ODDZIELIŁO SIĘ ŚWIATŁO OD CIEMNOŚCI

ODDZIELIŁO SIĘ ŚWIATŁO OD CIEMNOŚCI

Musimy pamiętać o tym, że podstawowym zadaniem amerykańskiego prezydenta jest dbałość o interesy USA, a nie państw obcych. Dla nas wskazówką polityki nowej administracji wobec Polski będzie z pewnością osoba wysłana do nas w charakterze ambasadora. Ta pierwsza, personalna decyzja, wskaże nam, czego w najbliższym czasie możemy oczekiwać od naszego sojusznika.

Sławomir M. Kozak https://gf24.pl/41437/oddzielilo-sie-swiatlo-od-ciemnosci/

To, że Donald Trump wygra, było prawie pewne dla wielu analityków na długo przed wyborami. Ci bardziej krytyczni byli przekonani o tym od dnia, w którym pretendent do fotela prezydenckiego odwiedził grób wielce zasłużonego rabina. Można by uznać to za żart, ale jedna z izraelskich gazet potraktowała to całkiem poważnie, umieszczając nazajutrz fotografię kandydata opatrzoną tytułem „Prezydent Trump”.

Prawda jest jednak taka, że tego wyboru dokonali zwykli Amerykanie, mający dosyć eksperymentowania na ich dorobku i wartościach, które przejęli od Ojców Założycieli. Oczywiście ci, w których żyłach płynie rzekomo błękitna krew, czyli demokraci, pogardzali owymi redneckami – jak amerykańskich farmerów zwykli drwiąco nazywać – ale to właśnie te czerwone, spalone słońcem od pracy na roli karki pokazały siłę Ameryki. Wystarczy spojrzeć na mapę rozkładu głosów w poszczególnych hrabstwach, która była w zasadzie w pełni czerwona, z niewielkimi wypryskami niebieskich kropek w rejonach największych metropolii. Ameryka okazała się tego dnia republiką. Rzeczą publiczną!

Powodów wygranej było wiele. W całkiem dużej mierze w osiągnięciu republikanom tego wyniku wydatnie i z dużym zacięciem pomagali sami demokraci. W zasadzie cała kadencja Joe Bidena była równią pochyłą prowadzącą do nieuniknionej porażki. Ludzie mieszkający w USA od pierwszych chwil jej trwania doznawali wstrząsów i upokorzeń, które były obce ich wizji Ameryki. Począwszy od wydarzeń na Kapitolu 6 stycznia 2020 r., poprzez szaleństwo burzenia pomników postaci historycznych w wydaniu bojówkarzy Black Lives Matter, przy jednoczesnym wynoszeniu na nie dewiantów seksualnych, powszechny zalew ideologii gender, po otwarcie granic dla imigrantów i płynących równie szeroką strugą narkotyków o niespotykanej wcześniej sile i stopniu uzależniania. Amerykanie widzieli, jak piękne dotąd miasta zamieniają się w slumsy, siedliska bezdomnych i pospolitych przestępców. Na skutek antyludzkiej polityki DEI tracili w przyspieszonym tempie miejsca pracy, zajmowane przez ludzi bez zawodowego przygotowania, a często najbardziej podstawowych umiejętności, których jedyną do nich przepustką był kolor skóry lub orientacja seksualna. Byli wreszcie świadkami dwóch zamachów na byłego prezydenta i kandydata na ten urząd – jeśli nawet nie większości, to sporej części społeczeństwa. Oglądali głupawe nawoływania celebrytów, dowiadywali się o ich uzależnieniach i powiązaniach ze światem przestępczym.

Amerykanie zrozumieli, że te wybory są być może ostatnią szansą na powstrzymanie upadku ich już nie tylko wywalczonych przez poprzednie pokolenia przywilejów, ale kraju jako takiego. Same wybory były kontynuacją tego zawłaszczania Ameryki przez ludzi, którzy do tego doprowadzili. Podejmowano próby fałszerstw w lokalach wyborczych, w 10 stanach dopuszczono do nich osoby, od których nie wymagano żadnego dowodu tożsamości, hakowano elektronikę urządzeń liczących głosy. Ale determinacja ludzi żądnych zmiany była tak ogromna, że przeciwnicy nie posunęli się do zakłamania rzeczywistości. W noc wyborczą cały świat zamarł, bo do ostatnich chwil nie wierzył w to, że jest jeszcze możliwa wygrana dobra nad siłami zła. Prawdopodobnie Amerykanom zazdroszczą dziś mieszkańcy wielu państw.

Znacznie ważniejsze wydają się jednak obecnie te wyzwania, które stoją przed nową administracją. Bardzo trudny i wymagający będzie okres przejściowy, podczas którego wiele się może zdarzyć. By spełnić wyborcze obietnice, Donald Trump będzie musiał solidnie zająć się własnym podwórkiem. Myślę, że duże oczekiwania społeczne dotyczą w tej chwili naprawienia wyrządzonych przez administrację Bidena szkód. Są wśród nich żądania uwolnienia ludzi odsiadujących wyroki za udział w niesławnym marszu na Kapitol z 2020 r. Wraz z Edwardem Snowdenem, którego sprawę też powinno się definitywnie wyjaśnić, jest to 16 osób określanych mianem więźniów politycznych. Amerykanie chcą także rozliczenia ludzi odpowiedzialnych za fałszerstwa wyborcze – począwszy od tych z 2016 r., a na tegorocznych kończąc. Niezbędne będą radykalne zmiany, które uniemożliwią manipulowanie przy kolejnych wyborach. Amerykańscy obywatele domagają się rozliczenia biurokratów zarówno z Agencji ds. Żywności i Leków (FDA), jak i pozostałych agencji Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej mających wpływ na ich zdrowie oraz życie w ciągu ostatnich kilku lat. Już mamy zapewnienia, że Robert Kennedy Jr. ma się zająć oczyszczaniem złogów pośród tych właśnie urzędów. Głośne są wezwania do wyjaśnienia wszelkich nieprawidłowości związanych z niedawną pandemią. Poważnym wyzwaniem dla nowych władz będzie kwestia deportacji nielegalnych imigrantów i skuteczne powstrzymanie napływu kolejnych. Donald Trump i jego współpracownicy, pośród których – miejmy nadzieję – nie będzie skompromitowanych osób z czasów pierwszej kadencji, będą mieli naprawdę mnóstwo pracy, choćby tylko u siebie.

Tymczasem na naszych oczach dwa największe organizmy pozostające przez lata na marginesie – Chiny i Indie – odżywają. Poza wszystkim innym są to dwa najliczebniejsze kraje świata o prastarych kulturach, które właśnie podnoszą się z kolan po latach milczenia. Same Chiny mają dziś ponad 100 marek motoryzacyjnych specjalizujących się w napędach elektrycznych. Elon Musk, właściciel firmy Tesla, kupuje baterie do swoich samochodów w Szanghaju. Te państwa przodują w najnowocześniejszych technologiach, jak techniki algorytmów generatywnych, czyli tzw. sztucznej inteligencji, czy przemysł kosmiczny, wyprzedzając USA o całe lata, o Europie, która weszła w samobójczy Zielony Ład, nawet nie wspominając.

Tydzień przed niedawnym kongresem BRICS w Islamabadzie odbył się szczyt Szanghajskiej Organizacji Współpracy1, do której kilka miesięcy wcześniej dołączył Iran. Przewodnictwo na dwa najbliższe lata objęły w niej Chiny. Jednym z głównych tematów spotkania było zacieśnianie współpracy w zakresie inicjatywy Jednego pasa, jednej drogi (BRI2) z członkami Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej (EAEU3), ale omawiano też szczegółowo realizację gigantycznej koncepcji tzw. szlaku stepowego w Mongolii, mającej zamknąć się kwotą 50 mld dol.

W przeddzień październikowego szczytu BRICS w Kazaniu chiński przywódca spotkał się z naukowcami jednego z tokamaków4 pracującymi nad najnowszymi rozwiązaniami dla energetyki, czyli fuzją termojądrową, przechodzącą z okresu eksperymentów w tryb produkcyjny. To prawdziwy przełom, który może przewartościować dotychczasowe pojęcie zapewniania energii w skali świata. Pozycja wielu państw zależnych głównie od ich zasobów naturalnych może się w nadchodzących latach diametralnie zmienić. Współczesna gospodarka i handel już przesunęły się na południe, pozostawiając Zachód daleko w tyle. To tzw. power shift, czyli przesunięcie w region Pacyfiku wpływów – z rejonów ustalonych po II wojnie światowej na atlantyckie.

W dniach 13-15 listopada gospodarzem spotkania Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku (APEC5) jest Peru. Organizacja liczy 21 państw. Jej główne cele to współpraca technologiczna i dążenie do ścisłej integracji gospodarczej. Najprawdopodobniej głównym motywem listopadowego mityngu pozostanie chęć nawiązania bliższych relacji z krajami członkowskimi BRICS+. Już w marcu 2025 r. doroczne spotkanie APEC odbędzie się w amerykańskiej Atlancie!

Polacy – pozostający w swoistej bańce medialnej cenzury – nie mają o tym w ogóle pojęcia. To proces, który można porównać do przeobrażeń z czasów kongresu wiedeńskiego, kiedy naszego państwa w ogóle nie było na mapie, choć współczesnym Polakom wydaje się, że Polska istnieje od zawsze, a minęły zaledwie dwa wieki. Dziś podobnie przesuwają się w sposób dla nas niewidoczny tektoniczne płyty globalnej polityki. To może być dla nas – tak jak wówczas – najważniejszy moment historii współczesnej.

Obserwują to przywódcy wszystkich krajów – poza Polską niestety. Od wielu miesięcy szukają dla siebie miejsca w nowym układzie globalnym. Wskazują na to choćby relacje z BRICS takich państw, jak Turcja, Węgry czy Serbia. Ich przywódcy nie zapomnieli o inicjatywie ruchu państw niezaangażowanych6, pośród których były nie tylko Egipt, Indonezja czy istniejąca jeszcze wówczas nierozbita w bandycki sposób Jugosławia. Dziś, od stycznia tego roku, tzw. BRICS+, to właśnie ambicje zjednoczeniowe w nowym układzie gospodarczym zarówno Indonezji, jak i Tajlandii.

A przecież w ogóle dla nas niezrozumiały i nieistniejący rejon afrykański również nie jest białą plamą. Z woli Indii dołączono Unię Afrykańską do strefy wpływu BRICS w 2023 r. Ta Unia należy do ONZ, Światowej Organizacji Handlu, ma przedstawicieli w Unii Europejskiej i należy do G20. Zrzesza 55 państw i ma charakter zarówno gospodarczy, jak i polityczny oraz wojskowy! Ten ogromny potencjał zagospodarowują Chiny w ramach FOCAC7, czyli forum współpracy chińsko-afrykańskiej. Chiny wprost traktują tę inicjatywę jako element swojej koncepcji jednego pasa i jednej drogi. Udzielają krajom afrykańskim pożyczek, dotacji i kredytów eksportowych. Ja uważam Indie za byłą kolonię brytyjską o utrwalonych z imperium relacjach, za konia trojańskiego porozumienia BRICS, ale to moje prywatne spostrzeżenie, zapewne bez wpływu na historię najbliższych lat i rozwój koncepcji globalnego Południa. Kwestia najdłuższego na świecie sporu granicznego zostanie jednak z pewnością w przyszłości uruchomiona i wykorzystana przez dzisiejszych planistów politycznego kształtu globu. Przeciętny telewidz i słuchacz rządowych publikatorów w Polsce nie ma w ogromnej większości najmniejszego nawet pojęcia o tych przedsięwzięciach.

Pozostajemy na dalekich tyłach, licząc na opiekuńczą rękę Donalda Trumpa. A nie wolno nam jego wygranej rozpatrywać łatwowiernie, z nadzieją, że i nasz umęczony kraj zmieni się w związku z nią w krainę mlekiem i miodem płynącą. Tak się oczywiście nie stanie, przynajmniej nie z dnia na dzień ani nawet z miesiąca na miesiąc. Musimy pamiętać o tym, że podstawowym zadaniem amerykańskiego prezydenta, ktokolwiek nim pozostaje, jest dbałość o interesy USA, a nie państw obcych. Dla nas wskazówką polityki nowej administracji wobec Polski będzie z pewnością osoba wysłana do nas w charakterze ambasadora. Ta pierwsza personalna decyzja wskaże nam, czego w najbliższym czasie możemy oczekiwać od naszego sojusznika.

Niemniej jednak istnieje dla Polski szansa na zmianę postrzegania naszej pozycji w układzie międzynarodowym. Być może będzie to szansa ostatnia w perspektywie długich lat. Powinniśmy ją bezwzględnie wykorzystać, nie bacząc na interesy obcych i prywatne walki wewnątrz-frakcyjne. Mam nadal resztki wiary w to, że być może amerykańskie wybory oddzieliły właśnie światło od ciemności i również pod polskie strzechy trafi przez to promyk nadziei.

1https://pl.wikipedia.org/wiki/Szanghajska_Organizacja_Współpracy

2https://pl.wikipedia.org/wiki/Jeden_pas_i_jedna_droga

3https://pl.wikipedia.org/wiki/Euroazjatycka_Unia_Gospodarcza

4https://pl.wikipedia.org/wiki/Tokamak

5https://pl.wikipedia.org/wiki/APEC

6https://pl.wikipedia.org/wiki/Ruch_Państw_Niezaangażowanych

7https ://en.wikipedia.org/wiki/Forum_on_China–Africa_Cooperation

Redakcja

9/11 – zbrodnia założycielska NWO

9/11 – zbrodnia założycielska NWO

Sławomir M. Kozak 11.09.2024 aurora9-11-zbrodnia-zalozycielska-nwo

Najmłodsi Czytelnicy nie pamiętają już nawet tego dnia. Ale, powinni poznać chociaż kilka podstawowych faktów, żeby wiedzieć, czemu (komu) zawdzięczają to wszystko, czego doświadczają dzisiaj i z czym się będą mierzyły ich dzieci w przyszłości. Tylko z tego powodu piszę te słowa, bo przecież napisałem przez ostatnich 17 lat już na ten temat tyle, ile żaden autor na świecie. Brzmi to mało skromnie, ale takie są fakty. Kto zechce, może sięgnąć do moich książek i zanurzyć się w szczegóły, których zebrałem multum. Nie będę zatem przytaczał ogólników na temat oficjalnej wersji tamtego dnia, wystarczy poszukać w sieci.

Tu, w telegraficznym skrócie o tym, czego w Wikipedii nie znajdziecie.

Już w kilka godzin po ataku wmówiono światu, że dokonali go islamscy wrogowie Ameryki, muzułmanie z organizacji Al-Kaida, której przewodził wówczas Osama Bin Laden. Ten zarzut wyartykułował w studio NBC, o 12:46 tego dnia, w dwie godziny po zawaleniu Północnej Wieży kompleksu WTC, Paul Bremer – od 1999 roku przewodniczący Narodowej Komisji ds. Terroryzmu. Zapewniał o tym ze stoickim spokojem, choć w obu budynkach tego ranka znajdowało się 400 jego pracowników, o których słowem nie wspomniał, a których losów każdy mógł się domyślać. „To dzień, który zmieni nasze życie” – powiedział. I wiedział, co mówi. Dwa lata później został szefem koalicyjnej administracji Iraku, odpowiedzialnym za wszelkie polityczne i gospodarcze kwestie związane z odbudową tego kraju, zaatakowanego i zrujnowanego w ramach tzw. „wojny z terrorem”. Jak spożytkowano bilion dolarów, który przeznaczono na jego odbudowę, nie wiadomo do dziś. Do dziś też rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki nie wyjawił dlaczego nigdy nie wydał listu gończego za Bin Ladenem, którego rzekomo amerykańskie służby dopadły po 10 latach poszukiwań. Nigdy też nie postawiono mu żadnych formalnych zarzutów.

Dwie godziny, to rzeczywiście dość szybko, ale byli przecież tacy, którzy wiedzieli dwa miesiące wcześniej, jak nowojorski spekulant na rynku nieruchomości Larry Silverstein, który wydzierżawił wtedy na 99 lat obie wieże. Zdążył je jeszcze ubezpieczyć na kwotę 7 miliardów. W umowie znalazła się szczęśliwie klauzula ubezpieczająca WTC „od ataków terrorystycznych”, co w owym czasie nie było praktyką częstą. Nie tylko je uzyskał, ale zbudował później w tym miejscu budynek One World Trade Center, który od tej pory zarabia kolejne miliardy.

Ale co tu mówić o dwóch miesiącach, skoro ze dwa lata wcześniej rozpoczęły się zapewne prace nad scenariuszem do filmu „The Lone Gunmen”, w którego pilotażowej części w pełni załadowany Boeing 727 miał rozbić się o WTC, stając się tym samym narzędziem w rękach rządowych konspiratorów, dążących do wywołania wojny i zwiększenia zysków armii. Spiskowcy winą za zamach obarczali w filmie cudzoziemskich terrorystów. Film pojawił się na kanale Fox TV już 4 marca 2001 roku. Jego producentem był Arnon Milchan, pracownik służb specjalnych Izraela. Kiedy wspominałem o tym kilkanaście lat temu, okrzyczany byłem zwolennikiem teorii spiskowych, dziś informacje o tym osobniku znaleźć już można w oficjalnych opracowaniach wielu autorów i publicystów, w tym emerytowanych pracowników Mosadu.

Cóż jednak znaczą owe dwa lata wobec lat ponad dwudziestu?! A przecież właśnie w roku 1980 pojawił się wywiad, którego Michael’owi Evans’owi udzielił Isser Harel, założyciel wszystkich kolejnych służb izraelskich, szef Shai jeszcze przed powstaniem państwa – w roku 1944, dyrektor Shin Bet od roku 1948 i Mosadu do 1962, a w latach 1962-1963 dowódca w wywiadzie wojskowym Aman. Ten raczej dobrze zorientowany oficer powiedział wówczas, że islamski terroryzm uderzy wcześniej, czy później w Amerykę, a konkretnie w jej falliczny symbol. „Waszym największym fallicznym symbolem jest Nowy Jork, a jego najwyższy budynek będzie fallicznym symbolem, w który uderzą”. Evans przytoczył tę wypowiedź w książce „The American Prophecies, Terrorism and Mid-East Conflict Reveal a Nation’s Destiny”, która ukazała się na rynku w styczniu 2001 roku. Pomijając wszelkie inne aspekty, dowodzi to też tego, że jest to szajka ewidentnych zboczeńców.

Takich „profetycznych” sygnałów można przytaczać dziesiątki, część z nich przywołuję na stronach moich książek o tym szczególnym dniu, który odcisnął się tragicznym piętnem na dziejach całego świata, również na losach naszego kraju. Bo przecież dołączyliśmy wtedy do tej diabolicznej koalicji, doskonale rozumiejąc wezwanie z przemówienia prezydenta Busha, napisanego mu zresztą przez neokonserwatystę Davida Fruma, mówiące, że „albo jesteście z nami, albo z terrorystami”. Frum, którego dziś nazwalibyśmy już wprost globalistą, był też autorem innego, słynnego określenia „oś zła”, sformułowanego pięć miesięcy później, a odnoszącego się do Iraku, Iranu i Korei Północnej.

Od tego pamiętnego wtorku sprzed blisko ćwierćwiecza, w tzw. „wojnie z terrorem” zginęło ponad milion ludzi. Część moich rodaków nadal zapewne wierzy, że Amerykę zaatakowali wtedy Talibowie z jaskiń Afganistanu, uzbrojeni w nożyki do cięcia kartonu, których później dosięgnęła karząca ręka sprawiedliwości.

Niektórzy wiedzą, że to absurd, bo chodzili do dobrych szkół w czasach jeszcze przed kolonialnych i potrafią myśleć. Choć i w tej grupie dominuje przekonanie, że ta operacja była z rodzaju „inside job”, bo taką wersją zdarzeń kanalizuje się tych szczególnie dociekliwych. Cóż jednak oznacza owo „wewnętrzne działanie”? Amerykańskie? Z pewnością, nie można zarzucić takiej zbrodni Amerykanom wiernym swojemu państwu. Wszystko wskazuje na projektowanie i udział w niej ludzi, którzy Ameryki w sercach nie nosili. Ale chciałbym podkreślić, że przypisywanie tego ataku konkretnej nacji, co bywa często stosowane, jest podobnie nieusprawiedliwione, jak objaśnianie zbrodni katyńskiej sprawstwem czysto rosyjskim. To poczynania konkretnego grona osób, które łączy wspólnota interesów przede wszystkim, ale też przekonania, latami podsycane posłuszeństwo plemienne, nienawiść do religii, wierność ideologii trockistowskiej. Dopiero wszystkie te elementy tworzą wizerunek tych, którzy z kilkoma amerykańskimi zdrajcami, dokonali tego przewrotu. Bo też był to przewrót, swoisty zamach stanu, w wyniku którego ta ekipa, budująca przez lata swoją pozycję w amerykańskim systemie politycznym, przemyśle zbrojeniowym, a zwłaszcza w kręgach wywiadu, nie wypuściła już, wtedy przejętej władzy, po dziś dzień. A, żeby im się to udało, musieli kilkadziesiąt lat wcześniej, w odstępie kilku lat, wyeliminować największych swoich wrogów – Johna i Roberta Kennedy’ch. Też współpracując. O tym piszę w swojej najnowszej książce, która ukaże się już jesienią tego roku.

Nikt zapewne nie miał w Polsce okazji poznać raportu Szkoły Zaawansowanych Studiów Wojskowych Armii Stanów Zjednoczonych, w którym napisano, że podejrzenia, co do roli Izraela powinny być naturalne dla każdego, kto jest świadomy reputacji Mosadu jako wywiadu, który jest „bezwzględny i przebiegły. Jest w stanie zaatakować siły USA i sprawić, by wyglądało to na działanie Palestyńczyków/Arabów”. Słowa te przywołał dzień przed zamachem, 10 września 2001 roku, Washington Times. Dlaczego? Czy autorzy, zarówno raportu, jak i cytującego go artykułu, byli wariatami? Przyjęcie takiego założenia byłoby wysoce dla nich krzywdzące. I jedni, i drudzy działali już wówczas na popularyzację opcji „inside job”, jako dzieła jakiejś zdegenerowanej, szaleńczej grupki amerykańskich odszczepieńców. Aby, jeśli nawet nie „kupi” się wersji o Talibach, nie brać pod uwagę nikogo innego, niż rodzimych zdrajców. Tym bardziej, że kolejne fakty zaczęły układać się z czasem coraz czytelniej w obrazek mozolnie budowany z kolorowych puzzli.

Kolorowo ubrani byli mężczyźni, tańczący radośnie podczas pierwszej eksplozji na dachu furgonetki, którą przejechali wkrótce kilka przecznic dalej, by kontynuować zabawę, robiąc sobie przy tym zdjęcia z płonącymi wieżami w tle. Byli widziani przez różnych świadków, a pewna kobieta nie wytrzymała tego widoku i powiadomiła policję. Zgłoszenie przywołała tego samego popołudnia stacja NBC News. Mówiło o „białej furgonetce, dwóch lub trzech facetach w środku. Wyglądają, jak Palestyńczycy i krążą wokół budynku”. Policja wkrótce wydała list gończy za „pojazdem prawdopodobnie związanym z atakiem terrorystycznym w Nowym Jorku. Biała furgonetka marki Chevrolet z 2000 roku, z rejestracją New Jersey i logo „Urban Moving Systems” na tylnych drzwiach, widziana w Liberty State Park, Jersey City, NJ, w momencie pierwszego uderzenia odrzutowca w World Trade Center. Trzy osoby z furgonetki widziano świętujące po pierwszym uderzeniu i późniejszej eksplozji”. Kiedy ich zatrzymano, okazało się, że było ich pięciu: Sivan i Paul Kurzberg, Yaron Shmuel, Oded Ellner oraz Omer Marmari. Braci Kurzberg zidentyfikowano natychmiast, jako funkcjonariuszy Mosadu. Raport FBI, dziś już dostępny, mówi że „pojazd został przeszukany przez psa szkolonego do szukania materiałów wybuchowych i dało to wynik pozytywny”. Szef firmy zajmującej się przeprowadzkami (oczywista przykrywka), Dominik Otto Suter, odleciał nie niepokojony przez nikogo, już 14 września do Tel Awiwu. Pozostali „studenci” opuścili USA trochę później, a już w Izraelu opowiadali z uśmiechem o swoich przygodach, przed kamerami jednej z tamtejszych stacji telewizyjnych.

Takich studentów było zresztą wtedy w Stanach około 200. Ponad 30 z nich zidentyfikowano na długo przed 9/11, wraz ze stu innymi mieszkali w Hollywood. Studiowali rzekomo sztukę. Jedna z takich grup studiowała ją w praktyce, na 91 piętrze nowojorskiej Wieży Północnej. Określała się mianem grupy Gelatin, wywodziła się podobno z Austrii i w ramach „sztuki ulicznej” usunęła całe okno, po czym wystawiła poza nie drewniany taras. Żeby zrozumieć, jaką rolę mógł odegrać ten kawałek rusztowania, należy pamiętać, że eksplozja spowodowana rzekomym uderzeniem Boeinga 767 w Wieżę Północną miała miejsce między 92, a 98 piętrem. A, choć ich działania miały miejsce rok wcześniej, to i tak, co najmniej zagadkowo wyglądały używane przez nich wtedy manekiny, które uwieczniono na jednym z filmów, w dniu zamachów. Już po wszystkim, „studenci” twierdzili, że… śledzili arabskich ekstremistów. Zaprawdę, byli blisko. Jeden z nich, Hanan Serfaty mieszkał w bezpośrednim sąsiedztwie apartamentu zajmowanego przez głównego herszta zamachowców, Mohameda Atty. Tyle, że to on, a nie ów „zamachowiec”, zdołał wypłacić ze swego konta ponad 100 000 dolarów, w ciągu trzech miesięcy przed atakami. Jak podał w roku 2009 magazyn New York Times, niejaki Ali al-Jarrah, kuzyn „porywacza” samolotu UAL 93, 25 lat funkcjonował pod przykrywką, jako izraelski agent infiltrujący palestyński ruch oporu i Hezbollah.

Piętra od 93 do 100 w Wieży Północnej zajmowała firma Marsh & McLennan, której dyrektorem generalnym był Jeffrey Greenberg, syn bogatego syjonisty (i finansisty George’a W. Busha) Maurice’a Greenberga, który był jednocześnie właścicielem Kroll Inc, firmy odpowiedzialnej za bezpieczeństwo całego kompleksu WTC 11 września 2001 roku. Greenbergowie byli również ubezpieczycielami Bliźniaczych Wież i 24 lipca 2001 roku podjęli całkiem przytomnie środki ostrożności polegające na reasekuracji zawieranego wówczas kontraktu. W listopadzie 2000 roku, do zarządu Marsh & McLennan dołączył wspominany przeze mnie wcześniej Paul Bremer. Spośród 400 zatrudnionych w jego firmie osób, 11 września zginęło blisko 300.

Jeśli mówimy o ochronie, to nie sposób nie wspomnieć o tym, że oba samoloty, które podobno rozbiły się o WTC, wystartowały z lotniska Logan w Bostonie, gdzie za bezpieczeństwo odpowiedzialna była firma International Consultants on Targeted Security (ICTS), mająca siedzibę w Izraelu, a zarządzana przez Menachema Atzmona, skarbnika partii Likud, z której wywodzi się zresztą Benjamin Netanjahu.

Tych „niewytłumaczalnych” powiązań z jednym, konkretnym śladem, mógłbym przytaczać bez liku, bo spędziłem nad ich poszukiwaniem i analizowaniem kilkanaście lat. Zapewne nie pomogło mi to w mojej karierze zawodowej, która urwała się nagle i w sposób ewidentnie zmanipulowany. Od pięciu już lat pozostaję bez pracy, której byłem pasjonatem i walczę w sądzie o możliwość powrotu. Jednak, jak wiadomo, sądy nasze są wolne. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Ale, przynajmniej żyję. Inni nie mieli tyle szczęścia, choć nie zajmowali się pracą o podwyższonym ryzyku, jak na przykład księgowi badający manko w wysokości 2,3 biliona dolarów na kontach Departamentu Obrony USA, poza milionem, o którym wspomniał na jeden dzień przed zamachami, 10 września 2001 roku, Donald Rumsfeld. Analitycy finansowi z Resource Services Washington (RSW) mieli niezwykłego pecha, bo właśnie w ich biura w Pentagonie „wleciał” nazajutrz samolot, którego części nie odnaleziono do dziś. 34 pracowników RSW i 12 innych etatowych księgowych najlepiej strzeżonego budynku świata zginęło wpatrując się w komputery.

Jedyny z nich, którego nie było tego dnia w pracy, nie umknął i tak przeznaczeniu. Bryan C. Jack, wybitny matematyk i główny analityk odpowiedzialny za budżet obronny Ameryki znalazł się bowiem tego dnia na pokładzie samolotu AA 77, lecąc służbowo do Kalifornii. Ten właśnie Boeing 757, jak twierdzą z uporem od 23 lat media głównego ścieku, uderzył w budynek Pentagonu, w miejsce, gdzie na co dzień przy swoim biurku Bryan zwykł zarabiać na chleb.

P.S.

W roku 2006, Rob Balsamo, jeden z amerykańskich pilotów powołał do życia organizację Pilots For 9/11 Truth (P4T). Jak napisał wtedy na głównej stronie „Pilots for 9/11 Truth to organizacja zrzeszająca profesjonalistów lotniczych i pilotów z całego świata, którzy zebrali się w jednym celu. Jesteśmy zaangażowani w poszukiwanie prawdy o wydarzeniach z 11 września 2001 roku. Nie przedstawiamy teorii, ani nie wskazujemy winnych. Skupiamy się na ustaleniu prawdy o tym fatalnym dniu w oparciu o solidne dane i fakty – ponieważ 11 września 2001 roku był katalizatorem wielu wydarzeń kształtujących nasz dzisiejszy świat – a rząd Stanów Zjednoczonych nie wydaje się być otwarty na informacje i fakty”.

Rob zaprosił mnie do udziału w organizacji rok później, gdy wydałem swoją pierwszą książkę na temat 9/11. Dzięki niemu mogłem do kolejnych tytułów dołączać filmy, które powstawały pod marką P4T. Ostatniego z nich nie zdążyłem umieścić w kolejnej książce, która dopiero miała powstać. Rob odszedł na wieczną, błękitną wartę, filmu nie przetłumaczyłem, książki nie napisałem.

Dziś myślę jednak, że pewnie chciałby, aby Jego praca nie poszła na marne i z tego powodu, mimo braku polskich napisów, umieszczam film zatytułowany SKYGATE na swojej stronie. Osoby nie znające języka angielskiego proszę o wybaczenie tej niedogodności, pozostałe zachęcam gorąco do obejrzenia materiału, ponieważ lepszego i bardziej profesjonalnego podsumowania tego, co kryje się za pojęciem „9/11”, nigdzie nie znajdziecie.

Wszystkich, którzy zechcą wspierać moje dalsze wysiłki w przybliżaniu prawdy o manipulatorach niszczących życie milionów ludzi, proszę o zwyczajowe postawienie kawy, za który to gest serdecznie z góry dziękuję. I zapraszam do pozostania blisko Oficyny Aurora.

Sławomir M. Kozak

Po prostej – Bajkowy terror 5 lat pòźniej S. KOZAK

Po prostej – Świadkowie giną w wypadkach – Sławomir Kozak

warto poświęcic parę minut…

“PIELGRZYMI”

PIELGRZYMI

2024-03-22 Sławomir M. Kozak oficyna-aurora.pl/aktualnosci/pielgrzymi

Przyzwyczajeni do medialnej narracji Zachodu, książek szpiegowskich i filmów, na ogół zresztą bardzo dobrych, przywykliśmy uważać, że w efekcie zmagań wywiadów giną tylko  jednostki, a agenci służb eliminują je w ograniczonej ilości i zawsze dla ochrony demokracji oraz w obronie społeczeństw, którym rzekomo służą. Tymczasem, zapewne niewiele osób ma świadomość, że w wyniku poczynań CIA, tylko do końca 1987 r., zginęło na świecie ponad 6 mln ludzi. Dzięki uruchomieniu takich propagandowych działań, jak opisywana przeze mnie operacja „Mockingbird”, odbiorcy medialnej papki nie mają o tym pojęcia. Były analityk Departamentu Stanu William Blum, który porzucił pracę w proteście wobec amerykańskiej polityki w Wietnamie, określił efekty działalności CIA mianem „amerykańskiego holokaustu”. Jego opinia była tym ważniejsza i trudna do zbicia przez potencjalnych oponentów, że Blum był uznanym felietonistą i autorem książki „Państwo zła. Przewodnik po mrocznym Imperium”, której lekturę polecał Amerykanom rzekomo sam Osama Bin Laden, natomiast z całą pewnością znany filozof i działacz polityczny Noam Chomsky nazwał inną pozycję jego autorstwa („Killing Hope”) traktującą o zagranicznych interwencjach USA, „bez wątpienia najlepszą książką napisaną na ten temat”. Musimy pamiętać o tym, że od 1987 r. minęły trzy dekady, w czasie których miały miejsce wszystkie „wojny z terroryzmem”, bombardowanie Jugosławii i wszelkie kolorowe rewolucje. Część z nich nadal trwa i rozwija się na naszych oczach.

Dziś, dla uspokojenia oddechu, przyjrzyjmy się jednak propagandzie innej agencji, według mojej opinii, będącej matką tej amerykańskiej. Mowa o brytyjskiej MI-6. Dla przypomnienia o co chodzi, przywołam urywek jednego z rozdziałów książki „Operacja Terror”, którą gorąco wszystkim polecam.

„Kiedy w lipcu 2014 roku pasażerski samolot malezyjskich linii lotniczych, Boeing 777-2H6,  rejs MH-17 został zestrzelony we wschodniej Ukrainie, 40 mil od granicy z Rosją, samoloty i okręty NATO miały pełen obraz sytuacji w regionie Doniecka i Ługańska. Można pokusić się o stwierdzenie, że nie tylko obraz, ale wręcz kontrolę owego ruchu. Na Morzu Czarnym trwały właśnie 10-dniowe manewry Paktu, z wykorzystaniem takich maszyn, jak Boeing E3 Sentry z systemem AWACS, który pozwala obserwować wszystko, co rusza się na obszarze setek kilometrów i Boeing EA-18G Growler, którego sprzęt potrafi zagłuszyć, oślepić oraz  zneutralizować każdy radar w nadzorowanym teatrze działań. Ale teren ten był objęty nie tylko nadzorem statków powietrznych, bo na Morzu Czarnym pojawił się krążownik Vella Gulf, wyposażony również w elementy wspominanej wcześniej Tarczy, jakimi są nie tylko pociski rakietowe, ale przede wszystkim radar AN/SPY-1, śledzący zarówno loty wszelkich samolotów, jak i potencjalnych pocisków, które mogłyby być wystrzelone w ich kierunku. 

Ćwiczenia połączonych sił Paktu i Ukrainy nosiły nazwę Bryza 2014. Były elementem większych manewrów NATO, z udziałem 7 państw, o nazwie kodowej Rapid Trident II. (…) okryte były dość długo tajemnicą do tego stopnia, że zatwierdzający je ukraiński parlament nie znał dokładnej daty ich rozpoczęcia (…). 5 sierpnia przybyła do Kijowa specjalna grupa Pentagonu ‘w celu pomocy w śledztwie’ wokół katastrofy malezyjskiego B-777. Kiedy oficjalnego przedstawiciela resortu wojskowego zapytano, czym konkretnie będą się zajmować eksperci z tej grupy, odpowiedział tylko, że nie pojadą na miejsce katastrofy, ale będą z Kijowa konsultować śledczych z Holandii, Australii i Malezji. Do zadań Pentagonu nigdy nie należało badanie awarii i katastrof samolotów pasażerskich. Tym w USA zajmowały się zawsze NTSB i FAA. Pentagon ściągano wyłącznie w przypadku katastrof samolotów wojskowych. W skład obecnej delegacji, jeśli wierzyć Pentagonowi, wchodzą eksperci ds. operacji specjalnych, logistyki i planowania operacji wojskowo-powietrznych. (…) 8.08.2014 r. Holandia, Ukraina, Belgia i Australia uznały, że dochodzenie zostanie utajnione!”

W listopadzie 2022 r. zapadł ostateczny wyrok w procesie domniemanych sprawców zamachu na samolot MH17. Obywatele Rosji Igor Girkin i Siergiej Dubiński oraz separatysta z Donbasu Leonid Charczenko (ścigani listami gończymi) zostali skazani zaocznie za zabicie 283 pasażerów i 15 członków załogi na dożywocie. Orzeczono, że zorganizowali oni przekazanie rakiet systemu ziemia-powietrze Buk, która podobno uderzyła w samolot. Oleg Pulatow, jedyny oskarżony, który miał ochronę prawną podczas procesu, został natomiast uniewinniony od wszystkich zarzutów, od czego prokuratorzy się nie odwoływali. Sąd uznał, że strącenia MH-17 dokonano omyłkowo, a sprawcy tego czynu prawdopodobnie chcieli zestrzelić zupełnie inny, wojskowy samolot. Mimo ogólnoświatowego oburzenia na akt terroryzmu z r. 2014, o werdykcie sądu niewiele było słychać. Nie było o nim głośno również w naszych mediach. Dlaczego? I tu powracamy do macierzystej firmy ulubionego na całym świecie Jamesa Bonda, która na długo przed tym wypadkiem powołała do życia tzw. „Grupę Pielgrzymów”, prywatną firmę ochrony oferującą elitarne usługi dla londyńskich ambasad, dyplomatów, agentów wywiadu i przedstawicieli biznesu poza granicami wysp brytyjskich. Kierowana jest przez weteranów brytyjskich sił specjalnych, szkoli zagraniczne wojska i grupy paramilitarne, a także zapewnia ochronę reporterom i ich pracodawcom. To ta firma kształtowała relacje medialne, a przez to oficjalne dochodzenie dotyczące MH17. Utrzymywała obecność w Kijowie dziennikarzy już od początków „rewolucji” na Majdanie (schyłek 2013 r.), przewożąc ich w miejsca najważniejszych wydarzeń. W procesie dotyczącym malezyjskiego samolotu utrzymywała kontrolę nad tym, co reporterzy pod jej okiem widzieli i,  jak relacjonowali sytuacje, z którymi się spotykali. Ich główną tubą propagandową była Bellingcat, założona cudownym zrządzeniem losu w lipcu 2014 r. „brytyjska witryna dziennikarstwa śledczego która specjalizuje się w sprawdzaniu faktów i białym wywiadzie”.

Powołany miesiąc później trybunał do zbadania tragedii MH-17 być może nie korzystał z tych danych, ale z pewnością czyniły to inne światowe media i rządy. Wątpię, by ktokolwiek w Polsce słyszał o grupie „Pielgrzymów”, choć jest ona powszechnie znana w światku dziennikarskim, chełpi się na swej stronie „doświadczeniem w ułatwianiu bezpiecznego zbierania wiadomości i kręcenia filmów”. Zapewnia swych klientów, że przy jej udziale „dziennikarze i pracownicy produkcji mogą działać bezpiecznie i pewnie”. Również w tak nieprzyjaznych miejscach, jak „kraje słabo rozwinięte, państwa upadające i tereny po katastrofach”. W odniesieniu do Ukrainy, chwaliła się tym, że jej zespoły „działały w wielu głównych skupiskach ludności kraju, w tym w Doniecku, Charkowie, Kijowie, Lwowie, Odessie, i na całym Krymie”. Zaangażowanie dotyczące sprawy MH-17 przedstawiane było przez „pielgrzymów” w komunikatach ofertowych, jako dowód na szybkość ich działania w mobilizacji swoich operatorów. Do 27 działających tam wówczas zespołów, w ciągu 6 godzin dołączyło 7 dodatkowych. Ramy felietonu uniemożliwiają rozwinięcie tego tematu, ale polecam zakup moich książek, w których tego typu spiskowa praktyka dziejów jest przeze mnie od lat opisywana. Przykre jest to, że polski czytelnik nie ma prawa dowiedzieć się niczego o dokonaniach tego typu pielgrzymów z naszych mediów, ale o czym tu marzyć, skoro w tydzień po pielgrzymce za Wielką Wodę najważniejszych przedstawicieli naszego państwa, o ich sukcesach też niewiele wiemy.

Sławomir M. Kozak

CIA, Watykan, a SPRAWA POLSKA

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/cia-a-sprawa-polska,p286729388

CIA, A SPRAWA POLSKA

2024-03-15 Sławomir M. Kozak

W kilku moich ostatnich felietonach i nagraniach (PL1.TV) odnosiłem się do wrażliwej kwestii, jaką była (i pozostaje) współpraca amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej ze środowiskiem mediów. Uważam bowiem, że jest to niezwykle ważne, byśmy mieli świadomość tego, że informacje, które do nas za ich pośrednictwem docierają, w dużej mierze kształtują nasze postrzeganie świata, w którym żyjemy. Pisałem o tym, choćby w kontekście ogromnego  znaczenia dla rzeszy Polaków w czasach słusznie minionych, takich rozgłośni radiowych, jak Wolna Europa, czy Głos Ameryki. Obie te stacje były przecież tubami medialnymi CIA. O ile jednak wpływały one na pojmowanie wydarzeń, zarówno w bloku komunistycznym, jak i w pozostałych krajach globu przez polskie społeczeństwo, o tyle przecież równolegle CIA rozwijała swoje oddziaływanie na sterników naszej polityki. Zarówno tych „trzymających władzę” przez niemal pół wieku po II Wojnie Światowej, jak i mających ich wreszcie zastąpić przedstawicieli opozycji.

Przypominam, bo pamięć mamy krótką, że na różne formy wspierania „walki z komuną” do Polski płynęły miliony dolarów, nie tylko zresztą w postaci sprzętu drukarskiego i łączności, ale to temat niezwykle „radioaktywny” i starannie obchodzony do dziś szerokim łukiem. Co prawda, nie było to tyle, co ujawnione przez asystent Sekretarza Stanu Nuland (taktycznie właśnie „odwołaną” na emeryturę) 5 mld dol. dla niedawnej „rewolucji” na Ukrainie, ale trzeba pamiętać o tym, jaki był przelicznik jednego dolara w Polsce lat 70., czy 80..

Nie można wreszcie zapomnieć o tym, że to przedstawiciele umów Okrągłego Stołu do dziś wypełniają szczelnie wszelkie ośrodki biznesu, mediów i polityki – niezależnie od tego, która akurat partia jest u władzy. Pisząc natomiast o wpływie służb amerykańskich na polityków PRL mam na myśli nie tylko ich uwikłanie w zależność od CIA, poprzez bilateralne układy USA-ZSRR, których naturalną konsekwencją było „dogadanie się” Jaruzelskiego z Rockefellerem w Nowym Jorku, ale też swego rodzaju spętanie im nóg wejściem do gry Watykanu. To kolejny, delikatny, zwłaszcza w Polsce, temat.

My Polacy, zawsze w historii podchodziliśmy do polityki emocjonalnie. Tymczasem, to akurat ta dziedzina, która od wszelkich namiętności powinna być wolna. Rozumieją to wszystkie inne państwa, tym silniejsze, im chłodniej i z większym wyrachowaniem ją traktują. Nie powinniśmy więc obrażać się na fakty, tylko je poznać i wyciągać wnioski na przyszłość. Żeby to jednak robić, należy mieć o nich wiedzę, której z różnych powodów, większość z nas nie posiada. 

U zarania działań CIA w Europie, pierwszym i najważniejszym jej sojusznikiem stał się Watykan. Jakkolwiek CIA rozpoczynała funkcjonowanie, jako organizacja protestancka, to już od 1948 r. jej działalność zdominowali ludzie identyfikowani z Kościołem katolickim. Było to całkiem zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę, że Kościół rzymskokatolicki był (nie mogę niestety napisać, że takim pozostaje) jedną z najbardziej antykomunistycznych organizacji na globie. Marksizm, ze swoją doktryną ateizmu, był naturalnym wrogiem teologii katolickiej. Wspominany przeze mnie w poprzednich felietonach Donovan (będący katolikiem), szef OSS, której naturalną spadkobierczynią stała się CIA, zawarł z Watykanem w r. 1943 tajne porozumienie, na mocy którego Stolica Apostolska stała się centrum alianckich działań wywiadowczych na terenie Włoch. Donovan doskonale rozumiał potęgę Kościoła, jego rozległe kontakty i oddziaływanie na miliony wiernych.

Po zakończeniu działań wojennych duża część Europy znalazła się pod wpływem komunistów. We Włoszech duże szanse na wygranie wyborów w r. 1948 miała partia komunistyczna, co napawało Watykan przerażeniem. Nic więc dziwnego, że Kościół przyjął propozycję przeciwdziałania temu zagrożeniu od ludzi, którzy deklarowali się, jako zaangażowani katolicy. Wymieniany przeze mnie we wcześniejszych opracowaniach Frank Wisner wydał wówczas na tajne operacje we Włoszech 10 mln dol., m.in. na działania propagandowe, zastraszanie wyborców, a nawet pobicia lewicowych polityków, co skutkowało przegraną komunistów i umocnieniem pozycji agentury amerykańskiej na terenie Europy na kolejne lata. Kościół nie zapomniał o wsparciu instytucji, która obroniła jego pozycję na przestrzeni 10 lat, zarówno przed wpływami nazistowskimi, jak i komunistycznymi. Otworzył przed nimi szerzej m.in. Suwerenny Rycerski Zakon Maltański, którego bramy przekroczyli wybrani Amerykanie, jako jedyni na świecie cudzoziemcy, jeszcze w r.1927.  

Po II Wojnie Światowej, w jego szeregach znaleźli się tacy ludzie, jak szef OSS William Donovan, kolejni dyrektorzy CIA – Wiliam CaseyJohn McConeWilliam Colby, szef Radia Wolna Europa – James Buckley, politycy, jak Joseph Kennedy, Sekretarz Stanu za prezydentury Reagana – Alexander Haig, biznesmeni, jak Barron Hilton, wpływowi hierarchowie Kościoła w Ameryce, jak kardynał John O’Connor, arcybiskup Nowego Jorku Francis Spellman, czy biskup Bernard Law.

Jak pisałem o nim w ostatniej swej książce „Wrota Magadanu”: „Zakon Maltański funkcjonuje do dziś i uznawany jest za suwerenny podmiot prawa międzynarodowego, a jego nieruchomości w Rzymie i na Malcie mają status eksterytorialności. Jak czytamy w Wikipedii – ‘Zakon (…) utrzymuje stosunki dyplomatyczne (…), działa jako obserwator w różnych organizacjach (ONZ, UNESCO, UNICEF, Unia Łacińska). Wydaje własne znaczki pocztowe,   tablice rejestracyjne dla samochodów służbowych (o kodzie SMOM); ma też swoją walutę, którą jest scudo (…). W Polsce do zakonu należy 160 osób, w tym politycy, m.in. Marcin Libicki, czy Łukasz Szumowski. Od 2004 zakon utrzymuje swoją ambasadę w Warszawie”. Polecam zajrzenie na polską stronę Zakonu, gdzie znajdziemy m.in. mapę, która ‘wskazuje stolice krajów, w których Zakon Maltański prowadzi projekty medyczne, społeczne i humanitarne’”. Te projekty wytłuszczone zostały przeze mnie nieprzypadkowo. Dla porządku przypomnijmy tylko, że John F. Kennedy, sam będący  katolikiem, powołał do życia Korpus Pokoju, którego dokonania polecam zgłębić, najlepiej na amerykańskiej stronie Wikipedii, bo z polskiej niewiele się Czytelnik dowie.

Na koniec, chciałbym zwrócić uwagę na ten szczególny aspekt naszej historii, w której zrządzeniem Boskim (aczkolwiek przy pełnej kooperacji CIA i Watykanu), w r.1978 na Stolicy Piotrowej zasiadł Karol Wojtyła, przybierając imię Jana Pawła II. Wiemy, że nie naszą rolą jest ocenianie tego, jakimi środkami Pan Bóg się posługuje w realizacji swych planów, ale dla świętego (nomen omen) spokoju przyszłych pokoleń, powinniśmy przynajmniej znać te okoliczności. Kończąc temat wpływu tej agencji na polskie (również) sprawy, chcę jeszcze, odnosząc się do wszechobecnego szału, jaki nastąpił w efekcie słynnego wywiadu  Tuckera Carlsona z prezydentem W. Putinem przypomnieć, że jego ojciec, Dick Carlson, pełnił funkcję dyrektora Głosu Ameryki, w najważniejszym  dla naszego państwa czasie, jakim był przełom lat 80. i 90 XX w., a Tucker składał aplikację do pracy w CIA. Nie wiemy, z jakim skutkiem.

Sławomir M. Kozak

CZWARTA WŁADZA MA SIĘ DOBRZE

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/czwarta-wladza-ma-sie-dobrze,p47044734

CZWARTA WŁADZA MA SIĘ DOBRZE

2024-03-08 Sławomir M. Kozak

Nie można rozprawiać o propagandzie i dezinformacji lat 70. bez przywołania kultowego dziś obrazu traktującego o aferze Watergate, którą oczywiście zgodnie z ówcześnie obowiązującą narracją, przedstawił film „Wszyscy ludzie prezydenta”. Jest to dzieło z kanonu thrillerów politycznych. Reżyserii podjął się Alan J. Pakula, a w role pary dziennikarzy  Washington Post, odkrywających zawiłości afery, wcielili się doskonali aktorzy – Robert Redford i Dustin Hoffman, ugruntowując tym samym swoje zawodowe pozycje na lata. 

Zwróćmy w tym miejscu uwagę na pewną, zaskakującą zbieżność, gdy przypomnimy sobie wcześniej omawiany film „Czwarta władza”, również traktujący o działalności tej gazety. Do obu tych filmów zaangażowano ludzi o ogromnym dorobku zawodowym, gwarantujących  nie tylko sukces kasowy, ale przede wszystkim pewność, że żaden nie wyrwie się z ustalonych ram scenariusza, a nazwiska odtwórców głównych ról uwiarygodnią przedstawiane na ekranie wydarzenia.

Tak to już działa, a przekonać się o tym mogą kolejne pokolenia polskiej młodzieży (i nie tylko) oglądającej z wypiekami na twarzach powtórki przygód czterech, dzielnych pancerniaków wyzwalających nasze ziemie spod jarzma okupanta, czy niesamowite przeżycia polskiego oficera, pracującego dla bratniego wywiadu w mundurze kapitana Abwehry. Oba te seriale niewiele mają wspólnego z rzeczywistością historyczną, ale zdobywają sobie serca kilku już generacji widzów, bo zostały zrealizowane perfekcyjnie, a grający w nich aktorzy zyskali niespotykaną w polskim kinie popularność, którą zresztą profesjonalnie podkręcano robiąc z ich udziałem nie tylko szereg spotkań, ale wręcz masówek. Te, z kolei, nakręcały zainteresowanie tych, którzy jeszcze nie zdołali ich obejrzeć. Widzowie utożsamiają aktorów z odtwarzanymi przez nich postaciami i jeśli ich wizerunek jest pozytywny, to akceptują bez namysłu przedstawiane przez nich wersje wydarzeń, przyjmując je za oczywiste i jedynie słuszne. Pamiętamy słynne już powiedzenie Lenina, że film jest najważniejszą ze sztuk. Spadkobiercy jego idei, niezależnie od miejsca pracy, udowodnili to tysiące razy.

W filmie „Czwarta władza”, wyreżyserowanym przez Stevena Spielberga, zagrały ikony kina,   Meryl Streep i Tom Hanks. Film otrzymał nominacje do Oscara i Złotego Globu, obwołano go najlepszym filmem 2017 r. Kosztował 50 mln dolarów. Z kolei film „Wszyscy ludzie prezydenta” zdobył 4 Oscary oraz 15 innych nagród, w tym oczywiście tytuł filmu roku. Jego budżet wyniósł 1,5 mln dolarów, ale było to 40 lat wcześniej. 

Miał premierę w r. 1976, choć powstał na kanwie książki (The Worst and the Dumbest), która w rękopisie była gotowa już na przełomie lat 1972/73. Napisali  ją obaj dziennikarze tropiący aferę dla Washington Post, Bob Woodward i Carl Bernstein. Początkowo miało to być studium psychologiczne dwóch najbliższych współpracowników Nixona, którymi byli John Mitchell i Gordon Liddy. Pierwszy był prokuratorem generalnym USA podczas obu kadencji Nixona i szefem jego kampanii prezydenckich. Drugi, pracownikiem FBI, zaangażowanym w kierowanie operacją włamania do kwatery głównej Demokratów w biurowcu Watergate, któremu udowodniono wypłacanie pieniędzy dla bezpośrednich wykonawców akcji. Autorzy podpisali umowę na wydanie książki z wydawnictwem Simon and Schuster, wówczas jednym z pięciu największych, anglojęzycznych domów wydawniczych. Dziś zajmuje ono już trzecie miejsce na rynku.

Zanim trafiła do wydawcy, krążyła w maszynopisie wśród członków waszyngtońskiej elity. Zrządzeniem losu, trafiła w tej formie w ręce Roberta Redforda, który zainteresowany jej ekranizacją zaproponował Woodwardowi telefonicznie (nigdy się wcześniej nie spotkali) wykupienie do niej praw. Zaznaczył jednak, że chciałby, żeby głównymi bohaterami powieści zostali nie współpracownicy prezydenta, a dziennikarze, którzy wpadli na trop afery, a później konsekwentnie dążyli do jej wyjaśnienia. Woodward zwlekał przez miesiąc z przekazaniem tej wizji swemu wspólnikowi, ale w końcu, kiedy już do tego doszło, obaj szybko zgodzili się z pomysłem, tym łatwiej, że Redford zaoferował im za prawa autorskie 500 tys. dolarów i w ciągu kolejnych kilku miesięcy dziennikarze pracowali już nad zmianą osi scenariusza. O pierwotnej koncepcji autorów dziś świadczy już tylko jego tytuł. Redford dość szybko zachęcił do współpracy Hoffmana, który także rozmyślał nad przeniesieniem tej historii na ekran.

Już wiosną 1974 r. omawiali szczegóły produkcji podczas śniadania, na które do swej posiadłości zaprosiła aktorów i dwójkę swoich dziennikarzy właścicielka Washington Post, Katharine Graham. W spotkaniu brał również udział syn gospodyni, Donald Graham, nieodległy spadkobierca rodzinnej fortuny. Zapewne uczestnikom narady, głównie tym z Hollywood, zapadło ono w pamięci na długo, ponieważ śniadanie miało miejsce o 7 rano. Niemniej jednak, mimo tak wczesnej pory, ustalono wówczas najdrobniejsze szczegóły, a Redford zauroczony panią Graham zaproponował, że na ekranie odtworzy jej postać słynna aktorka Lauren Bacall, której przodkowie nawiasem mówiąc, pochodzili z polskiego Wołożyna (obecnie Białoruś). Wszystko zatem toczyło się pomyślnie i wkrótce Redford wynajął nawet dla siebie i swojej żony apartament w kompleksie Watergate w Waszyngtonie, bo zdjęcia zewnętrzne, obrazujące Kapitol, kwaterę główną FBI, bibliotekę Kongresu, czy hotel, od którego afera wzięła nazwę, kręcono oczywiście w oryginalnej scenerii. Film był realizowany do tego stopnia wiernie z realiami, że specjalnie zbudowane dla jego potrzeb studio w Burbank, ukazujące biura Washington Post, było ich dokładną repliką. Ponoć Ben Bradlee opowiadał o tym, że nawet książki stojące na półkach jego biura skrupulatnie odtworzono w filmie. Zresztą, aktorzy spędzili w oryginalnych pomieszczeniach redakcji wiele godzin, by zapoznać się ze specyfiką pracy ludzi, których mieli widzom w filmie przedstawić.

Nagle, gdy prace nad filmem były już poważnie zaawansowane, Katharine Graham postanowiła nie dopuścić do jego ukończenia. Miała świadomość, że trudno będzie zablokować jego emisję, tym bardziej, że w produkcję zaangażowało się Warner Brothers, gigant mający tabuny najlepszych prawników, niemniej jednak starała się utrudnić jego realizację i premierę. W efekcie, jej postać w filmie w ogóle pominięto. Moim zdaniem, na ten zwrot w całej sprawie i dążenie do wyciszenia udziału jej gazety (i CIA) w obaleniu Richarda Nixona, wpłynęło powołanie do życia, w r. 1975, tak zwanej Komisji Churcha, która badała nieprawidłowości w działaniu IRSNSAFBI i przede wszystkim CIA. Jej wyniki okazały się dla CIA druzgocące. Ujawniono przestępczą działalność Agencji na wielu polach, przedstawiając opinii publicznej tak głośne sprawy, jak operację MKULTRACOINTELPRO, projekt SHAMROCK, o których pisałem w swoich książkach, przez niezorientowanych w historii ignorantów będąc przez lata sprowadzanym do roli autora opisującego teorie spiskowe. Tych samych dodam, którzy byli i są, docelowymi obiektami kolejnych odsłon operacji „Mockingbird”.

Sławomir M. Kozak

AKTA EPSTEINA – CZEGO SĄD NIE UJAWNIŁ?

Źródło :https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/akta-epsteina—czego-sad-nie-ujawnil,p1173690714

Ameryka zachłystuje się ujawnionymi ostatnio aktami sprawy Epsteina. W czołowych mediach  pojawiają się nazwiska celebrytów i, co gorsza, polityków mających bliskie relacje z najsłynniejszym pedofilem świata. Gdyby nie było to tragicznym przejawem upadku państwa, byłoby nawet zabawne, że amerykańska opinia publiczna dowiaduje się w r. 2024 rzeczy, o których pisałem w książce „TerraMar Utopia elit”, w Polsce, w r. 2022. Nie tylko zresztą ujawniając te powiązania, ale też opisując dokładną drogę życiową „bohaterów” tych wydarzeń. Nieprzypadkowo teatr ten odgrywany jest dzisiaj, gdy rozpoczęła się zażarta walka o prezydenturę w USA, a przez to o dalsze losy światowego resetu. Media „demokratyczne” w tym sensie, że opanowane przez ludzi związanych z obozem Demokratów i zwolenników „krótkiej ścieżki” dla nas wszystkich, prześcigają się w uwypuklaniu w owym zestawie „zamieszanych w sprawę” najpoważniejszego ich rywala w wyścigu, czyli Donalda Trumpa. Nie stanie się on naturalnie przeciwnikiem globalnych zmian, ale w razie wygranej z pewnością je spowolni i być może, zmieni ich wektor na taki, który kilku krajom, w tym Polsce, pozwoli uniknąć całkowitej anihilacji. Paradoksalnie, jako przychylny lubawiczerom, o których pisałem niedawno, stał się przy tej okazji mimowolnym sprawcą bezprecedensowego na nich ataku. Przeciętny Amerykanin nie pojmie potęgi tej organizacji, ale nam Polakom wystarczy przypomnieć, że najsłynniejszego przywódcę tego ruchu (z kilkunastoma najbliższymi współpracownikami), jesienią 1939 r., wywozili  z okupowanej Polski, w tajemnicy przed Gestapo, oficerowie Abwehry. Nie do obozu zagłady, ale do odległych Stanów Zjednoczonych, w których silny już wtedy Chabad umocnił się dzięki temu jeszcze bardziej. Wprzęgnięcie ich zatem w jawną wojnę o prymat nad światem przyszłości oznacza, że walka tytanów  rozpoczęła się na dobre. Sprawa Epsteina nie ogranicza się tylko do przestępstw natury seksualnej, ale była wieloletnią akcją budowania międzynarodowych struktur, bez których „Wielki Reset” nie miałby prawa się rozpocząć. Z tego samego powodu, ujawniane obecnie akta tej sprawy dotyczą tylko niektórych osób, a i to, z wybranego precyzyjnie okresu. W moim przekonaniu nie chodzi w niej ani o celebrytów, z których większość stanowią byli aktorzy lub nieżyjący muzycy, ani tym bardziej o ofiary tego procederu, spośród setek których zdecydowała się mówić o swych przeżyciach garstka. Nie chodzi nawet o prezydenta Clintona, o którego związkach z Epsteinem mówiono od dawna. Clou tej afery jest zaangażowanie w nią, przejmowanych przez lata, firm należących do branż technologicznych, medycznych i finansowych. Poważne media powinny analizować zasadność i czas, w którym tacy ludzie, jak Gates, porzucali swoje biznesy, zmieniali całkowicie profil zainteresowania i rozpoczynali niespodziewaną działalność filantropijną. Giganty po zmianach własnościowych, jak choćby Microsoft, przejęły kontrakty w Pentagonie, ale też w wielu instytucjach rozlicznych państw, mając nie tylko wpływ na ich rzeczywiste funkcjonowanie, ale też pełną nad nimi kontrolę. Pandemia wykazała, że nie inaczej było z firmami medycznymi, a wkrótce okaże się, jak istotną rolę odegrają w naszym życiu niektóre banki. To samo dotyczy branży AI i każdego sektora, bez którego udziału najnowsza „rewolucja” nie miałaby szans powodzenia. Niejakim bonusem, który pojawił się obecnie, jest też sposobność uderzenia w jedynego kontrkandydata prezydenta USA w mających się wkrótce odbyć wyborach. Stawiane mu zarzuty są absurdalne, wystarczy wczytać się w zeznania owych dziewcząt do towarzystwa, ale tego nikomu się robić nie chce, bo mogłoby się okazać, że załadowany z takim zaangażowaniem ładunek ma siłę kapiszona. Jednak, żeby w pełni zrozumieć całość, należy sięgnąć daleko wstecz. Poniżej – urywek mojej książki.

Siostra wspólniczki Epsteina (Ghislaine) Christine Maxwell jest żoną Rogera Maliny, fizyka po słynnym MIT. Ukończył on również  wydział astronomii na Uniwersytecie Kalifornijskim. Pracował dla NASA. Początkowo, Christine była redaktorką, zajmującą się literaturą naukową, w wydawnictwie Pergamon Press, należącym do jej ojca. To właśnie Pergamon i inne firmy Roberta Maxwella zajmujące się oprogramowaniem i informacją już na początku lat 70., opracowywały komputerowe narzędzia informacyjne. Zostały później przejęte przez wielkie firmy globalistyczne i agencje wywiadowcze. 

Kolejna siostra Ghislaine – Isabel i jej mąż David Hayden, już w latach 90., z pomocą Christine i także jej męża, stworzyli jedną z pierwszych wyszukiwarek internetowych, Magellan. Została natychmiast wykorzystana przez AT&T, Time Warner, IBM, Netcom i Microsoft. W latach 1997-2001 Isabel była prezesem Commtouch Inc., izraelsko-amerykańskiej firmy zajmującej się przesyłaniem wiadomości e-mail i bezpieczeństwem internetowym. Commtouch został później zintegrowany z pocztą Google, czyli Gmail. Pośród jej udziałowców roiło się od ludzi związanych z głośną aferą Jonathana Pollarda. Wielce prawdopodobne jest, że to właśnie Christine i Isabel, przy wsparciu Mosadu, pomogły Sergey’owi Brin i Larry’emu Page  stworzyć, i wprowadzić na rynek wyszukiwarkę Google. 

Dzięki takim właśnie osobom, wywiadowi izraelskiemu nie tylko udało się wejść tylnymi drzwiami na teren Doliny Krzemowej, ale też pozyskać z czasem jej najważniejszych graczy, jak choćby Bill Gates, czy Paul Allen. Nie sposób pominąć w tym miejscu postaci syna Isabel, Alexa Djerassi, który od razu po ukończeniu szkoły  został zatrudniony w r. 2008, przez Hillary Clinton do pracy na rzecz jej ówczesnej kampanii prezydenckiej. Fakt, że kampania okazała się porażką nie wpłynął na jego karierę, wręcz przeciwnie, otrzymał pracę w Departamencie Stanu, początkowo jako „specjalny asystent”, ale szybko awansował na szefa sztabu w Biurze Asystenta Sekretarza Stanu, w Wydziale Spraw Bliskowschodnich. W tej roli był doradcą strategicznym i nadzorował stosunki USA z Izraelem, Arabią Saudyjską i Iranem. 

Bracia Ghislaine, Ian i Kevin, przez wiele lat pozostawali w cieniu, co nie może dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, iż to do nich, po śmierci ojca, wyciągnęły ręce rodziny osób, których emerytury przepadły bezpowrotnie, z powodu defraudacji dokonanych przez Roberta Maxwella. (…) Chcąc odkupić w oczach opinii publicznej, malwersacje ojca, poszli na całość i uruchomili działalność pod nazwą „Zwalczanie terroryzmu i ekstremizmu dżihadystycznego” (COJiT), której głównym celem jest prowadzenie edukacji na rzecz społeczeństwa w Wielkiej Brytanii i poza nią, w dziedzinie zwalczania terroryzmu dżihadu, i ekstremizmu w ogóle, jego przyczyn, cech, i konsekwencji oraz reakcji na niego”. Oczywiście, 20 lat po 9/11, zajmowanie się dżihadystami zakrawa na kpinę, stąd poczesne miejsce wśród dziś najistotniejszych, światowych „izmów”, zajmuje neonazizm. Wśród osób związanych z COJiT znaleźć można ludzi współpracujących  na co dzień z rządem Wielkiej Brytanii, a szczególnie z instytucjami kojarzonymi z Ministerstwem Obrony, uczelniami wojskowymi i przemysłem zbrojeniowym.  

Niewątpliwie, Epstein nigdy nie zbliżyłby się do tak wielu ludzi nauki i miliarderów internetowych, gdyby nie jego bliskie związki z rodziną Maxwell. Jest to aspekt w ogóle pomijany przez media, co zrozumiałe, ponieważ łatwiej Epsteina sprowadzić do roli psychopatycznego pedofila, działającego bądź to dla zaspokojenia własnych, bądź cudzych, perwersyjnych żądz, aniżeli doszukiwać się rzeczywistych motywów, którymi się kierował i prawdziwych beneficjentów tych działań.  

Sławomir M. Kozak

PRZEDRZEŹNIACZE

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/przedrzezniacze,p1782238598

Tytułowe przedrzeźniacze, to rodzina ptaków z rzędu wróblowatych, których cechą charakterystyczną jest zdolność do naśladowania odgłosów innych ptaków oraz różnych   dźwięków. Nazwą tego gatunku CIA określiła rozpoczęte w  latach 50. tajne przedsięwzięcie, które miało na celu pozyskiwanie dziennikarzy w celu wywierania wpływu na media oraz opinię publiczną, zarówno w USA, jak i na całym świecie. Poświęcając zasady etyki i demokracji, którymi epatowali politycy, rządowa agencja, w ramach operacji „Mockingbird” kontrolowała narrację w większości mediów, zarówno w prasie, jak i rodzącej się wówczas telewizji. Oficjalnie, chodzić miało o walkę z ówczesnym wrogiem Ameryki, jakim w czasach zimnej  wojny, był ZSRR i płynąca zza żelaznej kurtyny propaganda. 

W rzeczywistości, nie chodziło o zimnowojenny epizod i ścieranie się wpływów wywiadowczych w dążeniu do równowagi sił, a o możliwość oddziaływania na świadomość odbiorców amerykańskiego przekazu. Rzecz całą ujawnił słynny reporter Carl Bernstein, w r. 1977, na łamach Rolling Stone, w artykule „CIA i media”. Pisał w nim, że operacja miała na celu finansowanie licznych zagranicznych serwisów prasowych, czasopism i gazet, nie tylko angielskojęzycznych, ponieważ zapewniały one doskonałą przykrywkę dla agentów wywiadu.  Amerykanie dowiedzieli się wtedy, że na liście płac CIA znajdowało się wielu dziennikarzy, w tym laureaci nagrody Pulitzera, a w ich pozyskiwaniu nie powstrzymywano się od zastraszania i szantażu. W większości przypadków jednak, wykorzystywano naturalne ludzkie słabości i wystarczało, że agencja podczas rekrutacji proponowała dziennikarzom dostęp do ekskluzywnych treści, czy wyłączność na dany temat, co gwarantowało szybką karierę, a co za tym szło, popularność i dostatnie życie. Nie ograniczano się do współpracy z ludźmi pióra, czy kamery, ale zacieśniano relacje z kierownictwem mediów, wpływając przez to na odgórną politykę redakcji. W ten sposób agencja miała też sposobność blokowania wiadomości, które mogłyby być szkodliwe dla interesów amerykańskich. 

W r. 2007 odtajniono 700 stron dokumentów dotyczących zaangażowania CIA w skandale i operacje z lat 70., które opatrzono nazwą „The Family Jewels” (rodzinne klejnoty). Do operacji „Mockingbird” odniesiono się w nich tylko jeden raz, ujawniając stosowanie przez kilka miesięcy podsłuchów u dwóch dziennikarzy. Przyznano, że miało to miejsce w okresie od 12 marca do 15 czerwca 1963 r., a w wyniku tej działalności zdobyto dowody na pozyskiwanie przez nich informacji od kilkunastu senatorów, członków Kongresu, pracowników rządowych, w tym tych usytuowanych w Białym Domu, biurze wiceprezydenta i zastępcy prokuratora generalnego. Nie podano daty zakończenia tego procederu. Potwierdza to oczywiście podejrzenie, że agencja nie zaprzestała aktywności na tym polu i nadal chroni swe aktywa.

Należy pamiętać o tym, że w połowie ubiegłego wieku media stały się rzeczywistą czwartą siłą w państwie, a popularyzacja telewizji, wprowadziła tę siłę do salonów milionów odbiorców. Świetnie to podsumował w niedawnym felietonie prof. Adam Wielomski, który pisząc o wpływie środków masowego przekazu na odbiorców, stwierdził, że „nikt już dziś chyba nie wierzy – a była to złudna wiara bardzo popularna w XIX wieku – że zadaniem mediów jest rzetelne informowanie opinii publicznej o tym, co dzieje się w kraju i na świecie. Już w XIX stuleciu zdawano sobie sprawę, że media nie informują, lecz kreują informacje, manipulują nimi i urabiają opinię publiczną zgodnie z wolą swoich właścicieli lub podążając za nastrojami mas w celu podwyższenia sprzedawalności. Wraz z pojawieniem się radia i telewizji proces ten przekroczył pozór informowania. (…) Kontrola nad telewizją to nie tylko kwestia programów informacyjnych, których upolitycznienie jest aż nazbyt skrajnie widoczne. To przede wszystkim możliwość ustawicznego przemycania własnych treści światopoglądowych i ideologicznych”. 

Pomysłodawcą operacji „Mockingbird” był Dyrektor Centrali Wywiadu i pierwszy cywilny szef CIA – Allen Dulles, którego życiorys mógłby stać się scenariuszem dla  kilkudziesięciu filmów sensacyjnych, czy politycznych thrillerów. Jednak osobą odpowiedzialną za jej wdrożenie i nadanie właściwego dla agencji biegu, był główny taktyk Firmy (jak ją między sobą nazywali jej pracownicy) – Frank Wisner, który, podobnie, jak jego szef, rozpoczynał karierę jeszcze w Biurze Służb Strategicznych (OSS), a następnie współtworzył CIA. To on, budując z mediów potężny instrument wpływu, pozyskał czołowe nazwiska z amerykańskiego świecznika informacyjnego, w którym główne pozycje zajmowały The New York TimesTime Magazine, czy The Washington Post. W odróżnieniu od swego zwierzchnika, który zmarł w sposób naturalny, Wisner w wieku 56 lat, popełnił samobójstwo.

O tym, że „przedrzeźniacze” funkcjonują nadal, nikogo nie trzeba przekonywać. Po śmierci swych mocodawców,  przez wszystkie kolejne lata tuszowali rządowe afery, fałszowali tło  przewrotów, kolorowych rewolucji i zabójstw politycznych. Doświadczenie w manipulowaniu odbiorcą globalnym zdobywali podczas kampanii wyborczych, konfliktów zbrojnych, relacjonowania aktów terroru. Często byli ich współtwórcami. Do źródeł mogących mieć szczególne znaczenie dawano dostęp najbardziej zaufanym, choć czasem nawet oni nie mieli  prawa relacjonowania zdarzeń. Tak było choćby w przypadku zamachów z 11 września 2001 roku, kiedy na miejsce zbrodni dopuszczono tylko reporterów wojskowych, a i to z szeregów Marynarki Wojennej, której rola w historii USA jest uprzywilejowana. Wspominałem o tym opisując rzekome uderzenie samolotu pasażerskiego w budynek Pentagonu, w książce „Projekt Phoenix”.

„Na trawie, która nie została nawet pognieciona, leżał jeden element, przypominający wyglądem część samolotu B 757, linii American Airlines. Był to  kawał blachy. Spełniał dwojaką rolę. Pochodził z poszycia B 757, a jednocześnie część ocalałego malowania wskazywała na przynależność do American Airlines. Czy jednak taki dowód można przyjąć bez zastrzeżeń? Jest coś, co sugeruje, że tę część po prostu tam podrzucono. Tego dnia, wiał niewielki wiatr z północnego zachodu. Blacha leżała natomiast ponad 30 metrów na północ (!) od miejsca eksplozji. Można oczywiście założyć, że rzuciła ją tam siła wybuchu. Ale dlaczego tylko ją? Cała reszta leżała przy samym budynku. Masa szczątków drobnych i znacznie lżejszych. Ten największy znalazł się najdalej od Pentagonu. W miejscu doskonale widocznym dla przypadkowych widzów. Jako jedyny, znalazł się na okładkach wszystkich gazet. Pierwszy sfotografował go Mark D. Faram, fotograf wojskowy, który opowiadał później, że dostrzegł ten kawał blachy wkrótce po swoim przybyciu na miejsce zdarzenia, jakieś 10 minut po eksplozji. Fotografię powielili inni. Szybko znalazła się na okładce Newsweek’a i innych pism. Kawałek blachy spełnił swoje zadanie”. 

Rola dziennikarzy w kreowaniu otaczającej nas rzeczywistości, jest nie do przecenienia. Dostrzegamy to wyraźnie także na naszym podwórku, gdzie dominuje przekaz tabloidowy, koncentrujący uwagę widzów i czytelników na kwestiach trzeciorzędnych, zasypując informacyjnymi śmieciami zagadnienia dla nas żywotne. Wolne, nieskrępowane media, stanowią o rzeczywistej sile państwa, stanowią fundament demokracji, oczywiście pojmowanej zgodnie z jej definicją. Ograniczanie przepływu informacji, kreowanie ich na doraźne potrzeby aktualnie rządzących, wcześniej czy później prowadzi do utraty zaufania dla takiej formy przekazu, co unaoczniły i nam efekty działalności przedrzeźniaczy w Polsce.

Sławomir M. Kozak

„Wrota Magadanu” i „Miasta braterskiej miłości”

Szanowni Państwo

Z przyjemnością informuję o wydaniu najnowszej książki mojego autorstwa

„Wrota Magadanu”

zawarłem w niej zbiór swoich felietonów z mijających miesięcy, jak również nie publikowane wcześniej teksty dotyczące tajemniczego zatonięcia promu „Estonia” z roku 1994

 i parę spostrzeżeń na temat dramatycznych wydarzeń w Strefie Gazy

przemilczanych w Polsce

Tytuł ten jest też dostępny w formie e-book. Zachęcam do zakupu.

przypominam także o trwającej do końca roku świątecznej promocji

Czytelnikom, którzy nadal nie mogą się otrząsnąć z niedawnych wydarzeń w Sejmie polecam

„Miasta braterskiej miłości”

pozdrawiam

Sławomir M. Kozak

CZARNY WRZESIEŃ

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/czarny-wrzesien,p1343913531

CZARNY WRZESIEŃ

2023-11-24

1 sierpnia 1981 roku, około godziny 20, do warszawskiego hotelu „Victoria Intercontinental”, wkroczył wysoki, elegancko ubrany brunet w okularach. Wszedł po schodach w hotelowym lobby na piętro. Podszedł do jednego ze stolików kawiarni „Opera”, przy którym siedział barczysty Palestyńczyk. Mężczyzna wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki pistolet i oddał do siedzącego kilka strzałów. Odwrócił się przez nikogo nie niepokojony, zbiegł po schodach i szybko opuścił hotelowy hall. Ugodzony, jak się potem okazało siedmioma  kulami, Arab zdołał się podnieść, kurczowo trzymając się poręczy, zwlókł swe słabnące ciało schodami w dół, po czym upadł na stojący obok recepcji fotel. Dopiero wówczas podbiegli do niego zszokowani ludzie. Wkrótce na miejsce zamachu przybyła karetka, która odwiozła rannego do szpitala uniwersyteckiego. Tam szybko stwierdzono, że postrzelony gość warszawskiej „Victorii” nie jest pospolitym turystą. Natychmiast przewieziono go do kliniki MSW. Po dwóch tygodniach, w asyście agentów wschodnioniemieckiej STASI, przetransportowano go do szpitala w Berlinie Wschodnim.

Co prawda, nazwisko pod jakim przyszedł w Jerozolimie roku 1937 na świat, brzmiało  Mohammad Oudeh, ale międzynarodowej opinii publicznej bardziej znany był, jako Abu Daoud. Był jednym z przywódców organizacji terrorystycznej „Czarny Wrzesień”, będącej gwoli ścisłości, częścią grupy Abu Nidala. (…)

Organizacja „Czarny Wrzesień” powstała w roku 1970, jako komórka Al-Fatah. Jej nazwa wzięła się z chęci pomszczenia przez Palestyńczyków tak zwanego czarnego września, czyli działań, jakie podjął po zamachu na swoje życie, król Jordanii Husajn I. Członkowie Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) próbowali atakiem na króla wywołać w Jordanii rewolucję, co jednak spotkało się z akcjami odwetowymi wojsk Husajna. W ich wyniku tysiące Palestyńczyków opuściły Jordanię, a działacze OWP przenieśli się do Libanu.

W czasie olimpiady w Monachium w 1972 roku, organizacja „Czarny Wrzesień” uprowadziła 11 izraelskich sportowców. Dwóch z nich zabito w hotelu. Zamachowcy zażądali uwolnienia 234 Palestyńczyków z więzień izraelskich i domagali się podstawienia śmigłowca. Do osaczonych na lotnisku zaczęli strzelać policjanci z miejscowego komisariatu, nie mający najmniejszego doświadczenia w tego typu operacjach. W efekcie tragicznie prowadzonej akcji, terroryści wysadzili helikopter, ginąc w nim wraz z dziewięcioma zakładnikami. Blamaż niemieckiej policji spotkał się z ostrą krytyką międzynarodową. Dało to asumpt do stworzenia pierwszej w świecie jednostki antyterrorystycznej, uważanej dziś za jedną z najlepszych, a znanej powszechnie pod nazwą GSG 9 (Grupa nr 9 Straży Granicznej).

Moim zdaniem, operacja ta była kolejną operacją tak zwanej fałszywej flagi. Wkrótce po niej Izrael, niemalże za przyzwoleniem opinii światowej, przystąpił do otwartego likwidowania przywódców palestyńskich. „Czarny Wrzesień” stał się oficjalnym celem specjalnej grupy sił Mossadu i izraelskich agencji wywiadowczych. Teoretycznie, walka z palestyńskimi terrorystami, była wojskową operacją pod nazwą „Źródło Młodości”. W rzeczywistości, to służby specjalne Izraela rozpoczęły skrytobójcze eliminowanie swych przeciwników, a operacja ta nosiła nazwę „Gniew Boży”. Trwała siedem lat. Członkami grupy byli wykształceni i doskonale przygotowani młodzi ludzie, w tym również kobiety. Werbowano ich zarówno z jednostek wojskowych, jak i spośród agentów Mosadu. W efekcie ich niezwykle skutecznych działań, przywódcy organizacji terrorystycznych, szukać musieli schronienia w bardzo różnych krajach. To z kolei, powodowało rozprzestrzenianie się działań operacyjnych Mosadu na coraz szerszym terenie. Działając nawet na terytorium Libanu, w Bejrucie wyeliminowano przywódców „Czarnego Września”, Alego Nassera i Khalida Najara, a następnie samego szefa operacyjnego organizacji – Ali Hassana Salemeha. Zginął on w styczniu 1979 roku w zamachu bombowym, zorganizowanym przez oddział Bagnet – szturmową grupę specjalną. Na pogrzebie Salemeha obecny był Jasir Arafat, który ostentacyjnie demonstrował swój sprzeciw wobec działań Mosadu trzymając na kolanach syna przywódcy „Czarnego Września” – Khaled al-Khalifa…

O tym, jak dalej potoczyły się losy mężczyzny postrzelonego w najsłynniejszym warszawskim hotelu lat 80. oraz o innych tego typu historiach przeczytasz w książce mojego autorstwa, do której dołączony jest także film zatytułowany ATAK NA WORLD TRADE CENTER. Polecam!

Sławomir M. Kozak

  Sławomir M. Kozak
www.oficyna-aurora.pl

TAJEMNICE PROMU “ESTONIA”. „Kosmos Association”…

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/tajemnice-promu-estonia,p1901769450

TAJEMNICE PROMU “ESTONIA”

2023-11-17 Sławomir M. Kozak

Lata 90 ub. wieku przyniosły krajom Europy środkowo-wschodniej niewyobrażalne i wyczekiwane przez wielu przemiany. Na mocy tajnych porozumień sterników globalnej polityki zwijano ZSRR i jego wpływy w tzw. demoludach, czyli krajach demokracji ludowej. Kończył się okres blisko półwiecznej zimnej wojny. Po państwach byłego Układu Warszawskiego rozlała się fala przestępczości zorganizowanej, cechującej się brutalnymi walkami gangów przemycających w różnych kierunkach samochody, narkotyki, spirytus, papierosy, ludzi i elementy uzbrojenia szmuglowane z terenów byłych sowieckich republik na wszystkie strony globu. Rodzącą się na gruzach swej poprzedniczki Rosję plądrowano bez zahamowania, wywożąc na Zachód wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Nic dziwnego, że sięgano również po najnowsze, niedostępne w oddzielonej dotąd żelazną kurtyną reszcie świata, wytwory komunistycznego molocha, któremu nie miały być już potrzebne. Podobnie działo się po każdej wojnie, kiedy zwycięzcy rozdrapywali dobrostan pokonanych, zarówno intelektualny, jak i materialny. Przemyt łączył tajne służby wojskowe, niedawnych bezpieczniaków politycznych i pospolitych bandziorów, a granice między nimi były tak samo niezauważalne, jak te, które przyszło im wspólnie przekraczać. Co oczywiste, dochodziło między nimi dość często do sporów. Kompetencyjnych, terytorialnych, ambicjonalnych, czy finansowych. Na ogół zwyciężali ci, którzy nielegalną działalnością zajmowali się dłużej, mieli za sobą wsparcie aparatu państwowego, dostęp do nowocześniejszych technologii i pieniądze. O tych starciach przeciętny obywatel dowiadywał się z opóźnieniem, a informacje dochodziły do niego zmanipulowane i wskazujące na zwykłe porachunki gangsterskie, wypadki drogowe lub, w poważniejszych przypadkach, katastrofy.

Jedną z takich, do dziś nie wyjaśnionych katastrof, było zatonięcie w nocy z 27 na 28 września 1994 roku, promu pasażersko-samochodowego o nazwie „Estonia”. Ogólny zarys tego zdarzenia znajdziemy w Wikipediiktóra pisze, że „Estonia kursowała pomiędzy Tallinnem a Sztokholmem. Opuszczała Tallinn co drugi dzień o godzinie 19.00, a przybywała do Sztokholmu o godzinie 9.00 czasu lokalnego, następnie opuszczała Sztokholm tego samego dnia o godzinie 17.30 czasu lokalnego i była w Tallinnie godzinie 9.00 rano następnego dnia. (…) Do katastrofy doszło 28 września 1994 roku na Bałtyku, między godziną 00:55 a 1:50, podczas rejsu z Tallinna w Estonii do Sztokholmu w Szwecji. Estonia miała przypłynąć do Sztokholmu o 9:30. Na pokładzie znajdowało się 989 pasażerów i członków załogi. Większość pasażerów była Skandynawami, a załoga była w większości estońska. (…) Pierwszymi oznakami problemów był głośny odgłos tarcia metalu o metal około 1:00. Właśnie wtedy statek mijał archipelag Turku. Podczas oględzin furty dziobowej nie wykryto żadnych uszkodzeń. Około godziny 1:15 furta oderwała się od kadłuba; statek nabrał silnego przechyłu na prawą burtę. Około 1:20 przez megafony wypowiedziano słabym, damskim głosem słowa: „Häire, häire, laeval on häire”, co po estońsku oznacza „Alarm, alarm, alarm na pokładzie”. Wkrótce w ten sam sposób zaalarmowano załogę. Niedługo po tym na statku został ogłoszony generalny alarm ratunkowy. Przechył zwiększył się do 30–40 stopni na prawą burtę co sprawiło, że nie można było już się bezpiecznie przemieszczać po pokładzie statku. Drzwi oraz przejścia zostały zablokowane, aby uniemożliwić ewentualne przelewanie się wody. Pasażerowie, którzy próbowali się uratować, zostali uwięzieni.

O godzinie 1:22 nadane zostało przez załogę wezwanie Mayday, jednak jego forma nie spełniała międzynarodowych norm. Komunikacja ustała około 01:29. Po blisko siedmiu minutach od nadania pierwszego sygnału pomocy Estonia zniknęła z pola widzenia wszystkich radarów. Z powodu braku zasilania i silnego przechyłu akcja ratownicza na promie była spowolniona i utrudniona. Statek zniknął z ekranów radarów około 1:50. Mariella dotarła na miejsce tragedii około 2:12; pierwszy helikopter o 3:05”. Z 989 pasażerów uratowano jedynie 138, a głównym powodem śmierci były utonięcia i hipotermia, bo temperatura wody wynosiła zaledwie 10 st. Celsjusza.

Wokół zatonięcia promu narosło wiele kontrowersji, inspirujących dziennikarzy do snucia licznych teorii, okrzykniętych przez czynniki oficjalne mianem spiskowych. Jednak, jak podaje Wikipedia „W wyniku ponownego przeanalizowania sprawy Estonii przez estoński zespół prokuratora Margusa Kurma, którego raport ujawniono 30 marca 2006, rząd estoński zakwestionował wyniki prac wspólnej komisji i zaprosił rządy Szwecji i Finlandii do wznowienia dochodzenia. Raport sugeruje, że rząd szwedzki ukrywał część, mających związek ze sprawą, dowodów. Według analizy zeznań świadków dokonanej przez zespół Kurma, rampa dziobowa była podczas katastrofy jedynie uchylona i nie mogła przez nią dostać się na pokład podawana dotychczas ilość wody, nadto nie jest jasne, skąd brała się woda na pokładzie. Komisja ustaliła, że szwedzkie służby odnalazły urwaną furtę dziobową 9 dni przed oficjalnym ujawnieniem tego faktu, a także prowadziły niejawne nurkowania badawcze, a wnętrze ładowni zostało sfilmowane przez pojazd podwodny, czego również nie ujawniono wspólnej komisji. Podczas nurkowań poszukiwano m.in. jednej walizki z nieujawnioną zawartością, którą następnie zabrano ze statku. Raport ten stwierdza również, że trójstronna komisja nie zbadała hipotezy wybuchu na pokładzie”.

Tajemnicza walizka, czego już w Wikipedii nie przeczytamy, opatrzona była nazwiskiem Aleksander Woronin, a znaleziono ją w kabinie, której używał kapitan Avo Piht. Co ciekawe, kapitan płynął promem całkiem prywatnie, ponieważ miał dzień wolny od pracy. Po tym, kiedy odtransportowano go do szpitala, Piht nieoczekiwanie zniknął, a wraz z nim 11 innych członków załogi promu. Ich nazwiska równie tajemniczo zniknęły z pierwszej listy ocalonych.

Niektóre źródła wskazują na to, że 28 i 29 września odlecieli z lotniska w Sztokholmie dwoma wyczarterowanymi przez ambasadę amerykańską samolotami. Jeśli zaś chodzi o Woronina, to był właścicielem spółki z siedzibą w Tallinnie, o nazwie „Kosmos Association”, a jego brat Walerij zarządzał identyczną, mieszczącą się w Moskwie. Firmy handlowały bronią i elementami technologii kosmicznej. Kiedy, w r. 1998 W. Putin został szefem Federalnej Służby Bezpieczeństwa, spółki Woroninów zostały zlikwidowane, a przedsiębiorstwa amerykańskie, które z nimi handlowały, zniknęły z rynku. W 2019 r. ponad 1000 ocalałych i krewnych ofiar zażądało 40,8 mln euro odszkodowania od francuskiej agencji, która uznała statek za zdatny do żeglugi oraz od niemieckiej stoczni, która go zbudowała. Roszczenie zostało jednak odrzucone przez paryski sąd, który stwierdził, że powodowie nie udowodnili „winy umyślnej”. Rok później, podwodny robot sfilmował wrak promu i okazało się, że w kadłubie widnieje 4-metrowa dziura, co zmienia całkowicie dotychczasową narrację o awarii furty ładunkowej.

Sprawa „Estonii” jest doprawdy niezwykła, a Czytelnicy zainteresowani większą ilością szczegółów będą mogli o niej przeczytać w jednym z rozdziałów książki mojego autorstwa, zatytułowanej „Wrota Magadanu”, którą zamierzam wydać w grudniu tego roku.

  Sławomir M. Kozak
www.oficyna-aurora.pl

====================

Niekontrolowany atak szału pilota w przestworzach. Przyczyny??

https://naukabezcenzury.pl/2023/11/15/sludzy-mammona/

Słudzy Mammona

15 listopada, 2023 Sławomir M. Kozak

Niekontrolowany atak szału pilota w przestworzach

Żaden sługa dwóm panom służyć nie może: bo albo jednego będzie miał w nienawiści, a drugiego miłować będzie: albo do jednego przystanie, a drugim wzgardzi. Nie możecie Bogu i Mamonie służyć. (fragm. Ewangelii św. Mateusza, Mt 6,24).

Jak pisałem w jednym ze swych tegorocznych felietonów w Warszawskiej Gazecie, współpraca karteli farmaceutycznych i finansowych zaczyna przynosić całkiem widoczne efekty. Przewidywałem to, m.in. w książce „Covidowe Jeże”[1], w której wykazałem, że to wszystko nie jest dziełem przypadku i nie zaczęło się wczoraj. Amerykanie ze swoją naiwną wiarą w demokratyczne mechanizmy broniące ich praw nie wierzą w to, że ich własny rząd mógłby występować przeciw nim.

Od początków pandemii, wśród amerykańskich pilotów liniowych o 300 proc. wzrosła liczba niepożądanych odczynów poszczepiennych. Pisałem o kilku dramatycznych przypadkach, kiedy w powietrzu, w trakcie lotu piloci dostawali udaru mózgu lub zawału mięśnia sercowego. Szczęśliwie, do tej pory, stery przejmował na ogół drugi pilot i bezpiecznie sprowadzał maszynę z setkami pasażerów do lądowania. Piloci ostrzegają, opierając się na sprawach sądowych o odszkodowania za śmierć pasażerów w najsłynniejszych wypadkach lotniczych, że takie odszkodowanie waha się od 2 do 3 mln USD na osobę, co wskazuje potencjalny koszt, już tylko finansowy dalszego brnięcia w obowiązkowe szczepienia.

Mówią też o lekarzach, którzy mają odwagę zakazywać lotu pilotom, u których stwierdzili problem przed podjęciem pracy. Znany jest przypadek lekarza, do którego zgłosili się jednego dnia trzej piloci z niepożądanymi objawami poszczepiennymi, a on zabronił im wykonania lotów. Nazajutrz odsunięto go od badania załóg.

Najczęstsze problemy, które są diagnozowane pośród tych objawów, to: zawał mięśnia sercowego, migotanie przedsionków, zapalenie osierdzia, obrzęk mózgu, podwyższone ciśnienie wewnątrz-czaszkowe, krwotoki, a nawet ślepota.

Dziś chcę zasygnalizować zupełnie inny problem zdrowotny, który objawił się właśnie w lotnictwie i z góry zastrzegam, że nie znam jego przyczyn, choć – jak mawiał klasyk – mogę się domyślać. Oto 44. letniemu oddanemu mężowi i troskliwemu ojcu dwojga dzieci, kapitanowi linii Alaska Airlines, postawiono niedawno 83 zarzuty usiłowania popełnienia zabójstwa[2].

Joseph D. Emerson, 22 października tego roku, korzystając z uprzejmości pilotów samolotu Embraer 175 linii Horizon Air, rejs 2059, po starcie z Paine Field w Waszyngtonie, przysiadł się do nich w kabinie załogi. Leciał do pracy, do portu lotniczego w San Francisco, gdzie miał przejąć samolot swej macierzystej linii i wykonać rutynowy, pasażerski lot.

Fot.: Aerospace Technology

Tymczasem, gdy maszyna znajdowała się już na wysokości przelotowej (FL 350), tuż po minięciu Astorii w Oregonie, Emerson niespodziewanie zerwał z głowy słuchawki, rzucił się z tylnego, zajmowanego przez siebie siedzenia do przełączników z przodu kokpitu i próbował uruchomić system przeciwpożarowy, odcinający dopływ paliwa do silników, co w najgorszym przypadku mogło skutkować katastrofą. Na szczęście, zszokowanym pilotom udało się go obezwładnić i przejąć ponownie panowanie nad samolotem. Załoga zgłosiła problem kontroli ruchu lotniczego[3] i poprosiła o umożliwienie lądowania na najbliższym lotnisku, by mężczyzną zajęły się odpowiednie służby.

Gdy wydawało się, że sytuacja została opanowana, Emerson krzycząc, by go powstrzymać, a najlepiej zakuć w kajdanki, bo nadal czuje w sobie jakąś niepohamowaną siłę zniszczenia, zaczął szarpać mechanizm blokujący drzwi wejściowe. Tym razem jednemu z pilotów pomógł steward i wspólnymi siłami zdołali utrzymać desperata do chwili awaryjnego lądowania w Portland, gdzie z samolotu wyniosło go dziesięciu funkcjonariuszy. Już po doprowadzeniu na posterunek policji, pijąc kawę zaczął się rozbierać, po czym oddał mocz na samego siebie.

Zatrzymany zeznał przesłuchującym go oficerom policji i FBI, że niczego nie pamięta,    wydawało mu się, że spał, znalazł się „w piekle” i musiał uczynić coś gwałtownego, by się otrząsnąć z tego snu. Twierdził, że nie miał wpływu na swoje działania. Obrona zgłosiła, że zatrzymany nie spał od 40 godzin, poprzedniego dnia zażywał jakieś grzyby, które mogły mieć właściwości psychodeliczne, a żona przyznała, że w ostatnim czasie „zmagał się z depresją”. Wśród przyjaciół i sąsiadów ma opinię sympatycznego człowieka, bezgranicznie zakochanego w swojej rodzinie i lotnictwie. Wielce to prawdopodobne, że zdrowego, regularnie badanego mężczyznę w sile wieku opętał nagle diabeł, ja jednak doszukiwałbym się innego wyjaśnienia. Podejrzewam, że czart opętał kilka lat temu tych wszystkich, którzy zgodzili się bez wahania stać się sługami Mammona, pozostając tym samym bez szans na zbawienie. Szkoda, że tak wielu niewinnych ciągną za sobą.

Sławomir M. Kozak

Autor jest publicystą i dziennikarzem Warszawskiej Gazety, TV Pl1 oraz autorem książek specjalizującym się w tematyce lotniczej.


[1] https://www.oficyna-aurora.pl/katalog/ksiazki/covidowe-jeze,p1439835486

[2] https://nypost.com/2023/10/23/news/pilot-who-tried-to-shut-off-engine-mid-flight-had-a-mental-breakdown-and-was-known-as-a-loving-family-man/

[3] https://archive.liveatc.net/kpdx/KPDX-ZSE-Oct-23-2023-0100Z.mp3

  Sławomir M. Kozak
www.oficyna-aurora.pl

SREBRNY EKRAN I PAMIĘTNIK

SREBRNY EKRAN I PAMIĘTNIK

Sławomir M. Kozak 2023-11-10 oficyna-aurora

Amelia Mary Earhart, to  – jak podaje Wikipedia – amerykańska pilotka, dziennikarka i poetka. Była pierwszą kobietą, która w 1928 roku przeleciała nad Atlantykiem (jako pasażer) i pierwszą kobietą, która już jako pilot uczyniła to samotnie w 1932 roku (jako druga samotna osoba na świecie). W 1937 roku podjęła próbę okrążenia kuli ziemskiej wzdłuż równika. Po 40 dniach podróży i przebyciu około 3/4 dystansu, lecąc nad Oceanem Spokojnym razem z nawigatorem Fredem Noonanem,  utracili kontakt radiowy. Pomimo natychmiastowego podjęcia poszukiwań (na które rząd USA wydał około 4 milionów dolarów) nie odnaleziono żadnych śladów zaginionego samolotu.

O Amelii Earhart zrobiono wiele filmów dokumentalnych, najczęściej zgodnych z lansowaną przez rząd wersją o jej zaginięciu… w odmętach oceanu. Pojawiały się w stacjach telewizyjnych, które nie mogły przecież przechodzić obok tego tematu obojętnie, by nie stracić swoich wiernych widzów. Przy okazji, telewizja, jako medium zyskujące z każdym rokiem coraz większy wpływ na kształtowanie opinii społecznej, kodowała w umysłach odbiorców jedyną, obowiązującą wersję wydarzeń. Taką rolę odegrać też miały trzy filmy fabularne opowiadające perypetie Amelii, pierwszy jeszcze pod postacią tak zwanego miniserialu TV, kolejne już w wersji całkowicie bajkowej, w pełni kolorowe i z coraz lepszą ścieżką dźwiękową.

Pierwszy film fabularny o Amelii Earhart był obrazem telewizyjnym, powstał w roku 1976 i nosił tytuł „Ostatni Lot”. Wiemy o nim niewiele. Za reżyserię odpowiadał George Schaefer, scenariusz napisała Carol Sobieski, która popularność u nas zdobyła dzięki pracy przy filmach „Smażone, zielone pomidory”, czy „Tożsamość Bourne’a”. Amelię zagrała Susan Clark, którą za tę rolę nominowano do nagrody Emmy. W George’a Putnama wcielił się John Forsythe, a film trwał 2 godziny i 30 minut.

Kolejny film fabularny powstał w roku 1994 i nosił tytuł „Amelia Earhart: Ostatni Lot”. Jego reżyserem był Kanadyjczyk, Yves Simoneau. Scenariusz napisała również Kanadyjka, ale węgierskiego pochodzenia, Anna Sandor. Role pierwszoplanowe zagrali: Diane KeatonBruce Dern i Rutger Hauer.  Zdjęcia kręcono w miastach Quebec w Kanadzie i Los Angeles, w Stanach Zjednoczonych. Czas trwania filmu to 1 godzina i 35 minut.

Ostatni film o Earhart pochodzi z roku 2009 i zatytułowany został po prostu „Amelia”. W Polsce obraz wszedł na ekrany w lutym roku następnego. Reżyserii podjęła się indyjska reżyser Mira Nair. Scenariusz był dziełem pary Amerykanów – Anna Hamilton Phelan nominowana była wcześniej do Oscara za scenariusz do filmu „Goryle we mgle”, a jej współpracownik Ronald Bass otrzymał Nagrodę Akademii za scenariusz do filmu „Rain Man”. Główne role przypadły w udziale takim aktorom, jak Hilary SwankRichard GereEwan McGregor i Christopher Eccleston. W filmie wystąpiła także australijska aktorka polskiego pochodzenia, Mia Wasikowska. Zdjęcia kręcono w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, a budżet projektu wynosił 40 milionów USD. Film trwa 1 godzinę i 51 minut. Ponoć na film wydano tylko połowę tej kwoty, druga gdzieś się rozpłynęła. (…)

Chciałbym wspomnieć w tym miejscu jeszcze o jednej, bardzo ważnej pozycji. Oto, już w roku 1937, ukazała się książka zatytułowana „Last Flight” (Ostatni Lot), autorstwa… Amelii Earhart. Jak to możliwe?

Książkę wydał, po zaginięciu Amelii, wydawca George Palmer Putnam, jej mąż. Zebrał wszelkie jej zapiski i uwagi notowane w prowadzonym przez nią dzienniku, obejmujące okres od marca 1937 roku, czyli początków tego nieszczęśliwego lotu, do 1 lipca, to jest dnia poprzedzającego jej zaginięcie. Zawarł w niej także te spostrzeżenia, które przekazywała mu w trakcie codziennych rozmów telefonicznych, radiowych i wysyłanych telegramów, a także wpisy dokonywane przez nią w książce lotu, które przesyłała za pośrednictwem poczty. Do książki dołączony jest też ogólny zarys przyszłej relacji z podróży, który Amelia spisała po ostatnim pobycie w  Honolulu. Książka, którą planowano wydać po triumfalnym powrocie Earhart, miała pierwotnie nosić tytuł „World Flight”, jednak z uwagi na to, co się wydarzyło, jej mąż postanowił go zmienić. Część książki napisał on sam, opierając się, między innymi, na wspomnieniach ludzi, którzy ją znali, jak i tych, którzy spotkali ją w trakcie jej ostatniego lotu. 

Opowieść Amelii o początkach kariery odbiega odrobinę od tego, co pojawiało się w mediach. Otóż, zgodnie z jej wersją, kiedy pracowała w charakterze pracownika socjalnego w Denison House w Bostonie, któregoś dnia poproszono ją do telefonu. Rozmówca, w odróżnieniu od wszelkich wcześniejszych zleceniodawców, których interesowało zatrudnianie bezrobotnych pilotów na lotnicze festyny, zastrzegających, iż chcą bezpiecznych pokazów lotniczych, zapytał czy zgodziłaby się na „dokonanie czegoś niebezpiecznego”. Zaintrygowana, jeszcze tego samego wieczoru spotkała się z niezwykłym klientem, którym okazał się być wydawca George Putnam. To on zapytał, czy zechce wziąć udział w locie nad Atlantykiem. Zgodziła się bez namysłu. Dopiero po tej rozmowie umówił ją na spotkanie w Nowym Jorku, z rzeczywistymi decydentami w tym przedsięwzięciu, którymi byli David T. Layman i John S. Phipps. Wynikało z niego, że panowie dokonują swoistego „przesłuchania” kandydatki do roli pierwszej kobiety mającej odbyć transatlantycką podróż i nie jest ona jedyną osobą chętną na takie wyzwanie. Pozytywną decyzję zakomunikowano jej kilka dni później, w trakcie kolejnego spotkania. Dowiedziała się, że ma wystąpić w roli pasażerki, a faktyczną załogę mają stanowić doświadczeni lotnicy, pilot „Bill” Stultz i mechanik Lou Gordon. Pomimo, że nie zaproponowano jej sterowania maszyną, przyjęła propozycję dającą jej mimo wszystko wspaniałe perspektywy, których na dobrą sprawę, nie była nawet wówczas w stanie przewidzieć. Ten skok przez ocean był początkiem jej wielkiej sławy, a przede wszystkim uczucia, które rozwinęło się między nią i mężczyzną, którego głos usłyszała tamtego pamiętnego dnia w słuchawce telefonu, i któremu dwa lata później ślubowała miłość oraz wierność, aż do śmierci.

Książka „Requiem dla Amelii Earhart”, będąca pierwszą na rynku polskim opowieścią o tej ciekawej postaci,  jest efektem wielomiesięcznych badań, które poświęciłem zarówno jej samej, ludziom z jej otoczenia i wyprawie dookoła świata, która zakończyła się zupełnie inaczej, niż podaje to wersja oficjalna, pokutująca w przestrzeni publicznej od dziesięcioleci. Książka, dostępna w formie papierowej oraz e-book ma również dedykowaną stronę, na której znajdują się materiały dodatkowe, jak dokumenty, ryciny, zdjęcia i filmy.

Zachęcam również do obejrzenia moich nagrań na ten temat, czyli REQUIEM DLA AMELII EARHART oraz ZABIŁY JĄ PASJA I POLITYKA.

Polecam i zapraszam do zakupu książki, w której znajdziecie dużo o lotnictwie, polityce, ale też o niezwykłej miłości.

Sławomir M. Kozak

NA WSCHODZIE BEZ ZMIAN

https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/na-wschodzie-bez-zmian,p1948868798

2023-10-20

Poruszani jesteśmy ciągle wydarzeniami kojarzonymi z proroctwami dni ostatecznych. Tak są  odbierane przez większość, bo przecież literatura apokaliptyczna wrosła w tradycje religijne zarówno chrześcijaństwa, judaizmu, jak i islamu. Przekłada się to w sposób oczywisty na niepokój o przyszłość  milionów ludzi wychowanych w tych religiach. Nie wiążmy jednak tych znaków z wolą Opatrzności. To tylko działania (nie) ludzkich degeneratów, którzy nie wahają się w drodze do swego celu przed truciem mieszkańców naszego globu, żerowaniem na dorobku innych, bombardowaniem szkół i szpitali.

Przekonany jestem, że podobnie, jak trzyletnia pandemia, ponad rok trwająca wojna na Ukrainie, poważny konflikt sprzed nieledwie miesiąca między Azerbejdżanem i Armenią, tak i niedawny rokosz palestyński, są precyzyjnie realizowanymi elementami Wielkiego Resetu. Największego w historii przekrętu finansowego, połączonego z likwidacją państw narodowych,   depopulacją i chęcią zniewolenia resztki ocalałych. Dziś krótko o temacie, który rozwinę w swoim najnowszym nagraniu z serii „Po Prostej”.

Na początku, niezbędny wstęp techniczny. Dzisiejsze samoloty wykorzystują w locie tzw. inercyjny system nawigacji (INS), opierający się na GPS. Nie będąc doskonałym, zwłaszcza, że obarczony naturalnymi błędami, jak m.in. znos, musi on korzystać z korekcji satelitarnej. Problem zaczyna się wówczas, gdy urządzenia bazujące na GPS otrzymują  błędne dane z tego właśnie systemu satelitarnego.

W ciągu ostatniego miesiąca przypadków tego typu pojawiło się nagle ponad 20 i to w rejonach szczególnie gorących politycznie. To drogi lotnicze wykorzystywane przez cywilne samoloty, przebiegające przy granicy Azerbejdżanu z Armenią oraz Iraku z Iranem. 

Jak podaje Washington Timeso ile dotychczas zdarzały się przypadki zakłócania sygnałów  GPS, o tyle obecnie mamy do czynienia z celowym ich fałszowaniem (tzw. spoofing). „Incydent ‘spoofingu’ to pierwszy przypadek wykrycia fałszywych sygnałów GPS przenikających do systemów samolotów. Wydarzenia w Iraku różnią się od wcześniejszych prób zagłuszania GPS. Zagłuszanie sygnałów GPS w samolotach cywilnych było wykrywane w przeszłości w innych miejscach, w tym w pobliżu Korei Południowej i na Bliskim Wschodzie. Według raportu, fałszywe sygnały GPS były odbierane przez najnowocześniejsze systemy nawigacyjne zwane inercyjnymi systemami odniesienia (IRS), które do tej pory uważano za odporne na fałszywe sygnały GPS. System ten zbiera sygnały z satelitów w regularnych odstępach czasu, aby zaktualizować czas i pozycję samolotu w locie. Fałszywe sygnały GPS najwyraźniej wskazywały, że samolot był poza kursem w stosunku do rzeczywistej pozycji o 69 do 92 mil – czytamy w raporcie”.

Jak informuje cytowany portal, „rodzaj elektronicznego spoofingu w ostatnich incydentach może wpływać tylko na systemy nawigacyjne samolotów cywilnych. Samoloty wojskowe wykorzystują specjalne odbiorniki GPS, które są zaprojektowane tak, aby były chronione przed zwodniczymi sygnałami. Jednak awionika cywilna jest podatna na spoofing i zagłuszanie”. 

Autor artykułu podkreśla, że „fałszowanie danych GPS jest uważane za szczególnie niebezpieczne w tym regionie, ponieważ samolot mógł zostać zestrzelony, gdyby wkroczył w przestrzeń powietrzną Iranu. Obszar, w którym doszło do incydentów, uważany jest za strefę konfliktu, a samoloty narażone są na ataki terrorystyczne. Mimo to kilka linii lotniczych, w tym przewoźnik europejski, kilku przewoźników z Bliskiego Wschodu i prywatne odrzutowce korzystają z tej przestrzeni powietrznej. Rzeczniczka Federalnej Administracji Lotnictwa i rzecznik Organizacji Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego nie skomentowali incydentów. Rzecznik Centralnego Dowództwa USA nie udzielił komentarza.  Oprócz obszarów w pobliżu Erbil w Iraku, spoofing sygnału został wykryty przez samoloty w pobliżu północnego Iranu, wschodniej Turcji i w pobliżu Baku w Azerbejdżanie. Zgłoszone incydenty przebiegały według podobnego schematu. Podczas lotów fałszywy sygnał GPS był kierowany na samolot lub odbierany przez awionikę pokładową. Sygnały te powodowały, że sprzęt błędnie zgłaszał lokalizację samolotu. Fałszywe sygnały powodowały ‘awarie nawigacji’, myląc komputery sprzecznymi danymi”.

Przy tej okazji polecam przyjrzenie się, na bieżąco aktualizowanej mapie zewnętrznych ingerencji w system GPS, co jest niezwykle ciekawe i zapewne wiele osób zobaczy taką kompozycję po raz pierwszy. 

Nie wiemy, czy przypadki „spoofingu” były próbami uziemienia potencjalnych dronów przeciwnika w obliczu zbliżających się działań wojennych, czy sprowokowania wypadku samolotu pasażerskiego, jak miało to miejsce dziesiątki razy w historii, choćby w marcu 2014 r., kiedy przejęto samolot lecący z Kuala Lumpur do Pekinu (B-777, rejs MH370), na fali sporu między USA i Chinami o najbardziej wyrafinowaną na globie technologię póprzewodnikową, czy lipcu 2014, kiedy w najlepsze trwał już ukraiński majdan (B-777, rejs MH17), a wojna z Rosją czekała tylko na zapalną iskrę. Pisałem o tych zdarzeniach w książce „Operacja Terror”, a zamierzam rozwinąć ten wątek w kolejnej. 

Co ciekawe, wiele wskazuje na to, że obecnej administracji amerykańskiej nie zależy na eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie. Poza wszystkim innym, dużymi krokami zbliża się rok wyborczy. Zarządcy Wielkiego Resetu są prawdopodobnie, również z tego powodu,  podzieleni w kwestii dalszych działań. Stąd też lotniskowce przesunięte bliżej Izraela, ale też zachowawcze w tonie wypowiedzi sekretarza Blinkena na temat Iranu. Przypomnieć warto, że to poprzednia ekipa Białego Domu dążyła do „ostatecznego rozwiązania” kwestii irańskiej. Naturalnie, w tej, która dziś zarządza państwem za Wielką Wodą, ogromne wpływy mają trockistowskie „jastrzębie” czerpiące garściami z dochodów przemysłu zbrojeniowego, ale pęknięcia w tej strukturze zaczynają być widoczne. Zwykli Amerykanie mają już dość pompowania pieniędzy w Ukrainę, a tym bardziej nie chcą się włączać w kolejne wojny. Oczywiście, gdyby wydarzyło się coś na miarę 9/11,  nastawienie to mogłoby się zmienić. Z tego też powodu, należy z uwagą śledzić wszelkie wydarzenia w drogach lotniczych ogólnie pojętego Wschodu, zarówno bliższego, jak i dalszego.

Sławomir M. Kozak

serdecznie dziękując dotychczasowym darczyńcom

zachęcam do symbolicznego wsparcia mojej pracy

https://buycoffee.to/s.m.kozak