Przed maszynką do mięsa. „Haratamy się – ale na przedpolach” –

Przed maszynką do mięsa. „Haratamy się – ale na przedpolach” –

Stanisław Michalkiewicz https://www.magnapolonia.org/przed-maszynka-do-miesa/

Najgorętsze spory wybuchają u nas wokół spraw mało prawdopodobnych. Tak było – i jest – w sprawie reparacji wojennych od Niemiec i tak się stało po złożeniu przez rząd niemiecki propozycji rozmieszczenia dwóch baterii rakiet “Patriot” na polskiej granicy wschodniej.

Jak pamiętamy, pan minister Błaszczak najpierw się ucieszył, ale potem został zmitygowany przez Naczelnika Państwa, więc już się tak nie cieszył, tylko zaproponował, by te “Patrioty” podarować Ukrainie. Ostatnio nieubłagane stanowisko zajął pan premier Morawiecki – że “Patrioty  powinny trafić na Ukrainę. Tego można było się spodziewać; pan premier, gdyby tylko mógł, to podarowałby Ukrainie nie tylko “Patrioty”, ale i całą Polskę, podobnie, jak pan prezydent Duda – o czym zresztą  mówił 3 maja. Na razie jednak Niemcy żadnych “Patriotów” ani Polsce, ani – tym bardziej – Ukrainie nie dali, wyjaśniając, że te rakiety mogą  być rozmieszczone tylko na terenie państw NATO, do którego Ukraina jeszcze nie należy. Jak bowiem powiedział sekretarz generalny NATO, pan Stoltenberg, Ukraina może być przyjęta do NATO dopiero po ostatecznym zwycięstwie nad Rosją, w czym NATO zamierza jej pomagać, wysyłając broń, by walczyła i walczyła – aż do ostatniego Ukraińca.

Ale niemiecka propozycja wzbudziła też podejrzenia, że za tą wielkodusznością może kryć się jeszcze jedna intencja. Jak mówią militaryści, korzystajcie z wojny, bo pokój będzie straszny, toteż  kiedy tylko Rosja na Ukrainę uderzyła, Niemcy postanowiły szybko wzmocnić Bundeswehrę, wykładajac na to 100 mld euro rocznie. Nietrudno się domyślić, że w dymach bijących z wojny na Ukrainie, chciałyby uwędzić również swój półgęsek ideowy w postaci utworzenia europejskich sił zbrojnych, niezależnych od NATO. Jeśli chodzi o “Patrioty”, to tej intencji też można się w tej propozycji dopatrzeć. Sęk w tym, że polscy żolnierze, a tym bardziej – ukraińscy – “Patriotów” obsługiwać nie umieją, więc jeśli trafiłyby one do Polski, to ich obsługą musieliby siłą rzeczy zająć się żołnierze niemieccy, podobnie jak w przypadku ochraniania polskiego nieba przez niemiecki myśliwce. To niby nic, ale czyż nie przybliżyłoby to momentu, gdy europejskie siły zbrojne stałyby się rzeczywistością?

Kiedy w roku 1990 Niemcy odzyskały swobodę ruchów w Europie, to wspólnie z Francją stały się wyznawcami doktryny “europeizacji Europy”, co oznacza delkatne, ale cierpliwe i metodyczne wypychanie Ameryki z polityki europejskiej, a zwłaszcza – z funkcji kierownika tej polityki. Nietrudno się domyślić, dlaczego Niemcy. W XX wieku, na skutek dwukrotnego wtrącenia się Ameryki do polityki europejskiej, przegrały dwie wojny, które przecież mogły wygrać. Motywacje francuskie są trochę bardziej  skomplikowane, ale równie silne, czemu wyraz nie tak dawno dał prezydent Emmanuel Macron. Toteż Niemcy po 1990 roku co i  rusz puszczają takie próbne balony, czy może by tak utworzyć te europejskie siły zbrojne? Za każdym jednak razem tego rodzaju pomysły natrafiały na stanowcze, amerykańskie: “NIET!” – z wyjątkiem krótkiego okresu, kiedy prezydent Obama dokonał słynnego resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich.

Wprawdzie Amerykanie w roku 1954, gwoli zrównoważenia sowieckiej presji militarnej na Europę, zgodzili się na remilitaryzację Niemiec, to znaczy – na pozwolenie Niemcom na posiadanie armii, ale nie byli pewni, czy Hitler nie zmartwychwstanie. Na wypadek gdyby zmartwychwstał, kiedy w roku 1955 utworzona została Bundeswehra, Amerykanie wmontowali ją w całości w struktury NATO, za pośrednictwem których mają nad nią kontrolę. Utworzenie eurpejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO oznaczałoby więc wyprowadzenie Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli, co oznaczałoby nie tylko przekreślenie jeszcze jednego skutku wojny przegranej przez Adolfa Hitlera, ale i stworzenie militarnego fundamentu dla IV Rzeszy, której budowa postępuje w integracji metodą “pokojowego jednoczenia” Europy.  Z tego powodu nie wykluczam, że gdy tylko pojawiła się niemiecka propozycja w sprawie “Patriotów”, Naczelnik Państwa  mógł odebrać tajny telefon od JE ambasadora Marka Brzezińskiego, żeby w żadnym wypadku na to się nie godzić, a gorący kartofel podrzucić Niemcom, podobnie, jak to zrobił pan minister Rau w sprawie przekazania Ukrainie polskich samolotów MIG-29. Jak pamiętamy, “ogłosiło” że Polska te samoloty Ukrainie przekaże, na co uzyskała pozwolenie Departamentu Stanu, który z naciskiem podkreślił, że będzie to “suwerenna decyzja Polski”, co oznaczało, że USA nie mają  z tym nic wspólnego.

I kiedy wydawało się, że operacja wkręcania Polski w ruską maszynkę do mięsa, w którą wcześniej dała się wkręcić Ukraina, właśnie się rozpoczęła, pan minister Rau – ludzie pobożni uważają, że z natchnienia Królowej Polski – zaproponował, że naturalnie, jakże by inaczej – ale żeby te samoloty  najpierw poleciały do amerykańskiej bazy lotniczej w Ramstein w Niemczech, a tam niech już sami Amerykanie podejmą suwerenną decyzję, co dalej z nimi zrobić.  I wtedy Departament Stanu oświadczył nie bez zgorszenia, że ten suwerenny pomysł nie był z nim skonsultowany, a w ogóle jest niefortunny. Dlaczego – tego początkowo nie wiedzieliśmy, ale już następnego dnia się okazało, że dlatego, iż był to pomysł “ryzykowny”.

Dlaczego “ryzykowny”? Żeby to wyjaśnić musimy cofnąć się do pierwszej  połowy lat 60-tych, kiedy to Robert McNamara,  sekretarz obrony w administracji prezydenta Kennedy`ego, a potem – Johnsona, sformułował doktrynę “elastycznego reagowania”. Po chamsku i w uproszczeniu można ją streścić następująco: haratamy się – ale na przedpolach – taktownie oszczędzając nawzajem własne terytoria. Niekiedy o przedpola trzeba było wojować osobiście, to znaczy – samemu – ale po co się kotłować po Wietnamach, Irakach, Afganistanach, czy innych Kurdystanach, kiedy lepiej połączyć piękne z pożytecznym, to znaczy – walkę o uzyskanie dogodnego przedpola z walką o wolność? Toteż i z walką o wolność, zwłaszcza “za waszą  naszą” musimy bardzo uważać, bo w euforii łatwo dać się wkręcić w maszynkę do mięsa – ale skutki takiej decyzji bywają i tragiczne i przede wszystkim  – trwałe – o czym mogliśmy przekonać się podczas i po II wojnie światowej.

Ustawa depopulacyjna

Ustawa depopulacyjna

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  8 grudnia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5296

W swoich wspomnieniach Adam Grzymała-Siedlecki pisze o ziemianinie Ludwiku Perskim, zaprzysięgłym starym kawalerze, którego sama myśl o współżyciu z kobietą napawała przerażeniem. Przytrafiła mu się jednak taka przygoda, że pewnego razu w karnawale został zaproszony do zaprzyjaźnionego dworu na bal, a tam, już w dobrym chmielu, oświadczył się jakiejś panience. Następnego dnia wprawdzie pamiętał o oświadczynach, ale za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, co to była za panienka. Poprosił tedy gospodarzy balu o listę wszystkich obecnych tam panien, po czym wsiadł w sanki i odwiedzał wszystkie po kolei. Za którymś razem, gdy dyplomatycznie zapytał kolejną rozmówczynię, czy to przypadkiem nie jej się oświadczył, ta odpowiedziała: owszem, uczynił mi pan ten zaszczyt, ja jednak od razu odpowiedziałam odmownie. Uszczęśliwiony wrócił tedy do domu, a potem nawet odbył pielgrzymkę do Częstochowy „na intencję cudownego ocalenia”.

Przypomnijmy, że działo się to jeszcze przed pierwszą wojną światową, kiedy wprawdzie kobiety były już oprymowane przez męskie szowinistyczne świnie, ale do tej opresji władze państwowe w zasadzie jeszcze się nie wtrącały. Zresztą chyba nie tylko męskie szowinistyczne świnie znęcały się nad kobietami. Musiało też bywać odwrotnie, skoro Honoriusz Balzac, niewątpliwy znawca ówczesnych obyczajów napisał, że „małżeństwo jest walką aż do śmierci”. Cóż by napisał teraz, kiedy pod rosnącą presją dam, które marszałek Piłsudski podejrzewał o – jak to nazywał – „rozdziwaczoną płeć” – a które zrzeszają się w bojowych organizacjach feministycznych, do tej małżeńskiej, a właściwie nie tylko małżeńskiej, ale w ogóle – wojny domowej, włączyły się władze publiczne, z całą przemocą państwa?

A właśnie Sejm znowelizował był ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, którą po tym zabiegu przyjęła nazwę ustawy o przeciwdziałaniu „przemocy domowej”. Tutaj, jak w soczewce, skupia się cała schizofrenia obecnego życia publicznego, które przenika stopniowo również do życia prywatnego. Zresztą jakże mówić o jakiejkolwiek prywatności w epoce totalnej inwigilacji? Na to oczywiście żadnego wpływu nie mamy, chociaż wiadomo, że gdy ktoś ma w domu telewizor, komputer i telefon komórkowy, to ma trzech szpiegów. Zapewnił mnie o tym pewien mój rozmówca, biegły w technikach inwigilacji, którego chciałem trochę pociągnąć za język. Był jednak nieugięty, a kiedy już znudziło go molestowanie z mojej strony, na odczepnego powiedział mi właśnie o tych trzech szpiegach.

Wróćmy jednak do wspomnianej schizofrenii. Otóż nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale również w innych nieszczęśliwych krajach, które pod wpływem obłąkanych doktrynerów lekkomyślnie uznały, że wszyscy ludzie są równi, mamy do czynienia z postępującym kryzysem demograficznym, który dlaczegoś nie dotyka krajów, gdzie bigoteria równościowa jeszcze nie dotarła. Więc rządy pozostające pod wpływem obłąkańców z jednej strony pogrążają swoje kraje w równościowej bigoterii, a jednocześnie z drugiej podejmują starania mające na celu przeciwdziałanie wspomnianemu kryzysowi demograficznemu.

Inna sprawa, że te przedsięwzięcia, jak na przykład program „500 plus” prawdopodobnie mają charakter pozorny, za czym przemawiałyby dwie okoliczności. Po pierwsze, nie doprowadził on do żadnej, zauważalnej poprawy w dziedzinie demograficznej, a po drugie – nakierowany on jest i to w sposób widoczny, na rozrost aparatu biurokratycznego, podobnie zresztą, jak i wspomniana nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy – tym razem już „domowej”.

Nowelizacja ta roztacza przed nami rozległy obszar straszliwej wiedzy, która najwidoczniej musi rozszerzać się z szybkością światła. Przede wszystkim dowiadujemy się stamtąd, co to właściwie jest, ta cała przemoc domowa. Okazuje się tedy, że chodzi o jednorazowe, albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie, wykorzystujące przewagę fizyczną, psychiczną lub ekonomiczną, naruszające prawa lub dobra osobiste osoby doznającej przemocy domowej. Chodzi tu między innymi o działania lub zaniechania powodujące szkody na zdrowiu fizycznym lub psychicznym osoby doznającej przemocy, wywołujące u tej osoby cierpienia lub krzywdy moralne. Ciekawe są tu zwłaszcza „cierpienia” i „krzywdy moralne”, tym bardziej, że ustawa wprowadza pojęcie „przemocy ekonomicznej” a jednym z objawów przemocy jest ograniczenie dostępu do środków finansowych.

Ciekawe, że ustawa nie precyzuje, czy chodzi o środki finansowe będące własnością osoby doznającej przemocy ekonomicznej, czy też – o środki cudze – na przykład będące własnością osoby stosującej przemoc domową lub w ogóle – osoby trzeciej.

Wyobraźmy sobie tedy sytuację, gdy żona, albo jeszcze lepiej – utrzymanka jakiegoś jegomościa, który dostarcza jej środków finansowych w zamian za udostępnianie mu słodyczy jej płci, zaczyna cierpieć na tak zwane „migreny”, ale jej zapotrzebowanie na „środki finansowe” mimo to wcale nie maleje. Taka sytuacja miała miejsce w przypadku Stanisława Augusta, którego ukochana Francuzeczka zapragnęła brylantów, będących – jak wiadomo – prawdziwymi przyjaciółmi kobiet. Kiedy pewnego razu król – a był to akurat Wielki Czwartek – chciał wziąć ją w ramiona, a przynajmniej – trochę pokaresować – odepchnęła go mówiąc: „Ty rozpustniku! W Wielki Czwartek?! Gdybyś przynajmniej miał brylanty!” Król, któremu akurat nie udało się uzyskać pożyczki u żadnego lichwiarza, zgrzytnął tylko zębami i opuścił buduar.

Ale w tamtej epoce panowały trochę inne obyczaje, niż dzisiaj. Cóż jednak miałby zrobić jegomość, gdy jego utrzymanka odmawia mu słodyczy swojej płci pod pretekstem, że jej przyjaciółka, którą utrzymuje inny jegomość, właśnie dostała futro z nurków, w którym wygląda olśniewająco, podczas gdy ona już drugi rok chodzi w tym samym futrze, które w ogóle wygląda jak worek? Ma on dwie możliwości: albo okraść kasę – jeśli na przykład jest kasjerem – i kupić swojej metresie upragnione futro, albo zerwać umowę w trybie natychmiastowym. W tym drugim jednak przypadku naraża się na straszliwe niebezpieczeństwo oskarżenia o „przemoc ekonomiczną” w postaci „ograniczenia dostępu do środków finansowych”, co – rzecz prosta – sprawia osobie doznającej przemocy niewymowne cierpienia i katiusze. Myślę, że okradzenie kasy jest w tym przypadku znacznie bezpieczniejsze, bo – po pierwsze – może nie zostać na czas wykryte – a po drugie – gdyby nawet, to zwyczajnie wystarczy zapłacić i odsiedzieć. Tymczasem w przypadku oskarżenia o „przemoc ekonomiczną”, delikwent na resztę życia dostaje się w szpony specjalistów od programów edukacyjno-korekcyjnych, którym ustawa, nie wiedzieć czemu, przypisuje niezwykłe umiejętności zarówno w zakresie korekcji i edukacji przemocników ekonomicznych. Pomijam już okoliczność, że takie dożywotnie uwikłanie się w zależność od wspomnianych zespołów korekcyjno-edukacyjnych jest gorsze od śmierci, bo między innymi trzeba się przed nimi wyspowiadać staranniej niż na spowiedzi, ale chociażby ilość miejsca, jakie ustawa tym zespołom i stosowanym przez nie procedurom poświęca pokazuje, że tak naprawdę chodzi o stworzenie komfortowego żerowiska dla rozmaitych darmozjadów, co to w wyższych szkołach gotowania na gazie pokończyły „resocjalizacje” i inne takie dyscypliny nauki przodującej, a teraz trzeba znaleźć im posady „zgodne z wykształceniem”. Tak samo było za pierwszej komuny, kiedy dobrze urodzone panienki studiowały rozmaite „socjologie”, no a potem rodzice wpadli na pomysł, by każde państwowe przedsiębiorstwo wzięło takiego jednego z drugim socjologa na etat i co miesiąc wypłacało mu szmalec – właściwie nie bardzo wiadomo – za co.

I co w takiej sytuacji powinni zrobić potencjalni kandydaci na sprawców „przemocy ekonomicznej” – niechby nawet „jednorazowej”? To jasne – powinni szerokim łukiem omijać wszystkie napotkane kobiety, bo jeśli nawet nie oskarżą ich one o „molestowanie” i w ten sposób wymuszą utrzymywanie ich bez żadnego z ich strony ekwiwalentu, to chwilowa nieostrożność zakończona mariażem, czy niechby – konkubinatem wpędzi ich w sytuację bez żadnego ratunku. W moim wieku łatwo takie rzeczy mówić – ale co mają robić młodzi mężczyźni, którzy czują w sobie potęgę wigoru? Najgorsze są nieproszone rady, ale skoro już do tego przyszło, to radziłbym im nawiązywać niezobowiązujące flirty przelotne, najchętniej z kobietami które słodycz swojej płci zawodowo komercjalizują – bo alternatywą jest powiększenie grona sodomczyków.

Ich rosnąca liczba i natarczywość pokazuje, że coraz więcej młodych mężczyzn obiera tę właśnie linię postępowania, całkowicie – mówiąc nawiasem – zgodną z przebiegiem eksperymentu z żyjącymi w komforcie myszami, wśród których coraz częściej zaczęły pojawiać się agresywne samiczki, podczas gdy samczykowie wyżywali się w pielęgnowaniu futerek i sodomii. Jak pamiętamy, tamten eksperyment zakończył się wymarciem całej kolonii myszy, więc staje się jasne, że i nowelizacja wspomnianej ustawy jest elementem kampanii depopulacyjnej, jaką aplikują nam starsi i mądrzejsi, a skorumpowane przez nich biurokratyczne gangi, okupujące poszczególne państwa, skwapliwie to zadanie wykonują.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Dodatnie i ujemne plusy państwa pozostałego. W naszą propagandę mają wierzyć inni – ale nie my.

Dodatnie i ujemne plusy państwa pozostałego. W naszą propagandę mają wierzyć inni – ale nie my.

Stanisław Michalkiewicz 1 grudnia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5292

Małą mądrością rządzony jest ten świat – jak zauważył już w XVII wieku szwedzki kanclerz Oxienstierna, który o rządzeniu światem, a w każdym razie państwem, coś tam musiał wiedzieć. Wydaje się jednak, że za jego czasów świat był rządzony mądrością trochę większą od obecnej, kiedy to sprawia wrażenie, jakby coraz bardziej pogrążał się w mocy wariatów w sensie medycznym. Tacy wariaci na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie normalnych, ale to tym gorzej, bo w rezultacie coraz trudniej jest odróżnić wariata od człowieka normalnego.

Pod tym względem nasz nieszczęśliwy kraj też dobrze nie wygląda, bo podobno nienormalny jest u nas jeden obywatel na siedmiu. Jeśli te proporcje się pogorszą, to trzeba będzie – o czym zresztą już wspominałem – wyciągnąć wnioski polityczno-ustrojowe – czy mianowicie nadal praktykować demokrację, czy też rozejrzeć się za jakimś innym sposobem wyłaniania aparatu władzy – na przykład – przez kooptację, praktykowaną nie tylko w Stolicy Apostolskiej, ale również – w Unii Europejskiej, która mimo to, jak gdyby nigdy nic, stręczy nam demokrację. Z jednej strony to nieładnie, ale z drugiej – pokazuje, że dygnitarze Unii Europejskiej wiedzą, że nie można ulegać własnej propagandzie. W naszą propagandę mają wierzyć inni – ale nie my. Dlatego też Unia Europejska propaguje demokrację, ale swój aparat władzy – z wyjątkiem pozbawionego realnej władzy Parlamentu Europejskiego, w którym odsetek wariatów jest znacznie większy, niż gdzie indziej – rekrutuje metodą kooptacji. Oczywiście moglibyśmy tych wszystkich rozterek uniknąć, gdybyśmy zmienili ustrój polityczny – z republikańskiego na monarchiczny – ale – jak mawiał pan Ignacy Rzecki z „Lalki” Bolesława Prusa – „co tam marzyć o tem”.

Porzućmy jednak te akademickie rozważania i wróćmy do małej mądrości, którą ten świat jest rządzony. Warto zauważyć, że wcale nie jest tak, by wszystkie kraje rządziły sie taką samą mądrością. Przypominam sobie, jak podczas referendum akcesyjnego w 2003 roku, kiedy to obecny Naczelnik Państwa stręczył Polakom Unię Europejską wspominałem, by trochę powściągnąć entuzjazm do Anschlussu, bo poza Unią Europejską też jest życie i jako przykład podawałem Szwajcarię, która do Unii Europejskiej nie należy, bo nie chce. Na to entuzjaści Anschlussu odpowiadali, że owszem – ale Szwajcaria jest bogatym krajem, więc nie możemy się na nią tu zapatrywać. Na co odpowiadałem, że owszem – Szwajcaria jest bogatym krajem, ale przecież nie dlatego, że się gdzieś zapisała i spadł na nią deszcz złota, tylko dlatego, że się rozsądnie prowadzi. Tedy i my prowadźmy się rozsądnie, a nie róbmy sobie złudzeń, że Niemcy będą nas obsypywały złotem z bezinteresownej miłości do nas. Mało kto jednak chciał tego słuchać i w rezultacie teraz Anschluss odbija nam się czkawką w postaci niemieckiego szantażu finansowego, wobec którego nawet Naczelnik Państwa wydaje się bezradny.

Tymczasem Szwajcaria, nawet w takich trudnych czasach prowadzi się rozsądnie, o czym świadczy niedawne odrzucenie w tamtejszym referendum pomysłu wprowadzenia powszechnego dochodu gwarantowanego, który w naszym bantustanie jest właśnie testowany w programie pilotażowym. Więc jedne państwa rządzą się większą mądrością i te nazywamy poważnymi, a inne – znacznie mniejszą – i te nazywamy państwami pozostałymi. Polska naturalnie należy do tej drugiej kategorii.

Widać to podczas obserwacji postępowania naszego nieszczęśliwego kraju i postępowania innych państw choćby w sprawie wojny, jaką na Ukrainie prowadzi NATO ze Stanami Zjednoczonymi na czele z Rosją, do ostatniego Ukraińca. W odróżnieniu od państw poważnych, Polska gotowa jest poświęcić własne interesy państwowe dla interesów państwowych ukraińskich, a najgorsze w postępowaniu naszych dygnitarzy jest to, że sprawiają oni wrażenie, jakby nie mogli się doczekać, kiedy nie tylko Ukraina, ale również Polska zostanie wkręcona w maszynkę do mięsa. Pozorem logicznego uzasadnienia tego szaleństwa jest opinia, jakoby Ukraina broniła Europy. Jest to oczywista nieprawda, ponieważ wojna na Ukrainie zaczęła się od Majdanu w roku 2014, który z kolei był rezultatem wysadzenia przez amerykańskiego prezydenta Obamę politycznego porządku lizbońskiego z 20 listopada 2010 roku, którego najważniejszym postanowieniem było ustanowienie strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, którego kamieniem węgielnym był podział Europy na strefę niemiecką i strefę rosyjską. Co prezydent Obama i Stany Zjednoczone z tego mają, że tamten porządek został wysadzony w powietrze – trudno zgadnąć – chyba, że przyjmiemy za dobrą monetę stwierdzenie amerykańskiego sekretarza obrony Lloyda Austina, że celem wojny na Ukrainie jest „osłabienie Rosji”. Rzeczywiście osłabienie Rosji może być korzystne dla USA, ale dla Ukrainy – już niekoniecznie – zwłaszcza gdy widzimy cenę, jaką Ukraina i Ukraińcy za to amerykańskie pragnienie płacą. A już dla Polski, zwłaszcza, gdyby miała być również wciągnięta w maszynkę do mięsa, to z całą pewnością nie. Jak mówi przysłowie, zanim gruby schudnie, to chudy umrze – i o tym powinniśmy pamiętać.

Dodatkowym mankamentem naszego państwa jest również i to, że konstytucyjna hierarchia organów władzy państwowej nie pokrywa się z hierarchią rzeczywistą. Już nie mówię o tym, że głównym ośrodkiem władzy w Polsce pozostaje bezpieka, która Bóg wie komu naprawdę służy – bo na pewno to wiadomo, że nie Polsce. Na domiar złego, od czasu, kiedy rządziła koalicja AWS-UW, hierarchia władzy zaburzona była już nawet w samej ekspozyturze konkretnego stronnictwa. Jak pamiętamy, wtedy z „tylnego siedzenia” całym rządem kierował pan Marian Krzaklewski, który nawet przeciwko własnemu rządowi urządzał protesty, a o którym teraz słuch zaginął. Teraz to samo robi Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński. Ma to oczywiście swoje plusy dodatnie, bo Naczelnik wygaduje różne rzeczy, na przykład – wiąże „dążenie” do reperacji wojennych od Niemiec z zaspokajaniem żydowskich roszczeń majątkowych przeciwko Polsce – ale, z uwagi na to, że Naczelnik formalnie jest prostym posłem – te deklaracje nie są na szczęście dla Polski wiążące.

Ale ma to również plusy ujemne, bo prowadzi do ośmieszenia Polski na arenie międzynarodowej. Tak właśnie się stało, gdy Niemcy zaproponowały Polsce dwie baterie rakiet przeciwlotniczych „Patriot”. Pan minister Błaszczak początkowo się ucieszył i zaproponował, by te baterie rozlokować wzdłuż wschodniej granicy Polski. Następnego dnia jednak, ku zaskoczeniu strony niemieckiej, zaproponował, by te baterie przekazać Ukrainie. Niemiecka minister obrony delikatnie zwróciła uwagę, że „Patrioty” mogę być rozlokowane wyłącznie na obszarze NATO, do którego Ukraina nie należy. Okazało się, że taką propozycję ministrowi Błaszczakowi kazał złożyć Naczelnik, który najwyraźniej albo o tym nie wiedział, albo nie przywiązywał do tego wagi, przyzwyczajony, że w naszym bantustanie ostatnie słowo należy do niego. Panu wicepremierowi i ministrowi obrony Mariuszowi Błaszczakowi prestiżu to nie przysporzy, podobnie, jak i Polsce.

Mocarstwowość z podkulonym ogonem

Mocarstwowość z podkulonym ogonem

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  27 listopada 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5290

Pochowano dwóch mężczyzn, którzy zginęli od wybuchu w Przewodowie i sprawa nieudanego wywołania przez Ukrainę bezpośredniej wojny NATO z Rosją jest intensywnie przykrywana innymi rewelacjami, chociaż nie do końca. Oto nadeszły wieści skrzydlate, że dziennikarz agencji AP, który podał informację, jakoby Rosja wystrzeliła na Polskę dwie rakiety, stracił właśnie pracę. Ciekawe, czy tę wiadomość wymyślił sam, czy też jakiś ukraiński patriota poprosił go o przysługę – ale tego pewnie już się chyba nie dowiemy.

W każdym razie zachowanie strony ukraińskiej po wybuchu w Przewodowie, nasuwa najgorsze podejrzenia. Jak pamiętamy, prezydent Zełeński od początku marzy o tym, by wojna rozlała się poza granice Ukrainy, na przykład – na Polskę, której władze sprawiają wrażenie, jakby nie mogły się tego doczekać. Właśnie przebywający w Finlandii pan premier Morawiecki powiedział, że jeśli tylko Putin wygra na Ukrainie, to zaraz zaatakuje Polskę. Fińska pani premier, która pana premiera Morawieckiego w Finlandii przyjmuje, jest osobą – jak pamiętamy – dość rozrywkową, więc nie można wykluczyć, że zadała premierowi Morawieckiemu jakiegoś uroku – bo chyba Putin nie zwierza mu się ze swoich zamiarów względem Polski?

Na szczęście należące do NATO państwa poważne stanęły na nieubłaganym stanowisku, że w Przewodów uderzyła rakieta wystrzelona z terytorium Ukrainy. Okazuje się jednak, że nie tylko pan premier Morawiecki nie jest o tym do końca przekonany. Do końca – bo ostatecznie przekonają go chyba dopiero ustalenia ukraińskiej ekipy, która, na podstawie prowadzonych w Przewodowie wykopalisk, ustali ponad wszelką wątpliwość, że ta rakieta została wystrzelona z Rosji, a konkretnie – z Kremla – gdzie swoje faszystowskie legowisko urządził sobie Putin. Z kolei pan dr Marek Głogoczowski sugeruje, że w ogóle nie było żadnej rakiety, a w Przewodowie wybuchły butle z gazem. Jak widzimy, również w teoriach spiskowych rysują się co najmniej dwie szkoły: ukraińska i – że tak powiem – fizykalna – bo pan dr Marek Głogoczowski jest uczonym doktorem fizyki. [O, wypraszam sobie! P. Marek uczył się w młodości biofizyki, ale został „niezależnym filozofem”. Niezależnym od faktów, od prawdy. Mirosław Dakowski]

Tymczasem władze naszego bantustanu najwyraźniej uznały, że ich powinnością wobec naszego, mniej wartościowego narodu tubylczego, jest usprawiedliwianie postępowania władz ukraińskich, nawet w sytuacji, gdyby się okazało, że mieliśmy do czynienia z prowokacją, której celem było wciągnięcie NATO w bezpośrednią konfrontację militarną z Rosją.

Najwyraźniej władze ukraińskie muszą doskonale wiedzieć, że polskie władze tak właśnie będą się zachowywały, żeby tam nie wiem co, bo akurat w dniach ostatnich stanowisko wiceministra spraw zagranicznych Ukrainy objął pan Andrij Melnyk, były ambasador w Niemczech. Jak pamiętamy, zasłynął on z wypowiedzi gloryfikujących Stefana Banderę i krytykujących przedwojenną Polskę za faszystowskie metody prześladowania miłujących pokój Ukraińców. Jak przystało na naszego przyjaciela, pan Melnyk ani myśli rewokować, co wprowadziło w dysonans poznawczy pana prezydenta Dudę. Nie odważył się on oczywiście skrytykować pana Melnyka, który tym wiceministrem akurat teraz nie został chyba przypadkowo, tylko delikatnie mu poradził, żeby sobie to i owo doczytał. Obawiam się jednak, że pan minister Melnyk puści tę radę mimo uszu, bo po co niby miałby sobie to i owo doczytywać, skoro i on wie i my wiemy, że nawet jak sobie nie doczyta, to pan prezydent Duda, wraz z całym rządem „dobrej miany”, będzie koło niego tańcował na zadnich nogach i odgadywał wszystkie jego życzenia. Od kiedy to „sługa narodu ukraińskiego” – jak scharakteryzował Polskę rzecznik warszawskiego MSZ, pan Łukasz Jasina – będzie dyktował swemu panu, co ten ma robić?

Wprawdzie tedy rząd „dobrej zmiany” już wie, że wobec Ukrainy musi podkulać ogon pod siebie, ale za to wetuje sobie to na innych polach. Oto samolot z reprezentacją Polski w piłce nożnej leciał na Mundial do Kataru, a w drodze eskortowały go dwa myśliwce F-16. Wzbudziło to ogromne zainteresowanie opinii publicznej, bo owszem – „cała Polska” przywiązuje wielką wagę do Mundialu w Katarze – ale żeby akurat piłkarzy delektować honorową eskortą myśliwców, jakby każdy z nich był co najmniej prezydentem Bidenem, a w ostateczności – prezydentem Zełeńskim? Spekulacje uciął wicepremier i minister obrony narodowej, pan Mariusz Błaszczak oświadczając, że myśliwce właśnie odbywały ćwiczenia, oczywiście owiane pierwszorzędnego gatunku mgłą tajemnicy wojskowej, et n’en parlons plus! Nawiasem mówiąc, pan wicepremier Błaszczak właśnie zakończył rozmowy ze swoją niemiecką odpowiedniczką, która obiecała, że RFN dostarczy Polsce ileś tam baterii przeciwlotniczych rakiet „Patriot”, które zostaną rozmieszczone wzdłuż naszej wschodniej granicy. Mają one trafić do Polski już latem przyszłego roku, a wtedy i Przewodów i inne miejscowości będą mogły spać spokojnie, nawet gdyby Ukraina na zmasowany rakietowy ostrzał rosyjski odpowiadała równie zmasowaną rakietową ripostą, bo i niemieckie lotnictwo też będzie uczestniczyło w ochranianiu naszego nieba. To oczywiście bardzo ładnie tym bardziej, że przybliża nas to do pojawienia się wymarzonych przez Niemcy i Francję europejskich sił zbrojnych.

Na razie jednak Polska prowadzi żmudne negocjacje z Komisją Europejską, żeby ta odblokowała środki z Funduszu Odbudowy, zablokowane w ramach finansowego szantażu pod pretekstem praworządności. Kiedy te żmudne negocjacje się zakończą – tego nie wiemy, bo Komisja Europejska egzaminuje polskich negocjatorów z każdego ze słynnych „kamieni milowych” po kolei, a – jak pamiętamy – było ich całkiem sporo. Na razie jednak Komisja Europejska, korzystając z nowych kompetencji, przyznanych jej w ramach ustawy o zasobach własnych UE, której ratyfikację w Sejmie przeforsował Naczelnik Państwa przy pomocy parlamentarnego klubu Lewicy, zamierza ustanowić nowy „unijny” podatek z przeznaczeniem na spłatę pożyczki zaciągniętej na stworzenie wspomnianego Funduszu Odbudowy. Jeśli tedy negocjacje w sprawie odblokowania środków z tego Funduszu dla Polski nie przyniosą rezultatu, tak czy owak będziemy w nim partycypowali, składając się na spłatę pożyczki. Tak właśnie wygląda „współdecydowanie o naszych sprawach”, które jeszcze przed Anschlussem tak zachwalał pan dr Andrzej Olechowski, podczas imprezy pretensjonalnie nazwanej „Forum Dialogu”.

To mniej więcej tak samo, jak z decyzją, by na szczyt OBWE, jaki ma odbyć się 1 i 2 grudnia w Łodzi, nie wpuścić rosyjskiego ministra Ławrowa. Niby drobiazg, a przecież cieszy, bo dzięki temu i my możemy pokazać, że mamy swój udział w mocarstwowości.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

W co nam każą, w to wierzymy. [O ruskich rakietach i Hitlerze].

W co nam każą, w to wierzymy

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  26 listopada 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5289

Dziennikarze, zwłaszcza z niezależnych mediów nierządnych, zachodzili w głowę, dlaczegóż to rząd nie powiadomił obywateli o tragedii w Przewodowie od razu, tylko dopiero po kilku godzinach, a i to w taki sposób, że nie wiadomo, co się właściwie stało. Tymczasem wyjaśnienie wydaje się proste; rząd nie wiedział, co właściwie miałby powiedzieć i dlatego najpierw skonsultował się z prezydentem Bidenem – na jaką wersję on się zdecyduje. Wtedy i my będziemy wiedzieli, co myślimy i wtedy nasze przemyślenia podamy do wierzenia narodowi.

Piszę to bez ironii, bo o ile pierwotnie poczciwie myślałem, że mieliśmy do czynienia z nieszczęśliwym wypadkiem, to reakcja strony ukraińskiej skłoniła mnie do podejrzeń, że wcale nie musiał to być przypadek. Strona ukraińska najpierw zadeklarowała, że nie będzie utrudniała śledztwa, które w tej sprawie prowadzi Polska, ale potem coś musiało się stać, bo nagle tamtejsi dygnitarze zaczęli żądać „dowodów”, że rakieta wystrzelona została z Ukrainy. Od kogo tych dowodów żądali i jakich – trudno zgadnąć, skoro strona amerykańska już następnego ranka podała informację, że jeden z samolotów NATO śledził lot tej rakiety, a niedawno okazało się, że wykrył ją także polski radar.

Potem było jeszcze gorzej; prezydent Zełeński oświadczył, że „jest pewien” iż rakieta nie została wystrzelona z Ukrainy, bo zapewnił go o tym dowódca tamtejszej armii, z którym on „jest na wojnie”. I to miał być ten koronny dowód. Ta bezczelność ukraińskiego prezydenta musiała dotknąć do żywego prezydenta Bidena tym bardziej, że i USA i NATO od początku obdarowały Ukrainę przywilejem pierwotnej niewinności, obarczając odpowiedzialnością za wszystko Putina. Toteż prezydent Biden ofuknął prezydenta Zełeńskiego, któremu zaraz zmiękła rura i oświadczył, że już „nie jest pewny” skąd właściwie ta cała rakieta pochodziła. Nie od rzeczy będzie tedy wspomnieć, że marzeniem prezydenta Zełeńskiego było, by wojna rozlała się poza granice Ukrainy, przede wszystkim na terytorium Polski, by i ona też została wkręcona w maszynkę do mięsa.

W momencie, gdy wiele wskazuje na to, iż amerykański sekretarz obrony dogadał się z rosyjskim ministrem obrony Szojgu co do linii demarkacyjnej na Dnieprze, gdy prezydent Zełeński był nakłaniany do „elastyczności” w podejściu do rokowań z Rosją i wreszcie – gdy w dniach ostatnich rozpoczęły się w Ankarze tajne rozmowy amerykańsko-rosyjskie, o których nie wiemy nic poza tym, że „na pewno” nie dotyczą Ukrainy. W tej sytuacji wpuszczenie szczura, na którego – kto wie? – może NATO da się nabrać i wystosuje wobec Rosji jakąś ripostę, nie było wykalkulowane przez stronę ukraińską, którą rysująca się perspektywa „zamrożenia konfliktu” musi autentycznie przerażać?

Jak tam było, tak tam było; prawdy prawdopodobnie już nigdy się nie dowiemy tym bardziej, że nasz rząd nigdy by się nie odważył posądzić Ukrainę o coś podobnego, nawet gdyby dysponował twardymi dowodami, bo musiałby wtedy zrewidować swoją idiotyczną linię wiązania przyszłości Polski z przyszłością Ukrainy – bo wtedy czarno na białym okazałoby się, że interesy państwowe ukraińskie są całkiem inne, niż polskie. Poza tym ostatnie słowo – jak wykazał incydent w Przewodowie – należy do Amerykanów; co oni ustalą, w to my musimy wierzyć i szlus.

Możemy się o tym przekonać na przykładzie słynnych obchodów urodzin Adolfa Hitlera w głębokich lasach pod Wodzisławiem Śląskim. Ponieważ rzecz miała miejsce co najmniej 5 lat temu, przypomnę o co chodziło, trzymając się asekuracyjnie wersji oficjalnej. Oto przez głębokie lasy pod Wodzisławiem Śląskim wędrowała przypadkowo ekipa TVN z kamerą i wszystkimi innymi akcesoriami, kiedy z czeluści lasu dobiegły ją odgłosy, które nieomylnie rozpoznała, jako obchody urodzin Adolfa Hitlera. Kierując się tedy wspomnianymi odgłosami ekipa TVN trafiła w końcu na polanę, gdzie urodziny rzeczywiście się odbywały. Spokojnie sfilmowała przebieg całej uroczystości, poczem zapakowała manatki, wróciła do samochodu, a samochodem – do Warszawy. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że tak rewelacyjny materiał zostanie puszczony natychmiast na całą Polskę i świat – żeby wszyscy zobaczyli, jak to hitlerowcy panoszą się w Polsce, a w każdym razie – w głębokich lasach pod Wodzisławiem Śląskim. Ale co by komu z tego przyszło, gdyby ten materiał został puszczony w TVN akurat wtedy? Nic nikomu by z tego nie przyszło tym bardziej, że już po paru dniach wszyscy by o nim zapomnieli.

Toteż wspomniany materiał został puszczony dopiero po 9 miesiącach, kiedy w Izbie Reprezentantów Kongresu USA miała być przez aklamację, a więc – bez żadnej dyskusji, ani głosowania – przyjęta ustawa numer 447, na podstawie której Stany Zjednoczone przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by Polska zadośćuczyniła żydowskim roszczeniom odnoszącym się do tzw. „własności bezdziedzicznej”. Nawiasem mówiąc, całkiem niedawno sekretarz stanu Antoni Blinken przypomniał, że Polska ma w tej sprawie „najwięcej do zrobienia”. Na razie jednak trzeba jakoś zakończyć awanturę na Ukrainie, a wtedy pewnie do sprawy wrócimy.

To skoordynowanie momentu emisji reportażu o urodzinach Hitlera z terminem przyjęcia w Izbie Reprezentantów Kongresu wspomnianej ustawy, a także inne okoliczności, nasunęły podejrzenia, że mogła to być tzw. „ustawka”, to znaczy – że ekipa TVN po prostu zamówiła zainscenizowanie obchodów urodzin Hitlera, na których zupełnie przypadkowo się pojawi i je sfilmuje. Zgłosił się nawet jegomość, który zeznał, jakoby otrzymał od TVN 20 tysięcy złotych na zorganizowanie całego przedsięwzięcia, no i zorganizował je, jak tam potrafił. Prokuratura oczywiście wszczęła tak zwane „energiczne śledztwo”, ale w tym momencie na scenie pojawiła się ambasadoressa USA w Warszawie, pani Żorżeta Mosbacher, która przestrzegała, że jeśli ktoś ośmieli się podnieść świętokradczą rękę przeciwko TVN, to ręka ta zostanie mu przez władzę ludową odrąbana. Po tej deklaracji pani Żorżety informacje o energicznym śledztwie ucichły, jakby ręką odjął, a TVN wystąpiła przeciwko panu red. Karnowskiemu, który szczególnie przywiązał się do wersji o „ustawce” – żeby odszczekał i zapłacił. I po latach niezawisły sąd właśnie zadośćuczynił żądaniu TVN stwierdzając, że żadnej ustawki nie było. Najwyraźniej był tylko pełnym spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy pana „Jurka” Owsiaka. Skoro jednak niedawno niezależna prokuratura umorzyła postępowanie w sprawie tajnych więzień CIA w Starych Kiejkutach, to nieomylny to znak, że polsko-amerykański sojusz się coraz bardziej zacieśnia.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Ku „zamrożeniu konfliktu”?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  23 listopada 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5287

Czy Stany Zjednoczone postanowiły doprowadzić do zakończenia wojny z Rosją na Ukrainie? To nie jest wykluczone tym bardziej, że o takiej możliwości niedawno wspominała ambasadoressa USA przy NATO, nazywając to „zamrożeniem konfliktu”. To nie byłby precedens, bo takie „zamrożone konflikty” funkcjonują od dziesiątków lat; w Korei, wokół Tajwanu, czy na Cyprze, więc dlaczego nie na Ukrainie? Na Ukrainie konflikt też mógłby zostać „zamrożony” – ale co by to konkretnie oznaczało? Jak pamiętamy, napomknięcie o „możliwej możliwości” zamrożenia konfliktu na Ukrainie bardzo zdenerwowało prezydenta Zełeńskiego. Nic dziwnego, bo mówiąc wprost, oznaczałoby ono przyjęcie do wiadomości częściowego rozbioru Ukrainy de facto. To zapewne ma na myśli amerykański Instytut Studiów Nad Wojną, wskazując, że działałoby ono „na korzyść Rosji”. To oczywiście prawda, ale alternatywą jest kontynuowanie wojny, a nawet jej prawdopodobna eskalacja, bo co by się stało, gdyby z pomocą USA i NATO Ukraina chciałaby odzyskać terytoria wcielone przez Kreml do Federacji Rosyjskiej? Obawiam się, że wtedy nikt nie byłby w stanie zagwarantować, że sytuacja nie wymknie się spod kontroli.

Tymczasem – jak szczerze oświadczył podczas swej pielgrzymki do Kijowa amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin, celem USA w tej wojnie jest tylko „osłabienie Rosji”, a nie wywołanie atomowej apokalipsy. Wszystko zatem zależy od tego, czy amerykańskie kręgi decyzyjne doszły do wniosku, iż Rosja została już „osłabiona” do tego stopnia, ze USA nie muszą się martwić, jak też może się zachować, gdy one przystąpią do ostatecznego rozwiązywania kwestii chińskiej, czy za pośrednictwem Ukraińców jeszcze trochę ją „osłabić”?

Ale to jest tylko jeden, chociaż bardzo ważny aspekt sprawy. Drugą kwestią, z którą należy się liczyć, to okoliczność, że podjęta przez państwa NATO seria sankcji przeciwko Rosji uderzyła i uderza rykoszetem w nie same, powodując coraz większe perturbacje gospodarcze, które prawdopodobnie doprowadzą tam do recesji ze wszystkimi jej skutkami, również społecznymi i politycznymi. Wprawdzie pilotażowy program wzięcia „suwerenów” za mordę pod pretekstem epidemii wykazał swoją skuteczność, ale ma też wiele plusów ujemnych, ale nigdy nie wiadomo, co może okazać się detonatorem społecznego wybuchu, którego nie będzie można już opanować przy pomocy telewizyjnych makabresek.

Wprawdzie przy współczesnych narzędziach totalnej inwigilacji i kontroli politycy teoretycznie nie muszą obawiać się „suwerenów”, ale problem polega na tym, że oni też gryzą się miedzy sobą o dostęp do tych narzędzi demokratycznej władzy, więc w tej sytuacji dla nikogo nie jest bezpiecznie.

Wreszcie po trzecie, wiodące państwa Europy Zachodniej, przede wszystkim Niemcy, podobnie jak Francja, wcale nie są zadowolone z tego, że pod pretekstem wojny na Ukrainie USA mocno również je schwyciły za twarz. Wprawdzie profilaktyczne „rozszczelnienie” bałtyckich gazociągów ograniczyło im swobodę manewru, ale warto przypomnieć, że Niemcy nie kupiły gazu od USA, tylko od Arabii Saudyjskiej, która w dodatku pozostała głucha na perswazje prezydenta Bidena, by nie ograniczała wydobycia ropy.

Tymczasem „współpraca transatlantycka” jest dla Ameryki wartością cenną, czemu dał wyraz ambasador Mark Brzeziński, kiedy nasi dygnitarze molestowali go w sprawie „dążenia” do reparacji od Niemiec. Jak pamiętamy, jego odpowiedź na te suplikacje była wprawdzie bardzo długa, ale wymijająca. Biorąc to wszystko pod uwagę, pomysł jakiegoś zakończenia wojny z Rosją do ostatniego Ukraińca nie jest wcale taki bezzasadny.

Toteż niedawno, ku pewnemu zdziwieniu, a nawet konsternacji naszych wzorowych ormowców, doszło do bezpośredniej rozmowy telefonicznej między sekretarzem obrony USA Lloydem Austinem, a rosyjskim ministrem obrony Sergiuszem Szojgu. Niby chodziło tylko aby – jak w anegdocie umawiały się dwie pluskwy – „pozostać w kontakcie”, ale nie jest wykluczone, że rozmowa mogła dotyczyć wytyczenia linii demarkacyjnej, według której konflikt na Ukrainie zostanie „zamrożony”. Wprawdzie Rosja z jednej strony systematycznie dewastuje Ukrainę, osłabiając w ten sposób jej zdolności do prowadzenia długotrwałej wojny nawet przy pełnej pomocy NATO, ale jednocześnie sam Szojgu osobiście rozkazał rosyjskim wojskom wycofanie się z Chersonia na lewy brzeg Dniepru. Czyżby to właśnie uzgodnili obydwaj panowie podczas rozmowy telefonicznej? Na taką możliwość wskazywałyby naciski na prezydenta Zełeńskiego, by wykazał więcej skwapliwości do rozpoczęcia negocjacji z Rosją. On oczywiście boi się tego, jak ognia, bo jeśli rzeczywiście doszłoby do „zamrożenia konfliktu”, to prędzej czy później na Ukrainie ktoś postawi pytanie, po co w takim razie urządzony był ten cały „Majdan” i co właściwie takiego powiedział Putinowi Biden podczas rozmów w czerwcu i lipcu ubiegłego roku, że Putin 24 lutego „wkroczył”? Odpowiedź na takie pytanie może być bardzo trudna w sytuacji częściowego rozbioru kraju, jego dewastacji oraz strat w ludziach, zarówno wojennych, jak i migracyjnych.

Ale chociaż boi się tego, jak ognia, to przecież w negocjacjach może tylko prężyć amerykańskie muskuły, więc jeśli USA będą chciały zakończyć tę wojnę, to on nie będzie miał nic do gadania, ponieważ bez amerykańskiej pomocy żadna kontynuacja nie będzie możliwa. Czy Amerykanie wtedy go jakoś ochronią, zgodnie ze wskazówką z „Towarzysza Szmaciaka”, że „czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno”, czy też pozostawią go na pastwę jakichś rezunów i to wcale nie rosyjskich – tego nie wie na pewno ani on, ani tym bardziej – my.

Skoro tedy tak go naciskają, by wykazał większą skwapliwość do rozpoczęcia negocjacji, to chyba w końcu da się namówić, zwłaszcza, gdy usłyszy propozycję nie do odrzucenia.

Taki jest bowiem los tych, którzy nieopatrznie dają się wciągać między ostrza potężnych szermierzy, a konkretnie – w maszynkę do mięsa. To prezydent Obama za 5 mld dolarów w 2013 roku zainicjował Majdan, a prezydent Biden musi jakoś tę sprawę zakończyć, przynajmniej prowizorycznie, a doświadczenie pokazuje, że prowizorki, również w postaci „zamrożenia konfliktu” bywają bardzo trwałe.

Z polskiego punktu widzenia taki finał nie byłby zły, bo za wschodnią granicą mielibyśmy Ukrainę dyszącą nienawiścią do Rosji i to bez żadnej zachęty z naszej strony – ale trwale niezdolną do wybicia się na pozycję mocarstwową, nawet w skali regionalnej. Ciekawe, z jakiego klucza ćwierkaliby wtedy samozwańczy demaskatorzy ruskich agentów, od których wprawdzie się roi – ale podobno tylko w Sejmie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Niepodległość – a co z wolnością?

Niepodległość – a co z wolnością?

Stanisław Michalkiewicz  http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5285 19 XI 2022

Minęła 104 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Uroczystości było co niemiara, co jest posunięciem ze wszech miar słusznym w sytuacji, gdy niepodległości jest jakby coraz mniej. Słowem – przerost formy nad treścią – jak to u nas. Ale ja nie o tym, chociaż chciałbym odnotować jeden incydent i jedną opinię. Jeśli chodzi o incydent, to mam na myśli zatrzymanie i zakucie w kajdany przez policję pana Jacka Międlara [to ksiądz. Może nie nauczyli go w po-soborowym seminarium, że sakrament kapłaństwa przyjmuje się na wieczność, nie zaś do chwili zdjęcia sutanny MD] , tylko za to, że wybierał się na Marsz Niepodległości we Wrocławiu. Podobno rozkaz policji wydał Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Jeśli to prawda, to świadczyłoby to o parcelacji państwa nie tylko między gangi polityczne, ale również zwyczajne, na przykład – utrzymujące się ze składania donosów. Jedni napadają na TIR-y, inni okradają staruszki metodą „na wnuczka”, a inni z kolei tropią rasistów, antysemitników, ksenofobów i homofobów. Okazuje się, że z tego też można żyć, a jeśli można, to czemu sobie nie żyć?

Niejasne jest tylko, od kiedy policja ma obowiązek słuchania rozkazów tych społecznych rewidentów naszych cnót. Inna sprawa, że skoro nawet w niezawisłych sądach niezawiśli sędziowie zagryzają się nawzajem, to trudno się dziwić policjantom, że na wszelki wypadek słuchają się każdego, a w razie czego potem najwyżej się wytłumaczą, że wszystko było w jak najlepszym porządku, bo prawo nie zostało złamane. A wiadomo, że nie ma nic gorszego, jak złamane prawo; no może jeszcze złamane serce, albo jakiś inny narząd – ale prawo oczywiście d’abord. Jak to u nas, wszystko oczywiście zakończyło się wesołym oberkiem; pan Międlar został rozkuty i wypuszczony na tak zwaną wolność, którą będzie się cieszył oczywiście do czasu, to znaczy – dopóki wiadomy Ośrodek nie będzie znowu musiał zarobić na bułeczkę i masełko.

Tyle o incydencie, a teraz – opinia. Oto na Marszu Niepodległości pojawił się poseł Grzegorz Braun z transparentem „Stop ukrainizacji Polski!”. Z tej okazji pobożny, a nawet „poświęcony” – chociaż nie bardzo wiadomo – czemu – portal „Fronda” pryncypialnie go skrytykował, że „jątrzy” i „dzieli”. Rzeczywiście – kto to widział, żeby przeciwdziałać ukrainizacji Polski? To myślozbrodnia, której każdy szczery Polak powinien wystrzegać się jak ognia, a wszystkie swoje siły kierować na jak najszybszą ukrainizację Polski, której obraz tak pięknie nakreślił w swoim przemówieniu na 3 maja pan prezydent Andrzej Duda. Jak jest rozkaz, że Polska nie tylko ma być zukrainizowana, ale w ogóle – zostać „sługą narodu ukraińskiego” – to nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi.

Tamże we Frondzie pan Robert Bąkiewicz odkrył, że Grzegorz Braun i Janusz Korwin-Mikke „szkodzą polskiej polityce”. To oczywista oczywistość. Gdyby tak słuchali się Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, to nie tylko żadnej polskiej polityce by nie szkodzili, ale jeszcze – kto wie? – mogliby liczyć na wsparcie ze strony rozlicznych spółek Skarbu Państwa, bo jużci – kogóż wynagradzać w tych zepsutych czasach jak nie osoby wspierające polską politykę? To jest najwyższy nakaz patriotyzmu, bo okazuje się, że od agentów – i to nie tylko Putina – aż się u nas roi i pan prof. Cenckiewicz właśnie odkrył, że agentem wywiadu, chociaż tylko hiszpańskiego, był nawet sam pan red. Adam Michnik. Ładny interes, chociaż z drugiej strony potwierdza to moją ulubioną teorię spiskową, że w Polsce nie można być skutecznym politykiem, nie będąc niczyim agentem. To nawet dobre kryterium, bo od razu widać; jak polityk skuteczny, to agent, a jak nieskuteczny, to poczciwina.

Tymczasem w dniach 12 i 13 listopada odbywa się w Warszawie Konferencja Wolnościowa, w której też miałem wziąć udział, ale nieszczęśliwy wypadek przykuł mnie do łóżka, więc tylko sobie oglądam z bezpiecznej odległości. Może to i lepiej, bo na tę konferencję zapowiedział się poseł Braun i Janusz Korwin-Mikke, więc nie wiadomo, czy w tej sytuacji, na rozkaz wiadomego Ośrodka policja wszystkich uczestników nie wyaresztuje. Ja z nogą w gipsie aż po pachwinę daleko bym nie uciekł, więc areszt miałbym jak w banku, może nawet na tym samym „dołku” Komendy przy ul. Malczewskiego, gdzie, jako „wróg ludu”, trafiłem w stanie wojennym. Wprawdzie co ma wisieć – nie utonie – ale tym razem udało mi się wymigać, toteż z bezpiecznej odległości mogę sobie pozwolić na kilka uwag ogólnych.

Bardzo dobrze, że taka Konferencja została zorganizowana. Po pierwsze dlatego, że Stwórca Wszechświata nadał człowiekowi wolną wolę, to znaczy – obdarzył go zdolnością do świadomego wybierania, którą nazywamy wolnością. Nie wszyscy chcą przyjąć to do wiadomości i wprowadzają kategorię „wolności prawdziwej”, która – jak to zauważył Sławomir Mrożek – pojawia się tam, gdzie nie ma wolności zwyczajnej.

Stąd dla wolności płyną rozmaite zagrożenia. U nas obecnie wszyscy ludzie miłujący pokój, a zwłaszcza prawdę, wskazują na Putina, który jest jednym z imion Szatana, ale przecież gołym okiem widać, że znacznie większe zagrożenie dla niepodległości naszej ojczyzny i jej suwerenności płynie z Unii Europejskiej. Niemcy, wykorzystując jej instytucje, próbują przełamać resztki naszego oporu przed ostatecznym „pogłębieniem integracji”, czyli wepchnięciem nas do IV Rzeszy.

Ostatnio zauważył to nawet Naczelnik Państwa. Szkoda, że tak późno, bo gdyby wcześniej był bardziej spostrzegawczy, a mniej w sobie zadufany, to może by nie stręczył Polakom Anschlussu w roku 2003, nie optowałby za ratyfikacją traktatu lizbońskiego w roku 2008, ani nie forsowałby całkiem niedawno ratyfikacji ustawy o zasobach własnych UE. Więc jak to jest z Jarosławem Kaczyńskim; szkodzi polskiej polityce, czy nie? Ale nie jest to bynajmniej koniec listy zagrożeń.

Poważnym zagrożeniem dla wolności jest postępująca etatyzacja i biurokratyzacja, która na podobieństwo raka, niszczy wszelkie organiczne więzi społeczne i skutecznie blokuje narodowy potencjał gospodarczy. Kolejne zagrożenie płynie ze strony obłędnych, doktrynerskich ideologii, które cwaniacy, albo też wariaci w sensie medycznym z poświeceniem godnym lepszej sprawy usiłują narzucać całym nieszczęsnym narodom, posługują się piekielną triadą: państwowym monopolem edukacyjnym, mediami i przemysłem rozrywkowym.

Wreszcie kolejne zagrożenie dla wolności płynie ze strony totalnej inwigilacji, która dziś osiąga takie rozmiary, że aż wzbudza podejrzenia, czy w ogóle istnieje jeszcze jakaś spontaniczność i prywatność. Tym bardziej trzeba wolności bronić, bo jak ją stracimy, to cóż nam jeszcze zostanie? Jak śpiewał Jacek Kaczmarski: „O bracia wilcy brońcie się, nim wszyscy wyginiecie!

Więcej uroczystości – mniej niepodległości

Więcej uroczystości – mniej niepodległości

Stanisław Michalkiewicz  http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5284 17 listopada 2022

11 listopada przypada święto odzyskania przez Polskę niepodległości. Ustanowione zostało akurat tego dnia, by w ten również sposób umocnić kult Józefa Piłsudskiego, na którym sanacja fundowała sobie moralną legitymację władzy, podobnie jak PZPR na granicy na Odrze i Nysie. Tak naprawdę bowiem 11 listopada w Polsce nie wydarzyło się nic ważnego, jeśli chodzi o niepodległość państwa.

Niepodległość Polski została proklamowana 7 października 1918 roku przez Radę Regencyjną, która za podstawę tej proklamacji przyjęła 13 punkt listy amerykańskich celów wojennych, mówiący o niepodległej Polsce z dostępem do morza i gospodarką regulowaną traktatami. Józef Piłsudski, przyjmując z rąk Rady Regencyjnej władzę nad wojskiem. Musiał chyba uznawać jej władzę, podobnie, gdy kilka dni później przejmował z rąk tejże Rady, która następnie się rozwiązała, pełnię władzy nad państwem, jako jego Naczelnik. Skoro przekazała mu władzę nad państwem, to znaczy, że państwo, czyli różne jego agendy, albo były już zorganizowane, albo znajdowały się w trakcie organizacji. Można tedy powiedzieć, że 10 listopada Józef Piłsudski przyjechał na gotowe. Ale mniejsza o to, chociaż szkoda, że wśród tylu uroczystości żadna chyba nie była poświęcona Radzie Regencyjnej, której uczestnicy, podobnie jak ich zasługi, są niemal zapomniane.

Więc uroczystości jest bez liku, bo każdy na rok przed wyborami, chce pokazać jakim to jest szermierzem niepodległości. Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński z tej okazji odgrzał nawet miesięcznicę smoleńską, chociaż przezornie wolał przemawiać pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego, a nie pod pomnikiem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, chociaż jego kult, a nawet zdolności profetyczne, wprawdzie jeszcze nie dorównują rozmachowi kultu Józefa Piłsudskiego, ale parzcież jesteśmy dopiero na początku drogi. W swoim przemówieniu Naczelnik Państwa dał do zrozumienia, że niepodległość Polski znajduje się dzisiaj w delikatnym momencie.

To akurat prawda, ale jeśli już tak szczerze o tej niepodległości rozmawiamy, to warto przypomnieć, że do tej delikatności Jarosław Kaczyński przyłożył rękę i to nie raz. Zresztą nie on jeden, bo również Donald Tusk, również Aleksander Kwaśniewski, którego uważam za prawdziwe nieszczęście dla Polski, podobnie jak Leszek Miller, a nawet niektórzy przedstawiciele przewielebnego duchowieństwa, figurujący w kartotekach Służby Bezpieczeństwa. W referendum akcesyjnym w czerwcu 2003 roku wszyscy oni, ponad podziałami, zgodnie stręczyli Polsce Anschluss, podobnie jak wcześniej – „plan Balcerowicza”, wobec którego – podobnie jak wobec Anschlussu – „nie było alternatywy”. Tymczasem w roku 2003 mijało 10 lat od wejścia w życie traktatu z Maastricht, który w sposób zasadniczy zmieniał formułę funkcjonowania Wspólnot Europejskich – bo Unia, jaklo odrębny podmiot prawa międzynarodowego, powstała dopiero 1 grudnia 2009 roku, po ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Traktat z Maastricht odchodził od formuły konfederacji, czyli związku państw, czyli „Europy Ojczyzn”, ku formule federacji, czyli państwa związkowego, a więc Rzeszy, której państwa członkowskie będą częściami składowymi. A czy część składowa jakiegokolwiek państwa jest niepodległa? To wykluczone, ponieważ podlega władzom tego państwa, właśnie jako jego część składowa. Przypuszczenie, że Jarosław Kaczyński, Donald Tusk, Leszek Miller, czy Aleksander Kwaśniewski w roku 2003 mogli o tym nie wiedzieć, byłoby niegrzeczne. A skoro wiedzieli, to dlaczego stręczyli?

Dlatego, że po II wojnie światowej Europa, wskutek dwóch wielkich wojen w XX wieku, które można potraktować również jako europejskie wojny domowe, utraciła znaczenie polityczne. Ilustracją tej degradacji był porządek jałtański, którego gwarantem z jednej strony były Stany Zjednoczone, a z drugiej – Związek Sowiecki, z którym prezydent Roosevelt zamierzał dzielić władzę nad światem, po tym, jak przyłożył rękę do likwidowania Imperium Brytyjskiego, by USA zajęły jego miejsce.

Francja i odtworzona w roku 1949 RFN uznały, że w tych warunkach walka o hegemonię w Europie nie ma najmniejszego sensu i że lepiej wkroczyć na drogę pokojowego „jednoczenia Europy” to znaczy – rozpocząć przekupywanie biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne kraje europejskie i w ten sposób, po długim marszu, odzyskać pozycję równorzędną, albo przynajmniej zbliżoną do USA. Ta metoda okazała się strzałem w dziesiątkę, bo biurokratyczne gangi aż przebierały nogami, by ktoś zaczął je przekupywać i dzięki temu 1 maja 2004 roku Anschluss objął państwa Europy Środkowej, oczywiście po uprzednim zlikwidowaniu Jugosławii w ramach wysadzania w powietrze Heksagonalne, które mogłoby stanowić przeszkodę z budowie europejskiego imperium.

Potem nastąpiły dalsze kroki na drodze „pogłębiania integracji”, przede wszystkim w postaci traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce, podobnie jak innym państwom członkowskim – z wyjątkiem Republiki Federalnej Niemiec – ogromny kawał suwerenności, poddając je władzy instytucji Unii Europejskiej. Warto przypomnieć, że za ustawą z 1 kwietnia 2008 roku, upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego do ratyfikowania tego traktatu, głosował – z pewnymi wyjątkami – zarówno obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm z Jarosławem Kaczyńskim, jak i obóz zdrady i zaprzaństwa z Donaldem Tuskiem. Jarosław Kaczyński, zapytany o to na niedawnym spotkaniu w Nysie, powiedział, że gdyby tego traktatu nie ratyfikował obóz patriotyczny, to ratyfikowałby go obóz zdrady i zaprzaństwa. Słowem – jeśli Polskę pozbawiają niepodległości zdrajcy, to oczywiście fatalnie, bo oni robią to byle jak, podczas gdy obóz patriotyczny robi wprawdzie to samo – ale po Bożemu.

Tymczasem traktat lizboński, a szczególnie ustanowiona w nim zasada lojalnej współpracy, stworzyła możliwość systematycznego wypłukiwania suwerenności z państw członkowskich, bo zgodnie z nią, każde nich musi powstrzymać się przed każdym działaniem, które mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Wystarczy tedy, by Komisja Europejska, czy TSUE napisały, że celem Unii Europejskiej jest „praworządność”, czyli m.in. napuszczanie jednych niezawisłych sędziów na drugich, albo zapewnienie dobrostanu sodomczykom, a już na podstawie tego pozoru legalności można stosować wobec niepokornych bantustanów szantaż finansowy, który miedzy innymi Polskę ma skłonić do subordynacji. Jakby tego było mało, to całkiem niedawno Jarosław Kaczyński osobiście przyłożył rękę do dalszego „pogłębiania integracji”, przy pomocy Lewicy przeforsowując w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, wyposażającej Komisję Europejską w prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii i nakładania „unijnych” podatków.

Przypominam to wszystko, bo Jarosław Kaczyński w swoim przemówieniu namawiał Polaków, by w tej sytuacji skupili się wokół rządu, którego on jest akuszerem.

No dobrze – ale co właściwie rząd „dobrej zmiany” zamierza z tym fantem zrobić? Tego już nam Naczelnik Państwa nie powiedział, bo widocznie sam nie wie, czy po zapędzeniu się w kozi róg jest jeszcze jakaś droga odwrotu.

To Putin destabilizuje Polskę…

Putin destabilizuje Polskę

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  15 listopada 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5283

Na Ukrainie Putinowi idzie, jak z kamienia, a szczerze mówiąc – nie idzie mu wcale, z czego szef ukraińskiej razwiedki wnioskuje, a nasze niezależne media posłusznie powtarzają, że nie doczeka on końca wojny. Wszystko to być może, zwłaszcza gdy wojna przeciągnie się na lata – tylko czy z Ukrainy jeszcze coś wtedy zostanie?

Jak widzimy, wszystko ma swoje plusy dodatnie i ujemne, bo jakże tu się nie cieszyć, że Putin nie doczeka końca wojny, ale z drugiej strony… Najwyraźniej takie myśli muszą docierać również do głowy pana ministra Błaszczaka, który właśnie ogłosił kolejne strategiczne posunięcie – że mianowicie postawi płot wzdłuż granicy z Obwodem Królewieckim. Ale i ten pomysł, chociaż oczywiście znakomity, ma swoją ciemną stronę. Chodzi o to, że – jak donoszą wojskowi specjaliści – Obwód Królewiecki praktycznie został pozbawiony wojska, a to, które tam jest, to niedobitki wylizujące rany zadane im na Ukrainie. W tej sytuacji nasza niezwyciężona armia mogłaby zająć ten Obwód z marszu, co z pewnością przyczyniłoby się do dalszego pognębienia Putina. Czy jednak postawienie płotu na granicy nie utrudni marszu na Kaliningrad? Co na to pan generał Skrzypczak, albo pan generał Polko, którzy sprawy wojskowe mają w małych paluszkach? Pan minister Błaszczak jest cywilem, a cywile – wiadomo: często popadają w uniesienie, podczas gdy generałowie w nic takiego nie popadają, a jeżeli już – to w tak zwany „szał bojowy”.

Czy jednak szał bojowy właściwy jest tylko osobom wojskowym? Przecież pan minister Błaszczak, chociaż cywil, od pewnego czasu sprawia wrażenie, jakby też pozostawał pod wpływem szału bojowego. Przyjmuje to postać zakupów broni, co jest oczywiście korzystne, chociaż z drugiej strony rodzi pytania, skąd nasz nieszczęśliwy kraj weźmie na to pieniądze? Zgodnie z ustawą o obronie Ojczyzny mają się one brać ze sprzedaży obligacji emitowanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego. Żeby jednak były one kupowane przez lichwiarską międzynarodówkę, muszą być coraz wyżej oprocentowane; 9 procent i więcej, bo przecież nikt w tej sprawie nie powiedział ostatniego słowa. Z pozoru wydawałoby się to trochę ryzykowne, zwłaszcza gdy sobie pomyślimy, że te obligacje trzeba będzie wykupić i zapłacić te procenty, ale w tym bojowym szale jest metoda.

Rzecz w tym, że takiego zadłużonego kraju nikomu nie opłaci się najeżdżać ani okupować, bo czyż wtedy lichwiarska międzynarodówka nie skierowałaby swoich roszczeń do okupanta? Skoro my to wiemy, to tym bardziej musi to wiedzieć zimny ruski czekista Putin, więc z bezsilnej złości obgryza palce, od czego może mu się tam wdać gangrena, no a wtedy informacje szefa ukraińskiej razwiedki mogą okazać się prorocze.

Toteż Putin już nie zajmuje jakichś nowych ukraińskich terytoriów, tylko bombardiruje Ukrainę balistycznymi kartaczami, tym razem nie celując już specjalnie w przedszkola i żłobki, tylko w infrastrukturę energetyczną, a powiadają, że wkrótce również w kolejową. Ponieważ NATO jest zdeterminowane osłabiać Rosję do ostatniego Ukraińca, to w tym szaleństwie Putina też może być metoda. Gdyby tak okupował Ukrainę, to on musiałby ją odbudowywać z gruzów, a jeśli przezornie się przed okupacją powstrzyma, to nie ma rady; Ukrainę będą musiały podnosić z gruzów państwa NATO, co z pewnością ekonomicznie je wycieńczy i w ten sposób Rosja będzie mogła przywrócić stan chwiejnej równowagi. Nie ma co, nieźle to sobie zimny ruski czekista wykombinował i chyba zaczyna sobie to uświadamiać nawet pan premier Morawiecki, bo pojawiły się fałszywe pogłoski, że ukraińscy uchodźcy przestaną dostawać socjal, tylko będą musieli na siebie zarabiać.

Ale na tym nie koniec chytrości zimnego ruskiego czekisty. Chociaż na Ukrainie idzie mu jak z kamienia, to uknuty przezeń plan destabilizacji Polski rozwija się w tempie zaiste stachanowskim. Jak wiadomo, w Sejmie aż się roi od ruskich agentów, których zainstalował tam Putin, kupując od pana Marka Falenty materiały z afery podsłuchowej. Tak w każdym razie uważał pan generał Dukaczewski, który, jako szef starych kiejkutów, coś tam przecież musi wiedzieć. Ale pan generał Dukaczewski tak uważał, bo „mały świadek koronny” powiedział, iż pan Falenta materiały podsłuchowe sprzedał. Tymczasem pan Falenta właśnie „przerwał milczenie”, oznajmiając, że on nic nikomu nie sprzedawał, a wspomniane materiały pozyskał, korzystając z pomocy pierwszorzędnych fachowców z ABW i że stało się to za wiedzą i zgodą Naczelnika Państwa, a nawet pana Andrzeja Dudy, który potem został prezydentem naszego bantustanu.

Zawsze coś takiego podejrzewałem, ale naiwnie myślałem, że pierwszorzędnych fachowców nasłali Amerykanie. Tymczasem po co mieliby to robić w sytuacji, gdy zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, CIA ma w Polsce na swoje usługi bezpieczniaków, którzy się do niej przewerbowali jeszcze w ramach transformacji ustrojowej w zamian za gwarancje zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych i zachowania wszystkiego, co sobie jeszcze za komuny, a i potem też, nakradli? Zatem powoli zbliżamy się do wyjaśnienia mechanizmu podmianki na pozycji lidera politycznej sceny w roku 2015, natomiast największymi smakowitościami, prawdziwym mięchem, będziemy mogli delektować się już wkrótce. Właśnie pan premier Morawiecki oznajmił, że w ciągu dwóch tygodni ma być gotowa ustawa w sprawie sejmowej komisji śledczej. Tymczasem pan Falenta, indagowany przez ciekawskich oświadczył, że wyjaśnienie sprawy 600 tys. euro łapówki, o której wzięcie „mały świadek koronny” posądził pana Michała Tuska, zachowuje sobie właśnie na komisję śledczą.

Co tu ukrywać; kampania do przyszłorocznych wyborów może rozpocząć się jeszcze przed Bożym Narodzeniem, a chociaż będziemy oszczędzać energię elektryczną i w ogóle, to czyż nie rozgrzeje nas to wszystko, czego się przy tej okazji nasłuchamy? A destabilizacja będzie w związku z tym postępować, aż miło tym bardziej, że nawet w obozie „dobrej zmiany” właśnie obserwujemy zwiastuny nadchodzącej burzy. Oto pan premier Morawiecki, najwyraźniej zniecierpliwiony sypaniem mu piasku w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów przez pana ministra Ziobrę, postanowił napuścić na niego pana Mariana Banasia, który w nieukrywaną przyjemnością odsłoni wszystkie wstydliwe zakątki Funduszu Sprawiedliwości. Jak wy mi tak, to ja wam tak – ale przecież pan minister Ziobro, chociaż może tak wygląda, to też nie jest dzieckiem i w odwecie może pana premiera Morawieckiego też przyprawić o bóle głowy, bo – jak powiada zimny ruski czekista Putin, co to właśnie destabilizuje Polskę – nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Pokuta Księcia-Małżonka

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  9 listopada 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5278

Kto by pomyślał, że zdobędzie się na takie zuchwalstwo? Gdyby to był Putin, to co innego. Wiadomo, że Putin zdolny jest do wszystkiego, więc również do tego, by odbyć podróż pokutną do Kijowa. Ale Książę-Małżonek? – i to zaraz po tym, jak przez ekspertów z rządowej telewizji został urzędowo uznany za ruskiego agenta? Co prawda przyczyną tej nominacji było podziękowanie, jakie lekkomyślnie złożył Stanom Zjednoczonym po pomyślnych eksplozjach, dzięki którym nieznani sprawcy „rozszczelnili” bałtyckie gazociągi Nord Stream 1 i Nord Stream 2, ale wplatało się to w ruską „narrrację”, a w związku z tym pośrednio uderzało w Ukrainę.

Wprawdzie Amerykanie pobłażliwie uznali wypowiedź Księcia-Małżonka tylko za niefortunną, ale co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie. Amerykanie mogą sobie patrzeć na Księcia-Małżonka z pobłażaniem, ale u nas takie świętokradztwo płazem ujść nie może. Toteż nie tylko obóz dobrej zmiany obsmarował Księcia-Małżonka w telewizji, nakręcając specjalny film, w którym wielokrotnie został on zdemaskowany, jako ruski agent, ale również obóz zdrady i zaprzaństwa nakazał mu złożyć samokrytykę, a jeśli nawet nie, to zgodnie z zaleceniami orwellowskiego Ministerstwa Prawdy – zatrzeć haniebne podziękowanie w sieci. Książę posłusznie zatarł, ale niestety pozostał ślad po zatarciu, niczym u cesarza Klaudiusza, który kiedyś zatarł pewnemu obywatelowi naganę cenzorską.

Że obóz dobrej zmiany skorzystał z okazji, by Księcia-Małżonka natychmiast pryncypialnie zdemaskować, to nic dziwnego. Losy jego rządu wiszą bowiem na cienkiej nitce amerykańskiego poparcia, bez którego zostałby on w jednej chwili zdmuchnięty, jak gromnica, więc nawet ostatni ciura wie, że trzeba spełniać wszystkie życzenia Naszego Najważniejszego i chyba nawet Naszego Jedynego Sojusznika, nawet życzenia niewyrażone, bo w przeciwnym razie Nasz Jedyny Sojusznik może upodobać sobie w Rafału Trzaskowskim, który nie tylko jeszcze w maju dogadał się z amerykańskimi Żydami i to takimi, których żaden amerykański prezydent zlekceważyć się nie ośmieli, ale w dodatku podlizuje się sodomczykom i kobietom, które nie tylko za darmo, to znaczy – na koszt państwa – ale nawet własnoręcznie by powyskrobywał, więc dla tamtejszej Partii Komuni… to znaczy, pardon; jakiej tam znowu Komunistycznej, kiedy to przecież Partia Demokratyczna? – jest lepszym kandydatem na jasnego idola naszego bantustanu, niż starzejący się i popadający w coraz to gorsze, sprośne błędy Niebu obrzydłe, a w każdym razie obrzydłe Panu Naszemu z Waszyngtonu Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński.

Skoro nawet my to wiemy, to Naczelnik wie to jeszcze lepiej i uwija się jak w ukropie, żeby Naszemu Najważniejszemu, a może nawet Naszemu Jedynemu Sojusznikowi dogodzić. Stąd właśnie wszystkie niezależne media, futrowane przez strategiczne spółki Skarbu Państwa, dzięki czemu ceny paliw płynnych są u nas już wyższe, niż w Niemczech, zajęły takie pryncypialne stanowisko w sprawie demaskowania Księcia-Małżonka.

W tej sytuacji Księciu-Małżonku nie wystarczyła już pozycja Księcia-Małżonka, więc wpadł na pomysł, by w ramach politycznej terapii, odbyć pielgrzymkę ekspiacyjną do Kijowa, do którego pielgrzymują pielgrzymi z całego świata, a jeśli nawet nie z całego, to w każdym razie z tej jego części, która w ten czy inny sposób jest uzależniona od USA. Tedy do Kijowa pielgrzymował nie tylko Naczelnik Państwa, ale i prezydent Duda, nie tylko niemiecki kanclerz, ale i amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin, który przy okazji wyjaśnił, że celem tej wojny jest „osłabienie Rosji”, a w takim razie Ukraińcy mają z nią tyle wspólnego, że zostali wkręceni w maszynkę do mięsa, jak nie przymierzając Polska w 1939 roku. Pojechał tam także Jego Eminencja Konrad kardynał Krajewski, za pośrednictwem którego papież Franciszek okazał kiedyś serce „transseksualnym prostytutkom” z Ameryki Południowej. Ponieważ papież Franciszek wcześniej dopuścił się myślozbrodni przeciwko Panu Naszemu z Waszyngtonu, którą nieubłaganym palcem wytknął mu pan redaktor Tomasz Terlikowski, to pielgrzymka Jego Eminencji miała, przynajmniej częściowo, charakter pokutny. Toteż strona ukraińska zadbała o to, by pokuta Eminencji wypadła, jak się należy i kiedy już się roztasował, to zaraz usłyszał strzały, co skłoniło go do szybkiego wycofania się na z góry upatrzone pozycje.

O ile jednak dla odbycia pokuty, zresztą – powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – zastępczej, wystarczyły odgłosy strzałów, to w przypadku Księcia-Małżonka trzeba było obmyślić pokutę poważniejszą. Toteż kiedy tylko dotarł do Kijowa z przebłagalnymi darami i znalazł się w hotelu, to natychmiast rozległ się alarm lotniczy. Księciu-Małżonku wyjaśniono, że „tu fałszywych alarmów nie ma”, w związku z czym polecono mu udać się do schronu, co uczynił skwapliwie, ale godnie – jak przystało na Księcia-Małżonka, co to się kulom nie kłaniał, jak w swoim czasie inny jasny idol w osobie generała Karola „Waltera” Świerczewskiego. Jak pamiętamy, podobny incydent heroiczny był udziałem pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który po pełnym proroczych wizji przemówieniu w Tbilisi, udał się w rejon walk, gdzie jednak usłyszał tylko, jak ktoś „strzela strzałami”. Tak właśnie wyraził się na wiecu w Lublinie w marcu 1968 roku pewien Syryjczyk, wyjaśniając, że interwencja ZOMO wobec studentów była łagodna, bo w Syrii, to „strzelali strzałami”. Okazuje się, że tradycję gościnnych Gruzinów przejęli serdeczni Ukraińcy, więc skoro wojna, jaką USA toczą tam z Rosją do ostatniego Ukraińca przechodzi w stan przewlekły, to w tej sytuacji każdy ma szansę wyleczyć się politycznie.

Mam na myśli szczególnie Donalda Tuska, którego obóz „dobrej zmiany” najwyraźniej podprowadza do sytuacji, w jakiej znalazł się jeden z bohaterów nieśmiertelnego poematu „Towarzysz Szmaciak”. Chodzi o byłego sekretarza partii Wardęgę, co to „samego jeszcze znał Stalina”. Miał on z żoną Sabiną o pierwszorzędnych korzeniach syna Aleksa, który – podobnie jak pan redaktor Michnik – miał „mózgowe zwoje” wskutek czego zaczął gęgać, a potem wdał się w „antypaństwową aferę”. „Szmaciak śmiał się, widząc jak stary, jak w ukropie, zwija się, by ratować chłopię”, Chociaż tedy wojna przechodzi w stan przewlekły, to jednak periculum in mora, bo właśnie dotarły do nas skrzydlate wieści, jak to prezydent Biden „podniósł głos” na prezydenta Zełeńskiego, kiedy ten, swoim zwyczajem, zaprezentował mu ukraińską postawę roszczeniową. Jeśli tedy prezydent Zełeński się nie utemperuje, to wojna na Ukrainie ze stanu przewlekłego może przejść w fazę „zamrożonego konfliktu”, zwłaszcza gdy jeszcze w wyniku wyborów do Izby Reprezentantów Kongresu w listopadzie w Kongresie większość uzyska Partia Republikańska.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Dumamy w zadumie. „Antysemityzm? Piękna idea!” Czyjej agentury więcej?

Dumamy w zadumie.Antysemityzm? Piękna idea!Czyjej agentury więcej?

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)  •  6 listopada 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5277

W święto Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny, kiedy obowiązuje „refleksja” i „zaduma”, Judenrat „Gazety Wyborczej” najwyraźniej nałożył cenzurę nie tylko na nowe doniesienia i apostazjach, ale nawet o bojkotowaniu przez postępową młodzież lekcji religii. Wprawdzie – jak śpiewali Skaldowie do słów Agnieszki Osieckiej – „Życie jest formą istnienia białka, ale w kominie coś czasem załka”, toteż w takie dni lepiej nie przeciągać struny, bo diabli wiedzą, czym może się to skończyć. Właśnie diabli – bo zarówno apostaci, jak i uczniowie, co to za namową Judenratu bojkotują lekcje religii, mogą powędrować do piekła, gdzie nie tylko przez całą wieczność trzeba będzie słuchać kompozycji „Nergala”, co gorsze jest od śmierci, ale w dodatku przez cały czas będzie bolało. Toteż na tę okoliczność pojawiają się tylko ostrożne, nostalgiczne wspomnienia o tych co „odeszli” – bo słowo: „umarł”, nie jest w mondzie w dobrym tonie, podobnie jak słowo: „Żyd”.

Dni, w których nad światem unosi się „memento mori”, to nie jest czas na przechwalanie się apostazjami, czy bojkotowaniem lekcji religii nawet w sytuacji, gdy Judenrat właśnie ogłosił wojnę o „rząd dusz”. Jedną stroną wojującą jest oczywiście znienawidzony minister Czarnek, ale on przecież nie wojuje z wiatrakami, więc kto stoi po drugiej stronie frontu? Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że jeszcze niedawno rząd dusz w naszym bantustanie niepodzielnie sprawował Michnikuremek, więc pewnie to on stoi po drugiej stronie. W tej sytuacji mielibyśmy do czynienia nie tyle z wojną o rząd dusz, co z podstępną agresją mniejszości narodowej przeciwko narodowi dominującemu. Ja oczywiście wiem, że takie przypuszczenie zatrąca o najgorsze myślozbrodnie, ale z drugiej strony zakładanie, że narodowa mniejszość nie ma żadnych własnych interesów, które mogłaby realizować kosztem drugiej strony, byłoby przejawem jeszcze gorszej myślozbrodni w postaci lekceważącego „antysemityzmu”, więc co szkodzi zaryzykować? Nic nie szkodzi tym bardziej, że na przykład ja zostałem już dawno zdemaskowany i to przez samą panią redaktor Alinę Grabowską, w związku z czym wśród antysemitników mogę uważać się za prawdziwego arystokratę, więc powtórne demaskowanie mnie przez wyrobników Judenratu wcale mi nie imponuje. Zresztą podobnie zachowywał się świętej pamięci mecenas Ryszard Parulski, który z racji narodowych poglądów często był oskarżany o antysemitismus, a wtedy teatralnym gestem rozkładał ręce i mówił:antysemityzm? Piękna idea!Gdyby tedy taka postawa się upowszechniła, to kto wie, jak potoczyłyby się losy wojny o rząd dusz?

Z powodu „zadumy” ucichły nawet potępieńcze swary, przy pomocy których obóz „dobrej zmiany” do spółki z obozem zdrady i zaprzaństwa próbuje przekonać obywateli, jakoby między nimi istniały jakieś trudne do przezwyciężenia antagonizmy. Postawę wyczekującą zajął Donald Tusk, którego rządowa telewizja zaprosiła na debatę z panem premierem Morawieckim. Podobno zaproszenie przyszło w ostatniej chwili, co sztabowi obozu zdrady i zaprzaństwa dostarczyło dobrego pretekstu do odmowy udziału. Toteż zaraz otrąbiono sukces, a pan prof. Domański, który najwyraźniej przeszedł już na jasną stronę Mocy, powiedział nawet, że pan premier Morawiecki bez trudu by Tuska zmiażdżył. Wszystko to oczywiście być może tym bardziej, że nad Donaldem Tuskiem wisi miecz Damoklesa w postaci odprysku afery podsłuchowej, ale gdyby nie to, to i on mógłby postawić premiera Morawieckiego w kłopotliwej sytuacji i to nawet bez przytaczania jakichś argumentów.

Na przykład kiedy Jerzy Clemenceau, późniejszy premier Francji w okresie I wojny światowej, był zamieszany w skandal panamski, jego przeciwnicy na wiecach nie wysuwali przeciwko niemu żadnych oskarżeń, tylko wykrzykiwali: „Yes! Yes! Yes!” – co sprawiło, że Clemenceau nawet rzucił się pod pociąg – na szczęście – nieskutecznie. Tymczasem na premiera Morawieckiego można by wytoczyć działa wielkiego kalibru w postaci kryzysu na rynku węglowym, kryzysu energetycznego, inflacji i amunicję drobniejszego płazu – ale najwyraźniej Donald Tusk też nie chce się wystrzelać za wcześnie, toteż na debatę będziemy musieli poczekać. Nie wiadomo zresztą, czy się doczekamy, bo na dobry porządek Naczelnik Państwa powinien pozbyć się premiera Morawieckiego najpóźniej na wiosnę i zamiast Putina, to jego obciążyć odpowiedzialnością za wszystkie paroksyzmy jakie gnębią naszą biedną Ojczyznę. Widocznie jednak potężne siły, które podczas rekonstrukcji rządu w 2017 roku skłoniły go do spuszczenia pani Szydło na polityczną emeryturę i wyniesienia na stanowisko szefa rządu Mateusza Morawieckiego, nadal mają na niego wpływ, toteż mimo wysiłków Zbigniewa Ziobry, premier może pozostać na stanowisku aż do wyborów – no a potem się zobaczy.

Na razie w rządzie podnoszą się głosy wskazujące na konieczność akomodowania się do żądań Unii Europejskiej w kwestii praworządności, więc widocznie niemiecki szantaż finansowy daje się rządowi „dobrej zmiany” coraz mocniej we znaki, ale wiadomo już, że na praworządności się nie skończy, bo w kolejce czeka Karta Praw Podstawowych, a w niej – zaniedbania Polski w zapewnieniu dobrostanu sodomczykom. A skoro już o praworządności mowa, to właśnie niezawisłe sądy, prawdopodobnie reprezentujące nierządne partie polityczne „Iniuria”, albo „Themis”, wydają wyroki niekorzystne dla obozu „dobrej zmiany”. Sąd Apelacyjny w znanym na całym świecie z niezawisłości i bezstronności gdańskim okręgu sądowym uznał, że sprawa przeprosin, jakich domaga się od Naczelnika Państwa pan Brejza z Platformy Obywatelskiej za sugerowanie, iż był zamieszany w kryminalną „aferę inowrocławską”, może wrócić na wokandę, bo pan Brejza był „pozbawiony możliwości obrony”. Ciekawe, czy i ja będę mógł skorzystać z tego precedensu w sytuacji, gdy niezawisły Sąd Rejonowy dla Warszawy-Żoliborza, gdzie nigdy nie mieszkałem, skazał mnie wyrokiem nakazowym za to, że „działając w ramach z góry powziętego zamiaru”, czyli z winy umyślnej, podałem do wiadomości nazwisko mojej Prześladowczyni, na rzecz której komornik ściągnął ze mnie prawie 190 tys. złotych na podstawie wyroku zaocznego, który został unieważniony, a sprawa wróciła do punktu wyjścia? Skąd niezawisły sąd zaczerpnął pewność co do mojej winy, skoro nie widział mnie na oczy, podobnie, jak pani prokurator, a na policji odmówiłem wyjaśnień – tajemnica to wielka.

Ale w walce o praworządność w Polsce wcale nie chodzi o takie rzeczy, tylko o to, by sędziowie kolaborujący z Volksdeutsche Partei mogli podważać autentyczność sędziów kolaborujących z rządem „dobrej zmiany”, bo o to właśnie chodzi Niemcom, którzy od 2016 roku prowadzą przeciwko Polsce wojnę hybrydową. Putin destabilizuje Polskę za pośrednictwem swojej agentury, od której – jak się okazało – w Sejmie aż się roi, a Niemcy destabilizują za pośrednictwem swojej agentury, od której chyba się roi w niezawisłych sądach.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Handełesy się złoszczą

Stanisław Michalkiewicz https://www.magnapolonia.org/handelesy-sie-zloszcza/

Ajajajajajajaj! Gewałt! Co to będzie? Tak pięknie rozwijająca się rewolucja komunistyczna może popaść w paroksyzmy, które doprowadzą do recydywy… No właśnie – recydywy czego? Recydywy normalności. Czy ta jedna jaskółka zwiastuje wiosnę znękanej ludzkości, czy też będą to los ultimos podrigos  cywilizacji, po których nastanie noc okrutnego terroru? Tego jeszcze nie wiemy, ale choćby po nożycach, jakie odezwały się po lekkimi uderzeniu w stół widać, że wszystko jest możliwe. Mam tu na myśli Elona Muska, a właściwie transakcję zakupu Twittera. Już wcześniej, to znaczy – od kwietnia br. zaczął skupować akcje Twittera, aż wreszcie, po rozmaitych perypetiach, kupił 100 procent akcji za 44 mld dolarów.

Wydawałoby się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku; on nie ukradł, tylko kupił, a posiadacze akcji mu je sprzedali, a nie oddali, bo ktoś przystawił im do głowy pistolet. Jednak ta transakcja wywołała nie tylko oburzenie, ale i objawy wścieklizny w środowiskach totalniackich, dotychczas ukrywających się pod maską szermierzy wolności, zwłaszcza wolności słowa.

Dotychczas największym wyczynem ścisłego kierownictwa Twittera było zablokowanie konta urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, a jemu nie wolno było nawet jęknąć. Ten incydent pokazuje, że nie tylko w Korei Północnej panuje wolność słowa rozumiała w sposób zgodny z zasadami politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, który od 1968 roku odbywa triumfalny pochód przez świat, a przynajmniej tę jego część, w której panoszą się “starsi i mądrzejsi”, od XIX wieku pozostający w awangardzie komunistycznej rewolucji.

Lektura “Zasad Twittera” utwierdza w przekonaniu, że dotychczas można było prezentować tam tylko poglądy i opinie jedynie słuszne, zatwierdzone do dyskursu publicznego przez Sanhedryn, a egzekwowane przez ochotniczy Korpus Rewidentów Cnoty, szczodrze futrowany między innymi przez starego żydowskiego grandziarza finansowego  Jerzego Sorosa. Co Soros z tego ma – to sprawa osobna – ale pewne światło rzuca na to opinia agenta brytyjskiego wywiadu w Piotrogrodzie, którą w swoich pamiętnikach “Na skraju imperium” przytacza Mieczysław Jałowiecki. Ten agent, człowiek wykształcony, absolwent Oxfordu, twierdził, że komunizm jest najprostszym sposobem uchwycenia i utrwalenia panowania mniejszości nad większością. Żydzi i to bez względu na to, czy wierzą w istnienie Stwórcy Wszechświata, czy też uważają opowieści o Nim za “opium dla ludu”, są przekonani o swoim przeznaczeniu do sprawowania władzy nad światem i to właśnie jest przyczyną, dla której nawet należący do tej nacji plutokraci wspierają komunistyczną rewolucję. Jak pamiętamy, po odstąpieniu od strategii bolszewickiej, promotorzy komunistycznej rewolucji, idąc za radą Gramsciego uznali, że jednym z najważniejszych jej celów jest uchwycenie panowania nad językiem, czemu służy rozciągnięcie kontroli nad systemem edukacyjnym, przemysłem rozrywkowym i mediami. Ponieważ głupie goje nawsadzały do swoich konstytucji rozmaite gwarancje, między innymi – gwarancje wolności słowa – to trzeba je unieważniać za pośrednictwem regulaminów, zarówno na Twitterze, jak i na Youtube, którym kierują cukerbergi. W ten sposób stworzony został pozór, że nawet mechanizmy rynkowe zostały wprzęgnięte w służbę rewolucji.

Tymczasem wydaje się, że trafiła kosa na kamień, bo Elon Musk jest zwolennikiem wolności słowa ograniczanej jedynie ustawodawstwem państwowym, a nie regulaminami ustanawianymi przez firmowe sanhedryny. Toteż jeszcze tego samego dnia, kiedy stał się właścicielem Twittera, zaczął wywalać na zbity łeb logofagów, którzy uwili tam sobie nisze ekologiczne i sięgnęli – jak to nazywa żydowska gazeta dla Polaków – po rząd dusz, chociaż spora ich część uważa, że żadnych “dusz” nie ma, a w każdym razie – że oni ich nie mają. Skoro tak, to walka o “rząd dusz” toczy się o zapanowanie nad umysłami tych, którzy do posiadania duszy się przyznają, żeby przerobić ich na tak zwany “nawóz historii”. Jak wspomniałem, wydawalo się, że wszystko zmierza w tym właśnie kierunku, a tymczasem ten cały Musk wywinął taki numer!

Toteż nic dziwnego, że jejmość po przejściach, wśród których jest też epizod kryminalny, czyli pochodząca ze Słowacji komisarz UE, pani Vera Jurova, wyraziła z tego powodu głębokie zaniepokojenie, bo jużci – Unia Europejska to nic innego, jak IV Rzesza, która – podobnie jak Rzesza III – jest państwową formacją rewolucyjną. Podobieństwo to wyraża się m.in. w wykorzystaniu dla potrzeb rewolucji instytucji unijnych, podobnie jak z państwowymi instytucjami niemieckimi robił wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler. Nawiasem mówiąc, znajdującą się w “Dziennikach” Goebbelsa pod datą 1943 r. rekapitulację przemówienia Hitlera na zjeździe gauleiterów NSDAP, można śmiało uznać za manifest, pod którym bez zastrzeżeń mogłyby podpisać się dzisiaj wszystkie europejsy. O ile pani Vera Jurova tylko głęboko się niepokoi, to biegający po Krakowie za filozofa pan prof. Jan Hartman, nie posiada się z oburzenia, w którym “z obfitości serca usta mówią”, to znaczy – nie tyle “mówią”, co bluzgają jadem pogardy i nienawiści.  Oto, co napisał: “Musk ostatecznie kupił tt. Bydło wszelakie, naziole, fanole, łgarze, zboki, świry, trolle, mitomani, agenci, zwykli idioci i płatni potwarcy triumfują. Serdeczne gratulacje, hołoto!” Tak przemówił szermierz wolności i tolerancji. Tak wylazła z “filozofa” stara świnia totalniacka, zaprawiona żydowskim poczuciem wyższości. Skąd u diabła się ono wywodzi? “Z miszpuchy cycełesowatej”?

Warto przypomnieć, że pan prof. Hartman, co się przedstawia, jako “agnostyk i liberał” (“zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie” – deklarował towarzysz Szmaciak), był jednym z założycieli żydowskiej jaczejki pretensjonalnie mianującej się “Zakonem Synów Przymierza”. W jakie “przymierze” mogą wierzyć “agnostycy” – a warto dodać, że innym założycielem był też biegający za profesora Jan Woleński, który tak naprawdę nazywa się Hertrich, co to za komuny był działaczem Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli? “Agnostycy” to jeszcze -jeszcze – ale “ateiści”? Oni mogą chyba wierzyć tylko w przymierze dupy z batem – bo niby w cóż innego? No i oczywiście – w szmalec, zwłaszcza w sytuacji, gdy za “ateizm” wtedy jeszcze nikt nie wybulał. Typowa tandeta żydowskich handełesów – no ale właśnie teraz oni mają okres dobrego fartu.

Oczywiście do czasu, jednak  o tym jeszcze najwyraźniej nie wiedzą.

W pogoni za „ułudą władzy”

Stanisław Michalkiewicz 27 października 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5273

W ramach przygotowania do przyszłorocznych Dni Młodzieży w Lizbonie, w Krakowie odbywa się sympozjon, w których biorą udział biskupi z 30 państw europejskich. Potępili wojnę na Ukrainie, stwierdzając, że doprowadziła do niej „ułuda władzy i chciwość nielicznych”, ale przezornie nie precyzując, czyja „ułuda” do tego doprowadziła, ani kim są ci „nieliczni”, którzy tak dokazują. Jeśli chodzi o „ułudę” to warto przypomnieć spostrzeżenie XVII-wiecznego francuskiego aforysty, że „trudniej jest nie dać rządzić sobą, niż rządzić innymi” – ale każdy chce się o tym przekonać osobiście, tak samo, jak o trafności spostrzeżenia, że pieniądze nie dają szczęścia. Na pierwszy rzut oka można się domyślać, że chodzi o zimnego ruskiego czekistę Putina, ale on jest tylko jeden, a przecież wprawdzie chodzi o „nielicznych”, ale jednak tworzących grupę. Kto w takim razie poza Putinem odczuwa „ułudę władzy”?

Myślę, że Księża Biskupi oceniają sytuację pod tym względem nazbyt optymistycznie, bo ludzie odczuwający tę ułudę wcale nie są tacy nieliczni – o czym świadczą nie tylko ogromne liczby kandydatów stających do demokratycznych wyborów w każdym nieszczęśliwym kraju, ale również kły i pazury nagminnie używane w walce politycznej. W odróżnieniu od innych krajów, na przykład – od Ukrainy – gdzie walce o władzę w roku 2014 towarzyszyła strzelanina, Polska wydaje się miejscem safandulskim, co może wynikać z wielu przyczyn. Na przykład stąd, że – w odróżnieniu od Ukrainy – Stany Zjednoczone nie wyłożyły 5 mld dolarów na przeprowadzenie zmiany ekipy rządzącej – bo gdyby wyłożyły, to kto wie, jakby to wszystko w 2015 roku wyglądało. Tymczasem u nas zmiana na pozycji lidera sceny politycznej dokonała się dzięki straszliwemu spiskowi kelnerów pod kierownictwem pana Marka Falenty, który – jak sądzę – wprawdzie musiał korzystać z pomocy pierwszorzędnych fachowców pragnących zachować anonimowość, ale już o pieniądze musiał starać się na własną rękę, sprzedając materiały podsłuchowe Putinowi – o czym poinformował nas jego wspólnik, zażywający statusu „małego świadka koronnego”. Jak tam naprawdę było – tak tam było – i nie o to chodzi, byśmy takie kwestie tu rozstrzygali, bo przecież zastanawiamy się, dlaczego u nas zmiany ekipy trzymającej władzę przebiegają tak łagodnie, że nie tylko trup się nie ściele, ale nawet nikogo nie wsadzają do turmy. Wprawdzie Donald Tusk się odgraża, że wszystkich powsadza i w ogóle – będzie ich dusił gołymi rękami – „ale my wiemy, że to bajki i że to tylko niecny zwód” – jak głosiła piosenka popularna za moich czasów w kołach wojskowych. Sęk bowiem w tym, że bezpieczniacy, którzy w Magdalence przygotowali transformację ustrojową, ustanowili jednocześnie niepisaną zasadę konstytuującą III Rzeczpospolitą: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Dzięki temu, w naszej, podszytej bezpieczniakami młodej demokracji, widowisko przekomarzania – bo przecież jakaś „walka” musi dla oka się odbywać – przebiega łagodnie i w rezultacie wszystko kończy się wesołym oberkiem, bez względu na to, czy do steru dorywa się obóz zdrady i zaprzaństwa, czy też obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm.

Wróćmy jednak do wojny, której wszyscy się sprzeciwiają, chociaż opinie na temat przyczyn, jakie ją wywołały, są podzielone. Na przykład papież Franciszek wyraził przekonanie, że przyczyną tego konfliktu było „szczekanie NATO pod drzwiami Rosji” – za co został pryncypialnie skrytykowany przez pana red. Terlikowskiego, pilnującego linii wyznaczonej przez Pana Naszego z Waszyngtonu. Co prawda – o czym już wspominałem – ten konflikt przypomina kryzys karaibski z roku 1962. Jak pamiętamy wszystko zaczęło się od tego, że w roku 1959 Fidel Castro obalił kubańskiego prezydenta Fulgencio Batistę, objął władzę i na dzieńdobry znacjonalizował wszystkie amerykańskie przedsiębiorstwa, robiące na Kubie kokosowe interesy. Toteż John Kennedy, który w 1961 roku wygrał wybory prezydenckie w USA, pozwolił CIA na przeprowadzenie tajnej operacji, w celu przywrócenia na Kubie prawa i porządku. Ta operacja przybrała postać inwazji w Zatoce Świń, która się nie udała. Ale Fidel się wystraszył, że następna może się udać, więc na wszelki wypadek zacieśnił stosunki z Sowietami, co Chruszczow wykorzystał do zainstalowania na Kubie, 90 mil od USA, sowieckich rakiet z głowicami atomowymi. Kuba była państwem suwerennym, podobnie, jak Ukraina, więc mogła się przyjaźnić, z kim tylko chciała i na swoim własnym terytorium mogła sobie instalować taka broń, jaka jej się podobała – ale prezydent Kennedy, którego z tego powodu nikt nawet nie podejrzewa o to, że był zbrodniarzem wojennym, zarządził morską blokadę Kuby, wskutek czego świat stanął na krawędzie wojny nuklearnej. Wszystko na szczęście skończyło się wesołym oberkiem, więc jeśli to przypominam, to tylko dlatego, żeby w pryncypialnych ocenach moralnych również zachowywać pewien umiar, bo pryncypialność – owszem – ale jednak w granicach przyzwoitości.

Warto o tym pomyśleć właśnie teraz, kiedy za sprawą nowego ruskiego generała, który przejął na Ukrainie dowodzenie, Rosja przyjęła strategię zmierzającą do pozbawienia Ukrainy zdolności nie tylko do prowadzenia wojny, ale w ogóle – do jakiegokolwiek normalnego funkcjonowania. Najwyraźniej „siłowiki”, które i wcześniej krytykowały Putina, że na Ukrainie tylko bawi się w wojnę, zamiast prowadzić ją naprawdę, zaczynają przejmować inicjatywę. W związku z tym pani Urszula von der Layen, która obecnie kontynuuje wojnę hybrydową przeciwko Polsce ogłosiła, że Ukraina potrzebuje co najmniej 4 mld euro miesięcznie. Unia gotowa jest wyłożyć 1,5 mld euro – a resztę kto? Przypominać to zaczyna sytuację, gdy grupa przyjaciół bankietuje w restauracji; jedzą, piją lulki palą – aż o 11 zjawia się kelner z rachunkiem. Wtedy gwar cichnie, śmiech zamiera i każdy z niepokojem spogląda na innych.

Toteż media przyniosły wiadomość o zagadkowych rozmowach, jakie przeprowadził amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin z ruskim ministrem obrony Sergiuszem Szojgu. O czym rozmawiali – tego oczywiście nie wiem, ale pamiętam, jak sekretarz Austin mówił w Kijowie, że celem tej wojny jest „osłabienie Rosji” – a my, jak gdyby nigdy nic, nadal pielęgnujemy „ułudę”, że chodzi o dobro wkręconej w maszynkę do mięsa Ukrainy. Co mógł mówić Szojgu, też możemy się domyślić, bo już na początku wojny Putin powiedział, że jednym z jej dwóch celów jest demilitaryzacja” Ukrainy, to znaczy gwarancja, że nie zostanie ona przyjęta do NATO. W dodatku teraz zbliżają się w Ameryce wybory do Izby Reprezentantów, w których o „ułudę władzy” ubiegają się liczni ambicjonerzy z Partii Komu…, to znaczy, pardon – oczywiście Demokratycznej i z Partii Republikańskiej, która opowiada się za ograniczeniem pomocy dla Ukrainy. Gdyby w tych wyborach zwyciężyli Republikanie, to kwestia, kto zapłaci 4 mld euro miesięcznie stałaby się jeszcze bardziej paląca, a w tej sytuacji pojawia się na horyzoncie możliwość „zamrożenia” konfliktu – o czym już przed kilkoma miesiącami wspominała ambasadoressa USA przy NATO.

Czy Księża Biskupi też tak sobie pomyśleli, wychodząc ze swoim „potępieniem” wojny? W końcu każda wojna toczy się o pokój, więc i ta nie jest wyjątkiem.

Snobizm weneryczny

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  25 października 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5272

Chodźmy do Kazi, chodźmy do Kazi, Kazia ma syfa, to nas zarazi” – takie wezwanie skierowane było w popularnej za moich czasów w kołach wojskowych piosence. Wtedy jeszcze nie słyszano o takich wynalazkach, jak HIV, chociaż moda na dolegliwości już zaczęła się pojawiać. Bodajże jeszcze w latach 60-tych felietonista „Kultury” występujący pod pseudonimem Hamilton („w warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton…”) pisał, że w modzie wszyscy sprawdzają sobie poziom cholesterolu – chociaż nie precyzował, czy własnoręcznie, czy też nawzajem – na przykład podczas bliskich spotkań III stopnia. Ale to jeszcze nic, bo furorę w towarzystwie robi pan któremu od lat robi się coś w głowie. Dzisiaj to żadna rewelacja, bo według urzędowych statystyk, w głowie coś się robi co siódmemu obywatelowi, zwłaszcza w młodszym wieku.

Warto zwrócić uwagę, że poziom wariactwa wzrasta wraz ze wzrostem skolaryzacji. Rzeczywiście, w ciągu ostatnich 30 lat powstało w Polsce mnóstwo Wyższych Szkół Gotowania Na Gazie, a istniejące uniwersytety też nie chciały pozostać w tyle, uruchamiając modne wydziały zajmujące się „nauką przodującą” – jak Józef Stalin nazywał fantasmagorie Trofima Łysenki. Jeśli tedy ktoś, pod kierunkiem dobrze urodzonych panien prowadzi głębokie studia nad mechanizmami przechodzenia z szybkością płomienia od jednej płci do drugiej, to nic dziwnego, że musi zwariować i to czasami zanim jeszcze napisze pracę magisterską. Za komuny było podobnie, chociaż płciami się wtedy tak intensywnie nie zajmowano, tylko „centralizmem demokratycznym”, a więc czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie – i to czyniło wiele spustoszenia w umysłach młodzieży. Zwrócił na to uwagę biolog, prof. Władysław Goldfinger-Kunicki, wyjaśniając w roku 1980, dlaczego w ówczesnych protestach nie widać było studentów, a na czoło, w charakterze awangardy, wysunęli się młodzi robotnicy. – To proste – powiedział profesor. – Studenci mieli najdłuższy kontakt z systemem edukacyjnym, a młodzi robotnicy – najkrótszy. Dlatego też – jak opowiadał mi Janusz Korwin-Mikke – kiedy w 1968 roku, po wypuszczeniu z aresztu w towarzystwie Adama Michnika wracał do domu, zauważył, że ten dlaczegoś się denerwuje. Wkrótce wszystko się wyjaśniło, bo Michnik chwycił go za rękę ni to pytając, ni to stwierdzając: Aaaale Jaaanuuusz, aaaale studeeenci nieee byli przeeeeciwko soooocjalizmoooowi? Dzisiaj pan red. Michnik sprawuje w Polsce rząd dusz, może nie nad wszystkimi, ale nad liczną rzeszą mikrocefali, tworzących środowisko „Gazety Wyborczej”, co też rzuca światło na statystyki chorób psychicznych wśród młodzieży. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie zrewidować pogląd na demokrację polityczną, zwłaszcza gdyby dotychczasowe proporcje się odwróciły i okazało się, że na siedmiu wariatów przypada u nas jeden normalny. Obawiam się, że w tej sytuacji ludzie normalni byliby pozbawieni wszelkiej ochrony prawnej, bo wariaci – jak to wariaci – zaraz pozamykaliby ich jak nie w psychiatrykach, to w obozach koncentracyjnych, w rodzaju tego, który z inicjatywy pobożnego posła Jarosława Gowina został utworzony w Gostyninie.

Zwiastunem nadchodzącego czasu mogą być pilotażowe akcje propagandowe, przy pomocy których Judentat „Gazety Wyborczej” urabia część opinii publicznej. Oto ukazała się tam publikacja na temat wzrostu zachorowań na HIV, opatrzona fotografią jakichś zboczeńców, tym razem cierpiących na „transpłciowość”, na tle billboardu z hasłem: „Nie boję się HIV”. I słusznie, bo czegóż tu się bać w sytuacji, gdy póki co zakażeni wirusem HIV są w mniejszości, wobec czego stają się grupą specjalnej troski, by nikt ich nie „wykluczył”, ani nie „stygmatyzował”? Wprawdzie doktorzy doradzają im abstynencję seksualną, ale kto by tam słuchał doktorów, kiedy trzeba przekraczać bariery i w ogóle – się samorealizować? Znakomitą ilustracją takiej postawy jest przypadek Murzyna z Kamerunu, który – jak wieść gminna głosi – był przekonany, że HIV najlepiej leczy się bijąc rekordy spółkowania. Toteż dokazywał wśród warszawskich panienek, które na ogół chętnie rozkładały przed nim nogi, a jeśli któraś początkowo miała wątpliwości, to przekonywał ją argumentem nie do odrzucenia, że taka postawa jest dowodem „rasizmu”. Widać, że podejrzenia o rasizm panienki boją się bardziej, niż zarażenia wirusem HIV, więc napis na billboardzie wcale nie odbiega od rzeczywistości.

Ale opanowanie strachu przed HIV jest zalewie początkiem drogi ku świetlanej przyszłości. Następnym krokiem będzie snobizm, podobny do tego, jaki rozwinął się u nas na tle zapłodnienia w szklance, albo na tle molestowania. Doszło do tego, że pani, która nie była molestowana, a najlepiej – zgwałcona i to w możliwie najmłodszych latach – nie może pokazać się na oczy w towarzystwie, bo molestowane „siostry” wytykają ją palcami. Podobnie ze snobizmem na tle zapłodnienia w szklance: „mój syn urodził się z plemnika Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, a twój z czego, ty garkotłuku?!” Skoro tak, to tylko patrzeć, jak syfilitycy, a zwłaszcza HIV-owcy będą robili w modzie niesłychane konkiety, niczym komunistyczni dynamitardzi w salonie księżnej de Guise, opisanym przez Janusza Szpotańskiego w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”. „Dziś w wielkim świecie na Zachodzie komunizm jest w ogromnej modzie, dlatego każdy człowiek z szykiem musi być tutaj bolszewikiem, wielbić Lenina, Soso, Mao, co wkrótce może być za mało i wówczas tylko Khmer Czerwony wstęp będzie dawał na salony”. Musimy jednak pamiętać, że pisane to było w latach 70-tych, kiedy jeszcze psychologowie nie przekonywali swoich ofiar, iż powinny być dumne z tego, że moczą się w nocy, więc siłą rzeczy teraz musi przyjść kolej na snobizm weneryczny.

Jestem pewien, że promotorzy komunistycznej rewolucji już pracują nad tym, by proletariat zastępczy zaczął się snobować właśnie na syfilis czy HIV. Rewolucjoniści, jak wiemy, zawsze lubili dymać nawet tradycyjnych proletariuszy – jak na przykład Proudhon, co to zorganizował, a potem ograbił banki robotnicze – a cóż dopiero – proletariat zastępczy, wykrywając mu 77 płci, z którymi można dokazywać, ile dusza zapragnie. Już w „Manifeście Komunistycznym” kładli nacisk na wspólnotę żon, ale dzisiaj, w porównaniu w poczciwym wiekiem XIX, to już wystarczyć nie może, bo nieubłagany postęp ma swoje wymagania.

Jak zauważył Sławomir Mrożek, wkładając w usta Edka w sztuce „Tango”, postęp jest wtedy, kiedy i przód idzie do przodu i tył idzie do przodu. A jak już tył idzie do przodu, to prędzej czy później musi trafić na HIV, no bo jakże inaczej?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Z obydwu stron – eskalacja

Z obydwu stron eskalacja

Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5271 „Goniec” (Toronto)  •  23 X 2022

Przykro patrzeć, jak rząd „dobrej zmiany” desperacko walczy ze skutkami własnych działań. Pan premier Mateusz Morawiecki lekkomyślnie – przy czym podejrzenie działania lekkomyślnego jest przypuszczeniem uprzejmym – popodpisywał wszystkie wynalazki wariatów, którzy – do spółki z łajdakami – obsiedli instytucje Unii Europejskiej – te wszystkie „zielone łady”, te wszystkie „dekarbonizacje”, których celem, pod tymi „ekologicznymi” pretekstami, było podstępne zmuszenie państw słabszych i głupszych do korzystania z ruskiego gazu, którego dystrybucją na Europę miały zajmować się Niemcy.

Wojna z Rosją na Ukrainie, którą Stany Zjednoczone, na czele innych państw NATO, prowadzą do ostatniego Ukraińca, zmieniła sytuację, chociaż nawet wtedy pan premier Morawiecki zaczął się zachowywać jak wzorowy ormowiec i w ramach sankcji, które miały Rosję rzucić na kolana, wstrzymał import ruskiego gazu i ruskiego węgla, zanim jeszcze pod naciskiem amerykańskim zrobiły to pozostałe państwa NATO.

W rezultacie u progu zimy stoimy w obliczu kryzysu energetycznego, na który rząd „dobrej zmiany” swoim zwyczajem reaguje jak nie zwalaniem wszystkiego na Putina, a jak już na Putina braku węgla zwalić nie można, to rozkłada odpowiedzialność za jego dystrybucję na samorządy, przekupując je kwotą 500 zł za tonę, co jest oczywiście rozszerzeniem programu rozrzutności, który ostatnio objął również koszty prądu elektrycznego.

Ale nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Oto Naczelnik Państwa, zorientowawszy się, że „dążenie” do prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej nikogo już nie rajcuje i z punktu widzenia przyszłorocznej kampanii wyborczej do niczego się nie przyda, wykombinował sobie innego samograja w postaci programu „dążenia” do reparacji wojennych od Niemiec. Wielce Czcigodny poseł Mularczyk, w ramach utworzonego za ciężkie miliony Instytutu Strat Wojennych wyliczył, że grubo przekraczają one bilion dolarów. Wprawdzie rząd niemiecki wielokrotnie oświadczał, że ten temat jest „zamknięty”, ale z punktu widzenia „dążenia” to nic nie szkodzi, bo przecież „dążyć” można mimo to, a nawet przede wszystkim dlatego. „Nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go” i w ten sposób uwodzić wyznawców, żeby w przyszłym roku głosowali prawidłowo. Optymistycznie nastawiony poseł Mularczyk ogłosił, że wszystko nam sprzyja, bo jeśli inflacja będzie nadal postępowała w stachanowskim tempie, a „dążenie” potrwa dostatecznie długo – co wydaje się rzeczą pewną – to znakomicie, bo wtedy kwota reparacji wzrośnie niebotycznie. Resztki modestii nie pozwoliły mu na wyciągnięcie ostatecznych wniosków, ale samo przez się się rozumie, że w takiej sytuacji Polska zwyczajnie będzie mogła przejąć Niemcy za długi i w ten sposób wybić się w Europie na mocarstwowość.

Na takie dictum Niemcy zareagowały eskalacją wojny hybrydowej, jaką przeciwko Polsce prowadzą od początku roku 2016 i w dniach ostatnich zablokowały nie tylko Fundusz Odbudowy, ale również preliminowane w unijnym budżecie 76 miliardów euro z tzw. funduszy spójności, które zostały uwzględnione w projekcie przyszłorocznego budżetu. Pretekstem są oczywiście niezawisłe sądy, które dokazują coraz bardziej, jakby realizowały zadania wyznaczone przez BND – ale nawet gdyby rząd w podskokach spełnił wszystkie żądania szantażystów, to mają oni w zanadrzu kolejny pretekst w postaci tzw. Karty Praw Podstawowych. Została ona przyjęta na szczycie Rady Europejskiej w Nicei w roku 2000 i wbrew nazwie sugerującej katalog jakichś fundamentalnych praw, na kształt praw naturalnych, stanowi ona w gruncie rzeczy manifest komunistyczny, zawierający wszystkie wynalazki narzucane obecnie przez promotorów komunistycznej rewolucji Ameryce Północnej i Europie. W pierwszej kolejności będziemy szantażowani koniecznością zapewnienia dobrostanu sodomczykom i jeśli rząd nie ustanowi prawa, że każdy człowiek ma obowiązek nadstawić się sodomczykowi na jego żądanie, to będzie ścigany i sądzony za „homofobię”. A gdyby nawet takie prawo zostało ustanowione, to w kolejce czekają kolejne preteksty, bo w „Karcie” upchano tych wynalazków, ile się tylko dało. Polska początkowo nie chciała tej „Karty” podpisać, mimo naporu ze strony Solidarności” – bo jej autorzy przyznali związkowcom rozmaite daleko idące uprawnienia do dokonywania destrukcji własności prywatnej – ale potem przystała na tzw. „protokół brytyjski”, w którym stwierdzono m.in., że kompetencje Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości nie rozciągają się na status rodziny itp.

Aliści traktat lizboński pozbawił te zastrzeżenia sensu, wprowadzając tzw. zasadę lojalnej współpracy, według której państwo członkowskie musi powstrzymać sie przez każdym działaniem, którego mogłoby zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Wystarczy tedy wpisać, że np. dobrostan sodomczykłów jest celem Unii Europejskiej i już Trybunał w Luksemburgu może wszystkich sztorcować. Co tu ukrywać; dobrze to nie wygląda – ale o tym trzeba było myśleć w 2003 roku, kiedy to zarówno bracia Kaczyńscy, jak i Donald Tusk, zgodnie stręczyli Polakom Unię Europejską – że to niby sypnie złotem i znowu będzie jak za Gierka. Toteż teraz pan Bogdan Pęk, jako „były człowiek”, nawołuje, żeby sporządzić bilans. Nie wyjaśnia, co powinniśmy zrobić, jeśli bilans wypadnie niekorzystnie, bo – jak się wydaje – dla Naczelnika Państwa obecność Polski w Unii Europejskiej ma charakter dogmatu. Ale chociaż spróbujmy pobieżnego bilansu. Kiedy jeszcze składka Polski do UE była mniejsza, niż dzisiaj, obliczyłem, że za roczną składkę można by zbudować 500 kilometrów autostrady, łącznie z wynagrodzeniem za wywłaszczenie gruntów. Zatem przez 20 lat moglibyśmy wybudować nawet 10 tys. kilometrów autostrad, których aż tyle Polsce nie potrzeba. Tymczasem samorządy, które – aby dostać unijne subwencje – muszą najpierw wyłożyć wkład własny, a potem przeznaczyć forsę na inwestycje wątpliwej jakości, np. betonowanie placów miejskich, czy budowanie basenów, których potem nikt nie odwiedza i nie bardzo wiadomo, co z tym wszystkim robić. Ale długi już są prawdziwe, toteż niektóre miasta na dobry porządek można by zlicytować, tylko nikt nie wie, co robić potem, więc nie robi się nic.

Tymczasem w miarę zbliżania się przyszłorocznych wyborów odkurzona została afera podsłuchowa. Wprawdzie opinia publiczna poznała tylko okruszki z 900 godzin rozmów podsłuchanych po knajpach i 700 godzin rozmów podsłuchanych w rezydencji premiera Tuska, bo ktoś nałożył na to embargo – ale za to w dniach ostatnich dowiedzieliśmy się, że pan Falenta, który wcześniej uznany został za sprawcę kierowniczego całej afery i przez niezawisły sąd skazany na 2,5 roku więzienia, sprzedał wszystkie nagrania Putinowi. Tak w każdym razie twierdzi jego były wspólnik, który jeszcze jest pod śledztwem, więc szykuje się wesoły oberek, bo właśnie pan generał Dukaczewski dał do zrozumienia, że właśnie dzięki temu w roku 2015 dokonała się w Polsce podmianka na pozycji lidera sceny politycznej. Może się okazać, że wokół aż roi się od ruskich agentów, ale myślę, że wtedy ktoś przypomni niepisaną zasadę konstytuującą III Rzeczpospolitą, że „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Dzięki temu nasza młoda demokracja przetrwała 32 lata, więc tego się trzymajmy.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Analogie między czasami współczesnymi, a wiekiem XVIII.

Stanisław Michalkiewicz •  22 października 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5270

Wielokrotnie zwracałem uwagę na analogie między czasami współczesnymi, a wiekiem XVIII. Weźmy takie sprawy obyczajowe. Wtedy nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale i gdzie indziej, panował znaczy luz. To zaczęło się zresztą wcześniej, kiedy do Polski przybyła Ludwika Maria Gonzaga ze swoim fraucymerem, złożonym z panienek ze zubożałych francuskich rodzin arystokratycznych. Zapanowała wtedy moda na obdarzanie kochanków bransoletkami z włosów. Poczciwy XIX-wieczny historyk roztkliwia się nad sentymentalizmem ówczesnej młodzieży, przechodząc do porządku nad szczegółem, skąd te włosy pochodziły – a to całkowicie zmieniało przecież postać rzeczy. Zresztą moda ta miała wieloznaczny charakter, bo na przykład czytamy, jak to pewna dama, świeżo przybyłemu do Warszawy dandysowi, natychmiast ofiarowała „bransoletkę”.

Za panowania Stanisława Augusta luz był jeszcze większy, w czym celował sam król, który namiętnie lubił miętosić damy. Jeszcze większym amatorem tej zabawy był książę Józef, który dodatkowo propagował wśród ówczesnej młodzieży „tężyznę”. Damy, ma się rozumieć, chętnie poddawały się tym karesom, ale wolały być miętoszone przez rosyjskich ambasadorów – oczywiście do czasu Sejmu Czteroletniego, kiedy to zapanowała moda na patriotyzm. Nawiasem mówiąc były do tego zachęcane przez własnych mężów, bo od dobrego humoru ambasadora bardzo wiele zależało. Toteż kiedy na recepcji u króla Stanisława Augusta młodziutka księżna Radziwiłłówna zatańczyła kozaka, zachwycona publiczność wśród oklasków krzyczała „brawo autor!” – a ambasador Stackelberg uprzejmie się kłaniał.

Za „najbardziej wyrozumiałego z mężów” uchodził książę Adam Czartoryski. W księżnej Izabeli na serio zakochał się bowiem sam ambasador Repnin, czego owocem był kolejny książę Adam Czartoryski, do którego w późniejszych latach księżna Izabela zwracała się: „mój panie Adamie”. Sam król też nie przepuszczał żadnej okazji, czego świadectwem jest zachowany do dzisiaj pawilon w Łazienkach, nazywany „Trou Madame”, co po francusku brzmi znacznie lepiej, niż po polsku. Ta namiętność była zresztą przyczyną ustawicznych kłopotów finansowych króla, który – gdy tylko udało mu się pożyczyć coś u lichwiarzy – z upodobaniem cytował św. Pawła, że „zbawienie przychodzi od Żydów”. Kiedyś przyjechał do Warszawy francuski teatr i królowi wpadła w oko ładna aktoreczka. Przekazał jej tedy bilecik z zapytaniem, czy może zapukać do jej serduszka. – Tak Najjaśniejszy Panie – odpowiedziała – ale to będzie bardzo drogo kosztowało.

Boy-Żeleński w „Słówkach” sugeruje, że „dawniej ludzie mniej mieli kultury lecz byli szczersi”. Szczersi może i byli, ale czy mieli mniej kultury? Jak pokazuje przykład z aktoreczką, wtedy takie sprawy załatwiano dyskretnie i natychmiast, co dało podstawę dla spostrzeżenia, że najlepszym przyjacielem kobiety są brylanty – ale nikomu nie przychodziło do głowy, by za to samo, po 30 latach domagać się brylantów drugi raz i to za pośrednictwem policji i niezawisłych sądów. Jak się okazuje, mimo podobieństw, są też istotne różnice i to niestety – na niekorzyść czasów współczesnych.

Ale sprawy obyczajowe, to tylko jedna z analogii, w dodatku – chyba poboczna. Plagą wieku XVIII w Polsce była agentura, w dodatku – nie tylko całkowicie bezkarna, ale nawet ciesząca się rodzajem prestiżu. Wtedy nikt nawet nie podejmował wobec niej działań pozornych, ot choćby takich, jak słynna „ustawa dezubekizacyjna”, za pomocą której Naczelnik Państwa zamydlił oczy swoim wyznawcom. Jak pamiętamy, na jej podstawie rząd zmniejszył ubekom emerytury. Aliści okazało się, że oni je sobie skutecznie odprocesowali w niezawisłych sądach, w których prawdopodobnie też roi się od konfidentów tak, że Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji musiało z tego tytułu do tej pory wypłacić ubekom 286 mln złotych, a przecież nikt jeszcze nie powiedział w tej sprawie ostatniego słowa. To znaczy – zapłacili Bogu ducha winni podatnicy, których Naczelnik Państwa, dla potrzeb politycznego wizerunku swojego gangu, w ten sposób na każdym kroku dyma.

Toteż nic dziwnego, że agentura pleni się w naszym nieszczęśliwym kraju i dzisiaj niczym „grzyb trujący i pokrzywa”. Zaryzykowałbym nawet opinię, że w Polsce nie można był skutecznym politykiem, nie będąc niczyim agentem – abstrahując w tej chwili od znaczenia owej „skuteczności”. 32-letnia historia naszej młodej demokracji w całej rozciągłości to potwierdza, podobnie jak moją ulubioną teorię spiskową, według której Polską rotacyjnie rządzą trzy stronnictwa: Stronnictwo Ruskie, Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie. Podobnie było również w wieku XVIII, kiedy to początkowo pełnią władzy cieszyło się Stronnictwo Ruskie, co – jak wspomniałem – odbijało się również na stronie obyczajowej – ale potem, podczas Sejmu Czteroletniego i wojny rosyjsko-tureckiej, górę wzięło Stronnictwo Pruskie. Skończyło się to fatalnie, bo – jak głosił ówczesny anonimowy wierszyk – „Zwiódł król pruski marszałków, marszałkowie posłów…”. Chodziło o to, że król pruski nie chciał być wymiksowany z kolejnego rozbioru Polski przez Rosję, toteż zaoferował Polsce przymierze, a kiedy tylko Katarzyna zgodziła się na udział Prus w II rozbiorze, natychmiast o tym przymierzu zapomniał. Jak po zawarciu tego przymierza pisał do niego pruski poseł w Warszawie Lucchesini, „Teraz, kiedy mamy już w rękach tych ludzi i kiedy przyszłość Polski jedynie od naszych kombinacji zależy, kraj ten posłużyć może Waszej Królewskiej Mości przedmiotem targu przy układach pokojowych. Cała sztuka z naszej strony jest w tym, aby ci ludzie niczego się nie domyślili i aby niczego nie mogli przewidzieć, do jakich ustępstw będą zmuszeni w chwili, gdy Wasza Królewska Mość za swe usługi zażąda od nich wdzięczności”.

Teraz też niczego się nie domyślamy, ale nawet nie śmiemy się domyślać, ogłupieni propagandą ukraińskiego Sztabu Generalnego, którym sterują pierwszorzędni fachowcy z Waszyngtonu. Przeciwnie – nadymamy się własnym gazem, jak to „przewodzimy Europie”, jak to „cała Europa” nas słucha i naśladuje oraz – jak zapewnia pan prezydent Duda – że będziemy stali przy Ukrainie murem aż do końca – pewnie nawet wtedy, gdyby na przykład Rosja i USA uzgodniły, że w zamian za zaanektowane terytoria za Dnieprem i na wybrzeżu czarnomorskim, Ukraina otrzyma rekompensatę w postaci „Zakerzonia”, to znaczy – województwa podkarpackiego, małopolskiego – do Nowego Sącza, a także – części Lubelskiego – aż do Podlasia.

Po przymierzu z Prusami II rozbiór Polski też wydawał się nieprawdopodobny i nawet posłowie przysięgali, że nie oddadzą „ani cząsteczki” kraju, ale podczas rozbiorowego sejmu w Grodnie biskup Kossakowski przekonał ich, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo przecież nie chodzi o żadne „cząsteczki”, tylko ogromne kawały terytorium państwowego – i II rozbiór nastąpił, podobnie jak trzeci i ostatni.

Tajna broń Ukrainy

Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5269 20 X 2022

Jak wiadomo, od samego początku wojny, jaką na Ukrainie Stany Zjednoczone i NATO prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, Rosjanie ponoszą klęskę za klęską, podczas gdy zwycięska armia ukraińska wypiera ich zewsząd, zadając im dotkliwe straty w ludziach i sprzęcie, w następstwie czego Rosja nie ma już żadnych rezerw, ani zapasów broni, zaś na Kremlu szykują się do uduszenia Putina poduszką i poproszenia Ukrainy o pokój z kijowskim obiciem. Słowem – wszystko zmierza do ostatecznego zwycięstwa, które – tego jeszcze akurat nie wiemy, bo że ostateczne zwycięstwo nastąpi, to rzecz pewna – może przybrać dwie postaci: programu minimum i programu maksimum. Program minimum oznacza wyparcie Rosjan ze wszystkich anektowanych terytoriów, łącznie oczywiście z Krymem. Program maksimum przedstawił szef ukraińskiej razwiedki – że chodzi o „demilitaryzację” europejskiej części Rosji, a może nawet – jej rozczłonkowanie. Wprawdzie modestia nie pozwala szefowi razwiedki całkiem puścić wodzy fantazji, ale samo przez się jest zrozumiałe, że „demilitaryzacja” europejskiej części Rosji wymagałaby zajęcia Kremla przez ukraińską załogę, no i oczywiście – przejęcia przez Kijów wszystkich aktywów Federacji Rosyjskiej, z arsenałem jądrowym na czele. Wydaje się, że na to właśnie liczą i o tym marzą zwolennicy zlania się Polski z Ukrainą z panem prezydentem Andrzejem Dudą, który dla Ukrainy gotów jest zrobić chyba dosłownie wszystko.

Wszystko zatem zmierza ku szczęśliwemu finałowi w postaci ostatecznego zwycięstwa, o którego kształcie zadecyduje pewnie Nasz Najważniejszy Sojusznik, ewentualnie w towarzystwie innych państw poważnych, a nam zostanie to objawione w stosownym czasie – tym bardziej, że Ukraina w tej wojnie nie ponosi właściwie żadnych strat, jeśli nie liczyć cywilów, no i oczywiście – biednych dzieci, na które Putin musi być szczególnie zawzięty. Ruskie rakiety trafiają w place zabaw, albo – jeśli już – to w przedszkola – tak w każdym razie wynika z doniesień niezależnych mediów głównego nurtu w Polsce i to zarówno tych, co wysługują się obozowi „dobrej zmiany”, jak i tych, które wysługują się obozowi zdrady i zaprzaństwa – bo w sprawach naprawdę ważnych obydwa obozy idą ze sobą ręka w rękę, a tylko w sprawach drugorzędnych muszą się trochę przekomarzać, oczywiście w granicach wyznaczonych albo przez Naszego Najważniejszego Sojusznika, albo przez Sojusznika Naszego Sojusznika – żeby wyznawcy obydwu obrządków nadal myśleli, że to wszystko naprawdę.

Ale – podobnie jak za pierwszej komuny, kiedy to panowała niezmącona jedność moralno-polityczna narodu – również w tym obrazie tu i ówdzie zdarzają się jeszcze niedociągnięcia, wskutek czego do upajającej symfonii wdziera się fałszywa nuta, „jak zgrzyt żelaza po szkle”. Oto miliarder Elon Musk wystąpił do Pentagonu z bezczelnym i aroganckim żądaniem, by rząd Stanów Zjednoczonych zaczął płacić mu za Starlinki, jakie w wielkich ilościach dostarcza na Ukrainę. Najwyraźniej amerykańskie KGB, to znaczy – FBI – zaabsorbowane grillowaniem Donalda Trumpa, żeby w ten sposób zablokować mu możliwość wystąpienia w najbliższych wyborach prezydenckich i nie dać satysfakcji Putinowi, a także umożliwić Partii Demokratycznej zacytowanie Władysława Gomułki, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” – musiało zaniedbać ten odcinek i zamiast odbyć z Elonem Muskiem rozmowę ostrzegawczą („wiecie, rozumiecie, Musk, z wami jest brzydka sprawa”), to potraktowało go pobłażliwie, no i stąd wyszły na świat śmierdzące dmuchy. Te Starlinki bowiem, to są takie satelitarne terminale, umożliwiające łączność z wielkim rojem satelitów, wyniesionych na orbitę przez firmę Elona Muska, dzięki którym Stany Zjednoczone przekazują ukraińskiemu Sztabowi Generalnemu informacje wywiadowcze i umożliwiają łączność w czasie rzeczywistym. Dotychczas te Starlinki budował i dostarczał Ukrainie Elon Musk, co – jak się skarży – kosztowało go „dziesiątki milionów dolarów miesięcznie”. Tymczasem dowodzący niezwyciężoną armią ukraińską generał Walerij Załużny jeszcze w lipcu zażądał od niego dostarczenia prawie 8 tysięcy dodatkowych Starlinków i tu już należąca do Elona Muska firma Space X doszła do wniosku, że dalej nie jest w stanie ponosić kosztów tego przedsięwzięcia. W rezultacie Elon Musk zwrócił się do Pentagonu, żeby ten zaczął to wszystko finansować. Pentagon oczywiście zareagował „oburzeniem”, bo już Mikołaj Macchiavelli zauważył, że „łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny”. Podobno jednak finansowanie terminali dla Ukrainy odbywa sie również przez źródła zewnętrzne, między innymi – Polskę, która miała zapłacić za 9 tysięcy Starlinków dla Ukrainy. Tak czy owak Elon Musk zapowiedział, że jeśli Pentagon nie sypnie forsą, to on chyba wycofa się z interesu.

Elon Musk w ogóle był ostatnio krytykowany przez prezydenta Zełeńskiego, Mychajłę Podolaka i Andrieja Melnyka, który kazał mu nawet „spierdalać”, kiedy ten zaproponował, by pod nadzorem ONZ przeprowadzić referendum w sprawie anektowanych przez Rosję terytoriów, pozostawić Rosji Krym i ogłosić „neutralizację” Ukrainy.

Problem polega jednak na tym, że gdyby Mus posłuchał rady Andrija Melnyka, to mogłoby to wpłynąć na sytuację ukraińskiej armii. Chodzi o to, że gdy wojsko ukraińskie zaczęło wkraczać na tereny zajęte uprzednio przez Rosjan, to terminale przestały działać, wskutek czego ofensywa utknęła z powodu braku łączności. Być może dlatego, że Rosjanie zagłuszają sygnał I nawet grożą zniszczeniem roju satelitów, ale może dlatego, że Elon Musk chciałby w ten sposób przekonać Ukrainę do rokowań w momencie, kiedy jeszcze ma ona jakąś pozycję negocjacyjną. Rosja bowiem najwyraźniej postawiła na zniszczenie infrastruktury ukraińskiej, by na wiosnę, kiedy zmobilizowanych 300 tys. rosyjskich żołnierzy zostanie przeszkolonych do walki, Kijów nie był w stanie kontynuować wojny.

Ta sytuacja przypomina mi przedwojenną humoreskę, jak to właściciel i kierownik potężnej elektrowni na Azorach, bez której Ziemia zaczęłaby pokrywać się lodem, poczuł się zmęczony życiem i oświadczył, że chce je zakończyć, a przy okazji – wyłączyć elektrownię. Świat ogarnęła panika; do miliardera ciągnęły pielgrzymki, ale bezskutecznie. I kiedy koniec świata był tuż-tuż, nagle wszystko sie odmieniło. Miliarder odstąpił od zamiaru samobójstwa. Wszyscy zachodzili w głowę, co się stało, aż sprawę wyjaśnił profesor, który pracował nad zamianą płci. Niemal w ostatnich chwili udało mu się przemienić miliardera w kobietę, a ten natychmiast zaczął się dowiadywać, jakie kapelusze nosi się akurat w Paryżu – i w ten sposób świat ocalał.

W tej sytuacji warto się zastanowić, czy w konflikcie z Elonem Muskiem Ukraina nie powinna wykorzystać swojej tajnej broni w postaci pięknej Julii Tymoszenko? Wprawdzie nie jest ona już tak piękna, jak wtedy, gdy proponowałem, by Naczelnik Państwa się z nią ożenił, założył dynastię i położył w ten sposób fundamenty pod Rzeczpospolitą Obojga Narodów – ale pewnie nadal ma wiele innych zalet, a poza tym kto wie, czy właśnie w takiej postaci by się Elonowi Muskowi nie spodobała? Jak pisze w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło” Janusz Szpotański, „Zachodzim w um z Podgornym Kolą, co ciągnie go (Henry’ego Kissingera) do naszych dam. Przecież to barachło i chłam! A może oni takie wolą?

Niedźwiedzia przysługa

Stanisław Michalkiewicz   13 października 2022

Ach, cóż za zbiegi okoliczności! Akurat Wydawnictwo CapitalBook szykuje się do wznowienia mojej książki sprzed 20 lat, nadając jej tytułAnschluss – Targowica urządza się przy Napoleonie, w której przedstawiam rozmaite konsekwencje przyłączenia Polski do Unii Europejskiej. W ogóle Unia Europejska była rodzajem porozumienia między Niemcami i Francją, w którym Francja zastrzegła sobie, że Niemcy nigdy nie będą miały w Unii więcej głosów, niż ona. Tymczasem podczas negocjowania 20 lat temu porozumienia w Nicei („Nicea, albo śmierć!” – takie kabotyńskie okrzyki wznosił w Sejmie Jan Maria Rokita, zapewne nie zdając sobie sprawy z niezamierzonego efektu komicznego takich deklaracji. Przypominała bowiem ona opowieść pewnego handełesa, jak to z okrzykiem: „pieniądze, albo śmierć!” napadli go bandyci. – I cóż wtedy zrobiłeś – pytali go słuchacze. – Jak to co? Śmierdziałem!) Niemcy zapragnęli przewagi głosów nad Francją.

Ale mniejsza z tymi wspominkami, bo oto po 20 latach tak zwane „życie” dopisało do tego puentę. Właśnie Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, że „prawa” pana sędziego – oczywiście niezawisłego, jakże by inaczej – Pawła Juszczyszyna zostały naruszone przez nieistniejącą już Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego, która odsunęła go od orzekania za to, że „zweryfikował”, czyli mówiąc językiem ludzkim – podważył niezawisłość innego sędziego tylko dlatego, że tamten był rekomendowany przez „nową” Krajową Radę Sądownictwa, której nie uznają sędziowie rekomendowani przez „starą” Krajową Radę Sądownictwa, gdzie zasiadali sędziowie co to „samego jeszcze znali Stalina”.

Z tego orzeczenia europejskiego Trybunału wynika, że prawo podważania na tej podstawie niezawisłości, a więc i prawomocności orzeczeń jednego sędziego przez drugiego, jest podstawowym prawem człowieka, a jeśli już nie człowieka, to w każdym razie – sędziego.

Zwróćmy jednak uwagę, że brak niezawisłości w przypadku sędziego nie powstaje dopiero po złożeniu przez innego sędziego stosownego donosu, tylko stanowi „fakt autentyczny” od momentu rekomendacji przez „nową” KRS. Zatem – w myśl zasady równości wobec prawa – nie tylko inne sędzia ma prawo nieubłaganym palcem wytknąć tę wadę innemu sędziemu, tylko każdy obywatel, a już w szczególności ten, który jest przez tego sędziego akurat sądzony. Wada ta bowiem – jak głosi stosowne łacińskie określenie – istnieje ex tunc, czyli od początku i w dodatku wydaje się nieusuwalna, bo przecież „stara” KRS już nie istnieje i istnieć nie może, jako, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Rząd „dobrej zmiany”, a zwłaszcza pan minister Ziobro ubolewa nad taką demolką wymiaru sprawiedliwości w naszym bantustanie, ale jakież to ma znaczenie w sytuacji, gdy Naczelnik Państwa, od którego zależą listy wyborcze, stoi na nieubłaganym stanowisku, że nasz bantustan od Unii Europejskiej oderwać się nie może? Wprawdzie obóz zdrady i zaprzaństwa z szefem Volksdeutsche Partei Donaldem Tuskiem na czele zarzuca mu, że chce Polskę z Unii wyprowadzić, ale Naczelnik i jego pretorianie te fałszywe pogłoski energicznie dementują, prawie tak zaciekle, jak udział USA w niedawnym „rozszczelnieniu” bałtyckich gazociągów. Czyż w takiej sytuacji wypada jeszcze wierzyć, że USA maczały w tym palce? Jasne, że nie wypada, pod rygorem dostania się na listę ruskich agentów. Skoro jednak musimy wierzyć w jedno dementi, to dlaczego nie w drugie?

Nie da się ukryć, że po wyroku ETPCz w sprawie sędziego Pawła Juszczyszyna demolka tubylczego wymiaru sprawiedliwości wydaje się przesądzona, ale w ramach myślenia pozytywnego, do którego wszyscy nas dzisiaj zachęcają, spróbujmy doszukać się w tym również plusów dodatnich.

Wbrew pozorom znalezienie ich nie jest wcale takie trudne. Po pierwsze – w następstwie tego orzeczenia, każdy podsądny będzie mógł zażądać od niezawisłego sądu, żeby się mu wylegitymował – czy jest „niezawisły”, czy przeciwnie – nie jest żadnym sądem, tylko jakąś jego nielegalną imitacją – słowem – przebierańcem. Dotychczas obywatele takiej możliwości nie mieli, przeciwnie – to sędziowie mogli ich sztorcować i bezkarnie zadawać im różne głupie pytania, na przykład – kto ich upoważnił do komentowania wyroków sądowych – a oni musieli cierpliwie odpowiadać na to – jak mawiał dowódca naszej 3 kompanii zmotoryzowanej Studium Wojskowego UMCS w Lublinie – „zdaniami pełnymi treści”. Teraz, to co innego. Niewątpliwie zakres wolności obywatelskich się u nas od tego poszerzy, chyba, że niezawiśli sędziowie się połapią, jaką to niedźwiedzią przysługę oddał im ETPCz orzekając w sprawie pana sędziego Juszczyszyna i po cichu dogadają się ze sztrassburskimi przebierańcami, żeby rzucili na to jakąś zasłonę.

Po drugie – muszę powiedzieć, że ostatnie orzeczenie ETPCz sprawia mi satysfakcję również prywatnie, bo w sprzeciwie od wyroku nakazowego niezawisłego sądu dla Warszawy-Żoliborza (nawiasem mówiąc, dlaczego akurat ten sąd uznał się za właściwy miejscowo do rozpatrywania mojej sprawy, skoro na Żoliborzu, jako żywo, nigdy nie mieszkałem? – tajemnica to wielka, którą – być może – mógłby wyjaśnić pełnomocnik mojej Prześladowczyni, drogi pan mec. Jarosław Głuchowski), powoływałem się tylko na konstytucję naszego bantustanu, gwarantującą mi prawo do niezawisłego i bezstronnego – ale chyba i przede wszystkim – również PRAWDZIWEGO sądu – a teraz mogę podnieść dodatkowy argument w postaci wspomnianego orzeczenia, którego skutki – jak się okazuje, wykraczają i to daleko, poza prywatne prawa pana sędziego Juszczyszyna.

Po trzecie wreszcie – i to jest postulat nie tyle może de lege ferenda, bo sztrassburski Trybunał teoretycznie żadnych praw nie ustanawia, ale my wiemy, że to bajki – skoro można podważyć niezawisłość sędziego tylko z powodu rekomendowania go do nominacji na sędziego przez „nową” KRS, to zgodnie z wnioskowaniem argumentum a minori ad maius (komu nie wolno mniej, temu nie wolno więcej), to tym bardziej można podważyć niezawisłość każdego sędziego, jeśli tylko był on konfidentem którejś z licznych u nas bezpieczniackich watah. Przede wszystkim – Wojskowych Służb Informacyjnych, które już w „wolnej Polsce” przez co najmniej 16 lat werbowały agenturę i to raczej nie wśród gospodyń domowych, tylko m.in sędziów, za pośrednictwem innych konfidentów – na przykład – prezydentów, pomagając im potem w karierze i dbając o awanse. Ale nie tylko WSI, bo – jak wyszło na jaw podczas rozpoznawania w warszawskim Sądzie Okręgowym sprawy sędziego Andrzeja Hurasa z Katowic – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego prowadziła operację „Temida”, której celem był właśnie werbunek agentury w środowisku sędziowskim. Wprawdzie panu sędziemu Lipińskiemu, który domagał się w tej sprawie informacji od ABW odpowiedzią było głuche milczenie, ale tym bardziej wzmacnia to podejrzenia, że, zwłaszcza wśród sędziów rekomendowanych przez „starą” KRS, odsetek konfidentów może być nawet większy, niż wśród tych drugich.

W tej sytuacji każdy podsądny, zanim jeszcze niezawisły sąd przystąpi do jakichkolwiek czynności, ma prawo żądać informacji, czy prowadzący postępowanie sędzia był, jest albo ani nie był, ani nie jest konfidentem bezpieki. Myślę, że jest to podstawowe prawo człowieka, którego ETPCz nie ośmieli się nikomu odmówić, nawet jeśli wydając orzeczenie w sprawie pana sędziego Juszczyszyna kierował się dobrymi chęciami, bez przewidywania skutków swojej przysługi.

Stanisław Michalkiewicz

Czekając na desant Putina

Stanisław Michalkiewicz„Najwyższy Czas!”    11 października 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5264

W niedzielę 2 października wyszedłem na przystanek autobusowy przy ulicy Dobrej, żeby podjechać na Targi Książki w Arkadach Kubickiego na Zamku Królewskim. Niestety przyjazd autobusu się opóźniał i w ogóle zauważyłem, że na ulicy Dobrej ruch kołowy całkiem zamarł. Przyczynę wyjaśnił mi starszy pan, oznajmiając, że autobusy ani samochody w ogóle tędy nie jeżdżą, bo ruch został zamknięty. Rzeczywiście, na skrzyżowaniu Dobrej z Tamką zauważyłem bariery i kręcących się policjantów. Ruszyłem tedy pieszo, a gdy dotarłem do skrzyżowania, zapytałem zziębniętą policjantkę, czy Putin już wylądował, a te bariery wyznaczają miejsce pod barykady, które lud Warszawy z entuzjazmem zbuduje, gdy tylko dowiozą odpowiednie materiały i w ten sposób będziemy znakomicie przygotowani do historycznej rekonstrukcji Powstania Warszawskiego? Policjantka niestety udzieliła mi odpowiedzi wymijającej, więc dopiero po przyjściu na Targi dowiedziałem się, że to nie Putin, tylko jakieś biegi, ale nie wiadomo, czy za czymś, czy przeciwko czemuś.

Dlaczego takie wyjaśnienie nie przyszło mi do głowy, tylko Putin? To zrozumiałe. O próbę wysadzenia w powietrze bałtyckich gazociągów Putin podejrzewa Polskę i Stany Zjednoczone. Tymczasem nie tylko obóz „dobrej zmiany”, ale również obóz zdrady i zaprzaństwa, aż wyłażą ze skóry, żeby te podejrzenia odsunąć od USA. Obóz „dobrej zmiany” od razu zdemaskował Księcia-Małżonka, jako ruskiego agenta, kiedy ten za detonacje podziękował Stanom Zjednoczonym, a z kolei Biuro Polityczne obozu zdrady i zaprzaństwa zmłotowało Księcia-Małżonka, żeby natychmiast ten „skandaliczny” wpis usunął. Działania obydwu obozów są zrozumiałe, bo – po pierwsze – nic tak nie gorszy, jak prawda, po drugie – skoro w maju prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski w walce o przywództwo w Volksdeutsche Partei z Donaldem Tuskiem, postawił na Amerykanów, to jest – na tamtejszych Żydów – to trudno, by tolerował dokazywania Księcia-Małżonka, zwłaszcza gdyby były prawdziwe. Wreszcie – po trzecie – gwałtowność zaprzeczeń z naszej strony i brak jakichkolwiek merytorycznych argumentów wzbudza podejrzenia, że Nasz Najważniejszy Sojusznik wydał władzom naszego bantustanu taki rozkaz, na wszelki wypadek uzupełniając go „bezzwrotną” pożyczką w wysokości 288 mln dolarów, żeby zaprzeczali możliwie jak najgłośniej. W ten jednak sposób, w miarę oczyszczania z podejrzeń Stanów Zjednoczonych, obsesje Putina siłą rzeczy muszą kierować się w stronę Polski, chociaż nie wydaje mi się, by nasza niezwyciężona armia, a zwłaszcza – marynarka wojenna – była w stanie umieścić w pobliżu gazociągów niedaleko Bornholmu, na głębokości 70 metrów, kilka 500-kilogramowych ładunków wybuchowych – bo tak właśnie, według armii duńskiej, miał wyglądać cały incydent. Amerykanie, to co innego – ale podejrzewać ich nie wolno, bo taki jest rozkaz, a kto rozkazu nie posłucha, ten jest ruskim agentem, a przynajmniej – onucą. Kim są ci, którzy słuchają rozkazów ściągających podejrzenia Putina na Polskę – tajemnica to wielka, chociaż prawdopodobnie są nieposzlakowanymi patriotami. Jak bowiem niedawno wyjaśnił na spotkaniu w Nysie Naczelnik Państwa, jeśli zdrada Polski jest warunkiem utrzymania władzy przez obóz patriotyczny, to nie ma co się wahać, bo czyż nie lepiej będzie, jeśli Polskę zdradzą patrioci, niż gdyby miał ją zdradzić obóz zadrady i zaprzaństwa? Wtedy chodziło mu o ratyfikację traktatu lizbońskiego, ale przecież nie tylko traktat lizboński stwarza okazję do zdrady naszej biednej ojczyzny lecz i inne wydarzenia – ot, choćby próba wysadzenia w powietrze gazociągów.

Dlatego właśnie pomyślałem sobie, że skoro tak się sprawy mają, to dlaczego Putin nie miałby wylądować w Warszawie, stwarzając nam w ten sposób znakomitą okazję do zorganizowania Powstania Warszawskiego – zgodnie z narodową tradycją, że „poszli nasi w bój bez broni” – jako że rząd „dobrej zmiany” całą broń przekazał Ukrainie, z którą Polska prędzej czy później się zleje? Wbrew pozorom oprócz plusów ujemnych taka sytuacja miałaby też wiele plusów dodatnich. Po pierwsze, nastąpiłaby konsolidacja naszego mniej wartościowego narodu tubylczego wokół obozu „dobrej zmiany”, co samo w sobie jest wartością nie do przeceniania tym bardziej, że w ten sposób Naczelnik Państwa przeszedłby do panteonu narodowych bohaterów, stając obok Józefa Piłsudskiego, jako Unus Defensor Patriae i umacniając przy okazji blaknący ostatnio kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wprawdzie walczylibyśmy jak lwy aż do ostatecznego zwycięstwa, ale wiadomo, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi, więc ostateczne zwycięstwo mogłoby oddalić się w bliżej nieokreśloną przyszłość. Ale jeśli nawet, to ostatecznie przecież przyjść by musiało, no bo jakże inaczej? A w jakiej postaci? Ano w takiej, że wtedy już bez żadnych zahamowań i wahań moglibyśmy proklamować kolejny program polityczny „dążenia” do uzyskania reparacji wojennych również od Rosji.

Wprawdzie program „dążenia” do reparacji od Niemiec napotyka pewne trudności, bo chociaż pan minister Rau, najwyraźniej podkręcony przez Naczelnika Państwa, wysmażył eunuchoidalną „notę”, która „zamierza” przekazać niemieckiemu rządowi, to niemiecka minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock, po przybyciu do Warszawy wylała na rozgorączkowane głowy naszych statystów kubeł zimnej wody, oświadczając ministrowi Rau, że „kwestia reparacji jest zamknięta”, więc musimy się zadowolić „wspólną przyszłością w Unii Europejskiej”. Ale nawet ten plus ujemny zawiera plusy dodatnie, bo – jak wyjaśnił Wielce Czcigodny poseł Mularczyk – wszystko nam sprzyja. Konkretnie chodzi o inflację. Dzięki inflacji bowiem wartość reparacji, do jakich właśnie „dążymy”, wzrośnie do niebotycznego poziomu, oczywiście razem z odsetkami, które Instytut Strat Wojennych pod kierownictwem pana Arkadiusza Mularczyka, będzie naliczał na bieżąco. Jeśli potrwa to odpowiednio długo, to w ten sposób kwota reparacji może zrównać się w wartością majątkową Republiki Federalnej Niemiec, która Polska w ten prosty i nieinwazyjny sposób mogłaby przejąć. Identyczna sytuacja wystąpiłaby w przypadku reparacji od Rosji, do których „dążylibyśmy” tak samo, jak „dążymy” od Niemiec. W ten sposób Polska mogłaby przejąć również Federację Rosyjską aż do Władywostoku, a potem zlać się z Ukrainą, realizując w ten sposób gigantyczną wizję prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którą Aleksander Smolar, w żydowskiej gazecie dla Polaków nazwał „postjagiellonskimi mrzonkami”. Ale żeby do tego doszło, najpierw Putin powinien wylądować w Warszawie, a tymczasem się ociąga.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Ruscy agenci pod Banderą Ukrainy

Ruscy agenci pod Banderą Ukrainy

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  9 października 2022

http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5263

A to dopiero się narobiło! Lista ruskich agentów powiększyła się ostatnio o Księcia-Małżonka, który za „roszczelnienie” [sic!! md] bałtyckich gazociągów „podziękował USA”. Nic mu nie pomogło, że na rozkaz przewodniczącego Volksdeutsche Partei, albo – co bardziej prawdopodobne – jego zastępcy, co to w maju dogadał się z amerykańskimi Żydami, którzy podobno wpisali go na listę „naszych sukinsynów”, posłusznie usunął „niefortunne” deklaracje. Obóz „dobrej zmiany” najwyraźniej nie uwierzył w nawrócenie Księcia-Małżonka i w najlepsze zaczął go oskarżać. Niewątpliwie ta gorliwość zostanie zauważona, gdzie trzeba, więc nic dziwnego, że zaroiło się w Polsce od demaskatorów ruskich agentów, a co za tym idzie – również od agentów, bo kogóż by w przeciwnym razie demaskatorzy demaskowali? Zatem co do tego, że Książę-Małżonek jest agentem Putina wątpliwości być nie może.

W tej sytuacji wyjaśnienia wymaga moment, kiedy został on zwerbowany do wrażej służby. Czy nastąpiło to wtedy, gdy Książę-Małżonek, który wtedy jeszcze nie był Księciem-Małżonkiem, towarzyszył muzułmańskim mudżahedinom, którzy w Afganistanie wojowali z Rosjanami? Bardziej prawdopodobny wydaje się moment, kiedy Książę-Małżonek został wiceministrem obrony w rządzie premiera Olszewskiego. Niektórzy na to sarkali, że wiceministrem obrony w Polsce zostaje poddany brytyjski, i przezywali Księcia-Małżonka epitetem „Zdradek”. Oczywiście mieli na myśli niebezpieczne związki z Wielką Brytanią – ale czy te ostentacyjne związki nie stanowiły przypadkiem ulubionej przez ruskich agentów „maskirowki”, podobnie, jak rozpoczęta przez WSI „operacja Szpak”? Ale stanowisko wiceministra obrony narodowej było tylko wstępem do dalszej błyskotliwej kariery politycznej Księcia-Małżonka. W rządzie charyzmatycznego premiera Buzka został on bowiem wiceministrem spraw zagranicznych. Ale rząd charyzmatycznego premiera Buzka w roku 2001 zakończył swoje istnienie, w związku z czym Książę-Małżonek odczekał kilka lat na stanowisku senatora z ramienia PiS, aż w roku 2005 został ministrem obrony w rządzie premiera Marcinkiewicza, a potem – w rządzie samego Naczelnika Państwa!

Czy wtedy Książę-Małżonek był już ruskim agentem i dlatego Naczelnik Państwa mianował go ministrem obrony, czy też został nim dopiero później, kiedy związał swoje losy z obozem zdrady i zaporzaństwa, który w zamian za gotowość w „dorżnięciu watahy”, został wynagrodzony stanowiskiem ministra sprasw zagranicznych? Czy wtedy był już ruskim agentem? Może tak, a może nie, bo w roku 2008 podpisał Kondolizie Rice zgodę na zainstalowanie amerykańskiej tarczy antyrakietowej na terytorium Polski. Putin strasznie na to narzekał, ale może specjalnie, żeby jeszcze bardziej uwiarygodnić Księcia-Małżonka?

Wszystko to być może, bo 17 września 2009 roku prezydent Obama nie tylko wycofał elementy tarczy antyrakietowej ze Środkowej Europy, ale w ogóle wycofał Stany Zjednoczone z aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej. Jak pamiętamy, decyzję tę podjął w miesiąc po spotkaniu izraelskiego prezydenta Szymona Peresa z rosyjskim prezydentem Dymitrem Miedwiediewem w Soczi. Prezydent Peres przyznał, że złożył prezydentowi Miedwiediewowi m.in. obietnicę, że „namówi” prezydenta Obamę do wycofania wspomnianej tarczy. No i chyba go „namówił”, bo 17 września 2009 roku tak się właśnie stało. W związku z tym Książę-Małżonek, jako minister spraw zagranicznych bywał z Donaldem Tuskiem w Moskwie. Co prawda siedząc przy stole naprzeciwko prezydenta, czy może wtedy akurat premiera Putina, prezentował mu strasznie groźne miny, ale trzeba powiedzieć, że zimnemu ruskiemu czekiście nawet brew nie drgnęła. „Takie mają wychowanie wojskowe” – powiedział wachmistrz z Putimia, przesłuchujący dobrego wojaka Szwejka, jako ruskiego agenta.

Tak czy owak Książę-Małżonek obecnie został uznany za ruskiego agenta, powiększając w ten sposób nieprzeliczoną ich rzeszę w Polsce – gdzie według generała Pytla, głównym środowiskiem ruskiej agentury jest PiS – a z kolei Naczelnik Państwa, podczas sejmowej debaty nad katastrofą smoleńską zauważył, że wiedział, iż w Sejmie jest ruska agentura, ale nie przypuszczał, że aż tak duża. Inna sprawa, że ani generał Pytel, ani Naczelnik Państwa, nie zawiadomił o swoich podejrzeniach prokuratury, chociaż Naczelnik jako poseł ma taki obowiązek. Czyżby nie był pewien prawdziwości swoich oskarżeń? A może woli nie stawiać tych spraw na ostrzu noża, bo wtedy musiałby wyjaśniać, dlaczego będąc premierem, w korcu maku znalazł akurat Księcia-Małżonka jako najlepszego kandydata na ministra obrony? Jak pamiętamy, podejrzanym o bycie ruskim agentem był również Ojciec Dyrektor, któremu Naczelnik Państwa wytykał posiadanie nadajników Radia Maryja na Uralu, gdzie nic nie dzieje się przypadkowo. Oczywiście było to na całkiem innym etapie, kiedy to obowiązywały całkiem inne mądrości, niż dzisiaj.

Bo dzisiaj obowiązują inne mądrości, które rozmaitym złośliwcom stwarzają okazję do różnych krotochwil. Oto pojawiła się fałszywa pogłoska, że pan Robert Bąkiewicz poprowadzi w tym roku Marsz Niepodległości pod banderą ukraińską. Zanim pan Bąkiewicz zdążył tę fałszywą pogłoskę zdementować, kierująca mediami Orlenu pani Dorota Kania, podczas audycji z zaproszonymi gośćmi nie mogła się tego pomysłu nachwalić. No cóż; skoro sam pan prezydent Andrzej Duda 3 maja oznajmił, że tylko patrzeć, jak Polska się z Ukrainą zleje, to perspektywa Marszu Niepodległości pod banderą Ukrainy wcale nie musi być taka nieprawdopodobna. Wreszcie rosyjski minister spraw zagranicznych książę Gorczakow miał zasadę, by nie wierzyć nie zdementowanym informacjom, więc trudno się dziwić pani Dorocie Kani, że skwapliwie w tę fałszywą pogłoskę uwierzyła.

Tymczasem „coś drgnęło” na odcinku „dążenia” do uzyskania reparacji niemieckich. Mianowicie Naczelnik Państwa musiał zmłotować pana ministra Rau, żeby przygotował notę w tej sprawie do rządu niemieckiego. Z treści noty można wnioskować, jak bardzo pan minister się gimnastykował, żeby zadośćuczynić żądaniu Naczelnika, ale jednocześnie za bardzo się nie ośmieszyć. Zanim jednak przekazał ten utwór, do Warszawy przyjechała niemiecka minister spraw zagranicznych, pani Annalena Baerbock i na wspólnej z panem ministrem Rau konferencji prasowej oświadczyła, że „kwestia reparacji z punktu widzenia rządu niemieckiego jest kwestią zamkniętą”. Ale Wielce Czcigodny poseł Mularczyk jest dobrej myśli, a szansę upatruje w… inflacji. Inflacja bowiem sprawi, że wyliczona wysokość reparacji powiększy się wielokrotnie, więc nie jest wykluczone, że po pewnym czasie Polska będzie mogła przejąć Republikę Federalną Niemiec za długi. I co wtedy zrobi Książę-Małżonek, który podczas „hołdu pruskiego” tak Niemcom zakadził?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).