“Kaczyński dekalog” i teoria spiskowa

Kaczyński dekalog i teoria spiskowa

Stanisław Michalkiewicz  5 sierpnia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5872

Wśród dziesięciu przykazań kaczyńskiego dekalogu jest również i takie – pod numerem trzecim – które głosi, co następuje: „Należy bezwzględnie postawić na ścisły, niezachwiany, strategiczny sojusz militarny i gospodarczy ze Stanami Zjednoczonymi. Armia Polska musi zostać rozbudowana we współpracy z USA i nie być podporządkowana rozkazom Unii Europejskiej.

Spróbujmy sobie rozebrać z uwagą treść tego przykazania. Cóż może oznaczać sformułowanie, że „należy bezwzględnie postawić na…” – i tak dalej? Kluczem do zrozumienia, o co chodzi, wydaje się słowo: „bezwzględnie”. Cóż ono oznacza? Że należy coś zrobić bez względu na jakiekolwiek okoliczności. W przypadku sojuszu z innym państwem, który w dodatku ma być „ścisły” i „niezachwiany”, co z jednej strony oznacza chyba, że państwo sojusznicze – w tym przypadku Polska – ma dostosować się do zaleceń a nawet oczekiwań Naszego Sojusznika – a z drugiej – że Polska musi pozostać sojusznikiem USA żeby tam nie wiem co – na przykład nawet gdyby USA zdecydowały się komuś Polskę odstąpić, tak jak zrobiły to w Jałcie w 1945 roku.

Podobny charakter miał wpis do konstytucji PRL, dokonany za panowania Edwarda Gierka, którego Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński nie tak dawno uznał za wielkiego polskiego patriotę. Wtedy wpisano do konstytucji artykuł, według którego Polska umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Radzieckim i innymi państwami socjalistycznymi. Taki zapis w konstytucji sprawiał, że Polska MUSIAŁA umacniać przyjaźń i współpracę z ZSRR, który w związku z tym nabywał wobec Polski rodzaj roszczenia – że gdyby, przynajmniej w jego ocenie, Polska tej przyjaźni i współpracy nie „umacniała”, tylko na przykład pozostawiła na poprzednim poziomie, to naruszałaby własną konstytucję – a to z kolei umożliwiałoby Związkowi Radzieckiemu podjęcie działań, które zmusiłyby Polskę, by własnej konstytucji przestrzegała. Trzeba przyznać, że w 1976 roku Edward Gierek nie szedł aż tak daleko w wiernopoddaństwie, jak to uczynił Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński w swoim dekalogu. Gierek nie wpisał do konstytucji, że Polska „bezwzględnie” ma postawić na sojusz z ZSRR, który w dodatku ma być „ścisły” i „niezachwiany”. Dlaczego Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński w stosunku do USA poszedł dalej, niż nawet Edward Gierek w stosunku do ZSRR?

Odpowiedzi można udzielić tylko na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej, według której – po pierwsze – nie można być w Polsce, a przynajmniej nie było można do tej pory, być skutecznym politykiem, nie będąc niczyim agentem. A dlaczego? A dlatego, że – po drugie – bezpieka, która za pierwszej komuny była najtwardszym jądrem systemu, a która przeprowadziła i nadzorowała transformację ustrojową oraz czuwa nad jej prawidłową realizacją do dnia dzisiejszego, poszukując jakiejś asekuracji na wypadek, gdyby z tą transformacją coś poszło nie tak – pod koniec lat 80-tych zaczęła się przewerbowywać do naszych przyszłych sojuszników w przekonaniu, że każdy z nich obroni ich, jako swoich agentów, przed jakimiś nieprzyjemnymi niespodziankami.

Ponieważ jedni bezpieczniacy przewerbowali się do Amerykanów, inni – do niemieckiej BND, inni – do izraelskiego Mosadu a jeszcze inni – zostali przy rosyjskim GRU, doszło do ukształtowania się i okrzepnięcia trzech politycznych stronnictw, które rotacyjnie rządzą, a raczej – administrują naszym nieszczęśliwym krajem: Stronnictwa Ruskiego, Stronnictwa Pruskiego i Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego. Ten stan rzeczy utrzymuje się już od ponad 30 lat, a to ze względu na występujące u nas zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej. Dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, a dzieci agentów – agentami. Z tego względu zależności, jakie powstały pod koniec lat 80-tych, reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii aż po dziś dzień i – obawiam się – będą się utrzymywały jeszcze długo, a może nawet – bardzo długo – o ile oczywiście Polska w ogóle będzie bardzo długo istniała.

Rzecz w tym, że bezpieczniackie watahy nie administrują naszym nieszczęśliwym krajem bezpośrednio. Chodzi o to, by uniknąć niepotrzebnej ostentacji, która w szerokich masach ludowych mogłaby wzbudzić wzruszające wątpliwości w autentyczność naszej młodej demokracji. Toteż poszczególne stronnictwa bezpieczniackie rotacyjnie administrują naszym nieszczęśliwym krajem za pośrednictwem swoich politycznych ekspozytur, funkcjonujących, jako partie polityczne. Jak nietrudno się domyślić, polityczną ekspozyturą Stronnictwa Pruskiego jest Volksdeutsche Partei obywatela Tuska Donalda.

Z kolei ekspozyturą Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego jest Prawo i Sprawiedliwość, kierowane przez Naczelnika Państwa, obywatela Kaczyńskiego Jarosława. Z powodu wojny na Ukrainie ekspozytura Stronnictwa Ruskiego w zasadzie zanikła, chociaż w okresie przedwojennym jej rolę dosyć skutecznie spełniało Polskie Stronnictwo Ludowe.

Z uwagi na stuprocentową, a w patriotycznych porywach nawet większą zdolność koalicyjną, PSL w tej chwili próbuje prezentować się w charakterze ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego – ale wygląda na to, że PiS skutecznie strzeże swego monopolu w tej dziedzinie, a dekalog kaczyński, ze szczególnym uwzględnieniem przykazania trzeciego sprawia, że PSL nie jest w stanie PiS-u przelicytować. Przecież bez narażenia się na ośmieszenie nie proklamuje „jeszcze ściślejszego”, czy „jeszcze bardziej niezachwianego” sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Co więcej, Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, jako wirtuoz intrygi, właśnie chyba wymiksowuje z grona skutecznych polityków obywatela Hołownię Szymona, który wprawdzie pierwotnie był wynalazkiem amerykańskim na wypadek, gdyby PiS się zaśmierdziało, ale teraz Amerykanie chyba skreślą go z listy „naszych sukinsynów”.

Nawiasem mówiąc, Polska upodabnia się do Ameryki nie tylko wskutek wiernopoddańczych deklaracji w rodzaju kaczyńskiego dekalogu, ale również pod względem stosunków wewnętrznych. Właśnie czytam sobie książkę amerykańskiego autora Victora Davida Hansona „Śmierć obywatela”, z której wynika, że amerykańskie postępactwo zieje nienawiścią do prezydenta Donalda Trumpa z powodu podejmowanych przez niego prób hamowania rewolucji komunistycznej w tym kraju.

Z podobną sytuacją mamy do czynienia również u nas, gdzie pilotujący rewolucyjne przemiany Judenrat, dyrygujący tak zwanym „towarzychem”, co to niezmiennie zadowolone jest ze swego rozumu, razem ze starymi kiejkutami administruje polityczną wojną, dzięki której zagraniczne centrale wywiadowcze mogą kontrolować życie publiczne naszego nieszczęśliwego kraju , skutecznie blokując możliwość pojawienia się autentycznej alternatywy wobec ekspozytur wspomnianych trzech Stronnictw.

Stanisław Michalkiewicz

Judenraty w trosce o Kościół

Judenraty w trosce o Kościół

Stanisław Michalkiewicz „Prawy.pl” (prawy.pl)    5 sierpnia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5871

Kto w Polsce jest najbardziej zatroskany o Kościół katolicki? Mogłoby się wydawać, że Episkopat i w ogóle – całe przewielebne duchowieństwo – ale chyba tak nie jest, chociaż powinno być. A nie jest – bo wśród Episkopatu są wprawdzie tacy biskupi, jak J. Em. Grzegorz kardynał Ryś, ale również tacy, jak JE abp Marek Jędraszewski, żeby nie wspomnieć o JE biskupie Wiesławie Meringu.

Jak wiadomo, podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę wygłosił on kazanie, które do tego stopnia nie spodobało się Księciu-Małżonkowi, że aż zażądał od „Watykanu”, żeby się nie wtrącał w wewnętrzne sprawy naszego nieszczęśliwego kraju.

Przeczytałem niedawno po raz kolejny „Dzienniki” Józefa Goebbelsa, w których co i rusz uskarża się on na „klechów”, czy to z powodu kazań, czy listów pasterskich – ale nie przypominam sobie żeby on, albo nawet sam Adolf Hitler zasypywał „Watykan” protestami, jak to zrobił Książę-Małżonek. Czym wytłumaczyć taką nietypową reakcję Księcia-Małżonka, który podczas ostatniej głębokiej rekonstrukcji rządu został nawet wicepremierem przy obywatelu Tusku Donaldzie?

Pewne światło na tę sprawę rzuca spostrzeżenie Stefana Kisielewskiego, że „nic tak nie gorszy, jak prawda”. Jeśli tak byłoby rzeczywiście, to by znaczyło, że reakcja Księcia-Małżonka miała charakter emocjonalny, a nie wynikający z głębokiego zatroskania o Kościół katolicki. W tej sytuacji nie ma rady – musimy nie bez pewnej melancholii przyjąć do wiadomości, że najbardziej zatroskany o Kościół i to zatroskany systemowo, jest Juderat „Gazety Wyborczej”. Oczywiście i on ma w tym swoim zatroskaniu swoje widoki, że – dajmy na to – dialog z judaizmem doprowadzi do stuprocentowego sukcesu tak zwanej „pedagogiki wstydu”, która – jak mogliśmy się niedawno przekonać po powszechnym charakterze potępienia Grzegorza Brauna – w zakresie tresury środowisk opiniotwórczych odniosła wielki sukces – ale na odcinku tresury mas ludowych notuje jeszcze poważne niedociągnięcia.

Ale największym problemem nie jest stosunek mas ludowych do Auszwicu, tylko – do migrantów. Pan red. Adam Szostkiewicz z tygodnika „Polityka”, który jest katolikiem zawodowym, chociaż chyba nie do tego stopnia zaangażowanym, jak pan red. Tomasz Terlikowski, twierdzi nawet, że na tym odcinku drogi między Kościołem i „prawicą” najwyraźniej się rozeszły. Ciekawe, że podobny pogląd wygłosił kiedyś papież Franciszek – że to komuniści najlepiej wyrażają myśl Chrystusa. To odkrycie spotkało się z krytyką, że mimo pozornych podobieństw, między ideologią komunistyczną, a chrześcijaństwem jest zasadnicza różnica. Chrystus mówił: „daj!” – podczas gdy komuniści mówią: „bierz!

Różnica zasadnicza – bo żeby dać, to najpierw trzeba mieć i móc samemu decydować, co z tym mieniem zrobić, podczas gdy biorący w ogóle nie liczy się ze zdaniem tego, któremu mienie odebrał, więc on już niczego „dać” nie może.

W ogóle warto zwrócić uwagę na pewien rozziew miedzy szlachetnymi zasadami, a prozą życia. Postępowa cześć przewielebnego duchowieństwa powołuje się na przykład na międzynarodowe pakty praw człowieka ONZ, według których „każdy” może wybrać sobie miejsce zamieszkania na planecie. Gdyby potraktować to dosłownie, to czyż nie znaleźliby się jacyś afrykańscy, czy arabscy amatorzy zamieszkania na przykład w apartamentach papieskich? Myślę, że mogłoby ich być całkiem sporo. I co w tej sytuacji powinna robić Gwardia Szwajcarska? Kierować ich do poszczególnych apartamentów, czy też utworzyć kordon tamujący dostęp?

Podobnie jest ze szlachetnymi deklaracjami międzynarodowych paktów praw człowieka na odcinku poglądów. Zgodnie z literalnym brzmieniem, do dyskursu publicznego powinny bez żadnych ograniczeń zostać dopuszczone nie tylko poglądy polityczne, ale również – „wszelkie inne”. Wszelkie inne – a więc na przykład – antysemityzm, który według niedawnych odkryć teologicznych jest grzechem wołającym o pomstę do Nieba? To bardzo ciekawy problem, bo o tym, co jest antysemityzmem, nie decydują ani teologowie, ani nikt inny, tylko Liga Antydefamacyjna w Nowym Jorku. Uznaje ona za „antysemickie” na przykład opinie, że w USA środowiska żydowskie mają nieproporcjonalnie duże do swej liczebności wpływy w sektorze finansowym, w mediach i przemyśle rozrywkowym. Każdy, kto chociaż pobieżnie zna Stany Zjednoczone, wie, że to prawda. Co z tego wynika? Ano, że Liga Antydefamacyjna stawia znak równości między antysemityzmem, a spostrzegawczością.

W tej sytuacji, w dzisiejszych czasach antysemitą nie jest tylko albo dureń, albo świnia. Jeśli bowiem ktoś nie zauważa tego znaku równości, no to dureń. A jak zauważa, ale z jakichś powodów udaje, że nie zauważa – no to świnia. Tertium non datur. Czyż nie jest to wystarczający powód do rewizji dotychczasowych odkryć na odcinku teologicznym? Wreszcie nawet niektóre wskazania ewangeliczne mogą mieć tylko ograniczone zastosowanie, ale nie mogą być traktowane, jako np. program polityczny. Weźmy wskazówkę Chrystusa odnoszącą się do stanu doskonałości – żeby sprzedać swój majątek, a uzyskaną kwotę rozdać ubogim. Za tym wezwaniem mogą pójść tylko niektórzy – bo gdyby tak wszyscy chcieli sprzedać swoje majątki, to nie byłoby komu ich sprzedać. Toteż na przykład z przypowieści pszenicy i kąkolu można wyciągnąć wniosek, że lepsze jest wrogiem dobrego, że dążenie do zbytniej doskonałości może obrócić się przeciwko dobru, a więc roztropniej jest godzić się na pewne niedoskonałości.

Wracając do migrantów, to warto przypomnieć, że nasilenie tego zjawiska może stanowić realizację projektów rozprawienia się z historycznymi narodami europejskimi. Z takim pomysłem wystąpił już w 1923 roku, w książce „Europa – mocarstwo światowej” wysokiej rangi mason, Ryszard de Coudenhove-Kalergi, jeden z prekursorów Unii Europejskiej. Postulował on, by do Europy pod różnymi pretekstami sprowadzić masę mieszkańców Afryki i Azji i w ten sposób doprowadzić do pozbawienia historycznych europejskich narodów ich tożsamości.

W podobnym duchu wypowiadał się inny świątek Zjednoczonej Europy, Alfiero Spinelli – żeby „zlikwidować” historyczne narody, bo mamy z nimi same zgryzoty. Oczywiście nie fizycznie, tylko – żeby przekształcić je w tak zwany nawóz historii. Kościół katolicki ze swojej istoty jest internacjonalny, ale skoro po II Soborze Watykańskim uznał, że narodu żydowskiego nie powinno się nawet nawracać, bo Żydowie mają własną, szybką ścieżkę zbawienia, to czy przewielebne duchowieństwo nie powinno uważać, by nie dać się lekkomyślnie wykorzystać przez budowniczych Nowego Wspaniałego Świata w charakterze pożytecznych idiotów?

Stanisław Michalkiewicz

Po zamachu – wesoły oberek

Po zamachu – wesoły oberek

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    3 sierpnia 2025 michalkiewicz

Podczas kiedy („podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” – napisał Wieszcz w „Panu Tadeuszu”) obywatel Tusk Donald dokonywał głębokiej rekonstrukcji swojego vaginetu, za kulisami trwało młotowanie marszałka Sejmu, obywatela Hołowni Szkymona, żeby nie zwoływał Zgromadzenia Narodowego. Dzięki temu prezydent-elekt, obywatel Nawrocki Karol, nie miałby przed kim złożyć przysięgi, więc by jej nie złożył. Tymczasem przysięga ta, która musi być złożona przez Zgromadzeniem Narodowym zgodnie z art. 130 konstytucji, jest warunkiem sine qua non objęcia urzędu przez prezydenta-elekta. W tej sytuacji, zgodnie z art. 131 konstytucji, jeśli wybrany prezydent „nie może” objąć urzędu, obowiązki prezydenta pełni marszałek Sejmu, do czasu wyboru nowego prezydenta.

Taki scenariusz po raz pierwszy zaprezentował publicznie pan prof. Wojciech Sadurski, chluba światowej jurysprudencji. Po nim, jak za panią matką, pomysł podchwycił Wielce Czcigodny obywatel Giertych Roman, który publicznie apelował, by marszałek Hołownia nie zwoływał Zgromadzenia Narodowego i w ten sposób uniemożliwił prezydentowi-elektowi objęcie urzędu. Wreszcie odezwał się pan prof. Andrzej Zoll, który nie tylko publicznie powtórzył scenariusz zaprezentowany przez chlubę światowej jurysprudencji, dodając od siebie, co pan marszałek Sejmu, po przejęciu obowiązków prezydenta państwa powinien zrobić. Otóż powinien popodpisywać wszystkie ustawy, zwłaszcza te, dotyczące wymiaru sprawiedliwości, jakie podsunie mu do podpisu vaginet obywatela Tuska Donalda. Chodzi o usunięcie z wymiaru sprawiedliwości prawie 5 tys. sędziów mianowanych przez prezydenta Dudę z rekomendacji Krajowej Rady Sądownictwa, której skład nie podoba się zarówno Judenratowi „Gazety Wyborczej”, vaginetowi obywatela Tuska Donalda. Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje, przebierańcom z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, obecnemu ministrowi sprawiedliwości w vaginecie obywatela Tuska Donalda, byłemu sędziemu Waldemarowi Żurkowi i wreszcie – „Babci Kasi”, która w naszym bantustanie cieszy się statusem zbliżonym do statusu pana red. Michnika Adama. Nie ma bowiem w Polsce sądu, który odważyłby się skazać obywatela Michnika Adama, który twierdzi, że wybory prezydenckie wygrał „łobuz”, albo „Babcię Kasię”, nawet gdy wymyśla ona prezydentowi Dudzie od „skurwysynów”.

Wracając do pana marszałka Hołowni, to kilkakrotnie, publicznie informował on o wywieranych na niego naciskach, by przeprowadził „zamach stanu” według przedstawionego wyżej scenariusza. Jednak pan marszałek, w otoczeniu swoich partyjnych koleżanek i kolegów, publicznie oświadczył był, że „zamach stanu – to nie z nami”. O „presji” wywieranej na pana marszałka Hołownię mówili również jego partyjni koledzy, aż wreszcie i pan marszałek wyznał, że podczas koalicyjnych spotkań, był do przeprowadzenia zamachu stanu według wspomnianego scenariusza podżegany. Te wszystkie informacje najwyraźniej przypiekły tyłek obywatelowi Tuskowi Donaldowi, który podczas spotkania ze swoimi wyznawcami w Pabianicach, nawymyślał „zdrajcom”, „dzieciom” oraz innym niedorostkom politycznym. Na takie dictum pan marszałek Hołownia zaczął pękać i wycofywać się ze swoich poprzednich informacji wyjaśniając, że określenia „zmach stanu” używał „nie w znaczeniu prawniczym”, tylko – „politycznym”. To idiotyczne wyjaśnienie zostało natychmiast podchwycone nie tylko przez działaczy Volksdeutsche Partei, ale i przez partyjnych kolegów pana marszałka, aż wreszcie panienki z rządowej telewizji („w likwidacji”) na Woronicza oświadczyły, że sprawa „jest zamknięta”. Skoro tak, to nieomylny to znak, że stare kiejkuty, być może na polecenie berlińskiej centrali BND, nacisnęły hamulec, no i teraz wszyscy, z marszałkiem Hołownią na czele, będą sprawę bagatelizowali i tuszowali.

Dotyczy to zwłaszcza nowego kierownictwa Ministerstwa Sprawiedliwości i Prokuratury Generalnej, na których czele stanął obywatel Żurek Waldemar, zażywający reputacji płomiennego szermierza ludowej praworządności. Wprawdzie PiS złożyło do prokuratury stosowne zawiadomienie o przestępstwie – ale nie słychać, żeby niezależna prokuratura pod kierownictwem obywatela Żurka Waldemara, podejmowała jakieś kroki w kierunku wyjaśnienia sprawy. Nie jest to, wbrew pozorom trudne, nawet w sytuacji, gdy pan marszałek Hołownia, najwyraźniej czymś nastraszony, idzie w zaparte. Chodzi o to, że co najmniej trzy osoby podżegały pana marszałka Hołownię do popełnienia przestępstwa zamachu stanu: pan prof. Wojciech Sadurski, Wielce Czcigodny Giertych Roman i pan prof. Andrzej Zoll. Przestępstwo podżegania ma charakter samoistny, więc sprawcy powinni być ukrarani, niezależnie od tego, co z tym fantem zrobił pan marszałek Hołownia tym bardziej, że fakt podżegania jest powszechnie znany, bo wszystko odbywało się publicznie, a sprawcy i stan faktyczny też nie mogą budzić najmniejszych wątpliwości, niezależnie od wymyślań obywatela Tuska Donalda, czy rejterady pana marszałka Hołowni Szymona. Nie ulega zatem najmniejszej wątpliwości, że ta sprawa będzie testem dla obywatela Żurka Waldemara – czy chodzi mu naprawdę o przywrócenie praworządności w państwie, czy też został wzięty przez obywatela Tuska Donalda do vaginetu na siepacza, który metodą „na rympał”, będzie używał swego aparatu prokuratorskiego i zaufanych niezawisłych sędziów do prześladowania każdego, kogo obywatel Tusk Donald i jego pozostali kolaboranci nieubłaganym palcem wskażą mu jako przeciwnika. Szczerze powiedziawszy, po obywatelu Żurku Waldemarze wiele sobie nie obiecuję tym bardziej, że i PiS, które wprawdzie złożyło doniesienie o przestępstwie, zachowuje się tak, jakby mu specjalnie na rygorystycznym potraktowaniu go nie zależało i sprawia wrażenie, że nie miałoby nic przeciwko temu, by sprawa się rozmyła w coraz to głupszych wyjaśnieniach – oczywiście pod warunkiem podobnie pobłażliwego traktowania rozmaitych PiS-owskich winowajców. Krótko mówiąc – być może jesteśmy w przededniu reaktywowania niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. W tej sytuacji wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem, co będzie jeszcze jednym potwierdzeniem, że w naszym bantustanie nic nie dzieje się naprawdę – oczywiście z wyjątkiem tego, co nakażą nam zrobić Nasi Sojusznicy, którzy naszym Umiłowanym Przywódcom uprawiania prawdziwej, a zwłaszcza – samodzielnej polityki – surowo zakazali.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

O wyższości narodowego socjalizmu

O wyższości narodowego socjalizmu

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    31 lipca 2025 michalkiewicz

Ledwo francuski prezydent Macron w przemówieniu wygłoszonym 13 lipca do niezwyciężonej armii francuskiej oficjalnie związał los słodkiej Francji z losem Ukrainy, zaraz prezydent Zełeński poczuł się, jakby go kto na sto koni wsadził i „podjął decyzję” między innymi w sprawie Polski – żeby przebywający w naszym nieszczęśliwym kraju Ukraińcy, którzy otrzymali obywatelstwo polskie, mogli jednocześnie korzystać ze wszystkich dobrodziejstw obywatelstwa ukraińskiego. Nawiasem mówiąc, nie tylko Polska dostąpiła tego zaszczytu, bo słychać, że objął on także Czechy i republiki bałtyckie, w których podobno od Ukraińców aż się roi.

Nie wiadomo, czy prezydent Zełeński konsultował się w tej sprawie z rządami wspomnianych państw – ale z polskim rządem chyba się nie konsultował. Najzwyczajniej musiał uznać, że nie ma potrzeby odrywania Księcia-Małżonka od wiązania krawatów tym bardziej, że właśnie gotował się on również do zademonstrowania mocarstwowej postawy wobec Watykanu, któremu pogroził nieubłaganym palcem, by nie ingerował w wewnętrzne sprawy naszego bantustanu.

Chodziło o kazanie, jakie podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę wygłosił JE bp. Wiesław Mering, a które nie tylko Księciu-Małżonku, ale przede wszystkim – warszawskiemu Judenratowi – nie spodobało się do tego stopnia, że aż biskupa Meringa zlustrował. Watykan na razie nie odpowiedział expressis verbis, ale chyba wykonał [—] pod adresem vaginetu obywatela Tuska Donalda, że pod dnem Bałtyku w okolicach Świnoujścia odkryte zostały spore złoża ropy naftowej i gazu. Odkrycie to Książę- Małżonek zinterpretował, jako poparcie Nieba dla vaginetu obywatela Tuska Donalda. Wszystko to oczywiście być może, ale niepodobna nie zauważyć, że wspomniane złoża zostały odkryte w momencie, kiedy Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje definitywnie nakazała odejście od paliw kopalnych, czyli również ropy naftowej i gazu na rzecz słynnego „Zielonego Wału”. W tej sytuacji poparcie Nieba dla vaginetu obywatela Tuska Donalda już nie jest takie oczywiste tym bardziej, że w entuzjastycznej interpretacji Księcia-Małżonka można dopatrzyć się motywacji prywatniackich, jako, że w rezultacie głębokiej rekonstrukcji vaginetu miał objąć stanowisko wicepremiera, obok przywódcy chłopów polskich, Władysława Kosiniaka-Kamysza.

Ten Władysław Kosiniak-Kamysz najwyraźniej jest ostoją mocy i trwałości vaginetu obywatela Tuska Donalda, bo wiadomo, że każdy jest chłopem – chyba, że jest babą. Toteż nic dziwnego, że PSL ma stuprocentową zdolność koalicyjną, a w patriotycznych porywach – nawet większą – ale mimo to pan prezydent Duda nie odważył się skorzystać ze swojej zażyłości z prezydentem Donaldem Trumpem, by ten przeforsował u nas przesilenie rządowe. Pisałem o tym już w styczniu – ale groch o ścianę – podobnie jak w przypadku racjonalizatorskiego pomysłu, by na podstawie ustawy incydentalnej zagazować Grzegorza Brauna przy pomocy czadu w komorze gazowej na Majdanku za jego myślozbrodnię, którą potępili partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i umarli, powracając w ten sposób do moralno-politycznej jedności narodu, jaką cieszyliśmy się za panowania Edwarda Gierka, którego Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński najwyraźniej naśladuje na odcinku patriotyzmu.

Co prawda Jarosław Kaczyński nie forsuje wpisania do konstytucji sojuszu z ZSRR, ani przewodniej roli PZPR w budowie socjalizmu, ale za to stręczył Polakom Anschluss w roku 2003, podobnie jak w roku 2008 razem z Tuskiem Donaldem przeforsował w Sejmie ustawę upoważniającą prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego w rezultacie której nie wiemy czy na przykład Sąd Najwyższy jest sądem, a Trybunał Konstytucyjny – trybunałem – czy też to tylko takie bandy przebierańców, czy wreszcie w czerwcu 2021 roku, przy pomocy Lewicy przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, na podstawie której Komisja Europejska zyskała prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii i nakładania „unijnych” podatków. Na pierwszy rzut oka to taka sama zdrada, jak wpisanie do konstytucji sojuszu z ZSRR, ale musimy pamiętać, że wszystko, co robi Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, jest dla Polski dobre. A dlaczego? A dlatego, że Naczelnik Państwa Polskę kocha, podobnie jak Edward Gierek, który w 1976 roku pomstował na „warchołów”, tak, jak Naczelnik dzisiaj pomstuje na paskudnika Brauna i „szkodników” z Konfederacji.

Wróćmy jednak do prezydenta Zełeńskiego i jego wiekopomnych decyzji, obejmujących całkiem spore grono państw Europy Środkowej. Najwyraźniej nie miał z tym trudności, bo przecież przez ostatnie 3 lata państwa te zostały skutecznie wytresowane w posłuszeństwie wobec Ukrainy, podobnie jak dzięki pedagogice wstydu – w posłuszeństwie wobec Żydów, którym dzisiaj nie ośmielają się sprzeciwić ani wierzący, ani niewierzący, ani partyjni, ani bezpartyjni ani żywi, ani umarli – całkiem tak samo, jak za Gierka, kiedy pod przewodnictwem partii panowała jedność moralno-polityczna narodu. Toteż prezydent Zełeński ze łzami w oczach uzasadnia objęcie całej ukraińskiej diaspory ukraińskim obywatelstwem, żeby nie tracili więzi z ojczyzną – ale taktownie nie wspomina już, że ukraińska ojczyzna będzie w zamian oczekiwała od swoich obywateli lojalności.

A jeśli ukraińska ojczyzna czegoś od swoich obywateli oczekuje, to oczekuje serio, bez polskiego safandulstwa, a gdyby komuś się wydawało, że jest inaczej, to SBU mu przypomni, skąd wyrastają mu nogi. Jeśli, dajmy na to, wyda zalecenie, by wstępować do polskiej policji, wojsk obrony terytorialnej i innych struktur siłowych, dzięki czemu ukraińskie władze będą mogły z łatwością realizować swoje mocarstwowe zadania na obszarze nie tylko Europy Środkowej, ale i Kanady, to tak będzie. Co tu dużo gadać; narodowy socjalizm na odcinku ekspansji zawsze wydawał się znacznie sprawniejszy – i za Hitlera i za prezydenta Zełeńskiego. Nawet rekonstrukcja rządu wygląda tam inaczej, niż u nas. Oto właśnie czytam, jak przy pomocy NABU, czyli antykorupcyjnej bezpieki, wyszkolonej przez Amerykanów, przeprowadzana jest rekonstrukcja rządu w Kijowie. Na początek – tysiąc śledztw i 500 oskarżonych. Takiego rozmachu nie było nawet podczas „nocy długich noży” w Rzeszy – a przecież to dopiero początek.

A u nas? A u nas szef Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia” czyni ministru Bodnaru gorzkie wyrzuty za zaniedbania na odcinku przywracania praworządności. Od razu widać, że bez gazowania daleko nie zajedziemy, więc myślę, by i Jego Eminencja Grzegorz kardynał Ryś uderzył wreszcie w czynów stal i wespół z panem rabinem Schuldrichem zdecydował się odkręcić kurek butli z czadem w akcie miłości wobec Grzegorza Brauna, który już sam chyba nie wie, gdzie się zatrzymać.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Kiedy wystawa o „naszych chłopcach” z SS?

Kiedy wystawa o „naszych chłopcach” z SS?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    29 lipca 2025

http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5867

Powszechne potępienie, z jakim spotkała się wypowiedź Grzegorza Brauna, podająca w wątpliwość podany do wierzenia dogmat o Auszwicu, będącym – jak wiadomo – filarem przemysłu holokaustu – ilustruje nie tylko stopień przejęcia przez środowiska żydowskie kontroli nad dyskursem publicznym w Polsce, a śledztwo, wdrożone przez prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej przeciwko sprawcy owej myślozbrodni skłania do przypomnienia, jak doszło do wprowadzenia do ustawy o IPN art. 55, przewidującego penalizację tzw. „kłamstwa oświęcimskiego”, to znaczy – każdej próby weryfikacji wspomnianego dogmatu.

Myślę, że przyczyną ustanowienia tego dogmatu była obawa kapitanów przemysłu holokaustu, że jeśli nie zostanie zadekretowana niepodważalna wersja o Auszwicu, to filar przemysłu holokaustu zacznie się rysować, co popsuje nie tylko znakomity interes finansowy, ale również odbije się na niebagatelnych korzyściach moralnych, jakie strona żydowska czerpie z holokaustu w postaci sparaliżowania obiektywnej oceny poczynań władz bezcennego Izraela na arenie międzynarodowej. Jak wiadomo, władze bezcennego Izraela, pod pretekstem obawy przed następnym holokaustem, przyznają sobie prawo karcenia narodów uznanych za mniej wartościowe – aż do ostatecznego rozwiązania – z czym właśnie mamy do czynienia w Strefie Gazy.

Wracając do dogmatu o Auszwicu, to warto zwrócić uwagę, że z dogmatem się nie dyskutuje, tylko przyjmuje się go do wierzenia pod rygorem ekskomuniki – co w tym przypadku oznacza rodzaj wyjęcia spod prawa. Tymczasem wypada przypomnieć, że w okresie przed dogmatycznym ustalona „ponad wszelką wątpliwość” liczba ofiar tego, obozu ewoluowała. Z dzieciństwa pamiętam, że początkowo chodziło o 6 milionów ofiar – która to liczba w żydowskiej martyrologii ma chyba charakter kabalistyczny.

Jak wiadomo, na tyle właśnie szacowana była liczba żydowskich ofiar tak zwanych „pogromów” w carskiej Rosji. Potem okazało się, że w następstwie tych pogromów z Rosji uciekło 6 milionów Żydów – być może były to te same osoby, które wcześniej zginęły w pogromach – no bo skąd by się w Rosji wzięły?

Wreszcie, po II wojnie światowej, okazało się, że 6 milionów zginęło w Auszwicu. Musiało to budzić już wtedy niejakie wątpliwości, bo już w latach 60-tych liczba 6 milionów została arbitralną decyzją zmniejszona do 4, aż wreszcie, u progu lat 90-tych, stanęło na milionie. Jeśli chodzi o te 4 miliony, to mogły one swoje źródło mieć w oświęcimskim raporcie rotmistrza Witolda Pileckiego. Wprawdzie mógł on dość swobodnie poruszać się po obozie – ale oczywiście nie wszędzie, bo do komór gazowych, czy krematoriów swobodnego dostępu nie miał i dlatego liczbę ofiar oceniał szacunkowo. Pisze on m.in, że Niemcy wprowadzili nowoczesne, elektryczne piece krematoryjne, w których nieboszczyków spalano w trzy minuty. Na tej podstawie wyliczył, że liczba ofiar mogła sięgnąć nawet 5 milionów. Jak wiadomo, stanęło na 4, ale w rezultacie badań, które wtedy były jeszcze możliwe i żadną ekskomuniką nie groziły, została zredukowana do miliona z hakiem.

Pojawiło się w związku z tym niebezpieczeństwo, że jak tak dalej pójdzie, to liczba ofiar Auszwicu będzie się nadal zmniejszała, aż przestanie robić wrażenie, w następstwie czego filar przemysłu holokaustu, który środowiskom żydowskim przynosi takie korzyści, może się zarysować i nawet runąć. Ryzyko to stało się tym większe, odkąd Niemcy, ustami kanclerza Gerharda Schroedera, uznały, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca, co zmusiło kapitanów przemysłu holokaustu do koordynacji żydowskiej polityki historycznej z historyczną polityką niemiecką, która ma na celu stopniowe przerzucanie odpowiedzialności Niemiec za II wojnę światową i towarzyszące jej ekscesy, na winowajców zastępczych, wśród których na pierwszym miejscu znalazła się Polska. Zapowiadał to już w 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer, grożąc, że jeśli Polska nie zadośćuczyni żydowskim roszczeniom odnoszącym się do własności bezdziedzicznej, to będzie „upokarzana na arenie międzynarodowej”. Chodziło nie tylko o przyprawienie narodowi polskiemu odrażającego wizerunku narodu morderców, ale również – o wdrożenie tak zwanej „pedagogiki wstydu”, to znaczy – zaszczepianie Polakom bliżej nieuzasadnionego poczucia winy wobec Żydów tak, żeby już nigdy w przyszłości nie ośmielili się oni w żadnej sprawie środowiskom żydowskim sprzeciwić. Powszechny charakter potępienia Grzegorza Brauna ponad wszelkimi podziałami pokazuje, że ta operacja przyniosła nadspodziewane rezultaty.

Aby jednak nie puszczać „pedagogiki wstydu” na nieprzewidywalne flukta masowych nastrojów, strona żydowska postanowiła ująć całą operację w żelazne ramy ustaw. Zanim tedy Sejm w roku 1998 uchwalił ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej, na żądanie strony żydowskiej został w niej umieszczony art. 55, przewidujący odpowiedzialność karną, za każdą próbę „publicznego i wbrew faktom” zaprzeczania zbrodniom określonym w art. 1 wspomnianej ustawy. W tej sytuacji zaistniała paląca potrzeba ustanowienia zestawu „faktów”, zaprzeczanie którym byłoby karane.

Pierwszą operacją „pedagogiki wstydu” były uroczystości w Jedwabnem, które zostały poprzedzone rodzajem programu pilotażowego. Oto u pana Jana Tomasza Grossa, który na tę okoliczność został obwołany „historykiem” i to od razu „światowej sławy”, została obstalowana książka „Sąsiedzi”, napisana przy użyciu – co przyznał sam autor – nowatorskiej w historiografii metody „objawienia”.

Gwoli wyjaśnienia – pan dr Jan Tomasz Gross w ogóle nie jest historykiem, tylko socjologiem, zaś posłużenie się przezeń nowatorską metodą „objawienia” sprawia, że jego dzieło ma cechy charakterystycznego dla kultury żydowskiej literackiego gatunku haggady. W odróżnieniu od opracowań historycznych, haggada nie troszczy się o zgodność z faktami, tylko je nagina, a niekiedy nawet kreuje, żeby służyły zaprojektowanemu z góry tak zwanemu „morałowi”. Jak pamiętamy, operacja „Jedwabne”, niestety również w następstwie kolaboracji z Żydami, jakiej dopuścił się ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski, który – odpowiadając na oczekiwania „pedagogów wstydu”- w imieniu „narodu polskiego” za Jedwabne „przeprosił”, znakomicie się udała.

W tej sytuacji również IPN zatwierdził podaną do wierzenia wersję pana dra Jana Tomasza Grossa, zaś minister sprawiedliwości i Prokurator Generalny RP Lech Kaczyński, skwapliwie uwierzył jakiemuś rabinowi, który mu powiedział, że Żydowie swoich nieboszczyków nie ekshumują i ekshumację przerwał, uniemożliwiając w ten sposób zweryfikowanie „objawień” Jana Tomasza Grossa, co do liczby Żydów spalonych w tamtejszej stodole. Jednak mimo ujęcia pedagogiki wstydu w żelazne ramy ustawy, trzeba ją niestety uzupełniać starą metodą zamilczania na śmierć.

Oto bowiem pan prof. Marek Chodakiewicz i pan dr Tomasz Sommer wykonali benedyktyńską pracę sprawdzenia, co naprawdę wydarzyło się 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem. Rezultatem tej benedyktyńskiej pracy jest dwutomowa monografia, której jeden tom zawiera opis wydarzeń, a drugi, znacznie obszerniejszy – zestaw dokumentów. Ustalony w ten sposób przebieg wydarzeń w Jedwabnem jest całkiem inny od zaprezentowanego w haggadzie autorstwa pana doktora Jana Tomasza Grossa i przyklepanego przez funkcjonariuszy Instytutu Pamięci Narodowej. Książka prof. Chodakiewicza i doktora Sommera została wydana „publicznie” – ale jak dotąd żaden prokurator nie postawił jej autorom zarzutu z art. 55 ustawy o IPN.

Najwyraźniej funkcjonariusze IPN nie są do końca pewni, czy przyklepali właściwą wersję i jakie śmierdzące dmuchy mogłyby wyjść na zewnątrz, gdyby doszło do konfrontacji między autorami tej pracy, a oskarżycielami przed niezawisłym sądem. Co prawda z tą niezawisłością nie ma co przesadzać, ale z drugiej strony nie ma też co kusić losu – więc na wszelki wypadek wszyscy zachowują się tak, jakby książki prof. Chodakiewicza i doktora Sommera nie było.

Kiedy od uchwalenia ustawy o IPN minęło 20 lat, pedagogika wstydu została ubogacona o nowe wątki w postaci „polskich obozów zagłady”, których budowę vaginessa z vaginetu obywatela Tuska Donalda, Wielce Czcigodna Nowacka Barbara przypisała „polskim nazistom”, rząd powołany przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego postanowił skorzystać z pomysłu strony żydowskiej, która w 1998 roku kazała wstawić do ustawy o IPN art.55, żeby zyskać narzędzie do dyscyplinowania oskarżycieli narodu polskiego o autorstwo „polskich obozów zagłady”. W tym celu do ustawy o IPN wstawiony został art. 55a, który przewidywał penalizację „kłamstwa obozowego”. Najwyraźniej jednak strona żydowska uznała to za karygodne naruszenie swojego monopolu na martyrologię i krzyknęła na cały świat „gewałt!”. Skoro Żydowie krzyknęli „gewałt!” to ten sam okrzyk wydał z siebie Departament Stanu USA, ostrzegając władze naszego nieszczęśliwego kraju, że jeśli się nie opamiętają, to „zagrozi to polskim interesom strategicznym”.

Co Nasz Najważniejszy Sojusznik miał konkretnie na myśli – tego już się nie dowiedzieliśmy i chyba nigdy się nie dowiemy, bo na taką poważną zastawkę ze strony Naszego Najważniejszego Sojusznika rząd zareagował przeprowadzeniem uchylenia tej nowelizacji ustawy o IPN i w ten sposób „strategiczne interesy” naszego nieszczęśliwego kraju zostały uratowane. Ciekawe, czy prokuratorzy IPN, prowadzący postępowanie przeciwko Grzegorzowi Braunowi przypomną sobie o tym incydencie?

Dzięki wykazanej w ten sposób dbałości tubylczego rządu o „interesy strategiczne” naszego nieszczęśliwego kraju, pedagogika wstydu oraz przerzucanie odpowiedzialności na winowajcę zastępczego mogą rozwijać się bez zakłóceń – również dzięki aktywności niektórych samorządów terytorialnych oraz instytucji kultury i „dziedzictwa narodowego”, które najwyraźniej nie są już pewne, w służbie którego narodu pozostają. Odnosi się to m.in. do Dulczessy Wolnego Miasta Gdańska, która chyba nie może się doczekać przyłączenia administrowanego przez siebie miasta do Macierzy – no a ścisłe kierownictwo Muzeum II Wojny Światowej chyba te oczekiwania podziela.

Świadczy o tym wystawa „Nasi Chłopcy”, poświęcona mieszkańcom Pomorza wcielonym podczas II wojny światowej do armii niemieckiej. Nie wiadomo, czy któryś z tych „naszych chłopców” przypadkowo nie trafił do Jedwabnego – ale gdyby okazało się, że trafił, to pedagogika wstydu nabrałaby dodatkowych impulsów rozwojowych. Nie jest to zresztą ostatnie słowo, bo skąd pewność, że żaden z „naszych chłopców” nie trafił do SS? Takiej pewności chyba nikt nie ma, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by kolejna edycja wystawy z tego cyklu nosiła tytuł „Nasi Chłopcy z SS”. W ten sposób, przynajmniej na odcinku „naszych chłopców”, przerzucenie odpowiedzialności na winowajcę zastępczego dobiegnie szczęśliwego końca – no a wtedy strona żydowska będzie mogła przejść do kolejnego kroku w postaci wyegzekwowania od Polski roszczeń majątkowych, odnoszących się do tzw. własności bezdziedzicznej – od czego przecież wszystko się zaczęło.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Bliskie spotkania III stopnia z biskupami

Bliskie spotkania III stopnia z biskupami

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    27 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5866

Nie milkną echa myślozbrodni, jakiej dopuścił się Grzegorz Braun. Wprawdzie został potępiony ponad podziałami, bo zgodnie potępili go wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni, żywi i uma… – no, mniejsza z tym – ale nadal nie wiadomo, co z tym fantem zrobić.

Władze, to znaczy – vaginet obywatela Tuska Donalda zachowuje się w tej sprawie tak, jak Murzyni, co to na pustyni złapali grubasa. Nie wiedzieli co mu zrobić, ucięli – no, mniejsza z tym. Pewne światło na tę sprawę rzucił Naczelnik Państwa, obywatel Kaczyński Jarosław. Stwierdził, że Grzegorz Braun „zaprzeczył holokaustowi” – przy czym słowo „holokaust” Naczelnik Państwa wymówił z dużej litery. Podobnie postępował pewien handlarz bydłem, który dorobił się na sprzedaży wołów. Kiedy już się dorobił, to słowo „wół” też zawsze pisał z dużej litery.

Wracając do Naczelnika, to stwierdził on dodatkowo, że myślozbrodnia Grzegorza Brauna negatywnie rzutuje na nasze stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Najwyraźniej Naczelnik Państwa, podobnie jak wszyscy inni antysemici uważa, że Ameryką rządzą Żydowie, a już specjalnie kręcą prezydentem Donaldem Trumpem, który pragnąłby uchodzić za twardziela.. Coś może być na rzeczy, bo ostatnio przeczytałem energiczne dementi szefa Mosadu, który zaklinał się, że niejaki Epstein, co to – jak zwykle Żydowie – podsuwał rozmaitym twardzielom panienki i robił im tak zwane kompromitujące fotografie – na pewno nie był agentem Mosadu.

Zaraz przypomniało mi się, że „na pewno”, to wszyscy umrzemy, a poza tym – opinia księcia Gorczakowa, ministra spraw zagranicznych u cesarza Aleksandra III, co to twierdził, że nie wierzy nie zdementowanym informacjom. Ponieważ informacja, jakoby Epstein był agentem Mosadu, została energicznie zdementowana, to dzięki temu lepiej rozumiemy przyczyny, dla których prezydent Trump i inni amerykańscy twardziele, są tacy bezradni wobec premiera izraelskiego rządu jedności narodowej, Beniamina Netanjahu. Inna sprawa, że ta bezradność może być rezultatem panującej w USA hipokryzji, która – według francuskiego aforysty, Franciszka księcia de La Rochefoucauld – jest „hołdem, jaki występek składa cnocie”.

Kiedy za komuny SB przedstawiła Stanisławowi Catowi-Mackiewiczowi „kompromitujące” zdjęcia z nieskromnymi kobietami w nadziei, że w ten sposób skłonią go do uległości, ten, po obejrzeniu fotografii, zapytał, czy może pokazać je Wańkowiczowi – „bo jak mu opowiadam, to nie wierzy”.

Wracając do Naczelnika Państwa, to jego poglądy na sojusz polsko-amerykański sprawiają, że coś mogło być na rzeczy w krążących przed 2010 rokiem po Warszawie fałszywych pogłoskach, że jeden z braci Kaczyńskich jest Żydem tylko nie wiadomo który.

Tymczasem z potępieniem Grzegorza Brauna spieszą przedstawiciele kolejnych środowisk, w nadziei, że dzięki temu w Ameryce będą cieszyć się dobrą opinią i czesać fosę za występy. Na przykład ostatnio klawischowitz z muzycznego zespołu „Myslowitz” na widok plakatu z Grzegorzem Braunem aż przerwał koncert, żeby poinformować publiczność, że on też go potępia. Skoro communis opinio Grzegorza Brauna potępia, to ani chybi zostanie on potępiony i z powodu swojej myślozbrodni pójdzie do piekła, gdzie – jak wiadomo – cały czas będzie bolało. Myślę, że gdyby J. Em. Grzegorz kardynał Ryś (co zatwierdzicie na ziemi to będzie zatwierdzone w Niebiesiech) wystąpił z taką poważną zastawką, to już nikt, nawet niewierzący, nie odważyłby się podawać w wątpliwość zatwierdzonych dogmatów przemysłu holokaustu, a nasze stosunki z Ameryką weszłyby w wiek złoty.

Tymczasem nasz nieszczęśliwszy kraj zastyga w oczekiwaniu dwóch wydarzeń. Po pierwsze – głębokiej rekonstrukcji rządu, która już raz została odłożona, a po drugie – zaprzysiężeniu prezydenta-elekta Karola Nawrockiego przed Zgromadzeniem Narodowym. Vaginet obywatela Tuska Donalda wydrukował wreszcie stosowny komunikat, co oznacza, że obywatel Bodnar Adam z czarnym podniebieniem, już utracił nadzieję, że ponowne przeliczanie głosów w komisjach na coś się przyda. Toteż obywatel Hołownia Szymon rozsyła zaproszenia na to uroczyste zaprzysiężenie, które ma odbyć się 6 sierpnia, o godzinie 10.00. Wysłał je również do Kukuńka, który odpowiedział na nie jednym słowem: „odmawiam”. Miejmy tedy nadzieję, że nieobecność Kukuńka na uroczystości jakoś przeżyjemy.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z mocarstwowym wystąpieniem Księcia-Małżonka wobec Watykanu. Otóż podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę, JE biskup Wiesław Mering wygłosił przemówienie, które się Księciu-Małżonku nie spodobało. W rezultacie nie tylko wysłał do Watykanu notę, by Stolica Apostolska zaniechała ingerencji w wewnętrzne sprawy Polski, ale w dodatku publicznie wezwał biskupa Meringa, by „zdjął sukienkę”. Podobno to wezwanie przez część przewielebnego duchowieństwa, zwłaszcza tę, która skłania się ku postępowi, zostało uznane za zaproszenie do bliskich spotkań III stopnia z vaginetem obywatela Tuska Donalda i rozbudziło wielkie oczekiwania. Z Watykanu żadna odpowiedź do tej pory nie doszła, ale gdyby doszła, to mogłaby składać się z zapytania, od kiedy Książę-Małżonek ma te objawy.

Chodzi o to, że biskupi uczestniczący w uroczystościach na Jasnej Górze nie są obywatelami Watykanu, tylko – obywatelami RP. Gdyby przemawiał tam dajmy na to, nuncjusz, to co innego – ale nuncjusza w ogóle tam nie było. W związku z tym w czynie społecznym proponuję by wzmocnić kadrowo Ministerstwo Spraw Zagranicznych, powołując na wiceministra Wielce Czcigodną Martę Wcisło, której – jak twierdzą znawcy przedmiotu – wszystko poszło w warkocz. Lepiej może nie będzie, ale za to – weselej.

A trochę radości akurat nam się przyda, bo Adam Bodnar z czarnym podniebieniem właśnie wystąpił o uchylenie immunitetu pani Małgorzacie Manowskiej, będącej Pierwszą Prezes Sądu Najwyższego, z zamiarem umieszczenia jej w areszcie wydobywczym. Jestem pewien, że na niej się nie skończy, tym bardziej, że pani Manowska zawiadomiła prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez vaginet Tuska Donalda, który opublikował wprawdzie uchwałę SN o ważności wyborów prezydenckich, ale dopisał tam opinię, że ten cały sąd nie jest w ogóle sądem, tylko bandą przebierańców. Jak tak dalej pójdzie, to ani się obejrzymy, a wszyscy wyaresztują się nawzajem i w ten sposób nastąpi finis Poloniae.

Przewidział to jeszcze za głębokiej komuny Sławomir Mrożek pisząc sztukę „Policjanci – dramat ze sfer żandarmeryjnych”, której pointa polega właśnie na tym, że wszyscy wyaresztowują się nawzajem. Jak się okazuje, wcale nie potrzeba tu Putina, wystarczy samoobsługa.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

„Lalka” w cieniu starych kiejkutów

„Lalka” w cieniu starych kiejkutów

Stanisław Michalkiewicz  26 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5865

Jak wiadomo filmowcy zamierzają nakręcić kolejną wersję „Lalki” według powieści Bolesława Prusa pod tym samym tytułem. Pierwsza wersja, jaką pamiętam, to była „Lalka” z Beatą Tyszkiewicz i Mariuszem Dmochowskim w rolach głównych. Drugą wersję obsadzała Małgorzata Braunek i Jerzy Kamas. Małgorzata Braunek grała też Oleńkę w „Potopie”, co skłoniło Janusza Głowackiego do uwagi, że „Potop” jest szalenie nowatorski, bo reżyser zdecydował się na obsadzenie w roli Oleńki słynnego szwedzkiego aktora Maxa von Sydow.

No a teraz będziemy mieli wersję kolejną, z panią Kamilą Urzędowską i Marcinem Dorocińskim. Ajajajajajajaj! Ale jeśli o tym wspominam, to nie dlatego, żebym się spodziewał jakichś rewelacji po tej nowej wersji, tylko ze względu na osobę Stanisława Wokulskiego. Jak wiadomo, Stanisław Wokulski prawdziwych pieniędzy dorobił się na dostawach wojskowych, między innymi – na dostawach mąki. Ta mąka od Wokulskiego była podobno bardzo dobra i żołnierze, jak tylko najedli się chleba wypieczonego z tej mąki, czy też zrobionych niej klusek, to z furią rzucali się na wroga – aż do ostatecznego zwycięstwa.

Literatura u nas nie tylko wyprzedza życie, ale niekiedy nawet życiową rzeczywistość zastępuje. W literaturze bowiem, w odróżnieniu od tak zwanego „życia”, można – jak to mawiał pan Tomasz Jastrun – „dodać dramatyzmu” i to w dodatku – dramatyzmu „naszego”, a nie jakiegoś takiego nie naszego – dzięki czemu rzeczywistość literacka, czy filmowa bywa znacznie ciekawsza pod tej prozaicznej. Czyż w tej sytuacji możemy się dziwić, że kto tylko może, próbuje „dodać dramatyzmu” każdej sytuacji? „Tak samo i w wojsku” – jak zwykł kończyć każdą opowieść stary wiarus, major Czeżowski, z którym nasza 3 kompania zmotoryzowana Studium Wojskowego UMCS w Lublinie miała w latach 60-tych zajęcia.

Bo właśnie wielki rezonans w opinii publicznej wywołały nominacje generalskie i awanse. Oto awans na generała – na osobistą prośbę wicepremiera i ministra obrony Władysława Kosiniaka Kamysza – otrzymał z rąk pana prezydenta Dudy pułkownik Piotr Bieniek, syn głównego doradcy ministra, pana generała Mieczysława Bieńka. Jak w takiej sytuacji zachował się generał Tumor, w nieśmiertelnym poemacie „Szmaciak w wojsku”? „Stary towarzysz, zasłużony, samego jeszcze znał Stalina. Fakt, że ma głupawego syna – ale to zawsze syn rodzony…

Jakby tego było mało, awans generalski z rąk prezydenta Dudy otrzymał brat ministra sprawiedliwości w vaginecie obywatela Tuska Donalda, Adama Bodnara, pan Mirosław Bodnar. I wreszcie, w zamian za te uprzejmości, pan Władysław Kosiniak Kamysz, kierowanie funduszem, który ma dostarczać naszej niezwyciężonej armii nowych technologii, powierzył zięciowi pana prezydenta Dudy, panu Mateuszowi Zawistowskiemu. Miejmy nadzieję, że na dostawach dla naszej niezwyciężonej armii nowych technologii też można zarobić, może nawet więcej, niż to się udało Stanisławowi Wokulskiemu na dostawach mąki.

Starzy ludzie opowiadają, że podobnie bywało i za pierwszej komuny. Oto potomek świętej rodziny Święcickich ożenił się był z córką komunistycznego dygnitarza Eugeniusza Szyra. W tamtych czasach zawodowi katolicy groszem nie śmierdzieli – ale starszy pan Święcicki stał na czele Komitetu Przeciwalkoholowego. W tej sytuacji rozwiązanie problemów socjalnych narzucało się samo; Eugeniusz Szyr załatwił w rządzie tak zwane „korkowe”; od każdej sprzedanej butelki wódki, jedna złotówka szła na konto Komitetu Przeciwalkoholowego.

W tej sytuacji ciekaw jestem, czy pan minister obrony, tylko zrewanżował się panu prezydentowi, czy też w związku z obydwoma świeżo awansowanymi generałami ma też jakieś widoki? Tak czy owak, trudno nie odczuwać przyjemności na widok, jak nasza niezwyciężona armia kontynuuje tradycje wyrastające wprost z naszej literatury okresu pozytywizmu – w tym przypadku – z „Lalki” Bolesława Prusa.

Pytanie, jakie widoki może mieć pan minister Kosiniak Kamysz z nominacji generalskiej pana Mirosława Bodnara? Może chodzi o osłodzenie panu Adamowi Bodnarowi dymisji, o której wszyscy mówią w związku z zapowiadaną od miesięcy rekonstrukcją vaginetu obywatela Tuska Donalda? No dobrze – ale co z tego będzie miał pan minister, albo i PSL, jeśli uda się w ten sposób osłodzić panu Adamowi Bodnarowi ewentualną dymisję?

Być może chodzi o coś jeszcze innego – mianowicie o jeszcze bardziej zdecydowane wejście Polaków pochodzenia ukraińskiego do tubylczych resortów siłowych? Wykluczyć niczego niepodobna, bo właśnie Ukraina uznała deportacje Ukraińców w latach 40 i w ramach akcji „Wisła” i w ramach przesiedleń do ZSRR za „bezprawie”, z tytułu którego Polska będzie musiała wypłacić Ukraińcom odszkodowania. Widać, jak na tym odcinku Polska wzięta została w dwa ognie; z jednej strony Żydowie, a z drugiej – nasze serdeczne druzja, Ukraińcy. W tej sytuacji, rzeczywiście – lepiej na wszelki wypadek zadbać o odpowiednią obsadę resortów siłowych, bo klasyk demokracji Józef Stalin nie bez powodu mawiał, że „kadry decydują o wszystkim”. O „wszystkim” – a więc również – o ostatecznym zwycięstwie.

Jest to aktualne tym bardziej, że pan minister Bodnar właśnie zmierza do umieszczenia w areszcie wydobywczym Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego, pani Manowskiej – a na niej przecież orszak aresztantów się nie skończy – no i próbuje zmłotować pana marszałka Hołownię, żeby jednak nie dopuścił do zaprzysiężenia prezydenta-elekta, pana Nawrockiego. Ale chociaż na odcinku awansów generalskich i w ogóle – polityki kadrowej w resortach siłowych – rząd obywatela Tuska Donalda z panem prezydentem Dudą robią sobie na rękę, to na innych odcinkach najwyraźniej się przekomarzają. Na przykład pan minister Bodnar, w odwecie za organizowanie patroli Ruchu Obrony Granic, „odwiesił” panu Bąkiewiczowi karę 360 godzin prac społecznych, nakazując mu jednocześnie zapłacenie „Babci Kasi” 10 tys. złotych pod pretekstem „naruszenia jej cielesności” – a pan prezydent Duda pana Bąkiewicza ułaskawił, ale tylko częściowo – bo 10 tys. złotych Babci Kasi będzie musiał zapłacić. Babcia Kasia najwyraźniej myślała, że ułaskawienie obejmuje wszystkie kary i nawymyślała panu prezydentowi Dudzie od „skurwysynów”. Jestem pewien, że żaden prokurator nie ośmieli się postawić Babci Kasi z tego powodu żadnego zarzutu, podobnie jak nie ma w Polsce sądu, który odważyłby się skazać szefa warszawskiego Judenratu, pana redaktora Adama Michnika, za stwierdzenie, że ostatnie wybory prezydenckie wygrał „łobuz”.

Co z tego wynika, jaki wspólny mianownik może łączyć pana red. Adama Michnika z Babcią Kasią? Tajemnica to wielka; skazani jesteśmy na domysły, więc ja się domyślam, że tym wspólnym mianownikiem mogą być stare kiejkuty, które z ramienia Naszych Sojuszników, od kilkudziesięciu lat kręcą nie tylko sceną polityczną, ale w ogóle – całym życiem państwowym naszego bantustanu.

Stanisław Michalkiewicz

Portki w dół!

Portki w dół!

Stanisław Michalkiewicz www.magnapolonia.org)    24 lipca 2025

http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5864

Niebieskim oznajmiona cudem i poprzedzona głuchą wieścią między ludem rekonstrukcja vaginetu obywatela Tuska Donalda oddala się w mglistość, jak zresztą większość jego wspaniałych planów. Obywatel Tusk Donald odgrażał się, że vaginet zostanie odchudzony, że odejdzie co najmniej 20 procent dygnitarzy, co to – jak pisze poeta – „z pustego w próżne przelewają, a sobie na konto” – ale tak to już bywa z vaginetami koalicyjnymi, że każdemu z koalicjantów trzeba dać jakąś trafikę, gdzie mógłby przychylać nieba znękanemu ludowi. Rzeczywiście vaginet obywatela Tuska jest bardzo liczny, chociaż nie rekordowo, bo rekord należy do vaginetu panny Hanny Suchockiej, który powstał po przejściowym vaginecie obywatela Pawlaka Waldemara, co to podczas „nocnej zmiany” na głos przepowiadał sobie, co ma zrobić po obaleniu rządu premiera Olszewskiego: „czyszczę sobie MSW…” – i tak dalej.

Ale i vaginet obywatela Tuska Donalda budzi respekt. Razem z premierem liczy 27 ministrów – ale to jeszcze nic, bo najliczniejszą armię dygnitarzy tworzą wiceministrowie, których jest 89 – i każdy ma oczywiście pełne ręce roboty. Ot na przykład teraz – Lewica chciałaby, żeby przydzielić jej „mieszkalnictwo”. „Niech mi chociaż dyferencjał dadzą!” – śpiewał Kazimierz Grześkowiak w piosence „To je moje”. No ale inni też by chcieli przychylać ludowi nieba – każdy na swoim odcinku – wskutek czego dług publiczny rośnie, jak na drożdżach. Według Ministerstwa Finansów, które przecież raczej zainteresowane jest pomniejszaniem długu niż jego rozdymaniem, na koniec kwietnia br. wynosił on ponad 1750 miliardów złotych, a powiększa się w tempie prawie 10 mld miesięcznie. Inni twierdzą jednak, że dług publiczny Polski powiększa się o miliard złotych dziennie. Jak tam jest, tak tam jest; w każdym razie tak rządzić, to potrafi każdy głupi – i dlatego właśnie twierdzę, że vaginet obywatela Tuska Donalda to najgłupsza ekipa przy władzy od czasów Bolesława Chrobrego.

Zapowiedź rekonstrukcji vaginetu wywołała oczywiście tak zwane „wrzenie” w koalicji – a każdy dygnitarz próbuje dowieść, że jego obecność w vaginecie jest dla Polski niezbędna. Wprawdzie trudno sobie wyobrazić, żeby w następstwie rekonstrukcji rządu zlikwidowane zostało Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ale najwyraźniej jaskółczy niepokój musiał udzielić się nawet Księciu-Małżonku. Między nami mówiąc, gdyby akurat to ministerstwo zostało zlikwidowane, to nikt nie zauważyłby różnicy, bo – jak powszechnie wiadomo – prowadzenie polityki zagranicznej Nasi Umiłowani Przywódcy mają surowo od naszych sojuszników zakazane – ale MSZ trwa siłą inercji, również ze względu na tak zwaną „godność narodową”. Teraz jednak, kiedy w koalicji „wrze”, również Książę-Małżonek zrobił pokazuchę, demonstrując nie tylko samodzielne politykowanie, ale nawet – politykowanie mocarstwowe. Pretekstem stała się pielgrzymka Radia Maryja na Jasną Górę, podczas której biskup Wiesław Mering i biskup Antoni Długosz dopuścili się myślozbrodni, wprawdzie nie tak strasznej, jak to zrobił Grzegorz Braun, niemniej jednak wypowiedzieli „niedopuszczalne słowa, które godzą w fundamentalne zasady godności człowieka”. Tak w każdym razie głosi nota, którą ambasador naszego nieszczęśliwego kraju przy Watykanie przekazał tamtejszemu szefowi protokołu dyplomatycznego. Ale nie tylko o opis myślozbrodni chodziło, bo Książę-Małżonek zażądał również, by Watykan zaprzestał ingerowania w polskie sprawy wewnętrzne.

Na razie nie ma jeszcze odpowiedzi z Watykanu i nie wiadomo, czy w ogóle będzie, bo na mieście krążą fałszywe pogłoski, iż tamtejsze władze uznały, iż Książę-Małżonek sobie zażartował, jak niegdyś Nikita Chruszczow na spotkaniu z kołchoźnikami. – Jak wam się żyje – zażartował towarzysz Chruszczow? – Znakomicie – zażartowali kołchoźnicy. Jeśli by jednak Watykan na wspomnianą notę odpowiedział, to mógłby co najwyżej zapytać Księcia-Małżonka od kiedy ma te objawy. Chodzi o to, że gdyby myślozbrodni na Jasnej Górze dopuścił się, dajmy na to, nuncjusz apostolski w Warszawie, to taka nota miałaby przynajmniej jakieś uzasadnienie.

Tymczasem obydwaj biskupi nie reprezentowali Watykanu. Są obywatelami polskimi i wypowiadali się w granicach wolności słowa, zagwarantowanej konstytucyjnie. Wolność słowa zaś polega m.in. na tym, że dopuszczane do dyskursu publicznego są również opinie, które innym się nie podobają. Tedy wysyłając do Watykanu wspomnianą, mocarstwową notę, Książę-Małżonek zwyczajnie się wygłupił. To nie byłaby tragedia, bo prawdopodobnie wszyscy na świecie wiedzą, że największą zaletą Księcia-Małżonka jest wiązanie krawatów i że w tej dziedzinie rzeczywiście ociera się o genialność, podczas gdy z innymi zaletami jest znacznie gorzej.

Ot na przykład podczas ostatniej narady w eurokołchozie, kto ma zapłacić za amerykańską broń dla Ukrainy, podobno właśnie Książę-Małżonek zaproponował, by w tym celu ukraść pieniądze z zamrożonych w UE aktywów rosyjskich. Podobno był bardzo ze swojego pomysłu zadowolony, aż dopiero ktoś starszy i mądrzejszy zwrócił mu uwagę, że byłoby to sprzeczne z prawem międzynarodowym. Najwyraźniej tedy Książę-Małżonek mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, bo podobno studiował w Anglii teologię stomatologii, czy jakąś podobno do niej dyscyplinę, dzięki czemu myśli, że nabrał eksperiencji w sprawach watykańskich.

Najgorsze są nieproszone rady, ale w czynie społecznym, dla dobra Polski, radziłbym, żeby mimo planowanej rekonstrukcji vaginetu obywatela Tuska, MSZ zostało wzmocnione kadrowo – ale nie kimś w rodzaju pana red. Wrońskiego, tylko poprzez zaangażowanie w charakterze doradczyni doskonałej Wielce Czcigodnej Marty Wcisło, o której wieść gminna głosi, że wszystko u niej poszło w warkocz. Pani Marta charakteryzuje się poczuciem godności w stopniu porównywalnym do pani Anny Fotygi, więc może odradziłaby Księciu-Małżonku kierowanie do biskupa Meringa apelu, by „zdjął sukienkę”. W dzisiejszych czasach bowiem taka propozycja może być uznana za zaproszenie do bliskich spotkań III stopnia – a od tej strony jeszcze Księcia-Małżonka do tej pory nikt o nic nie podejrzewał.

Wielce Czcigodny Biedroń, czy inny Śmiszek – to co innego – ale Książę-Małżonek? Ładny interes! W dodatku w ten sposób naraża się na ewentualną radę wzajemną biskupa Wiesława Meringa, który mógłby mu zacytować wezwanie Wojciecha Cejrowskiego, z którego przed laty zasłynął podczas Ciemnogrodu na Kociewiu: „Podatki w dół i portki w dół!” Jak wiadomo, chodziło o to, że wtedy łatwiej sprawdzić, czy ktoś przeprowadził sobie drobną operację chirurgiczną. Aż strach pomyśleć, jaki klangor by się wtedy podniósł, aż po same nozdrza Najwyższego. Ajajajajajajajaj!

Stanisław Michalkiewicz

Żydokomuna krzyczy „gewałt!”

Żydokomuna krzyczy „gewałt!”

23.07.2025 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2025/07/23/zydokomuna-krzyczy-gewalt/

Stanisław Michalkiewicz.
Stanisław Michalkiewicz. / foto: NCzas

Pan prof. Śpiewak, podobnie jak inni liczni Żydowie; twierdził, że „żydokomuna” nie istnieje. Jeszcze dalej szedł w zaparte prezes warszawskiego Judenratu, obywatel redaktor Michnik Adam, który twierdził, że nie tylko żydokomuny, ale nawet Żydów w Polsce „nie ma”. Podobnie „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych ani izraelskiej broni jądrowej. Jak wiadomo, cały świat wie, że Izrael ma arsenał nuklearny, szacowany przez Sztokholmski Instytut Badań nad Pokojem na 90 głowic – no ale wszyscy udają, że wierzą w te zaprzeczenia, co moim zdaniem stanowi dodatkową poszlakę, iż świat traktuje Żydów jako Herrenvolk, czyli naród panów.

Moim zdaniem taka oficjalna, a nawet ostentacyjna nieobecność, jest tylko wyższą formą obecności, a skoro tak, to trudno się dziwić, że w pewnych sytuacjach szydło wyłazi jednak z worka. W ogóle to w opinii, jakoby żydokomuna nie istniała, nie ma logiki, podobnie jak w przypadku Aaronka, co to chodził sobie podczas lekcji po szkolnym boisku. Kiedy dyrektor surowym tonem spytał go, dlaczego nie jest na lekcji, odparł, że dlatego, iż „logiki nie ma”. – Jak to „logiki nie ma” – zainteresował się dyrektor. – Już wyjaśniam – powiada Aaronek. – Ja się zesmrodziłem i pan nauczyciel wyrzucił mnie z klasy. Teraz oni tam siedzą, a ja chodzę po świeżym powietrzu…

Ta anegdotka była bardzo popularna w Polsce w roku 1968, kiedy to Żydowie masowo opuszczali cudny raj, w którym wcześniej nieźle nasmrodzili, jako uczestnicy aparatu terroru i aparatu partyjnego, udając się na świeże powietrze, czyli Zachód. Wbrew bredniom powtarzanym przez pana prezydenta Dudę, nikt ich do tych wyjazdów nie „zmuszał”. Opuszczali cudny raj z radością – a kto nie chciał, ten zostawał. W jaki sposób w przeciwnym razie w Polsce znalazłby się „Drogi Bronisław”, czy choćby pan red. Adam Michnik?

Od strony logicznej z żydokomuną jest tak, że mamy dwa kręgi: jeden – to Żydowie, a drugi – to komuna. Te dwa kręgi częściowo na siebie zachodzą, a to miejsce, gdzie zachodzą, to właśnie żydokomuna.

Więc chociaż jest rozkaz, że żydokomuny „nie ma”, to niekiedy manifestuje ona swoją obecność w sposób nieoczekiwany. I właśnie tak się stało za sprawą pani Rigamonti, która przeprowadziła rozmowę jednocześnie z obywatelem Kwaśniewskim Aleksandrem i panem redaktorem Michnikiem Adamem, szefem warszawskiego Judenratu. Aleksander Kwaśniewski, jak wiadomo, jest wybitnym przedstawicielem „komuny”.

Wprawdzie teraz obrzezał się na socjaldemokratę, ale – jak wiadomo – żywotne soki czerpie mnóstwem korzonków z krwawej, gnilnej masy, w jaką jego poprzednicy, np. Edmund Kwasek, przerobili polskich patriotów. Aleksander Kwaśniewski pozuje na Europejczyka, mówi językami, nosi garnitury i w ogóle – ale tych korzonków nie przecina. W myśl przysłowia, że pokorne cielę dwie matki ssie – wyssał wszystko, co tylko mógł, z „komuny”, a teraz wysysa, co tylko może z „demokracji”. Pewnej części gawiedzi takie ssaki szalenie imponują i tym właśnie tłumaczę sobie okoliczność, że Aleksander Kwaśniewski został bez żadnego przymusu wybrany na prezydenta Polski na dwie kadencje. Więc Aleksander Kwaśniewski, niezależnie od kostiumów, w jakie akurat się drapuje, jest przedstawicielem „komuny”, zaś pan red. Adam Michnik, jako przewodniczący tubylczego Judenratu, reprezentuje Żydów, których, jak wiadomo, „nie ma”. Pani Rigamonti, kumulując ich odpowiedzi, być może bezwiednie, prezentuje nam punkt widzenia żydokomuny.

Pretekstem do rozmowy jest zaniepokojenie, jakie żydokomuna odczuwa w związku z wynikiem wyborów prezydenckich. Pan red. Adam Michnik, najwyraźniej świadomy, że nie ma w Polsce żadnego niezawisłego sądu, który ośmieliłby się go skazać, twierdzi, że wybory wygrał „łobuz” i że „pół Polski poszło złą drogą”. Wiadomo bowiem, że dobra droga to ta, którą mniej wartościowemu narodowi tubylczemu wskazuje Judenrat. „Najlepsza droga dobra – ZMP!” – śpiewały Judenraty w czasach stalinowskich. Z kolei Kwaśniewski Aleksander martwi się, że jak mniej wartościowy naród tubylczy nadal będzie podążał złą drogą, to znaczy – drogą inną niż mu wskaże Judenrat – to „może być droga do zniweczenia tego wszystkiego, co w sensie ustrojowym, demokratycznym, osiągnęliśmy od 1989 roku”. Najwyraźniej Kwaśniewski Aleksander przestaje w tym momencie panować nad zaimkami, wskutek czego zaczyna być podobny do idioty, któremu wystarczy tylko pozwolić mówić, a sam się sypnie. Bo zastanówmy się – co Aleksander Kwaśniewski i jemu podobni bezpieczniaccy konfidenci, pieszczochy komuny, osiągnęli „ustrojowo” po 1989 roku.

Po pierwsze – bezkarność, dzięki czemu nie ponieśli żadnych konsekwencji za udział w uwłaszczeniu nomenklatury, które – jak wiadomo – odbywało się poprzez rozkradanie majątku państwowego. Czyż nie z obawy przed jakimiś śmierdzącymi dmuchami, Aleksander Kwaśniewski już jako prezydent zagroził „lustracją totalną”, jeśli tylko ukaże się chociaż jedno słowo, jak to PZPR kradła waluty obce z PEWEXU i lokowała je w szwajcarskim Sezamie? Jak pamiętamy, następnego dnia po tej groźbie Jacek Kuroń i Karol Modzelewski (znowu żydokomuna) napisali do niego list w tonie: już się nie kłóćmy, już się pogódźmy, niech tylko Oleksy poda się do dymisji – i końce w wodę. No a „matka wszystkich afer”, czyli FOZZ? Zakończyła się wesołym oberkiem, podobnie jak wiele innych. Ale bezkarność, to tylko jedno z „osiągnięć”.

Drugim, jeszcze większym „ustrojowym” osiągnięciem żydokomuny po 1989 roku, było zbudowanie w Polsce kapitalizmu kompradorskiego.

Kapitalizm kompradorski różni się od zwyczajnego kapitalizmu tym, że o ile w zwyczajnym kapitalizmie o dostępie do rynku i możliwości działania na nim decydują w zasadzie zalety człowieka działającego – czy jest pracowity, pomysłowy, przedsiębiorczy, czy nie boi się ryzyka i czy ma szczęście – to w kapitalizmie kompradorskim o dostępie do rynku i możliwości działania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem jest to samo, co i za komuny było najtwardszym jądrem systemu – czyli bezpieka. Ponieważ większość społeczeństwa do sitwesów nie należy, musi zostać wyrzucona poza główny nurt życia gospodarczego, zarezerwowanego dla sitwy (sektor finansowy, paliwowy, energetyczny i podobne „strategiczne”) na obrzeża, gdzie może sobie wydłubywać kit z okien. Wskutek tego jednak narodowy potencjał gospodarczy jest zablokowany.

Czego zatem żydokomuna się boi, dlaczego krzyczy: „gewałt!?” Ano – z obawy, że jeśli większość narodu się zorientuje i przestanie słuchać Judenratu, to rzeczywiście – sitwesowie mogą stracić „zdobycze”, które sobie prawem kaduka przywłaszczyli po roku 1989.

Fakty prasowe

Fakty prasowe

Stanisław Michalkiewicz 22 lipca 2025 michalkiewicz

Lato to nie jest dobry sezon dla niezależnych mediów głównego nurtu. „Sezon ogórkowy” charakteryzuje się tym, że nic ważnego się nie dzieje, toteż nie bardzo jest o czym pisać. Tak bywało i za panowania Najjaśniejszego Pana i na przykład Egon Erwin Kisch twierdzi, że gazety praskie ułatwiały sobie sytuację, „na żądanie Czytelników” drukując ponownie artykuły wstępne z dnia poprzedniego. Czytelnicy mieli ten artykuł przed sobą – ale nie – chcieli go mieć również w kolejnym numerze. Teraz nikt już tak nie robi, ale od czegóż troska o obywateli? Z czasów pierwszej komuny pamiętamy, że Polskę regularnie nawiedzały dwie klęski i cztery kataklizmy. Jedna klęska – to klęska nieurodzaju, a druga – to klęska urodzaju. Kataklizmy zaś to wiosna, lato, jesień i zima. Coś z tej tradycji zostało, bo i teraz, kiedy na przykład – jak to latem – gdzieś przechodzą burze z piorunami, to zaraz ogłaszane są „alerty”, zbierają się „sztaby kryzysowe”, pan minister Siemoniak przemawia na konferencjach prasowych – i „biznes sze kręczy” – jak mawiano w swoim czasie w sferach kupieckich.

A w dodatku ukraińscy przyjaciele wykiwali pana prezydenta Andrzeja Dudę, zbywając go orderem krzyża zbolałego. Za forsę, którą Polska przekazała, tamtejsze parchy-oligarchy pokupowały sobie, to tu, to tam, luksusowe rezydencje i na przykład będąc w ubiegłym roku w Toskanii dowiedziałem się z pewnego źródła o tamtejszej rezydencji prezydenta Zełeńskiego, że daj Boże każdemu – a tymczasem dla pana prezydenta Dudy tylko ten nieszczęsny order? Toteż nic dziwnego, że rozgoryczony pan prezydent zaczął wreszcie mówić ludzkim głosem – że za korzystanie z lotniska w Jasionce ktoś (kto?) powinien zapłacić – i tak dalej.

Pan prezydent, który wcześniej bredził o jakichś „uniach” z Ukrainą, wreszcie zdradza objawy powrotu do rzeczywistości? Trochę późno – bo na miesiąc przed końcem kadencji – ale powiadają, że lepiej późno, niż wcale. To trochę podobne do zachowania pana prof. Leszka Balcerowicza. Kiedy był wicepremierem i ministrem finansów, robił różne dziwaczne rzeczy. Ale kiedy tylko przestawał pełnić te zaszczytne funkcje, to w felietonach do tygodnika „Wprost” głosił same słuszne poglądy i koncepcje. Niestety potem ponownie zostawał wicepremierem, a nawet – prezesem NBP – i znowu popadał w sprośne błędy Niebu obrzydłe. Czyż trzeba nam lepszej ilustracji, że władza korumpuje?

Ale nie można powiedzieć, by i władza nie dostarczała materiału, dzięki któremu łamy oraz czas antenowy niezależnych mediów głównego nurtu było czym wypełnić. Oto pan minister Adam Bodnar z czarnym podniebieniem, realizując na swoim odcinku frontu „linię porozumienia i walki”, którą obywatel Tusk Donald proklamował gwoli zamarkowania swojej niezależności od Niemiec poprzez przywrócenie tak zwanych „wyrywkowych kontroli” na polsko-niemieckiej granicy i jednoczesnego zwalczania złowrogiego Ruchu Obrony Granic, zadekretował, że Robert Bąkiewicz będzie musiał wykonać 360 godzin prac społecznych i zapłacić Babci Kasi 10 tys. złotych z tytułu „naruszenia jej nietykalności cielesnej”. Obawiam się w związku z tym, że skoro tak, to Babcia Kasia będzie się teraz każdemu nadstawiała, żeby tylko naruszył jej nietykalność – bo 10 tysięcy złotych piechotą nie chodzi.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z samopomocową działalnością niezależnych mediów, w której oczywiście przoduje Judenrat „Gazety Wyborczej”, wierny leninowskim zasadom życia partyjnego, zwłaszcza na odcinku organizatorskiej funkcji prasy. Zręby rewolucyjnej teorii zawdzięczamy oczywiście „Drogiemu Bronisławowi”, który odkrył tak zwane „fakty prasowe”. Odkrycie to, jak wszystkie genialne odkrycia, są proste, jak budowa cepa. Najpierw Judenrat koncypuje jakiś „fakt” prasowy, który różni się od „faktu autentycznego” tym, że istnieje wyłącznie w wyobraźni ścisłego kierownictwa Judenratu, ale potem, to znaczy – po publikacji – zaczyna żyć własnym życiem, bo mikrocefale, stanowiący podstawową bazę czytelników żydowskiej gazety dla tubylczych Polaków, dopuszczają sobie ten fakt do głowy, myśląc, że to wszystko naprawdę. W rezultacie rozkręca się afera, która obrasta kolejnymi faktami prasowymi, a niekiedy nawet – tak zwanymi „odpryskowymi” procesami – bo co to komu szkodzi, że z faktów prasowych pożywią się też niezawisłe sądy?

No i właśnie mamy aferę w postaci „profanacji” pomnika w Jedwabnem. Jak wiadomo, w lipcu 1941 roku w tej miejscowości niemiecka Einsatzgruppe zagnała tamtejszych Żydów do stodoły, którą następnie oblała benzyną i podpaliła. Nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie to, że Żydowie, którym zależało i nadal zależy na wyduszeniu z Polski szmalu pod pretekstem tak zwanych „roszczeń”, w ramach przyprawiania narodowi polskiemu odrażającego wizerunku narodu morderców, wpadli na pomysł, żeby o to morderstwo oskarżyć ludność polską. Ponieważ na obecnym etapie Żydowie ściśle koordynują swoją politykę historyczną z polityką historyczną niemiecką, to najpierw obstalowali u pana dra Jana Tomasza Grossa, który na tę okoliczność został natychmiast obcmokany jako „historyk” w dodatku – „światowej sławy” , książkę „Sąsiedzi”, która też została obcmokana przez Judenraty wszystkich krajów.

Pan minister sprawiedliwości Lech Kaczyński skwapliwie uwierzył jakiemuś rabinowi, że Żydowie swoich nieboszczyków nie ekshumują i wstrzymał ekshumację w Jedwabnem, dzięki czemu nie doszło do zdemaskowania fantasmagorii Jana Tomasza Grossa, który w ogóle przy pisaniu swojej książki wykorzystał nowatorską w historiografii metodę „objawienia”. Posłuszni funkcjonariusze IPN wersję o polskim autorstwie tej zbrodni przyklepali, a prezydent Aleksander Kwaśniewski ją uroczyście potwierdził, podczas hucpiarskiej uroczystości w Jedwabnem przepraszając „w imieniu narodu polskiego”. Mam nadzieję, że kiedyś odpowie za to łajdackie złamanie przysięgi prezydenckiej, której rota zawiera solenną obietnicę „niezłomnego strzeżenia godności narodu” – ale nie żydowskiego, tylko tubylczego. No i „fakt prasowy” poszedł w świat.

Jednak dwóch ludzi; pan prof. Marek Chodakiewicz i pan dr Tomasz Sommer nie dali za wygraną i benedyktyńską pracą spenetrowali – jak było naprawdę – a swoje ustalenia zawarli w dwóch opasłych tomach, z których jeden zawiera opis wydarzenia, a drugi – drobiazgową dokumentację. Sprawa jest znana od wielu lat – ale Judenrat, a na jego rozkaz – żadna instytucja państwowa – nie przyjmują tego do wiadomości i po staremu forsują łgarstwo jedwabieńskie – bo interes w postaci obcinania kuponów od holokaustu ma taką specyfikę, że trzeba narodowi wytypowanemu na winowajcę zastępczego przyprawić odrażający wizerunek narodu morderców – a cóż nada się tu lepiej, jak nie „fakt prasowy”?

Stanisław Michalkiewicz

Walka o pokój i myślozbrodnia

Walka o pokój i myślozbrodnia

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    20 lipca 2025 micha

Po zarekomendowaniu amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa do Pokojowej Nagrody Nobla przez premiera rządu jedności narodowej bezcennego Izraela Beniamina Netanjahu, jest szansa, że walka o pokój rozgorzeje ze zdwojoną siłą. Prezydent Donald Trump nie tylko naobiecywał Ukraińcom złote góry w postaci dostaw broni i amunicji, za którą zapłacić mają europejscy członkowie NATO, ale w dodatku oświadczył, że zimny ruski czekista Putin go „rozczarował”.

Rzeczywiście – zamiast od razu się posłuchać i bezwarunkowo zgodzić na zawieszenie broni, kombinuje, kręci i wysyła nad Ukrainę drony, od których giną cywile. Nic zatem dziwnego, że prezydent Trump stracił do niego cierpliwość i zapowiedział, że w poniedziałek, 14 lipca, pokaże mu ruski miesiąc. Tymczasem 14 lipca przypada we Francji rocznica rewolucji, podczas której w imię wolności, równości i braterstwa naród francuski zaczął się wzajemnie wyrzynać. W przeddzień tej rocznicy prezydent Macron wygłosił przemówienie do armii, w którym stwierdził, że wolność jest zagrożona. Nie wyjaśnił dokładnie – przez co, czy przez kogo, więc nie wiadomo, czy miał na myśli rozdętą biurokrację, czy może bisurmanów, którzy już pozbawili Francję suwerenności nad przedmieściami wielkich metropolii, czy wreszcie przez Putina, który – jak wiemy – jest dobry na wszystko, więc i na utratę wolności też.

Na tę ostatnią możliwość wskazywałaby teza, że niepodległość Francji związana jest z niepodległością Ukrainy – jak również ambitny program zbrojeniowy, który ma kosztować słodką Francję bajońskie sumy. Skąd te sumy zostaną wzięte – tego prezydent Macron też nie powiedział, chociaż jest to bardzo ciekawe w sytuacji, gdy dług publiczny Francji już dzisiaj przekroczył 3 biliony euro. Za to odwołał się do postawy konia Boksera z „Folwarku zwierzęcego” Jerzego Orwella. Jak pamiętamy, koń Bokser na wszelkie wątpliwości reagował postanowieniem: „będę więcej pracował”. Tedy prezydent Macron zapowiedział, że każdy musi więcej pracować, a poza tym – wykazać „siłę ducha”. Przypomina to trochę program marszałka Filipa Petaina z roku 1940 – że trzeba pracować – i zaklęcia wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera z 1945 roku, który też stawiał na „siłę ducha” – ale miejmy nadzieję, że prezydent Macron będzie miał więcej szczęścia, bo kadencja kończy mu się dopiero w 2029 roku.

Tymczasem w naszym nieszczęśliwym kraju vaginet obywatela Tuska Donalda nie może doczekać się rekonstrukcji. Miała ona nastąpić już 15 lipca, ale na skutek zgrzytów w koalicji, spowodowanych m. in. ambicjami obywatela Hołowni Szymona, który dla Polski 2050 domagał się stanowiska wicepremiera, termin ten został przesunięty – jedni mówiąc, że do 22 lipca (dawniej E. Wedel), a inni – że jeszcze dalej. Dobrze to nie wygląda tym bardziej, że obywatel Hołownia Szymon odbył bliskie spotkanie III stopnia z Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim w mieszkaniu obywatela Bielana Adama, gdzie w towarzystwie wicemarszałka Senatu, Michała Kamińskiego z PSL, prowadzili tajemnicze nocne rodaków rozmowy. Ogólnie chodziło o „ratowanie Polski” – ale co konkretnie uradzono w tej kwestii – tego nikt dokładnie nie wie.

Toteż obywatel Tusk Donald, najwyraźniej zirytowany tymi knowaniami, oświadczył był, że „ślubu nie braliśmy” – mając na myśli koalicję z obywatelem Hołownią Szymonem. Taka poważna zastawka ze strony obywatela Tuska może wskazywać, że liczy na wyciśnięcie samego Szymona Hołowni z Polski 2050, podczas gdy posłowie tej partii nadal wspieraliby jego vaginet. Jak tam będzie, tam tam będzie – ale na razie gruchnęła wieść, jakoby obywatel Tusk Donald proponował marszałkowi Hołowni „odwleczenie” zaprzysiężenia prezydenta-elekta Karola Nawrockiego, co marszałek Hołownia skwitował, że „jak chcecie robić zamach stanu, to bez nas”.

Te koalicyjne przepychanki odbywają się jednocześnie z realizowaniem przez vaginet „linii porozumienia i walki” na granicy polsko-niemieckiej, gdzie obywatel Tusk Donald w ramach porozumienia z Niemcami wprowadził „wyrywkowe kontrole” – ale tak, żeby nikomu, a zwłaszcza migrantom, nic się nie stało – no i „walkę” w patrolami Ruchu Obrony Granic. Odpryskowo obywatel Bodnar Adam, piastujący w vaginecie Tuska Donalda fuchę ministra sprawiedliwości odwiesił panu Robertowi Bąkiewiczowi, animatorowi Ruchu Obrony Granic karę 360 godzin prac społecznych, do czego dołożył obowiązek zapłacenia Babci Kasi za „naruszenie nietykalności cielesnej” 10 tysięcy złotych. Zapanowała w związku z tym panika, że teraz nie tylko Babcia Kasia, ale wszystkie Polskie Babcie będą każdemu się nadstawiały, żeby tylko naruszył im nietykalność, bo czasy są ciężkie, a już zwłaszcza takiej jednej z drugą Babci Polskiej 10 tysięcy złotych na pewno się przyda.

Wszystkie te wydarzenia zeszły jednak na plan dalszy w związku z myślozbrodnią, jakiej dopuścił się Grzegorz Braun wyrażając wątpliwości w kwestii Auszwicu, który – jak powszechnie wiadomo – jest fundamentem przemysłu holokaustu. Światem wstrząsnął dreszcz oburzenia i z wyrazami potępienia myślozbrodni oraz myślozbrodniarza pospieszyli nie tylko Żydowie, ale i hierarchowie katoliccy z J.Em. Grzegorzem kardynałem Rysiem, który dał do zrozumienia, że godzenie w przemysł holokaustu jest grzechem, a taki grzesznik będzie miał przechlapane nie tylko na tym świecie, ale i na tamtym.

Myślozbrodnię potępił zarówno obywatel Tusk Donald, jak i Książę-Małżonek, a także Naczelnik Państwa Kaczyński Jarosław, politykowie Konfederacji oraz pan prezydent Andrzej Duda. Z tego powodu uznałem tę myślozbrodnię za rodzaj błogosławionej winy, która stwarza szansę nie tylko na głębokie przemiany ekumeniczne, ale również – na proklamowanie zgodny narodowej w naszym nieszczęśliwym kraju – jednak pod warunkiem, że Grzegorz Braun zostanie na podstawie przyjętej przez Sejm przez aklamację i w podskokach podpisanej przez prezydenta Dudę ustawy incydentalnej, skazany na śmierć przez zagazowanie czadem w komorze gazowej obozu koncentracyjnego na Majdanku w Lublinie.

Za okupacji kurki od butli z czadem odkręcał tam dyżurny SS-man, obserwując skutki przez zakratowane okienko. Teraz – i to jest istota mego pomysłu racjonalizatorskiego – kurki mogłyby odkręcać parami osobistości, które Grzegorza Brauna pryncypialnie potępiły. A więc w pierwszej parze J. Em. Grzegorz kardynał Ryś z Naczelnym Rabinem RP, panem Schudrichem, z drugiej parze – obywatel Tusk Donald z Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim, w parze trzeciej – pan prezydent Andrzej Duda z premierem Beniaminem Netanjahu – i tak dalej – aż do wyczerpania kolejki chętnych.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Pokojowy Nobel dla Trumpa i Netanjahu

Pokojowy Nobel dla Trumpa i Netanjahu

Stanisław Michalkiewicz Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org)    19 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5861

Jeszcze za głębokiej komuny do Radia Erewań zadzwonił zaniepokojony słuchacz z zapytaniem, czy będzie wojna. Radio Erewań odpowiedziało, że wojny oczywiście nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Coś może być na rzeczy, bo nawet święty Paweł, który – jako odwrócony żydowski ubek, coś tam przecież też musiał wiedzieć – w liście do Tessaloniczan zamieścił przestrogę, że gdy wszyscy będą powtarzać: „pokój i bezpieczeństwo” – przyjdzie na nich zagłada. Radio Erewań naprawdę musiały tedy wspierać jakieś proroctwa – bo czy ktoś słyszał dzisiaj o jakiejś wojnie?

Wprawdzie ukraińska – a za nią, jak za panią matką również tubylcza propaganda, to znaczy – funkcjonariusze Propaganda Abteilung z niezależnych mediów głównego nurtu – powtarzają, że na Ukrainie toczy się „wojna”, ale to też nie jest żadna „wojna” tylko – jak zadekretował rosyjski prezydent Putin – „wojskowa operacja specjalna”. Ostatnią wojną, która była tak po staremu nazwana, była wojna w Wietnamie, do której jeszcze wrócimy – a już potem żadnej wojny nie było. Na przykład w Iraku i Afganistanie nie toczyła się żadna „wojna”, tylko prowadzona była „operacja pokojowa”, albo „misja stabilizacyjna”.

Zresztą co było celem wojen, wtedy, kiedy jeszcze się toczyły? Celem każdej wojny jest pokój – co zresztą przewidzieli już starożytni Rzymianie, którzy na każdą okoliczność komponowali na poczekaniu jakąś pełną mądrości sentencję. W sprawie wojny też; si vis pacem para bellum – co się wykłada, że jeśli chcesz pokoju, szykuj wojnę. I słusznie – bo czy ktoś kiedykolwiek słyszał, by jakaś wojna – wtedy, kiedy jeszcze się toczyły – nie prowadzona była o pokój? Czy ktokolwiek słyszał, by jakaś wojna toczyła się o wojnę? Takiego człowieka na świecie szczęśliwie nie ma i dlatego niepodobna odmówić przenikliwości klasykowi demokracji Józefowi Stalinowi, co to – podobnie jak Radio Erewań – przewidział, że w przyszłości nie będzie żadnych wojen, tylko właśnie – walka o pokój.

To głosiły między innymi ówczesne pieśni masowe, jak na przykład ta, że „przez walczące krainy idą chłopcy, dziewczyny, idą silni, promienni, odważni. Stań razem z nami, dotrzymaj kroku, splata nam ręce, braterska pieśń. Wygramy walkę o trwały pokój. Wrogom wolności wzniesiona pięść!” Kiedy zaś była mowa o „wrogach wolności”, to nie chodziło ani o NKWD, ani o Informację Wojskową, tylko o amerykańskich imperialistów. Jak ktoś nie wierzy, to niech zapyta pana redaktora Michnika, który w tamtych czasach nie tylko sam w to wierzył, ale za pośrednictwem drużyn walterowskich, stręczył to stalinowskie wyznanie wszystkim innym, podobnie jak i teraz – tylko oczywiście zgodnie z aktualną mądrością etapu.

Zebrało mi się na te wspominki na wiadomość, że podczas ostatniej swojej inspekcji w Stanach Zjednoczonych, dokąd, zdaje się, przybył wraz z żoną, którą korespondent „Najwyższego Czasu” w Tel Aviwie, Kataw Zar, uporczywie nazywał „sekutnicą Sarą”, premier izraelskiego rządu jedności narodowej Beniamin Netanjahu, w ramach nagrody pocieszenia dla amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, którego wcześniej, na oczach całego świata, zmłotował do zbombardowania złowrogiego Iranu, przekazał mu kopię nominacji do Pokojowej Nagrody Nobla, którą wcześniej wysłał pod wskazany adres.

Prezydent Donald Trump, o którym eksperci powiadają, że o niczym innym tak nie marzy, jak o Pokojowej Nagrodzie Nobla, sprawiał wrażenie, jakby go ktoś na sto komi wsadził i zaraz nabrał wigoru. Wcześniej bowiem gruchnęła wieść, że USA wstrzymują dostawy broni i amunicji na Ukrainę, co ogromnie zasmuciło tamtejszego prezydenta Zełeńskiego i wywołało zaniepokojenie w naszym nieszczęśliwym kraju – że jak tak, to prezydent Trump nakaże uruchomić procedury, w celu zmuszenia Polski do sfinansowania dostaw broni i amunicji na Ukrainę, w ramach realizacji tak zwanych „roszczeń”, wynikających z ustawy nr 447.

Kiedy jednak Beniamin Netanjahu wręczył prezydentu Donaldu Trumpu kopię wspomnianej nominacji, okazało się, że prezydent Trump nic nie wiedział o żadnym wstrzymaniu dostaw broni i amunicji na Ukrainę, że decyzję w tej sprawie – o ile w ogóle zapadła jakaś decyzja – musiał chyba podjąć ktoś zupełnie inny. Mało tego; po rozmowie z prezydentem Zełeńskim, prezydent Trump zadeklarował wysłanie na Ukrainę kolejnych transportów broni „defensywnej” – żeby miała czym się bronić. Jak tylko prezydent Zełeński to usłyszał, zaraz nakazał uderzyć na Kursk – bo wiadomo, że nie ma lepszej metody obrony, jak atak. Słowem – walka o pokój rozgorzała ze zdwojoną siłą, więc nie ulega wątpliwości, że prezydent Trump Pokojową Nagrodę Nobla ma już w kieszeni.

No dobrze – ale przecież i premier rządu jedności narodowej bezcennego Izraela walczy o pokój np. w Strefie Gazy jeszcze bardziej zażarcie, niż prezydent Donald Trump. Chyba zatem nie okaże się on niewdzięcznikiem i skoro Beniamin Netanahu rekomendował go do Pokojowej Nagrody Nobla, to wypadałoby chyba, by i prezydent Donald Trump w rewanżu rekomendował do Pokojowej Nagrody Nobla również Beniamina Netanjahu. Wprawdzie prezydent Obama dostał Pokojową Nagrodę Nobla w całości – no ale on akurat prowadził wtedy nie tylko „operację pokojową”, ale w dodatku – „misję stabilizacyjną”, więc słusznie należała mu się cała Nagroda. W dodatku wyłożył 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu”, dzięki czemu również ten kraj dostąpił zaszczytu walki o pokój do ostatniego Ukraińca.

W przypadku, gdyby prezydent Trump zarekomendował do Pokojowej Nagrody Nobla premiera rządu jedności narodowej bezcennego Izraela, to musiałby dzielić tę Nagrodę ex aequo z nim. Nie byłby to precedens, bo w roku 1973 Pokojową Nagrodą Nobla podzielili się dwaj Laureaci. Jednym z nich był doradca prezydenta Ryszarda Nixona do spraw bezpieczeństwa Henry Kissinger, a drugim – wietnamski generał Le Duc Tho. To znaczy – nie podzielili się, bo wprawdzie Pokojową Nagrodę Nobla otrzymali obydwaj za doprowadzenie do zawieszenia broni – ale Le Duc Tho odmówił jej przyjęcia dowodząc, że pokój jeszcze nie został osiągnięty. Pokój bowiem został osiągnięty dopiero w roku 1975, kiedy to armia Wietnamu Północnego pod komendą Le Duc Tho podbiła Wietnam Południowy i nastąpiło zjednoczenie, a potem – „krwawa łaźnia”.

Beniamin Netanjahu pewnie by ze swojej części Pokojowej Nagrody Nobla nie zrezygnował, ale dla prezydenta Trumpa to nie byłaby przecież żadna przeszkoda, bo wiadomo, że na biednego nie trafiło. Zatem zastygamy w oczekiwaniu na rewanżowy gest ze strony amerykańskiego prezydenta i na decyzję Komitetu, bo jak już nagradzać za walkę o pokój, to nagradzać.

Stanisław Michalkiewicz

Żydokomuna krzyczy „gewałt!”

Żydokomuna krzyczy „gewałt!”

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    17 lipca 2025 micha

Pan prof. Śpiewak, podobnie jak inni liczni Żydowie; twierdził, że „żydokomuna” nie istnieje. Jeszcze dalej szedł w zaparte prezes warszawskiego Judenratu, obywatel redaktor Michnik Adam, który twierdził, że nie tylko żydokomuny, ale nawet Żydów w Polsce „nie ma”. Podobnie „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych, ani izraelskiej broni jądrowej. Jak wiadomo cały świat wie, że Izrael ma arsenał nuklearny, szacowany przez Sztokholmski Instytut Badań nad Pokojem na 90 głowic – no ale wszyscy udają, że wierzą w te zaprzeczenia, co moim zdaniem stanowi dodatkową poszlakę, iż świat traktuje Żydów jako Herrenvolk, czyli naród panów.

Moim zdaniem taka oficjalna, a nawet ostentacyjna nieobecność, jest tylko wyższą formą obecności, a skoro tak, to trudno się dziwić, że w pewnych sytuacjach szydło wyłazi jednak z worka. W ogóle to w opinii, jakoby żydokomuma nie istniała, nie ma logiki, podobnie jak w przypadku Aaronka, co to chodził sobie podczas lekcji po szkolnym boisku. Kiedy dyrektor surowym tonem spytał go, dlaczego nie jest na lekcji, odparł, że dlatego, iż „logiki nie ma” – Jak to”logiki nie ma” – zainteresował się dyrektor. – Już wyjaśniam – powiada Aaronek. – Ja się zesmrodziłem i pan nauczyciel wyrzucił mnie z klasy. Teraz oni tam siedzą, a ja chodzę po świeżym powietrzu.

Ta anegdotka była bardzo popularna w Polsce w roku 1968, kiedy to Żydowie masowo opuszczali cudny raj, w którym wcześniej nieźle nasmrodzili, jako uczestnicy aparatu terroru i aparatu partyjnego, udając się na świeże powietrze, czyli Zachód. Wbrew bredniom powtarzanym przez pana prezydenta Dudę, nikt ich do tych wyjazdów nie „zmuszał”. Opuszczali cudny raj z radością – a kto nie chciał, ten zostawał. W jaki sposób w przeciwnym razie, w Polsce znalazłby się „Drogi Bronisław”, czy choćby pan red. Adam Michnik?

Od strony logicznej z żydokomuną jest tak, że mamy dwa kręgi: jeden – to Żydowie, a drugi – to komuna. Te dwa kręgi częściowo na siebie zachodzą, a to miejsce, gdzie zachodzą, to właśnie żydokomuna.

Więc chociaż jest rozkaz, że żydokomuny „nie ma”, to niekiedy manifestuje ona swoja obecność w sposób nieoczekiwany. I właśnie tak się stało za sprawą pani Rigamonti, która przeprowadziła rozmowę jednocześnie z obywatelem Kwaśniewskim Aleksandrem i panem redaktorem Michnikiem Adamem , szefem warszawskiego Judenratu. Akeksander Kwaśniewski, jak wiadomo, jest wybitnym przedstawicielem „komuny”. Wprawdzie teraz obrzezał się na socjaldemokratę, ale – jak wiadomo – żywotne soki czerpie mnóstwem korzonków a krwawej, gnilnej masy, w jaką jego poprzednicy, np. Edmund Kwasek, przerobili polskich patriotów. Aleksander Kwaśniewski pozuje na Europejczyka, mówi językami, nosi garnitury i w ogóle – ale tych korzonków nie przecina. W myśl przysłowia, że pokorne cielę dwie matki ssie – wyssał wszystko, co tylko mógł, z „komuny”, a teraz wysysa, co tylko może z „demokracji”.

Pewnej części gawiedzi takie ssaki szalenie imponują i tym właśnie tłumaczę sobie okoliczność, że Aleksander Kwaśniewski został bez żadnego przymusu wybrany na prezydenta Polski na dwie kadencje. Więc Aleksander Kwaśniewski, niezależnie od kostiumów, w jakie akurat się drapuje, jest przedstawicielem „komuny”, zaś pan red. Adam Michnik, jako przewodniczący tubylczego Judenratu, reprezentuje Żydów, których, jak wiadomo, „nie ma”. Pani Rigamonti, kumulując ich odpowiedzi, być może bezwiednie, prezentuje nam punkt widzenia żydokomuny.

Pretekstem do rozmowy jest zaniepokojenie, jakie żydokomuna odczuwa w związku z wynikiem wyborów prezydenckich. Pan red. Adam Michnik, najwyraźniej świadomy, że nie ma w Polsce żadnego niezawisłego sądu, który ośmieliłby się go skazać, twierdzi, że wybory wygrał „łobuz” i że „pół Polski poszło złą drogą”. Wiadomo bowiem, że dobra droga, to ta, którą mniej wartościowemu narodowi tubylczemu wskazuje Judenrat. „Najlepsza droga dobra – ZMP!” – śpiewały Judenraty w czasach stalinowskich. Z kolei Kwaśniewski Aleksander martwi się, że jak mniej wartościowy naród tubylczy nadal będzie podążał złą drogą, to znaczy – drogą inną, niż mu wskaże Judenrat – to „może być droga do zniweczenia tego wszystkiego, co w sensie ustrojowym, demokratycznym, osiągnęliśmy od 1989 roku.” Najwyraźniej Kwaśniewski Aleksander przestaje w tym momencie panować nad zaimkami, wskutek czego zaczyna być podobny do idioty, któremu wystarczy tylko pozwolić mówić, a sam się sypnie.

Bo zastanówmy się – co Aleksander Kwaśniewski i jemu podobni bezpieczniaccy konfidenci, pieszczochy komuny, osiągnęli „ustrojowo” po 1989 roku. Po pierwsze – bezkarność, dzięki czemu nie ponieśli żadnych konsekwencji za udział w uwłaszczeniu nomenklatury, które – jak wiadomo – odbywało się poprzez rozkradanie majątku państwowego. Czyż nie z obawy przed jakimiś śmierdzącymi dmuchami, Aleksander Kwaśniewski, już jako prezydent, zagroził „lustracją totalną” jeśli tylko ukaże się chociaż jedno słowo, jak to PZPR kradła waluty obce z PEWEXU i lokowała je w szwajcarskim Sezamie? Jak pamiętamy, następnego dnia to tej groźbie Jacek Kuroń i Karol Modzelewski (znowu żydokomuna) napisali do niego list w tonie: już się nie kłóćmy, już się pogódźmy, niech tylko Oleksy poda się do dymisji – i końce w wodę.

No a „matka wszystkich afer”, czyli FOZZ? Zakończyła się wesołym oberkiem, podobnie jak wiele innych.

Ale bezkarność, to tylko jedno z „osiągnięć”. Drugim, jeszcze większym „ustrojowym” osiągnięciem żydokomuny po 1989 roku, było zbudowanie w Polsce kapitalizmu kompradorskiego. Kapitalizm kompradorski różni się od zwyczajnego kapitalizmu tym, że o ile w zwyczajnym kapitalizmie o dostępie do rynku i możliwości działania na nim decydują w zasadzie zalety człowieka działającego – czy jest pracowity, pomysłowy, przedsiębiorczy, czy nie boi się ryzyka i czy ma szczęście – to w kapitalizmie kompradorskim o dostępie do rynku i możliwości działania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem jest to samo, co i za komuny było najtwardszym jądrem systemu – czyli bezpieka.

Ponieważ większość społeczeństwa do sitwesów nie należy, musi zostać wyrzucona poza główny nurt życia gospodarczego, zarezerwowanego dla sitwy (sektor finansowy, paliwowy, energetyczny i podobne „strategiczne”) na obrzeża, gdzie może sobie wydłubywać kit z okien. Wskutek tego jednak narodowy potencjał gospodarczy jest zablokowany.

Czego zatem żydokomuna się boi, dlaczego krzyczy: „gewałt!?” Ano – z obawy, że jeśli większość narodu się zorientuje i przestanie słuchać Judenratu, to rzeczywiście – sitwesowie mogą stracić „zdobycze”, które sobie prawem kaduka przywłaszczyli po roku 1989.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Salon uderza. Niemcy i Żydowie mobilizują

Salon uderza. Niemcy i Żydowie mobilizują

17.07.2025 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2025/07/17/salon-uderza-niemcy-i-zydowie-mobilizuja/

Stanisław Michalkiewicz. / Foto: PAP
Stanisław Michalkiewicz. / Foto: PAP

Obywatel Tusk Donald najwyraźniej wystraszony spadającym poparciem dla Volksdeutsche Partei oświadczył, że od 7 lipca przywraca kontrolę na granicy polsko-niemieckiej i polsko-litewskiej, a nawet – że wypowie konwencję ottawską, zakazującą produkcji, magazynowania i stosowania min przeciwpiechotnych, bo zamierza zaminować granicę polsko-białoruską. W odróżnieniu od kampanii prezydenckiej w Polsce, kiedy to Reichsführerin Urszula Wodęleje i niemiecki rząd udzieliły obywatelu Tusku Donaldu dyspensy na rozmaite myślozbrodnie, żeby tylko wybory wygrał obywatel Trzaskowski Rafał z korzeniami, tym razem nie było słychać o żadnych dyspensach.

Przeciwnie – z niemieckich czeluści zaczęły dobiegać pomruki, że co do tego całego Tuska tośmy się chyba pomylili, bo nie tylko przerżnął wybory prezydenckie, ale w dodatku nie potrafi spacyfikować Ruchu Obrony Granic, którego uczestnicy, biorąc sprawę ochrony granicy polsko-niemieckiej w swoje ręce, zaczęli utrudniać niemieckiej policji przerzucanie do Polski migrantów, których Niemcy chcieli się pozbyć.

Procedura – o ile można tu mówić o jakiejś procedurze – polegała na tym, że patrol niemieckiej policji wjeżdżał na terytorium Polski z migrantami, po czym zostawiał ich tak, jak stali, bez dokumentów i w ogóle – bez niczego. Polska Straż Graniczna, o ile ośmieliła się taki incydent zauważyć, to musiała tych migrantów zawieźć potem do jakiegoś ośrodka integracji cudzoziemców, gdzie delikwenci byli zakwaterowani, otrzymywali wikt i opierunek, a podobno nawet – kieszonkowe. W tej sytuacji nietrudno było zmobilizować mieszkańców przygranicznych okolic, by nie tylko wsparli Straż Graniczną, ale też przysporzyli poparcia opozycji, to znaczy – PiS-owi i Konfederacji – bo nie ma takiej rzeczy, z której nie można by wycisnąć korzyści politycznych. Toteż twarzą Ruchu Obrony Granic został pan Robert Bąkiewicz, co stało się przyczyną odkurzenia przez obywatela Tuska Donalda tak zwanej „linii porozumienia i walki”, którą generał Wojciech Jaruzelski proklamował był w latach 80.

Rys historyczny

Linia porozumienia i walki polegała na tym, że bezpieka cywilna i wojskowa, która do połowy lat 80. zgodnie i w harmonii administrowała stanem wojennym i w ogóle – całym naszym bantustanem – aż do 1984 roku, kiedy to w ramach wojny bezpieki cywilnej z wojskową zamordowany został ks. Jerzy Popiełuszko, a w rezultacie – w maju 1985 roku zdymisjonowany został ze wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych, to znaczy – z członka Biura Politycznego KC i ministra spraw wewnętrznych – generał Mirosław Milewski. W rezultacie SB została rozgromiona, a zadanie przeprowadzenia transformacji ustrojowej w naszym bantustanie zostało przejęte przez wywiad wojskowy.

Wykonując ustalenia poczynione przez Amerykanów i Sowieciarzy – konkretnie przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu USA i Władimira Kriuczkowa, szefa sowieckiej KGB, tubylczy wywiad wojskowy nawiązywał kontakty z przebywającą w „opozycji demokratycznej” tak zwaną „lewicą laicką”, czyli dawnymi stalinowcami w rodzaju Jacka Kuronia, żeby wokół nich zbudować „reprezentację społeczeństwa”, złożoną albo z konfidentów – jak np. Kukuniek – albo z pożytecznych idiotów – jak np. znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki. Z tymi środowiskami miało być „porozumienie”, natomiast „ekstremie” wywiad wojskowy wydał nieubłaganą walkę.

W rezultacie tej operacji wyłoniona została reprezentacja „społeczeństwa”, złożona z konfidentów oraz pożytecznych idiotów, z którą wywiad wojskowy, nazwany na tę okoliczność „stroną rządową”, zaaranżował widowisko telewizyjne pod tytułem „obrady okrągłego stołu” i podzielił się władzą nad mniej wartościowym narodem tubylczym, któremu powiedziano, że właśnie wyzwolił się od komunizmu. Jak pamiętamy, symbolem „upadku komunizmu” było powierzenie przywódcy tych „upadłych” komunistów – generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu – stanowiska prezydenta „wolnej Polski”.

Taktyka Tuska

Toteż spanikowany spadającymi słupkami sondaży, a zwłaszcza pomrukami dochodzącymi z niemieckich czeluści, obywatel Tusk Donald najwyraźniej przypomniał sobie „linię porozumienia i walki”, modyfikując ją stosownie do sytuacji. „Porozumienie” przeznaczone jest dla Niemiec – bo nikt przytomny w Polsce chyba nie uważa, że obywatel Tusk Donald, z którego Niemcy zrobili człowieka, kiedykolwiek ośmieli się kąsać rękę, która przywiodła go na stanowisko szefa tubylczego vaginetu. Takiego człowieka szczęśliwie w Polsce nie ma, co oznacza, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy jeszcze nie utracił do końca poczucia rzeczywistości. No dobrze – więc wprawdzie obywatel Tusk Donald próbuje zamarkować „walkę” z Niemcami, ale tak naprawdę – liczy na to, iż Niemcy nie będą zachowywać się aż tak bezczelnie – i tego dotyczy ewentualne „porozumienie” – natomiast w stosunku do obywateli, którzy bez inspiracji starych kiejkutów czy ABW przyłączyli się do Ruchu Obrony Granic, wydał nieubłaganą „walkę”.

Gdyby na fasadzie Ruchu Obrony Granic znalazł się jakiś jegomość z Komitetu Obrony Demokracji czy pani Marta Lempart ze Strajku Kobiet, co to kazałaby migrantom „wypierdalać”, a w ostateczności – nawet Babcia Kasia – to obywatel Tusk Donald żadnej wojny by temu ruchowi nie wypowiadał, pamiętając o „aferze hazardowej”, która o mały włos nie wysadziła go w powietrze. Skoro jednak tak się złożyło, że twarzą tego Ruchu stał się pan Robert Bąkiewicz, to obywatel Tusk Donald wie, że wydanie mu wojny jest całkowicie bezpieczne, bo będzie miał za sobą nie tylko Niemców, ale i tubylcze stare kiejkuty oraz abewiaków. Niemcy bowiem nie życzą sobie, by w bantustanie, właśnie szykowanym do przekształcenia w Generalną Gubernię, pojawiały się jakieś „ruchy obywatelskie”, a na podobnie nieubłaganym stanowisku stoją tubylcze bezpieczniackie watahy, dla których wszelkie niekontrolowane przez bezpiekę inicjatywy są traktowane jako zagrożenie dla „demokracji”, czyli kapitalizmu kompradorskiego, z którego bezpieka ciągnie grubą rentę.

Mobilizacja

Ale nie tylko obywatel Tusk Donald i jego faktotum, czyli pan minister Tomasz Siemoniak, sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie typowego człowieka niezdolnego – ale być może taki właśnie jest i obywatelu Tusku i niemieckiej BND u nas potrzebny – włączył się do wojny z Ruchem Obrony Granic. O głębokości i skali mobilizacji świadczy wystąpienie obywatela Terlikowskiego Tomasza. Jak wiadomo, obywatel Terlikowski Tomasz jest tak zwanym „katolikiem zawodowym”, a przy tym „filozofem” – chociaż nie takim tęgim jak Wasilij Wasilijewicz Dokuczajew, „filozof gleboznawca, społecznik i demokrata”, o którym rozpisywał się „Mały Słownik Filozoficzny Akademii Nauk ZSRR” z 1953 roku – który dorabia sobie na bułeczkę i masełko w rozmaitych postępowych rozgłośniach, gdzie przynajmniej od czasu do czasu musi zapalać ogarek diabłu. Otóż obywatel Terlikowski Tomasz w przystępie fali miłości bliźniego oświadczył, że policja powinna wszystkich tych uczestników Ruchu Obrony Granic „skuć”, a następnie – „wywieźć”. Obywatel Terlikowski Tomasz wprawdzie taktownie powstrzymał się od wskazania kierunku, w którym trzeba by tych wszystkich delikwentów „wywieźć”, ale i bez tego możemy się domyślić, że do chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, które – tylko patrzeć – jak będą musiały zostać ponownie wyremontowane i uruchomione – żeby w Generalnej Guberni osoby dokonujące tchórzliwych zamachów na niemieckie dzieło odbudowy, mogły zostać potraktowane zgodnie z przeznaczeniem.

Okazało się jednak, że obywatel Terlikowski Tomasz był tylko zwiastunem głównego uderzenia, którego właśnie dokonała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Wyraziła ona właśnie „kategoryczny sprzeciw” wobec działań podejmowanych przez „samozwańcze” grupy „obrońców granic”. Zaapelowała do premiera i ministra sprawiedliwości z czarnym podniebieniem obywatela Bodnara Adama o „natychmiastową reakcję” i „ukrócenie” takich inicjatyw. Trzeba nam wiedzieć, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka dostaje regularny jurgielt od starego żydowskiego grandziarza finansowego Jerzego Sorosa, który od lat pozostaje w awangardzie promotorów rewolucji komunistycznej w Europie i Ameryce Północnej.

Jednym z narzędzi tej rewolucji jest zalanie Europy i Ameryki masą ludności murzyńskiej i azjatyckiej, żeby w ten sposób doprowadzić do całkowitego rozwodnienia, a w konsekwencji – likwidacji historycznych narodów europejskich – żeby przekształcić je w tak zwany „nawóz historii”. Pisał o tym jeszcze w 1923 roku Ryszard de Coudenhove-Kalergi w książce „Europa – mocarstwo światowe”, a w roku 1947, również świątek brukselski Altiero Spinelli, według którego historyczne narody europejskie trzeba „zlikwidować”, jako że świat miał z nich powodu tylko same zgryzoty.

Nie chodzi oczywiście o fizyczną eksterminację, tylko o przerobienie na „nawóz historii”, nad którym Żydowie nie tylko roztoczą swoją kuratelę, ale będą mieli komu pożyczać pieniądze na procent. Skoro grandziarz daje forsę, skoro płaci – to i wymaga – więc nic dziwnego, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka, posłusznie zareagowała na dźwięk znajomej trąbki – bo na obecnym etapie Żydowie ściśle koordynują nie tylko historyczną, ale i każdą inną politykę z Niemcami, więc nic dziwnego, że Helsińska Fundacja pryncypialnie zwalcza każdą inicjatywę skierowaną przeciwko interesom niemieckim. Żeby było śmieszniej, „na co dzień” Helsińska Fundacja Praw Człowieka wychwala pod niebiosa „społeczeństwo obywatelskie”, oparte o samoorganizację. Najwyraźniej jednak nie każda samoorganizacja jest godna pochwały.

Która zatem jest godna, a która nie? To proste, jak budowa cepa; ta, która na obecnym etapie odpowiada Żydom albo Niemcom jest godna pochwały, a tę, która ani jednym, ani drugim na obecnym etapie nie odpowiada – pryncypialnie potępiamy.

W tej sytuacji, żeby cnota nie pozostała bez nagrody, trzeba by opublikować nazwiska luminarzy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – żebyśmy wiedzieli, komu objawić naszą wdzięczność.

Oto zarząd: Maciej Nowicki – prezes, Piotr Kładoczny – wiceprezes, Małgorzata Szuleka – sekretarz, Aleksandra Iwanowska – członek i Marcin Wolny – skarbnik. A oto Rada: Danuta Przywara – przewodnicząca, Henryka Bochniarz, Ireneusz Cezary Kamiński, Andrzej Rzepliński, Wojciech Sadurski, Witolda Ewa Woydyłło-Osiatyńska i Mirosław Wyrzykowski – w swoim czasie wykładowca w szkole milicji i SB im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, potem wypromował na uczonego doktora p. Adama Bodnara i Wielce Czcigodnego Krzysztofa Śmieszka – członkowie.

Jeśli chodzi o panów Andrzeja Rzeplińskiego czy Wojciecha Sadurskiego, to to i owo wiadomo. Pan Rzepliński zasłynął z opinii, że tortury są dobrą metodą na poznanie prawdy – za co złośliwcy obdarzyli go przydomkiem „Starszego Torturanta”. Pan prof. Wojciech Sadurski jest chlubą światowej jurysprudencji, a ostatnio wykombinował, jakby tu jednak zapobiec objęciu urzędu prezydenta przez znienawidzonego obywatela Nawrockiego Karola. Inni – jak np. prezes fundacji, pan Nowicki – nie są aż tak znani, ale też są zdolni – podobno nawet do wszystkiego. No i właśnie możemy się o tym przekonać.

Niemcy i Żydowie mobilizują

Niemcy i Żydowie mobilizują

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    15 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5859

Obywatel Tusk Donald, najwyraźniej wystraszony spadającym poparciem dla Volksdeutsche Partei, oświadczył, że od 7 lipca przywraca kontrolę na granicy polsko-niemieckiej i polsko-litewskiej, a nawet – że wypowie konwencję ottawską, zakazującą produkcji, magazynowania i stosowania min przeciwpiechotnych, bo zamierza zaminować granicę polsko-białoruską. W odróżnieniu od kampanii prezydenckiej w Polsce, kiedy to Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje i niemiecki rząd udzieliły obywatelu Tusku Donaldu dyspensy na rozmaite myślozbrodnie żeby tylko wybory wygrał obywatel Trzaskowski Rafał z korzeniami, tym razem nie było słychać o żadnych dyspensach. Przeciwnie – z niemieckich czeluści zaczęły dobiegać pomruki, że co do tego całego Tuska tośmy się chyba pomylili, bo nie tylko przerżnął wybory prezydenckie, ale w dodatku nie potrafi spacyfikować Ruchu Obrony Granic, którego uczestnicy, biorąc sprawę ochrony granicy polsko-niemieckiej w swoje ręce, zaczęli utrudniać niemieckiej policji przerzucanie do Polski migrantów, których Niemcy chcieli się pozbyć.

Procedura – o ile można tu mówić o jakiejś procedurze – polegała na tym, że patrol niemieckiej policji wjeżdżał na terytorium Polski z migrantami, po czym zostawiał ich tak, jak stali, bez dokumentów i w ogóle – bez niczego. Polska Straż Graniczna, o ile ośmieliła się taki incydent zauważyć, to musiała tych migrantów zawieźć potem do jakiegoś ośrodka integracji cudzoziemców, gdzie delikwenci byli zakwaterowani, otrzymywali wikt i opierunek, a podobno nawet – kieszonkowe. W tej sytuacji nietrudno było zmobilizować mieszkańców przygranicznych okolic, by nie tylko wsparli Straż Graniczną, ale też przysporzyli poparcia opozycji, to znaczy – PiS–owi i Konfederacji – bo nie ma takiej rzeczy, z której nie można by wycisnąć korzyści politycznych. Toteż twarzą Ruchu Obrony Granic został pan Robert Bąkiewicz, co stało się przyczyną odkurzenia przez obywatela Tuska Donalda tak zwanej „linii porozumienia i walki”, którą generał Wojciech Jaruzelski proklamował był w latach 80-tych.

Linia porozumienia i walki polegała na tym, że bezpieka cywilna i wojskowa, która do połowy lat 80-tych zgodnie i w harmonii administrowała stanem wojennym i w ogóle – całym naszym bantustanem – aż do 1984 roku, kiedy to w ramach wojny bezpieki cywilnej z wojskową, zamordowany został ks. Jerzy Popiełuszko, a w rezultacie – w maju 1985 roku zdymisjonowany został ze wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych, to znaczy – z członka Biura Politycznego KC i ministra spraw wewnętrznych – generał Mirosław Milewski.

W rezultacie SB została rozgromiona, a zadanie przeprowadzenia transformacji ustrojowej w naszym bantustanie zostało przejęte przez wywiad wojskowy. Wykonując ustalenia poczynione przez Amerykanów i Sowieciarzy – konkretnie przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu USA i Władimira Kriuczkowa, szefa sowieckiej KGB, tubylczy wywiad wojskowy nawiązywał kontakty z przebywającą w „opozycji demokratycznej” tak zwaną „lewicą laicką”, czyli dawnymi stalinowcami w rodzaju Jacka Kuronia, żeby wokół nich zbudować „reprezentację społeczeństwa”, złożoną albo z konfidentów – jak np. Kukuniek – albo z pożytecznych idiotów – jak np. znany z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki.

Z tymi środowiskami miało być „porozumienie”, natomiast „ekstremie” wywiad wojskowy wydał nieubłaganą walkę. W rezultacie tej operacji wyłoniona została reprezentacja „społeczeństwa”, złożona z konfidentów oraz pożytecznych idiotów, z którą wywiad wojskowy, nazwany na tę okoliczność „stroną rządową” , zaaranżował widowisko telewizyjne pod tytułem „obrady okrągłego stołu” i podzielił się władzą nad mniej wartościowym narodem tubylczym, któremu powiedziano, że właśnie wyzwolił się od komunizmu. Jak pamiętamy, symbolem „upadku komunizmu” było powierzenie przywódcy tych „upadłych” komunistów, generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu, stanowiska prezydenta „wolnej Polski”.

Toteż spanikowany spadającymi słupkami sondaży, a zwłaszcza pomrukami dochodzącymi z niemieckich czeluści, obywatel Tusk Donald najwyraźniej przypomniał sobie „linię porozumienia i walki”, modyfikując ją stosownie do sytuacji. „Porozumienie” przeznaczone jest dla Niemiec – bo nikt przytomny w Polsce chyba nie uważa, że obywatel Tusk Donald, z którego Niemcy zrobili człowieka, kiedykolwiek ośmieli się kąsać rękę, która przywiodła go na stanowisko szefa tubylczego vaginetu. Takiego człowieka szczęśliwie w Polsce nie ma, co oznacza, że nasz mniej wartościowy naród tubylczy jeszcze nie utracił do końca poczucia rzeczywistości. No dobrze – więc wprawdzie obywatel Tusk Donald próbuje zamarkować „walkę” z Niemcami, ale tak naprawdę – liczy na to, iż Niemcy nie będą zachowywać się aż tak bezczelnie – i tego dotyczy ewentualne „porozumienie” – natomiast w stosunku do obywateli, którzy bez inspiracji starych kiejkutów, czy ABW przyłączyli się do Ruchu Obrony Granic, wydał nieubłaganą „walkę”.

Gdyby na fasadzie Ruchu Obrony Granic znalazł się jakiś jegomość z Komitetu Obrony Demokracji, czy pani Marta Lempart ze Strajku Kobiet, co to kazałaby migrantom „wypierdalać”, a w ostateczności – nawet Babcia Kasia – to obywatel Tusk Donald żadnej wojny by temu ruchowi nie wypowiadał, pamiętając o „aferze hazardowej”, która o mały włos nie wysadziła go w powietrze. Skoro jednak tak się złożyło, że twarzą tego Ruchu stał się pan Robert Bąkiewicz, to obywatel Tusk Donald wie, że wydanie mu wojny jest całkowicie bezpieczne, bo będzie miał za sobą nie tylko Niemców, ale i tubylcze stare kiejkuty oraz abewiaków. Niemcy bowiem nie życzą sobie, by w bantustanie, właśnie szykowanym do przekształcenia w Generalną Gubernię, pojawiały się jakieś „ruchy obywatelskie”, a na podobnie nieubłaganym stanowisku stoją tubylcze bezpieczniackie watahy, dla których wszelkie niekontrolowane przez bezpiekę inicjatywy są traktowane jako zagrożenie dla „demokracji”, czyli kapitalizmu kompradorskiego, z którego bezpieka ciągnie grubą rentę.

Ale nie tylko obywatel Tusk Donald i jego faktotum, czyli pan minister Tomasz Siemoniak, sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie typowego człowieka niezdolnego – ale być może taki właśnie jest i obywatelu Tusku i niemieckiej BND u nas potrzebny – włączył się do wojny z Ruchem Obrony Granic. O głębokości i skali mobilizacji świadczy wystąpienie obywatela Terlikowskiego Tomasza. Jak wiadomo, obywatel Terlikowski Tomasz jest tak zwanym „katolikiem zawodowym”, a przy tym „filozofem” – chociaż nie takim tęgim, jak Wasilij Wasilijewicz Dokuczajew „filozof gleboznawca, społecznik i demokrata”, o którym rozpisywał się „Mały Słownik Filozoficzny Akademii Nauk ZSRR” z 1953 roku – który dorabia sobie na bułeczkę i masełko w rozmaitych postępowych rozgłośniach, gdzie, przynajmniej od czasu do czasu, musi zapalać ogarek diabłu. Otóż obywatel Terlikowski Tomasz, w przystępie fali miłości bliźniego, oświadczył, że policja powinna wszystkich tych uczestników Ruchu Obrony Granic „skuć”, a następnie – „wywieźć”. Obywatel Terlikowski Tomasz wprawdzie taktownie powstrzymał się od wskazania kierunku, w którym trzeba by tych wszystkich delikwentów „wywieźć”, ale i bez tego możemy się domyślić, że do chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, które – tylko patrzeć – jak będą musiały zostać ponownie wyremontowane i uruchomione – żeby w Generalnej Guberni osoby dokonujące tchórzliwych zamachów na niemieckie dzieło odbudowy, mogły zostać potraktowane zgodnie z przeznaczeniem.

Okazało się jednak, że obywatel Terlikowski Tomasz był tylko zwiastunem głównego uderzenia, którego właśnie dokonała Helsińska Fundacja Praw Człowieka.

Wyraziła ona właśnie „kategoryczny sprzeciw” wobec działań podejmowanych przez „samozwańcze” grupy „obrońców granic”. Zaapelowała do premiera i ministra sprawiedliwości z czarnym podniebieniem obywatela Bodnara Adama o „natychmiastową reakcję” i „ukrócenie” takich inicjatyw. Trzeba nam wiedzieć, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka dostaje regularny jurgielt od starego żydowskiego grandziarza finansowego Jerzego Sorosa, który od lat pozostaje w awangardzie promotorów rewolucji komunistycznej w Europie i Ameryce Północnej. Jednym z narzędzi tej rewolucji jest zalanie Europy i Ameryki masą ludności murzyńskiej i azjatyckiej, żeby w ten sposób doprowadzić do całkowitego rozwodnienia a w konsekwencji – likwidacji historycznych narodów europejskich – żeby przekształcić je w tak zwany „nawóz historii

Pisał o tym jeszcze w 1923 roku Ryszard de Coudenhove-Kalergi w książce „Europa-mocarstwo światowe”- a w roku 1947 – również świątek brukselski Altiero Spinelli, według którego historyczne narody europejskie trzeba „zlikwidować”, jako że świat miał z nich powodu tylko same zgryzoty. Nie chodzi oczywiście o fizyczną eksterminację, tylko o przerobienie na „nawóz historii”, nad którym Żydowie nie tylko roztoczą swoją kuratelę, ale będą mieli komu pożyczać pieniądze na procent. Skoro grandziarz daje forsę, skoro płaci – to i wymaga – więc nic dziwnego, że Helsińska Fundacja Praw Człowieka, posłusznie zareagowała na dźwięk znajomej trąbki – bo na obecnym etapie Żydowie ściśle koordynują nie tylko historyczną, ale i każdą inną politykę z Niemcami, więc nic dziwnego, że Helsińska Fundacja pryncypialnie zwalcza każdą inicjatywę, skierowaną przeciwko interesom niemieckim.

Żeby było śmieszniej, „na codzień” Helsińska Fundacja Praw Człowieka wychwala pod niebiosa „społeczeństwo obywatelskie”, oparte o samoorganizację. Najwyraźniej jednak nie każda samoorganizacja jest godna pochwały. Która zatem jest godna, a która nie? To proste, jak budowa cepa; ta, która na obecnym etapie odpowiada Żydom, albo Niemcom jest godna pochwały, a tę, która ani jednym, ani drugim na obecnym etapie nie odpowiada – pryncypialnie potępiamy.

W tej sytuacji, żeby cnota nie pozostała bez nagrody, trzeba by opublikować nazwiska luminarzy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – żebyśmy wiedzieli, komu objawić naszą wdzięczność. Oto zarząd: Maciej Nowicki – prezes, Piotr Kładoczny – wiceprezes, Małgorzata Szuleka – sekretarz, Aleksandra Iwanowska – członek i Marcin Wolny – skarbnik. A oto Rada: Danuta Przywara – przewodnicząca, Henryka Bochniarz, Ireneusz Cezary Kamiński, Andrzej Rzepliński, Wojciech Sadurski, Witolda Ewa Woydyłło-Osiatyńska i Mirosław Wyrzykowski – w swoim czasie wykładowca w szkole milicji i SB im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie, potem wypromował na uczonego doktora p. Adama Bodnara i Wielce Czcigodnego Krzysztofa Śmiszka – członkowie.

Jeśli chodzi o panów Andrzeja Rzeplińskiego, czy Wojciecha Sadurskiego, to to i owo wiadomo. Pan Rzepliński zasłynął z opinii, że tortury są dobrą metodą na poznanie prawdy – za co złośliwcy obdarzyli go przydomkiemStarszego Torturanta. Pan prof. Wojciech Sadurski jest chlubą światowej jurysprudencji, a ostatnio wykombinował, jakby tu jednak zapobiec objęciu urzędu prezydenta przez znienawidzonego obywatela Nawrockiego Karola. Inni – jak np. prezes fundacji, pan Nowicki – nie są aż tak znani, ale też są zdolni – podobno nawet do wszystkiego. No i właśnie możemy się o tym przekonać.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Błogosławiona wina!

Błogosławiona wina!

Stanisław Michalkiewicz  14 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5858

A wszystko mogłoby zostać zduszone w zarodku, gdyby redaktor Radia Wnet, w którym podczas rozmowy Grzegorz Braun dopuścił się najstraszliwszej myślozbrodni, zachował się na poziomie i zamiast przerywać wywiad, nie udusił natychmiast swojego rozmówcy własnymi rękami. Stało się jednak inaczej, wskutek czego wybuchła straszliwa afera, która – paradoksalnie – może przynieść błogosławione następstwa. Chodzi o to, że Grzegorz Braun został oskarżony o straszliwą myślozbrodnię, podnosząc jakieś wątpliwości co do Auszwicu, który – jak powszechnie wiadomo – jest fundamentem przemysłu holokaustu i to nie tylko w aspekcie finansowym, ale przede wszystkim – w aspekcie moralnym, dzięki czemu bezcenny Izrael może dzisiaj robić wszystko, czego innym państwom i narodom mniej wartościowym kraje i narody miłujące pokój i sprawiedliwość społeczną nigdy by nie wybaczyły.

Dzięki temu jednak pojawiła się szansa, by zapanowała powszechna zgoda i braterstwo nie tylko w skali międzynarodowej, ale również – co też nie jest bez znaczenia – w naszym bantustanie, rozdzieranym niezgodą, spowodowaną – co ujawnił pan red. Michnik Adam – nieposłuszeństwem części obywateli wobec zbawiennych pouczeń warszawskiego Judenratu. Ale szansa, to tylko szansa – i jeśli nie zostanie wykorzystana, to nadal w skali międzynarodowej będzie panowała niezgoda, a w naszym bantustanie może dojść do niewyobrażalnych paroksyzmów. Dlatego też, w poczuciu odpowiedzialności za płonącą planetę i w serdecznej trosce o przyszłość świata i naszego bantustanu, pozwalam sobie wysunąć projekt racjonalizatorski, który tę wyjątkową szansę pozwoli wykorzystać.

Chodzi o to, że myślozbrodnię Grzegorza Brauna potępili nie tylko Żydowie – co byłoby sprawą oczywistą – ale również J.Em. Grzegorz kardynał Ryś, zwracając uwagę, że myślozbrodnie godzące w przemysł holokaustu stanowią grzech wołający o pomstę do Nieba. Ze słowami potępienia pośpieszył oczywiście obywatel Tusk Donald i pnący się do wyższych grządek Książę-Małżonek – ale również Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, a także – politykowie Konfederacji. Wreszcie – Grzegorza Brauna potępił również pan prezydent Andrzej Duda. Wszystko to razem stwarza szansę na odwrócenie fatalnych tendencji na świecie i w naszym bantustanie – oczywiście pod warunkiem, że podniesiony klangor będzie wstępem do uderzenia w czynów stal. Co przystoi czynić – to wskazała w „Gazecie Wyborczej” siostra Grzegorza Brauna, pani Monika – ta sama, co to do niedawna myślała, że jest Żydówką. Tym razem jednak już nic nie myślała, tylko oświadczyła, że potrzebna jest „reakcja państwa”. Wprawdzie z czeluści prokuratury dobiegają głosy o jakimści „postępowaniu” – ale diabli wiedzą, kiedy i czym się ono skończy – podczas gdy tu trzeba kuć żelazo, póki gorące.

Dlatego też podsuwam pomysł racjonalizatorski, by Sejm uchwalił ustawę incydentalną, o ukaraniu Grzegorza Brauna śmiercią przez zagazowanie. Takie pomysły ustaw incydentalnych pojawiały się już wcześniej – ale napotykały na przeszkodę, jak nie w postaci niesnasek w koalicji wspierającej vaginet obywatela Tuska Donalda, to w postaci weta pana prezydenta Andrzeja Dudy. W tym przypadku taka obawa nie zachodzi, bo skoro wszystkie siły polityczne zgodnie potępiają myślozbodnię Grzegorza Brauna, to nie będą stosowały żadnej obstrukcji parlamentarnej w przypadku wspomnianej ustawy. Nie ma też obawy, by pan prezydent Andrzej Duda ośmielił się ją zawetować, skoro wspomnianą myślozbodnię przecież pryncypialnie potępił. W ten sposób ustawa incydentalna o uśmierceniu Grzegorza Brauna przez zagazowanie zyska solidną i niepodważalną podstawę prawną – żeby również pod tym względem wszystko było gites tenteges.

No dobrze – ale gdzie powinno nastąpić to zagazowanie? Najlepiej byłoby w Auszwicu, ale Auszwic odpada z powodu tego, że tamtejsze komory gazowe przystosowane są raczej dla turystów, a nie do gazowania. Jest jednak alternatywa w postaci obozu na Majdanku w Lublinie. Jest tam mała komora gazowa, którą pamiętam jeszcze z wycieczki, kiedy miałem lat 8. Nasza grupa weszła do tej komory, ktoś zamknął drzwi i przez chwilę mieliśmy wszyscy wrażenie autentyzmu. Bardzo sobie to przeżycie cenię, bo w jednej chwili zrozumiałem, że te wszystkie dyrdymały o równości i braterstwie, to tylko tak, żeby było ładniej – a prawda wygląda właśnie tak. Poza tym, w tej komorze nie używano Cyklonu B, tylko poczciwego tlenku węgla, zwanego potocznie czadem. Był on zmagazynowany w dwu stalowych butlach, których kurki odkręcał dyżurny SS-man, obserwując skutki przez zakratowane okienko. Myślę, że z dostarczeniem na Majdanek czadu nie byłoby problemu – ale kto miałby odkręcić kurki, kiedy już Grzegorz Braun znalazłby się w środku, a drzwi zostałyby zaryglowane?

Tu cennej wskazówki dostarcza Warłam Szałamow, wspominając w swoich „Opowiadaniach kołymskich” o starym czekiście, który opowiadał, że za czasów Feliksa Dzierżyńskiego, jak któryś śledczy wnioskował wobec więźnia karę śmierci, to musiał go zastrzelić osobiście. Coś w tym jest, bo jak sprawdzić, czy ktoś naprawdę wierzy w to, co głosi? Pewności może nam dostarczyć albo gotowość zabijania w imię głoszonych zasad, albo poświęcenia własnego życia. Poświęcenia własnego życia raczej bym się od nikogo nie domagał, bo np. J. Em. Grzegorz kardynał Ryś na pewno jeszcze niejednego dokona, podobnie, jak Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, bez którego obywatel Tusk Donald mógłby poczuć się osierocony. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by kurki od butli z czadem odkręcały osobistości, które Grzegorza Brauna tak pryncypialnie potępiły.

Żeby nikt nie poczuł się wykluczony, ani stygmatyzowany np. ze względu na przekonania religijne, polityczne lub przynależność narodową, proponowałbym, żeby wszyscy, którzy pryncypialnie Grzegorza Brauna potępili, odkręcali kurki parami.

W pierwszej parze – J. Em. Grzegorz kardynał Ryś i Naczelny Rabin RP, pan Schuldrich, pieczętując w ten sposób dialog z judaizmem.

W parze drugiej – obywatel Tusk Donald i Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, kładąc fundamenty pod zgodę narodową.

W parze trzeciej – premier rządu jedności narodowej Izraela Beniamin Netanjahu i pan prezydent Andrzej Duda – a uczestników kolejnych par mógłby wyłonić ludowy konkurs z nagrodami.

Należałoby całości nadać godną oprawę, zgromadzić tłumy z rozwiniętymi sztandarami i orkiestry, które grałyby stosowne szlagiery, np. „Tango milonga, tango mych marzeń i snów, niechaj ostatni raz usłyszę…” – i tak dalej. Jestem pewien, że po takim przeżyciu nikt już nie miałby ochoty bluźnić przeciwko przemysłowi holokaustu – a o to przecież chodzi.

Stanisław Michalkiewicz

Zacieranie granicy między rzeczywistością a fikcją

Zacieranie granicy między rzeczywistością a fikcją

13.07.2025 Stanisław Michalkiewicz

Nawet marszałek Sejmu obywatel Hołownia Szymon zauważył, że w przypadku młodych ludzi granica między medialną fikcją a rzeczywistością coraz bardziej się zaciera i dlatego postulował, by uczniowie nie mogli w szkołach korzystać w telefonów komórkowych. Ale nie tylko młodzież jest narażona na zatarcie granicy między rzeczywistością i fikcją i nie tylko z powodu telefonów komórkowych.

Na obywateli dojrzałych telefony może aż tak nie działają, za to działają na nich jeszcze mocniej niezależne media głównego nurtu. Chytrze prezentują one swoim entuzjastom, wśród których oczywiście przeważają mikrocefale, fikcyjny obraz świata jako obraz rzeczywisty. Na przykład – ostatnie rewelacje o niedoszłym zamachu na ukraińskiego prezydenta Zełenskiego na lotnisku w Rzeszowie.

Prezydent Zełenski najwyraźniej poczuł się zapomniany w związku ze skupieniem uwagi świata na konflikcie amerykańsko-izaraelsko-irańskim – co przekłada się na wyniki finansowe Ukrainy – w związku z czym Służba Bezpieki Ukrainy do spółki z tubylczymi bezpieczniakami z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego dostała rozkaz ogłoszenia rewelacji o niedoszłym zamachu. Już sam opis okoliczności – że próbowano i drona, i snajpera aż wreszcie znaleziono jakiegoś wojskowego emeryta, co z miłości do socjalizmu postanowił zamordować prezydenta Zełenskiego, ale z powodu demencji chyba zapomniał, o kogo chodzi, bo prezydentowi Zełenskiemu jak wiadomo, nic się nie stało. Co z żyrowania takich bredni mają bezpieczniacy z ABW – tajemnica to wielka, chociaż dzięki osobistym doświadczeniom z abewiakami mogę rzucić na to trochę światła.

Oto za pierwszego vaginetu obywatela Tuska Donalda ABW prowadziła operację „Menora”, to znaczy – wszczęła sprawę operacyjnego rozpracowania przeciwko prof. Jerzemu Robertowi Nowakowi, Waldemarowi Łysiakowi i mnie. Chodziło o to, że ponoć planowaliśmy na rocznicę powstania w getcie warszawskim zrobić coś tak okropnego, że nawet między sobą utrzymywaliśmy to w tajemnicy – aż dopiero energiczna akcja ABW położyła kres tym knowaniom.

Domyślam się tedy, że prawdziwe w tej całej sprawie były tylko pieniądze, które sobie abewiacy powypłacali za udaną operację udaremnienia knowań. W przypadku niedoszłego zamachu na prezydenta Zełenskiego może być podobnie – ciekaw jestem tylko, ile dostali za prezentowanie z całą powagą tych rewelacji funkcjonariusze Propaganda Abteilung z niezależnych mediów głównego nurtu – czy też zostało to wliczone do obowiązków „sług narodu ukraińskiego”. Na przykład Judenrat ogłosił ostatnio, że ukraińscy uchodźcy, których Rzeczpospolita wzięła na swoje utrzymanie, stanowią dla Polski prawdziwy dar Niebios, bo to właśnie oni wypracowują tubylczy Produkt Krajowy Brutto.

Co Judenrat i w ogóle Żydowie z tego mają, to sprawa osobna, ale nie będziemy tu tego rozbierać, bo na razie chodzi tylko o zacieranie granicy między rzeczywistością a fikcją.
Okazuje się, że jest to rutynowa praktyka również w stosunkach międzynarodowych, zwłaszcza gdy osobami dramatu stają się politycy demokratyczni, dla których obraz medialny jest równie ważny, a może nawet ważniejszy niż obraz rzeczywisty. Jednym z takich polityków demokratycznych jest amerykański prezydent Donald Trump.

Usiłuje on zaprezentować się jako mąż, który – jak mawiają wymowni Francuzi – fait la pluie et le beau temps, czyli robi deszcz i pogodę, to znaczy – kręci całym światem według swego uznania. Tymczasem izraelski kacyk Beniamin Netanjahu na oczach całego świata ostentacyjnie zlekceważył jego zakazy i zaatakował złowrogi Iran, a na domiar złego izraelscy cadykowie dyskretnie kazali amerykańskiemu prezydentowi, by stanął u boku bezcennego Izraela, bo inaczej będzie z nim brzydka sprawa. Tedy prezydent Trump wprost wylazł ze skóry, by nie stracić prestiżu, tylko pokazać światowej gawiedzi, że to on pociąga za sznurki. Spełnienie polecenia cadyków w sprawie nalotu „car-bombami” na irańskie podziemne instalacje nuklearne wymagało bowiem trochę czasu na przygotowanie operacji, którą prezydent Trump wyzyskał do medialnego puszenia się, że to niby „nikt” nie wie, co on zrobi – i tak dalej.

Cadykom oczywiście to nie przeszkadzało, bo ich interesuje prawdziwa władza, a nie jej medialne pozory – ale w końcu, gdy tempus deliberandi minął, Ameryka posłusznie wysłała nad Iran bombowce z „car-bombami”. Jeszcze nie opadł kurz po wybuchach, a już i pentagoniaki i sam prezydent Trump otrąbili sukces w tonie wykluczającym jakikolwiek sprzeciw. Funkcjonariusze Propaganda Abteilung w Ameryce i wśród wasali USA na świecie przyjęli te przechwałki do aprobującej wiadomości, dzięki czemu sprawa przywrócenia nadszarpniętego prestiżu amerykańskiego prezydenta na odcinku medialnym została jako tako zaklajstrowana. Również izraelski kacyk Beniamin Netanjahu zrozumiał, że nie ma co przeciągać struny i wylewnie prezydentowi Trumpowi podziękował, co wprawiło tego ostatniego w prawdziwą euforię.

Tymczasem złowrogi Iran dał do zrozumienia, że może zaminować cieśninę Ormuz. Na tak poważną zastawkę, która mogłaby obnażyć bezsilność amerykańskiego prezydenta, Donald Trump zareagował przestrogą, żeby nie stawać po stronie „wroga”. Do kogo ta przestroga mogła być skierowana? Przecież nie do Iranu, tylko ot tak – w przestrzeń, żeby na gawiedzi zrobić wrażenie, że sytuacja jest pod kontrolą. Toteż Iran, chociaż oczywiście złowrogi, nie tylko taktownie wstrzymuje się z zaminowaniem wspomnianej cieśniny, ale w dodatku przed wykonaniem uderzenia dalekonośnymi kartaczami na amerykańską bazę w Katarze ze sporym wyprzedzeniem o tym ataku oznajmił, dzięki czemu i on mógł nie stracić prestiżu i zasłużyć na podziękowanie ze strony prezydenta Trumpa, który już całkiem odzyskał wigor i znowu zaczął odgrywać przedstawienie ze sobą w roli głównej jako nadziei dla świata.

Przypomina to trochę niedawny konflikt między Indiami i Pakistanem, kiedy to jedni i drudzy wprawdzie musieli reagować, by nie stracić prestiżu, ale starali się, by nikomu nie zrobić krzywdy. Pokazuje to, że nie tylko stosunki międzynarodowe, ale i wojny w coraz to większym stopniu ulegają rytualizacji, wskutek czego nie wiadomo do końca, czy mamy rzeczywiście do czynienia z wojną czy tylko – z jej umiejętnym markowaniem. Toteż, chociaż prezydent Trump ogłosił w nocy z poniedziałku na wtorek 24 czerwca zawieszenie broni między złowrogim Iranem a bezcennym Izraelem, to obydwa te państwa po staremu oskarżają się nawzajem o obrzucanie się dalekonośnymi kartaczami. Nie tylko bowiem prezydent Trump nie chce stracić prestiżu. Iran też nie chce, a izraelski kacyk nawet gdyby chciał, to nie może przerwać wojny, bo to jego jedyna ucieczka.

Przesilenie w gnieździe szerszeni?

Przesilenie w gnieździe szerszeni?

Stanisław Michalkiewicz„Goniec” (Toronto)    13 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5857

Wojna o praworządność, która zapowiadała się co najmniej na 14 fajerek, najwyraźniej spaliła na panewce. 1 lipca odbyło się posiedzenie Sądu Najwyższego, to znaczy – „nieuznawanej” i przez Juderat i przez vaginet obywatela Tuska Donalda i przez Reichsfuhrerin Urszulę Wodęleje i przez ETS w Luksemburgu Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, która orzekła, że wybory prezydenckie, które wygrał obywatel Nawrocki Karol, są ważne.

Co ciekawe, w posiedzeniu wzięli udział również dwaj sędziowie, którzy też legalność tej Izby kwestionują – ale chyba nie do końca, skoro biorą udział w jej pracach i inkasują za to forsę. „Jak forsa – to mi wsuń ją, jak sojusz – to z Rumunią” – pisał jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński, którego – jak się okazało – musiały chyba wspierać proroctwa. W dodatku w posiedzeniu tym wziął również – obok przewodniczącego Państwowej Komisji Wyborczej, pana sędziego Marciniaka – również obywatel Bodnar Adam, piastujący w vaginecie obywatela Tuska Donalda fuchę ministra sprawiedliwości.

O ile pan sędzia Marciniak zachowywał się normalnie, o tyle obywatel Bodnar sprawiał wrażenie, jakby udawał głupka. Zresztą może nikogo nie udawał, tylko naprawdę nie zdawał sobie sprawy, w czym właściwie uczestniczy? Najwyraźniej bowiem wydawało mu się, że uczestniczy w posiedzeniu mającym na celu badanie zasadności protestów wyborczych, aż jeden z sędziów zwrócił mu uwagę, że Izba protesty już rozpatrzyła, a obecne posiedzenie ma na celu wydanie orzeczenia w kwestii ważności wyborów. Nie było to zresztą jedyne zwrócenie uwagi obywatelowi Bodnarowi, bo gdy zaczął podważać legalność Izby, jedna z sędziów przypomniała mu, że w roku 2023, ta sama Izba orzekła o ważności wyborów parlamentarnych, w których obywatel Bodnar Adam uzyskał mandat senatora. – Nie przypominam sobie, by wtedy Pan, ani nikt inny podważał legalności tego orzeczenia – powiedziała sędzia. A teraz co? Będzie Pan głosił, że jest Pan „neosenatorem”? Więc chociaż obywatel Bodnar odgrażał się, że zagoni swoich prokuratorów, by przeliczyli karty do głosowania w bodajże 300 komisjach, sąd orzekł, ze wybory były ważne.

Tymczasem stare kiejkuty i abewiaki najwyraźniej nie wiedziały, czy mają wyganiać agenturę na ulice, żeby robiła zadymy, czy nie. W rezultacie tylko Judenrat puścił pryncypialnego bąka pani prof. Łętowskiej Ewy, która w pełnych goryczy słowach, nieubłaganym palcem wytykała Sądowi Najwyższemu „hipokryzję” i wiele innych ludzkich przywar. Był to jednak nawet nie kapiszon tylko kopeć – i na tym, jak na razie, wojna o praworządność się zakończyła. W tej sytuacji nie bardzo wiadomo, w jakim celu obywatel Bodnar zagonił swoich prokuratorów do przeliczania głosów w 300 komisjach. To posuniecie bowiem miało na celu przewlekanie momentu orzeczenia przez SN o ważności wyborów prezydenckich, aż minie stosowny termin, no a wtedy obywatel Hołownia Szymon miał odmówić zwołania Zgromadzenia Narodowego, przed którym obywatel Nawrocki Karol, jako prezydent-elekt nie zlożyłby przysięgi i nie mógł objąć urzędu, a w tej sytuacji pełniącym obowiązki prezydenta zostałby obywatel marszałek Hołownia Szymon. Ale obywatel Hołownia Szymon oświadczył, że jak ktoś chce robić zamach stanu, to bez niego – no i tak świetnie zapowiadająca się wojna o praworządność została zakończona, zanim jeszcze się zaczęła….

Również dlatego, że obywatela Tuska Donalda dopadły inne zgryzoty. Oto jakaś Schwein opublikowała sondaż, z którego wynikał gwałtowny spadek notowań Volksdeutsche Partei, która została zdystansowana przez znienawidzone PiS. W rezultacie spanikowany obywatel Tusk Donald nie tylko ogłosił, że od 7 lipca przywraca kontrole na granicach z Niemcami i Litwą – ale że wypowie też konwencję ottawską o zakazie produkcji, magazynowania i stosowania min przeciwpiechotnych – bo postanowił zaminować granicę z Białorusią i Rosją. Jak tam będzie, tak tam będzie – ale panika obywatela Tuska Donalda była dla wszystkich oczywista. Znalazł się on jednak między młotem i kowadłem, bo Niemcy przyjęły jego buńczuczną deklarację z niezadowoleniem, wyrażając nawet w mediach wątpliwości, czy z tym całym obywatelem Tuskiem Donaldem, to nie była jakaś pomyłka. Próbuje tedy wybrnąć z tej sytuacji przy pomocy „linii porozumienia i walki” jaką generał Jaruzelski proklamował w latach 80-tych. Wtedy chodziło o to, by wywiad wojskowy porozumiał się z „lewicą laicką”, czyli dawnymi stalinowcami, co do podziału władzy nad mniej wartościowym narodem tubylczym, a potem – żeby razem z nią zwalczał tak zwaną „ekstremę”, czyli tę cześć opozycji demokratycznej, która nie ufała ani wywiadowi wojskowemu, ani „lewicy laickiej

W rezultacie wywiad wojskowy, we współpracy z „lewicą laicką” i konfidentami w rodzaju Kukuńka, wyselekcjonował sobie taką reprezentację społeczeństwa, do której miał zaufanie i przy jej udziale urządził widowisko telewizyjne pod tytułem „Obrady Okrągłego Stołu”, którego celem było pokazanie opinii publicznej, jak to następuje obalenie komuny. Wisienką na torcie był wybór przywódcy owych „upadłych” komunistów, generała Jaruzelskiego na prezydenta „wolnej Polski”.

Obecnie „linia porozumienia i walki”, proklamowana przez obywatela Tuska Donalda polega na cichym porozumieniu z Niemcami – że to przywrócenie selektywnych kontroli na granicy, to tylko takie makagigi na użytek publiczności, natomiast nieubłaganą walkę wyda Ruchowi Obrony Granic, którego zarówno Niemcy, jak i Żydowie, co to forsą starego grandziarza finansują Helsińską Fundację Praw Człowieka, no i wreszcie – zawodowy katolik, pan red. Terlikowski Tomasz – sobie nie życzą. Trochę to dziwne, bo na codzień Helsińska Fundacja bardzo popiera „samoorganizowanie się” społeczeństwa obywatelskiego – ale jak Żydowie i Niemcy tupną nogą, to natychmiast ćwierka z całkiem innego klucza.

Bo rzeczywiście – kto to widział, żeby w bantustanie właśnie przerabianym na Generalną Gubernię pojawiały się jakieś „straże graniczne”, czy inne obywatelskie samowolki?

Więc kiedy na granicy z Niemcami tak zwane „służby” już solą mandaty uczestnikom patroli „Straży Granicznej”, a tylko patrzeć, jak będą ich zawlekać przed oblicza niezawisłych sądów, które przyklepią im piękne wyroki – w koalicji rządowej zawrzało, niczym w gnieździe szerszeni.

Oto obywatel Hołownia Szymon w ubiegły czwartek przed północą, pojawił się w mieszkaniu Wielce Czcigodnego Bielana Adama. Jakby tego było mało, przybył tam również wicemarszałek Senatu, Wielce Czcigodny Michał Kamiński z PSL, a wreszcie – sam Naczelnik Państwa Kaczyński Jarosław. Te „nocne rodaków rozmowy” miały na celu „ratowanie Polski” – ale pojawiły się podejrzenia, że tak naprawdę chodzi o dokonanie przesilenia rządowego, poprzez odwrócenie sojuszy przez PSL i Polskę 2050 i pozbawienie w ten sposób vaginetu obywatela Tuska Donalda wiekszości w Sejmie. Postulowałem coś takiego już w styczniu br. i być może ktoś to usłyszał i uderzył w czynów stal. Na razie zarówno obywatel Hołownia Szymon, jak i wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz wszystkiemu zaprzeczają, ale właśnie zbliża się zapowiedziana na 15 lipca przez obywatela Tuska Donalda „rekonstrukcja rządu”, obejmująca zdymisjonowanie co najmniej 20 procent członków vaginetu, więc „jeśli nie teraz – to kiedy i jeśli nie my – to kto?”. Chodzi oczywiście o „ratowanie Polski”, a dla Polski – wiadomo: nie ma takiego poświęcenia, którego nie można by dokonać.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Antysemityzm Wielce Czcigodnej Nowackiej Barbary

Antysemityzm Wielce Czcigodnej Nowackiej Barbary

Stanisław Michalkiewicz „Prawy.pl” (prawy.pl)    12 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5856

Wprawdzie w demokracji, w odróżnieniu od pierwszej komuny, nie brakuje papieru toaletowego, ale dla większej ostentacji można zrobić wyjątek. Adam Grzymała Siedlecki wspomina, jak to we wczesnej młodości mieszkał w warszawskiej, XVIII-wiecznej jeszcze kamienicy, która nie miała urządzeń sanitarnych, w związku z czym ubikacja znajdowała się na podwórzu. W kamienicy tej mieszkały dwie siostry, starsze damy, z pretensjami do sfer arystokratycznych. Nie bardzo miały już czym imponować pozostałym mieszkańcom, ale w jednej dziedzinie się wyróżniały. Kiedy jedna, czy druga maszerowała przez podwórze do ubikacji, ostentacyjnie trzymała w dłoni pęk papieru welinowego, który miał wieńczyć dzieło. Tym papierem welinowym dźgały sąsiadów w chore z zawiści oczy.

Wspominam o tym w związku z deklaracją Wielce Czcigodnej feministry Nowackiej Barbary, która w vaginecie obywatela Tuska Donalda dostała z rozdzielnika fuchę kierowniczki resortu edukacji. Jej ambicją jest wyszkolenie młodzieży, a zwłaszcza panienek płci żeńskiej w dziedzinie seksualnej – żeby na etapie, gdy Polska zostanie już przekształcona w Generalną Gubernię, potrafiły dogodzić Herrenvolkowi, czyli rasie panów, na czele której, jak już dzisiaj wiadomo, stoją Żydowie. W tym celu konsekwentnie usuwa wszystkie przeszkody, jakie spotyka na swojej drodze, zwłaszcza w postaci religii.

Fałszywe pogłoski, jakie w związku z tym krążą, głoszą, że to z powodu pochodzenia feministry, która jakoby jest wnuczką księdza. Jak tam było, tak tam było, ale niepodobna nie zauważyć, że w tej zapamiętałości, jaka vaginessie Nowackiej Barbarze towarzyszy w dziedzinie religii, może rzeczywiście być coś osobistego. Takie same podejrzenia rodzą się w przypadku pana mec. Artura Nowaka, który w towarzystwie byłego ojczyka-jezuity, prof. Stanisława Obirka, zajmuje się obsrywaniem Kościoła katolickiego. Pan mec. Nowak twierdzi, że w młodości wybzykali go dwaj księża. Jak tam było, tak tam było – ale czy właśnie nie to jest przyczyną, że pan mec. Nowak zaczął pisać książki i w ogóle – stał się człowiekiem sławnym? Nie jest on zresztą wyjątkiem; są również kobiety, które dzięki bliskim spotkaniom III stopnia z osobami duchownymi, stały się damami i pisarkami. Może stałyby się damami i pisarkami i bez tych bliskich spotkań – ale pewności mieć nie możemy – bo cóż właściwie mogłyby wtedy opisywać, podobnie jak pan mec. Artur Nowak?

Mój przyjaciel z czasów studenckich, cieszący się reputacją pożeracza serc niewieścich, wielokrotnie powtarzał mi, że jeśli już jakiejś damie ściera się puszek niewinności, to należy w zamian dostarczyć jej przeżyć. W przypadku osób twierdzących, że w przeszłości miały bliskie spotkania III stopnia z osobami duchownymi, tak właśnie musiało być, bo jeszcze po 30, a nawet 40 latach, nie bez pewnej melancholii, przypominają sobie tak zwane „momenty” – a że czasy mamy ciężkie, to nawet próbują wydostać z tego szmalec.

A czasy mamy ciężkie w związku z proklamowanym przez Reichsfuhrerin Urszulę Wodęleje tak zwanym „zrównoważonym wzrostem”. Na czym polega zrównoważony wzrost? Na tym, że wszystko rośnie jednocześnie – przede wszystkim – ceny. W związku z tym coraz więcej ludzi próbuje wydostać szmal, skąd się tylko da, tak – jak to ujął poeta w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” – „jak za okupacji z Żyda”.

Wracając do vaginessy z vaginetu obywatela Tuska Donalda, czyli Wielce Czcigodnej Nowackiej Barbary, to w swoim czasie wydała ona rozporządzenie o zmniejszeniu liczby godzin religii i etyki do jednej tygodniowo. Sęk w tym, że art. 12 ust. 2 ustawy o systemie oświaty wymaga, by rozporządzenie regulujące sposób nauczania religii w szkołach publicznych, było wydane „w porozumieniu” w władzami kościelnymi – a w tym przypadku żadnego takiego „porozumienia” nie było. Dlatego też Trybunał Konstytucyjny uznał, że rozporządzenie Wielce Czcigodnej feministry Nowackiej Barbary jest „niekonstytucyjne”. Tymczasem Ministerstwo Edukacji daje do zrozumienia, że na podstawie tego niekonstytucyjnego rozporządzenia, już od września br. liczba godzin nauczania religii w szkołach publicznych zmniejszy się do jednej tygodniowo.

To stanowisko Ministerium Edukacji bierze się stąd, iż Wielce Czcigodna Nowacka Barbara uważa, że „grupa udająca trybunał wraz z biskupami podważa działanie rządu”. Chodzi o to, że Judenrat „Gazety Wyborczej” pełniący w naszym bantustanie funkcję nadrzędnego organu władzy, pewnego dnia zadekretował, iż „nie uznaje” Trybunału Konstytucyjnego, który, zgodnie z wytycznymi Głównego Zarządu Politycznego Armii Czerwonej, Judenrat nazwał „trybunałem Julii Przyłębskiej”. Obecnie, chociaż prezesem TK jest pan Bogdan Święczkowski, Judenrat nadal tego trybunału „nie uznaje” a za nim, jak za panią matką, „nie uznaje” go stado autorytetów moralnych oraz mikrocefale, których wybitną przedstawicielką jest właśnie Wielce Czcigodna vaginessa z vaginetu obywatela Tuska Donalda, obywatelka Nowacka Barbara. Ciekawe, że akurat stojący na czele Judenratu „Gazety Wyborczej” pan red. Adam Michnik utrzymywał, że Żydów w Polsce „nie ma”. W tej sytuacji aż strach pomyśleć, co by to było, gdyby „byli”?

Bo trzeba nam wiedzieć, że widoczna niechęć Wielce Czcigodnej Nowackiej Barbary do religii katolickiej ma charakter jawnie antysemicki. Chodzi o to, że zwłaszcza w pierwszej fazie nauczania, edukacja ta obejmuje tak naprawdę naukę żydowskiej historii plemiennej, tyle, że podanej w religijnym sosie. Zwrócił na to uwagę jeszcze w XIX wieku brytyjski polityk pochodzenia żydowskiego, nawiasem mówiąc – chrześcijanin – późniejszy premier Wielkiej Brytanii, Beniamin Disraeli. Przemawiając w Parlamencie wbrew stanowisku własnej partii, która uważała, że Rotschild, jako poseł do Izby Gmin, powinien złożyć przysięgę, której złożenia odmówił, jako niezgodnej z wyznawaną przezeń religią, Disraeli powiedział: „uczycie dzieci wasze historii żydowskiej, co niedziela śpiewacie hymny żydowskie. Właśnie jako chrześcijanin żądam, by Rotschild był przyjęty!

W odróżnieniu od Disraeliego, warszawski Judenrat stoi raczej na nieubłaganym gruncie całkowitego usunięcia znienawidzonego chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej naszego bantustanu – ale przypuszczam, że nie czyni tego z pobudek ideologicznych, tylko politycznych w przekonaniu, że usunięcie chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej sprawi, iż tubylcy zostaną poddani ideologicznej kurateli Judejczyków, którzy – jak zauważył w swojej ostatniej książce Mit starszych braci w wierze, pan red. Paweł Lisicki – ścisłe kierownictwo Kościoła katolickiego stopniowo poddają swojemu nadzorowi. W tej sytuacji Wielce Czcigodna obywatelka Nowacka Barbara wprawdzie może się podetrzeć welinowym papierem z orzeczeniem TK – ale powinna zachować ostrożność – jak podczas bliskiego spotkania III stopnia z jeżem.

Stanisław Michalkiewicz

Linia porozumienia i walki. Michalkiewicz

Linia porozumienia i walki

Stanisław Michalkiewicz 10 lipca 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5855

Wprawdzie nie zanosi się na to, by wybory parlamentarne odbyły się wcześniej, niż w roku 2027, przede wszystkim z powodu nieśmiałości pana prezydenta Andrzeja Dudy. Jak wiadomo, jest on bardzo bliskim przyjacielem amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, ale mimo tej zażyłości, nie potrafi przezwyciężyć onieśmielenia, które niekiedy wręcz go paraliżuje. Tak było w listopadzie 2018 roku, kiedy to odbył w Białym Domu 20-minutową rozmowę w cztery oczy – ale kiedy podczas urządzonego tego samego wieczoru w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie przyjęcia z okazji 100-letniej rocznicy odzyskania niepodległości, zapytano pana prezydenta, czy poruszył w tej rozmowie sprawę ustawy nr 447, pan prezydent odparł, że nie – bo strona amerykańska tego nie zaproponowała”.

Najwyraźniej i teraz prezydentowi Trumpowi nie przyszło do głowy, by zaproponować panu prezydentowi Dudzie przeprowadzenie w Polsce przesilenia rządowego, do którego niezawodnie by doszło, gdyby ktoś z Centralnej Agencji Wywiadowczej zadzwonił do wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza i powiedział jemu tak: wiecie, rozumiecie, Kosiniak, wy chyba jesteście przyjacielem Stanów Zjednoczonych, co? Na takie dictum wicepremier z pewnością odpowiedziałby po angielsku: tak toczno, Wasze Wieliczestwo! – No widzicie, Kosiniak – usłyszałby w odpowiedzi. – My tu do was z sercem na dłoni, a wy co? Pokażcie no jakiś dowód przyjaźni – ot na przykład – po co wam ten sojusz z folksdojczami? Pluńcie na nich, odwróćcie sojusze, a my pomyślimy, czy nie zrobić was premierem waszego bantustanu.

Niestety taki pomysł nie przyszedł do głowy prezydentu Donaldu Trumpu – ale być może by przyszedł, gdyby pan prezydent Andrzej Duda zręcznie mu go podsunął, nie czekając na przyzwolenie z jego strony. Jednak – jak mawiał pan Ignacy Rzecki z „Lalki” – „co tam marzyć o tem!” No to w jaki sposób pan prezydent Andrzej Duda zamierza zostać tubylczym premierem? Myśli, że kto mu to załatwi?

Mniejsza jednak o to, bo wszyscy rozumiemy, że z powodu nieśmiałości pana prezydenta Dudy o żadnym przesileniu rządowym w Polsce nie usłyszymy przynajmniej przed 6 sierpnia. Tymczasem sondażownie opublikowały sondaż, z którego wynika, że Volksdeutsche Partei została zdystansowana przez PiS, a w koalicji tworzącej vaginet obywatela Tuska Donalda wystąpiła masakra. Wprawdzie im dalej do wyborów, tym mniej trzeba przejmować się sondażami, bo sondażownie wykonują zamówienia na obstalunek – ale najwyraźniej obywatel Tusk Donald jeszcze nie ochłonął z wrażenia po wyborach prezydenckich przerżniętych przez obywatela Trzaskowskiego Rafała i na widok tego sondażu musiał się przelęknąć do tego stopnia, że zapowiedział nie tylko zamknięcie granicy z Niemcami i Litwą, ale nawet – wypowiedzenie konwencji ottawskiej o minach przeciwpiechotnych – bo zamierza zaminować granicę z Białorusią, żeby utrudnić migrantom przenikanie przez tę granicę, a poza tym – o czym nie trzeba głośno mówić – żeby zniechęcić miejscowych „aktywistów” do pełnienia roli przewodników i opiekunów. Muszę przypomnieć, że od razu to proponowałem, zamiast budować wielkim kosztem mur, przez który migranci podobno przechodzą, kiedy tylko chcą. Inna sprawa, że na zaminowaniu granicy nikt by się nie obłowił, natomiast przy budowie muru – aaa, to co innego! Teraz jednak mur stoi, forsa została rozdzielona, więc można śmiało granicę minować.

Zwraca jednak uwagę asymetria między planami uszczelnienia granicy wschodniej i uszczelnienia granicy zachodniej. O ile plan uszczelnienia granicy wschodniej nabiera charakteru radykalnego, o tyle plan uszczelnienia granicy zachodniej takim radykalizmem się nie charakteryzuje. Z deklaracji obywatela Tuska Donalda wynika bowiem, że w kwestii uszczelnienia granicy z Niemcami zamierza on stosować strategię deklarowaną przez generała Jaruzelskiego w latach 80-tych, to znaczy – „linię porozumienia i walki”. W tej strategii chodziło o to, by generał Jaruzelski porozumiał się ze swoimi konfidentami, albo z innego powodu zaufanymi przedstawicielami „lewicy laickiej”, a potem – żeby viribus unitis rozprawili się ze znienawidzoną „ekstremą”, co to próbowała sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów.

Ta strategia udała się w stu procentach; widowisko telewizyjne: „Obrady Okrągłego Stołu”, zostało obsadzone prawidłowo zarówno po stronie rządowej, jak i tak zwanej „społecznej” – dzięki czemu znaczna część obywateli myślała, że to wszystko naprawdę. Tym razem chodzi o coś innego. Obywatele zaniepokojeni bezradnością vaginetu obywatela Tuska Donalda wobec niemieckiej policji, która kiedy tylko chciała wjeżdżała sobie na polskie terytorium z transportami migrantów i ich tu zostawiała, niczym starosta kaniowski Mikołaj Bazyli Potocki, co to za jednego Żyda, któremu kazał udawać kukułkę i pod tym pretekstem zastrzelił, odesłał do zaprzyjaźnionego pana brata całą furmankę Żydów – no a Straż Graniczna musiała potem rozwozić delikwentów po „centrach integracji”, kwaterować ich, karmić, poić i tak dalej. Toteż obywatele postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i utworzyli „obywatelskie patrole”.

W tej sytuacji „linia porozumienia i walki” polega na tym, że obywatel Tusk Donald będzie się „porozumiewał” z Niemcami, a walkę prowadził z obywatelskimi patrolami. Niemcy to rozumieją i tak, jak wcześniej, to znaczy – podczas kampanii prezydenckiej – dali obywatelu Tusku Donaldu dyspensę na rozmaite myślozbrodnie w rodzaju „ siłowej linii piastowskiej”, czy „repolonizacji gospodarki” – byle tylko tubylcy wybrali obywatela Trzaskowskiego Rafała – tak i teraz pozwolili mu na przywrócenie kontroli – ale pod warunkiem, że te „obywatelskie patrole” wypali ogniem i żelazem. Do czego to bowiem podobne, że w bantustanie, właśnie przygotowywanym do przerobienia na Generalną Gubernię, jakieś Schweine tworzą samowolne patrole? Przecież już Adolf Hitler powiedział, że w zjednoczonej Europie tylko Niemcy będą mogli nosić broń, a nie jacyś tubylcy. Co prawda nie do końca się to udało i już w 1944 roku broń w Europie nosił, kto tylko chciał, aż dopiero Stalinowi udało się przywrócić prawo i porządek – ale skoro już samowolki się pojawiły, to trzeba dmuchać na zimne.

Dlatego też sięgnięto po strategiczną rezerwę w osobie pana red. Tomasza Terlikowskiego, który podzielił się projektem racjonalizatorskim, by policja „skuła” tych wszystkich „panów z Ruchu Obrony Granic”, a następnie „wywiozła ich po prostu”. Pan red. Terlikowski taktownie nie pisze, gdzie policja ma tych „skutych” wywieźć – ale i bez tego domyślamy się, że do chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, których uruchomienie staje się w tej sytuacji palącą koniecznością.

Stanisław Michalkiewicz