Prezydent Duda jako Stanisław August

Słowa „nigdy” nie można nikomu zabronić wymawiać

Prezydent Duda jako Stanisław August

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    2 marca 2025 michalkiewicz

Zdarza się często, że gdy kują konie, to nogę kowalom podstawia też żaba, dla której ten eksperyment rozmaicie się kończy.

Tak właśnie było, gdy na konferencję monachijską pogalopował pan Rafał Trzaskowski, chociaż chyba nikt go tam nie zapraszał. Toteż podobno tylko wszyscy z otwartymi paszczami słuchali, co też pan Rafał im obwieści – i pewnie dlatego konferencja monachijska nie doprowadziła do żadnej konkluzji, podobnie, jak obydwa paryskie szczytowania, na których z kolei brylował obywatel Tusk Donald. Jego też wszyscy słuchali z zapartym tchem, ale – powiedzmy sobie szczerze – obywatel Tusk Donald też prochu nie wymyśli, więc pewnie dlatego i obydwa szczytowania paryskie nikomu nie przyniosły spodziewanej satysfakcji. W tej sytuacji do Ameryki wybrał się pan prezydent Andrzej Duda – żeby spotkać się ze swoim wielkim przyjacielem, prezydentem Donaldem Trumpem.

Zaprzyjaźniona, bardzo inteligentna Pani, napisała mi, że podróż pana prezydenta Andrzeja Dudy do Waszyngtonu przypomina jej wyprawę króla Stanisława Augusta do Kaniowa, na spotkanie z imperatorową Katarzyną II. A tak się właśnie złożyło, że pan prezydent Duda poleciał do Waszyngtonu prawie dokładnie z rocznicę wyjazdu króla Stanisława Augusta do Kaniowa. 23 lutego 1787 roku wyjechało z Warszawy kilkaset sań – cała ówczesna Warszawa. Ponieważ pacta conventa nie pozwalały królowi opuszczać terytorium Rzeczypospolitej bez jednomyślnej zgody Sejmu, spotkanie z Katarzyną, odbyło się w Kaniowie na galerze zakotwiczonej na Dnieprze – bo po drugiej stronie rzeki była już wtedy Rosja.

Stanisław August przybył do Kaniowa w przeddzień swoich imienin, czyli 7 maja. Jego łódź przybiła do galery, na której oczekiwała go Katarzyna w towarzystwie księżnej de Ligne, której Katarzyna zwierzyła się z zaniepokojenia, że nie uda się jej ukryć pewnego zaambarasowania, po tylu latach niewidzenia w dawnym kochankiem – ale księżna de Ligne pocieszyła ją, że u króla z pewnością zobaczy zaambarasowanie jeszcze większe. Stanisław August chciał rozmawiać o ewentualnym sojuszu polsko-rosyjskim w obliczu wojny z Turcją, ale Katarzyna, zalotnie wyjaśniła mu, że „to nie jest rozmowa, którą można by prowadzić na galerze”. Toteż książę de Ligne skomentował podróż Stanisława Augusta do Kaniowa na spotkanie z Katarzyną nie bez złośliwości – że czekał trzy miesiące, wydał trzy miliony złotych, żeby widzieć Katarzynę przez trzy godziny.

W przypadku pana prezydenta Dudy aż tak źle nie było, bo nie podróżował do Waszyngtonu 3 miesiące, ani – miejmy nadzieję – nie wydał 3 milionów złotych, a z prezydentem Trumpem rozmawiał nie trzy godziny, tylko 7, czy może nawet 10 minut, chociaż wcześniej, podczas kongresu konserwatystów, prezydent Trump nie tylko dostrzegł go w tłumie, ale nawet prawie nazwał swoją duszeńką.

Jeśli chodzi o sprawy państwowe, to pan prezydent Duda podobno uzyskał obietnicę „zacieśnienia” wojskowej obecności amerykańskiej w Polsce.” To nie tylko trochę więcej, niż Stanisław August uzyskał w Kaniowie od Katarzyny, bo on uzyskał tylko tyle, że Katarzyna wzięła z rąk pazia królewski kapelusz i podała królowi, który melancholijnie zauważył, że „inny kapelusz dała mi Wasza Cesarska Mość przed laty”. Wprawdzie nie wiadomo, co konkretnie znaczy to „zacieśnianie”, ale w obliczu rysującej się możliwości wycofania USA z Europy, to już jest jakaś namiastka konkretu. Jak powiadają – dobra psu i mucha.

Nie wiemy natomiast, czy podczas rozmowy „w cztery oczy” – bo podobno i taka była – pan prezydent Duda próbował zainteresować prezydenta Trumpa przesileniem rządowym w Polsce, czy tylko wygłaszał jakieś irytujące akty strzeliste na temat Ukrainy, którymi uraczył nas po powrocie z Ameryki – że mianowicie Polska „nigdy” Ukrainy nie opuści – i tak dalej. Jak wiadomo, słowa „nigdy” nie można nikomu zabronić wymawiać – a w każdym razie tak poinformował premiera rządu Rzeczypospolitej na uchodźstwie, Stanisława Mikołajczyka, brytyjski premier Winston Churchill, gdy ten mu oświadczył, ze Polska „nigdy” nie zgodzi się na oddanie Wilna i Lwowa.

Teraz to słowo nieustannie wymawia prezydent Zełeński, więc widocznie pan prezydent Duda na niego musiał się zapatrzeć. Tymczasem sprawa przesilenia rządowego w naszym bantustanie nabiera palącej aktualności, jeśli zapowiedziany szczyt Trójmorza w Warszawie z udziałem prezydenta Trumpa ma w ogóle do czegoś doprowadzić. Vaginet obywatela Tuska Donalda doprowadził do lodowatych stosunków z Węgrami i Słowacją oraz do ochłodzenia stosunków z Czechami, więc bez przesilenia rządowego w Polsce o żadnym Trójmorzu mowy być nie może.

Czyżby ślepa miłość i bezgraniczne oddanie Ukrainie przesłaniały prezydentowi Dudzie poczucie rzeczywistości w sprawach polskich? Jakże inaczej można rozumieć buńczuczne deklaracje, że wojna na Ukrainie „musi” zakończyć się „sprawiedliwym i trwałym pokojem”. Buńczuczne – bo przecież to, jak się wojna na Ukrainie zakończy, nie będzie zależało ani od Polski, ani od prezydenta Dudy, który zresztą w maju prezydentem już być przestanie. Tymczasem prezydent Zełeński powiada, że wśród 5 kroków w kierunku pokoju powinno się znaleźć przyjęcie Ukrainy do NATO, „gwarancje bezpieczeństwa” dla niej i – co wprawdzie wyraził innymi słowami – wzięcie tego państwa już na stałe utrzymanie.

Tymczasem w Niemczech odbyły się wybory parlamentarne, w których najlepszy wynik – ale nie olśniewający – uzyskała CDU/CSU (28,5 proc. – 208 miejsc), drugi z kolei – AfD (20,8 proc. – 152 miejsca), SPD – (16,4 proc. – 120 miejsc), Zieloni (11,6 proc. – 85 miejsc), Lewica (8,7 proc. – 64 miejsca) – na 630 miejsc w Bundestsagu. Wynika z tego, że jeśli kanclerzem ma zostać Fryderyk Merz, a będzie się obawiał, że z AfD się strefi, to musi sklecić koalicję przynajmniej z SPD – a jeśli chce, żeby było bezpieczniej – to i z Zielonymi. To by dało rządowi większość, ale podejmowanie decyzji, zwłaszcza takich niepopularnych, byłoby trudne – co z polskiego punktu widzenia nie jest taką złą wiadomością.

Słowem – w Niemczech będzie realizowany model demokracji kierowanej, w którym – jak wiadomo – suwerenowie nie powinni głosować tak, jak chcą, tylko – tak jak powinni. A powinni tak, jak im nakazuje jakiś samozwańczy, anonimowy sanhedryn. Nie taki zresztą do końca anonimowy, bo swoje „zaniepokojenie” dobrym wynikiem wyborczym AfD wyraziła tamtejsza Centralna Rada Żydów.

Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie coś z tym zrobić. Właśnie w którejś z amerykańskich gazet ukazała się publikacja, że obóz w Oświęcimiu powinien zostać oddany w arendę, a może nawet na własność, bezcennemu Izraelowi. Jaka szkoda, że nie żyje już Salomon Morel, który po II wojnie światowej była komendantem obozu koncentracyjnego w Świętochłowicach – ale myślę, że znajdą się w Izraelu liczne szeregi jego następców, którzy zarówno niemieckim, jak i wszelkim innym ekstremistom, nienawistnikom i antysemitnikom zrobią ostateczne rozwiązanie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Kto wygra wybory prezydenckie? Po mieście krążą fałszywe pogłoski

Kto wygra wybory prezydenckie? Po mieście krążą fałszywe pogłoski

Stanisław Michalkiewicz nczas/falszywe-pogloski 28.02.2025

Kampania prezydencka rozwija się w postępie – na razie chyba jeszcze arytmetycznym, ale wkrótce pewnie nabierze tempa i zacznie rozwijać się w postępie geometrycznym. Do takiego wniosku skłoniły mnie krążące od pewnego czasu po mieście fałszywe pogłoski, jakoby w wyborach prezydenckich zapragnął wziąć udział aktualny prezes Najwyższej Izby Kontroli pan Marian Banaś.

Jak mawiają gitowcy – wszystko gra i koliduje. Pan Marian Banaś urodzony nomen omen w Piekielniku, ze stanowiska ministra finansów w vaginecie Mateusza Morawieckiego 30 sierpnia 2019 roku został wybrany na stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli.

Zgodnie z art. 205 konstytucji prezes NIK jest wybierany na 6-letnią kadencję z możliwością ponownego wyboru tylko raz. I właśnie panu Marianowi Banasiowi 30 sierpnia 2025 roku kończy się ta 6-letnia kadencja, więc nic dziwnego, że jest „namawiany” na wysunięcie swojej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich. Mógłby co prawda kandydować jeszcze raz na stanowisko prezesa NIK, ale czy aby na pewno zostałby wybrany? Wprawdzie pierwotnie pan Banaś był w obozie „dobrej zmiany”, bo w przeciwnym razie nie miałby szans na objęcie stanowiska ministra finansów w vaginecie Mateusza Morawieckiego, ale – jak to wielokrotnie zdarzało się w innych przypadkach – te przyjazne stosunki zamieniły się w nieprzejednaną wrogość.

Zaczęło się od donosu ze strony stacji TVN, która – jak wiadomo – jest elementem szeroko pojętego obozu zdrady i zaprzaństwa, którego polityczną ekspozyturą jest Volksdeutsche Partei obywatela Tuska Donalda – że pan Banaś powiązany jest „ze światem przestępczym”. W związku z tym CBA, zamiast dojść do wniosku, że zarzuty mają charakter „polityczny”, w związku z czym nie zasługują na poważne ich potraktowanie – po wspomnianym prześwietleniu, skierowało do prokuratury doniesienie, jakoby pan Banaś złożył fałszywe oświadczenia majątkowe i że ma niejasne dochody. Na czym te niejasności mogłyby polegać, zasugerował Judenrat „Gazety Wyborczej” – że mianowicie pan Banaś prowadził w swojej kamienicy w Krakowie „dom schadzek”, a kiedy został prezesem NIK, zaraz się tej kamienicy pozbył.

Przypominam o tych wszystkich zaszłościach m.in. dlatego, by pokazać, że pan Banaś ubiegając się o ponowny wybór na prezesa NIK, chyba nie mógłby liczyć na poparcie ze strony obozu zdrady i zaprzaństwa obywatela Tuska Donalda. Tym bardziej nie mógłby liczyć na poparcie ze strony obozu „dobrej zmiany” – bo z jakichś tajemniczych powodów rozpętał aferę z tzw. „wyborami kopertowymi” przeciwko premierowi Morawieckiemu, w związku z czym Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński scharakteryzował go jako człowieka o „zbrukanej opinii”, który „nie ma kwalifikacji” do kierowania Najwyższą Izbą Kontroli.

Tymczasem jeszcze we wrześniu 2019 roku, kiedy obóz zdrady i zaprzaństwa wystąpił z pierwszymi donosami przeciwko panu Banasiowi, pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski określał go jako „człowieka kryształowego, niezwykle uczciwego, bardzo solidnego i twardego polityka”. Jak widzimy na tym przykładzie, klauzula rebus sic stantibus („skoro sprawy przybrały taki obrót”) ma zastosowanie nie tylko w prawie traktatowym i stosunkach międzynarodowych, ale i w stosunkach politycznych, a nawet płciowych – jeśli dajmy na to, dama dojdzie do wniosku, że rozłożyła nogi przed dobiegaczem niewłaściwym, zwłaszcza gdy właśnie pojawił się ten jedyny, wymarzony. Coś takiego musiało przytrafić się Naczelnikowi Państwa, który od tej pory – podobnie jak obywatel Tusk Donald – chętnie utopiłby pana Mariana Banasia w łyżce wody.

No dobrze – ale przecież licznik bije nieubłaganie i kadencja prezesa skończy się panu Banasiowi 30 sierpnia. I co potem? Prezesowi NIK wbrew jego woli żadna siła zrobić nic nie może, ale po upływie kadencji, w sytuacji kiedy szansa na ponowny wybór na to stanowisko jest bliska zeru, pan Marian Banaś stoi wobec groźby wpadnięcia między ostrza potężnych szermierzy – kto wie – może nawet samego Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, który dopiero na stanowisku nietykalnego prezesa NIK byłby prawdziwym biczem Bożym.

Czy jednak obywatel Tusk Donald, który tak długo, jak tylko mógł, przezornie nie odcinał Wielce Czcigodnego Romana Giertycha od stryczka w sprawie „Polnordu”, zaryzykowałby powierzenie mu prezesury NIK? „Bo taka głupia, to ja już nie jestem; może głupia, ale taka to już nie” – śpiewała „Pod Baranami” Krystyna Zachwatowicz. Mniejsza zresztą o Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, który przecież też może zgłosić swoją kandydaturę w tegorocznych wyborach prezydenckich – a co miałby sobie żałować, zwłaszcza gdy konstytucja głosi, że prezydentem może zostać „każdy”? – ale my tu rozbieramy sobie z uwagą pana prezesa Mariana Banasia.

Wytykanie palcami

Nawiasem mówiąc, z tymi wszystkimi prezydentami to jest u nas tak jak w Ameryce. Jak pamiętamy, John Kennedy udowodnił, że nawet katolik może zostać prezydentem USA. Z kolei Ryszard Nixon pokazał, że nawet człowiek niezamożny może zostać prezydentem USA, zaś Gerald Ford – że prezydentem USA może zostać każdy. Wracając tedy do pana prezesa Mariana Banasia, wydaje się oczywiste, że w jego sytuacji wysunięcie swojej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich byłoby jakimś wyjściem z trudnej – co tu ukrywać – sytuacji. Jestem tedy prawie pewien, że perswazje, jakich pewnie panu prezesowi Banasiowi nie szczędzą jego przyjaciele, mogą paść na podatny grunt.

Ale nie tylko o to chodzi, żeby pan prezes na stanowisku prezydenta naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju, ratował tylko własną skórę. Żeby w ogóle o tym można było mówić, to musiałby najpierw wygrać. Otóż uważam, że ma on całkiem spore szanse na pogrążenie w odmętach najsilniejszych konkurentów, w osobach pana Rafała Trzaskowskiego i pana Karola Nawrockiego.

Jak wiadomo, po licytowaniu się, czego to każdy z nich nie zrobi, jak już tym całym prezydentem zostanie – że podpali wodę w Wiśle i w ogóle – będzie dusił ludzi gołymi rękami – przeszli do wzajemnego wytykania sobie rozmaitych wstydliwych zakątków, a nawet łajdactw. Nawiasem mówiąc, ta licytacja całkowicie abstrahowała od konstytucyjnych kompetencji prezydenta, który tak naprawdę niewiele może. Jedynym ważnym – jak się w obecnej sytuacji okazało – uprawnieniem, jest możliwość wetowania ustaw – ale i ona jest skuteczna tylko dlatego, że obóz zdrady i zaprzaństwa nie ma w Sejmie większości wystarczającej do obalenia weta prezydenta, czyli 276 posłów – bo w przeciwnym razie prezydent byłby całkowicie bezradny, zwłaszcza w sytuacji gdy vaginet obywatela Tuska Donalda „nie uznaje” Trybunału Konstytucyjnego.

Otóż w sytuacji, gdy podjudzany przez Judenrat „Gazety Wyborczej” pan Rafał Trzaskowski nieubłaganym palcem wytknął panu Karolowi Nawrockiemu jego podróże po świecie, których koszty Judenrat skrupulatnie wyliczył (liczmy się, jak Żydzi!) na 800 tysięcy złotych, pan Mariusz Błaszczak podliczył panu Rafałowi Trzaskowskiemu, że spędził ponad 200 dni „w delegacjach”. Jak widać, te zarzuty to jakieś dziadostwo, jakby ani Judenrat, ani pan Trzaskowski, ani pan Nawrocki nie znał anegdoty, jak to Żydowie modlili się w synagodze. Jeden szczególnie wrzaskliwie domagał się od Najwyższego 500 dolarów. Te błagalne wrzaski zirytowały wreszcie pozostałych i najdostojniejszy podszedł do wrzeszczącego i powiedział: masz tu 500 dolarów i wynoś się, bo my tu się modlimy o większe pieniądze!

Nawiasem mówiąc, co sprawia, że obóz „dobrej zmiany” nieubłaganym palcem nie wytyka panu Rafałowi Trzaskowskiemu pierwszorzędnych i w dodatku podwójnych korzeni, to znaczy – jerozolimskich i ubeckich – o których na mieście ćwierkają od samego rana wszystkie wróbelki? Teraz może być już za późno, skoro prezydent Trump przysłał do Warszawy pana Tomasza Różę na ambasadora – ale wcześniej, gdy jeszcze pana Róży u nas nie było, można było chyba bez ryzyka ten wątek podjąć – a nie został podjęty.

Czyżbyśmy mieli do czynienia z ustawką w myśl wskazówki Józefa Stalina, że najważniejsze jest przedstawienie suwerenom prawidłowej alternatywy, która wtedy jest prawidłowa, gdy bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane? Ładny interes! Nawiasem mówiąc, pan Róża już pokazał, że co jak co, ale korzenie mają u niego wysokie notowania. Oto nie mógł się nachwalić Księcia-Małżonka, że jako minister spraw zagranicznych jest wprost „geniuszem” i to nawet nie jakimś takim „karpackim”, jak Mikołaj Ceaucescu, tylko zwyczajnym.

Tymczasem, jak wiadomo, nie został jeszcze wynaleziony aparat fotograficzny, który mógłby utrwalić osiągnięcia Księcia-Małżonka na stanowisku ministra spraw zagranicznych – oczywiście poza wiązaniem krawatów, w której to dziedzinie Książę-Małżonek rzeczywiście ociera się o genialność. A przecież jest on zaledwie Księciem-Małżonkiem, świecącym światłem odbitym od naszej Jabłoneczki, która korzenie rzeczywiście ma pierwszorzędne.

Wszystko już wykryte…

Wracając do pana prezesa Banasia, to jak tylko rozległy się fałszywe pogłoski o delegacjach i innych wybrykach pana Rafała Trzaskowskiego, ogłoszono komunikat, że do jaskini warszawskiego ratusza wkracza Najwyższa Izba Kontroli. A jak Najwyższa Izba Kontroli gdzieś wkracza, to co robi, do jakiego finału dąży? Odpowiedzi dostarcza opowiadanie jakiegoś sowieckiego autora, co to pisał powiastki dla dzieci.

W jednej z nich dwaj chłopcy opowiadają o swoich ojcach i jeden, od razu widać, że wyszczekany, jak nie przymierzając – Wielce Czcigodna Katarzyna Lubnauer – mówi, że jego ojciec jest krytykiem. „On wszystkich krytykuje. Jak chcesz, to i twojego ojca skrytykuje!” Tymczasem ojciec tego drugiego chłopca jest zwrotniczym na kolei, więc on wcale nie chce, żeby tamten ojciec go krytykował. Więc jak Najwyższa Izba Kontroli gdzieś wkracza, to po to, żeby skontrolować. A nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, że – jak mówią Rosjanie – „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”, więc jak już NIK zacznie szukać, to na pewno to i owo znajdzie.

W tej sytuacji pan prezes Banaś nawet nie musiałby tych rewelacji od razu ogłaszać, tylko najpierw przekazać Rafału Czaskoskiemu wiadomość następującą: wiecie, rozumiecie Czaskoski. Wszystko już wykryte, więc wy lepiej dla zdrowotności zrezygnujcie z tego kandydowania, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.

A potem podobnie podejść do każdego z ważniejszych kandydatów i w ten oto prosty sposób oczyścić sobie przedpole do spektakularnego sukcesu wyborczego – oczywiście zapewniwszy uprzednio stare kiejkuty i Naszych Sojuszników, że ich interesy w naszym bantustanie pod jego prezydenturą nie zostaną naruszone, tylko będą ściśle respektowane…

Prezydent Trump „rozserdywsia”

Prezydent Trump „rozserdywsia”

Stanisław Michalkiewicz  27 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5779

Kto by pomyślał, że aż tak zaiskrzy w stosunkach między Stanami Zjednoczonymi i Ukrainą? To znaczy – nie tyle może między Stanami Zjednoczonymi i Ukrainą, co między prezydentem Trumpem, a prezydentem – „dyktatorem” – Zełeńskim.

Myślę, że większość Amerykanów, z wyjątkiem oczywiście amerykańskich i kanadyjskich Ukraińców, Ukrainą specjalnie się nie interesuje, a jeśli już, to myśli o niej z niechęcią, jako o worku bez dna, w którym forsa amerykańskich podatników znika bez śladu, niczym w kosmicznej czarnej dziurze. To oczywiście ułatwia sprawę prezydentowi Trumpowi, który najwyraźniej „rozserdywsia” na prezydenta Zełeńskiego. Nawiasem mówiąc – forsa amerykańska i inna tak całkiem bez śladu na Ukrainie nie znika. Kiedy jesienią ub. roku byłem w Toskanii, z wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że prezydent Zełeński ma tam posiadłość, że daj Boże każdemu. Nie tylko zresztą on, bo ostatnio pojawiły się fałszywe pogłoski, że młodzi Ukraińcy, którzy schronili się przez straszliwym Putinem w Polsce, przesiadują po dobrych knajpach, a jeśli z nich wychodzą, to przeważnie po to, żeby wypasioną bryką podjechać do następnej.

Najwyraźniej sporo racji mają militaryści nawołujący, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny. Zresztą – cóż to jest, ten cały „pokój”? Pruski teoretyk wojny Karol von Clausewitz twierdził, że to tylko takie chwilowe zawieszenie broni, między dwiema wojnami. Coś może być na rzeczy, bo pruski, a potem niemiecki kanclerz Otto Bismarck twierdził – czego nie mogą zrozumieć nasi mężykowie stanu – że zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się deklamacjami, tylko „krwią i żelazem”.

No dobrze – ale dlaczego właściwie prezydent Trump tak „rozserdywsia” na prezydenta Zełeńskiego, że aż nazwał go „dyktatorem” – co w stosunkach między przywódcami demokratycznymi musi być niesłychaną obelgą? Pretekstem – ale raczej pretekstem – są ustalenia między prezydentem Trumpem, a prezydentem Putinem, że zakończenie wojny na Ukrainie powinno być poprzedzone wyborami prezydenckimi w tym kraju. Nie jest to warunek bez znaczenia, bo rzeczywiście – Układające się Strony muszą wiedzieć, że ten, z którym się układają, rzeczywiście rządzi Ukrainą na podstawie jakiejś legitymacji, niechby nawet demokratycznej, a nie prawem kaduka – jak to ma miejsce w przypadku prezydenta Zełeńskiego, którego kadencja zakończyła się w maju ubiegłego roku.

Myślę jednak, że ta okoliczność, chociaż oczywiście ważna, jest raczej pretekstem, bo prawdziwą przyczyną była nieoczekiwana deklaracja prezydenta Zełeńskiego, że „nie uznaje” on porozumienia z prezydentem Trumpem, co do odstąpienia Ameryce ukraińskich złóż metali ziem rzadkich. Cały świat słyszał, że prezydent Zełeński się na to zgodził – ale potem, jak tylko okazało się, że Ukraina nie została zaproszona do amerykańsko-rosyjskich rozmów w Rijadzie – wycofał swoją zgodę.

Obiecałem? No to odwołuję!” – mawiał prof. Kazimierz Kąkol – ale tak można było sobie gadać ze studentami i to tylko za komuny, kiedy dyscyplina była znacznie większa, niż dzisiejsze rozprzężenie i pajdokracja – natomiast w stosunkach z Ameryką, która – powiedzmy sobie szczerze – była dotychczas jedyną nadzieją Ukrainy, takich rzeczy nie robi się bezkarnie. W ogóle prezydent Zełeński, najwyraźniej przypierany do ściany, zaczyna tracić poczucie rzeczywistości. Chwilami wydaje mu się nawet, że kręci całą światową, a w każdym razie – europejską polityką.

W przeciwnym razie nigdy by nie wysuwał takich operetkowych „koncepcji”, żeby wobec tego „Europa” – również pominięta w rokowaniach w Rijadzie – utworzyła europejskie siły zbrojne niezależne od NATO, w których „rolę przewodnią” odgrywałaby niezwyciężona armia ukraińska. O ile mi wiadomo, „koncepcja” ta nie została nawet skomentowana przez uczestników obydwu paryskich szczytowań: 17 i 19 lutego – ale bo też nie ma co takich fantasmagorii komentować. Nawiasem mówiąc, po oskarżeniu prezydenta Zełeńskiego o „dyktaturę” odezwały się nożyce w osobie generała Załużnego. Był on w swoim czasie głównodowodzącym niezwyciężonej ukraińskiej armii, ale po jakichś niepowodzeniach prezydent Zełeński, w ramach wyrzucania z pirogi na pożarcie krokodylom murzyńskich chłopców – spuścił generała Załużnego z wodą na stanowisko ambasadora w Wielkiej Brytanii.

No i teraz generał Załużny, zapytany, czy będzie kandydował na prezydenta Ukrainy, ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, oświadczając, że swoją decyzję zakomunikuje „w odpowiednim czasie”. W jakim? – Tajemnica to wielka, ale przypuszczam, że wtedy, gdy uzyska zapewnienie, że prezydent Trump uznał go za swoją duszeńkę, a i prezydent Putin nie będzie miał nic przeciwko temu. A kiedy prezydent Trump uzna go za swoją duszeńkę? Ano myślę, że nie wcześniej, aż uzyska gwarancje, że leżące na Ukrainie złoża metali ziem rzadkich otrzymają Amerykanie.

W końcu jakieś wnioski z chwiejności prezydenta Zełeńskiego prezydent Trump musi wyciągnąć. Bo prezydent Trump musiał „rozserdywsie” na prezydenta Zełeńskiego naprawdę, skoro nawet oskarżył go o wywołanie tej wojny. To oczywiście nieprawda, bo żyją ludzie pamiętający, że wojnę wywołał laureat Pokojowej Nagrody Nobla, amerykański prezydent Obama, wykładając w 2014 roku 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu” i wysadzając w ten sposób w powietrze „porządek lizboński”, proklamowany 20 listopada 2010 roku na szczycie NATO w Lizbonie.

Jak pamiętamy – od tego wszystko się zaczęło, a potem oliwy do ognia dolał prezydent Józio Biden, który najprawdopodobniej naobiecywał prezydentowi Zełeńskiemu złote góry, żeby tylko wkręcił Ukrainę w maszynę do mięsa – no ale tego prezydent Trump oczywiście głośno nie może powiedzieć, bo wiadomo, że nic tak nie gorszy, jak prawda. No a prawda jest taka, że Ukraina zostanie wydymana – i dobrze – bo cały świat, a zwłaszcza nasi mężykowie stanu, powinni zobaczyć, jak dotkliwie karane są narody i państwa za głupotę i lekkomyślność swoich Umiłowanych Przywódców.

Na razie jednak o tym nie ma mowy i wszyscy wyznawcy Ukrainy zapluwają się z oburzenia na prezydenta Trumpa. Ataku wścieklizny doznał przed telewizyjnymi kamerami zwłaszcza pan prof. Roman Kuźniar, który strasznie prezydentowi Trumpowi nawymyślał. Ciekawe, że PSL, w odróżnieniu od swego koalicyjnego partnera, „ojczyka” Hołowni, ocenia prezydenta Trumpa nader powściągliwie. Skrupiło się to na Wielce Czcigodnym wicemarszałku Zgorzelskim, któremu resortowa „Stokrotka”, czyli pani red. Monika Olejnik, w audycji „Kropka nad „i””, omal nie wydrapała pazurami oczu. A przecież prezydent Zełeński chyba się z nią nie dzielił szmalcem uzbieranym na wojnie?

Skoro tak, to wiele racji jest w ostrzeżeniu wypowiedzianym przez jedynego rozumnego generała wśród naszej – pożal się Boże! – generalicji, czyli pana gen. Leona Komornickiego. Ostrzegł on, że dalsze pogrążanie się naszych i europejskich mężyków stanu w ukraińskim amoku może doprowadzić do poważnego kryzysu w NATO.

O ile Ameryka bez NATO jakoś tam sobie poradzi, a być może również poradzą sobie niektóre państwa europejskie – to Polska z pewnością do nich nie należy.

Stanisław Michalkiewicz

Po konferencji monachijskiej

Po konferencji monachijskiej

Stanisław Michalkiewicz,  tygodnik „Goniec” (Toronto)    23 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5777

W niedzielę 16 lutego zakończyła się konferencja w Monachium na temat zakończenia wojny na Ukrainie. Przedstawiciele Stanów Zjednoczonych w osobach wiceprezydenta Vance’a i generała Kelloga brutalnie odarli Europę z wszelkich iluzji. Wiceprezydent Vance powiedział, że prawdziwym wrogiem Europy nie jest ani Rosja, ani Chiny, tylko odejście od wartości, które Europę, jako formację cywilizacyjną, utworzyły.

Nic tak nie gorszy, jak prawda, toteż niemiecki minister Pistorius, w gwałtownej filipice zarzucił wiceprezydentowi Vance, że „zakwestionował demokrację” w Europie, porównując ją do sytuacji w reżymach autorytarnych. Ano, nie da się ukryć, że forsowany przez władze Unii Europejskiej z Reichsfuhrerin Urszulą von der Leyen, którą złośliwcy w Polsce przechrzcili na „Urszulę Wodęleje”, a także przez zadowolone z siebie establishmenty poszczególnych europejskich bantustanów, model demokracji kierowanej, jaki został zaprezentowany w Rumunii, raczej nie jest do pogodzenia z modelem demokracji spontanicznej, w którym suwerenowie głosują tak, jak chcą, a nie tak – jak „powinni”.

Nawiasem mówiąc, rumuński prezydent Klaus Iohannis podał się do dymisji, właśnie na skutek masowych protestów obywateli, oburzonych unieważnieniem pierwszej tury wyborów pod pretekstem, że najlepszy wynik uzyskał kandydat „nie zatwierdzony” przez jakieś rumuńskie, czy europejskie sanhedryny. W ogóle rewolucja komunistyczna, którą administracja Donalda Trumpa w Ameryce najwyraźniej wyhamowuje, w Europie podtrzymywana jest właśnie przez tutejszą samozwańczą biurokratyczną elitę, pod którą podczepiają się rozmaici melioranci świata – daleko nie szukając – Wielce Czcigodne vaginessy z vaginetu obywatela Tuska Donalda w Polsce.

Że komunizm – wszystko jedno; w wersji bolszewickiej, czy kulturowej – jest wrogi cywilizacji łacińskiej, to żadna tajemnica, bo trąbi o tym kultowa piosenka lewizny, czyli „Międzynarodówka”, zawierająca m.in. taki oto passus: „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Chodzi właśnie o „ślad” w postaci cywilizacji łacińskiej, której od wieków tradycyjnie nie znosili Żydowie, a obecnie – żydokomuna. Wygląda na to, że wiceprezydent Vance lepiej spenetrował prawdę, niż zadowolony ze swego rozumu minister Pistorius. Ale to jeszcze nic w porównaniu z deklaracją generała Kelloga, że „Europa” nie zostanie dopuszczona do negocjacji w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie. Szczególnie rozczarowany tą deklaracją jest pan Rafał Trzaskowski, Wielka Nadzieja Judenratu w naszym bantustanie, który pogalopował do Monachium, by podstawić swoją nóżkę tam, gdzie kują konie.

Jeszcze większej deziluzji musiał doznać ukraiński prezydent Zełeński, który nie został zaproszony do Arabii Saudyjskiej, gdzie Amerykanie mają się w sprawie Ukrainy namawiać z ruskimi szachistami. Toteż zaraz wylęgła mu się w głowie „koncepcja”, niczym u Kukuńka, że mianowicie w tej sytuacji „Europa” powinna utworzyć własne, niezależne od NATO, siły zbrojne, w których przewodnią rolę objęłaby niezwyciężona armia ukraińska. Przypomnę, że z podobnymi pomysłami Niemcy występują od 30 lat, a za poprzedniej kadencji Donalda Trumpa przypomniał o tym francuski prezydent Macron. Uzasadnił on tę konieczność „obroną Europy”, m.in. przed… Stanami Zjednoczonymi”. Na to prezydent Trump odpisał, że przecież Ameryka nigdy na Europę nie napadła, dodając z przekąsem, że gdyby nie USA, to Francuzi w Paryżu pewnie uczyliby się po niemiecku. Na takie dictum francuski premier poradził amerykańskiemu prezydentowi, by nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Oooo, jak już taki ton pojawił się w wymianie zdań, to nie trzeba było długo czekać i już po trzech dniach Francja omalże nie została wywrócona do góry nogami przez ruch „żółtych kamizelek”, który ni stąd, ni zowąd urządził coś w rodzaju rewolucji francuskiej.

Toteż prezydent Macron, najwyraźniej urażony w swojej pysze, zaraz po zakończeniu konferencji monachijskiej zwołał na poniedziałek, 17 lutego „szczyt” europejski do Paryża, najwyraźniej zapominając, że to nie on, tylko obywatel Tusk Donald jest w tej chwili europejskim królem przechodnim. Najzabawniejsze jest, że i obywatel Tusk Donald jakby też o tym zapomniał i pogalopował do Paryża w charakterze gościa, najwyraźniej uradowany, że w ogóle go prezydent Macron zaprosił. W chwili, gdy to piszę, „Europa” w Paryżu się namawia – ale myślę, że prochu nie wymyśli, zwłaszcza, dopóki wojsko amerykańskie jest w Niemczech i w Polsce.

Prezydent Trump chce zakończyć wojnę na Ukrainie, między innymi dlatego, że nie chce się rozpraszać na awantury po różnych zakątkach świata – co byłoby wodą na młyn Chin, które metodą „rozdęcia imperialnego” niwelowałyby amerykańską przewagę, jeśli gdzieś by się pojawiła. Spychając „Europę” na plan drugi, wyświadcza niewątpliwie przysługę Rosji, która chyba chciałaby powrotu do porządku lizbońskiego z roku 2010, który prezydent Obama wysadził w powietrze w roku 2014, od czego wszystko się zaczęło. Tak w każdym razie rozumiem przytoczone przez prezydenta Trumpa słowa prezydenta Putina o potrzebie wyeliminowania „pierwotnych” przyczyn obecnej wojny na Ukrainie.

Jeśli tak, to jasne jest, iż amerykańskie „niet” dla ukraińskich marzeń o przyjęciu do NATO i odzyskaniu utraconych terytoriów, można potraktować jako wstęp do przekonywania Rosji przynajmniej do neutralności w momencie, gdy USA będą chciały przystąpić do ostatecznego rozwiązywania kwestii chińskiej – o ile w ogóle się na to zdecydują. W takiej sytuacji pozycja negocjacyjna Rosji nie jest wcale zła, a poza tym ta okoliczność wyjaśnia przyczynę, dla której Ukraina dowie się z gazet, co w jej sprawie zostało postanowione.

Dla naszych propagandystów to cios w samo najczulsze miejsce, toteż z tej konfuzji zaczynają snuć koncepcje podobne do pomysłów prezydenta Zełeńskiego. Oto pan dr Sokala z prowincjonalnego uniwersytetu w Kielcach wzywa do położenia lachy na Amerykę i wojowania z ruskimi szachistami w koalicji ze Szwecją, Finlandią i mocarstwami bałtyckimi. To już wrażenie większego realisty sprawia pan generał Skrzypczak, który domaga się, żeby Stany Zjednoczone przekazały Polsce broń jądrową. Noooo, skoro sam pan generał Skrzypczak tego żąda, to USA nie będą miały chyba innego wyjścia.

Drugie dno, jakie tym wszystkim „koncepcjom” towarzyszy wynika z tego, że Wlk. Brytania właśnie podpisała z Ukrainą układ na okres 100 lat (sic!), a amerykański sekretarz obrony nie mógł się nachwalić pana Kosiniaka-Kamysza. Najwyraźniej Anglosasi próbują złocić nam rogi, bo cóż to szkodzi mieć w zanadrzu obok ukraińskiego frajera, jeszcze frajera polskiego? Rzecz w tym, że kiedy już na Ukrainie nastąpi zamrożenie konfliktu, to ktoś będzie musiał nadzorować strefę zdemilitaryzowaną, co oznacza stuprocentowe prawdopodobieństwo wciągnięcia takiego głupiego państwa w wojnę i to bez żadnych zobowiązań z niczyjej strony. Amerykanie z góry zapowiedzieli, że swego wojska tam nie wyślą; jeśli chce, to niech swoje wyśle „Europa”. W takiej sytuacji „Europa” będzie też chciała znaleźć frajera, z którym Wielka Brytania – jak będzie trzeba – chętnie podpisze 100-letni układ o przyjaźni i pomocy wzajemnej. Ale może wcale nie będzie trzeba, może same komplementy wystarczą?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Gwałt po polsku i ukraińsku

Gwałt po polsku i ukraińsku

Stanisław Michalkiewicz 22 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5776

Akurat zaczęła się konferencja bezpieczeństwa w Monachium, na której dyskutowana będzie przede wszystkim sprawa zakończenia wojny na Ukrainie. Nie ma powodu, by kierować się przesądami, ale wybór Monachium na konferencję poświęconą takiej sprawie nie wróży najlepiej – przede wszystkim Ukrainie. Zresztą wynika to z wcześniejszych deklaracji, przede wszystkim amerykańskiego sekretarza obrony, który ukraińskie postulaty odzyskania terytoriów zajętych przez Rosjan w następstwie wojny oraz przyjęcie Ukrainy do NATO, uznał za „nierealne”.

Z tego powodu wśród naszych żurnalistów i politologów, którymi żurnaliści podpierają się w realizowaniu swoich zadań propagandowych, zapanowała konfuzja. Przez trzy lata utrzymywali swoich czytelników, słuchaczy i widzów w przekonaniu, że Ukraina tę wojnę wygra, a Rosja zostanie pokonana i upokorzona – no a teraz nie bardzo wiedzą, co powiedzieć. Zwłaszcza wśród generałów naszej niezwyciężonej armii zapanował urzędowy optymizm i jedynym rozsądnym człowiekiem w tym towarzystwie okazał się pan gen. Leon Komornicki.

Chodzi o to, że prezydent Trump obiecał Amerykanom zakończyć wojnę na Ukrainie i w tym celu nawiązał rozmowy nie z prezydentem Zełeńskim, którzy zwłaszcza przez pana prezydenta Dudę, ale i przez wszystkich innych dygnitarzy ponad podziałami, uważany jest za naszą najukochańszą duszeńkę, niemal – za wyrocznię we wszystkich, nader światowych sprawach, którym nasi Umiłowani Przywódcy mogą tylko kibicować, jako że zajmowanie się prawdziwą polityką mają od Naszych Sojuszników surowo zabronione. Ciekawe skąd się to bierze, skoro Wiktor Orban, który jest premierem rządu w państwie trzykrotnie od Polski mniejszym, uprawia prawdziwą politykę, jakby nigdy nic – podczas gdy nasi mądrale – tylko kibicują, to znaczy tupią nóżkami, wymachują rączkami, podskakują, pokrzykują – a i to chyba na rozkaz, a nie z własnej woli, której najwyraźniej musieli się wcześniej wyrzec – jak to ma miejsce w przypadku człowieków sowieckich.

Więc prezydent Trump nawiązał rozmowy z prezydentem Putinem, najwyraźniej przyjmując rosyjskie warunki brzegowe. Chodzi o stan posiadania, uzyskany przez Rosję w następstwie wojny. Jest rzeczą oczywistą, że skoro amerykański prezydent pragnie wojnę zakończyć, to nie może zaczynać od zakwestionowania rosyjskich zdobyczy wojennych, bo każda taka próba oznaczałaby nie zakończenie wojny, tylko jej kontynuowanie i to nie przez miesiące, a lata. Tymczasem na kontynuowanie wojny, zwłaszcza przez „lata”, Ukraina zwyczajnie nie ma już rezerw ludzkich – a prezydent Trump z góry wykluczył udział żołnierzy amerykańskich nawet w formacjach „rozejmowych” rozmieszczonych na Ukrainie gwoli przestrzegania zawieszenia broni. Prezydent Trump wyraźnie wskazuje, że ten obowiązek powinna wziąć na siebie „Europa”, to znaczy – nie bardzo wiadomo, kto konkretnie. Po pierwsze dlatego, że „Europa”, czyli Eurokołchoz, nie ma własnych sił zbrojnych. Siły zbrojne mają poszczególne członkowskie bantustany.

Drugi powód jest jeszcze ważniejszy – że wysłanie wojska na Ukrainę, nawet pod pretekstem nadzorowania rozejmu, grozi wciągnięciem tego państwa w wojnę. Warto wreszcie zatrzymać się nad uwagą prezydenta Putina, o której wspomniał prezydent Trump – że trzeba wyeliminować również „pierwotne” przyczyny tej wojny. O co tu chodzi? Przypomnę, że 20 listopada 2010 roku na szczycie NATO w Lizbonie zostało proklamowane strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Ta proklamacja stanowiła zakończenie 25-letniego procesu kształtowania nowego porządku politycznego w Europie, który miałby ostatecznie zastąpić niekatulany już porządek jałtański.

A tamten porządek stał się nieaktualny na skutek serii wydarzeń, między innymi – przyjęcia do NATO państw Europy Środkowej, co miało miejsce w roku 1999. Jak wiadomo, Rosja przeciwko temu nie oponowała – a nie oponowała dlatego, że w 1997 roku zawarła ze Stanami Zjednoczonymi porozumienia paryskie, dotyczące tzw. środków budowy zaufania.

Chodziło m.in. o to, że zachodnia broń jądrowa nie miała być przesuwana na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej, a na terytoriach państw właśnie do NATO przyjętych, nie będą zakładane stałe bazy NATO. Ale w 2014 roku prezydent Obama ten „porządek lizboński” wysadził w powietrze, wykładając 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu”, którego nieukrywanym celem było wyłuskanie Ukrainy z rosyjskiej strefy Europy. Czy naprawdę – czy tylko chodziło o wykorzystanie Ukrainy jako frajera, który będzie Rosję prowokował, ze wszystkimi tego dla siebie konsekwencjami – to się właśnie na naszych oczach obecnie wyjaśnia.

Czy w związku z tym Rosjanie, którzy absolutnie nie chcą zgodzić się na udział Ukrainy w NATO, zgodzą się na obecność tam żołnierzy państw członkowskich NATO – tuż u granic Rosji? Obawiam się, że nie – a skoro prezydent Trump spycha na Europę obowiązek dostarczenia Ukrainie „gwarancji bezpieczeństwa”, to znaczy – że ani mu w głowie wciągać Amerykę w tę stuprocentowo prawdopodobną awanturę i że liczy na to, iż „Europa” znajdzie jakichś durniów, którzy to ryzyko na siebie wezmą. Zachowanie prezydenta Dudy oraz – ponad podziałami – obywateli Tuska Donalda i Kaczyńskiego Jarosława pokazuje, że nadzieje prezydenta Trumpa wcale nie muszą być takie bezpodstawne.

W tej sytuacji staje się oczywiste, że Ukraina tę wojnę już przegrała, a ta świadomość sprawia, że tamtejszy prezydent Zełeński chwyta się brzytwy – występując z operetkowymi pomysłami, by Rosja wymieniła się z Ukrainą terytoriami – za część obwodu kurskiego – Krym i cztery obwody Zadnieprza, albo dziwacznym pomysłem, by Ukrainie „zwrócono” broń jądrową. Kto miałby to zrobić – nikt, łącznie z prezydentem Zełeńskim, tego chyba nie wie, bo nie sądzę, by Rosjanie chociaż przez chwilę o tym myśleli – no a Amerykanie – tym bardziej – bo przecież oni Ukrainie żadnej broni jądrowej nie odbierali.

A tak się akurat składa, że w dzień św. Walentego, kiedy to postępactwo propaguje ruję i porubstwo, weszła w życie nowelizacja kodeksu karnego, forsująca nową definicję gwałtu. Dotychczas chodziło o zmuszenie kogoś do obcowania płciowego przy pomocy przymusu fizycznego, groźby, czyli tzw. vis compulsiva, albo podstępu. Nowa definicja dodaje do tych okoliczności „brak zgody”. Inicjatorkami tej nowelizacji były Wielce Czcigodne durnice z lewackich ugrupowań sejmowych, a pan prezydent Duda, niczym ów król z poematu Aleksandra Fredry o królewnie, „na łzy czuły”, stosowną ustawę bezmyślnie podpisał. Bezmyślnie – bo taka regulacja wyda na łup mściwych dam wszystkich lekkomyślnych mężczyzn, którzy zaryzykują z nimi bliskie spotkanie III stopnia. Od tej pory będą przez resztę życia drżeli przed szantażem i jego skutkami – bo nowelizacja nie stawia żadnych ram czasowych, których dama nie może przekroczyć, by przypomnieć sobie, że żadnej zgody nie wyraziła. Jedynym ratunkiem byłoby uzyskiwanie notarialnych aktów z podpisaną zgodą – ale jaki normalny mężczyzna będzie wzywał notariusza w momencie, gdy – jak śpiewał Wojciech Młynarski w słynnej balladzie – „dziewczę kwili”?

W tej sytuacji jestem pewien, że gwałtownie wzrośnie popyt na gumowe lalki, które – dzięki postępowi w dziedzinie zastosowania sztucznej inteligencji, nie tylko niczym nie będą się różniły od Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli i kto wie, czy jakiś kolejny prezydent nie wystąpi z inicjatywą przyznania im praw politycznych oraz cywilnych. Nie o to jednak w tym momencie chodzi, bo ważniejsza wydaje się odpowiedź na pytanie, czy według tej nowej definicji Ukraina zostanie zgwałcona, czy nie?

Stanisław Michalkiewicz

Marzenia mężyków stanu

Marzenia mężyków stanu

Stanisław Michalkiewicz,  20 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5775

Pierwsza myśl najlepsza – powiada znane porzekadło. Coś musi być na rzeczy, chociaż z drugiej strony za pierwszej komuny Janusz Wilhelmi powtarzał za Talleyrandem przestrogę, by wystrzegać się pierwszych odruchów – bo mogą być uczciwe. Ten książę Talleyrand był ministrem spraw zagranicznych Francji i za Napoleona i po jego upadku. Napoleon go nie lubił i kiedyś nawet przy ludziach mu powiedział: „jesteś pan gównem w jedwabnej pończosze!” – ale kiedy Talleyrand mówił: „zawsze służyłem Francji, niezależnie od ustroju mego państwa” – to była to prawda. Interes Francji na przykład podpowiadał mu, by podczas triumfalnego spotkania Napoleona z cesarzem Aleksandrem w Tylży, a właściwie na tratwie zakotwiczonej na środku Niemna, szeptał do ucha rosyjskiemu cesarzowi: po cóżeś Wasza Wysokość tu przyjechał? Napoleon rychło przegra! – ale podczas Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku oddał Francji wielkie usługi, dzięki czemu zachowała status europejskiego mocarstwa.

Wspominam o Talleyrandzie, bo w pierwszym roku pełnoskalowej wojny Rosji z Ukrainą, ambasadoressa USA przy NATO, niewątpliwie ulegając pierwszemu odruchowi powiedziała, że najbardziej prawdopodobnym zakończeniem tej wojny będzie „zamrożenie konfliktu” – co ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego wprawiło niemal w furię – bo nic tak nie gorszy, jak prawda.

Toteż trudno się dziwić, że wszyscy przyjaciele, czy raczej – wielbiciele Ukrainy – jak na przykład prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda, nawet dzisiaj nie chce przyjąć żadnej prawdy do wiadomości. Mówię o sytuacji, jaka wytworzyła się po telefonicznej rozmowie prezydenta Trumpa z rosyjskim prezydentem Putinem. Jak ujawnił prezydent Trump, omawiali nie tylko sprawę zakończenia wojny na Ukrainie, ale również inne zagadnienia; sytuację na Bliskim i Dalekim Wschodzie, problemy ze sztuczną inteligencją, słowem – wszystkie aktualności, zapowiadając w dodatku wzajemne odwiedziny. Jeszcze bardziej wylewny był szef Pentagonu, który powiedział, że członkostwo Ukrainy w NATO i odzyskanie przez nią utraconych wskutek wojny terytoriów, to rzeczy „nierealne”.

Jużci; nie trzeba być specjalnie spostrzegawczym, by uznać, że próba odebrania Rosji zdobytych na Ukrainie terenów nie oznaczałaby bynajmniej zakończenia wojny, tylko jej kontynuowanie i to nie przez miesiące, tylko lata – na co ani Stany Zjednoczone, ani Ukraina, ani Rosja – a także i Europa, z tym, że hipokryzja i kampanie wyborcze nie pozwalają jej tego głośno przyznać – nie ma na to najmniejszej ochoty – a jeśli chodzi o Ukrainę – również ludzkich rezerw. Tymczasem pan prezydent Andrzej Duda przed spotkaniem z amerykańskim sekretarzem obrony powiada, że Rosja nie może zyskać na wojnie z Ukrainą. Ciekaw jestem, jak sobie to wyobraża – najprawdopodobniej, że sekretarz obrony przełoży prezydenta Putina przez kolano i sypnie mu serię siarczystych klapsów. Jestem pewien, że pan prezydent Duda tak właśnie by zrobił – oczywiście gdyby nie był taki nieśmiały, jaki jest w stosunkach z cudzoziemskimi politykami.

Do tego doszło, że nawet gdy wyraził poczciwe zatroskanie, że jak skończy się wojna na Ukrainie, to zdemobilizowani żołnierze wezmą udział w rozmaitych zorganizowanych grupach przestępczych, to jakiś ukraiński jegomość tak pryncypialnie go ofuknął, że pan prezydent Duda z tej konfuzji już nie ośmielił się zareagować na deklarację pani Natalii Panczenko, której jakiś bałwan (czy przypadkiem nie pan prezydent?) nadał polskie obywatelstwo. Powiedziała ona, że jak Polacy będą nieodpowiedzialnie zachowywać się w tegorocznych wyborach, to muszą liczyć się z podpaleniami różnych obiektów i tak dalej, słowem – z wołynką. Dopiero gdy Leszek Miller powiedział, że skoro tak, to trzeba by ją natychmiast deportować , to się trochę zreflektowała – ale tylko na tyle, by oskarżyć Konfederację, że ją „przejęzyczyła”. Jak wiadomo, przejęzyczenia robią się u nas modne, więc nic dziwnego, że i pani Natalia uczepiła się tej wymówki. Tymczasem ta pogróżka ma wszelkie znamiona prawdopodobieństwa, zwłaszcza gdy tysiące zdemobilizowanych i uzbrojonych ukraińskich mężczyzn zwalą się do Polski pod pretekstem „łączenia rodzin”. Tu nawet nie tyle chodzi o podpalenia, czy morderstwa, tylko o to, że sprowokowanie takiej wołynki z udziałem Ukraińców, może być łatwym narzędziem do wymuszenia na Polsce jakichś ustępstw przez naszych sojuszników.

Nie zapominajmy, że cały czas obowiązuje u nas ustawa nr 1066, która przewiduje udział formacji zbrojnych obcych państw w tłumieniu rozruchów na terenie Polski. W tej sytuacji wywołanie rozruchów, a potem ich „stłumienie” nie byłoby dla żadnej wywiadowczej centrali, czy to niemieckiej BND, czy amerykańskiej CIA, specjalnie trudne. O tym jednak pan prezydent Duda najwyraźniej nawet boi się myśleć i ja go rozumiem, bo jeśli w najbliższych tygodniach nie nastąpi w Polsce przesilenie rządowe, to przecież pod rządami vaginetu obywatela Tuska Donalda nie moglibyśmy liczyć na naszą niezwyciężoną armię – zwłaszcza gdyby wołynka była zainspirowana przez BND.

Toteż nic dziwnego, że vaginet obywatela Tuska Donalda i on sam nie myśli o niczym innym, tylko – jakby tu wtrącić do aresztu wydobywczego nie tylko Zbigniewa Ziobrę, tylko rozmaitych innych PiS-iaków – bo te wszystkie opowieści o przełomowych inwestycjach i „deregulacjach” wkładam oczywiście między bajki, przede wszystkim dlatego, że to nie naprawdę, tylko takie przedwyborcze makagigi. Bo pomyślmy: jak może podejmować „przełomowe inwestycje” na kwotę 650 mld złotych państwo, którego tegoroczny budżet po stronie wydatków zapisał wprawdzie 921 mld złotych – ale w którym deficyt wynosi prawie 300 mld? Gdyby nawet vaginet wydał na wspomniane „inwestycje” wszystkie pieniądze, które spodziewa się mieć, to i tak brakowałoby mu jakieś 50 mld złotych. Oczywiście może próbować forsę pożyczyć – ale w sytuacji gdy dług publiczny Polski według ostrożnych szacunków zbliża się do 2 bilionów złotych, to jakiego procentu zażądają lichwiarze? Na szczęście, jak powiadam, to tylko takie wyborcze makagigi, o którym obywatel Tusk Donald szczęśliwie zapomni po wyborach. To już bardziej realistycznie wygląda priorytet Wielce Czcigodnego, a właściwie to chyba wcale nie Wielce Czcigodnego Stefana Niesiołowskiego, który po rozmaitych traumatycznych przejściach postanowił znowu służyć Polsce w szeregach Volksdeutsche Partei. Pragnie on całym sercem gorejącym doprowadzić do „zamknięcia Kaczyńskiego”, a cała reszta pewnie go nie obchodzi. Słowem – pereat mundus, byle tylko można było przytroczyć do pasa skalp Kaczyńskiego.

Takich mamy mężyków stanu!

Stanisław Michalkiewicz

Vaginet osobliwości

Vaginet osobliwości

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    18 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5774

Określenia „vaginet” po raz pierwszy użyła ekscentryczna pani dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie, w którego foyer wystawiła wielką rzeźbę vaginy – żeby publiczność nie miała wątpliwości, do jakiego miejsca weszła. Od vaginy do vaginetu tylko rzut beretem, toteż nie trwało długo, jak pani dyrektor nazwała „vaginetem” gabinet, w którym urzędowała.

A ponieważ tak się szczęśliwie składa, że w języku polskim rząd nazywa się tak samo, jak pomieszczenie, w którym urzęduje dyrektor, to postanowiłem zastosować ten wynalazek pani dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie do rządu obywatela Tuska Donalda.

Zapewne Czytelnik już zauważył, że starannie unikam wymieniania nazwiska pani dyrektor. Nie jest to powściągliwość przypadkowa. Właśnie otrzymałem kopię pisma, jakie drogi pan mecenas Jarosław Głuchowski, co to ma kancelarię w Poznaniu, przy ulicy Święty Marcin, skierował do poznańskiego niezawisłego sądu. Pismo zawiera mnóstwo gorzkich słów na mój temat. Po pierwsze, że dopuszczam się myślozbrodni, „lekceważąc krzywdę” mojej Prześladowczyni. Jest to myślozbrodnia, bo przecież poznańska mutacja organu Judenratu, czyli „Gazety Wyborczej” już dawno podała do wierzenia, jakie straszliwe katusze przechodziła moja Prześladowczyni – a masy ludowe, wśród nich również niezawiśli sędziowie, przyjęły tę wersję, jako podstawę swoich salomonowych orzeczeń. Ale na tym nie koniec, bo drogi pan mecenas poinformował niezawisły sąd o kolejnych moich myślozbrodniach – że „nadal nie rozumiem” co to jest odpowiedzialność zbiorowa, a poza tym wyrażam się nieżyczliwie o niezawisłych sądach.

Jestem pewien, że w tej sytuacji „wnet się posypią piękne wyroki” – jak to pisał Janusz Szpotański („Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje – aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki”) – ot choćby takie, jak ten z niezawisłego Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni, co to w1982 roku skazał panią Ewę Kubasiewicz na 10 lat więzienia za ulotkę w jednym egzemplarzu. Dopiero wiele lat później okazało się, że niezawisłym sędziom kazał taki wyrok wydać kontradmirał Ludwik Janczyszyn.

Kto niezawisłym sędziom wydaje takie rozkazy dzisiaj? Tajemnica to wielka, ale myślę, że z uwagi na konflikt polityczny, jaki rozdziera na strzępy nasz nieszczęśliwy kraj, jednym sędziom, to znaczy – tym zwerbowanym przed 2006 rokiem, wydają rozkazy stare kiejkuty, albo bezpośrednio, albo za pośrednictwem bodnarowców, podczas gdy innym sędziom wydają rozkazy oficerowie prowadzący z innych bezpieczniackich watah, ot na przykład – z ABW, co to w swoim czasie prowadziła (a może nadal prowadzi?) operację „Temida”, mającą na celu werbunek konfidentów akurat wśród niezawisłych sędziów. W tej sytuacji staram się pamiętać o zasadzie, że „nomina sunt odiosa”, zwłaszcza niektóre i stąd moja powściągliwość w „przetwarzaniu” danych osobowych pani dyrektor od vaginetu. Właśnie bowiem sposobię się do zapłacenia ostatniej raty grzywny, na którą zostałem skazany z donosu pana Jasia Kapeli, co to właśnie otrzymał od feministry kultury z vaginetu obywatela Tuska Donalda stypendium, podobno w wysokości 6 tys. złotych miesięcznie, pod pretekstem pisania poezji na temat aborcji. Wprawdzie gdzie mi się tam porównywać z panem Jasiem Kapelą, który wielkim poetą jest – ale zainspirowało mnie to do napisania wiersza na ten temat. Ot na przykład takiego:

W vaginecie słychać szepty.

Warg sromowych to koncepty.

Pragną one, po całusach i coitusach,

należnej porcji aborcji.

Ale mniejsza już z tymi prywatniackimi dygresjami, bo przecież moim celem jest przedstawienie vaginetu osobliwości, stworzonego pod egidą obywatela Tuska Donalda.Właśnie nadarzyło się ku temu kilka okazji. Oto Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula, której obywatel Tusk Donald w swoim vaginecie przyznał fuchę feministry do spraw równości („Małych naciągamy, dużych obcinamy, grubych uciskamy, a chudych nadymamy”), dotychczas informowała o swoim wysokim wykształceniu – że mianowicie jest magistrem Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz – że „pracuje nad doktoratem” i to w dodatku – z „neurojęzykoznawstwa

Trzeba przyznać, że Józef Stalin był znacznie skromniejszy, jeśli chodzi o ambicje naukowe, bo pisał tylko o zwyczajnym językoznawstwie, bez tego pretensjonalnego „neuro”. Okazało się jednak, że Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula wcale nie ukończyła studiów na UAM, tylko w pewnej wyższej szkole gotowania na gazie, która w ogóle nie miała prawa nadawania tytułu magistra, a co najwyżej – licencjata. Po co Wielce Czcigodnej Katarzynie Kotuli te konfabulacje – trudno zgadnąć – chyba, że sięgniemy do skarbnicy literatury, a konkretnie – do nieśmiertelnego poematu „Towarzysz Szmaciak” Janusza Szpotańskiego, który pisze tam tak: „Dziś bardzo u partyjnych w modzie jest pleść koszałki o swym rodzie. Wpierw szarże były wielkim szykiem lecz dziś z nich każdy – pułkownikiem. Przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora”. Ponieważ Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula uczestniczy w vaginecie zaprowadzającym w naszym bantustanie „demokrację walczącą”, to w tej sytuacji nie wypada jej pleść koszałek o swym rodzie. Szarże też nie bardzo wchodzą w rachubę, więc gwoli dogodzenia snobizmowi pozostaje ten nieszczęsny „doktorat”.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z przemówieniem, jakie z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Holokauście wygłosiła Wielce Czcigodna Nowacka Barbara, której obywatel Tusk Donald przydzielił w swoim vaginecie fuchę feministy od edukacji. Czytając tekst przemówienia z zawczasu przygotowanej kartki powiedziała między innymi, że obóz w Oświęcimiu-Brzezince zbudowali „polscy naziści”, jako obóz pracy, a Niemcy przerobili go potem na obóz śmierci, czy może „zagłady” – bo już nie pamiętam. Ten fragment natychmiast podchwyciła „prasa międzynarodowa”, bo rzeczywiście – niecodziennie trafia się taka gratka, by minister warszawskiego vaginetu obywatela Tuska Donalda otwartym tekstem wychlapał, kto ten cały obóz zbudował. Od razu objawił się brak koordynacji, bo z jednej strony obywatel Klich Bogdan, który od obywatela Tuska Donalda ma fuchę ambasadora w Waszyngtonie (wszyscy zachodzą w głowę co to za piekielna aluzja ze strony Księcia-Małżonka, by ambasadorem w Waszyngtonie mianować akurat doktora psychiatrę – ale widocznie musi być w tym jakaś logika) wypisuje sążniste protesty przeciwko „kłamstwom obozowym” w amerykańskiej prasie, a z drugiej strony Wielce Czcigodna feministra Nowacka Barbara publikuje takie rewelacje. Ale okazało się, że nie mówiła tego serio, tylko tak się jej chlapnęło przez „przejęzyczenie”. Wszystko to być może, ale najpierw musiał „przejęzyczyć się” autor przemówienia odczytanego przez Wielce Czcigodną. Kto to był – tajemnica to wielka – więc pewnie się nie dowiemy, czy to jakiś doradca doskonały spośród starych kiejkutów, które z tylnego siedzenia nadzorują nie tylko wspomniany vaginet, ale w ogóle – całą scenę polityczną naszego, wstrząsanego polityczną wojną bantustanu, czy też jakiś zaufany funkcjonariusz BND, którego tekstu Wielce Czcigodna nie odważyła się zmienić.

Jest to rzecz pewna, że się nie dowiemy bo obywatel Tusk Donald, w odpowiedzi na żądania dymisji Wielce Czcigodnej odparł, że „Polacy, nic się nie stało!” i że gdyby tak za każde „przejęzyczenie” miał dygnitarzy swojego vaginetu represjonować, to pewnie zabrakłoby chętnych do obejmowania prestiżowych stanowisk. Co prawda to by było jakieś wyjście z patowej sytuacji, bo przybliżałoby „opcję zerową” – ale chyba obywatel Tusk Donald nie to miał na myśli. Rzecz w tym, że vaginet obywatela Tuska Donalda ma charakter koalicyjny, więc niechby tylko jedna karta z tego domku została wyjęta, to cały domek w jednej chwili ległby w gruzach. Skoro my to wiemy, to nie może o tym nie wiedzieć obywatel Tusk Donald – a przecież coś tam musi jednak wiedzieć.

Zresztą już po dwóch dniach cała sprawa „przejęzyczenia” przycichła za sprawą Wielce Czcigodnego Grzegorza Brauna, który nie mógł wytrzymać nawet minuty ciszy, nakazanej przez kierownictwo Parlamentu Europejskiego gwoli uczczenia holokaustników, tylko wznosił jakieś okrzyki o „Strefie Gazy”. W tej „Strefie Gazy” na razie panuje zawieszenie broni, ale myślę, że po spotkaniu, jakie właśnie odbył premier bezcennego Izrela Beniamin Netanjahu z prezydentem Trumpem, operacja ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej będzie tam znowu kontynuowana, aż do ostatniego Palestyńczyka, to znaczy – do ostatecznego zwycięstwa.

Więc Wielce Czcigodnego Grzegorza Brauna wyniosła w sali obrad służba porządkowa Parlamentu Europejskiego, zaś „światem wstrząsnął dreszcz oburzenia” – taki sam, jaki – według propagandy niemieckiej – wstrząsnął światem po zbombardowaniu przez amerykańskie samoloty benedyktyńskiego klasztoru na Monte Cassino. Tym razem „dreszcz oburzenia” wstrząsnął przede wszystkim Wielce Czcigodnym Romanem Giertychem, który z tego wstrząsu przestał panować nad przymiotnikami i nazwał Wielce Czcigodnego Grzegorza Brauna „parszywym antysemitą”, domagając się postawienia go przed „trybunałem”.

Ponieważ jednak Trybunał Konstytucyjny nie jest przez Volksdeutsche Partei uznawany, to mogłoby tu chodzić o Trybunał Ludowy pod przewodnictwem niezawisłego sędziego Rolanda Freislera, którego Adolf Hitler uważał za „naszego Wyszyńskiego”. Co prawda Roland Freisler już nie żyje, ale jeśli pogłoski o reinkarnacji zawierają chociaż ziarenko prawdy, to myślę, że Ronald Freisler mógłby się wcielić w jakiegoś naszego niezawisłego szermierza praworządności, niekoniecznie zaraz „Wyszyńskiego”. Nazwisk na giełdzie płomiennych szermierzy przecież nie brakuje. Jak tam będzie – tak tam będzie – bo ważniejsza wydaje mi się utrata przez Wielce Czcigodnego Romana Giertycha panowania nad przymiotnikami. Chodzi o to, że przymiotnik „parszywy” tradycyjnie był zarezerwowany nie dla jakichś antysemitników, tylko wprost przeciwnie. Świadczy o tym choćby wierszyk, popularny przed wojną w środowiskach narodowych: „Falanga walczy, Falanga czuwa, Falanga wielką Polskę wykuwa. Nie kupuj u Żyda, kupuj u swego, w ten sposób wygonisz Żyda parszywego!

Z obfitości serca usta mówią, więc nic dziwnego, że w chwili wzburzenia Wielce Czcigodny Roman Giertych też mógł się „przejęzyczyć” i tracąc panowanie nad przymiotnikami, posłużył się słowem z dawnego repertuaru. „Stąd nauka jest dla żuka”, by nawet w chwili wzburzenia panować nad przymiotnikami, bo w przeciwnym razie mogą z tego wyniknąć jakieś śmierdzące dmuchy i nie pomoże nawet chwilowe odcięcie od stryczka.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Odpryskowe wątki opery i wołynka

Odpryskowe wątki opery i wołynka

Stanisław Michalkiewicz  „Goniec” (Toronto)    16 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5773

Karnawałowa opera mydlana, jaką vaginet obywatela Tuska Donalda zafundował obywatelom naszego nieszczęśliwego kraju, obrasta w nowe wątki odpryskowe. Oto pan Bogdan Święczkowski, prezes Trybunału Konstytucyjnego zawiadomił niezależną prokuraturę, a konkretnie – zastępcę Prokuratora Generalnego, pana Michała Ostrowskiego o przestępstwie zamachu stanu, o które podejrzewa obywatela Tuska Donalda, jego vaginet, fajdanisów z Volksdeutsche Partei i formacji kolaboranckich, a także marszałków Sejmu i Senatu, czyli pana Szymona Hołownię i posągową Małgorzatę Kidawę-Błońską – bo to ona odziedziczyła tę fuchę po panu Grodzkim – tym od „zabójczych kopert”.

Powiadomiony o tym wydarzeniu obywatel Tusk Donald nawet nie przerwał gry w ping-ponga – że to niby ma większe zmartwienia. I słuszna jego racja, bo wprawdzie pan Ostrowski z miejsca wszczął „energiczne śledztwo”, ale bodnarowcy z czarnym podniebieniem natychmiast schowali się za papierowy mur z kruczków prawnych, a konkretnie – z jednego kruczka. Chodzi o to, że śledztwo, zwłaszcza „energiczne”, musi mieć sygnaturę, znaczy się – numer sprawy.

Przypomniałem w swoim czasie o tym obowiązku asystentowi resortowej „Stokrotki”, czyli pani red. Moniki Olejnik, który zapraszał mnie do udziału w programie. Powiedziałem, że chętnie stawię się na wezwanie, ale muszę dostać je na piśmie, z numerem sprawy oraz zaznaczeniem, w jakim charakterze mam zostać przesłuchany: świadka, czy podejrzanego. – Porządek musi być! – powiedziałem – i na tym się moje kontakty ze „Stokrotką” i TVN-em skończyły. Toteż w bodnarowskiej prokuraturze zatriumfowała rewolucyjna teoria, że jak nie ma sygnatury, to nie ma i urzędowego śledztwa, tylko taka prywatniacko-hobbystyczna zabawa.

Początków tej rewolucyjnej teorii doszukiwałbym się w deklaracji, jaką w swoim czasie złożyła pani Elżbieta Jakubiak panu red. Robertowi Mazurkowi. Pan red. Mazurek próbował dać pani Elżbiecie do zrozumienia, że jej praca na stanowisku ministra nie jest nikomu potrzebna, na co ona z całą powagą („ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby” – pisał poeta) odparła, że to nieprawda, bo gdyby ona, dajmy na to, nie wystawiła panu red. Mazurkowi zaświadczenia, to nie mógłby on prowadzić działalności gospodarczej. I pomyśleć, że przez tyle stuleci, a może nawet tysiącleci Ludzkość nie zdawała sobie z tego sprawy i orała, siała i zbierała, hodowała bydło, przędła i tkała, wytapiała miedź i cynę, a potem nawet – żelazo, budowała drogi, domy, a potem nawet całe miasta, nie oglądając się na zaświadczenia pani Elżbiety! Nic dziwnego, że w rezultacie świat jest taki niedoskonały iż nawet Stwórca Wszechświata zesłał nań potop, a potem tylko dlatego nie zesłał drugiego, bo przekonał się o bezskuteczności tego pierwszego. Tak w każdym razie utrzymuje Franciszek ks. de La Rochefoucauld.

Teraz bez zaświadczeń ani kroku, nie tylko w tył, czego zabraniał już Józef Stalin, ale nawet w przód czy w bok – bo w przeciwnym razie „konwój otwiera ogień”. Na tym właśnie polega postęp cywilizacyjny, uwielbiany przez postępactwo wszystkich krajów – również przez bodnarowców z czarnym podniebieniem, co to stoją na nieubłaganym gruncie rewolucyjnej teorii, że bez „numerku”, znaczy się – sygnatury – niczego nie ma, a wiadomo, że ex nihilo nihil fit, co się wykłada, że z niczego niczego nie będzie, toteż obywatel Tusk Donald jak gdyby nigdy nic, „harata w gałę” na ping-pongowym stole. Jednak na wypadek, gdyby rewolucyjna teoria nie wszystkim wystarczała, to autorzy opery mydlanej mają w rezerwie argument ostateczny – że ten cały pan Michał Ostrowski został mianowany zastępcą Prokuratora Generalnego „za czasów Ziobry”. Nic więc dziwnego, że Volsdeutsche Partei, formacje kolaboranckie i płomienni szermierze praworządności oraz wybitni jurysprudensi z zakresu kretynizmu prawniczego, viribus unitis go „nie uznają”, w związku z czym materiałami z tego swojego „prywatnego śledztwa” będzie mógł się co najwyżej podetrzeć. Na tym bowiem polega „powaga państwa”, reprezentowanego obecnie przez vaginet obywatela Tuska Donalda.

Tedy, żeby w operze mydlanej pojawiły się kolejne wątki komiczne, obywatel Tusk Donald, pamiętając, że jest kampania wyborcza, podczas której należy wciskać swoim wyznawcom duby smalone w postaci obietnic gruszek na wierzbie, ogłosił „rok przełomu”. Chodzi o „wielkie inwestycje” na przykład – zawracanie Wisły kijem – o czym przemyśliwał już Edward Gierek – za 650 miliardów złotych. Oczywiście nie mówi, skąd tyle forsy pożyczy – bo przecież wcale nie pożyczy, ani nie będzie nic inwestował, bo jak partia mówi, że będzie inwestowała – to mówi. Żeby jednak podlizać się nie tylko swoim wyznawcom, ale również – przedsiębiorcom – to zapowiedział też „deregulację” gospodarki.

Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że ta zapowiedź została poprzedzona komunikatem feministry od pracy i polityki społecznej w vaginecie obywatela Tuska Donalda, madame Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. Chodzi o rozporządzenie, w myśl którego temperatura w miejscu pracy miałaby zostać uzależniona od „metabolizmu” poszczególnych pracowników, który pracodawcy mieliby regularnie mierzyć – a urzędy – kontrolować, czy wszystko – jak mawiają gitowcy – „gra i koliduje”. Te produkty najtęższych głów resortu pracy wprawiły w zakłopotanie innych uczestników vaginetu obywatela Tuska Donalda – ale nie jego samego, jako, że od lat jest jeszcze bardziej zadowolony ze swego rozumu, niż sam Książę-Małżonek. Toteż jak-gdyby-nigdy-nic, zaproponował jednemu takiemu polskiemu miliarderowi, konkretnie – panu Rafałowi Brzosce, żeby się tym zajął. „Bierze to pan?” – zapytał – bo wiadomo, że sam do żadnej deregulacji nie ma głowy. Pan Brzoska podobno „przyjął wyzwanie” – ale byłoby niegrzecznie przypuszczać, że dlatego, by uważał, ze to wszystko naprawdę. I on wie i obywatel Tusk Donald wie i my wiemy, że po wyborach prezydenckich o „deregulacji” wszyscy zapomną. Myślę tedy, że jeśli „przyjął wyzwanie”, to tylko dlatego, by odsunąć od siebie i swojej fortuny chciwych bodnarowców i w ten sposób zapewnić sobie chociaż kilka miesięcy wytchnienia – a potem się zobaczy. Kto bowiem wierzy obywatelu Tusku Donaldu, ten sam sobie szkodzi.

Podczas gdy opera mydlana obrasta w nowe, również komiczne wątki, w miarę zbliżania się końca wojny na Ukrainie, w naszym nieszczęśliwym kraju narasta groźba wołynki. Zauważył to niedawno nawet pan prezydent Duda, za co został ofunknięty przez jakiegoś kijowskiego dygnitarza. O ile jednak poczciwy pan prezydent Duda obawiał się wzrostu „przestępczości zorganizowanej” przez Ukraińców, to pani Natalia Panczenko, Ukrainka, której jakiś bałwan nadal polskie obywatelstwo, nastraszyła niedawno tubylców, że jak będą podskakiwali i nie wybiorą, kogo należy na prezydenta, to Polska powinna spodziewać się podpaleń sklepów, domów – i tak dalej – słowem – powinniśmy spodziewać się wołynki, bo przecież na podpaleniach się nie skończy. Kiedy nawet były premier Leszek Miller powiedział, że trzeba by ją deportować, pani Panczenko oskarżyła Konfederację, że ją „przejęzyczyła”.

Jak tam było, tak tam było, ale i bez pani Panczenko wiemy, że nasi Zasrancen zafundowali nam, prawdopodobnie krwawy, konflikt narodowościowy. Trzeba się go spodziewać zwłaszcza po zakończeniu wojny na Ukrainie, skąd do Polski zwalą się zdemobilizowani mężczyźni, pod pretekstem połączenia z rodzinami. Nikt nie odważy się ich skontrolować, czy przywożą ze sobą broń, czy nie, zwłaszcza gdy przejścia graniczne będzie przekraczało 100 tysięcy ludzi na dobę. Poderwanie takiej zbiorowości do antypolskiej wołynki dla takiej niemieckiej BND, czy amerykańskiej CIA, to bułka z masłem, a skoro tak, to nie ma takiej siły, która by mogła powstrzymać Niemcy, czy Naszego Najważniejszego Sojusznika przed pokusą wymuszania na Polsce zachowań pożądanych na przykład – „unii” z Ukrainą, to znaczy – przekazania jej w ramach rekompensaty za terytoria utracone na rzecz Rosji, części polskiego terytorium państwowego.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Co zrobią dziewczyny?

Co zrobią dziewczyny?

 Stanisław Michalkiewicz 15 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5772

Dziewczyny płaczą, bo skończyło się już lato” – śpiewała za głębokiej komuny piosenkarka Magda Umer. Oczywiście koloryzowała, bo gdzieżby tam dziewczyny płakały z powodu zakończenia lata? Zdzisława Sośnicka była bliższa prawdy, bo z kolei po zakończeniu lata śpiewała: „żegnaj lato na rok, stoi jesień za mgłą, czekamy wszyscy tu, pamiętaj nas i wracaj znów”. Lato bowiem, podobnie jak inne pory roku, ma to do siebie, że powraca, więc żadne dziewczyny nie powinny z powodu chwilowego zakończenia lata dostawać spazmów.

Co innego, jak kończy się forsa. Ooo! To poważna sprawa i z tego powodu rzeczywiście; nie tylko dziewczyny mogą dostać spazmów. A właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia za sprawą złowrogiego prezydenta Sanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa. Tak jak urzędnik jednym ruchem, ręki może każdemu dać z państwem zaślubiny, tak prezydent Trump jednym ruchem ręki zakręcił dziewczynom, oczywiście tym postępowym, skupionym wokół „polskiej fundacji pomocowej »Feminoteka«”, kurek ze szmalcem. Fundacja ta reklamuje się, że udziela kobietom „wszelkiego rodzaju pomocy” w tym również – pomocy „seksualnej”. Nawet nie śmiem się domyślać, co taka „seksualna” pomoc może oznaczać, zwłaszcza „w rodzinie” – bo przede wszystkim o to chodzi.

Za moich czasów studenckich kolega K. utrzymywał, że chodzi o pomoc dla początkujących dobiegaczy, udzielaną przed doświadczonych – jakby to określiła pani prof. Inga Iwasiów ze Szczecina – „jebaków”. Kolega K. w natchnieniu opisywał, że taki pomocnik obserwuje z bliska przebieg „czynności seksualnej” i głosem udziela debiutantowi wskazówek: wyżej!, niżej!, teraz! – dzięki czemu czynność wreszcie dochodzi do skutku. Feminoteka udziela też kobietom pomocy – jednak dopiero „po gwałcie”, podczas gdy z zagadkowych przyczyn, przed gwałtem żadnej pomocy kobietom nie udziela, nawet gdyby taka jedna z drugą u nóg jej się tarzała.

Gdyby tonący błagał o markę pocztową i u nóg mi się tarzał – nie dam – taki jestem” – mówił „książę na pure nonsensach” Władysław Grabowski w poemacie Słonimskiego „Popiół i wiatr”. To znaczy, to wszystko Feminoteka robiła do tej pory, dopóki był amerykański szmalec. No ale teraz, za sprawą złowrogiego prezydenta Trumpa, kurek ze szmalcem został zamknięty, nad czym ubolewają płomienni bojownicy o nieubłagany postęp. Co teraz będzie z nieubłaganym postępem, czy nie cofnie się on aby pod naporem wstecznictwa? Dotychczas wstecznictwo było odcięte od wszelkich kurków ze szmalcem i – rzecz ciekawa – jakoś dawało sobie radę, głównie dzięki poparciu wsteczników, którzy na postępy nieubłaganego postępu spoglądają z rezerwą, a nawet podejrzliwie.

Postępowcy natomiast z reguły byli popodłączani do rozmaitych kurków z łatwym szmalcem, toteż szeregi postępactwa rosły w postępie geometrycznym. Weźmy na przykład takiego „Jurka” Owsiaka, który tylko patrzeć, jak zostanie poddany procedurze beatyfikacji przez Przewielebne Duchowieństwo Kościoła Otwartego – bo policja już zawczasu traktuje go w sposób szczególny, wyłapując starowinów i starowiny, co to dopuściły się przeciwko niemu myślozbrodni – a oni nie tylko do wszystkiego się przyznają, ale i prawidłowo zeznają, że zainspirowały ich do tych myślozbrodni programy złowrogiej telewizji „Republika”, co to zamiast pryncypialnie potępić wroga publicznego Zbigniewa Ziobrę, jak to robią wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, to robi z nim prowokacyjne wywiady. A co teraz będzie? Jak Ameryka przestanie dawać szmalec, to gdzie pójdą postępowcy?

A to dopiero początek problemów, bo akurat gruchnęła wieść, że prezydent Donald Trump mianował ambasadorem amerykańskim w Warszawie JE Tomasza Rose. Pan Tomasz Rose jest Żydem – ale ortodoksyjnym, podobno o bardzo konserwatywnych poglądach. Ostatnie wystąpienie prezydenta Trumpa pokazuje, że w Żydach- syjonistach – a przypuszczam, że pan Tomasz Rose jest jednym z nich – szczególnie sobie upodobał, więc nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi tym bardziej, że największe zgryzoty z nim może mieć Judenrat „Gazety Wyborczej”.

Jak wiadomo, pozostaje ona od początku w awangardzie nieubłaganego postępu, więc gdyby w Warszawie pojawił się amerykański ambasador o podobnie konserwatywnych poglądach, jak pan Rose – ale nie Żyd, tylko głupi goj – to Judenrat zrobiłby z niego marmoladę, a w każdym razie – utrudnił mu funkcjonowanie zgodne z poglądami. W przypadku pana Rose może być trudniej, bo pan red. Michnik może dostać faxem z Tel Awivu wiadomość: wiecie, rozumiecie, Michnik. Wyście się chyba pomylili i popadli w jakieś antysemickie odchylenie. Jak się nie opamiętacie, to będzie z wami brzydka sprawa, zrozumiano? A ponieważ finanse Judenratu w znacznym – jak znacznym, tego do końca nie wiemy – zależą od stosunków, nawet nie z „samym głównym Srulem”, tylko z jakim Srulem drobniejszego płazu, to Judenrat dziesięć razy się zastanowi, nim podniesie rękę na pana ambasadora Tomasza Rose. I on wie i my wiemy, że ta ręka może mu zostać odrąbana i to nie przez żadną „władzę ludową”, tylko przez Naszego Najważniejszego Sojusznika.

Ale to jeszcze nic – bo wprawdzie w tej chwili prezydent Trump pozakręcał wszystkie kurki z amerykańskim szmalcem – oczywiście poza kurkiem dla bezcennego Izraela – ale z czasem, jak komuś każe dokonać przeglądu beneficjentów i na liście „naszych sukinsynów” umieści kogo tam zechce – to jestem prawie pewien, że pan ambasador Tomasz Rose będzie chciał zachować wpływ na te sprawy – to wyposzczone postępactwo zacznie podlizywać się jemu, odżegnując się na wszelki wypadek od wszelkich skojarzeń z Judenratem – chyba, żeby i Judenrat, zgodnie z mądrością etapu, obrzezał się na ortodoksję i wstecznictwo. Wtedy ponownie rozgorzeje walka ideologiczna – ale tym razem o życzliwość Ambasady – co sprawi, że wszelkie mrzonki Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli, czy Nowackiej Barbary, rozwieją się w mglistość.

Co w tej sytuacji zrobią dziewczyny? Czy będą płakały, że oto przestają być proletariatem zastępczym dla promotorów komunistycznej rewolucji, czy też natychmiast zapomną o tym, że są oprymowane przez „męskie szowinistyczne świnie”, tylko po staremu zechcą się z tymi świniami zaprzyjaźniać, gwoli odbywania bliskich spotkań III stopnia? Janusz Korwin Mikke twierdzi, że kobiety mają skłonność do przyjmowania za swoje poglądów mężczyzn, z którymi akurat sypiają. Jeśli tedy zaczną gustować w męskich, szowinistycznych świniach, to będzie nieomylny znak, że nasz bantustan i mniej wartościowy naród tubylczy powraca na drogę normalności, a nie błąka się po manowcach postępactwa.

Stanisław Michalkiewicz

Wokół „Księgi win Judy”

Wokół „Księgi win Judy”

Stanisław Michalkiewicz „Magna Polonia”    13 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5771

Starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, mawiali, że „habent sua fata libelli” – co się wykłada, że książki mają swoje losy. I oto na naszych oczach, za sprawą pana profesora Rafała Pankowskiego sprawdza się trafność tego spostrzeżenia. Ten pan Pankowski to osobliwa postać w ruchu robotniczym, bo pod pewnym względem podobny jest do ciotki felietonisty warszawskiej „Kultury” „Hamiltona”. Otóż ten Hamilton, który pozował na przestarego starca, tak naprawdę nazywał się Jan Zbigniew Słojewski i wolne chwile spędzał w winiarni „U Hopfera”, dzisiaj już nieistniejącej. Była tam jedna ława i jeden duży stół, za którym przeważnie siedział właśnie Hamilton, a reszta towarzystwa lokowała się, gdzie kto mógł – przeważnie na pustych kartonach po winie – zaś pani Stasia nalewała każdemu, ile kto chciał.

Otóż ten Hamilton napisał kiedyś o swojej ciotce, która miała takie dziwne natręctwo, że nie mogła wziąć na kolana kota, żeby mu zaraz nie szukać pcheł. Pan Rafał Pankowski jest do niej podobny, ale przy tym podobieństwie są i różnice. Pan Pankowski nie szuka żadnych pcheł, tylko antysemitników i ma takie natręctwo, że nie tylko widzi antysemitnika pod każdym krzakiem, ale w dodatku – zaraz go demaskuje przed surową ręką sprawiedliwości ludowej. Na tym uciułał sobie rozmaite naukowe tytuły a także inne wyrazy uznania, wśród których, niczym perła w koronie, błyszczy nagroda od żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej z Nowego Jorku, którą wręczył mu – niestety nie „sam główny Srul” – tylko delegat Ligi na Europę, pan Srulewicz. No cóż; jak to mówią, dobra psu i mucha.

Więc tym razem pan Pankowski i różni inni tropiciele – bo jak w jakiejś branży jest koniunktura, to zaraz pojawiają się entreprenerzy – a tak się składa, że koniunktura w branży tropienia antysemitników jest dziś wyjątkowo dobra – wytropił książkę pod tytułem Księga win Judy, którą wznowił pan Przemysław Holocher w wydawnictwie Magna Polonia. Tytuł jest mylący, bo sugeruje, że chodzi o wina, produkowane przez Judejczyków w Izraelu – a tymczasem książka skupia się na rozmaitych łajdactwach, których sprawcami mają być Żydowie.

Tropiciele antysemitników twierdzą, że to wszystko nieprawda, że niemiecki autor Wilhelm Meister, który tak naprawdę nazywał się Paul Bang, wszystko to sobie wyssał z brudnego palca. Skąd wiedzą, skąd on to sobie wyssał – tajemnica to wielka, bo autor, znaczy się – Wilhelm Meister napisał tę książkę w roku 1919, kiedy pana Rafała Pankowskiego jeszcze nie było na świecie (i komu to przeszkadzało?). Najwyraźniej jednak wspomniane natręctwo zmusza go, by karmił się takimi lekturami, a potem odkryte rewelacje tak go rozpierają, że w dyrdy biegnie do najbliższego posterunku Milicji Obywatelskiej i składa stosowne doniesienie. W związku z tym pan Przemysła Holocher właśnie dostał powiestkę z komisariatu, by złożył zeznania w sprawie myślozbrodni, znaczy – żeby przyznał się do wszystkiego, a zwłaszcza – propagowania „faszystowskiego ustroju państwa” – chociaż w roku 1919 to nawet Mussolini dopiero zaczynał eksperymentować z faszyzmem, a o Hitlerze nikt jeszcze nie słyszał. Ale to bez znaczenia, bo jak niezależny prokurator, a potem niezawisły sędzia odbierze telefon: wiecie rozumiecie, wy z tego całego Holochera to zróbcie marmoladę, taką, wiecie – pokazuchę – to chyba nikt nie ma wątpliwości, że posypią się piękne wyroki.

Ale co robi przewidujący i niezależność prokuratury i niezawisłość sądów i potrzeby pana Rafała Pankowskiego, który musi przecież zarobić na bułeczkę i masełko – Stwórca Wszechświata? Stwórca Wszechświata dopuszcza tak zwane przypadki. Oto premier bezcennego Izraela, Beniamin Netanjahu, wykonując manewr ucieczki do przodu przed więzieniem, sprowokował przy pomocy Mosadu „niespodziewany” atak rakietowy złowrogiego Hamasu na Izrael ze Strefy Gazy. W części dna morskiego należącego do Strefy Gazy, odkryto bowiem bogate złoża gazu i ropy, więc bezcenny Izrael bez wahania uderzył na Strefę Gazy, rozpoczynając w ten sposób operację ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej. Oczywiście o żadnym więzieniu nie było już od tej chwili mowy, a Beniamin Netanjahu, jako mąż opatrznościowy, stanął na czele izraelskiego rządu jedności narodowej. Wprawdzie ta cała Gaza została zrównania z ziemią, niczym warszawskie getto po stłumieniu powstania przez generała SS Jurgena Stroopa – ale złowrogiego Hamasu nie udało się wybić, ani nawet – odebrać z jego szponów izraelskich zakładników. Poza tym w USA zmieniła się ekipa, więc bezcenny Izrael zawarł ze znienawidzonym Hamasem zawieszenie broni, w ramach którego zakładnicy stopniowo są wypuszczani, podobnie jak palestyńscy więźniowie – w proporcjach 30 Palestyńczyków za jednego Żyda.

Tymczasem prezydent Trump przyjął premiera Netanjahu, jako pierwszego zagranicznego gościa w Białym domu i po dwustronnych rozmowach poinformował opinię międzynarodową, że USA chcą przejąć Strefę Gazy, uprzątnąć gruz i urządzić tam śródziemnomorski kurort – ale przedtem zamierzają przesiedlić 2 miliony tamtejszych Palestyńczyków. Na razie nie wiadomo dokąd, bo ani Egipt, ani Jordania, gdzie ci Palestyńczykowie mieliby – oczywiście dla własnego dobra, jakże by inaczej? – zostać przesiedleni, nie chcą o niczym słszeć, podobnie jak Palestyńczykowie – ale już wiadomo, jaki jest rozkaz. Premiera Netanjahu, który się temu przysłuchiwał, jakby ktoś na sto koni wsadził. Nic dziwnego, skoro Lebensraum tak się zaczyna poszerzać, to jakże się nie radować? Radowałby się z tego nawet wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, a przecież premier Beniamin Netajnahu nie jest od niego gorszy.

No dobrze – ale gdzie tych Palestyńczyków przesiedlić? Gdyby żył Heinrich Himmler, Reinhardt Heydrich i Adolf Eichmann, to można by rozważyć ewentualne przesiedlenie ich „na Wschód” – ale żaden z tych specjalistów już nie żyje. W tej sytuacji muszę złożyć pomysł racjonalizatorski, by wykorzystać do tego doświadczenia zdobyte podczas kolektywizacji w ZSRR. Otóż pewien kontyngent chłopów wywieziono na Wyspę Zajęczą na Oceanie Lodowatym i tam zostawiono, tak, jak stali. Po roku komisja, która przybyła zobaczyć, co i jak, nie zastała już nikogo żywego, tylko białe kości, starannie oczyszczone przez morskie ptactwo. Dokonał się recykling, w dodatku nie tylko nieszkodliwy dla planety, tylko przeciwnie – pożyteczny. Dzięki temu lepiej rozumiemy przyczyny dla których prezydent Trump chciałby przyłączyć do USA Grenlandię, a także Kanadę. Moim zdaniem Kanada jest nawet lepsza, bo na kanadyjskim terytorium Nunawut jest sporo wysp na Oceanie Lodowatym, chyba nawet bezludnych, albo w najgorszym razie zasiedlonych przez jakąś stację badawczą, którą przecież można by zawsze przenieść gdzie indziej – i sprawa załatwiona. I pomyśleć, że w czasie, gdy starsi i mądrzejsi właśnie kreują nową postać świata, naszym przeznaczeniem jest zajmowanie się myślo-zbrodniami. Co za hańba, co za wstyd!

Stanisław Michalkiewicz

Ziemia, metale i demokracja. I śmiech perlysty.

Ziemia, metale i demokracja

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    11 lutego 2025 michalkiewicz

Jak wiadomo, podczas każdego bankietu wszyscy jedzą, piją, lulki palą, „dokoła krąży śmiech perlysty” – jak śpiewał Wojciech Młynarski – aż do momentu, gdy o godzinie 11, czy o północy, pojawia się kelner z rachunkiem. W tym momencie gwar cichnie, „perlysty” śmiech zamiera, a każdy biesiadnik z niepokojem spogląda na innych. I właśnie taki moment zbliża się na Ukrainie, gdzie – zgodnie z zapowiedzią prezydenta Trumpa – ma „zakończyć się” wojna. Dotychczas wojna ta, wszczęta z powodu zachęty, jakiej prezydentowi Zełeńskiemu udzielił prezydent Józio Biden – żeby odrzucił porozumienia mińskie, a w zamian za to Ukraina zostanie przyjęta do NATO – co dostarczyło zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi pretekstu do uderzenia na Ukrainę w nadziei jej podbicia, „denazyfikacji” i „neutralizacji”, to znaczy – wybicia jej z głowy udziału w NATO. Okazało się jednak, że Amerykanie i Angielczycy w międzyczasie zdążyli Ukrainę uzbroić po zęby, a nawet podszkolić tamtejsze wojsko, więc ruscy szachiści szybko przekonali się , że zajęcie Ukrainy z marszu jest niemożliwe bez użycia broni jądrowej. W tej sytuacji zmienili cele wojenne na skromniejsze – to znaczy – uzyskanie lądowego połączenia Rosji z Krymem i przejęcie uprzemysłowionych obszarów Ukrainy po wschodniej stronie Dniepru – akurat tego obszaru, który Bohdan Chmielnicki przekazał w roku 1654 w Perejasławiu rosyjskiemu carowi Aleksemu. Rosja w zasadzie ten cel wojenny zrealizowała, podczas gdy amerykański cel wojenny w postaci „osłabienia Rosji” – o czym otwartym tekstem mówił w Kijowie sekretarz obrony USA Lloyd Austin – o ile został zrealizowany, to chyba tylko częściowo. No a Ukraina? Straciła kilkaset tysięcy żołnierzy, nie licząc podobnej liczby rannych bez rąk, nóg – a ponadto znaczna część obywateli, przede wszystkim młodych mężczyzn, zwyczajnie uciekła za granicę, wskutek czego populacja tamtejsza zmniejszyła się z ponad 40 do jakichś 25 milionów, co oznacza nie tylko brak rezerw ludzkich, ale nawet zagrożenie zastępowalności pokoleń. Jeśli dodać do tego zniszczenia materialne, to bilnas wypada dla Ukrainy fatalnie. No, a teraz Donald Trump chce tę wojnę „zakończyć”. Łatwo powiedzieć – ale jak?

Na razie nikt tego nie wie – ale pewne poszlaki wskazują, że Ukraina będzie musiała ponieść jeszcze dodatkowe koszty. Chodzi o niedawną deklarację prezydenta Trumpa, który uzależnił dalsze zaopatrywanie Ukrainy w broń i tak dalej – od oddania jej Ameryce w arendę. Nie w sensie dosłownym – bo to by oznaczało, że Ameryka bierze na siebie obowiązek wzięcia Ukraińców na utrzymanie – tylko w postaci przekazania Amerykanom koncesji na wydobycie z ukraińskich złóż metali ziem rzadkich. Jestem pewien, że będzie się to nazywało „umocnieniem suwerenności Ukrainy”, której terytorium od pewnego czasu częściowo już należy do dwóch amerykańskich koncernów rolniczych i jednego niemieckiego. Prezydent Zełeński podobnież nie chce o tym słyszeć – bo któż chciałby słyszeć o konieczności zapłacenia kelnerowi rachunku – ale od czegóż demokracja? Demokracja jest dobra na wszystko, podobnie zresztą, jak zimny ruski czekista Putin, który dobry jest nawet „na ładną, niewinną panienkę”, a już na przywrócenie cenzury – to w sam raz. Właśnie pan minister cyfryzacji w vaginecie obywatela Tuska Donalda zapowiedział, że aby w wybory prezydenckie w naszym bantustanie nie wmieszał się Putin, to trzeba będzie wyposażyć urzędasa – konkretnie Szefa Urzędu Komunikacji Elektronicznej – w prawo „eliminowania” z sieci treści niezgodnych z demokracją. A skąd ten urzędas będzie wiedział, które „treści” są z demokracją zgodne, a które nie? To proste, jak budowa cepa. Zadzwoni do niego ktoś z ABW i powie: wiecie, rozumiecie, usuńcie z sieci takie a takie teksty, bo one przez Putina są wymierzone w demokrację walczącą. W odpowiedzi urzędas zamelduje: tak toczno, Wasze Wysokobłagorodije – i teksty usunie, bo i my wiemy i on wie, że w przeciwnym razie byłaby z nim brzydka sprawa. A wydawcy będą się przez lata bujali z niezawisłymi sądami, w których wiadomo: na dwoje babka wróżyła.

Czy w tej sytuacji możemy się dziwić, że właśnie prezydent Trump uzgodnił w Putinem, że na Ukrainie powinny najsampierw odbyć się wybory prezydenckie? Chodzi o to, że kadencja Wołodymira Zełeńskiego skończyła się w maju ubiegłego roku i ani tamtejszy wierchowny sowiet, ani nikt inny nawet się nie zająknął w kwestii następstwa. Nie trzeba dodawać, że wskutek tego demokracja na Ukrainie cierpi niewypowiedziane katiusze, czemu miłujące pokój i demokrację kraje muszą położyć kres. No a czy następny prezydent suwerennej Ukrainy też nie będzie chciał słyszeć o oddaniu kraju w amerykańską arendę? Może i coś by mu chodziło po głowie, ale od razu by się tej myśli pozbył w obawie przed utratą amerykańskiego parasola, bez którego wiadomo: ręka, noga, mózg na ścianie. Tymczasem Wołodymir Zełeński, o ile rozwścieczeni Ukraińcy nie uriezają mu przedtem głowy, oddali się na bezpieczną odległość, na przykład do Toskanii, gdzie ma posiadłość, że daj Boże każdemu, albo od razu do bezcennego Izraela, gdzie w doborowym gronie będzie do końca życia zaśmiewał się z głupich, ukraińskich gojów. Zresztą nie tylko z ukraińskich – bo przede wszystkim – z polskich, którzy, jak jakieś głupki, podpisali 2 grudnia 2016 roku umowę, na postawie której oddali Ukrainie za darmo sporo zasobów naszego nieszczęśliwego kraju, przy okazji go rozbrajając. Cóż z tego, że obywatel Tusk Donald się przechwala, iż Polska płaci na zbrojenia 4 czy nawet 5 procent swojego PKB, jeśli z szeregów naszej niezwyciężonej armii dobiegają utyskiwania, że nie ma ona amunicji, bo jej „nie produkujemy”? To co się produkuje w Zakładach Amunicyjnych w Nowej Dębie, czy z Skarżysku-Kamiennej? Serduszka dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy?

Wróćmy jednak do zakończenia wojny na Ukrainie. Najbardziej prawdopodobnym jej zakończeniem wydaje się zamrożenie konfliktu, o którym jeszcze w pierwszym roku tej wojny wspominała ambasadoressa USA przy NATO, ku irytacji prezydenta Zełeńskiego. Oznaczałoby to, że nieprzyjacielskie siły w dniu proklamowania zawieszenia broni zostają tam, gdzie są – a najwyżej między nimi zostanie utworzona „strefa zdemilitaryzowana”. Kto będzie ją nadzorował – oto pytanie. Pan prezydent Duda mało jaja nie zniesie, żeby wysłać tam polskich żołnierzy, niechby i bez amunicji. Czy jednak zimny ruski czekista Putin zgodzi się, by zajmujące strefę zdemilitaryzowaną wojska europejskich państw NATO, przybliżyły w ten sposób Pakt Atlantycki do granic Rosji? O wycofaniu Rosjan z zajętych terenów nawet nie mówię, bo to by wymagało nie zakończenia wojny, tylko jej kontynuowania i to nie przez miesiące, tylko przez lata – na co Ukraina nie ma już ani ludzi, ani chęci.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Ze wsi zatęchłej

Ze wsi zatęchłej

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    9 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5769

Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna” – napisał Stanisław Wyspiański w „Weselu”, wkładając w dodatku tę deklarację programową w usta Dziennikarza. Najwyraźniej proroctwa musiały go wspierać, bo – co prawda z ponad stuletnim opóźnieniem – ale właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia w naszym nieszczęśliwym kraju teraz.

Oto kiedy Donald Trump rozpętał wojnę – na razie celną – z Kanadą, Meksykiem i Chinami, a do Panamy wysłał sekretarza stanu, żeby przekonał tamtejszego prezydenta, by nie wierzgał przeciwko ościeniowi, vaginet obywatela Tuska Donalda zaordynował naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu znieczulającą operę mydlaną ze znienawidzonym Zbigniewem Ziobrą w roli głównej. Libretto jest następujące: Sejmowa komisja Wielce Czcigodnej Sroki Magdaleny, kosztująca polskiego podatnika 200 tysięcy złotych miesięcznie (nie licząc kosztów dodatkowych, spowodowanych nakazanymi przez nią operacjami) powołana pod pretekstem „wyjaśnienia” sprawy zakupu i wykorzystania izraelskiego „Pegasusa”, rozkazała policji doprowadzenie przed swoje oblicze znienawidzonego Zbigniewa Ziobry. Policja szlajała się to tu, to tam, ale nikogo nie znalazła. Tymczasem okazało się, że znienawidzony Zbigniew Ziobro, jakby nigdy nic, udziela wywiadu telewizji „Republika”, mającej siedzibę w tzw. błękitnym wieżowcu, stojącym na miejscu dawnej synagogi, którą po stłumieniu powstania w getcie wysadził w powietrze Jurgen Stroop, a w którym obecnie ma siedzibę m.in. Gmina Żydowska w Warszawie. Podaję te szczegóły, nie tylko dlatego, że przed rozpoczęciem budowy tego wieżowca, rabini musieli odczyniać jakieś uroki, ale I ze względu na to, że nie pozostają one bez wpływu na przebieg akcji opery. Otóż gdy drogą operacyjną policja ustaliła, gdzie aktualnie jest znienawidzony Zbigniew Ziobro, natychmiast wysłała tam kompanię policjantów w radiowozach, żeby poszukiwanego osobnika pojmali i dostarczyli Wielce Czcigodnej Sroce Magdalenie na pożarcie. Atoli stróże prawa z tej gorliwości zapomnieli wziąć ze sobą nakazu przeszukania, co wykorzystał mężny pan red. Tomasz Sakiewicz, zatrzaskując stalową zaporę u wejścia do siedziby TV Republika.

Wprawdzie jeden strzał z policyjnego granatnika otworzyłby przejście, ale policjanci nie w ciemię bici: najwyraźniej skądś wiedzieli, że takich metod w tym świętym miejscu używać im nie wolno. Co innego wtargnąć do Pałacu Prezydenckiego, by pojmać tam panów Kamińskiego i Wąsika w momencie, gdy pan prezydent Duda zabawiał się w Belwederze z panią Swietłaną Cichanouską w mocarstwowość. To wolno, to się godzi – ale przecież nie tutaj! Toteż policjanci pokornie czekali, aż Zbigniew Ziobro udzieli na pytania pana red. Rachonia odpowiedzi pełnych treści. Wreszcie on sam „oddał się” – jak powiadają – policjantom, a oni co koń wyskoczy pojechali z nim do Sejmu. Tam komisja „obradowała” – a w każdym razie takiego wyjaśnienia udzieliła znienawidzonemu Zbigniewowi Ziobrze Straż Marszałkowska, która pod tym pretekstem przetrzymała go jakiś czas przy wejściu – aż się okazało, że komisja „zakończyła obrady”. Jak było naprawdę – wychlapał członek komisji, Wielce Czcigodny Wipler Przemysław. Powiedział on, że na wieść o przybyciu Zbigniewa Ziobry do Sejmu, członków komisji ogarnął nerwowy pośpiech, żeby natychmiast przegłosować wniosek o umieszczenie znienawidzonego Zbigniewa Ziobry na 30 dni w areszcie wydobywczym, nawiasem mówiąc – jego osobistym wynalazku. Ponieważ niektórzy członkowie komisji nie od razu skapowali, o co chodzi, Wiece Czcigodna Joanna Kluzik-Rostkowska musiała ich tarmosić, żeby przywrócić im świadomość – i w ten sposób komisja swój wniosek przegłosowała – po czym pocwałowała na konferencję prasową, by pochwalić się, że „powaga państwa” została uratowana. Ale Zbigniew Ziobro też zwołał konferencję prasową i powiedział, że to on wygrał, bo jednak przesłuchanie się nie odbyło.

Teraz na scenę występują jurysprudensi, nie tylko najtęższe głowy, jak np. pan prof. Zoll, prezes Naczelnej Rady Adwokackiej, czy sędzia niezawisłego Sądu Najwyższego – i próbują tę sytuację jakoś zdefiniować w wyśpiewywanych ariach – a wtórują im w niezależnych mediach jurysprudensi drobniejszego płazu. Problem jest następujący: oto Trybunał Konstytucyjny orzekł, że ta cała komisja jest nielegalna – i na takim nieubłaganym stanowisku stoi Zbigniew Ziobro. Ale z drugiej strony obywatel Tusk Donald, podobnie, jak jego vaginet, tego całego Trybunału Konstytucyjnego „nie uznaje” i nie publikuje jego orzeczeń. W związku z tym niektórzy jurysprudensi uważają te orzeczenia za „nieważne” – ale inni – przeciwnie – że ważne. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak w kolejnych aktach opery wszyscy oni zaczną okładać się po głowach kodeksami, chłostać i podduszać łańcuchami – ale libretto jeszcze nie zostało napisane.

Jednak i bez tego napięcie rośnie, bo komisja Wielce Czcigodnej Sroki Magdaleny, rozzuchwalona mniemanym sukcesem, postanowiła wezwać przed swoje oblicze pana Bogdana Święczkowskiego, piastującego obecnie stanowisko prezesa wspomnianego Trybunału Konstytucyjnego. Pan prezes Święczkowski już teraz zapowiedział, że przed obliczem „nielegalnej” komisji stanąć nie zamierza, toteż nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, lepiej…” – no mniejsza z tym), że trzeba go będzie sprowadzić tam ciupasem, przy pomocy policji. Ale o ile znienawidzony Zbigniew Ziobro, zwłaszcza po chorobie, jest tylko cieniem siebie samego, o tyle pan prezes Święczkowski ma gabaryty tak potężne, że kompania policji, nawet z granatnikami, chyba nie wystarczy i trzeba będzie skierować na niego cały batalion. Wyobrażam sobie, jak ta wiadomość uraduje złodziei, czy nożowników, bo w warszawskim garnizonie brakuje prawie 2,5 tys. policjantów – więc do pilnowania interesu trzeba będzie zaangażować ORMO-wców, zwanych teraz „aktywistami”.

Sęk jednak w tym, że prezydent Trump obciął finansowanie rozmaitym filutom z „organizacji pozarządowych”, więc również „aktywiści”, do spółki z męczennikami praworządności, całą swoją aktywność wyładowują w lamentach z powodu utraty amerykańskich alimentów i apelach o „wsparcie”. Taka na przykład „Krytyka Polityczna” futrowana przez Sorosa, wspierała „Ostatnie pokolenie”, a dzisiaj apeluje do obywateli żeby ją samą „wspierali”. Sic transit gloria…”

Podczas gdy na naszej „wsi” która ani „zaciszna”, ani „spokojna” przecież nie jest, zabawiamy się operami mydlanymi, a zadowolony ze swego rozumu Książę-Małżonek poucza Donalda Trumpa, jak powinno się robić interesy, przemija powoli dotychczasowa postać świata.

Warto przy tym przypomnieć, że zwłaszcza w Europie, po wysadzeniu w powietrze przez prezydenta Obamę „porządku lizbońskiego” ustanowionego na szczycie NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku, obecnie nie ma żadnego porządku politycznego. Można się spodziewać, że kiedy już prezydent Trump i prezydent Putin dogadają się co do sposobu zakończenia wojny na Ukrainie, to dotychczasowe karty zostaną przetasowane i nastąpi nowe rozdanie.

Co wtedy dostanie nasz nieszczęśliwy kraj?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Opery mydlanej ciąg dalszy

Opery mydlanej ciąg dalszy

Stanisław Michalkiewicz https://prawy.pl/133146-Michalkiewicz-Opery-mydlanej-ciag-dalszy

“Łoj cebula i cosnek ni ma cipa kostek. Łoj ni ma ani ziobra – jaka łona dobra!” – takie rewelacje słyszymy w ludowej piosence z Mazowsza, a jeśli z obawą cytuję te słowa w oryginale, to dlatego, że stanowią one myśl przewodnią, można powiedzieć – libretto kolejnego aktu opery mydlanej, jaką z łaski vaginetu obywatela Tuska Donalda zostaliśmy uraczeni na karnawał.

Myślałem, że vainet obywatela Tuska Donalda zafundował nam operę mydlaną z panem Marcinem Romanowskim w roli głównej na okres świątcznej nirwany z okazji Bożego Narodzenia, które już wkrótce będziemy obowiązkowo obchodzić razem z Chanuką, a ściślej – Chanukę razem z Bożym Narodzeniem – ale jak się okazało – nie doceniłem szczodrobliwości vaginetu obywatela Tuska Donalda, który zafundował nam kolejne akty opery mydlanej na karnawał – żebyśmy się nie nudzili, jak zakręci nam się w głowach od hołubców. Tym razem jednak w roli głównej obsadzony został już nie pan Marcin Romanowski, który obywatelu Tusku Donaldu i pozostałym oprawcom z wrogiego Budapesztu pokazuje środkowy palec – tylko znienawidzonego Ziobrę Zbigniewa, na którego parol zagięła Wielce Czcigodna Sroka Magdalena. Ten Ziobro Zbigniew musiał jej coś zrobić, jakiegoś “wesołego alleluja” – jak żaliła się w swoim czasie Irena Kwiatkowska na pewnego szuję: (“Szuja – alleluja wesołego zrobił mi!”) – jeszcze jak była w gangu Jarosława Kaczyńskiego – bo z tej żałości potem przylgnęła do pobożnego Jarosława Gowina, aż wreszcie wylądowała w bezbożnej Volksdeutsche Partei. Czy to z własnej inicjatywy Wielce Czcigodna Sroka Magdalena odbywała te polityczne peregrynacje, czy też realizowała zadania w ramach służby bezpieczeństwu, któremu się poświęciła – dość na tym, że zapłonęła nieprzejednaną nienawiścią do złowrogiego Ziobry Zbigniewa. A ponieważ nadarzyła się okazja, że Voksdeutsche Partei zrobiła ją przewodniczącą sejmowej komisji do spraw złowrogiego Pegasusa, to urządziła polowanie na Ziobrę Zbigniewa, zaś te sceny myśliwskie ze Środkowego Mazowsza posłużyły do napisania kolejnego aktu opery mydlanej.

Zgodnie z receptą Afreda Hitchcocka na interesujące widowisko , najpierw powinna wybuchnąć bomba atomowa, a potem napięcie już rośnie wedle własnej dynamiki – najsampierw rozpoczęły się “poszukiwania” złowrogiego Ziobry Zbigniewa przez policję. I co Państwo powiecie? Policja, która w mgnieniu oka “namierza” sprawców gróżb karalnych miotanych pod adresem Sługi Bożego “Jurka” Owsiaka, łapie ich, przesłuchuje, a oni nie tylko przyznają się do wszystkiego, ale jeszcze prawidłowo zeznają, że do tych myślo-zbrodni zostali zainspirowani audycjami złowrogiej telewizji “Republika” – tutaj zachowywała się całkiem inaczej. Szlajała się to tu, to tam , a złowrogiego Ziobry Zbigniewa jak nie było, tak nie było. I kiedy już wszyscy tracili nadzieję, okazało się, że poszukiwany, jak-gdyby-nigdy-nic, w złowrogiej telewizji “Republika” udziela wywiadu panu red. Rachoniowi. Natychmiast siedzibę telewizji “Republika” otoczyła kompania policjantów – ale jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy – z tej gorliwości zapomnieli o upoważnieniu do “wkroczenia” do siedziby tej stacji, w związku z czym pan red. Sakiewicz zatrzasnął stalowe zabezpieczenie, ufundowane dzięki szczodrości sympatyków. Policyjni siepacze nie odważyli się tego zabezpieczenia sforsować, chociaż jeden strzał z granatnika rozwiązałby problem, tylko pokornie czekali, aż złowrogi Ziobro Zbigniew skończy wywiad. Potem oddał się on do dyspozycji policjantów, którzy przywieżli go do Sejmu, gdzie komisja pod przewodnictwem Wielce Czcigodnej Sroki Magdaleny, nie czekała ani chwili, tylko w tempie stachanowskim przegłosowała, by złowrogiego Zbigniewa Ziobrę nie poddawać krzyżowemu ogniowi przesłuchań, tylko złożyć wniosek o umieszczenie go na dni 30 w areszcie wydobywczym. Ten cały areszt wydobywczy to, nawiasem mówiąc, wynalazek Ziobry Zbigniewa, skąd nauka jest dla żuka, że kto czym wojuje, od tego może zginąć.

Wokół tej sprawy namnożyło się mnóstwo kontrowersji, bo Wielce Czcigodny Wipler Przemysław wychlapał przed mikrofony i kamery że jak pani Sroka dowiedziała się iż Ziobro Zbigniew jest już w Sejmie, to wpadła w rodzaj paniki i pospiesznie zarządziła głosowanie wniosku o areszt oraz zamknięcie posiedzenia, zaś Wielce Czcigodna Kluzik Rostkowska Joanna szturchała niekumatych posłów, żeby nie marudzili.

Co prawda obydwie Wielce Czcigodne temu zaprzeczają, ale wiarygodność zwłaszcza Wielce Czcigodnej Joanny Kluzik-Rostkowskiej jest w moich oczach zerowa. Przeżyła ona bowiem tyle przełomów politycznych i ideowych, że podejrzewam, iż kręgosłup moralny, jako organ nieużywany, stopniowo jej zanikł. Świadczy o tym choćby nazwa politycznego gangu, w jakim brała udział po opuszczeniu Prawa i Sprawiedliwości: “Forsa jest najważniejsza”, to znaczy pardon; nie żadna tam “fosa” tylko “Polska” – Polska jest najważniejsza – gdzie kolegowała z takimi autorytetami moralnymi, jak Pawło Kowal, czy Paweł Poncyliusz, co widocznie musiało ją ostatecznie zbrzydzić i dała nura do Voksdeutsche Partei z ramienia której obecnie zarabia na bułeczkę i masełko w komisji do sprawy Pegasusa. Na domiar złego złowrogi Ziobro Zbigniew chlapnął, że na progu Sejmu zatrzymała go Straż Marszałkowska wyjaśniając, że komisja Wielce Czcigodnej Sroki “obraduje” – ale potem sie okazało, że już “zamknęła obrady”, oskarżając przy okazji złowrogiego Ziobrę Zbigniewa, że się przed jej oblicze perfidnie “nie stawił”.

Teraz do opery mydlanej włączyli się jurysprudensi, wśród nich pan prof. Andrzej Zoll, prezes Naczelnej Rady Adwokackiej, sędzia Sądu Najwyższego i autorytety drobniejszego płazu – co gwarantuje nie tylko kontynuację, ale i obrastanie opery mydlanej w coraz to nowe wątki, nazwijmy je – “odpryskowe”. Jestem pewien, że do końca karnawału rozrywkę na najwyższym poziomie mamy zapewnioną, a jak dobrze pójdzie, to widowisko może przeciągnąć się również przez okres Wielkiego Postu, aż do Wielkiejnocy, z którą też nie bardzo wiadomo, co wkrótce będzie, bo słychać już głosy o ujednoliceniu daty, a skoro tak, to jestem pewien, że na dacie się nie skończy. Te materie nie wchodzą jednak do naszej opery mydlanej, więc na razie rzućmy na nie zasłonę, a co ma być, to pewnie będzie.

W tej sytuacji nikogo już nie obchodzi, że Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen znowu obsztorcowała Polskę, a więc i vaginet obywatela Tuska Donalda, a nawet głosi jakieś surowe kary. Patrząc na ostatnie fotografie Reichsfuhrerin, niepodobna nie zauważyć, że po chorobie się postarzała, a że “kobieta zmienną jest”, to może w tej sytuacji już straciła w obywatelu Tusku Donaldu, który – powiedzmy to sobie otwarcie i szczerze – też nie jest Adonisem? Więc chociaż for… – to znaczy pardon – jaka tam znowu “forsa”? Nie forsa, tylko Polska, Polska Jest Najważniejsza, to wszyscy chyba czujemy, że o naszych sprawach zadecydują starsi i mądrzejsi, podczas gdy my będziemy przeżywać kolejne akty opery mydlanej.

Stanisław Michalkiewicz

Towarzyszka Szmaciakowa

Towarzyszka Szmaciakowa

Stanisław Michalkiewicz  serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    4 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5766

Wpierw szarże były wielkim szykiem

lecz dziś z nich każdy – pułkownikiem.

Przejadł się także im doktorat,

więc na tytuły przyszła pora

pisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”.

Tak było w latach 80-tych, bo w poprzedniej dekadzie doktoraty nikomu jeszcze się nie przejadły. Świadczy o tym anegdota, jak to Edward Gierek rozmawiał z rektorem pewnego uniwersytetu. – Na którym roku jestem, towarzyszu rektorze? – Na drugim – towarzyszu sekretarzu. – Oj słabo się rektorze staracie, słabo!

Więc wtedy jeszcze doktoraty nikomu się nie przejadły, ale już na horyzoncie pojawił się nowy snobizm, sygnalizowany zresztą przez Janusza Szpotańskiego we wspomnianym nieśmiertelnym poemacie: „Dziś bowiem u partyjnych w modzie, jest pleść koszałki o swym rodzie”. Jak pamiętamy, na tym tle doszło do spięcia między Szmaciakiem a Rurką podczas przyjęcia, którym Rurka podejmował autokratę z sąsiedniego powiatu. Autokrata, gdy już sobie wypił, zaczął przechwalać się koligacjami żony, „z domu Pękal”: „Wiecie, Pękale herbu Walec. Lecz Szmaciak tu nie pękał wcale, bowiem na imię miał Waldemar (…) rzucił więc jakby od niechcenia, że ziemiańskiego pochodzenia i że dzieciństwo spędził w dworze”. Na to gospodarz przyjęcia, Rurka odrzekł: „Czyż być może? Odkąd to dworem jest chałupa? Patrzcie go: Szmaciak herbu Dupa – i opowiadać autokracie zaczął facecje o kamracie.

Okazało się jednak, że w środowisku szczerych demokratów walczących panują snobizmy jeszcze z poprzedniego etapu. Już nie „szarże” – bo dzisiaj mało kto snobuje się na wojsko, w czym wielki udział mają panowie generałowie naszej niezwyciężonej armii. Wystarczy tylko niektórych posłuchać, żeby raz na zawsze wybić sobie z głowy wszelkie snobizmy na „szarże”. Nazwisk oczywiście wymieniał nie będę, bo jeden proces o naruszenie faszystowskiej regulacji RODO mi wystarczy – ale przecież i tak każdy wie, o których generałów chodzi.

Demokratom, nawet tym „walczącym” z kolei nie bardzo wypada „pleść koszałki o swym rodzie”, więc pozostaje nieszczęsny „doktorat”. Oczywiście bywają wyjątki, bo na tym etapie jest moda na tak zwane „korzenie” – ale poza panią reżyserową zbyt wielu chętnych nie ma. Owszem, coraz więcej głupich gojów, jeśli nawet nie udaje Żydów, to im się podlizuje – jak na przykład szesnastu sygnatariuszy listu w sprawie chanuki, którzy za przykładem Jego Eminencji Grzegorza kardynała Rysia, tak się wgryźli w to całe chrześcijaństwo, tak się wgryźli, że aż się przegryźli na drugą, znaczy się – judaistyczną stronę.

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Judenrat rozpocznie rekrutację do „Kościoła Otwartego”, pod którego namiotem znajdzie się miejsce dla każdego, nawet dla Szatana – bo kto to widział, żeby Szatan doznawał stygmatyzacji i wykluczenia jeszcze gorszego niż sodomczykowie i gomorytki? Więc powściągliwy jest nawet pan Rafał Trzaskowski, o którym mówią na mieście, że „korzenie” ma pierwszorzędne, bo podwójne. Raz jako przedstawiciel szlachty jerozolimskiej, a dwa – jako heres bliskich spotkań III stopnia ze starymi kiejkuty – ale jakoś się tymi zaletami nie chwali. Być może uważa, że skoro na prezydenta mniej wartościowego narodu tubylczego namaścił go przed kilkoma laty sam przewodniczący Światowego Kongresu Żydów Ronald Lauder i młody Soros, któremu stary grandziarz przekazał swoją fortunę, to wystarczy? Kto wie? Jeśli snobizm na „korzenie” dozna dynamicznego rozwoju, to wszystko jest możliwe,.

Jednak poza tymi wyjątkami, na tym etapie panuje snobizm na „doktorat”. Oto okazało się, że Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula nie tylko chwaliła się wyższym wykształceniem i tytułem magistra, ale nawet w wywiadach prasowych dawała do zrozumienia, iż pracuje nad „doktoratem” i że im głębiej wgryza się w naukę, tym bardziej oddala się od Kościoła. Tymczasem okazało się, że wyższa szkoła gotowania na gazie, do której uczęszczała, w ogóle nie miała uprawnień do nadawania tytułu magistra, więc jej absolwenci musieli zadowolić się tytułem licencjata. Czy taki licencjatus może pracować nad „doktoratem”? Oczywiście może, jakże by inaczej, bo kto by mu zabronił, zwłaszcza w sytuacji gdyby był członkiem vaginetu obywatela Tuska Donalda – bo czyż Sejm nie mógłby podjąć uchwały, że uczonym doktorem może być każdy, nawet jak ma tylko wykształcenie średnie, to znaczy – coś tam wie, a czegoś tam nie wie? A jeśli chodzi o to, że w miarę wgryzania się w naukę, zwłaszcza tę, którą Józef Stalin nazywał „nauką przodującą”, taki licencjatus „oddala się” od Kościoła, to jest to dość zakorzeniona świecka tradycja. Już od stu lat najliczniejszymi wyznawcami „światopoglądu naukowego” są absolwenci akademii pierwszomajowych, a przypadek Wielce Czcigodnej Katarzyny Kotuli dowodzi, że tradycja ta jest ciągle żywa.

Tym bardziej, że Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula chyba nie jest odosobniona. Członkiem vaginetu obywatela Tuska Donalda na stanowisku wiceministra sprawiedliwości, jest pan doktor nauk prawnych Arkadiusz Myrcha, który doktoryzował się pod kierunkiem profesora Marka Chmaja, najmłodszego profesora w naszym nieszczęśliwym kraju, na podstawie rozprawy „Postępowanie ustawodawcze”. Tytuł tej rozprawy doktorskiej wydaje mi się bardzo zachęcający i przypomina mi, jak to w 1972 roku przeglądając katalog rozpraw doktorskich w bibliotece Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, poprosiłem o kilka tych rozpraw, których tytuły wydały mi się zachęcające; na przykład „Przyczyny przestępstw ciężkiego uszkodzenia ciała”, albo „Budżet miasta Poznania w latach” jakichś tam. O wartości naukowej tych wszystkich rozpraw świadczyła okoliczność, że po wielu latach, kiedy to zostały napisane i stały się ozdobą Biblioteki Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, byłem ich pierwszym i jedynym czytelnikiem. To oczywiście niekoniecznie musi przesądzać o wartości rozprawy doktorskiej – ale muszę powiedzieć, że nie zawiodłem się również po ich przeczytaniu. Co więcej – w przypadku rozprawy traktującej o przyczynach przestępstw ciężkiego uszkodzenia ciała powziąłem podejrzenie, że autorowi w badaniach musiała pomagać cała rodzina. W pierwszej części rozprawy bowiem autor na wielu stronach maszynopisu wyliczał miejsca – nawet najdelikatniej mówiąc, mało prawdopodobne – w których może człowieka spotkać ciężkie uszkodzenie ciała. Ta wyliczanka została powtórzona w drugiej części rozprawy, z tą jednak poprawką, że w tych miejscach człowiek może doznać przestępczego ciężkiego uszkodzenia ciała. Naukowa konkluzja zaś była taka, że w poniedziałek o 3 nad ranem zdarza się mniej przestępstw ciężkiego uszkodzenia ciała, niż w sobotni wieczór. To akurat wydaje się prawdopodobne. Przypuszczam, że lektura rozprawy doktorskiej pod tytułem „Postępowanie ustawodawcze”, też mogłaby czytelnikowi dostarczyć wiele radości, chyba, żeby okazała się podobna do rozprawy o budżecie miasta Poznania, która była raczej nużąca.

Stanisław Michalkiewicz

Święty Jerzy, Chanuka i martyrologia

Święty Jerzy, Chanuka i martyrologia

Stanisław Michalkiewicz, „Goniec” (Toronto)    2 lutego 2025 michalkiewicz

Ledwo udało się wszystkim szczęśliwie przeżyć kolejny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który z roku na rok staje się coraz bardziej natrętnym pretekstem przeglądu cnotliwości obywateli naszego nieszczęśliwego kraju, a już rozpoczęły się uroczystości 80 rocznicy wyzwolenia obozu w Oświęcimiu-Brzezince, zgodnie z obecnie obowiązującym rozkazem, nazywanego „niemieckim, nazistowskim obozem Auschwitz-Birkenau”.

Zanim jednak przejdę do wspomnianej rocznicy, warto skupić się jeszcze na wspomnianym „finale”. Tegoroczny finał został podporządkowany zwalczaniu „nienawiści” – ale zwalczaniu selektywnym. Chodzi o to, że telewizja „Republika” pana red. Tomasza Sakiewicza, która wraz ze zmianą rządu utraciła alimenty, którymi za ancien regime’u futrowały ją spółki Skarbu Państwa, zwróciła się do obywateli z apelem, by nie wpłacali na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy pana „Jurka” Owsiaka, tylko na wspomnianą telewizję. Na widok takiej myślo-zbrodni wobec „symbolu dobra”, jakim okazał się pan „Jurek” Owsiak, pod batutą Judenratu „Gazety Wyborczej” jednym głosem zawyło stado autorytetów moralnych. No bo kto to widział, żeby wyłamywać się ze świadomej dyscypliny, kiedy przecież jest rozkaz, że „my wszyscy” nie tylko w lot spełniamy, ale nawet – kto może pojąć, niech pojmuje – odgadujemy życzenia „Jurka” Owsiaka i jego „kręcioły”.

Ale ktoś w Judenracie, a może w ścisłym kierownictwie starych kiejkutów doszedł do przekonania, że samo wycie stada autorytetów moralnych może nie wystarczyć i że oddziaływanie pedagogiczne na nasz mniej wartościowy naród tubylczy należałoby wzbogacić o nowe elementy, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen w kwestii Generalnej Guberni. Okazało się tedy, że pojawili się nienawistnicy, dlaczegoś przeważnie w podeszłym wieku, którzy pod adresem „Jurka” Owsiaka miotali tak zwane „groźby karalne”. Policja natychmiast ich namierzała, zatrzymywała i przesłuchiwała – a oni nie tylko przyznawali się do wszystkiego, ale w dodatku prawidłowo zeznawali, z czyjej działali inspiracji. Okazało się, że wszyscy, co do jednego, działali z inspiracji złowrogiej telewizji „Republika” pana red. Tomasza Sakiewicza, co może stanowić tak zwaną „padgatowkę” do uporządkowania rynku niezależnych mediów w taki sposób, by dopuszczane były tam tylko poglądy uprzednio zatwierdzone.

O potrzebie takiej regulacji świadczy choćby fakt zgłoszenia swojej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich przez Grzegorza Brauna. Nie tylko dopuścił się on samowolki względem pana Sławomira Mentzena, ale w dodatku opublikował billboard, na którym przedstawił alternatywę, że albo Chanuka, albo Boże Narodzenie. Wprawdzie pan Mentzen nie jest ulubieńcem Judenratu, ale w sytuacji, gdy na horyzoncie pojawił się złowrogi Grzegorz Braun, od razu został zakwalifikowany, jako tak zwane „mniejsze zło”. Kiedy więc nieubłagany palec wskazał na Grzegorza Brauna, jako na wroga publicznego numer jeden, natychmiast odezwał się Jego Eminencja Grzegorz kardynał Ryś, który alternatywę Grzegorza Brauna nazwał „antychrześcijańską”. Co to konkretnie znaczy – tego jeszcze nie wiemy, to znaczy – nie wiemy, czy chrześcijanie powinni obchodzić Chanukę zamiast Bożego Narodzenia, czy jednocześnie, czy też jeszcze inaczej – ale nie tracimy nadziei, że w odpowiednim czasie Eminencja nam to wszystko objawi.

Zresztą nie jest w tym odosobniony, bo odezwało się również 16 sygnatariuszy, którzy przestrzegli lud pracujący miast i wsi, by nie ulegali podszeptom złowrogiego Grzegorza Brauna. Wprawdzie „my, chrześcijanie” – jak piszą o sobie – Chanuki jeszcze nie obchodzimy, ale przecież w dialogu chrześcijaństwa z judaizmem ostatnie słowo nie zostało dotąd powiedziane, więc – jak powiada przysłowie – „jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści”. – Z kija – a cóż dopiero – z Chanuki? Im częściej będziemy czcili Najwyższego, zarówno w jednym, jak i w drugim obrządku, tym bardziej będzie On udelektowany, to chyba jasne, a dodatkowo uchronimy się przed „dewastacją życia publicznego, kultury katolickiej i oszpecaniem wizerunku Ojczyzny” – co byłoby w przeciwnym razie nieuchronne. W tej sytuacji nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, lepiej…” – no, mniejsza z tym), że 16 sygnatariuszy wspomnianego apelu zostanie dołączonych do stada autorytetów moralnych, podobnie jak Wielce Czcigodny Roman Giertych, któremu z okazji Dnia Judaizmu bodnarowcy z Prokuratury Krajowej umorzyli wreszcie śledztwo w sprawie forsy ze spółki PolNord. Toteż Wielce Czcigodnego Romana Giertycha jakby kto na sto koni wsadził i z tej wdzięczności doniósł na pana Karola Nawrockiego, kandydującego na prezydenta z ramienia PiS, że bezprawnie nocował w luksusowym apartamencie muzeum II wojny światowej w Gdańsku, czym spowodował niewyobrażalne szkody. Od razu po Wolnym Mieście Gdańsku zaczęły krążyć fałszywe pogłoski, że ten apartament jest przeznaczony dla ocalałych z holokaustu, a nie dla głupich gojów i że pan Nawrocki korzystając z niego, oprócz spowodowania szkody majątkowej wielkich rozmiarów, dopuścił się również świętokradztwa – ale niezależna prokuratura nie daje tym fałszywym pogłoskom wiary, więc żeby się przekonać, o co chodzi naprawdę, musimy poczekać na pogłoski prawdziwe, to znaczy – zatwierdzone.

Tym bardziej, że o fałszywości tych pogłosek świadczy dodatkowo okoliczność, że żaden z ocalałych z holokaustu, którzy przybyli na uroczystość 80 rocznicy wyzwolenia wspomnianego obozu, a która to uroczystość tak naprawdę okazała się obchodami Międzynarodowego Dnia Pamięci o Holokauście, we wspomnianym luksusowym apartamencie w Gdańsku nie nocował. W ten właśnie sposób, przy pomocy ONZ, która nie jest przecież niewrażliwa na różne argumenty, Żydowie zmonopolizowali martyrologię II wojny światowej i jeśli teraz ktoś będzie chciał przeprowadzić jakieś sprostowania, zostanie oskarżony o „kłamstwo oświęcimskie” i będzie w lochu jęczał i szlochał.

Nawiasem mówiąc, na wspomniane uroczystości Międzynarodowego Dnia Pamięci o Holokauście nie przybył zimny ruski czekista Putin, najwyraźniej obawiając się, że nie tylko zostanie tam aresztowany, jako zbrodniarz wojenny – ale również – zagazowany i skremowany – żeby tylko sprawiedliwości stało się zadość. Tym właśnie tłumaczę sobie niezapowiedzianą wizytę prezydenta Zełeńskiego – ale gwoli wynagrodzenia zawodu spowodowanego nieobecnością Putina – będzie mógł przypisać nie tyle może sobie, chociaż i sobie też, ale przede wszystkim Ukrainie – że to wojska ukraińskie wyzwoliły wspomniany obóz, a konkretnie – bohaterski pułk „Azow”. Putina nie ma, więc nie będzie protestował, a zresztą i tak nikt by go nie słuchał, zanim prezydent Donald Trump nie ustali z nim, co zrobić z tą całą Ukrainą i prezydentem Zełeńskim.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Ćwierkamy z nowego klucza

Ćwierkamy z nowego klucza

Stanisław Michalkiewicz,  Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org)    1 lutego 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5764

Wśród dekretów, podpisanych na oczach publiczności przez prezydenta Donalda Trumpa, był m.in. dekret o wprowadzeniu stanu wyjątkowego na południowej granicy USA i deportacji nielegalnych imigrantów, o wystąpieniu USA z biurokratycznego gangu, pompatycznie nazywanego „Światową Organizacją Zdrowia” oraz o odstąpieniu Stanów Zjednoczonych o porozumienia paryskiego w sprawie walki ze znienawidzonym klimatem.

Walka ze znienawidzonym klimatem poczęta została z powodu przyjęcia przez promotorów komunistycznej rewolucji fałszywej tezy, jakoby zmiany klimatyczne miały przyczyny antropogeniczne, to znaczy – spowodowane działalnością ludzi. Klimat się zmienia, to rzecz oczywista – ale nie z przyczyn antropogenicznych, tylko kosmicznych, na które ludzie nie mają i nigdy nie będą mieli żadnego wpływu. Po cóż więc forsowana jest fałszywa teza?

Z tych samych powodów, dla których biurokratyczny gang WHO zarządził epidemię zbrodniczego koronawirusa – żeby, stawiając na instynkt samozachowawczy, co w przypadku epidemii okazało się strzałem w dziesiątkę – zmusić miliardy ludzi do zachowań niecierpliwie oczekiwanych przez promotorów komunistycznej rewolucji. Jak pisałem – już na samym początku epidemii osiągnięte zostały, albo w każdym razie przybliżone zostały trzy komunistyczne cele: rządy, przechodząc do porządku nad konstytucyjnymi dyrdymałami, przejęły władzę dyktatorską – również w gospodarce – co wiązało się z praktycznym zlikwidowaniem własności prywatnej, no i w Amerykach oraz Europie, udało się, przynajmniej czasowo, wyrugować chrześcijaństwo z przestrzeni publicznej – niestety przy udziale najwyższych przedstawicieli i przywódców tej religii.

No a teraz prezydent Trump nie tylko odcina WHO amerykańską kroplówkę finansową, nie tylko zapowiada deportację nielegalnych imigrantów, ale ogłasza odstępstwo od „Zielonego Ładu” i innych wynalazków, jakie pojawiły się w ramach walki ze znienawidzonym klimatem. W dodatku zapowiedział powrót do paliw kopalnych, które przez postępactwo zostały uznane za wyklęte nośniki energii.

Mój Honorable Correspondant zauważy, że te posunięcia prezydenta Trumpa wywołały rezonans podobny do tajnego referatu Nikity Chruszczowa, wygłoszonego w Moskwie w lutym w956 roku. Potępił on tam „kult jednostki”, czyli – komunistyczne zbrodnie, w których sam brał udział, chociaż ostrze oskarżenia wymierzone zostało w Stalina. Ale przecież Stalin własnymi rękami tych wszystkich milionów nie wymordował. Ktoś musiał mu pomagać – no i na kogo teraz ma wskazać nieubłagany palec? W Polsce najlepszym refleksem wykazali się Żydowie, wskazując nieubłaganym palcem na głupich gojów, czyi „Chamów”. „Chamy” nawet nie protestowały. Owszem, strzelaliśmy w łeb, łamaliśmy kości, zrywaliśmy paznokcie – ale przecież to wy, „Żydy”, wyście nam kazali! Na to Żydowie – że to „antysemityzm”. Za tą tarczą chowają się, już w kolejnym pokoleniu ubeckich dynastii, do dnia dzisiejszego i od tamtej pory ze środowisk żydowskich płyną pod adresem Polski i Polaków oskarżenia o „antysemityzm”, którym wtórują rozmaici bardziej lub mniej utytułowani renegaci, zażywający reputacji „historyków”.

Wracając do deklaracji prezydenta Trumpa, to wywołały one rezonans w Europie, również w naszym nieszczęśliwym kraju. Oto były premier rządu ”dobrej zmiany”, Mateusz Morawiecki, który firmował i stręczył wyznawcom Jarosława Kaczyńskiego i pozostałym obywatelom „dekarbonizację” i „Zielony Wał”, nagle doznał całkowitej amnezji i niczego takiego nie pamięta. Nie tylko nie pamięta, ale nawet domaga się pokazania mu jego podpisu pod „Zielonym Wałem” – chociaż żyją ludzie pamiętający, że na forum Rady Europejskiej w roku 2019 założenia „Zielonego Wału” zaaprobował. I chociaż teraz opowiada, że tak skutecznie wszystko blokował, że „nic nie zostało przyjęte” i dopiero vaginet obywatela Tuska Donalda na wszystko się zgodził, – to fakty są inne. Premier Morawiecki, był „przeciw, a nawet za” i w rezultacie „Zielony Wał” wszedł w życie już w grudniu 2023 roku. Gdyby „nic nie zostało przyjęte” – jak łże pan Mateusz Morawiecki – to jakże te wszystkie wynalazki mogłyby wejść w życie?

Jeszcze raz potwierdziło się spostrzeżenie, że antagoniści, to znaczy Volksdeutsche Partei oraz Prawo i Sprawiedliwość mogą spierać się tylko o różnicę łajdactwa.

Dowodu dostarczył oczywiście obywatel Tusk Donald, który w Parlamencie Europejskim z miedzianym czołem wygłosił przemówienie w którym nie tylko skrytykował dotychczasową politykę UE w sprawie migrantów, nie tylko nie zostawił suchej nitki na „Zielonym Wale”, ale zadeklarował, że on sam był „za, a nawet przeciw”, a właściwie to tylko „przeciw”, a nie „za”. Krótko mówiąc, zaćwierkał z zupełnie innego klucza, niż ćwierkał dotychczas, co zirytowało do żywego Wielce Czcigodną europosłankę Konfederacji Annę Bryłkę, która odświeżała mu pamięć oraz Wielce Czcigodną europosłankę z Konfederacji, Ewę Zajączkowską-Hernik, która powiedziała, że obywatelu Tusku Donaldu jedna rzecz się udała, to znaczy – wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.

Ale obywatel Tusk Donald ma wprawdzie pod sobą żołnierzy w osobach Wielce Czcigodnego posła Pupki, a także niemniej Wielce Czcigodnego posła Łajzy – ale podobnie jak ewangeliczny setnik – sam też jest postawiony pod władzą, a konkretnie – pod władzą Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen . Toteż obywatel Tusk Donald wprawdzie ma licencję na wygłaszanie z miedzianym czołem łgarstw podobnych do tych w wykonaniu Mateusza Morawieckiego – ale o tym, co w końcu będzie musiał robić, zdecyduje nie on, ale właśnie Reichsfuhrerin, która na tyle wydobrzała po „ciężkim zapaleniu płuc”, że nie tylko mogła polecieć do Davos, ale nawet wygłosić tam pełne niepokoju i rozterek przemówienie, w którym zaleciła zwarcie szeregów.

Chodzi o to, że Europa wchodzi „w nową erę rywalizacji geostrategicznej” w związku z tym będzie musiała „działać wspólnie”. Znaczy – żadnych samowolek, tylko ein Fuhrer, ein Volk i ein Reich – jak to w Rzeszy. Tymczasem węgierski premier Wiktor Orban i słowacki premier Fica zapowiadają sypanie piasku z szprychy rozpędzonego parowozu dziejów. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak obywatel Tusk Donald i jego vaginet dostanie od Reichsfuhrerin rozkaz spacyfikowania obydwu buntowników. Jak się vaginet do tego zabierze – trudno zgadnąć, bo wydaje się, że tu uchwała Sejmu nie wystarczy – ale nie to jest najważniejsze, tylko to – jak w tych warunkach ma się udać zapowiadany na kwiecień szczyt Trójmorza z udziałem prezydenta Trumpa?

Stanisław Michalkiewicz

Skończyły się żarty… Trump a sprawa polska.

Skończyły się żarty…

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    30 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5763

Zaczęły się schody. Takim spostrzeżeniem generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego można by skomentować inaugurację prezydentury Donalda Trumpa. Jak sam prezydent zauważył w inauguracyjnym przemówieniu, zachował życie po to, by znów uczynić Amerykę wielką. W tym celu zapowiedział wydanie w najbliższym czasie co najmniej 100 dekretów, zorientowanych jeśli nie na natychmiastowe osiągnięcie tego celu, to na rozpoczęcie procesów, zarówno w Ameryce, jak i poza nią, które będą ten cel przybliżały. Pierwszym konkretem jest wprowadzenie „stanu wyjątkowego” na południowej granicy USA, którego efektem ma być nie tylko wstrzymanie nielegalnej imigracji, ale również rozpoczęcie deportowania nielegalnych imigrantów z USA do krajów, z których przybyli. Ta zapowiedź spotkała się z krytyką ze strony papieża Franciszka, który nazwał ją „nieszczęściem”.

Wydaje się jednak, że prawdziwym nieszczęściem nie jest ta decyzja, co zagadkowa niemożność wprowadzenia w tych państwach, z których pochodzą nielegalni imigranci rozwiązań, dzięki którym desperackie wyprawy do Ameryki nie byłyby potrzebne. Na tym tle zachęcająco wyglądają przedsięwzięcia podjęte przez argentyńskiego prezydenta Ksawerego Milei, któremu w ciągu zaledwie roku udało się zdusić inflację, zlikwidować deficyt i uzyskać nadwyżkę budżetową. Dokonał tego konsekwentnie redukując biurokrację i związane z nią marnotrawstwo bogactwa narodowego. Nawiasem mówiąc, vaginet obywatela Tuska Donalda idzie w kierunku odwrotnym; rekordowy deficyt sięga 300 mld złotych, a dług publiczny już dawno przekroczył trzykrotny budżet naszego nieszczęśliwego kraju.

Wracając do Donalda Trumpa, to zamierza on, a właściwie nie tyle on, co mający w tych sprawach wolną rękę Elon Musk, radykalnie zredukować biurokrację. Nie chodzi w tym przypadku tylko o koszty jej utrzymania, ale przede wszystkim o koszty rozmaitych pomysłów, które biurokraci wprowadzają w życie, być może nawet w przekonaniu, że w ten sposób wyświadczają przysługę państwu i narodowi, na którym pasożytują. Jednak -jak zauważył Milton Friedman w „Tyranii status quo” – „piekło tak nie szaleje, jak zlekceważony biurokrata”. Zlekceważony – a cóż dopiero taki, nad którym zawisł miecz Damoklesa? W tej sytuacji program odbiurokratyzowania Ameryki może okazać się znacznie trudniejszy, niż cokolwiek innego. Polska jest znakomitym tego przykładem.

Kiedy w roku 1989 Milton Friedman wygłaszał w Sejmie wykład dla Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, powiedział wówczas, że Polska nie powinna naśladować bogatych krajów zachodnich, bo nie jest bogatym krajem zachodnim. Polska powinna naśladować rozwiązania, które bogate dzisiaj kraje zachodnie stosowały u siebie, gdy były tak biedne, jak Polska. Ta arcysłuszna rada została jednak zlekceważona zarówno przez stare kiejkuty, którym zależało na utrzymaniu sektora publicznego, by było co rozkradać w ramach „uwłaszczania nomenklatury”, jak i ambicjonerów z dawnej opozycji, którzy wiązali swoje nadzieje z objęciem posad w sektorze publicznym. Toteż wkrótce narodziła się rewolucyjna teoria o „sektorach strategicznych”, które muszą pozostać państwowe, żeby tam nie wiem co – i tak już zostało.

W tej sytuacji stosunkowo najłatwiejsze będą posunięcia w zakresie zwalczania politycznej poprawności w dziedzinie neurastenii płciowej, która przez promotorów komunistycznej rewolucji jest stręczona maluczkim jako wielka zdobycz ludu pracującego miast i wsi, jak również – wynalazków poczynionych w zakresie walki z klimatem. Tutaj prezydent Trump wydaje się zdeterminowany i nieustępliwy, toteż jest nadzieja, że Stany Zjednoczone pod jego przywództwem przestaną eksportować komunistyczną rewolucję do swoich wasali. Na tym tle szczególnie groteskowa wydaje się deklaracja profesoressy Joanny Senyszyn, która właśnie zapowiedziała wystawienie swojej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich.

Z naszego jednak punktu widzenia najważniejsza wydaje się kwestia, czy Donald Trump przedłuży Niemcom pozwolenie, jakiego były prezydent Józio Biden udzielił w marcu 2023 roku, by urządzały sobie Europę po swojemu. Na ten temat nie padło nic ważnego, ale nie jest wykluczone, że ta sprawa powinna zostać wyjaśniona najpóźniej do kwietnia, kiedy to prezydent Trump ma przyjechać do Warszawy na planowany „szczyt Trójmorza”. Wydaje się oczywiste, że dopóki w Polsce u steru będzie vaginet obywatela Tuska Donalda, to nie ma najmniejszych szans, by ten szczyt doprowadził do jakichkolwiek rezultatów. Przyczyna jest prosta, jak budowa cepa. Obywatel Tusk Donald ma do spełnienia w naszym bantustanie całkiem inne zadanie, mianowicie zadanie zniwelowania terenu pod Generalne Gubernatorstwo, czyli przekształcenie Polski w rodzaj niemieckiej kolonii w ramach IV Rzeszy. Tymczasem projekt Trójmorza, o którym Donald Trump wypowiadał się z zainteresowaniem już podczas wizyty w Warszawie w lipcu 2017 roku, godziłby w trzy ważne interesy niemieckie. Po pierwsze – podważałby niemiecką hegemonię w Europie. Po drugie – blokowałby budowę IV Rzeszy, w którą Niemcy tyle już zainwestowały oraz – po trzecie – umożliwiałby państwom leżącym w Europie Środkowej uwolnienie się od ograniczeń nakładanych na nie w ramach realizacji niemieckiego projektu „Mitteleuropa” z roku 1915, który od 1 maja 2004 roku realizowany jest za pośrednictwem instytucji Unii Europejskiej. Temu służą zarówno wynalazki dokonane w ramach walki ze znienawidzonym klimatem, jak i postępujące obezwładnianie państwa polskiego pod pretekstem „walki o praworządność”. Wreszcie – stosunki polsko-węgierskie, jak i polsko-słowackie i polsko-czeskie pod rządami vaginetu obywatela Tuska Donalda, wykluczają jakikolwiek postęp w kwestii Trójmorza.

Zatem, jeśli przed kwietniową wizytą prezydenta Trumpa w Polsce nie nastąpi przesilenie rządowe w naszym bantustanie, to „szczyt” – o ile w ogóle się odbędzie – nie doprowadzi do żadnych rezultatów. Co gorsza – może to skłonić prezydenta Trumpa do przekonania, że nie warto się w ten projekt angażować i że decyzja prezydenta Józia Bidena, którą ogłosił w ostatnich dniach swojej prezydentury o podziale Europy na część rokującą nadzieję na współpracę i tę pozostałą, w zasadzie była słuszna. To zaś może okazać się dla Polski katastrofalne w skutkach, zwłaszcza w kontekście zapowiedzi o zakończeniu wojny na Ukrainie, gdzie chyba każdy zdaje sobie sprawę z konieczności pogodzenia się Ukrainy z utratą co najmniej 20 procent dotychczasowego terytorium państwowego. Więc jeśli nawet wojna na Ukrainie się zakończy, to nie powinniśmy zapominać o uwadze Karola von Clausewitza, że to właśnie „wojna jest matką wszystkiego

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Braun mówi „sprawdzam”

Michalkiewicz: Braun mówi „sprawdzam”

30.01.2025 https://nczas.info/2025/01/30/tylko-u-nas-michalkiewicz-braun-mowi-sprawdzam/

To już pewne – Grzegorz Braun wystartuje w wyścigu o fotel Prezydenta RP. Co oznacza jego decyzja, dlaczego doszło do rozłamu w Konfederacji, a co najważniejsze – czy polski poseł do Parlamentu Europejskiego ma szanse na realny sukces wyborczy? O to zapytaliśmy Stanisława Michalkiewicza, publicystę „Najwyższego Czas-u!”.

Prezes Konfederacji Korony Polskiej Grzegorz Braun zdecydował się na start w wyborach prezydenckich 2025 roku. Pokłosiem startu przeciwko kandydatowi wybranemu Konfederacji Sławomirowi Mentzenowi było wyrzucenie Brauna z Konfederacji przez sąd partyjny.

Czytaj także: Braun: Trzeba przeprowadzić rzeź niewiniątek i reorganizację

Braun mówi „sprawdzam”

Stanisław Michalkiewicz: Z jego punktu widzenia to jest rzecz dobra, bo wypróbuje, jakie ma właściwie poparcie – nie w skali regionu czy województwa, ale w całym kraju. Jest to więc sprawdzian własnych wpływów i możliwość wyciągnięcia wniosków dla przyszłej działalności politycznej.

To oczywiście nie jest na rękę Sławomirowi Mentzenowi, ale inna rzecz, że aktualni decydenci w Konfederacji – jak przypuszczam – chcieli usunąć Grzegorza Brauna już po incydencie z gaśnicą. Wówczas jeszcze się bali, bo nie byli pewni, czy nie doprowadzi to do jakiejś reakcji łańcuchowej.

Teraz jednak już się nie boją, bo Braun najwyraźniej był tam marginalizowany od dawna. Szczerze powiedziawszy, to nie wiem, kto naprawdę kieruje Konfederacją. Jest jakaś Rada Liderów, ale czy ona się zbiera? Przemysław Wipler zachowuje się tak, jakby samodzielnie podejmował decyzje, być może słusznie.

Grzegorz Braun jest dużym chłopczykiem, bo rodzice pozwolili mu na samodzielną działalność, więc nic dziwnego, że skorzystał z tej opcji. Na razie plasuje się na poziomie Magdaleny Biejat, więc nie jest to rewelacyjny wynik w porównaniu z Mentzenem.

Tyle że Braun dotychczas nie prowadził żadnej kampanii, więc jego notowania mogą się zmienić – jest bardzo wyrazisty i jedzie po bandzie. Ostatnio powiedział, że trzeba zdenazyfikować Izrael, więc wyobrażam sobie, że będzie rezonans w mediach międzynarodowych. Braun właśnie na to liczy, że będzie w ten sposób zdobywać rozgłos, a co za tym idzie – zjednywać sobie niektóre środowiska.

Czytaj też: Braun złożył obietnicę przed wyborami. „Postaram się, żeby możliwie szybko otrzymali naglące zaproszenie na Okęcie” [VIDEO]

Precz! Niech żyje!

Precz! Niech żyje!

Stanisław Michalkiewicz, „Najwyższy Czas!”    28 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5762

Tak właśnie zachowują się demonstranci, wynajmowani w Ameryce na rozmaite demonstracje. Jak mogłem osobiście przekonać się podczas pobytu w Nowym Jorku w grudniu 2016 roku, kiedy przez miasto przewalały się jedna za drugą demonstracje przeciwko Donaldowi Trumpowi, ich uczestników ktoś wynagradzał według stawki 18,5 dolara za godzinę. W każdym razie taka ulotka werbunkowa wpadła mi w ręce. Kto ich wynagradzał i w jakim celu? Mówiono o starym żydowskim grandziarzu finansowym Jerzym Soroszu, który do Donalda Trumpa ział nienawiścią, chociaż tamten podlizywał się Żydom, jak rzadko który prezydent USA. Ale podlizywał się raczej syjonistom, podczas gdy trockiści, stanowiący drugie środowisko żydowskiej diaspory, nienawidzili go za poglądy sprzeczne z ideologią komunistyczną i z celami komunistycznej rewolucji. Tylko zatem tą nieprzejednaną nienawiścią tłumaczyłem sobie wtedy te demonstracje, które niczego już nie mogły zmienić, bo Donald Trump 5 listopada 2016 roku został wybrany. Toteż demonstranci, którzy też nie bardzo wiedzieli, o co konkretnie chodzi, wykrzykiwali na przemian: „Precz!” i „Niech żyje!” – no a potem dreptali do kasy, żeby odebrać honorarium.

Przypomniały mi się te myśliwskie sceny nowojorskie na wiadomość, że po tym, jak obywatel Tusk Donald, który doznał właśnie kolejnego ataku wścieklizny, poszczuł na ministra sprawiedliwości w swoim vaginecie, pana Adama Bodnara z czarnym podniebieniem, Wielce Czcigodnego – „oczywiście niewątpliwie” – Romana Giertycha – że jeżeli „rozliczenia” znienawidzonego PiS-u nadal będą się tak ślimaczyły, to on mianuje pana Romana – oczywiście „Wielce Czcigodnego” – wiceministrem sprawiedliwości. Ta groźba musiała zrobić wrażenie na panu ministru Adamu Bodnaru, który ze swojego ministerium uczynił pepinierę bodnarowców – bo natychmiast się zaktywizował. To zaktywizowanie polegało na tym, że faworyt ministra Bodnara, osobnik myślący, iż jest Prokuratorem Krajowym, nazwiskiem Dariusz Korneluk, przedstawił „raport” z przeglądu postępowań, prowadzonych przez prokuraturę w latach 2016-2023, obejmujący tymczasem około 200 spraw spośród 600, których badaniem zajmują się prokuratorowie. Okazuje się, że nie tylko młyny sprawiedliwości mielą powoli. Młyny niezależnej prokuratury też mielą rozważnie, co chwalebnie świadczy o szacunku, jaki dla swojej pracy odczuwają niezależni prokuratorzy. Jeszcze wprawdzie nie doszliśmy do sytuacji, w której prokurator zajmuje się jedną sprawą przez cały okres swojej służby państwu, ale jesteśmy na najlepszej drodze, znaczy – „na kursie i na ścieżce” – jak meldowali załodze samolotu wiozącego pana prezydenta Kaczyńskiego do Smoleńska, kontrolerzy lotów na wieży kontrolnej lotniska „Siewiernyj”.

Charakterystyczne dla „raportu” jest to, że wśród tych 200 spraw, a prawdopodobnie również wśród pozostałych 400, dominują, może nawet wyłącznie, postępowania dotyczące działaczy PiS. Na przykład – „kilometrówki” Wielce Czcigodnego europosła Ryszarda Czarneckiego, czy też sprawa wypadku drogowego samochodu wiozącego panią Beatę Szydło, czy wreszcie – sprawa tak zwanych „wież” spółki „Srebrna” w Warszawie. Skoro w okresie 14 miesięcy od powołania vaginetu obywatela Tuska Donalda niezależnym prokuratorom udało się przejrzeć 200 spośród 600 spraw, to znaczy, że przejrzenie pozostałych 400 może zająć im dwa razy więcej czasu – mniej więcej do końca kadencji obecnego vaginetu, nawet gdyby w tak zwanym międzyczasie nie doszło do przesilenia rządowego i do podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu.

Bo jeśli dojdzie do podmianki, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że niezależni prokuratorzy natychmiast przestaną zajmować się tymi 600 sprawami dotyczącymi działaczy PiS, a zaczną zajmować się sprawami dotyczącymi działań funkcjonariuszy Volksdeutsche Partei oraz jej kolaborantów, ze szczególnym uwzględnieniem członków obecnego vaginetu obywatela Tuska Donalda. Sam obywatel Tusk Donald może już wtedy być Mocną Ręką ponownie przeniesiony na brukselskie salony przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen, która z zagadkowych przyczyn akurat w nim sobie upodobała, podobnie, jak wcześniej Nasza Złota Pani Angela Merkel, co to też ratowała go z rozmaitych opresji. Przyczyny są zagadkowe, bo przecież każdy widzi, że obywatel Tusk Donald nie jest żadnym Adonisem, a poza tym – swoje lata już ma, więc prawdopodobnie nie chodzi o wigor, tylko jakieś ukryte zalety intelektualne. Jakie? – Tajemnica to wielka.

Nie o to jednak chodzi, byśmy tu rozbierali sobie z uwagą te wielkie tajemnice, tylko zwrócili uwagę na inną tajemnicę państwową, która – jestem pewien, że niechcący – została przy okazji publikacji wspomnianego raportu ujawniona. Jestem pewien, że do zdrady tej tajemnicy państwowej doszło mimowolnie, że i pan minister Bodnar i osobnik myślący, iż jest Prokuratorem Krajowym, czyli pan Dariusz Korneluk, dobrze chcieli, ale wiadomo, że – jak mówi przysłowie – człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi – więc w końcu mleko się rozlało. Chodzi konkretnie o to, że w tych przeglądanych sprawach albo się wydało, że prokuratorzy „realizowali polityczne zamówienia lub oczekiwania”, albo, że nawet pojawiły się „wątki korupcyjne”.

Muszę powiedzieć, że to nie jest żadna niespodzianka. Skoro za pierwszej komuny niezależni prokuratorzy „realizowali polityczne zamówienia lub oczekiwania”, to dlaczego nie mieliby tego robić za obecnej komuny? Ale co innego, jeśli tylko byśmy tak podejrzewali, a co innego, kiedy niezależni prokuratorzy sami się zdemaskowali, jak nie przymierzając, generał Bagno z nieśmiertelnego poematu „Towarzysz Szmaciak”:

W tropieniu przestępstw gospodarczych

tak poniósł go szlachetny zapał,

że się dopiero opamiętał,

gdy się za własną rękę złapał.

Jeśli nawet to i owo w raporcie pana Dariusza Korneluka zostało przesadzone, to i tak mamy udokumentowany dowód, że ta cała niezależna prokuratura, to po prostu kupa gówna, podobnie, jak cały pozostały wymiar sprawiedliwości.

Z obfitości serca usta mówią, a tu mamy świadectwa samych prokuratorów, podobnie jak w sektorze sądownictwa – świadectwa samych sędziów, który nawzajem zarzucają sobie – być może w każdym przypadku słusznie – „nielegalność” – a więc – rodzaj uzurpacji. Wniosek z tego może być tylko jeden; zarówno w niezawisłym sądownictwie, jak i niezależnej prokuraturze, powinna zostać przeprowadzona „opcja zerowa”, to znaczy – rozpędzenie zarówno niezależnej prokuratury, jak i niezawisłych sądów i rozpoczęcie ponownej rekrutacji – oczywiście po przeprowadzeniu stosownej procedury filtracyjnej. Ale to tylko część problemu i to nawet nie najważniejsza – bo znacznie trudniejsza jest odpowiedź na pytanie, kto właściwie miałby to wszystko zrobić? Bezpieka przecież odpada, bo jest tajemnicą poliszynela, że wysługuje się ona obcym państwom, prawdopodobnie naszym obecnym sojusznikom, chociaż całkowitej pewności oczywiście mieć nie można, bo któż upilnuje strażników? A skoro nie bezpieka, to kto? Gdyby nasi generałowie mieli więcej odwagi cywilnej, to być może można by powierzyć to zadanie naszej niezwyciężonej armii – ale obawiam się, że to też może być zadanie niewykonalne, niczym poszukiwanie dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze. Nie da się ukryć; dobrze to nie wygląda – a przecież to byłby dopiero początek, bo przecież po skompletowaniu nowego korpusu prokuratorów i niezawisłych sędziów, trzeba by zawczasu pomyśleć o mechanizmach utrudniających degenerację tych państwowych instytucji. Przypominam w tym miejscu o moim pomyśle, by tęgi batog na niezależnych prokuratorów i niezawisłych sędziów wręczyć obywatelom – bo żaden rząd nie powstrzyma się przed pokusą demoralizowania jednych i drugich, no a oni będą się skwapliwie tym demoralizatorskim zabiegom poddawać.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wstrzymujemy oddech

Wstrzymujemy oddech

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    26 stycznia 2025

http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5760

Wprawdzie cały świat wstrzymywał oddech do 20 stycznia, w oczekiwaniu na objęcie stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych przez Donalda Trumpa – ale naszych Umiłowanych Przywódców ta sprawa jakby w ogóle nie interesowała. Inna sprawa, że ani pan prezydent Andrzej Duda, ani – tym bardziej – obywatel Tusk Donald – nie zostali tam zaproszeni – w odróżnieniu od Mateusza Morawieckiego, który został zaproszony do Waszyngtonu qua przewodniczący frakcji konserwatystów i reformatorów w Parlamencie Europejskim, którym został po wspaniałomyślnej rezygnacji z tego zaszczytu przez panią Meloni – no i Wielce Czcigodnego Dominika Tarczyńskiego, w którym Amerykanie najwyraźniej dopatrzyli się zalet niedostrzeżonych przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który chyba w ogóle nie brał pod uwagę tej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich.

Że obywatel Tusk Donald nie został zaproszony do Waszyngtonu, to rzecz oczywista; jeszcze by tego brakowało, żeby tam pojechał i znowu nawymyślał prezydentowi Trumpowi od ruskich agentów. Na wszelki tedy wypadek go nie zaproszono. Dlaczego jednak nie został zaproszony pan prezydent Duda, utrzymujący, jakoby był najukochańszą duszeńką prezydenta Trumpa? Najwyraźniej pan prezydent Duda chyba z tymi faworami u amerykańskiego prezydenta grubo przesadza. Gdyby tak było, to już miałby zaklepaną posadę w MKOl-u – a tymczasem wygląda na to, że nic z tego. Z prezydentem Zełeńskim, dla którego pan prezydent Duda zrobiłby wszystko, a nawet jeszcze więcej, też chyba żadnych nadziei wiązać nie może, bo – po pierwsze – on też nie został zaproszony do Waszyngtonu, a po drugie – tylko patrzeć, jak wojna na Ukrainie się zakończy, no a wtedy mało kto chyba chciałby być w skórze Wołodymyra Zełeńskiego.

Na szczęście, dzięki wojnie na Ukrainie, ma on posiadłość i w Toskanii – a podobno i w innych ciepłych krajach – nie mówiąc już o możliwości powrotu do Ziemi Obiecanej, to znaczy – bezcennego Izraela – który właśnie ze zgrzytaniem zębów, realizuje zawieszenie broni ze znienawidzonym Hamasem, co to miał zostać „zlikwidowany” w ramach operacji ostatecznego rozwiązywania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy.

Ale mniejsza już o pana prezydenta Dudę, który najwyraźniej postanowił spróbować szczęścia w Davos. Jak wiadomo, w Davos wyznaczają sobie rendez-vous potężne wory złota, więc nawet jak pan prezydent nie zdąży dotknąć szaty bogini Fortuny, to chociaż przez chwilę wypławi się w luksusie: „chociaż żołnierz obszarpany, przecie stoi między pany” – jak głosi dawna polska pieśń żołnierska.

Znacznie ciekawsza wydaje się diagnoza postawiona w związku z objęciem władzy przez prezydenta Trumpa przez naszą Jabłoneczkę, czyli małżonkę Księcia-Małżonka. Daje ona wyraz swoim obawom z powodu „rządów tłumu” w Ameryce. W tej diagnozie widzimy nie tylko wpływ mądrości etapu, ale również skutek rozwoju rewolucyjnej teorii demokracji. Jak wiadomo, demokracja występuje w dwóch postaciach: demokracji spontanicznej i demokracji kierowanej. Demokracja spontaniczna objawiła się podczas ostatnich wyborów prezydenckich w USA, chociaż i tam były próby przeforsowania demokracji kierowanej, m.in. w postaci zamachu na Donalda Trumpa, czy akcji niezawisłych sądów. Demokrację kierowaną w działaniu mogliśmy obserwować podczas ostatnich niedoszłych wyborów w Rumunii, gdzie w pierwszej turze najlepszy wynik uzyskał kandydat niezatwierdzony. Jak wiadomo, tamtejszy niezawisły Sąd Najwyższy położył kres tej samowolce, unieważniając wybory i odkładając je do czasu, dopóki „tłum” się nie opamięta i nie poprze kandydata zatwierdzonego.

Tymczasem ten „tłum”, to przecież nic innego, jak „lud”, dla którego i przez którego mają być ustanawiane rządy. Wygląda na to, że w miarę rozwoju rewolucyjnej teorii demokracji, trzeba będzie zrewidować naiwne opowieści prezydenta Abrahama Lincolna, który nie miał okazji, by się z teorii rewolucji podciągnąć u naszej Jabłoneczki, co to najwyraźniej skłania się ku demokracji kierowanej – oczywiście przez starszych i mądrzejszych – no bo jakże by inaczej?

Więc kiedy świat wstrzymywał oddech przed inauguracją prezydentury Donalda Trumpa, w nasz bantustan wstrzymuje oddech przed “finałem” Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy „Jurka” Owsiaka, zaplanowanym na 26 stycznia. Jak w proroczej wizji napisał już dawno temu poeta, „wszelka dziwka majtki pierze”, to znaczy – zarządy wszystkich spółek Skarbu Państwa, jeden przez drugiego prześcigają się w wypłatach na rzecz „Jurka” Owsiaka, najwyraźniej pamiętając o przestrodze innego poety, że „mówiła żony ciotka: tych co płacą, nic nie spotka”. Jak się okazuje, literatura wyprzedza życie i to znacznie – ale nie o to w tej chwili chodzi, bo ważniejsze wydaje się sprzężenie, za pomocą którego stare kiejkuty próbują w tym roku powiązać Wielką Orkiestrę z przygotowaniami do ustanowienia narzędzi terroru, bez którego trudno będzie wyobrazić sobie funkcjonowanie Generalnej Guberni.

Toteż jak tylko zaczęły się przygotowania do wspomnianego „finału”, niczym grzyby po deszczu, zaczęły mnożyć się przeciwko „Jurkowi” Owsiakowi groźby karalne. Jak zgodnie i prawidłowo zeznali schwytani myślozbrodniarze, każdego z nich zainspirowały do myślozbrodni programy telewizji „Republika”, a zwłaszcza hasło, by nie wpłacać pieniędzy „Jurkowi” Owsiakowi, tylko – telewizji „Republika”. Wygląda na to, że dzięki temu będzie można nie tylko wprowadzić wobec mniej wartościowego narodu tubylczego eksperyment pedagogiczny w postaci potępienia myślozbrodni, ale również – uporządkować scenę medialną naszego bantustanu. Zmobilizowana została nie tylko Wdowa Narodowa, czyli pani Magdalena Adamowiczowa, ale również – Dulczessa Wolnego Miasta Gdańska, no i oczywiście – legitymujący się podwójnymi, pierwszorzędnymi korzeniami pan Rafał Trzaskowski, namaszczony już w 2022 roku na prezydenta naszego mniej wartościowego bantustanu nie tylko przez prezesa Światowego Kongresu Żydów Ronalda Laudera, ale i przez „Alexa” Sorosa, któremu stary grandziarz przekazał swoje imperium finansowe.

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Sejm podejmie „uchwałę” w sprawie nowelizacji kodeksu karnego, penalizującego „mowę nienawiści”, a na tej podstawie zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy, będą prześladować zarówno nienawistników, jak i oczywiście – „inspirujące” ich media. Dzięki temu zapanują jedynie słuszne i zatwierdzone poglądy, które pozostawione na pierwszej linii frontu ideologicznego niezależne media głównego nurtu będą zaszczepiać naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, w ramach pluralizmu dostosowując ujednolicony przekaz dla każdego środowiska.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).