musiała być ciekawą postacią w ruchu robotniczym. Przez całe lata 80-te pracowała w Urzędzie Rady Ministrów i to w Kancelarii Tajnej w gabinecie kolejnych premierów i szefa URM, generała Michała Janiszewskiego. Kiedy w 1989 roku gen., Janiszewski przeszedł na stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, wziął ze sobą również panią Barbarę Skrzypek. Czy to nie dlatego właśnie prokuratura Ewa Wrzosek w podskokach udostępniła jej zeznania panu red. Wojciechowi Czuchnowskiemu z Warszawskiego Judenratu, żeby stare kiejkuty nie denerwowały się, co tam pani Barbara prokuraturze Ewie Wrzosek powiedziała?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wokół pierwszej ofiary „rozliczeń”

Wokół pierwszej ofiary „rozliczeń”

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    23 marca 2025 michalkiewicz

Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie rady – trzeba będzie zacząć wierzyć w reinkarnację. Dotychczas opierałem się tej pokusie, no bo jakże tu wierzyć w reinkarnację, skoro osoba, co to reinkarnuje się, dajmy na to w świnię, czy psa, zupełnie nic nie pamięta ze swoich poprzednich wcieleń? Skoro nic nie pamięta, to skąd moglibyśmy czerpać pewność, że taka, dajmy na to świnia, była w przeszłości niezależną prokuraturą, albo niezawisłą sędzią?

Tak było do niedawna, ale teraz zaczyna pojawiać się światełko w tunelu za sprawą niezależnej prokuratury, Wielce Czcigodnej Ewy Wrzosek. Nie chodzi nawet o to, że musi ona posiadać jakieś wyjątkowe zalety w oczach bodnarowskich prowidnyków, co to opanowali tubylczy wymiar sprawiedliwości ludowej, chociaż i ta okoliczność nie jest pozbawiona znaczenia, ale o to, że właśnie na naszych oczach doszło chyba do reinkarnacji.

Ale incipiam.

W związku z jedynym programem vaginetu obywatela Tuska Donalda, czyli tak zwanymi „rozliczeniami”, dotychczas rozmaici delikwenci byli kierowani do aresztów wydobywczych w nadziei, że może wychlapią tam coś, co potem dla niezawisłych sądów, zwłaszcza z gangu „Wolne Sądy”, któremu właśnie prezydent Trump zakręcił kurek z amerykańskim jurgieltem, stanie się pretekstem do sypania pięknych wyroków. Zmiana jakościowa nastąpiła w dniach ostatnich. Oto przed oblicze prokuratury Ewy Wrzosek, stawiła się pani Barbara Skrzypek, z której i wspomniana prokuratura i dwaj mecenasowie, reprezentujący tam etranżera – jegomościa utrzymującego, jakoby wręczył samemu Naczelnikowi Państwa Jarosławowi Kaczyńskiemu łapówkę w związku z tak zwanymi „dwiema wieżami”, co to stopniowo przechodzą już do legendy – chcieli wydobyć jakieś rewelacje. Zachowując „szczytowe standardy” przesłuchiwali ją przez całe 5 godzin, a kiedy pani Skrzypek po indagacjach wróciła do domu, po dwóch dniach jej się zmarło. Od razu na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby prokuratura Ewa Wrzosek i obydwaj mecenasowie panią Barbarę Skrzypek maltretowali. Pewne jest tylko to, że prokuratura Ewa Wrzosek nie zgodziła się, by podczas przesłuchania pani Skrzypek asystował jej pełnomocnik – a poza tym zagroziła każdemu rozpowszechniającemu fałszywe pogłoski, że zrobi z niego marmoladę za pośrednictwem niezawisłych sądów.

I ja jej wierzę, zwłaszcza w sytuacji, gdyby do losowania takich spraw zostali dopuszczeni wyłącznie niezawiśli sędziowie z gangu „Wolne Sądy”, co to muszą być wyjątkowo rozżarci z powodu utraty amerykańskich alimentów – ale przede wszystkim dlatego, że ta sytuacja skłania mnie do ponownego przemyślenia sprawy reinkarnacji. Podejrzewam bowiem, że w szczupłym ciele prokuratury Ewy Wrzosek mogła zagnieździć się inna, bardziej korpulentna prokuratura, mianowicie Wiesława Bardonowa, znana z dyspozycyjności wobec SB i Partii w stanie wojennym, a kto wie – może również Stanisław Zarako-Zarakowski, co to dokazywał w wojskowej prokuraturze w czasach stalinowskich? Wskazywałaby na to nie tylko dyspozycyjność prokuratury Ewy Wrzosek, której bodnarowscy prowidnykowie bez wahania powierzają „polityczne” śledztwa, ale również – zagadkowe związki z Judenratem z Czerskiej i w ogóle.

Jeszcze bowiem pani Barbara Skrzypek nie zdążyła ostygnąć, a już do jej zeznań przed prokuraturą Ewą Wrzosek i obydwoma mecenasami, jak to się mówi: „dotarł” pan red. Wojciech Czuchnowski, w Juderacie z Czerskiej używany do spraw szczególnie łajdackich. Jak on do tych zeznań „dotarł” – na to pytanie prokuratura Ewa Wrzosek udzielała odpowiedzi wymijających, bo chyba jeszcze prowidnykowie nie zdążyli jej wskazać, jak ma mówić – a poza tym pewne znaczenie może mieć tu okoliczność, że aktualną żoną pana red. Czuchnowskiego jest pani Magdalena nee Fitas, będąca wcześniej małżonką pana generała Marka Dukaczewskiego, co to był szefem Wojskowych Służb Informacyjnych, których teraz oczywiście „nie ma” – ale ta oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Nie chcę przez to powiedzieć, że oficer prowadzący powiedział naszej prokuraturze, czyli pani Ewie Wrzosek – wiecie, rozumiecie Wrzosek, zgłosi się do was pan red. Czuchnowski, żeby zeznania tej całej Skrzypek przedstawić swoimi słowami i we właściwym świetle. To jest nasz człowiek, podobnie, jak i wy, więc nie róbcie mu trudności, tylko udostępnijcie mu te zeznania – bo inaczej może być z wami brzydka sprawa.

Wcale nie musiałby niczego takiego jej mówić, bo przecież pani Ewa Wrzosek nie jest dziecko i sama wie, co wypada jej zrobić dla Polski. Bo chyba nie mamy wątpliwości, że jeśli prokuratura Ewa Wrzosek cokolwiek robi, to robi to dla Polski, podobnie, jak robiła to prokuratura Wiesława Bardonowa i prokurator Stanisław Zarako-Zarakowski. A wiadomo, że nie ma takiej rzeczy, której nie można by zrobić dla Polski – a skoro tak, to dlaczegóż by nie uwierzyć w reinkarnację? Taka wiara może dostarczyć nam poczucia ciągłości z PRL-em, a nawet – z III Rzeszą – bo wiadomo, że początki najważniejszych ubeckich dynastii tkwią w mrokach obydwu okupacji. Czegóż chcieć więcej?

Tymczasem na naszych oczach sprawdza się jeszcze jedna prawidłowość – że mianowicie pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda. Oto w dniach ostatnich amerykański prezydent Donald Trump zaapelował do prezydenta Rosji Putina, żeby „oszczędził życie” ukraińskich żołnierzy, których „tysiące” zostały przez rosyjskie wojska okrążone w obwodzie kurskim. Rozumiem, że te informacje zostały prezydentowi Trumpowi przekazane przez amerykański wywiad – ten sam, który znowu dostarcza informacje dla Sztabu Generalnego niezwyciężonych sił zbrojnych Ukrainy. W tej sytuacji między prezydentem Trumpem, a prezydentem Zełeńskim nie powinno być żadnych rozbieżności. Tymczasem znany z bezkompromisowej prawdomówności prezydent Zełeński kategorycznie odrzuca fantasmagorie prezydenta Trumpa i twierdzi, że żadne ukraińskie wojska nie tylko nie są w żadnym okrążeniu w obwodzie kurskim, ale brną od sukcesu do sukcesu na drodze do ostatecznego zwycięstwa, które – jak wiadomo – jest zatwierdzone.

Ponieważ z vaginetu obywatela Tuska Donalda musiały do niezależnych mediów dotrzeć wytyczne, że na tym etapie prezydentu Trumpu absolutnie nie wierzymy, a tylko wierzymy prezydentu Zełeńskiemu, toteż fantasmagorie amerykańskiego prezydenta są pomijane i nie komentowane, natomiast wszyscy podkreślają oddanie prezydentu Zełeńskiemu i Ukrainie, jakie demonstruje nie tylko obywatel Tusk Donald, ale i wszystkie vaginessy z jego vaginetu. W tej sytuacji z taktownym milczeniem spotkała się też uwaga Leszka Millera, że nigdzie „nie ma podstawy prawnej” do płacenia przez Polskę 50 mln dolarów rocznie na Starlinki dla Ukrainy. Myślę jednak, że jak będzie trzeba , to prokuratura Ewa Wrzosek taką podstawę prawną znajdzie, albo w ostateczności – zaimprowizuje – bo czegóż się nie robi dla Polski?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada)

W Generalnej Guberni najbezpieczniej

W Generalnej Guberni najbezpieczniej

 Stanisław Michalkiewicz 18 marca 2025 michalkiewicz

W piątek, 7 marca, tuż przed Międzynarodowym Dniem Kobiet, który w vaginecie obywatela Tuska Donalda będzie obchodzony szczególnie uroczyście, on sam wygłosił w Sejmie przemówienie, w którym wskazał na konieczność pozostawania całego naszego nieszczęśliwego kraju w służbie bezpieczeństwa, podkreślając, że w tej sprawie wśród tak zwanych „elit politycznych”, od co najmniej 33 lat panuje porozumienie ponad podziałami. To sprawa oczywista, jako że tak zwane „elity polityczne” wywodzą się właśnie z bezpieczeństwa, jeśli nie biologicznie, to incydentalnie. Właśnie wpadła mi w ręce książka pani Alicji Jarkowskiej „Brunatna pajęczyna” o agenturze Gestapo na terenie dystryktu krakowskiego. Charakterystyczne jest, że Autorka podaje bardzo wiele przykładów niemal natychmiastowego przechodzenia konfidentów Gestapo na służbę do UB. Chociaż to są tylko przykłady, Autorka na ich podstawie sugeruje, że była to sytuacja typowa. Jest to jeszcze jedna poszlaka wskazująca, że od 1944 roku historyczny naród polski musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, której charakterystyczną, a właściwie konstytutywną cechą jest gotowość do wysługiwania się każdemu, kto jej zaoferuje możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim.

Musimy zatem przypomnieć, że u progu transformacji ustrojowej bezpieka, na sugestię „lewicy laickiej”, a konkretnie – Jacka Kuronia – przeprowadziła selekcję kadrową w strukturach opozycyjnych, eliminując „ekstremę” i w ten sposób wyselekcjonowała „stronę społeczną”, z którą potem prowadziła rozmowy w Magdalence i z której udziałem urządziła widowisko telewizyjne pod tytułem „obrady okrągłego stołu”. Ponieważ generał Kiszczak mi się nie zwierzał, to nie wiem, jakimi kryteriami się kierował, ale tego i owego można przecież się domyślać.

Warto tedy przypomnieć, że w latach 80-tych Amerykanie futrowali najpierw naziemną, a po stanie wojennym – podziemną Solidarność za pośrednictwem dwóch kanałów; uważanego za „bezpieczniejszy” kanału watykańskiego, przez który przeszło ok 200 mln dolarów i drugiego, przez Biuro „S” w Brukseli, którym kierował tajny współpracownik SB Jerzy Milewski, a przez które przeszło ok. 400 mln dolarów. Zwłaszcza w tym drugim przypadku bezpieka doskonale wiedziała, kto ile wziął i gdzie schował – i te wiadomości były bardzo przydatne zarówno w wyselekcjonowaniu „strony społecznej”, ja i późniejszym ukształtowaniu demokratycznej sceny politycznej, która na tych zasadach, oczywiście z incydentalnymi modyfikacjami, funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Drugim kryterium było to, że „lewica laicka” wprawdzie w latach 60-tych i 70- tych się zbisurmaniła, ale bezpieka – jak to bezpieka – coś tam musiała przecież wiedzieć, więc wiedziała, że mimo bisurmaństwa, serce ma – jak Stalin przykazał – po lewej stronie. I tak jest do dzisiaj, o czym świadczy choćby to, że Judenrat „Gazety Wyborczej” jest w awangardzie rewolucyjnych przemian , zarówno w sferze płciowej, jak i politycznej.

Po co wracam do tamtych dawnych – ale przecież nadal aktualnych spraw? Po co przypominam o istnieniu polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, której konstytutywną cechą jest gotowość wysługiwania się każdemu, kto jej przynajmniej obieca możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie polskim? Dlatego, że właśnie teraz, kiedy wszyscy troszczą się o „bezpieczeństwo”, mamy doskonały przykład takiej sytuacji.

Oto Ameryka pod rządami Donalda Trumpa najwyraźniej przyjmuje do wiadomości, że świat stał się trwale politycznie wielobiegunowy i próbuje się do tej sytuacji akomodować, eliminując ryzyko konfliktu z resztą świata. Mówiąc krótko, wygląda na to, że chce powtórzyć reset w stosunkach amerykańsko-rosyjskich – podobnie, jak 17 września 2009 roku zrobił to prezydent Obama. Jak pamiętamy, w następstwie tego resetu 20 listopada 2010 roku, na szczycie NATO w Lizbonie ogłoszone zostało strategiczne partnerstwo Rosja-NATO – które było najważniejszym elementem nowego porządku politycznego w Europie, jaki po 25 latach od rozpoczęcia jego montowania w 1985 roku, miał zastąpić nieaktualny już porządek jałtański. Czy przypadkiem nie do tego porządku nawiązuje rosyjski prezydent Putin, kiedy w rozmowie telefonicznej z prezydentem Trumpem powiada, że aby zakończyć wojnę na Ukrainie, trzeba usunąć „pierwotne przyczyny” tej wojny?

Warto tedy przypomnieć, że porządek lizboński zakładał podział Europy Środkowej na strefę rosyjską i strefę niemiecką. Polska, jako członek NATO, podobnie jak przyjęte do NATO w 1999 roku republiki bałtyckie, wchodziła do strefy niemieckiej, podczas gdy Białoruś i Ukraina – do strefy rosyjskiej. Wyłożenie w 2014 roku 5 mld dolarów przez prezydenta Obamę na „majdan” na Ukrainie, którego celem było wyłuskanie tego kraju ze strefy rosyjskiej, rozpoczęło konflikt, który prezydent Trump chciałby właśnie zakończyć.

Ja wiem, że się powtarzam, ale chyba nie dość przypominania tamtych wydarzeń w sytuacji, gdy „geopolitycy” przepowiadają, że jak tylko wojna na Ukrainie się zakończy, to Putin zajmie najpierw Litwę, potem Polskę, a potem całą resztę – aż do prastarego Gibraltaru, o którym w 1948 roku mówił Mieczysław Moczar, jako o najdalszych zachodnich rubieżach Związku Radzieckiego. Tymczasem może być zupełnie inaczej, na co wskazuje reakcja Niemiec i Francji na awanturę w Gabinecie Owalnym Białego Domu.

Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje natychmiast zaproponowała, by „Europa” uzbroiła się po zęby, a prezydent Macron – żeby Francja rozciągnęła swój atomowy parasol również na inne kraje sojusznicze. W ten sposób obydwa państwa próbują przybliżyć realizację swego marzenia; Niemcy – by wreszcie powstały europejskie siły zbrojne pod egidą Bundeswehry – no bo niby kogóż innego? – a Francja – żeby w podzięce za rozciągnięcie nad nimi francuskiego parasola, kraje sojusznicze zaczęły jej słuchać. Żeby jednak to marzenie się ziściło, to wojna na Ukrainie musi trwać – a tymczasem prezydent Trump chce położyć łapę na ukraińskich bogactwach, na które Niemcy też mają apetyt.

Dopóki na Ukrainie trwa wojna, dopóty prezydentem jest tam Wołodymir Zełeński, który w związku z tym przez całą „Europę” został uznany za najukochańszą duszeńkę – a przez naszych Umiłowanych Przywódców – niemal za świętość – to będzie próbował kiwać Amerykanów, licząc na Niemcy. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak w Warszawie stanie pomnik Stefana Bandery, a w Krakowie – Romana Szuchewycza – albo odwrotnie, bo nie o to chodzi, gdzie który stanie, tylko – żeby nasz mniej wartościowy naród tubylczy pamiętał, komu bić pokłony – żeby było bezpiecznie. W przeciwnym razie bowiem Berlin poderwie dwumilionową ukraińską diasporę w Polsce do „wołynki” i zrobi wreszcie z nami porządek. Bo przecież chodzi o to, żeby w Warszawie zapanował porządek. Czyż to nie jest „strategia bezpieczeństwa” obywatela Tuska Donalda, który prowadzi nas w stronę Generalnej Guberni?

Stanisław Michalkiewicz

Polityka a dzieci we mgle

Polityka a dzieci we mgle

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    16 marca 2025 michalkiewicz

Po wstrzymaniu amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy przez prezydenta Trumpa, obejmującej również informacje wywiadowcze, Sztab Generalny niezwyciężonej Ukraińskiej Powstańczej Armii zacząć ćwierkać z innego klucza, niż do tej pory. Do tej pory był to klucz triumfalny, że tylko godziny dzielą nas od ostatecznego zwycięstwa nad Rosją, podczas gdy teraz zaczyna dominować ton katastroficzny. Toteż, jak za panią matką, w ton katastroficzny uderzają również niezależne media głównego nurtu i to ponad podziałami. Oczywiście pewne różnice dają się zauważyć, bo o ile TVP i TVN dostrajają się do Volksdeutsche Partei, która z kolei dostraja się do swojej mocodawczyni, Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, którą nadwiślańscy złośliwcy przechrzcili na „Urszulę Wodęleje” i oprócz zwyczajowego pomstowania na Putina, zaczynają pomstować również na prezydenta Trumpa, to telewizja „Republika” nadal stoi w rozkroku, bo chociaż od pomstowania na prezydenta Trumpa na razie się powstrzymuje, to – żeby za bardzo nie odstawać od głównego nurtu – zaczyna dostrajać się do „Europy”, czyli do Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje – to na Putina pomstuje po staremu. Natomiast ponad podziałami obowiązuje rozkaz obywatela Tuska Donalda, że „każdy człowiek przyzwoity” stoi murem za Ukrainą, aż do końca. A co potem? A potem, to już nic nie będzie – jak mawiał zmarły właśnie pan Kononowicz.

Tymczasem ukraiński prezydent Zełeński nie tylko przestępuje z nogi na nogę z niecierpliwości przed zapowiedzianymi rozmowami z USA w Rijadzie, ale nawet stawia twarde warunki – żeby nie wypaść z kabaretowej roli „sługi narodu”. Gotów jest mianowicie na „częściowy” rozejm z Rosją, ale tylko wtedy, gdy Ameryka wznowi pomoc wojskową dla Ukrainy. Nie wiem, jak na te mocarstwowe deklaracje zareaguje prezydent Trump – ale jeśli akurat będzie w niezbyt dobrym nastroju, to może zapytać prezydenta Zełeńskiego, czy te objawy, to ma od dawna i na tym rozmowy zakończyć. Chodzi o to, że pojawiły się niedawno fałszywe pogłoski, że te złoża metali ziem rzadkich, na których prezydent Trump chce położyć rękę, prezydent Zełeński wespół z tamtejszymi oligarchami, sprzedał już wcześniej nie tylko Anglikom, którzy dlatego zawarli z Ukrainą układ na całe 100 lat, ale również Niemcom, które od czasów Hitlera traktują Ukrainę jako swoje „Indie” Ten buńczuczny nastrój ukraińskiego prezydenta udzielił się też obywatelu Tusku Donaldu, który przemawiając w Sejmie zapowiedział militaryzację naszego nieszczęśliwego kraju, co prawda w formie nieco groteskowej, ale nic innego zrobić przecież nie może. Konkretnie chodzi o powołanie Volkssturmu – bo tylko tak można rozumieć zapowiedź objęcia dobrowolnym przeszkoleniem „wszystkich mężczyzn”. „Powstań narodzie, rozpętaj się burzo, niech rozpocznie się szturm!” – wołał Józef Goebbels w słynnym przemówieniu w berlińskim Sportpalast, kiedy proklamował „wojnę totalną”. Najwyraźniej obywatel Tusk Donald myśli podobnie – że ten Volkssturm samym swoim istnieniem sparaliżuje zimnego ruskiego czekistę Putina i w ten sposób osiągniemy, to znaczy – nie tyle „my”, co bezcenna Ukraina – ostateczne zwycięstwo. W tej sytuacji nikt już nie przechwala się słynnym „wałem Tuska”, bo nie chodzi już o to, by się bronić, tylko – o ostateczne zwycięstwo. Tak naprawdę zaś chodzi o przygotowanie do wysłania polskich żołnierzy, kiedy już nauczą się maszerować, salutować i wykonać komendę „ w czwórki w prawo zwrot!” – na Ukrainę, żeby z ramienia „Europy” nadzorowali rozejm. Na szczęście zimny ruski czekista Putin nie chce nawet słyszeć o obecności na Ukrainie żołnierzy z jakiegokolwiek państwa NATO, więc jest szansa, że uratuje on nas przed skutkami militarystycznego obłędu naszych Umiłowanych tak samo, jak w lutym 2022 roku uratował nas od epidemii zbrodniczego koronawirusa, która zakończyła się z dnia na dzień.

Ten militarystyczny obłęd naszych Milusińskich jest oczywiście tylko odbiciem próby realizacji francuskiego i niemieckiego marzenia. Pod pretekstem pęknięcia w stosunkach amerykańsko-europejskich, Francja chciałaby uwolnić się od nieznośnej amerykańskiej kurateli. Nieznośnej – bo w XX wieku Ameryka dwukrotnie widziała dumną Francję w sytuacji bez majtek, czego ta nie może Ameryce darować, podobnie jak przyłożenia ręki do likwidacji francuskiego imperium kolonialnego. Niemcy to co innego. Próbują wykorzystać sprzyjający im moment dziejowy, by stworzyć niezależne od NATO, z którego prawdopodobnym upadkiem chyba nawet się pogodziły, europejskie siły zbrojne, oczywiście pod egidą niemiecką. Drugie niemieckie marzenie jest też bliskie realizacji, bo taka wspólna armia stwarza szansę położenia również niemieckiego palca na francuskim atomowym cynglu – a właśnie prezydent Macron, przemawiając w Zgromadzeniu Narodowym zamiar rozszerzenia francuskiego parasola atomowego na „sojuszników” solennie potwierdził. Na których „sojuszników” – tego nie powiedział, toteż sojusznicy, między innymi pan prezydent Duda, jeden przez drugiego próbują się pod ten parasol wcisnąć. Słowem – jak zwykle chwytamy się brzytwy – bo rozciągnięciem swojego parasola nuklearnego kusi „sojuszników” również Wielka Brytania, więc droga do powtórki z roku 1939 zdaje się stać otworem.

Tymczasem w Sejmie przemawiał Pan Na Chobielinie, czyli Książę-Małżonek. Jak wiadomo, odkąd JE pan ambasador Tomasz Róża uznał go za „geniusza” i to nawet nie jakiegoś karpackiego, tylko geniusza całą gębą, Książę-Małżonek poczuł w gębie „siłę trzystu koni” i splantował PiS-owskiego posła Marcina Przydacza, żeby nie uczył go „putinosceptycyzmu” (to takie słowa są?), bo on był na wojnie z Rosją, gdy ten jeszcze „robił w pieluchy”. Najwyraźniej Książę-Małżonek też poddał się nastrojom wojowniczym, bo w przeciwnym razie eksponowałby jakieś – co prawda nie bardzo wiadomo jakie – sukcesy dyplomatyczne, a nie heroiczne epizody afgańskie.

Ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki sie ucho nie urwie. Z posłem Przydaczem poszło łatwo – ale kiedy Książę-Małżonek ofuknął Elona Muska, że jeśli wyłączy on Ukrainie Starlinki, to on – znaczy – Książę-Małżonek – poszuka sobie kogoś innego – Elon Musk poradził mu, żeby „siedział cicho”, a w dodatku nazwał go „małym człowieczkiem”. Takiej zniewagi Księcia-Małżonka nie mógł znieść pan marszałek Hołownia, który zażądał od Elona Muska, żeby zarówno Księcia-Małżonka, jak i „Rzeczpospolitą” przeprosił. Wskórał jednak tylko tyle, że sekretarz stanu USA Marco Rubio przestrzegł Księcia-Małżonka, żeby tak ostentacyjnie nie lekceważył Ameryki, zwracając uwagę, że gdyby nie amerykańska pomoc dla Ukrainy, to Polska miałaby juz Rosję na wschodniej granicy. W tej sytuacji za ciosem poszedł poseł PiS, Wielce Czcigodny Michał Wojcik, stwierdzając, że „Polską rządzi niepoważny rząd”. To miód na moje serce, bo i ja uważam, ze obecna ekipa przy sterze jest najgłupsza od czasów Bolesława Chrobrego. Ale Książę-Małżonek otrzymał wsparcie z zupełnie nieoczekiwanej strony. Oto w jego obronie stanęła pani Marianna Schreiber. Wprawdzie najpierw stwierdziła, że Książę-Małżonek „się wygłupił” – ale widocznie wkrótce uczucia opiekuńcze, to znaczy – „litość i trwoga” – wzięły górę, bo powiedziała, że „nikt nie ma prawa rugać polskiego ministra (…) bo reprezentuje on Polskę”. Czy Elon Musk w obliczu takich auxiliów się zreflektuje i Księcia-Małżonka przeprosi – to nie jest pewne – natomiast przy tej okazji potwierdza się opinia Jacka Kaczmarskiego, który w jednej ze swoich piosenek włożył w usta Repnina opinię o tubylczych elitach, że „rozgrywka z nimi, to nie żadna polityka. To raczej wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Generalna Gubernia coraz bliżej

Generalna Gubernia coraz bliżej

 Stanisław Michalkiewicz Portal „Magna Polonia”   micha 15 marca 2025

Wygląda na to, że panu prezydentu Dudu nie udało się nic załatwić podczas pobytu w Waszyngtonie i rozmowy z prezydentem Trumpem. To znaczy – nie tyle „nie udało się” – ile pan prezydent Duda w ogóle tej sprawy w rozmowie z prezydentem Trumpem nie poruszył, deklamując mu akty strzeliste o konieczności „wspierania Ukrainy”, co to walczy „o wolność naszą i waszą”. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, to nic dziwnego, że prezydent Trump rozmawiał z nim 10 minut – a i to prawdopodobnie tylko dlatego tak długo, że Polska kupuje amerykańskiej broni, ile tylko wlezie. Ja na jego miejscu też bym się zniecierpliwił wysłuchiwaniem aktów strzelistych na temat Ukrainy.

Co innego, gdyby prezydentu Dudu udało się zasugerować prezydentowi Trumpowi przeprowadzenie przesilenia rządowego w Polsce. Wtedy może ta rozmowa potrwałaby trochę dłużej, bo – po pierwsze – prezydent Trump chciałby poznać szczegóły tej propozycji, a po drugie – pewnie chciałby się dowiedzieć, co Polska w zamian za tę przysługę Ameryce zaoferuje w zamian. Niestety prezydentu Dudu nawet chyba nie przyszło do głowy, by prezydenta Trumpa zainteresować czymś innym, niż samostijną Ukrainą.

Przypuszczenie swoje opieram na tym, że mamy już pierwszą dekadę marca, a nie dalej jak 5 marca w telewizji „Polsat” wystąpił niejaki – oczywiście Wielce Czcigodny, jakże by inaczej – Lubczyk Radosław, w cywilu dentysta, a poza tym – oficer Wojska Polskiego i poseł Trzeciej Drogi. Wcześniej zaś był posłem z ramienia Nowoczesnej, która – jak przypuszczam – została utworzona przez stare kiejkuty, co to w roku 2015 chciały, by Amerykanie wciągnęli ich na listę tzw. „naszych sukinsynów”. W tym celu 18 czerwca 2015 roku zorganizowana została w Warszawie Międzynarodowa Konferencja Naukowa „Most”, z udziałem przedstawicieli najważniejszych ubeckich dynastii z Polski i ważnych ubeków z Izraela, którzy mieli żyrować wiarygodność tubylczych starych kiejkutów wobec Amerykanów. Pretekstem dla urządzenia tej konferencji była 25 rocznica uruchomienia transportów rosyjskich Żydów do Izraela przez Warszawę – ale tak naprawdę chodziło o wciągniecie starych kiejkutów na amerykańską listę „naszych sukinsynów”.

Zdaje się, że Amerykanie się wahali, czy ich wciągać, czy nie – aż stanęło na tym: pokażcie no, co potraficie! Starym kiejkutom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i w ciągu tygodnia utworzyły partię polityczną „Nowoczesna” z panem Ryszardem Petru na fasadzie. I zanim jeszcze pan Ryszard otworzył otwór gębowy, żeby nam powiedzieć, jak będzie przychylał nam nieba, to naród zaliczkowo obdarzył Nowoczesną aż 11 procentami zaufania. Rozbierając sobie z uwagą ten fenomen, nie widzę innego wyjaśnienia, jak to, że konfidenci WSI dostali rozkaz: „W prawo zwrot! Do pana Ryszarda marsz!” – no i powstała partia i 11 procent zaufania. Takich to statystów ma w swoich szeregach „Trzecia Droga”.

Nie o to mi jednak chodzi, bo dla nikogo nie jest przecież tajemnicą, że partie polityczne w Polsce i gdzie indziej mają bezpieczniacką podszewkę, tylko o to, że podczas przesłuchania w Polsacie, Wielce Czcigodny pan Lubczyk nie tylko nawymyślał prezydentowi Trumpowi, ale nawet wyraził wzruszającą wątpliwość, czy w ogóle powinien nazywać go „prezydentem”. Wyobrażam sobie, jakie katiusze będzie przeżywał prezydent Donald Trump, kiedy się dowie, jaką recenzję wystawił mu Wielce Czcigodny Lubczyk Radosław. Ale nie chodzi i o to, tylko o to, że skoro dygnitarze Trzeciej Drogi po staremu pomstują na prezydenta Trumpa i sławią samostijną Ukrainę, to nie ma mowy o żadnym przesileniu rządowym w Polsce.

Tymczasem zaraz po awanturze w Gabinecie Owalnym Białego Domu, Niemcy, które – mimo wszystko – są państwem poważnym, natychmiast zwietrzyły okazję nie tylko do tego, by po raz kolejny wysunąć pomysł utworzenia europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, którego – jak powiadają – wkrótce może „nie być”, ale też – by Francja rozciągnęła na Niemcy swój nuklearny parasol. W ten sposób spełniłyby się dwa niemieckie marzenia – po pierwsze, IV Rzesza miałaby wreszcie do dyspozycji europejską armię, a po drugie – Niemcy, które po to przecież podpisały w 1957 roku traktat rzymski o utworzeniu Europejskiej Agencji Energii Atomowej – położyłyby wreszcie i swój palec na francuskim, atomowym cynglu. Co więcej – prezydent Emmanuel Macron, przemawiając we francuskim Zgromadzeniu Narodowym potwierdził zamiar rozciągnięcia atomowego parasola na „kraje sojusznicze”. Czegóż chcieć więcej? Toteż Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje natychmiast wystąpiła z propozycją gigantycznego programu zbrojeniowego, bez oglądania się na rygory przewidziane w traktacie z Maastricht. Tak samo robił wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler. Nie dbał o żadne gospodarcze bilanse, tylko zbroił Niemcy po zęby w przekonaniu, że gospodarkę niemiecką zblilansuje już wkrótce obfity łup wojenny. Na jaki łup liczy kierownictwo IV Rzeszy z Reichsfuhrerin Urszulą Wodęleje na czele?

Państwo poważne ma to do siebie, że nigdy o niczym nie zapomina, toteż i my przypomnijmy, co na ten temat mówił Adolf Hitler w „Rozmowach przy stole”. Otóż mówił on, że tereny wschodnie, m.in. Ukraina, to będą „nasze Indie”. Toteż nic dziwnego, że w momencie, gdy na tych „Indiach” położyć łapę chciał prezydent Trump, to Niemcy mało jaja nie znieśli, by mu w tym przeszkodzić. Ukraińcy oligarchowie swoją drogą, ale bez niemieckich zapewnień o poparciu „aż do końca”, prezydentowi Zełeńskiemu na pewno rura już by dawno zmiękła.

Ale Niemcy od Ukrainy oddziela nasz nieszczęśliwy kraj. Toteż w dniach ostatnich zastępczyni Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje w Komisji Europejskiej poinformowała, że wkrótce odbędzie się „europejski okrągły stół” w sprawie wyborów prezydenckich w Polsce. Cóż to może oznaczać? A cóż by innego, jak przeprowadzenie tych wyborów w formule „demokracji kierowanej”, czyli według modelu rumuńskiego.

I cóż Państwo powiecie? Jeszcze pani Henna Vikkunen nie skończyła mówić, a już bodnarowcy w Polsce zostali podkręceni, żeby przystąpić do masowych aresztowań – na początek pod pretekstem „rozliczeń” – ale jak już „rozliczą”, to szykują inny pozór legalności w postaci penalizacji „mowy nienawiści”. Tych nienawistników może być tylu, że nie ma rady – trzeba będzie otworzyć chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne – oczywiście po niezbędnych remontach i odtworzeniu infrastruktury.

Wtedy nic już nie będzie stało na przeszkodzie, by przekształcić nasz nieszczęśliwy kraj w Generalną Gubernię, która – podobnie, jak to było w latach 40-tych – będzie pomostem do niemieckich „Indii”. Wszystko jest zatem postanowione i skoordynowane, a jeśli czegoś jeszcze nie wiemy, to już tylko tego, czy prezydentu Dudu dadzą w Generalnej Guberni, albo w „Indiach” jakąś posadę.

Stanisław Michalkiewicz

„A my wszyscy” – zniesmaczeni

„A my wszyscy” – zniesmaczeni

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    13 marca 2025 michalkiewicz

Nie jest chyba żadną tajemnicą, że warszawski Judenrat zieje nienawiścią do obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Donalda Trumpa. Z pozoru wydawałoby się to dziwne, bo nie ma takiej rzeczy, której prezydent Trump nie zrobiłby dla bezcennego Izraela, więc skąd ta nienawiść?

Wyjaśnienie jest proste. Otóż w Stanach Zjednoczonych tamtejsi Żydowie dzielą się na dwie grupy: syjonistów i żydokomunę. Syjoniści w ostatniej kampanii wyborczej raczej popierali Donalda Trumpa, podczas gdy żydokomuna, uprzejmie określana również mianem „trockistów” – zwalczała go, jak tylko mogła. O ile bowiem syjonistom zależy na ekspansji bezcennego Izraela, zgodnie z obietnicą, jaką Stwórca Wszechświata złożył był przed wiekami pewnemu mezopotamskiemu koczownikowi – że jak ów koczownik będzie Go wychwalał, to on w rewanżu uczyni go „ojcem wielkiego narodu”, któremu przekaże w arendę obszar „od wielkiej rzeki egipskiej, do rzeki wielkiej – rzeki Eufrat”.

Bezcenny Izrael, korzystając z siły Stanów Zjednoczonych, konsekwentnie dąży do opanowania tego obszaru, na tym etapie go obezwładniając – a na ujarzmienie i „ostateczne rozwiązanie” kwestii tubylczej, czas przyjdzie potem. Żydokomuna z kolei liczy na to, że Żydom uda się uchwycić władzę nad głupimi gojami, poprzez rewolucję komunistyczną, a której awangardzie żydokomuna pozostaje od samego początku. Ponieważ prezydent Trump zdecydowanie wyhamowuje komunistyczną rewolucję w USA, a tym samym – eksport tej rewolucji do wasali Stanów Zjednoczonych na świecie, żydokomuna zieje do niego nienawiścią. Ponieważ warszawski Judenrat pozostaje pod wpływem żydokomuny, a nawet korzysta z jej szmalcu, to nic dziwnego, że i on zieje do prezydenta Trumpa nienawiścią.

I właśnie w związku z awanturą w Gabinecie Owalnym Białego Domu z udziałem ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego, prezydenta Donalda Trumpa i wiceprezydenta Vance’a, list do amerykańskiego prezydenta wystosował Kukuniek, a podpisało się pod nim bodajże aż 30 sygnatariuszy. Ja oczywiście nie wierzę, by Kukuniek był w stanie napisać taki list. Po pierwsze – nie jestem pewien, czy w ogóle umie on pisać, czy tylko n a r y s o w a ć – swoje imię i nazwisko – a po drugie – gdyby list był rzeczywiście z jego inicjatywy i jego autorstwa, to nie podpisałoby się pod nim 30 sygnatariuszy, wśród nich – głowa warszawskiego Judenratu, czyli pan red. Adam Michnik. Podejrzewam tedy, że inicjatywa i autorstwo listu należy do pana red. Michnika, a Kukuniek i pozostali sygnatariusze się pod nim tylko podpisali.

No dobrze – ale dlaczego posłusznie się podpisali? Odpowiedzi na to pytanie szukałbym u progu transformacji ustrojowej, kiedy to pan red. Michnik z jednym tajnym współpracownikiem SB i jednym „cywilem”, tworząc tzw. „komisję Michnika” przez bodajże 3 miesiące buszował w archiwach MSW. Czego tam szukał, czy to znalazł i jaki z tego, co znalazł, zrobił użytek – tego poza nim nikt nie wie – bo o ile mi wiadomo – ani nigdy nie złożył żadnego sprawozdania, ani nawet nie pozostawił we wspomnianych archiwach żadnych śladów. Toteż nie tylko wspomniani sygnatariusze, wśród których jest co najmniej trójka konfidentów, są panu red. Michnikowi posłuszni i wobec niego dyspozycyjni, podobnie jak część przewielebnego duchowieństwa, co to kiedyś „bez swojej wiedzy i zgody” – no a teraz też nie wie, co pan red. Michnik w archiwach MSW znalazł, więc na wszelki wypadek mu się nie sprzeciwia.

Niezależnie od tego, trzeba nam wiedzieć, że w trakcie „karnawału Solidarności”, a zwłaszcza po wprowadzeniu stanu wojennego, Stany Zjednoczone i spora część „wolnego świata” dbały o podtrzymanie ducha oporu w Polsce poprzez transfery pieniężne, przekazywane za pośrednictwem centrali związkowej AFL CIO – bo na pieniądzach nie było napisane, że pochodzą od CIA. Płynęły one do Polski dwoma kanałami: jednym „watykańskim” uchodzącym wtedy za „bezpieczny”, przez który przeszło ok. 200 mln dolarów i drugim – za pośrednictwem Międzynarodowego Biura „S” w Brukseli, którego kierownikiem Kukuniek zrobił tajnego współpracownika SB Jerzego Milewskiego, pseudonim „Franciszek” który w „wolnej Polsce” był nawet szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego u Kukuńka, a potem – nawet ministrem obrony, a przez który przeszło dwa razy tyle. Te rewelacje potwierdziła mi w Australii pani Krystyna Misiak, która to Biuro założyła, a potem została z niego usunięta, by zrobić miejsce panu Jerzemu Milewskiemu. Ale watykański kanał – jak się potem okazało – też wcale nie był bezpieczny, bo też był obstawiony przez konfidentów SB. W rezultacie bezpieka, a zwłaszcza – wywiad wojskowy i jego szef – generał Czesław Kiszczak – doskonale wiedział, kto z płomiennych szermierzy wolności i demokracji ile wziął i gdzie schował. Dzięki temu skompletowanie w 1989 roku „strony społecznej” do okrągłego stołu, do której komunistyczny wywiad wojskowy miał zaufanie i z którą mógł bezpiecznie przeprowadzać transformację ustrojową, było bardzo łatwe. Jak pamiętamy, wstęp do grona autorytetów moralnych otwierało zdjęcie z Kukuńkiem, a rolę zespołu filtracyjnego pełnił Michnikuremek.

I tu mamy ciekawy związek tamtych spraw ze sprawami aktualnymi, to znaczy – a ukraińskim prezydentem Zełeńskim. Elon Musk ani kumaty, ani wyrozumiały, jak pan prezydent Duda, już nie jest i odgraża się, że sprawdzi, co się stało z amerykańskimi miliardami dolarów, które dostał na wojnę prezydent Zełeński. Znaczy – ile sam wziął i gdzie schował, a ile odpalił tym, którzy mu tę forsę dawali. Podobnie było i wtedy; pamiętam, jak red. Jerzy Giedroyć wyrażał nadzieję, że forsa zostanie rozliczona, a wtórowało mu liczne grono działaczy – że owszem, jakże by inaczej – ale dopiero w „wolnej Polsce”, no bo jakże tu się rozliczać na oczach bezpieki? I wreszcie nastała „wolna Polska” i rozpoczął się pierwszy w „wolnej Polsce” zjazd Solidarności. Jakiś prawdziej przypomniał sobie o rozliczeniach i postawił stosowny wniosek.

Ajajajajajajaj! „Co to się działo, co się działo! Iluż delegatów z niesmaku się skręcało!” Z niesmaku – bo jakże inaczej? Tu „wolna Polska”, społeczeństwo odzyskuje podmiotowość, a tu – jakaś Schwein proponuje „rozliczenia”? Toteż mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, rada w radę uradzili, żeby żadnego rozliczenia nie robić. No dobrze – ale co z prawdziejami? Na szczęście na Zjeździe był przewielebny ksiądz prałat Henryk Jankowski, którego obecność objawiła się, jako prawdziwy dar Niebios. Dał on „kapłańskie słowo honoru” , że z tymi co najmniej 600 mln dolarów, wszystko było w jak najlepszym porządku. I to wystarczyło.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Banderowskie zapusty

Banderowskie zapusty

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    11 marca 2025 michalkiewicz

Pod koniec karnawału miały miejsce w Polsce doniosłe wydarzenia. Pierwsze wydarzenie miało charakter na poły polityczny, a na poły towarzyski. Mówię oczywiście o pogrzebie pana Mariana Turskiego, którego w mediach przedstawiano, jako „ocalałego z holokaustu”. Pan Marian Turski rzeczywiście ocalał, chociaż trafił najpierw do Auschwitzu, a potem – do Buchenwaldu, skąd uciekł. Ciekawe jednak, dlaczego żałobnicy zgodnie eksponowali tylko wątek martyrologiczny, chociaż pan Marian Turski po zakończeniu II wojny światowej żył jeszcze bardzo długo. Dlaczegoś jednak o tym – raczej sza! A przecież to było życie bujne i aktywne. Już w 1945 roku pan Marian Turski wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej, gdzie powierzano mu różne, odpowiedzialne zadania. Polska Partia Robotnicza w tym okresie, wspomagana przez Informację Wojskową, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, KBW i oczywiście – NKWD – zajmowała się tzw. „umacnianiem władzy ludowej” to znaczy – mordowaniem i terroryzowaniem rzeczywistych i domniemanych przeciwników sowieckiej okupacji Polski. Bo w latach 1944 – 1956 mieliśmy do czynienia de facto z okupacją, dla niepoznaki kamuflowaną suwerennościową fasadą. Pan Marian Turski chyba nikogo osobiście nie zamordował, bo wykonywał zadania właśnie na odcinku fasadowym i chyba się odznaczył, bo w 1947 roku partia wysłała go do Pragi na Kongres Pokoju. Potem z małpią zręcznością wspinał się po szczeblach kariery partyjnej i już w roku 1951, w czasie najczarniejszej stalinowskiej nocy, objął stanowisko „instruktora” w Wydziale Prasy i Wydawnictw KC PZPR, awansując w roku 1954 na „starszego instruktora” Wydziału Propagandy i Agitacji KC PZPR. Młodszym Czytelnikom wyjaśniam, że obydwa te wydziały były za pierwszej komuny odpowiednikiem Ministerstwa Propagandy, którym w III Rzeszy kierował Józef Goebbels.

W roku 1956, kiedy to uczestnicy komunistycznego aparatu terroru i duraczenia pochodzenia żydowskiego przepoczwarzać się zaczęli w „liberałów” („Zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie” – prosił Towarzysz Szmaciak w nieśmiertelnym poemacie Janusza Szpotańskiego), pan Marian Turski zarabiał na życie w utworzonym akurat przez partię tygodniku „Polityka” ale przede wszystkim aktywizował się na odcinku martyrologicznym, rozpamiętując – ale nie krzywdy ofiar zbrodni komunistycznych w Polsce, co to, to nie – tylko penetrując odcinek martyrologii żydowskiej.

W tym bowiem czasie wielu żydowskich uczestników komunistycznego aparatu terroru, wyjechało na Zachód. Tam nie bardzo mogli chwalić się uczestnictwem w komunistycznych zbrodniach, więc żeby zarobić na bułeczkę i masełko, prezentowali się zachodnim sponsorom, jako „ocalałe z holokaustu” ofiary „polskiego antysemityzmu”. Z czasem i pan Marian Turski zorientował się, z której strony chleb jest posmarowany i po tak zwanym „upadku komunizmu” poświęcił się już wyłącznie rozpamiętywaniu. Dzięki temu żadna Schwein nie ośmieliła się już wypominać mu heroicznej walki o umocnienie władzy ludowej na odcinku fasadowym, więc nic też nie stało na przeszkodzie umieszczenia go przez Judenrat w czołówce grona autorytetów moralnych, dzięki czemu mógł mentorować mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, po staremu tresując go w obowiązku wzmożonej czujności. Toteż jego pogrzeb na cmentarzu żydowskim przy ul. Okopowej, na którego renowację pan minister Gliński wyłożył w swoim czasie 100 milionów złotych, stał się największym wydarzeniem towarzyskim mijającego karnawału. Obecni byli różnej rangi Żydowie, od pana rabina Schuldricha, poprzez pana Rafała Trzaskowskiego i rzeszę „ocalałych” drobniejszego płazu – a także liczne przedstawicielstwo koniunkturalnych elit mniej wartościowej ludności tubylczej, wśród których zwracała uwagę Mater Dolorosa, czyli Matka Boska Komorowska. Tak to dawne kulty łączą się z postępowymi kultami nowymi.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z kolejnym wydarzeniem, bardziej politycznym, niż towarzyskim – chociaż akcenty towarzyskie wybrzmiały i przy tej okazji. Mam tu na myśli uroczyste obchody trzeciej rocznicy rozpoczęcia wojny na Ukrainie. Dlaczego akurat trzeciej – skoro przecież wiadomo, że wojna ta, co prawda jeszcze bez tylu ofiar, rozpoczęła się w roku 2014, kiedy to laureat Pokojowej Nagrody Nobla, amerykański prezydent Obama, wyłożył 5 mld dolarów na urządzenie na Ukrainie „majdanu” – od czego wszystko się zaczęło – tajemnica to wielka – chociaż pewną rolę odgrywa okoliczność, że jeszcze nie został odwołany rozkaz, według którego „agresorem” jest zimny ruski czekista Putin. Jak tam było, tak tam było, tym bardziej, że każdy powód jest dobry, żeby urządzić uroczyste obchody. Skoro starożytni Rzymianie twierdzili, że omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko co potrójne, jest doskonałe, to dlaczegoż by nie obchodzić trzeciej rocznicy?

Gdyby – jak to od początku było zatwierdzone – Ukraina tę wojnę wygrała, to obchody rocznicowe nie byłyby przede wszystkim uroczyste, tylko radosne, połączone na przykład z wesołymi egzekucjami ruskich zbrodniarzy wojennych i innymi ludowymi atrakcjami. Niestety wesoły nastrój został zwarzony przez złowrogiego amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, który nie tylko nie okazał należytego szacunku ukraińskiemu prezydentowi Zełeńskiemu, ale w dodatku nie zaprosił go do Rijadu, by podyktował tam Rosji warunki bezwarunkowej kapitulacji. W związku z tym nastrój był – jak już wspomniałem – uroczysty.

Podkreślam to dlatego, że na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, że aktywistki uczestniczącego w uroczystych obchodach trzeciej rocznicy wybuchu wojny na Ukrainie Strajku Kobiet przybyły na demonstrację bez majtek, by nie utrudniać sytuacji młodym Ukraińcom. W tych fałszywych pogłoskach nie ma oczywiście ani jednego słowa prawdy, chociaż rzeczywiście, Strajk Kobiet wziął udział w uroczystościach, podobnie jak Komitet Obrony Demokracji i inne organizacje, które utraciły amerykańskie subwencje, w związku z zakręceniem przez prezydenta Trumpa kurka z agencji USAID. Pewnie dlatego, że i Volksdeutsche Partei mogła – przynajmniej pośrednio – partycypować w tym jurgielcie, obywatel Tusk Donald wzbogacił rewolucyjną teorię, dorzucając kolejne kryterium do definicji człowieka przyzwoitego. Powiedział mianowicie, że „przyzwoici ludzie stoją dziś przy Ukrainie”. Jest to ważne novum dlatego, że w głosowaniu nad rezolucją w Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych, przeciwko wskazaniu nieubłaganym palcem, że agresorem jest Rosja, głosował między innymi Izrael. Według kryterium przyzwoitości, zaproponowanego przez obywatela Tuska Donalda, w Izraelu nie byłoby ludzi przyzwoitych. Tymczasem dotychczasowy dorobek w zakresie rewolucyjnej teorii dotyczącej przyzwoitości wskazuje na wysokie prawdopodobieństwo, że człowieki przyzwoite rozpoznają się w tłumie po zapachu. Do tego oczywiście trzeba mieć specjalnego nosa, ale w Izraelu, podobnie jak w Judenratach rozsianych po świecie, akurat z tym nie ma problemu. Wydaje się w związku z tym konieczne, by obywatel Tusk Donald jeszcze dopracował swoją rewolucyjną teorię, bo w przeciwnym razie może być z nim brzydka sprawa.

Jest to konieczne tym bardziej, że funkcjonariusze Propaganda Abteilung z niezależnych mediów głównego nurtu, natychmiast zastosowali to kryterium w kampanii prezydenckiej, Miażdżącej krytyce poddany został pan Karol Nawrocki, że zamiast z okazji rocznicy nadstawić się jakiemuś Ukraińcowi, a przynajmniej – obsłużyć jakąś Ukrainkę – pojechał do Zakładów Mięsnych, gdzie na oczach całej Polski spożywał kiełbasę. Gdyby przynajmniej kiełbasa ta była zrobiona z Putina, a w ostateczności – z jakiegoś starego kurwiarza, to jeszcze można by mu ten wybryk wybaczyć, ale nic z tych rzeczy – była to bowiem kiełbasa wyborcza, w dodatku – podobno koszerna – a ta – jak wiadomo – może być używana tylko przez kandydata zatwierdzonego, czyli pana Rafała Trzaskowskiego

Największego świętokradztwa dopuścił się jednak pan Sławomir Mentzen z Konfederacji. Nie dość, że prowokacyjnie nie złożył przepisanego hołdu rocznicowego, to jeszcze ostentacyjnie pojechał do prastarego Lwowa. Tego było już za wiele dla lwowskiego mera, pana Andrija Sadowego, który nazwał pana Sławomira Mentzena „prorosyjskim politykiem”. Według obowiązujących na Ukrainie kryteriów, takie określenie stanowi największą obelgę. Tymczasem pan Sławomir Mentzen, zamiast posypać sobie głowę popiołem ze spalonego godła Federacji Rosyjskiej, najwyraźniej przebrał miarę w zuchwalstwie i to podwójnie. Po pierwsze – że zaczął się z panem Andrijem Sadowym nie zgadzać – a przecież wiadomo, że każdy przedstawiciel naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, powinien się obywateli Ukrainy, a zwłaszcza – pana Sadowego – słuchać i nie razsużdać. Po drugie – że pan Mentzen, jakby tego pierwszego zuchwalstwa było mu za mało – jeszcze nieubłaganym palcem wytknął panu Sadowemu, że za jego rządów postawiono we Lwowie pomniki Stefanowi Banderze i Romanowi Szuchewyczowi – projektodawcy i wykonawcy ludobójstwa Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w roku 1943 i później. W dodatku zaczął się odgrażać, że jak tylko wygra wybory, to zaraz się postara, by pan Sadowy otrzymał szlaban na wjazd do Polski.

No to już chyba wszyscy mają jasność, że pan Sławomir Mentzen w żadnym wypadku nie powinien tych wyborów wygrać. Myślę, że zgodnie z głoszonym przez pana Mariana Turskiego obowiązkiem wzmożonej czujności, trzeba porzucić pozory i stanąć na nieubłaganym gruncie demokracji kierowanej. Jak pamiętamy, kiedy w Rumunii w pierwszej turze wyborów prezydenckich najlepszy wynik uzyskał niezatwierdzony przez żaden sanhedryn kandydat Calin Georgescu, to tamtejszy niezawisły Sąd Najwyższy unieważnił te wybory i odłożył je ad calendas Graecas. Ponieważ jednak pan Georgescu nie dawał za wygraną i nadal prowokacyjnie uzyskiwał wysokie notowania w sondażach, tamtejsi bodnarowcy doszli do wniosku, że nie ma innej rady, tylko go zatrzymać, a następnie umieścić w areszcie wydobywczym. Jestem pewien, że i naszym bande… to znaczy pardon – nie żadnym „banderowcom” tylko oczywiście – bodnarowcom – nie trzeba będzie ani dwa razy tego powtarzać, ani rysować obrazka – żeby już nic nie zakłócało banderowskich zapustów.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Niemcy w drodze do „Indii”- Realizują się marzenia Führera.

Niemcy w drodze do „Indii”

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    9 marca 2025 michalkiewicz

Świat nie może ochłonąć z wrażenia po awanturze w Białym Domu, z udziałem prezydenta Trumpa, wiceprezydenta Vance’ a i ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego, któremu, po uwagach prezydenta Trumpa o „dyktatorze” i prezydenta Putina o potrzebie przeprowadzenia na Ukrainie wyborów przed ewentualnym zawieszeniem broni, Najwyższy Sowiet w Kijowie konwalidował status prezydencki. Przebieg awantury jest znany, więc nie ma co go tu opisywać, natomiast warto rozebrać sobie z uwagą, dlaczego właściwie do awantury doszło.

Punktem wyjścia do tej analizy jest odpowiedź na pytanie, jakim państwem jest Ukraina. Otóż jest to oligarchia oligarchów. Oligarchowie są też i w Rosji, ale tam, to Putin decyduje, kto może zostać oligarchą, podczas gdy na Ukrainie, to oligarchowie decydują, kto może zostać prezydentem. Toteż trudno się dziwić, że właśnie oni, którzy eksploatują Ukrainę bez oglądania się na tamtejsze, plebejskie mięso armatnie, nie mogli być zadowoleni z tego, że rękę na ukraińskich zasobach chce położyć amerykański prezydent. Dlatego prezydent Zełeński już dwa razy kiwnął prezydenta Trumpa w tej sprawie – ale tym razem miał podpisać warunki bezwarunkowej kapitulacji Ukrainy przez Stanami Zjednoczonymi.

Podobno tuż przed spotkaniem w Białym Domu odebrał pilny telefon z Kijowa. Z kim rozmawiał, co usłyszał – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby usłyszał coś takiego: nie podpisuj, frędzlu, tej umowy, bo urżniemy ci łeb. Toteż nie miał innego wyjścia, jak odegrać przed prezydentem Trumpem skecz pod tytułem „sługa narodu”. Myślę, że prezydent Trump tego się nie spodziewał, bo w przeciwnym razie nie urządzałby rozmowy przed kamerami, w obecności tłumu dziennikarzy. I dopiero gdy „sługa narodu” uraczył go mocarstwowymi deklaracjami i ostrzeżeniami, że nic Ameryce nie pomoże nawet Ocean Atlantycki, zorientował się, co tu prezydent Zełeński odstawia i zaczął sprowadzać go na ziemię, uświadamiając, że bez Ameryki nie ma żadnych atutów i może wyjść z tego spotkania z fiutem w garści, z którego będzie oddawał gniewne strzały bez prochu w stronę Putina. I tak się właśnie stało, a w dodatku, kiedy już kamery wyłączono, a delegacja ukraińska znalazła się w pokoju obok, po dwóch minutach przyszła pani, która oznajmiła, iż prezydent Trump prosi, by Ukraińcy „jak najszybciej” opuścili Biały Dom.

Najwyraźniej prezydent Zełeński początkowo nie zdawał sobie sprawy, co nabroił, bo w wywiadzie dla jakiejś stacji telewizyjnej powiedział, że przecież „nie zrobił nic złego” – ale zanim jeszcze doleciał do Londynu na europejskie szczytowanie, mimo trwającego nadal zaczadzenia własną propagandą, zaczęło do niego to i owo docierać. A co do szczytu europejskiego w Londynie, to warto zwrócić uwagę, że jego organizatorem był premier Wielkiej Brytanii, która przecież do Unii Europejskiej już nie należy.

Tymczasem tymczasowy europejski „prezydent” czyli obywatel Tusk Donald był tam tylko jednym z zaproszonych i to wcale nie najważniejszych gości – bo ważniejszy był oczywiście prezydent Macron, Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen i turecki prezydent Erdogan. Jak było do przewidzenia, również londyńskie szczytowanie zakończyło się na niczym, jeśli nie liczyć pożyczki w kwocie 2,6 mld euro dla Ukrainy.

Warto dodać, że ani Zjednoczone Królestwo, ani Unia nie pożyczają Ukrainie pieniędzy własnych, tylko dochody z odsetek od zamrożonych w Europie rosyjskich aktywów.

Co tu gadać, to tylko polskie władze były takie głupie, że 2 grudnia 2016 roku podpisały z Ukrainą umowę iż „nieodpłatnie” będą udostępniać jej zasoby całego państwa.

Poza tym uczestnicy szczytu nawet nie musieli prezydentowi Zełeńskiemu kupować w prezencie szklanego nocnika, żeby zobaczył, co narobił, tylko życzliwie mu poradzili, żeby poszedł do Canossy, bo bez Ameryki – ręka, noga, mózg na ścianie! Periculum in mora tym bardziej, że już następnego dnia po awanturze pojawiły się w mediach informacje, że USA „wstrzymuje” pomoc wojskową dla Ukrainy, a dwa dni później – że Pentagon wstrzymał cybernetyczne operacje przeciwko Rosji. Czy prezydent Trump pozwoli prezydentowi Zełeńskiemu, żeby go kiwnął w tej samej sprawie trzeci raz – nie mam pojęcia. Ja bym go już do Białego Domu nie zapraszał, tylko wysłał mu umowę i to znacznie surowszą, do Kijowa, żeby ją podpisał bez skreśleń i dopisków i odesłał – bo jak nie – no to niech się buja z Putinem na własną rękę. USA bez samostijnej Ukrainy jakoś sobie poradzą, natomiast samostijna Ukraina bez Ameryki – już niekoniecznie.

Na tle tej awantury jeszcze raz się potwierdziło, że Niemcy są państwem poważnym. Zaledwie w odstępie dwóch dni pojawiły się tam głosy o potrzebie rozciągnięcia francuskiego parasola nuklearnego nad Niemcami. Najwyraźniej w Berlinie zwietrzono okazję do utworzenia europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO, które bez USA chyba by nie przetrwało – no i do położenia wreszcie niemieckiego palca na francuskim atomowym cynglu. Dopiero na tym tle możemy ocenić beznadziejność deklaracji obywatela Tuska Donalda, podobnie jak innych Umiłowanych Przywódców, że będą stać za Ukrainą „aż do końca”.

No dobrze – a jak już nadejdzie ów koniec? Co dalej? O „sprawiedliwym pokoju” można bredzić, ile dusza zapragnie – czy jednak którekolwiek państwo europejskie jest gotowe włączyć się do wojny o ten „sprawiedliwy pokój”? Obawiam się, że takiego państwa nie ma – może z wyjątkiem naszego nieszczęśliwego kraju, którego Pan Bóg najwyraźniej doświadcza, stawiając na jego czele coraz głupsze ekipy. I to w momencie, gdy na naszych oczach będzie się tworzył nowy, polityczny porządek w Europie! Jakie karty dostanie Polska w tym nowym rozdaniu? Czy jakieś atuty, czy tylko same blotki?

Na razie Umiłowani Przywódcy nawet się nad tym nie zastanawiają, bo nie wiedzą nawet, co myślą, jako że ani z Ameryki, ani z Berlina nie padły żadne nowe rozkazy. Toteż nie tylko Umiłowani Przywódcy, ale za nimi, jak za panią matką – również funkcjonariusze Propaganda Abteilung, stają w coraz większym rozkroku – między Ameryką, a Ukrainą i „Europą”. W coraz większym – bo między IV Rzeszą, która właśnie stoi w obliczu możliwości dochrapania się własnej armii i położenia niemieckiego palca na francuskim atomowym cynglu, a Ameryką – rozziew nie tylko staje się coraz większy – ale w dodatku pośrodku rozciąga się Ocean Atlantycki. Jeśli zatem ktoś będzie trwał w tym rozkroku zbyt długo, to ryzykuje, że umoczy sobie w Atlantyku tyłek, a kto wie – może nawet się utopi.

Szczególnie rozdarte serce w tej sytuacji musi mieć pan prezydent Andrzej Duda, któremu chyba już nic nie pomoże – chyba, żeby w ramach tasowania europejskich kart, zrealizowało się jego marzenie, któremu dał wyraz przed dwoma laty w przemówieniu z okazji 3 maja – żeby Polska zawarła z Ukrainą „unię”. Ponieważ każda myśl, raz rzucona w powietrze, prędzej, czy później znajdzie swego amatora, to jeśli z uwagi na bezczynność pana prezydenta Dudy, w marcu nie nastąpi przesilenie rządowe w naszym kraju, to prezydent Trump może zniechęcić się do politykowania również z Polską, machnie ręką i pozwoli Niemcom, zrealizować swoje marzenia o niemieckich „Indiach” w Europie Wschodniej – o których w „Rozmowach przy stole” tak pięknie mówił wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Musk i Tusk

Musk i Tusk

Stanisław Michalkiewicz  http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5783 6 marca 2025

Co tu dużo gadać; demokracja oczywiście jest do luftu – ale jeśli już traktujemy ją serio, to właśnie na własne oczy możemy przekonać się o wyższości demokracji spontanicznej nad demokracją kierowaną, którą Parteigenosse Tusk Donald nazywa nawet „demokracją walczącą”. Jak wielokrotnie wspominałem, różnica między demokracją spontaniczną, a kierowaną polega na tym, że w demokracji spontanicznej suwerenowie (bo tak nasi okupanci nam się podlizują, kiedy o coś im chodzi) głosują tak, jak chcą, podczas gdy w demokracji kierowanej mają to surowo zakazane i wolno im głosować tak, jak powinni. A jak powinni? O tym decyduje samozwańczy, anonimowy sanhedryn.

Używam tego określenia nie bez powodu, bo tuż przed niedawnymi wyborami w Niemczech, swoje „zaniepokojenie” wysokimi notowaniami Alternatywy dla Niemiec wyraził niemiecki Centralny Sowiet Żydów. Była to wyraźna wskazówka dla mikrocefali, że „nie powinni” głosować na AfD, tylko na jakieś – wszystko jedno – jakie – partie zatwierdzone. Z punktu widzenia sanhedrynu bowiem nie mają znaczenia żadne makagigi ideologiczne. Jedynym kryterium, które ma znaczenie, jest – czy Żydowie odniosą z tego jakieś korzyści, czy nie. Co prawda możliwe, że Żydowie mogliby odnieść korzyści również przy AfD – ale oni najwyraźniej przyzwyczaili się do obcinania kuponów od formacji zatwierdzonych, więc – jak mówi poeta – wszelka zmiana napawa ich „trwogą, że im zdobycze zabrać mogą”.

Podobnie w Rumunii. Jak pamiętamy, podczas pierwszej tury wyborów prezydenckich najlepszy wynik uzyskał pan Calin Georgescu, który najwyraźniej nie był zatwierdzony przez tamtejszy Juderat. Toteż tamtejszy niezawisły Sąd Najwyższy te całe wybory rozgonił – no a teraz, ponieważ tamtejsi suwerenowie, najwyraźniej niekumaci, nadal go popierali, nie było innej rady, jak go aresztować pod zarzutem – bodajże – „ksenofobii”, czy jakiejś innej myślozbrodni. Na razie, po wstępnym przesłuchaniu w prokuraturze – został wypuszczony – ale i on wie i my wiemy, że to tylko kwestia czasu, kiedy na podstawie postanowienia niezawisłego sądu, zostanie bezterminowo umieszczony w areszcie wydobywczym, żeby już nic nie zakłócało triumfu demokracji – oczywiście demokracji kierowanej.

Skoro program pilotażowy został w Rumunii przećwiczony, to tylko patrzeć, jak tubylczy Judenrat zastosuje go i w naszym nieszczęśliwym kraju. Tu może zostać wykorzystane „strategiczne partnerstwo” – jak nasi Umiłowani Przywódcy i funkcjonariusze Propaganda Abteilung nazywają darmowe obciąganie Ukraińcom laski. Jak tylko pan Sławomir Mentzen zaczął wybijać się w sondażach, a zamiast przykładnie uczestniczyć w, urządzonych w „trzecią rocznicę” wojny, banderowskich zapustach w Polsce, pojechał do Lwowa. Na wieść o tym zawrzał gniewem lwowski prowidnyk, pan Andrij Sadowy, który nazwał go „politykiem prorosyjskim”.

To chyba najgorsze wyzwisko, bo przecież jest rozkaz, że każdy polityk polski powinien być „proukraiński”, a nie „prorosyjski”, ani nawet propolski. W dodatku pan Mentzen, zamiast z podkulonym ogonem złożyć pokajanije, to prowokacyjnie zauważył, że lwowski prowidnyk, pan Sadowy, postawił w tym mieście jeden pomnik Stefanowi Banderze, a drugi – Romanowi Szuchewyczowi – pomysłodawcy i wykonawcy ludobójstwa na Polakach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Jakby tego było za mało, to jeszcze dodał, że jak tylko zostanie prezydentem, to zaraz zabroni wpuszczania pana Sadowego do Polski. Takiego zuchwalstwa nie mógł puścić płazem rzecznik ukraińskiego MSZ Georgij Tychyj i zagroził podjęciem wobec pana Sławomira Mentzena „odpowiednich działań”.

Nietrudno się domyślić, o co tu może chodzić. Gołoworiezy z goszczącego właśnie w Polsce sławnego pułku „Azow”, uriezają panu Sławomirowi Mentzenowi głowę, a tutejsi bodnarowcy: pan minister Bodnar i jego prawa ręka – pan Dariusz Korneluk – sprawę w mig zatuszują, dzięki czemu wybory prezydenckie będą i u nas przebiegały według scenariusza zatwierdzonego. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że pan prezydent Dudu chyba nie namówił – o ile w ogóle ośmieliłby się dopuścić takiej zuchwałości – prezydenta Trumpa, by ten zlecił przeprowadzenie w Polsce przesilenia rządowego przed swoim przyjazdem do naszego nieszczęśliwego kraju. Nawiasem mówiąc, mój nowojorski Honorable Correspondant twierdzi, że przygotowaniem wizyty prezydenta Dudy w Waszyngtonie zajmowało się ścisłe kierownictwo telewizji „Republika” – no i dlatego wszystko wyszło, jak zawsze.

A skoro jesteśmy przy prezydencie Trumpie, to właśnie w dniu, gdy piszę ten felieton, będzie on przyjmował ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego, który podpisze warunki bezwarunkowej kapitulacji Ukrainy przed Stanami Zjednoczonymi. Wprawdzie twierdził, że się „nie zgodzi”, ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie, więc kiedy prezydent Trump „rozserdywsia”, położył uszy po sobie i bezwarunkową kapitulację podpisze. Ale to drobiazg niewątpliwy w porównaniu z rewelacjami Elona Muska o Donaldu Tusku. Otóż przy okazji zakręcenia kurka z forsą płynącą do zagranicznych beneficjentów z USAID, wydało się, że niezawiśli sędziowie z gangu pod nazwą „Wolne Sądy” brali amerykański jurgielt na walkę „o praworządność” w naszym bantustanie. Najwyraźniej zwyczajne łapówki już przestały im wystarczać no ale nie bez kozery wymowni Francuzi powiadają, że „l’appetit vient en mangeant”, co się wykłada, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia – a wiadomo, że kto jak kto, ale niezawiśli sędziowie byle czego przecież nie zjedzą.

Nawiasem mówiąc, rozbisurmanili się do tego stopnia, że zaczęli pozywać się nawzajem. Właśnie jedna grupa niezawisłych sędziów pozwała drugą grupę niezawisłych sędziów, że nie dopuszczają ich do sądzenia – a tym samym – do dochodów. Pozew został wniesiony do Sądu Rejonowego dla Żoliborza w Warszawie. Oooo! Już widzę, jak będzie się działo – bo właśnie ten niezawisły sąd, nie widząc mnie na oczy, skazał mnie na grzywnę za to, że „działając w ramach z góry powziętego zamiaru”, podałem nazwisko mojej Prześladowczyni. Kiedy zwróciłem uwagę, że ja nigdy nie mieszkałem na Żoliborzu, trochę się zreflektował i sprawa została przeniesiona do Śródmieścia, ale tamtejsze niezawisłe sądy zwyczajnie przepisały żoliborską diagnozę i wyrok przyklepały. Potwierdza to trafność ruskiego przysłowia, że co napisane piórem, tego nie wyrąbiesz toporem. Właśnie po roku drenażu skończyłem spłacać i grzywnę i koszty, jakie moja Prześladowczyni poniosła na rzecz Drogiego Pana Mecenasa Jarosława Głuchowskiego z Poznania. Czuję w związku z tym, że tylko patrzeć, jak Drogi Pan Mecenas napisze na mnie kolejny donos do niezawisłego sądu w Poznaniu – że nie mam osobliwego nabożeństwa do niezawisłych sądów. „Wnet się posypią piękne wyroki!

Ale mniejsza a tym, bo przy okazji ujawnienia tych amerykańskich jurgieltów wyszło na jaw, iż nawoływanie do „jebania PiS-u” zostało opłacone przez zimnego ruskiego czekistę Putina. Ładny interes! Muszę powiedzieć, że z jednej strony trochę się dziwię obywatelu Tusku Donaldu, iż zamiast jebać vaginessy ze swojego vaginetu, woli jebać PiS. Z drugiej jednak strony, trochę go rozumiem, gdy przyjrzę się tym vaginessom, a zwłaszcza, gdy któraś z nich otworzy otwór gębowy, gwoli złożenia jakiejś deklaracji. Ja też bym się zniechęcił do tych wszystkich vaginess i to raz na zawsze – ale czy to jest powód, żeby jebać PiS? Nie jestem przekonany – a jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Obywatel Tusk Donald, podobnie jak stado autorytetów moralnych, gotów jest jebać za pieniądze! Ładny interes!

Stanisław Michalkiewicz

Skecz “Sługi Narodu” w Białym Domu

Skecz “Sługi Narodu” w Białym Domu

Stanisław Michalkiewicz 2025-03-02 skecz-slugi-narodu-w-bialym-domu

Takiego widowiska nikt chyba się nie spodziewał. Ja na przykład myślałem, że prezydent Zełeński, któremu ukraiński Najwyższy Sowiet dopiero niedawno konwalidował status prezydencki, przyszedłszy po rozum do głowy, podpisze warunki bezwarunkowej kapitulacji Ukrainy przed Stanami Zjednoczonymi.

Prawdopodobnie tak samo myślał i prezydent Trump i wiceprezydent Vance – bo czyż w przeciwnym razie wpadliby na pomysł, żeby dyskutować z prezydentem Zełeńskim przed kamerami telewizyjnymi i w obecności tłumu dziennikarzy?

Tymczasem prezydent Zełeński najwyraźniej postanowił schronić się za murami kabaretowymi – o czym świadczył m.in. kostium “sługi narodu” z “tryzubem” na lewej piersi.

Chyba ani prezydent Trump, ani wiceprezydent Vance z początku nie zorientowali się w tym manewrze i dlatego podjęli dyskusję z operetkowymi, ale i mocarstwowymi deklaracjami prezydenta Zełeńskiego – że on własną piersią broni “wolnego świata” i przestrogami, że jak Ameryka nie będzie go słuchać, to doświadczy wojny na swoich granicach i nic jej nie pomoże nawet Ocean Atlantycki.

Myślę, że w tym momencie prezydent Trump już się zorientował, że został przez prezydenta Zełeńskiego wciągnięty w kabaretowy skecz – bo wiceprezydent Vance chyba skapował to kilka minut później. Toteż, wyłamując się z kabaretowej konwencji, expressis verbis dał do zrozumienia swemu ukraińskiemu rozmówcy, że bez Stanów Zjednoczonych nie ma on w rękach żadnych atutów i że albo zdecyduje się podpisać warunki bezwarunkowej kapitulacji Ukrainy przed USA, albo “się rozejdziemy” – co w domyśle oznaczało, że od tej pory będzie musiał bujać się z Putinem na własną rękę.

Ponieważ prezydent Zełeński miał przygotowany tylko scenariusz kabaretowy, nie było innego wyjścia, jak przerwać przedstawienie. Toteż widowisko przerwano, delegacja ukraińska została skierowana do osobnego pokoju, dokąd po chwili przyszła jakaś funkcjonariuszka, by zakomunikować, że prezydent Trump prosi delegację ukraińską o “jak najszybsze” opuszczenie Białego Domu.

No dobrze – ale dlaczego prezydent Zełeński postanowił odegrać z udziałem prezydenta Trumpa skecz pod tytułem “Sługa narodu”? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy uświadomić sobie, jakim naprawdę państwem jest Ukraina. Nie jest to normalne państwo, tylko oligarchia oligarchów.

W odróżnieniu od Rosji, gdzie Putin decyduje, kto może być oligarchą, na Ukrainie to oligarchowie decydują, kto może być prezydentem.

To są ci sami oligarchowie, którzy eksploatują wszystkie bogactwa Ukrainy, bez oglądania się na tamtejsze plebejskie mięso armatnie. A tu nagle amerykański prezydent chciałby położyć na tym wszystkim łapę.

Toteż prezydentu Zełeńskiemu na odjezdnym powiedziano: słuchaj no frędzlu, jak tylko podpiszesz tę umowę, to uriezamy tobie szyję. W tej sytuacji nie było innego wyjścia, jak schronić się za murami kabaretowego widowiska, dzięki czemu żadna umowa z Ameryką nie została podpisana.

No tak – ale prezydent Stanów Zjednoczonych, które rzeczywiście – stanowią jedyną ostoję i nadzieję Ukrainy, na oczach całego świata został przez żydowskiego komika w ukraińskim kostiumie ośmieszony. To ze strony prezydenta Zełeńskiego też wielkie ryzyko – a jednak na to ryzyko poszedł. Dlaczego? Najwyraźniej jemu też przez ostatnie lata musiało przewrócić się w głowie i doszedł do wniosku, że może bezkarnie wytarzać amerykańskiego prezydenta w smole i pierzu, bo ten “i tak” będzie musiał mu pomagać, bo jak nie, to Putin ruszy na Atlantyk – oczywiście po uprzednim zawojowaniu Europy – i okupuje Amerykę.

Taką właśnie propagandową tezę wykoncypowali pierwszorzędni fachowcy ze Sztabu Generalnego niezwyciężonej Ukraińskiej Powstańczej Armii – więc nic dziwnego, że i prezydent Zełeński w końcu w tę własną propagandę uwierzył. Tymczasem to błąd – bo w nasza propagandę, to powinni wierzyć inni – ale nie my, którzy ją wytwarzamy. A dlaczego? A dlatego, ze wiara we wszelką propagandę odbiera człowiekowi poczucie rzeczywistości.

I właśnie taką utratę poczucia rzeczywistości mogliśmy zaobserwować u prezydenta Zełeńskiego. Ja nie przywiązuję specjalnej wagi do tak zwanej “mowy ciała”, w której specjalizują się rozmaici filuci – ale rzeczywiście – kiedy prezydent Trump powiedział ukraińskiemu gościowi, że bez Stanów Zjednoczonych Ukraina “nie ma żadnym atutów”, to chyba dopiero wtedy dotarło do niego, że może zostać z – jak to mówią – fiutem w garści, z którego może oddawać gniewne strzały w stronę zimnego ruskiego czekistę Putina. Dopiero wtedy dotarło do niego, że o ile Stany Zjednoczone jakoś sobie poradzą i bez samostijnej Ukrainy, to samostijna Ukraina bez pomocy Stanów Zjednoczonych może sobie nie poradzić, zwłaszcza w aktualnej sytuacji, w jakiej z powodu głupoty swojego prezydenta właśnie się znalazła.

Na usprawiedliwienie prezydenta Zełeńskiego trzeba jednak dodać, że liczy on na “Europę”, której przywódcami najwyraźniej musiał – o czym pisał mój Honorable Correspondant – podzielić się forsą, którą i Ameryka i poszczególne kraje europejskie pożyczyły mu, albo zagwarantowały w związku z wojną. Oczywiście z wyjątkiem Polski – bo nasi Umiłowani Przywódcy 2 grudnia 2016 roku podpisali umowę, w której zobowiązali się do “nieodpłatnego” udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa. Czyż nie dlatego prezydent Zełeński i ukraińscy dygnitarze traktują naszych Umiłowanych Przywódców z nieukrywaną pogardą – no bo na nic innego ci nie zasługują.

Jeśli chodzi o innych europejsów, przede wszystkim “starą łapówkarę”, Reichsfuhrerin Urszulę Wodęleje, czy francuskiego prezydenta Macrona, to jestem pewien, że ci teraz rzeczywiście panikują, że prezydent Zełeński powie, ile komu dał i w ten sposób trzyma ich za krocze.

Toteż jeden przez drugiego mu się nadstawiają z ofertami dozgonnej miłości – w czym uczestniczy nawet obywatel Tusk Donald, chociaż nie wydaje mi się, żeby i jemu coś od prezydenta Zełeńskiego kapnęło, chociaż – w odróżnieniu od pana prezydenta Andrzeja Dudy, który prezydenta Zełeńskiego kocha bezinteresowną, ślepą miłością – w roku 2019, kiedy jeszcze przewodniczył Europejskiemu Najwyższemu Sowietowi, a Zełeński już był prezydentem, to mógł i on coś dostać i dlatego tak się dzisiaj nadstawia.

Wyjątkiem może być Wielka Brytania. Pamiętamy, jak w roku 2022 Turcja oferowała Ukrainie swoje usługi w zakresie pośrednictwa z Putinem – ale ówczesny brytyjski premier Borys Johnson prezydentowi Zełeńskiemu to “odradził”. Co mu tam naobiecywał, razem z amerykańskim prezydentem Józiem Bidenem – tego możemy się tylko domyślać również dlatego, że teraz Wielka Brytania podpisała z Ukrainą pakt aż na całe 100 lat!

Skoro jest już po “brexicie”, to co to szkodzi wciągnąć resztę europejsów w stuletnią wojnę na Ukrainie? Bella gerant alii, tu felix Austria nube (niech inni toczą wojny, ty szczęśliwa Austrio zawieraj małżeństwa) mawiało się w koszmarnych czasach – ale każda słuszna myśl, raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora.

A ponieważ wszyscy namawiają nas do “myślenia pozytywnego”, to niewątpliwie pozytywnym skutkiem awantury w Białym Domu jest to, że cały świat przekonał się, jacy są Ukraińcy. [Raczej – rządzące tym biednym ludem – mafie. md]

Stanisław Michalkiewicz

Prezydent Duda jako Stanisław August

Słowa „nigdy” nie można nikomu zabronić wymawiać

Prezydent Duda jako Stanisław August

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    2 marca 2025 michalkiewicz

Zdarza się często, że gdy kują konie, to nogę kowalom podstawia też żaba, dla której ten eksperyment rozmaicie się kończy.

Tak właśnie było, gdy na konferencję monachijską pogalopował pan Rafał Trzaskowski, chociaż chyba nikt go tam nie zapraszał. Toteż podobno tylko wszyscy z otwartymi paszczami słuchali, co też pan Rafał im obwieści – i pewnie dlatego konferencja monachijska nie doprowadziła do żadnej konkluzji, podobnie, jak obydwa paryskie szczytowania, na których z kolei brylował obywatel Tusk Donald. Jego też wszyscy słuchali z zapartym tchem, ale – powiedzmy sobie szczerze – obywatel Tusk Donald też prochu nie wymyśli, więc pewnie dlatego i obydwa szczytowania paryskie nikomu nie przyniosły spodziewanej satysfakcji. W tej sytuacji do Ameryki wybrał się pan prezydent Andrzej Duda – żeby spotkać się ze swoim wielkim przyjacielem, prezydentem Donaldem Trumpem.

Zaprzyjaźniona, bardzo inteligentna Pani, napisała mi, że podróż pana prezydenta Andrzeja Dudy do Waszyngtonu przypomina jej wyprawę króla Stanisława Augusta do Kaniowa, na spotkanie z imperatorową Katarzyną II. A tak się właśnie złożyło, że pan prezydent Duda poleciał do Waszyngtonu prawie dokładnie z rocznicę wyjazdu króla Stanisława Augusta do Kaniowa. 23 lutego 1787 roku wyjechało z Warszawy kilkaset sań – cała ówczesna Warszawa. Ponieważ pacta conventa nie pozwalały królowi opuszczać terytorium Rzeczypospolitej bez jednomyślnej zgody Sejmu, spotkanie z Katarzyną, odbyło się w Kaniowie na galerze zakotwiczonej na Dnieprze – bo po drugiej stronie rzeki była już wtedy Rosja.

Stanisław August przybył do Kaniowa w przeddzień swoich imienin, czyli 7 maja. Jego łódź przybiła do galery, na której oczekiwała go Katarzyna w towarzystwie księżnej de Ligne, której Katarzyna zwierzyła się z zaniepokojenia, że nie uda się jej ukryć pewnego zaambarasowania, po tylu latach niewidzenia w dawnym kochankiem – ale księżna de Ligne pocieszyła ją, że u króla z pewnością zobaczy zaambarasowanie jeszcze większe. Stanisław August chciał rozmawiać o ewentualnym sojuszu polsko-rosyjskim w obliczu wojny z Turcją, ale Katarzyna, zalotnie wyjaśniła mu, że „to nie jest rozmowa, którą można by prowadzić na galerze”. Toteż książę de Ligne skomentował podróż Stanisława Augusta do Kaniowa na spotkanie z Katarzyną nie bez złośliwości – że czekał trzy miesiące, wydał trzy miliony złotych, żeby widzieć Katarzynę przez trzy godziny.

W przypadku pana prezydenta Dudy aż tak źle nie było, bo nie podróżował do Waszyngtonu 3 miesiące, ani – miejmy nadzieję – nie wydał 3 milionów złotych, a z prezydentem Trumpem rozmawiał nie trzy godziny, tylko 7, czy może nawet 10 minut, chociaż wcześniej, podczas kongresu konserwatystów, prezydent Trump nie tylko dostrzegł go w tłumie, ale nawet prawie nazwał swoją duszeńką.

Jeśli chodzi o sprawy państwowe, to pan prezydent Duda podobno uzyskał obietnicę „zacieśnienia” wojskowej obecności amerykańskiej w Polsce.” To nie tylko trochę więcej, niż Stanisław August uzyskał w Kaniowie od Katarzyny, bo on uzyskał tylko tyle, że Katarzyna wzięła z rąk pazia królewski kapelusz i podała królowi, który melancholijnie zauważył, że „inny kapelusz dała mi Wasza Cesarska Mość przed laty”. Wprawdzie nie wiadomo, co konkretnie znaczy to „zacieśnianie”, ale w obliczu rysującej się możliwości wycofania USA z Europy, to już jest jakaś namiastka konkretu. Jak powiadają – dobra psu i mucha.

Nie wiemy natomiast, czy podczas rozmowy „w cztery oczy” – bo podobno i taka była – pan prezydent Duda próbował zainteresować prezydenta Trumpa przesileniem rządowym w Polsce, czy tylko wygłaszał jakieś irytujące akty strzeliste na temat Ukrainy, którymi uraczył nas po powrocie z Ameryki – że mianowicie Polska „nigdy” Ukrainy nie opuści – i tak dalej. Jak wiadomo, słowa „nigdy” nie można nikomu zabronić wymawiać – a w każdym razie tak poinformował premiera rządu Rzeczypospolitej na uchodźstwie, Stanisława Mikołajczyka, brytyjski premier Winston Churchill, gdy ten mu oświadczył, ze Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Wilna i Lwowa.

Teraz to słowo nieustannie wymawia prezydent Zełeński, więc widocznie pan prezydent Duda na niego musiał się zapatrzeć. Tymczasem sprawa przesilenia rządowego w naszym bantustanie nabiera palącej aktualności, jeśli zapowiedziany szczyt Trójmorza w Warszawie z udziałem prezydenta Trumpa ma w ogóle do czegoś doprowadzić. Vaginet obywatela Tuska Donalda doprowadził do lodowatych stosunków z Węgrami i Słowacją oraz do ochłodzenia stosunków z Czechami, więc bez przesilenia rządowego w Polsce o żadnym Trójmorzu mowy być nie może.

Czyżby ślepa miłość i bezgraniczne oddanie Ukrainie przesłaniały prezydentowi Dudzie poczucie rzeczywistości w sprawach polskich? Jakże inaczej można rozumieć buńczuczne deklaracje, że wojna na Ukrainie „musi” zakończyć się „sprawiedliwym i trwałym pokojem”. Buńczuczne – bo przecież to, jak się wojna na Ukrainie zakończy, nie będzie zależało ani od Polski, ani od prezydenta Dudy, który zresztą w maju prezydentem już być przestanie. Tymczasem prezydent Zełeński powiada, że wśród 5 kroków w kierunku pokoju powinno się znaleźć przyjęcie Ukrainy do NATO, „gwarancje bezpieczeństwa” dla niej i – co wprawdzie wyraził innymi słowami – wzięcie tego państwa już na stałe utrzymanie.

Tymczasem w Niemczech odbyły się wybory parlamentarne, w których najlepszy wynik – ale nie olśniewający – uzyskała CDU/CSU (28,5 proc. – 208 miejsc), drugi z kolei – AfD (20,8 proc. – 152 miejsca), SPD – (16,4 proc. – 120 miejsc), Zieloni (11,6 proc. – 85 miejsc), Lewica (8,7 proc. – 64 miejsca) – na 630 miejsc w Bundestsagu. Wynika z tego, że jeśli kanclerzem ma zostać Fryderyk Merz, a będzie się obawiał, że z AfD się strefi, to musi sklecić koalicję przynajmniej z SPD – a jeśli chce, żeby było bezpieczniej – to i z Zielonymi. To by dało rządowi większość, ale podejmowanie decyzji, zwłaszcza takich niepopularnych, byłoby trudne – co z polskiego punktu widzenia nie jest taką złą wiadomością.

Słowem – w Niemczech będzie realizowany model demokracji kierowanej, w którym – jak wiadomo – suwerenowie nie powinni głosować tak, jak chcą, tylko – tak jak powinni. A powinni tak, jak im nakazuje jakiś samozwańczy, anonimowy sanhedryn. Nie taki zresztą do końca anonimowy, bo swoje „zaniepokojenie” dobrym wynikiem wyborczym AfD wyraziła tamtejsza Centralna Rada Żydów.

Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie coś z tym zrobić. Właśnie w którejś z amerykańskich gazet ukazała się publikacja, że obóz w Oświęcimiu powinien zostać oddany w arendę, a może nawet na własność, bezcennemu Izraelowi. Jaka szkoda, że nie żyje już Salomon Morel, który po II wojnie światowej była komendantem obozu koncentracyjnego w Świętochłowicach – ale myślę, że znajdą się w Izraelu liczne szeregi jego następców, którzy zarówno niemieckim, jak i wszelkim innym ekstremistom, nienawistnikom i antysemitnikom zrobią ostateczne rozwiązanie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Kto wygra wybory prezydenckie? Po mieście krążą fałszywe pogłoski

Kto wygra wybory prezydenckie? Po mieście krążą fałszywe pogłoski

Stanisław Michalkiewicz nczas/falszywe-pogloski 28.02.2025

Kampania prezydencka rozwija się w postępie – na razie chyba jeszcze arytmetycznym, ale wkrótce pewnie nabierze tempa i zacznie rozwijać się w postępie geometrycznym. Do takiego wniosku skłoniły mnie krążące od pewnego czasu po mieście fałszywe pogłoski, jakoby w wyborach prezydenckich zapragnął wziąć udział aktualny prezes Najwyższej Izby Kontroli pan Marian Banaś.

Jak mawiają gitowcy – wszystko gra i koliduje. Pan Marian Banaś urodzony nomen omen w Piekielniku, ze stanowiska ministra finansów w vaginecie Mateusza Morawieckiego 30 sierpnia 2019 roku został wybrany na stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli.

Zgodnie z art. 205 konstytucji prezes NIK jest wybierany na 6-letnią kadencję z możliwością ponownego wyboru tylko raz. I właśnie panu Marianowi Banasiowi 30 sierpnia 2025 roku kończy się ta 6-letnia kadencja, więc nic dziwnego, że jest „namawiany” na wysunięcie swojej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich. Mógłby co prawda kandydować jeszcze raz na stanowisko prezesa NIK, ale czy aby na pewno zostałby wybrany? Wprawdzie pierwotnie pan Banaś był w obozie „dobrej zmiany”, bo w przeciwnym razie nie miałby szans na objęcie stanowiska ministra finansów w vaginecie Mateusza Morawieckiego, ale – jak to wielokrotnie zdarzało się w innych przypadkach – te przyjazne stosunki zamieniły się w nieprzejednaną wrogość.

Zaczęło się od donosu ze strony stacji TVN, która – jak wiadomo – jest elementem szeroko pojętego obozu zdrady i zaprzaństwa, którego polityczną ekspozyturą jest Volksdeutsche Partei obywatela Tuska Donalda – że pan Banaś powiązany jest „ze światem przestępczym”. W związku z tym CBA, zamiast dojść do wniosku, że zarzuty mają charakter „polityczny”, w związku z czym nie zasługują na poważne ich potraktowanie – po wspomnianym prześwietleniu, skierowało do prokuratury doniesienie, jakoby pan Banaś złożył fałszywe oświadczenia majątkowe i że ma niejasne dochody. Na czym te niejasności mogłyby polegać, zasugerował Judenrat „Gazety Wyborczej” – że mianowicie pan Banaś prowadził w swojej kamienicy w Krakowie „dom schadzek”, a kiedy został prezesem NIK, zaraz się tej kamienicy pozbył.

Przypominam o tych wszystkich zaszłościach m.in. dlatego, by pokazać, że pan Banaś ubiegając się o ponowny wybór na prezesa NIK, chyba nie mógłby liczyć na poparcie ze strony obozu zdrady i zaprzaństwa obywatela Tuska Donalda. Tym bardziej nie mógłby liczyć na poparcie ze strony obozu „dobrej zmiany” – bo z jakichś tajemniczych powodów rozpętał aferę z tzw. „wyborami kopertowymi” przeciwko premierowi Morawieckiemu, w związku z czym Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński scharakteryzował go jako człowieka o „zbrukanej opinii”, który „nie ma kwalifikacji” do kierowania Najwyższą Izbą Kontroli.

Tymczasem jeszcze we wrześniu 2019 roku, kiedy obóz zdrady i zaprzaństwa wystąpił z pierwszymi donosami przeciwko panu Banasiowi, pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski określał go jako „człowieka kryształowego, niezwykle uczciwego, bardzo solidnego i twardego polityka”. Jak widzimy na tym przykładzie, klauzula rebus sic stantibus („skoro sprawy przybrały taki obrót”) ma zastosowanie nie tylko w prawie traktatowym i stosunkach międzynarodowych, ale i w stosunkach politycznych, a nawet płciowych – jeśli dajmy na to, dama dojdzie do wniosku, że rozłożyła nogi przed dobiegaczem niewłaściwym, zwłaszcza gdy właśnie pojawił się ten jedyny, wymarzony. Coś takiego musiało przytrafić się Naczelnikowi Państwa, który od tej pory – podobnie jak obywatel Tusk Donald – chętnie utopiłby pana Mariana Banasia w łyżce wody.

No dobrze – ale przecież licznik bije nieubłaganie i kadencja prezesa skończy się panu Banasiowi 30 sierpnia. I co potem? Prezesowi NIK wbrew jego woli żadna siła zrobić nic nie może, ale po upływie kadencji, w sytuacji kiedy szansa na ponowny wybór na to stanowisko jest bliska zeru, pan Marian Banaś stoi wobec groźby wpadnięcia między ostrza potężnych szermierzy – kto wie – może nawet samego Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, który dopiero na stanowisku nietykalnego prezesa NIK byłby prawdziwym biczem Bożym.

Czy jednak obywatel Tusk Donald, który tak długo, jak tylko mógł, przezornie nie odcinał Wielce Czcigodnego Romana Giertycha od stryczka w sprawie „Polnordu”, zaryzykowałby powierzenie mu prezesury NIK? „Bo taka głupia, to ja już nie jestem; może głupia, ale taka to już nie” – śpiewała „Pod Baranami” Krystyna Zachwatowicz. Mniejsza zresztą o Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, który przecież też może zgłosić swoją kandydaturę w tegorocznych wyborach prezydenckich – a co miałby sobie żałować, zwłaszcza gdy konstytucja głosi, że prezydentem może zostać „każdy”? – ale my tu rozbieramy sobie z uwagą pana prezesa Mariana Banasia.

Wytykanie palcami

Nawiasem mówiąc, z tymi wszystkimi prezydentami to jest u nas tak jak w Ameryce. Jak pamiętamy, John Kennedy udowodnił, że nawet katolik może zostać prezydentem USA. Z kolei Ryszard Nixon pokazał, że nawet człowiek niezamożny może zostać prezydentem USA, zaś Gerald Ford – że prezydentem USA może zostać każdy. Wracając tedy do pana prezesa Mariana Banasia, wydaje się oczywiste, że w jego sytuacji wysunięcie swojej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich byłoby jakimś wyjściem z trudnej – co tu ukrywać – sytuacji. Jestem tedy prawie pewien, że perswazje, jakich pewnie panu prezesowi Banasiowi nie szczędzą jego przyjaciele, mogą paść na podatny grunt.

Ale nie tylko o to chodzi, żeby pan prezes na stanowisku prezydenta naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju, ratował tylko własną skórę. Żeby w ogóle o tym można było mówić, to musiałby najpierw wygrać. Otóż uważam, że ma on całkiem spore szanse na pogrążenie w odmętach najsilniejszych konkurentów, w osobach pana Rafała Trzaskowskiego i pana Karola Nawrockiego.

Jak wiadomo, po licytowaniu się, czego to każdy z nich nie zrobi, jak już tym całym prezydentem zostanie – że podpali wodę w Wiśle i w ogóle – będzie dusił ludzi gołymi rękami – przeszli do wzajemnego wytykania sobie rozmaitych wstydliwych zakątków, a nawet łajdactw. Nawiasem mówiąc, ta licytacja całkowicie abstrahowała od konstytucyjnych kompetencji prezydenta, który tak naprawdę niewiele może. Jedynym ważnym – jak się w obecnej sytuacji okazało – uprawnieniem, jest możliwość wetowania ustaw – ale i ona jest skuteczna tylko dlatego, że obóz zdrady i zaprzaństwa nie ma w Sejmie większości wystarczającej do obalenia weta prezydenta, czyli 276 posłów – bo w przeciwnym razie prezydent byłby całkowicie bezradny, zwłaszcza w sytuacji gdy vaginet obywatela Tuska Donalda „nie uznaje” Trybunału Konstytucyjnego.

Otóż w sytuacji, gdy podjudzany przez Judenrat „Gazety Wyborczej” pan Rafał Trzaskowski nieubłaganym palcem wytknął panu Karolowi Nawrockiemu jego podróże po świecie, których koszty Judenrat skrupulatnie wyliczył (liczmy się, jak Żydzi!) na 800 tysięcy złotych, pan Mariusz Błaszczak podliczył panu Rafałowi Trzaskowskiemu, że spędził ponad 200 dni „w delegacjach”. Jak widać, te zarzuty to jakieś dziadostwo, jakby ani Judenrat, ani pan Trzaskowski, ani pan Nawrocki nie znał anegdoty, jak to Żydowie modlili się w synagodze. Jeden szczególnie wrzaskliwie domagał się od Najwyższego 500 dolarów. Te błagalne wrzaski zirytowały wreszcie pozostałych i najdostojniejszy podszedł do wrzeszczącego i powiedział: masz tu 500 dolarów i wynoś się, bo my tu się modlimy o większe pieniądze!

Nawiasem mówiąc, co sprawia, że obóz „dobrej zmiany” nieubłaganym palcem nie wytyka panu Rafałowi Trzaskowskiemu pierwszorzędnych i w dodatku podwójnych korzeni, to znaczy – jerozolimskich i ubeckich – o których na mieście ćwierkają od samego rana wszystkie wróbelki? Teraz może być już za późno, skoro prezydent Trump przysłał do Warszawy pana Tomasza Różę na ambasadora – ale wcześniej, gdy jeszcze pana Róży u nas nie było, można było chyba bez ryzyka ten wątek podjąć – a nie został podjęty.

Czyżbyśmy mieli do czynienia z ustawką w myśl wskazówki Józefa Stalina, że najważniejsze jest przedstawienie suwerenom prawidłowej alternatywy, która wtedy jest prawidłowa, gdy bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane? Ładny interes! Nawiasem mówiąc, pan Róża już pokazał, że co jak co, ale korzenie mają u niego wysokie notowania. Oto nie mógł się nachwalić Księcia-Małżonka, że jako minister spraw zagranicznych jest wprost „geniuszem” i to nawet nie jakimś takim „karpackim”, jak Mikołaj Ceaucescu, tylko zwyczajnym.

Tymczasem, jak wiadomo, nie został jeszcze wynaleziony aparat fotograficzny, który mógłby utrwalić osiągnięcia Księcia-Małżonka na stanowisku ministra spraw zagranicznych – oczywiście poza wiązaniem krawatów, w której to dziedzinie Książę-Małżonek rzeczywiście ociera się o genialność. A przecież jest on zaledwie Księciem-Małżonkiem, świecącym światłem odbitym od naszej Jabłoneczki, która korzenie rzeczywiście ma pierwszorzędne.

Wszystko już wykryte…

Wracając do pana prezesa Banasia, to jak tylko rozległy się fałszywe pogłoski o delegacjach i innych wybrykach pana Rafała Trzaskowskiego, ogłoszono komunikat, że do jaskini warszawskiego ratusza wkracza Najwyższa Izba Kontroli. A jak Najwyższa Izba Kontroli gdzieś wkracza, to co robi, do jakiego finału dąży? Odpowiedzi dostarcza opowiadanie jakiegoś sowieckiego autora, co to pisał powiastki dla dzieci.

W jednej z nich dwaj chłopcy opowiadają o swoich ojcach i jeden, od razu widać, że wyszczekany, jak nie przymierzając – Wielce Czcigodna Katarzyna Lubnauer – mówi, że jego ojciec jest krytykiem. „On wszystkich krytykuje. Jak chcesz, to i twojego ojca skrytykuje!” Tymczasem ojciec tego drugiego chłopca jest zwrotniczym na kolei, więc on wcale nie chce, żeby tamten ojciec go krytykował. Więc jak Najwyższa Izba Kontroli gdzieś wkracza, to po to, żeby skontrolować. A nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, że – jak mówią Rosjanie – „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”, więc jak już NIK zacznie szukać, to na pewno to i owo znajdzie.

W tej sytuacji pan prezes Banaś nawet nie musiałby tych rewelacji od razu ogłaszać, tylko najpierw przekazać Rafału Czaskoskiemu wiadomość następującą: wiecie, rozumiecie Czaskoski. Wszystko już wykryte, więc wy lepiej dla zdrowotności zrezygnujcie z tego kandydowania, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.

A potem podobnie podejść do każdego z ważniejszych kandydatów i w ten oto prosty sposób oczyścić sobie przedpole do spektakularnego sukcesu wyborczego – oczywiście zapewniwszy uprzednio stare kiejkuty i Naszych Sojuszników, że ich interesy w naszym bantustanie pod jego prezydenturą nie zostaną naruszone, tylko będą ściśle respektowane…

Prezydent Trump „rozserdywsia”

Prezydent Trump „rozserdywsia”

Stanisław Michalkiewicz  27 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5779

Kto by pomyślał, że aż tak zaiskrzy w stosunkach między Stanami Zjednoczonymi i Ukrainą? To znaczy – nie tyle może między Stanami Zjednoczonymi i Ukrainą, co między prezydentem Trumpem, a prezydentem – „dyktatorem” – Zełeńskim.

Myślę, że większość Amerykanów, z wyjątkiem oczywiście amerykańskich i kanadyjskich Ukraińców, Ukrainą specjalnie się nie interesuje, a jeśli już, to myśli o niej z niechęcią, jako o worku bez dna, w którym forsa amerykańskich podatników znika bez śladu, niczym w kosmicznej czarnej dziurze. To oczywiście ułatwia sprawę prezydentowi Trumpowi, który najwyraźniej „rozserdywsia” na prezydenta Zełeńskiego. Nawiasem mówiąc – forsa amerykańska i inna tak całkiem bez śladu na Ukrainie nie znika. Kiedy jesienią ub. roku byłem w Toskanii, z wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że prezydent Zełeński ma tam posiadłość, że daj Boże każdemu. Nie tylko zresztą on, bo ostatnio pojawiły się fałszywe pogłoski, że młodzi Ukraińcy, którzy schronili się przez straszliwym Putinem w Polsce, przesiadują po dobrych knajpach, a jeśli z nich wychodzą, to przeważnie po to, żeby wypasioną bryką podjechać do następnej.

Najwyraźniej sporo racji mają militaryści nawołujący, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny. Zresztą – cóż to jest, ten cały „pokój”? Pruski teoretyk wojny Karol von Clausewitz twierdził, że to tylko takie chwilowe zawieszenie broni, między dwiema wojnami. Coś może być na rzeczy, bo pruski, a potem niemiecki kanclerz Otto Bismarck twierdził – czego nie mogą zrozumieć nasi mężykowie stanu – że zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się deklamacjami, tylko „krwią i żelazem”.

No dobrze – ale dlaczego właściwie prezydent Trump tak „rozserdywsia” na prezydenta Zełeńskiego, że aż nazwał go „dyktatorem” – co w stosunkach między przywódcami demokratycznymi musi być niesłychaną obelgą? Pretekstem – ale raczej pretekstem – są ustalenia między prezydentem Trumpem, a prezydentem Putinem, że zakończenie wojny na Ukrainie powinno być poprzedzone wyborami prezydenckimi w tym kraju. Nie jest to warunek bez znaczenia, bo rzeczywiście – Układające się Strony muszą wiedzieć, że ten, z którym się układają, rzeczywiście rządzi Ukrainą na podstawie jakiejś legitymacji, niechby nawet demokratycznej, a nie prawem kaduka – jak to ma miejsce w przypadku prezydenta Zełeńskiego, którego kadencja zakończyła się w maju ubiegłego roku.

Myślę jednak, że ta okoliczność, chociaż oczywiście ważna, jest raczej pretekstem, bo prawdziwą przyczyną była nieoczekiwana deklaracja prezydenta Zełeńskiego, że „nie uznaje” on porozumienia z prezydentem Trumpem, co do odstąpienia Ameryce ukraińskich złóż metali ziem rzadkich. Cały świat słyszał, że prezydent Zełeński się na to zgodził – ale potem, jak tylko okazało się, że Ukraina nie została zaproszona do amerykańsko-rosyjskich rozmów w Rijadzie – wycofał swoją zgodę.

Obiecałem? No to odwołuję!” – mawiał prof. Kazimierz Kąkol – ale tak można było sobie gadać ze studentami i to tylko za komuny, kiedy dyscyplina była znacznie większa, niż dzisiejsze rozprzężenie i pajdokracja – natomiast w stosunkach z Ameryką, która – powiedzmy sobie szczerze – była dotychczas jedyną nadzieją Ukrainy, takich rzeczy nie robi się bezkarnie. W ogóle prezydent Zełeński, najwyraźniej przypierany do ściany, zaczyna tracić poczucie rzeczywistości. Chwilami wydaje mu się nawet, że kręci całą światową, a w każdym razie – europejską polityką.

W przeciwnym razie nigdy by nie wysuwał takich operetkowych „koncepcji”, żeby wobec tego „Europa” – również pominięta w rokowaniach w Rijadzie – utworzyła europejskie siły zbrojne niezależne od NATO, w których „rolę przewodnią” odgrywałaby niezwyciężona armia ukraińska. O ile mi wiadomo, „koncepcja” ta nie została nawet skomentowana przez uczestników obydwu paryskich szczytowań: 17 i 19 lutego – ale bo też nie ma co takich fantasmagorii komentować. Nawiasem mówiąc, po oskarżeniu prezydenta Zełeńskiego o „dyktaturę” odezwały się nożyce w osobie generała Załużnego. Był on w swoim czasie głównodowodzącym niezwyciężonej ukraińskiej armii, ale po jakichś niepowodzeniach prezydent Zełeński, w ramach wyrzucania z pirogi na pożarcie krokodylom murzyńskich chłopców – spuścił generała Załużnego z wodą na stanowisko ambasadora w Wielkiej Brytanii.

No i teraz generał Załużny, zapytany, czy będzie kandydował na prezydenta Ukrainy, ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, oświadczając, że swoją decyzję zakomunikuje „w odpowiednim czasie”. W jakim? – Tajemnica to wielka, ale przypuszczam, że wtedy, gdy uzyska zapewnienie, że prezydent Trump uznał go za swoją duszeńkę, a i prezydent Putin nie będzie miał nic przeciwko temu. A kiedy prezydent Trump uzna go za swoją duszeńkę? Ano myślę, że nie wcześniej, aż uzyska gwarancje, że leżące na Ukrainie złoża metali ziem rzadkich otrzymają Amerykanie.

W końcu jakieś wnioski z chwiejności prezydenta Zełeńskiego prezydent Trump musi wyciągnąć. Bo prezydent Trump musiał „rozserdywsie” na prezydenta Zełeńskiego naprawdę, skoro nawet oskarżył go o wywołanie tej wojny. To oczywiście nieprawda, bo żyją ludzie pamiętający, że wojnę wywołał laureat Pokojowej Nagrody Nobla, amerykański prezydent Obama, wykładając w 2014 roku 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu” i wysadzając w ten sposób w powietrze „porządek lizboński”, proklamowany 20 listopada 2010 roku na szczycie NATO w Lizbonie.

Jak pamiętamy – od tego wszystko się zaczęło, a potem oliwy do ognia dolał prezydent Józio Biden, który najprawdopodobniej naobiecywał prezydentowi Zełeńskiemu złote góry, żeby tylko wkręcił Ukrainę w maszynę do mięsa – no ale tego prezydent Trump oczywiście głośno nie może powiedzieć, bo wiadomo, że nic tak nie gorszy, jak prawda. No a prawda jest taka, że Ukraina zostanie wydymana – i dobrze – bo cały świat, a zwłaszcza nasi mężykowie stanu, powinni zobaczyć, jak dotkliwie karane są narody i państwa za głupotę i lekkomyślność swoich Umiłowanych Przywódców.

Na razie jednak o tym nie ma mowy i wszyscy wyznawcy Ukrainy zapluwają się z oburzenia na prezydenta Trumpa. Ataku wścieklizny doznał przed telewizyjnymi kamerami zwłaszcza pan prof. Roman Kuźniar, który strasznie prezydentowi Trumpowi nawymyślał. Ciekawe, że PSL, w odróżnieniu od swego koalicyjnego partnera, „ojczyka” Hołowni, ocenia prezydenta Trumpa nader powściągliwie. Skrupiło się to na Wielce Czcigodnym wicemarszałku Zgorzelskim, któremu resortowa „Stokrotka”, czyli pani red. Monika Olejnik, w audycji „Kropka nad „i””, omal nie wydrapała pazurami oczu. A przecież prezydent Zełeński chyba się z nią nie dzielił szmalcem uzbieranym na wojnie?

Skoro tak, to wiele racji jest w ostrzeżeniu wypowiedzianym przez jedynego rozumnego generała wśród naszej – pożal się Boże! – generalicji, czyli pana gen. Leona Komornickiego. Ostrzegł on, że dalsze pogrążanie się naszych i europejskich mężyków stanu w ukraińskim amoku może doprowadzić do poważnego kryzysu w NATO.

O ile Ameryka bez NATO jakoś tam sobie poradzi, a być może również poradzą sobie niektóre państwa europejskie – to Polska z pewnością do nich nie należy.

Stanisław Michalkiewicz

Po konferencji monachijskiej

Po konferencji monachijskiej

Stanisław Michalkiewicz,  tygodnik „Goniec” (Toronto)    23 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5777

W niedzielę 16 lutego zakończyła się konferencja w Monachium na temat zakończenia wojny na Ukrainie. Przedstawiciele Stanów Zjednoczonych w osobach wiceprezydenta Vance’a i generała Kelloga brutalnie odarli Europę z wszelkich iluzji. Wiceprezydent Vance powiedział, że prawdziwym wrogiem Europy nie jest ani Rosja, ani Chiny, tylko odejście od wartości, które Europę, jako formację cywilizacyjną, utworzyły.

Nic tak nie gorszy, jak prawda, toteż niemiecki minister Pistorius, w gwałtownej filipice zarzucił wiceprezydentowi Vance, że „zakwestionował demokrację” w Europie, porównując ją do sytuacji w reżymach autorytarnych. Ano, nie da się ukryć, że forsowany przez władze Unii Europejskiej z Reichsfuhrerin Urszulą von der Leyen, którą złośliwcy w Polsce przechrzcili na „Urszulę Wodęleje”, a także przez zadowolone z siebie establishmenty poszczególnych europejskich bantustanów, model demokracji kierowanej, jaki został zaprezentowany w Rumunii, raczej nie jest do pogodzenia z modelem demokracji spontanicznej, w którym suwerenowie głosują tak, jak chcą, a nie tak – jak „powinni”.

Nawiasem mówiąc, rumuński prezydent Klaus Iohannis podał się do dymisji, właśnie na skutek masowych protestów obywateli, oburzonych unieważnieniem pierwszej tury wyborów pod pretekstem, że najlepszy wynik uzyskał kandydat „nie zatwierdzony” przez jakieś rumuńskie, czy europejskie sanhedryny. W ogóle rewolucja komunistyczna, którą administracja Donalda Trumpa w Ameryce najwyraźniej wyhamowuje, w Europie podtrzymywana jest właśnie przez tutejszą samozwańczą biurokratyczną elitę, pod którą podczepiają się rozmaici melioranci świata – daleko nie szukając – Wielce Czcigodne vaginessy z vaginetu obywatela Tuska Donalda w Polsce.

Że komunizm – wszystko jedno; w wersji bolszewickiej, czy kulturowej – jest wrogi cywilizacji łacińskiej, to żadna tajemnica, bo trąbi o tym kultowa piosenka lewizny, czyli „Międzynarodówka”, zawierająca m.in. taki oto passus: „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Chodzi właśnie o „ślad” w postaci cywilizacji łacińskiej, której od wieków tradycyjnie nie znosili Żydowie, a obecnie – żydokomuna. Wygląda na to, że wiceprezydent Vance lepiej spenetrował prawdę, niż zadowolony ze swego rozumu minister Pistorius. Ale to jeszcze nic w porównaniu z deklaracją generała Kelloga, że „Europa” nie zostanie dopuszczona do negocjacji w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie. Szczególnie rozczarowany tą deklaracją jest pan Rafał Trzaskowski, Wielka Nadzieja Judenratu w naszym bantustanie, który pogalopował do Monachium, by podstawić swoją nóżkę tam, gdzie kują konie.

Jeszcze większej deziluzji musiał doznać ukraiński prezydent Zełeński, który nie został zaproszony do Arabii Saudyjskiej, gdzie Amerykanie mają się w sprawie Ukrainy namawiać z ruskimi szachistami. Toteż zaraz wylęgła mu się w głowie „koncepcja”, niczym u Kukuńka, że mianowicie w tej sytuacji „Europa” powinna utworzyć własne, niezależne od NATO, siły zbrojne, w których przewodnią rolę objęłaby niezwyciężona armia ukraińska. Przypomnę, że z podobnymi pomysłami Niemcy występują od 30 lat, a za poprzedniej kadencji Donalda Trumpa przypomniał o tym francuski prezydent Macron. Uzasadnił on tę konieczność „obroną Europy”, m.in. przed… Stanami Zjednoczonymi”. Na to prezydent Trump odpisał, że przecież Ameryka nigdy na Europę nie napadła, dodając z przekąsem, że gdyby nie USA, to Francuzi w Paryżu pewnie uczyliby się po niemiecku. Na takie dictum francuski premier poradził amerykańskiemu prezydentowi, by nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Oooo, jak już taki ton pojawił się w wymianie zdań, to nie trzeba było długo czekać i już po trzech dniach Francja omalże nie została wywrócona do góry nogami przez ruch „żółtych kamizelek”, który ni stąd, ni zowąd urządził coś w rodzaju rewolucji francuskiej.

Toteż prezydent Macron, najwyraźniej urażony w swojej pysze, zaraz po zakończeniu konferencji monachijskiej zwołał na poniedziałek, 17 lutego „szczyt” europejski do Paryża, najwyraźniej zapominając, że to nie on, tylko obywatel Tusk Donald jest w tej chwili europejskim królem przechodnim. Najzabawniejsze jest, że i obywatel Tusk Donald jakby też o tym zapomniał i pogalopował do Paryża w charakterze gościa, najwyraźniej uradowany, że w ogóle go prezydent Macron zaprosił. W chwili, gdy to piszę, „Europa” w Paryżu się namawia – ale myślę, że prochu nie wymyśli, zwłaszcza, dopóki wojsko amerykańskie jest w Niemczech i w Polsce.

Prezydent Trump chce zakończyć wojnę na Ukrainie, między innymi dlatego, że nie chce się rozpraszać na awantury po różnych zakątkach świata – co byłoby wodą na młyn Chin, które metodą „rozdęcia imperialnego” niwelowałyby amerykańską przewagę, jeśli gdzieś by się pojawiła. Spychając „Europę” na plan drugi, wyświadcza niewątpliwie przysługę Rosji, która chyba chciałaby powrotu do porządku lizbońskiego z roku 2010, który prezydent Obama wysadził w powietrze w roku 2014, od czego wszystko się zaczęło. Tak w każdym razie rozumiem przytoczone przez prezydenta Trumpa słowa prezydenta Putina o potrzebie wyeliminowania „pierwotnych” przyczyn obecnej wojny na Ukrainie.

Jeśli tak, to jasne jest, iż amerykańskie „niet” dla ukraińskich marzeń o przyjęciu do NATO i odzyskaniu utraconych terytoriów, można potraktować jako wstęp do przekonywania Rosji przynajmniej do neutralności w momencie, gdy USA będą chciały przystąpić do ostatecznego rozwiązywania kwestii chińskiej – o ile w ogóle się na to zdecydują. W takiej sytuacji pozycja negocjacyjna Rosji nie jest wcale zła, a poza tym ta okoliczność wyjaśnia przyczynę, dla której Ukraina dowie się z gazet, co w jej sprawie zostało postanowione.

Dla naszych propagandystów to cios w samo najczulsze miejsce, toteż z tej konfuzji zaczynają snuć koncepcje podobne do pomysłów prezydenta Zełeńskiego. Oto pan dr Sokala z prowincjonalnego uniwersytetu w Kielcach wzywa do położenia lachy na Amerykę i wojowania z ruskimi szachistami w koalicji ze Szwecją, Finlandią i mocarstwami bałtyckimi. To już wrażenie większego realisty sprawia pan generał Skrzypczak, który domaga się, żeby Stany Zjednoczone przekazały Polsce broń jądrową. Noooo, skoro sam pan generał Skrzypczak tego żąda, to USA nie będą miały chyba innego wyjścia.

Drugie dno, jakie tym wszystkim „koncepcjom” towarzyszy wynika z tego, że Wlk. Brytania właśnie podpisała z Ukrainą układ na okres 100 lat (sic!), a amerykański sekretarz obrony nie mógł się nachwalić pana Kosiniaka-Kamysza. Najwyraźniej Anglosasi próbują złocić nam rogi, bo cóż to szkodzi mieć w zanadrzu obok ukraińskiego frajera, jeszcze frajera polskiego? Rzecz w tym, że kiedy już na Ukrainie nastąpi zamrożenie konfliktu, to ktoś będzie musiał nadzorować strefę zdemilitaryzowaną, co oznacza stuprocentowe prawdopodobieństwo wciągnięcia takiego głupiego państwa w wojnę i to bez żadnych zobowiązań z niczyjej strony. Amerykanie z góry zapowiedzieli, że swego wojska tam nie wyślą; jeśli chce, to niech swoje wyśle „Europa”. W takiej sytuacji „Europa” będzie też chciała znaleźć frajera, z którym Wielka Brytania – jak będzie trzeba – chętnie podpisze 100-letni układ o przyjaźni i pomocy wzajemnej. Ale może wcale nie będzie trzeba, może same komplementy wystarczą?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Gwałt po polsku i ukraińsku

Gwałt po polsku i ukraińsku

Stanisław Michalkiewicz 22 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5776

Akurat zaczęła się konferencja bezpieczeństwa w Monachium, na której dyskutowana będzie przede wszystkim sprawa zakończenia wojny na Ukrainie. Nie ma powodu, by kierować się przesądami, ale wybór Monachium na konferencję poświęconą takiej sprawie nie wróży najlepiej – przede wszystkim Ukrainie. Zresztą wynika to z wcześniejszych deklaracji, przede wszystkim amerykańskiego sekretarza obrony, który ukraińskie postulaty odzyskania terytoriów zajętych przez Rosjan w następstwie wojny oraz przyjęcie Ukrainy do NATO, uznał za „nierealne”.

Z tego powodu wśród naszych żurnalistów i politologów, którymi żurnaliści podpierają się w realizowaniu swoich zadań propagandowych, zapanowała konfuzja. Przez trzy lata utrzymywali swoich czytelników, słuchaczy i widzów w przekonaniu, że Ukraina tę wojnę wygra, a Rosja zostanie pokonana i upokorzona – no a teraz nie bardzo wiedzą, co powiedzieć. Zwłaszcza wśród generałów naszej niezwyciężonej armii zapanował urzędowy optymizm i jedynym rozsądnym człowiekiem w tym towarzystwie okazał się pan gen. Leon Komornicki.

Chodzi o to, że prezydent Trump obiecał Amerykanom zakończyć wojnę na Ukrainie i w tym celu nawiązał rozmowy nie z prezydentem Zełeńskim, którzy zwłaszcza przez pana prezydenta Dudę, ale i przez wszystkich innych dygnitarzy ponad podziałami, uważany jest za naszą najukochańszą duszeńkę, niemal – za wyrocznię we wszystkich, nader światowych sprawach, którym nasi Umiłowani Przywódcy mogą tylko kibicować, jako że zajmowanie się prawdziwą polityką mają od Naszych Sojuszników surowo zabronione. Ciekawe skąd się to bierze, skoro Wiktor Orban, który jest premierem rządu w państwie trzykrotnie od Polski mniejszym, uprawia prawdziwą politykę, jakby nigdy nic – podczas gdy nasi mądrale – tylko kibicują, to znaczy tupią nóżkami, wymachują rączkami, podskakują, pokrzykują – a i to chyba na rozkaz, a nie z własnej woli, której najwyraźniej musieli się wcześniej wyrzec – jak to ma miejsce w przypadku człowieków sowieckich.

Więc prezydent Trump nawiązał rozmowy z prezydentem Putinem, najwyraźniej przyjmując rosyjskie warunki brzegowe. Chodzi o stan posiadania, uzyskany przez Rosję w następstwie wojny. Jest rzeczą oczywistą, że skoro amerykański prezydent pragnie wojnę zakończyć, to nie może zaczynać od zakwestionowania rosyjskich zdobyczy wojennych, bo każda taka próba oznaczałaby nie zakończenie wojny, tylko jej kontynuowanie i to nie przez miesiące, a lata. Tymczasem na kontynuowanie wojny, zwłaszcza przez „lata”, Ukraina zwyczajnie nie ma już rezerw ludzkich – a prezydent Trump z góry wykluczył udział żołnierzy amerykańskich nawet w formacjach „rozejmowych” rozmieszczonych na Ukrainie gwoli przestrzegania zawieszenia broni. Prezydent Trump wyraźnie wskazuje, że ten obowiązek powinna wziąć na siebie „Europa”, to znaczy – nie bardzo wiadomo, kto konkretnie. Po pierwsze dlatego, że „Europa”, czyli Eurokołchoz, nie ma własnych sił zbrojnych. Siły zbrojne mają poszczególne członkowskie bantustany.

Drugi powód jest jeszcze ważniejszy – że wysłanie wojska na Ukrainę, nawet pod pretekstem nadzorowania rozejmu, grozi wciągnięciem tego państwa w wojnę. Warto wreszcie zatrzymać się nad uwagą prezydenta Putina, o której wspomniał prezydent Trump – że trzeba wyeliminować również „pierwotne” przyczyny tej wojny. O co tu chodzi? Przypomnę, że 20 listopada 2010 roku na szczycie NATO w Lizbonie zostało proklamowane strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Ta proklamacja stanowiła zakończenie 25-letniego procesu kształtowania nowego porządku politycznego w Europie, który miałby ostatecznie zastąpić niekatulany już porządek jałtański.

A tamten porządek stał się nieaktualny na skutek serii wydarzeń, między innymi – przyjęcia do NATO państw Europy Środkowej, co miało miejsce w roku 1999. Jak wiadomo, Rosja przeciwko temu nie oponowała – a nie oponowała dlatego, że w 1997 roku zawarła ze Stanami Zjednoczonymi porozumienia paryskie, dotyczące tzw. środków budowy zaufania.

Chodziło m.in. o to, że zachodnia broń jądrowa nie miała być przesuwana na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej, a na terytoriach państw właśnie do NATO przyjętych, nie będą zakładane stałe bazy NATO. Ale w 2014 roku prezydent Obama ten „porządek lizboński” wysadził w powietrze, wykładając 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu”, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie Ukrainy z rosyjskiej strefy Europy. Czy naprawdę – czy tylko chodziło o wykorzystanie Ukrainy jako frajera, który będzie Rosję prowokował, ze wszystkimi tego dla siebie konsekwencjami – to się właśnie na naszych oczach obecnie wyjaśnia.

Czy w związku z tym Rosjanie, którzy absolutnie nie chcą zgodzić się na udział Ukrainy w NATO, zgodzą się na obecność tam żołnierzy państw członkowskich NATO – tuż u granic Rosji? Obawiam się, że nie – a skoro prezydent Trump spycha na Europę obowiązek dostarczenia Ukrainie „gwarancji bezpieczeństwa”, to znaczy – że ani mu w głowie wciągać Amerykę w tę stuprocentowo prawdopodobną awanturę i że liczy na to, iż „Europa” znajdzie jakichś durniów, którzy to ryzyko na siebie wezmą. Zachowanie prezydenta Dudy oraz – ponad podziałami – obywateli Tuska Donalda i Kaczyńskiego Jarosława pokazuje, że nadzieje prezydenta Trumpa wcale nie muszą być takie bezpodstawne.

W tej sytuacji staje się oczywiste, że Ukraina tę wojnę już przegrała, a ta świadomość sprawia, że tamtejszy prezydent Zełeński chwyta się brzytwy – występując z operetkowymi pomysłami, by Rosja wymieniła się z Ukrainą terytoriami – za część obwodu kurskiego – Krym i cztery obwody Zadnieprza, albo dziwacznym pomysłem, by Ukrainie „zwrócono” broń jądrową. Kto miałby to zrobić – nikt, łącznie z prezydentem Zełeńskim, tego chyba nie wie, bo nie sądzę, by Rosjanie chociaż przez chwilę o tym myśleli – no a Amerykanie – tym bardziej – bo przecież oni Ukrainie żadnej broni jądrowej nie odbierali.

A tak się akurat składa, że w dzień św. Walentego, kiedy to postępactwo propaguje ruję i porubstwo, weszła w życie nowelizacja kodeksu karnego, forsująca nową definicję gwałtu. Dotychczas chodziło o zmuszenie kogoś do obcowania płciowego przy pomocy przymusu fizycznego, groźby, czyli tzw. vis compulsiva, albo podstępu. Nowa definicja dodaje do tych okoliczności „brak zgody”. Inicjatorkami tej nowelizacji były Wielce Czcigodne durnice z lewackich ugrupowań sejmowych, a pan prezydent Duda, niczym ów król z poematu Aleksandra Fredry o królewnie, „na łzy czuły”, stosowną ustawę bezmyślnie podpisał. Bezmyślnie – bo taka regulacja wyda na łup mściwych dam wszystkich lekkomyślnych mężczyzn, którzy zaryzykują z nimi bliskie spotkanie III stopnia. Od tej pory będą przez resztę życia drżeli przed szantażem i jego skutkami – bo nowelizacja nie stawia żadnych ram czasowych, których dama nie może przekroczyć, by przypomnieć sobie, że żadnej zgody nie wyraziła. Jedynym ratunkiem byłoby uzyskiwanie notarialnych aktów z podpisaną zgodą – ale jaki normalny mężczyzna będzie wzywał notariusza w momencie, gdy – jak śpiewał Wojciech Młynarski w słynnej balladzie – „dziewczę kwili”?

W tej sytuacji jestem pewien, że gwałtownie wzrośnie popyt na gumowe lalki, które – dzięki postępowi w dziedzinie zastosowania sztucznej inteligencji, nie tylko niczym nie będą się różniły od Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli i kto wie, czy jakiś kolejny prezydent nie wystąpi z inicjatywą przyznania im praw politycznych oraz cywilnych. Nie o to jednak w tym momencie chodzi, bo ważniejsza wydaje się odpowiedź na pytanie, czy według tej nowej definicji Ukraina zostanie zgwałcona, czy nie?

Stanisław Michalkiewicz

Marzenia mężyków stanu

Marzenia mężyków stanu

Stanisław Michalkiewicz,  20 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5775

Pierwsza myśl najlepsza – powiada znane porzekadło. Coś musi być na rzeczy, chociaż z drugiej strony za pierwszej komuny Janusz Wilhelmi powtarzał za Talleyrandem przestrogę, by wystrzegać się pierwszych odruchów – bo mogą być uczciwe. Ten książę Talleyrand był ministrem spraw zagranicznych Francji i za Napoleona i po jego upadku. Napoleon go nie lubił i kiedyś nawet przy ludziach mu powiedział: „jesteś pan gównem w jedwabnej pończosze!” – ale kiedy Talleyrand mówił: „zawsze służyłem Francji, niezależnie od ustroju mego państwa” – to była to prawda. Interes Francji na przykład podpowiadał mu, by podczas triumfalnego spotkania Napoleona z cesarzem Aleksandrem w Tylży, a właściwie na tratwie zakotwiczonej na środku Niemna, szeptał do ucha rosyjskiemu cesarzowi: po cóżeś Wasza Wysokość tu przyjechał? Napoleon rychło przegra! – ale podczas Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku oddał Francji wielkie usługi, dzięki czemu zachowała status europejskiego mocarstwa.

Wspominam o Talleyrandzie, bo w pierwszym roku pełnoskalowej wojny Rosji z Ukrainą, ambasadoressa USA przy NATO, niewątpliwie ulegając pierwszemu odruchowi powiedziała, że najbardziej prawdopodobnym zakończeniem tej wojny będzie „zamrożenie konfliktu” – co ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego wprawiło niemal w furię – bo nic tak nie gorszy, jak prawda.

Toteż trudno się dziwić, że wszyscy przyjaciele, czy raczej – wielbiciele Ukrainy – jak na przykład prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda, nawet dzisiaj nie chce przyjąć żadnej prawdy do wiadomości. Mówię o sytuacji, jaka wytworzyła się po telefonicznej rozmowie prezydenta Trumpa z rosyjskim prezydentem Putinem. Jak ujawnił prezydent Trump, omawiali nie tylko sprawę zakończenia wojny na Ukrainie, ale również inne zagadnienia; sytuację na Bliskim i Dalekim Wschodzie, problemy ze sztuczną inteligencją, słowem – wszystkie aktualności, zapowiadając w dodatku wzajemne odwiedziny. Jeszcze bardziej wylewny był szef Pentagonu, który powiedział, że członkostwo Ukrainy w NATO i odzyskanie przez nią utraconych wskutek wojny terytoriów, to rzeczy „nierealne”.

Jużci; nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, by uznać, że próba odebrania Rosji zdobytych na Ukrainie terenów nie oznaczałaby bynajmniej zakończenia wojny, tylko jej kontynuowanie i to nie przez miesiące, tylko lata – na co ani Stany Zjednoczone, ani Ukraina, ani Rosja – a także i Europa, z tym, że hipokryzja i kampanie wyborcze nie pozwalają jej tego głośno przyznać – nie ma na to najmniejszej ochoty – a jeśli chodzi o Ukrainę – również ludzkich rezerw. Tymczasem pan prezydent Andrzej Duda przed spotkaniem z amerykańskim sekretarzem obrony powiada, że Rosja nie może zyskać na wojnie z Ukrainą. Ciekaw jestem, jak sobie to wyobraża – najprawdopodobniej, że sekretarz obrony przełoży prezydenta Putina przez kolano i sypnie mu serię siarczystych klapsów. Jestem pewien, że pan prezydent Duda tak właśnie by zrobił – oczywiście gdyby nie był taki nieśmiały, jaki jest w stosunkach z cudzoziemskimi politykami.

Do tego doszło, że nawet gdy wyraził poczciwe zatroskanie, że jak skończy się wojna na Ukrainie, to zdemobilizowani żołnierze wezmą udział w rozmaitych zorganizowanych grupach przestępczych, to jakiś ukraiński jegomość tak pryncypialnie go ofuknął, że pan prezydent Duda z tej konfuzji już nie ośmielił się zareagować na deklarację pani Natalii Panczenko, której jakiś bałwan (czy przypadkiem nie pan prezydent?) nadał polskie obywatelstwo. Powiedziała ona, że jak Polacy będą nieodpowiedzialnie zachowywać się w tegorocznych wyborach, to muszą liczyć się z podpaleniami różnych obiektów i tak dalej, słowem – z wołynką. Dopiero gdy Leszek Miller powiedział, że skoro tak, to trzeba by ją natychmiast deportować , to się trochę zreflektowała – ale tylko na tyle, by oskarżyć Konfederację, że ją „przejęzyczyła”. Jak wiadomo, przejęzyczenia robią się u nas modne, więc nic dziwnego, że i pani Natalia uczepiła się tej wymówki. Tymczasem ta pogróżka ma wszelkie znamiona prawdopodobieństwa, zwłaszcza gdy tysiące zdemobilizowanych i uzbrojonych ukraińskich mężczyzn zwalą się do Polski pod pretekstem „łączenia rodzin”. Tu nawet nie tyle chodzi o podpalenia, czy morderstwa, tylko o to, że sprowokowanie takiej wołynki z udziałem Ukraińców, może być łatwym narzędziem do wymuszenia na Polsce jakichś ustępstw przez naszych sojuszników.

Nie zapominajmy, że cały czas obowiązuje u nas ustawa nr 1066, która przewiduje udział formacji zbrojnych obcych państw w tłumieniu rozruchów na terenie Polski. W tej sytuacji wywołanie rozruchów, a potem ich „stłumienie” nie byłoby dla żadnej wywiadowczej centrali, czy to niemieckiej BND, czy amerykańskiej CIA, specjalnie trudne. O tym jednak pan prezydent Duda najwyraźniej nawet boi się myśleć i ja go rozumiem, bo jeśli w najbliższych tygodniach nie nastąpi w Polsce przesilenie rządowe, to przecież pod rządami vaginetu obywatela Tuska Donalda nie moglibyśmy liczyć na naszą niezwyciężoną armię – zwłaszcza gdyby wołynka była zainspirowana przez BND.

Toteż nic dziwnego, że vaginet obywatela Tuska Donalda i on sam nie myśli o niczym innym, tylko – jakby tu wtrącić do aresztu wydobywczego nie tylko Zbigniewa Ziobrę, tylko rozmaitych innych PiS-iaków – bo te wszystkie opowieści o przełomowych inwestycjach i „deregulacjach” wkładam oczywiście między bajki, przede wszystkim dlatego, że to nie naprawdę, tylko takie przedwyborcze makagigi. Bo pomyślmy: jak może podejmować „przełomowe inwestycje” na kwotę 650 mld złotych państwo, którego tegoroczny budżet po stronie wydatków zapisał wprawdzie 921 mld złotych – ale w którym deficyt wynosi prawie 300 mld? Gdyby nawet vaginet wydał na wspomniane „inwestycje” wszystkie pieniądze, które spodziewa się mieć, to i tak brakowałoby mu jakieś 50 mld złotych. Oczywiście może próbować forsę pożyczyć – ale w sytuacji gdy dług publiczny Polski według ostrożnych szacunków zbliża się do 2 bilionów złotych, to jakiego procentu zażądają lichwiarze? Na szczęście, jak powiadam, to tylko takie wyborcze makagigi, o którym obywatel Tusk Donald szczęśliwie zapomni po wyborach. To już bardziej realistycznie wygląda priorytet Wielce Czcigodnego, a właściwie to chyba wcale nie Wielce Czcigodnego Stefana Niesiołowskiego, który po rozmaitych traumatycznych przejściach postanowił znowu służyć Polsce w szeregach Volksdeutsche Partei. Pragnie on całym sercem gorejącym doprowadzić do „zamknięcia Kaczyńskiego”, a cała reszta pewnie go nie obchodzi. Słowem – pereat mundus, byle tylko można było przytroczyć do pasa skalp Kaczyńskiego.

Takich mamy mężyków stanu!

Stanisław Michalkiewicz

Vaginet osobliwości

Vaginet osobliwości

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    18 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5774

Określenia „vaginet” po raz pierwszy użyła ekscentryczna pani dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie, w którego foyer wystawiła wielką rzeźbę vaginy – żeby publiczność nie miała wątpliwości, do jakiego miejsca weszła. Od vaginy do vaginetu tylko rzut beretem, toteż nie trwało długo, jak pani dyrektor nazwała „vaginetem” gabinet, w którym urzędowała.

A ponieważ tak się szczęśliwie składa, że w języku polskim rząd nazywa się tak samo, jak pomieszczenie, w którym urzęduje dyrektor, to postanowiłem zastosować ten wynalazek pani dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie do rządu obywatela Tuska Donalda.

Zapewne Czytelnik już zauważył, że starannie unikam wymieniania nazwiska pani dyrektor. Nie jest to powściągliwość przypadkowa. Właśnie otrzymałem kopię pisma, jakie drogi pan mecenas Jarosław Głuchowski, co to ma kancelarię w Poznaniu, przy ulicy Święty Marcin, skierował do poznańskiego niezawisłego sądu. Pismo zawiera mnóstwo gorzkich słów na mój temat. Po pierwsze, że dopuszczam się myślozbrodni, „lekceważąc krzywdę” mojej Prześladowczyni. Jest to myślozbrodnia, bo przecież poznańska mutacja organu Judenratu, czyli „Gazety Wyborczej” już dawno podała do wierzenia, jakie straszliwe katusze przechodziła moja Prześladowczyni – a masy ludowe, wśród nich również niezawiśli sędziowie, przyjęły tę wersję, jako podstawę swoich salomonowych orzeczeń. Ale na tym nie koniec, bo drogi pan mecenas poinformował niezawisły sąd o kolejnych moich myślozbrodniach – że „nadal nie rozumiem” co to jest odpowiedzialność zbiorowa, a poza tym wyrażam się nieżyczliwie o niezawisłych sądach.

Jestem pewien, że w tej sytuacji „wnet się posypią piękne wyroki” – jak to pisał Janusz Szpotański („Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje – aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki”) – ot choćby takie, jak ten z niezawisłego Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni, co to w1982 roku skazał panią Ewę Kubasiewicz na 10 lat więzienia za ulotkę w jednym egzemplarzu. Dopiero wiele lat później okazało się, że niezawisłym sędziom kazał taki wyrok wydać kontradmirał Ludwik Janczyszyn.

Kto niezawisłym sędziom wydaje takie rozkazy dzisiaj? Tajemnica to wielka, ale myślę, że z uwagi na konflikt polityczny, jaki rozdziera na strzępy nasz nieszczęśliwy kraj, jednym sędziom, to znaczy – tym zwerbowanym przed 2006 rokiem, wydają rozkazy stare kiejkuty, albo bezpośrednio, albo za pośrednictwem bodnarowców, podczas gdy innym sędziom wydają rozkazy oficerowie prowadzący z innych bezpieczniackich watah, ot na przykład – z ABW, co to w swoim czasie prowadziła (a może nadal prowadzi?) operację „Temida”, mającą na celu werbunek konfidentów akurat wśród niezawisłych sędziów. W tej sytuacji staram się pamiętać o zasadzie, że „nomina sunt odiosa”, zwłaszcza niektóre i stąd moja powściągliwość w „przetwarzaniu” danych osobowych pani dyrektor od vaginetu. Właśnie bowiem sposobię się do zapłacenia ostatniej raty grzywny, na którą zostałem skazany z donosu pana Jasia Kapeli, co to właśnie otrzymał od feministry kultury z vaginetu obywatela Tuska Donalda stypendium, podobno w wysokości 6 tys. złotych miesięcznie, pod pretekstem pisania poezji na temat aborcji. Wprawdzie gdzie mi się tam porównywać z panem Jasiem Kapelą, który wielkim poetą jest – ale zainspirowało mnie to do napisania wiersza na ten temat. Ot na przykład takiego:

W vaginecie słychać szepty.

Warg sromowych to koncepty.

Pragną one, po całusach i coitusach,

należnej porcji aborcji.

Ale mniejsza już z tymi prywatniackimi dygresjami, bo przecież moim celem jest przedstawienie vaginetu osobliwości, stworzonego pod egidą obywatela Tuska Donalda.Właśnie nadarzyło się ku temu kilka okazji. Oto Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula, której obywatel Tusk Donald w swoim vaginecie przyznał fuchę feministry do spraw równości („Małych naciągamy, dużych obcinamy, grubych uciskamy, a chudych nadymamy”), dotychczas informowała o swoim wysokim wykształceniu – że mianowicie jest magistrem Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz – że „pracuje nad doktoratem” i to w dodatku – z „neurojęzykoznawstwa

Trzeba przyznać, że Józef Stalin był znacznie skromniejszy, jeśli chodzi o ambicje naukowe, bo pisał tylko o zwyczajnym językoznawstwie, bez tego pretensjonalnego „neuro”. Okazało się jednak, że Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula wcale nie ukończyła studiów na UAM, tylko w pewnej wyższej szkole gotowania na gazie, która w ogóle nie miała prawa nadawania tytułu magistra, a co najwyżej – licencjata. Po co Wielce Czcigodnej Katarzynie Kotuli te konfabulacje – trudno zgadnąć – chyba, że sięgniemy do skarbnicy literatury, a konkretnie – do nieśmiertelnego poematu „Towarzysz Szmaciak” Janusza Szpotańskiego, który pisze tam tak: „Dziś bardzo u partyjnych w modzie jest pleść koszałki o swym rodzie. Wpierw szarże były wielkim szykiem lecz dziś z nich każdy – pułkownikiem. Przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora”. Ponieważ Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula uczestniczy w vaginecie zaprowadzającym w naszym bantustanie „demokrację walczącą”, to w tej sytuacji nie wypada jej pleść koszałek o swym rodzie. Szarże też nie bardzo wchodzą w rachubę, więc gwoli dogodzenia snobizmowi pozostaje ten nieszczęsny „doktorat”.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z przemówieniem, jakie z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Holokauście wygłosiła Wielce Czcigodna Nowacka Barbara, której obywatel Tusk Donald przydzielił w swoim vaginecie fuchę feministy od edukacji. Czytając tekst przemówienia z zawczasu przygotowanej kartki powiedziała między innymi, że obóz w Oświęcimiu-Brzezince zbudowali „polscy naziści”, jako obóz pracy, a Niemcy przerobili go potem na obóz śmierci, czy może „zagłady” – bo już nie pamiętam. Ten fragment natychmiast podchwyciła „prasa międzynarodowa”, bo rzeczywiście – niecodziennie trafia się taka gratka, by minister warszawskiego vaginetu obywatela Tuska Donalda otwartym tekstem wychlapał, kto ten cały obóz zbudował. Od razu objawił się brak koordynacji, bo z jednej strony obywatel Klich Bogdan, który od obywatela Tuska Donalda ma fuchę ambasadora w Waszyngtonie (wszyscy zachodzą w głowę co to za piekielna aluzja ze strony Księcia-Małżonka, by ambasadorem w Waszyngtonie mianować akurat doktora psychiatrę – ale widocznie musi być w tym jakaś logika) wypisuje sążniste protesty przeciwko „kłamstwom obozowym” w amerykańskiej prasie, a z drugiej strony Wielce Czcigodna feministra Nowacka Barbara publikuje takie rewelacje. Ale okazało się, że nie mówiła tego serio, tylko tak się jej chlapnęło przez „przejęzyczenie”. Wszystko to być może, ale najpierw musiał „przejęzyczyć się” autor przemówienia odczytanego przez Wielce Czcigodną. Kto to był – tajemnica to wielka – więc pewnie się nie dowiemy, czy to jakiś doradca doskonały spośród starych kiejkutów, które z tylnego siedzenia nadzorują nie tylko wspomniany vaginet, ale w ogóle – całą scenę polityczną naszego, wstrząsanego polityczną wojną bantustanu, czy też jakiś zaufany funkcjonariusz BND, którego tekstu Wielce Czcigodna nie odważyła się zmienić.

Jest to rzecz pewna, że się nie dowiemy bo obywatel Tusk Donald, w odpowiedzi na żądania dymisji Wielce Czcigodnej odparł, że „Polacy, nic się nie stało!” i że gdyby tak za każde „przejęzyczenie” miał dygnitarzy swojego vaginetu represjonować, to pewnie zabrakłoby chętnych do obejmowania prestiżowych stanowisk. Co prawda to by było jakieś wyjście z patowej sytuacji, bo przybliżałoby „opcję zerową” – ale chyba obywatel Tusk Donald nie to miał na myśli. Rzecz w tym, że vaginet obywatela Tuska Donalda ma charakter koalicyjny, więc niechby tylko jedna karta z tego domku została wyjęta, to cały domek w jednej chwili ległby w gruzach. Skoro my to wiemy, to nie może o tym nie wiedzieć obywatel Tusk Donald – a przecież coś tam musi jednak wiedzieć.

Zresztą już po dwóch dniach cała sprawa „przejęzyczenia” przycichła za sprawą Wielce Czcigodnego Grzegorza Brauna, który nie mógł wytrzymać nawet minuty ciszy, nakazanej przez kierownictwo Parlamentu Europejskiego gwoli uczczenia holokaustników, tylko wznosił jakieś okrzyki o „Strefie Gazy”. W tej „Strefie Gazy” na razie panuje zawieszenie broni, ale myślę, że po spotkaniu, jakie właśnie odbył premier bezcennego Izrela Beniamin Netanjahu z prezydentem Trumpem, operacja ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej będzie tam znowu kontynuowana, aż do ostatniego Palestyńczyka, to znaczy – do ostatecznego zwycięstwa.

Więc Wielce Czcigodnego Grzegorza Brauna wyniosła w sali obrad służba porządkowa Parlamentu Europejskiego, zaś „światem wstrząsnął dreszcz oburzenia” – taki sam, jaki – według propagandy niemieckiej – wstrząsnął światem po zbombardowaniu przez amerykańskie samoloty benedyktyńskiego klasztoru na Monte Cassino. Tym razem „dreszcz oburzenia” wstrząsnął przede wszystkim Wielce Czcigodnym Romanem Giertychem, który z tego wstrząsu przestał panować nad przymiotnikami i nazwał Wielce Czcigodnego Grzegorza Brauna „parszywym antysemitą”, domagając się postawienia go przed „trybunałem”.

Ponieważ jednak Trybunał Konstytucyjny nie jest przez Volksdeutsche Partei uznawany, to mogłoby tu chodzić o Trybunał Ludowy pod przewodnictwem niezawisłego sędziego Rolanda Freislera, którego Adolf Hitler uważał za „naszego Wyszyńskiego”. Co prawda Roland Freisler już nie żyje, ale jeśli pogłoski o reinkarnacji zawierają chociaż ziarenko prawdy, to myślę, że Ronald Freisler mógłby się wcielić w jakiegoś naszego niezawisłego szermierza praworządności, niekoniecznie zaraz „Wyszyńskiego”. Nazwisk na giełdzie płomiennych szermierzy przecież nie brakuje. Jak tam będzie – tak tam będzie – bo ważniejsza wydaje mi się utrata przez Wielce Czcigodnego Romana Giertycha panowania nad przymiotnikami. Chodzi o to, że przymiotnik „parszywy” tradycyjnie był zarezerwowany nie dla jakichś antysemitników, tylko wprost przeciwnie. Świadczy o tym choćby wierszyk, popularny przed wojną w środowiskach narodowych: „Falanga walczy, Falanga czuwa, Falanga wielką Polskę wykuwa. Nie kupuj u Żyda, kupuj u swego, w ten sposób wygonisz Żyda parszywego!

Z obfitości serca usta mówią, więc nic dziwnego, że w chwili wzburzenia Wielce Czcigodny Roman Giertych też mógł się „przejęzyczyć” i tracąc panowanie nad przymiotnikami, posłużył się słowem z dawnego repertuaru. „Stąd nauka jest dla żuka”, by nawet w chwili wzburzenia panować nad przymiotnikami, bo w przeciwnym razie mogą z tego wyniknąć jakieś śmierdzące dmuchy i nie pomoże nawet chwilowe odcięcie od stryczka.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Odpryskowe wątki opery i wołynka

Odpryskowe wątki opery i wołynka

Stanisław Michalkiewicz  „Goniec” (Toronto)    16 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5773

Karnawałowa opera mydlana, jaką vaginet obywatela Tuska Donalda zafundował obywatelom naszego nieszczęśliwego kraju, obrasta w nowe wątki odpryskowe. Oto pan Bogdan Święczkowski, prezes Trybunału Konstytucyjnego zawiadomił niezależną prokuraturę, a konkretnie – zastępcę Prokuratora Generalnego, pana Michała Ostrowskiego o przestępstwie zamachu stanu, o które podejrzewa obywatela Tuska Donalda, jego vaginet, fajdanisów z Volksdeutsche Partei i formacji kolaboranckich, a także marszałków Sejmu i Senatu, czyli pana Szymona Hołownię i posągową Małgorzatę Kidawę-Błońską – bo to ona odziedziczyła tę fuchę po panu Grodzkim – tym od „zabójczych kopert”.

Powiadomiony o tym wydarzeniu obywatel Tusk Donald nawet nie przerwał gry w ping-ponga – że to niby ma większe zmartwienia. I słuszna jego racja, bo wprawdzie pan Ostrowski z miejsca wszczął „energiczne śledztwo”, ale bodnarowcy z czarnym podniebieniem natychmiast schowali się za papierowy mur z kruczków prawnych, a konkretnie – z jednego kruczka. Chodzi o to, że śledztwo, zwłaszcza „energiczne”, musi mieć sygnaturę, znaczy się – numer sprawy.

Przypomniałem w swoim czasie o tym obowiązku asystentowi resortowej „Stokrotki”, czyli pani red. Moniki Olejnik, który zapraszał mnie do udziału w programie. Powiedziałem, że chętnie stawię się na wezwanie, ale muszę dostać je na piśmie, z numerem sprawy oraz zaznaczeniem, w jakim charakterze mam zostać przesłuchany: świadka, czy podejrzanego. – Porządek musi być! – powiedziałem – i na tym się moje kontakty ze „Stokrotką” i TVN-em skończyły. Toteż w bodnarowskiej prokuraturze zatriumfowała rewolucyjna teoria, że jak nie ma sygnatury, to nie ma i urzędowego śledztwa, tylko taka prywatniacko-hobbystyczna zabawa.

Początków tej rewolucyjnej teorii doszukiwałbym się w deklaracji, jaką w swoim czasie złożyła pani Elżbieta Jakubiak panu red. Robertowi Mazurkowi. Pan red. Mazurek próbował dać pani Elżbiecie do zrozumienia, że jej praca na stanowisku ministra nie jest nikomu potrzebna, na co ona z całą powagą („ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby” – pisał poeta) odparła, że to nieprawda, bo gdyby ona, dajmy na to, nie wystawiła panu red. Mazurkowi zaświadczenia, to nie mógłby on prowadzić działalności gospodarczej. I pomyśleć, że przez tyle stuleci, a może nawet tysiącleci Ludzkość nie zdawała sobie z tego sprawy i orała, siała i zbierała, hodowała bydło, przędła i tkała, wytapiała miedź i cynę, a potem nawet – żelazo, budowała drogi, domy, a potem nawet całe miasta, nie oglądając się na zaświadczenia pani Elżbiety! Nic dziwnego, że w rezultacie świat jest taki niedoskonały iż nawet Stwórca Wszechświata zesłał nań potop, a potem tylko dlatego nie zesłał drugiego, bo przekonał się o bezskuteczności tego pierwszego. Tak w każdym razie utrzymuje Franciszek ks. de La Rochefoucauld.

Teraz bez zaświadczeń ani kroku, nie tylko w tył, czego zabraniał już Józef Stalin, ale nawet w przód czy w bok – bo w przeciwnym razie „konwój otwiera ogień”. Na tym właśnie polega postęp cywilizacyjny, uwielbiany przez postępactwo wszystkich krajów – również przez bodnarowców z czarnym podniebieniem, co to stoją na nieubłaganym gruncie rewolucyjnej teorii, że bez „numerku”, znaczy się – sygnatury – niczego nie ma, a wiadomo, że ex nihilo nihil fit, co się wykłada, że z niczego niczego nie będzie, toteż obywatel Tusk Donald jak gdyby nigdy nic, „harata w gałę” na ping-pongowym stole. Jednak na wypadek, gdyby rewolucyjna teoria nie wszystkim wystarczała, to autorzy opery mydlanej mają w rezerwie argument ostateczny – że ten cały pan Michał Ostrowski został mianowany zastępcą Prokuratora Generalnego „za czasów Ziobry”. Nic więc dziwnego, że Volsdeutsche Partei, formacje kolaboranckie i płomienni szermierze praworządności oraz wybitni jurysprudensi z zakresu kretynizmu prawniczego, viribus unitis go „nie uznają”, w związku z czym materiałami z tego swojego „prywatnego śledztwa” będzie mógł się co najwyżej podetrzeć. Na tym bowiem polega „powaga państwa”, reprezentowanego obecnie przez vaginet obywatela Tuska Donalda.

Tedy, żeby w operze mydlanej pojawiły się kolejne wątki komiczne, obywatel Tusk Donald, pamiętając, że jest kampania wyborcza, podczas której należy wciskać swoim wyznawcom duby smalone w postaci obietnic gruszek na wierzbie, ogłosił „rok przełomu”. Chodzi o „wielkie inwestycje” na przykład – zawracanie Wisły kijem – o czym przemyśliwał już Edward Gierek – za 650 miliardów złotych. Oczywiście nie mówi, skąd tyle forsy pożyczy – bo przecież wcale nie pożyczy, ani nie będzie nic inwestował, bo jak partia mówi, że będzie inwestowała – to mówi. Żeby jednak podlizać się nie tylko swoim wyznawcom, ale również – przedsiębiorcom – to zapowiedział też „deregulację” gospodarki.

Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że ta zapowiedź została poprzedzona komunikatem feministry od pracy i polityki społecznej w vaginecie obywatela Tuska Donalda, madame Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. Chodzi o rozporządzenie, w myśl którego temperatura w miejscu pracy miałaby zostać uzależniona od „metabolizmu” poszczególnych pracowników, który pracodawcy mieliby regularnie mierzyć – a urzędy – kontrolować, czy wszystko – jak mawiają gitowcy – „gra i koliduje”. Te produkty najtęższych głów resortu pracy wprawiły w zakłopotanie innych uczestników vaginetu obywatela Tuska Donalda – ale nie jego samego, jako, że od lat jest jeszcze bardziej zadowolony ze swego rozumu, niż sam Książę-Małżonek. Toteż jak-gdyby-nigdy-nic, zaproponował jednemu takiemu polskiemu miliarderowi, konkretnie – panu Rafałowi Brzosce, żeby się tym zajął. „Bierze to pan?” – zapytał – bo wiadomo, że sam do żadnej deregulacji nie ma głowy. Pan Brzoska podobno „przyjął wyzwanie” – ale byłoby niegrzecznie przypuszczać, że dlatego, by uważał, ze to wszystko naprawdę. I on wie i obywatel Tusk Donald wie i my wiemy, że po wyborach prezydenckich o „deregulacji” wszyscy zapomną. Myślę tedy, że jeśli „przyjął wyzwanie”, to tylko dlatego, by odsunąć od siebie i swojej fortuny chciwych bodnarowców i w ten sposób zapewnić sobie chociaż kilka miesięcy wytchnienia – a potem się zobaczy. Kto bowiem wierzy obywatelu Tusku Donaldu, ten sam sobie szkodzi.

Podczas gdy opera mydlana obrasta w nowe, również komiczne wątki, w miarę zbliżania się końca wojny na Ukrainie, w naszym nieszczęśliwym kraju narasta groźba wołynki. Zauważył to niedawno nawet pan prezydent Duda, za co został ofunknięty przez jakiegoś kijowskiego dygnitarza. O ile jednak poczciwy pan prezydent Duda obawiał się wzrostu „przestępczości zorganizowanej” przez Ukraińców, to pani Natalia Panczenko, Ukrainka, której jakiś bałwan nadal polskie obywatelstwo, nastraszyła niedawno tubylców, że jak będą podskakiwali i nie wybiorą, kogo należy na prezydenta, to Polska powinna spodziewać się podpaleń sklepów, domów – i tak dalej – słowem – powinniśmy spodziewać się wołynki, bo przecież na podpaleniach się nie skończy. Kiedy nawet były premier Leszek Miller powiedział, że trzeba by ją deportować, pani Panczenko oskarżyła Konfederację, że ją „przejęzyczyła”.

Jak tam było, tak tam było, ale i bez pani Panczenko wiemy, że nasi Zasrancen zafundowali nam, prawdopodobnie krwawy, konflikt narodowościowy. Trzeba się go spodziewać zwłaszcza po zakończeniu wojny na Ukrainie, skąd do Polski zwalą się zdemobilizowani mężczyźni, pod pretekstem połączenia z rodzinami. Nikt nie odważy się ich skontrolować, czy przywożą ze sobą broń, czy nie, zwłaszcza gdy przejścia graniczne będzie przekraczało 100 tysięcy ludzi na dobę. Poderwanie takiej zbiorowości do antypolskiej wołynki dla takiej niemieckiej BND, czy amerykańskiej CIA, to bułka z masłem, a skoro tak, to nie ma takiej siły, która by mogła powstrzymać Niemcy, czy Naszego Najważniejszego Sojusznika przed pokusą wymuszania na Polsce zachowań pożądanych na przykład – „unii” z Ukrainą, to znaczy – przekazania jej w ramach rekompensaty za terytoria utracone na rzecz Rosji, części polskiego terytorium państwowego.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Co zrobią dziewczyny?

Co zrobią dziewczyny?

 Stanisław Michalkiewicz 15 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5772

Dziewczyny płaczą, bo skończyło się już lato” – śpiewała za głębokiej komuny piosenkarka Magda Umer. Oczywiście koloryzowała, bo gdzieżby tam dziewczyny płakały z powodu zakończenia lata? Zdzisława Sośnicka była bliższa prawdy, bo z kolei po zakończeniu lata śpiewała: „żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą, czekamy wszyscy tu, pamiętaj nas i wracaj znów”. Lato bowiem, podobnie jak inne pory roku, ma to do siebie, że powraca, więc żadne dziewczyny nie powinny z powodu chwilowego zakończenia lata dostawać spazmów.

Co innego, jak kończy się forsa. Ooo! To poważna sprawa i z tego powodu rzeczywiście; nie tylko dziewczyny mogą dostać spazmów. A właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia za sprawą złowrogiego prezydenta Sanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa. Tak jak urzędnik jednym ruchem, ręki może każdemu dać z państwem zaślubiny, tak prezydent Trump jednym ruchem ręki zakręcił dziewczynom, oczywiście tym postępowym, skupionym wokół „polskiej fundacji pomocowej »Feminoteka«”, kurek ze szmalcem. Fundacja ta reklamuje się, że udziela kobietom „wszelkiego rodzaju pomocy” w tym również – pomocy „seksualnej”. Nawet nie śmiem się domyślać, co taka „seksualna” pomoc może oznaczać, zwłaszcza „w rodzinie” – bo przede wszystkim o to chodzi.

Za moich czasów studenckich kolega K. utrzymywał, że chodzi o pomoc dla początkujących dobiegaczy, udzielaną przed doświadczonych – jakby to określiła pani prof. Inga Iwasiów ze Szczecina – „jebaków”. Kolega K. w natchnieniu opisywał, że taki pomocnik obserwuje z bliska przebieg „czynności seksualnej” i głosem udziela debiutantowi wskazówek: wyżej!, niżej!, teraz! – dzięki czemu czynność wreszcie dochodzi do skutku. Feminoteka udziela też kobietom pomocy – jednak dopiero „po gwałcie”, podczas gdy z zagadkowych przyczyn, przed gwałtem żadnej pomocy kobietom nie udziela, nawet gdyby taka jedna z drugą u nóg jej się tarzała.

Gdyby tonący błagał o markę pocztową i u nóg mi się tarzał – nie dam – taki jestem” – mówił „książę na pure nonsensach” Władysław Grabowski w poemacie Słonimskiego „Popiół i wiatr”. To znaczy, to wszystko Feminoteka robiła do tej pory, dopóki był amerykański szmalec. No ale teraz, za sprawą złowrogiego prezydenta Trumpa, kurek ze szmalcem został zamknięty, nad czym ubolewają płomienni bojownicy o nieubłagany postęp. Co teraz będzie z nieubłaganym postępem, czy nie cofnie się on aby pod naporem wstecznictwa? Dotychczas wstecznictwo było odcięte od wszelkich kurków ze szmalcem i – rzecz ciekawa – jakoś dawało sobie radę, głównie dzięki poparciu wsteczników, którzy na postępy nieubłaganego postępu spoglądają z rezerwą, a nawet podejrzliwie.

Postępowcy natomiast z reguły byli popodłączani do rozmaitych kurków z łatwym szmalcem, toteż szeregi postępactwa rosły w postępie geometrycznym. Weźmy na przykład takiego „Jurka” Owsiaka, który tylko patrzeć, jak zostanie poddany procedurze beatyfikacji przez Przewielebne Duchowieństwo Kościoła Otwartego – bo policja już zawczasu traktuje go w sposób szczególny, wyłapując starowinów i starowiny, co to dopuściły się przeciwko niemu myślozbrodni – a oni nie tylko do wszystkiego się przyznają, ale i prawidłowo zeznają, że zainspirowały ich do tych myślozbrodni programy złowrogiej telewizji „Republika”, co to zamiast pryncypialnie potępić wroga publicznego Zbigniewa Ziobrę, jak to robią wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, to robi z nim prowokacyjne wywiady. A co teraz będzie? Jak Ameryka przestanie dawać szmalec, to gdzie pójdą postępowcy?

A to dopiero początek problemów, bo akurat gruchnęła wieść, że prezydent Donald Trump mianował ambasadorem amerykańskim w Warszawie JE Tomasza Rose. Pan Tomasz Rose jest Żydem – ale ortodoksyjnym, podobno o bardzo konserwatywnych poglądach. Ostatnie wystąpienie prezydenta Trumpa pokazuje, że w Żydach- syjonistach – a przypuszczam, że pan Tomasz Rose jest jednym z nich – szczególnie sobie upodobał, więc nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi tym bardziej, że największe zgryzoty z nim może mieć Judenrat „Gazety Wyborczej”.

Jak wiadomo, pozostaje ona od początku w awangardzie nieubłaganego postępu, więc gdyby w Warszawie pojawił się amerykański ambasador o podobnie konserwatywnych poglądach, jak pan Rose – ale nie Żyd, tylko głupi goj – to Judenrat zrobiłby z niego marmoladę, a w każdym razie – utrudnił mu funkcjonowanie zgodne z poglądami. W przypadku pana Rose może być trudniej, bo pan red. Michnik może dostać faxem z Tel Awivu wiadomość: wiecie, rozumiecie, Michnik. Wyście się chyba pomylili i popadli w jakieś antysemickie odchylenie. Jak się nie opamiętacie, to będzie z wami brzydka sprawa, zrozumiano? A ponieważ finanse Judenratu w znacznym – jak znacznym, tego do końca nie wiemy – zależą od stosunków, nawet nie z „samym głównym Srulem”, tylko z jakim Srulem drobniejszego płazu, to Judenrat dziesięć razy się zastanowi, nim podniesie rękę na pana ambasadora Tomasza Rose. I on wie i my wiemy, że ta ręka może mu zostać odrąbana i to nie przez żadną „władzę ludową”, tylko przez Naszego Najważniejszego Sojusznika.

Ale to jeszcze nic – bo wprawdzie w tej chwili prezydent Trump pozakręcał wszystkie kurki z amerykańskim szmalcem – oczywiście poza kurkiem dla bezcennego Izraela – ale z czasem, jak komuś każe dokonać przeglądu beneficjentów i na liście „naszych sukinsynów” umieści kogo tam zechce – to jestem prawie pewien, że pan ambasador Tomasz Rose będzie chciał zachować wpływ na te sprawy – to wyposzczone postępactwo zacznie podlizywać się jemu, odżegnując się na wszelki wypadek od wszelkich skojarzeń z Judenratem – chyba, żeby i Judenrat, zgodnie z mądrością etapu, obrzezał się na ortodoksję i wstecznictwo. Wtedy ponownie rozgorzeje walka ideologiczna – ale tym razem o życzliwość Ambasady – co sprawi, że wszelkie mrzonki Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli, czy Nowackiej Barbary, rozwieją się w mglistość.

Co w tej sytuacji zrobią dziewczyny? Czy będą płakały, że oto przestają być proletariatem zastępczym dla promotorów komunistycznej rewolucji, czy też natychmiast zapomną o tym, że są oprymowane przez „męskie szowinistyczne świnie”, tylko po staremu zechcą się z tymi świniami zaprzyjaźniać, gwoli odbywania bliskich spotkań III stopnia? Janusz Korwin Mikke twierdzi, że kobiety mają skłonność do przyjmowania za swoje poglądów mężczyzn, z którymi akurat sypiają. Jeśli tedy zaczną gustować w męskich, szowinistycznych świniach, to będzie nieomylny znak, że nasz bantustan i mniej wartościowy naród tubylczy powraca na drogę normalności, a nie błąka się po manowcach postępactwa.

Stanisław Michalkiewicz