Konfiskata majątków i obronność RP jako przedwyborcza pałka propagandowa. Czy Polacy to kupią? A dlaczego mieliby nie kupić…

Konfiskata majątków i obronność RP jako przedwyborcza pałka propagandowa. Czy Polacy to kupią? A dlaczego mieliby tego nie kupić…

18 maj, 2023 konfiskata-majatkow-przedwyborcza-palka-propagandowa

Podczas najbliższego posiedzenia Sejmu, zaplanowanego na 24-26 maja 2023 roku, czeka nas niezły cyrk propagandowy, którego celem będzie przekonanie Polaków, że PiS chce zwiększenia obronności Polski i konfiskaty rosyjskich majątków, a opozycja nie chce ani jednego, ani drugiego. W związku z czym Polacy mają uwierzyć, że PiS jest jedynym obrońcą Polski, a cała reszta to ruskie onuce na pasku Kremla, przy czym największą onucą jest Konfederacja, która już awanturuje się w tej sprawie i zapowiada protest pod Sejmem. O co chodzi?

Chodzi o projekt zmian w Konstytucji RP, złożony przez posłów PiS, w tym Jarosława Kaczyńskiego, który się pod nim podpisał. W projekcie znalazły się dwie rzeczy. Po pierwsze – wyłączenie wydatków na obronność z ograniczeń dotyczących długu publicznego. Po drugie – konfiskata majątku na podstawie domniemania, że może być on wykorzystany w sposób stanowiący zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski.

Projekt ustawy wpłynął do Sejmu 7 kwietnia 2022 roku. Podczas pierwszego czytania, które odbyło się 26 maja 2022 roku, głosami Zjednoczonej Prawicy odrzucono wniosek o odrzucenie projektu i został on skierowany do Komisji Finansów Publicznych oraz Komisji Obrony Narodowej. W grudniu 2022 roku projekt został skierowany do Komisji Nadzwyczajnej, która została powołana w celu jego rozpatrzenia. 27 kwietnia 2023 roku komisja zakończyła prace i zarekomendowała Sejmowi przyjęcie projektu, w którym wprowadzono dwie zmiany, czyli doprecyzowano, że w przepisach o konfiskacie majątków chodzi zarówno o zewnętrzne bezpieczeństwo Polski, jak też zagrożenie jej porządku publicznego oraz skreślono zapis o tym, że chodzi o konfiskatę majątków osób niebędących obywatelami RP. W nowej wersji wpisano „majątek, który znajduje się na terytorium RP”. Teraz projekt ma trafić pod obrady Sejmu. Spójrzmy jak wyglądają proponowane przepisy po pracach w Komisji Nadzwyczajnej.

Nie trzeba być Einsteinem, żeby już na pierwszy rzut oka dostrzec, jakim zagrożeniem są obie propozycje. Pierwsza pozwoli na wygenerowanie gigantycznego i w żaden sposób niekontrolowanego długu, a pozyskane w ten sposób pieniądze wcale nie muszą być przeznaczone na uzbrojenie wojska. Do „potrzeb obronnych” można zaliczyć naprawdę wiele różnych rzeczy, w tym np. energetykę i rolnictwo. W ten sposób zostanie otwarta droga do takiego zadłużania państwa, że po prostu zbankrutujemy i nie trzeba będzie rosyjskiej inwazji, żeby zniszczyć Polskę.

Drugi przepis jest absolutnym kuriozum, ponieważ jako powód do konfiskaty mienia wskazuje „domniemanie”. Co prawda mamy zapis, że owo „domniemanie” zostanie uściślone w ustawie, ale nadal jest to „domniemanie”. Do tego mamy też zapis, że konfiskacie podlega nie tylko ten majątek, który „jest wykorzystywany” w niecnych celach, ale również ten, który do tych niecnych celów „może być wykorzystany”. W ten sposób można skonfiskować wszystko każdemu i do tego wcale nie trzeba, żeby Polska znalazła się w stanie wojny. Wystarczy, że w stanie wojny znajdzie się inne państwo i już można konfiskować majątki polskich obywateli, żeby wesprzeć „osoby dotknięte skutkami napaści zbrojnej”. Gdyby ktoś chciał wprowadzić prawo pozwalające na wywłaszczenie Polaków na rzecz Ukraińców, to mogłoby ono wyglądać właśnie tak.

Aby wprowadzić zmiany w Konstytucji RP potrzeba 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Oczywistym jest, że ten projekt nie uzyska poparcia koniecznego do jego przyjęcia. Po co więc PiS wrzuca do Sejmu projekt, co do którego wie, że nie przejdzie? Przecież nie po to, żeby zwyczajnie i tak po prostu przegrać głosowanie. Nie są aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, że przegrają.

Jedynym sensownym wyjaśnieniem jest właśnie akcja propagandowa, która ma budować narrację o propolskim rządzie i antypolskiej opozycji. Moim zdaniem ten PiS-owski projekt zmian konstytucyjnych ma służyć tylko i wyłącznie celom propagandowym.

Wyobraźcie sobie, jak głosowanie przeciw tym zmianom zostanie przedstawione przez rządową TVP i prorządowe media. Oczywiście jako zdrada stanu i działanie na rzecz Kremla. Czy Polacy to kupią? A dlaczego mieliby tego nie kupić. Przecież mało kto będzie wnikał w meritum. TVP powie, że opozycja broni majątku ruskich oligarchów i jest przeciw zbudowaniu najpotężniejszej armii w Europie. Media Sakiewicza i Karnowskich napiszą to samo, potem Sakiewicz i Karnowscy wystąpią w TVP jako niezależni dziennikarze, którzy zapewnią „ciemny lud”, że tak właśnie jest. A w podsumowaniu dowiemy się, że aby Polska była bezpieczna, PiS powinien mieć większość konstytucyjną.

Więc do urn, Narodzie, do urn i walcz o Polskę głosując na PiS. I o to chodzi w tej całej zabawie ze zmienianiem Konstytucji RP. O przedwyborczą pałkę propagandową, którą politycy PiS i media PiS będą okładać swoich przeciwników. Tak właśnie wygląda polityka.

!! Wszystko za darmo !! Wybory blisko !! ++++ !!! Internetowe namnażarki pieniędzy w akcji !!

Wszystko za darmo !! Wybory blisko!! ++++

Katarzyna Treter-Sierpińska maj 15, 2023 wszystko-za-darmo

W niedzielę (14.05.2023), podczas konwencji Prawa i Sprawiedliwości pod hasłem „Programowy Ul”, prezes Jarosław Kaczyński ogłosił, że od 1 stycznia 2014 roku 500+ zostanie podniesione do kwoty 800 zł. Kaczyński obiecał też darmowe leki dla seniorów powyżej 65. roku życia oraz dla dzieci i młodzież do 18. roku życia. Obiecał również darmowe przejazdy autostradami i drogami szybkiego ruchu dla samochodów osobowych. Darmowe przejazdy mają obowiązywać na drogach państwowych, a z czasem również na prywatnych.

Sprawa więc jest jasna i oczywista. PiS staje do wyborów z ofertą dopłat i darmówek, czyli po prosty kupuje sobie trzecią kadencję. Warto w tym miejscu przytoczyć wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z 16 października 2022 roku podczas spotkania z wyborcami w Pabianicach. Odpowiadając na pytanie o to, kiedy będzie procedowana ustawa o emeryturach stażowych, Kaczyński powiedział, że kiedyś przyjdzie taki moment, ale nie wiadomo, kiedy

bo my przecież nie mamy żadnego sezamu, z którego wyciągamy pieniądze na zasadzie „sezamie otwórz się”. Tylko mamy to, co uczciwie mówiąc, zabieramy z kieszeni obywateli. Zatem, żeby to zrobić, musimy zabierać jeszcze więcej.

To jest przecież dokładnie to samo, co od lat powtarza Janusz Korwin-Mikke, czyli że rząd nie ma żadnych swoich pieniędzy, więc jeśli coś komuś daje, to znaczy, że najpierw musi to komuś zabrać. A im więcej rząd daje, tym więcej zabiera. Oczywiście ci, którym rząd daje, są przekonani, że jest to działanie na zasadzie Janosikowego „odbierania bogatym, żeby dać biednym”. Tak się jednak składa, że w efekcie tych manewrów po kieszeni dostają wszyscy za wyjątkiem najbogatszych, których stać na to, żeby zabezpieczyć się przed „sprawiedliwością społeczną”.

Pamiętacie, skąd miało brać się sfinansowanie programu 500+? Miało brać się z podatku od hipermarketów. PiS próbował wprowadzić ten podatek już w 2016 roku, ale w wyniku ingerencji Komisji Europejskiej, która próbowała go zablokować, został on wprowadzony dopiero w 2021 roku. Co ciekawe, w tym sporze Trybunał Sprawiedliwości UE stanął po stronie rządu RP, a nie KE, i w 2019 roku stwierdził nieważność decyzji Komisji zatrzymującej wprowadzenie tego podatku. Spójrzmy zatem na dochody, jakie z tego tytułu uzyskał budżet państwa w 2021 roku.

Ministerstwo Finansów podało, że była to kwota w wysokości 2 mld 632 mln zł. A ile kosztuje rocznie program 500+? Jest to ok. 40 mld zł. Nie ma zatem mowy o tym, żeby podatek od hipermarketów pokrywał koszt programu 500+. Natomiast oczywistym jest, że koszty związane z zapłatą podatku zostały przerzucone na konsumentów, którzy po prostu muszą zapłacić więcej za kupowane towary. Efekt jest taki, że właściciele hipermarketów i tak wychodzą na swoje, a wzrost cen sprawia, że 500 złotych, wypłacane osobom objętym programem, jest coraz mniej warte.

Co w tej sytuacji robi prezes Kaczyński? Wychodzi do ludu i obiecuje, że teraz będzie 800+. A to oznacza podniesienie kosztów programu z 40 do 65 mld zł rocznie. Oczywiście nikt już nie mówi o tym, że program zostanie sfinansowany z podatku od hipermarketów, który PiS wyrwie złym bogaczom, żeby dać biednym dzieciom. Skąd zatem wezmą się na to pieniądze?

Jest taka scena w filmie „Rejs”, gdy inżynier Mamoń tłumaczy, skąd biorą się pieniądze na nudne, polskie produkcje filmowe: No i panie, kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, my płacimy. To są nasze pieniądze, proszę pana. Społeczeństwo.

Nic ująć, nic dodać.

A teraz zobaczmy, co w czerwcu 2022 roku Jarosław Kaczyński mówił na temat ewentualnej waloryzacji 500+ do poziomu 700+. W rozmowie z TVP Bydgoszcz prezes PiS powiedział: 700 plus to właśnie posunięcie proinflacyjne. Nie sądzę, żeby było. Kaczyński dodał też, że „trzeba najpierw zdusić inflację”.

W czerwcu 2022 roku inflacja wynosiła 15,5%. W kwietniu 2023 roku jest to 14,7%. Czy tak wygląda zduszenie inflacji? Bez żartów. To, że inflacja trochę spadła nie oznacza, że została zduszona. A skoro 700+ miało być posunięciem proinflacyjnym, to chyba każdy zdrowy na umyśle człowiek musi przyznać, że 800+ będzie posunięciem jeszcze bardziej proinflacyjnym. Chyba, że prezes Kaczyński uważa, iż do końca 2023 roku inflacja zostanie zduszona i od początku  2024 roku będzie można znowu ją nakręcać, żeby potem znowu ją zduszać. Nie wiem, jak wy, ale ja się w tym pogubiłam. Co tak naprawdę ma zostać zduszone? Inflacja, czy wartość nabywcza pieniędzy?

Kwestia darmowych leków dla młodzieży i seniorów jest na razie obietnicą, którą trudno analizować. Nie  wiadomo, czy chodzi o wszystkie leki, czy może o jakieś wybrane grupy leków. Nie wiadomo zatem, jaki byłby koszt tego programu. Wiadomo natomiast, że to NFZ refunduje leki, więc za „darmowe leki” płacimy wszyscy w składkach zdrowotnych. Obecnie składka ta nie może być odliczana od podatku. Czyli wszyscy płacimy więcej niż płaciliśmy, a rząd przekłada te kwoty z kupki na kupkę i ogłasza darmówki dla wybranych.

Co do zniesienia opłat za autostrady dla samochodów osobowych, to znowu mamy do czynienia z sytuacją, w której zapłacimy za tę darmówkę w innej postaci. I to zapłacimy wszyscy. Dlaczego? Dlatego, że rząd planuje rozszerzenie systemu opłat drogowych dla pojazdów powyżej 3,5 tony. Według zapisów w Krajowym Planie Odbudowy do czerwca 2024 roku system obejmie dodatkowe 1400 km autostrad i dróg ekspresowych. A co oznaczają kolejne opłaty nakładane na transport drogowy? To oczywiście wzrost kosztów transportu, za które zapłacimy w cenie towarów transportowanych w ten sposób. Czyli pojedziemy autostradą za darmo, ale ta darmówka wyrówna się przy sklepowej kasie. A jeśli koszty opłat zniesionych dla samochodów prywatnych zostaną przerzucone na firmy transportowe, to darmówka będzie jeszcze bardziej kosztowna.

Nie ma darmowych obiadów! Ale w tym roku są wybory, więc politycy prześcigają się w obiecywaniu, że dadzą nie tylko darmowe obiady, ale też śniadania i kolacje. Najlepiej, żeby wszystko było za darmo. Ale im bardziej coś jest za darmo, tym więcej trzeba za to zapłacić. Tyle tylko, że mało kto chce o tym wiedzieć. Lepiej wierzyć, że darmówki są naprawdę darmowe, a rząd zabiera bogatym, żeby dać biednym. Kończy się to inflacją dla wszystkich i potem chodzą ludziska po sklepach i dziwią się, że wszystko drożeje. Ale i tak głosują na tych, którzy obiecują, że dadzą coś za darmo. A najlepiej jeszcze dopłacą. Czym? Pieniędzmi z drukarki. Najprostsze wyobrażenie o ekonomii jest takie, że im pieniędzy więcej, tym lepiej.

Jak kończy się takie myślenie, można przekonać się na przykładzie Wenezueli. Oby tylko w teorii, bo przed taką praktyką niech nas ręka boska broni.

=======================================

Jeśli podobają się Państwu moje felietony i chcielibyście wesprzeć moją działalność publicystyczną, możecie to zrobić dokonując przelewu na poniższe konto PayPal. Będzie to dla mnie nie tylko wsparcie w wymiarze finansowym, ale również sygnał, że to, co robię, jest dla Państwa ważne i godne uwagi. Z góry dziękuję. Katarzyna Treter-Sierpińska https://www.paypal.me/katarzynats

Wybory czy Ordynacja –  co ważniejsze

Wybory czy Ordynacja –  co ważniejsze

Dwanaście prostych stwierdzeń i siedem argumentów

[ 2. kwietnia: Jest lepsza wersja Archiwum ! Korzystajcie!]

https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.4404_45.php

Mirosław Dakowski 28.09.2011. [te same wyrazxy powtarzaj po kilka raqzy!! Te -sprzed 12 lat…]

1)     w ostatnim dwudziestoleciu w Polsce różnice pomiędzy wariantami ordynacyj, wraz z niedawnym „Kodeksem wyborczym” są dla wyborcy mało istotne. Nie dotyczą PODSTAWY, którą w sejmie jest głosowanie na listy partyjne, nie na OSOBY.

2)     Kolejne majstrowania (a było ich dużo),dotyczą spraw mało istotnych: z sufitu branych „przeliczników” d’Hondta, czy wybieranych przez amatorów „progów wyborczych” (3%, 5%, może 8%… wynikające z kalkulatorków nieuków, nie rozumiejących zasad działania danego mechanizmu) lub (ostatnio) prób pomocy niepełnosprawnym.

3)     W konstytucjach (też tej z 1997 r.) sprecyzowano, iż wybory mają być proporcjonalne. Zupełnie innym pojęciem jest Ordynacja proporcjonalna, tak nazwana przez prawników, z pogwałceniem zasad arytmetyki.

A)    Dla osób mniej znających logikę (do nich należą niektórzy prawnicy – konstytucjonaliści i szefowie partyj sejmowych): różnica między pojęciem „wybory” a pojęciem „ordynacja” jest taka, jak między pojęciem „mleko” a pojęciem „krowa”.

B)     „Proporcjonalność” implikuje, że stosunek ilości mandatów do ilości osób uprawnionych do głosowania powinien być w miarę stały. Z trudem spełniają to konstytucyjne wymaganie niektóre warianty ordynacyj  zwanych  proporcjonalnymi (d’Hondta – tylko z niektórymi współczynnikami), ale zdecydowanie spełnia te wymogi ordynacja JOW (w Polsce: jeden mandat na 62 tys. wyborców). Argument, iż „dla wprowadzenia JOW należałoby zmienić konstytucję, a to jest trudne” (czy niemożliwe) – jest więc argumentem nielogicznym, świadczy o złej woli osób i struktur go używających.

C)    W obecnych ordynacjach obywatel nie ma biernego prawa wyborczego. Skargi , m.in. do Sądu Najwyższego i Sejmu, słane od co najmniej 15-tu lat, pozostawały bez odpowiedzi, lub wywołały odpowiedzi żenująco głupie. Ostatnio przekonali się o tym następni (Rycerze? ….frajerzy? – chyba tak, bo nie powinno się popełniać tych samych błędów wielokrotnie… ).

Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

D)    Warianty ordynacji „partyjniackiej” dają wyniki skrajnie nieproporcjonalne (zob. np. Wybory do Sejmu: ani równe, ani bezpośrednie, ani proporcjonalne, ani powszechne. )

E)     Istnieją w niej też przywileje, np. dla mniejszości niemieckiej, łamiące konstytucyjną zasadę proporcjonalności i równości wyborów.

4)     Wszystkie sondaże profesjonalne, sondy uliczne , czy rozmowy ze znajomymi wskazują, że wyborcy (czy: Polacy) chcą głosować „na osobę”, nie zaś „na listę partyjną(78%, 84%, 87% itp).  Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

5)     Ten głos, ta wola wyborcy jest od 20-tu lat IGNOROWANY(-a) przez samozwańczo ukształtowaną „kastę polityków”. Kasta ta staje się dziedziczna. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

6)     Rozsądek i wola większości wyborców (tu szczęśliwie idą w parze) wymagają, by do sejmu szli aktywni, uczciwi, znani nam z rozumu, nie zaś celebryci, świecący implantami zamiast swych zębów, czy „proprcjonalni przedstawiciele” socjologów, kobiet, feministek, łysych, głupków itp. Wyborca chce, by wybrany (i przecież opłacony przez niego!) poseł najlepiej walczył o interesy wyborcy, nie zaś, by miał zbliżone do niego IQ, czy wykształcenie, czy wagę. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

7)     Ordynacja „na listy partyjne”, zwana od dziesięciolecia „partyjniacką”, gwarantuje długie targi koalicyjne, często wymusza koalicje partyj o sprzecznych programach. Zawsze pozwala partii największej na tłumaczenie, że nie spełnia ona swych przyrzeczeń, bo „koalicjant nie pozwala”.  W Belgii targi koalicyjne pozbawiają zwykle kraj rządu na 150 – 400 dni po wyborach. [por. Belgia pobiła rekord świata ]. W Wielkiej Brytanii (JOW) szef zwycięskiej partii (np. 38% posumowanych głosów, lecz 60% mandatów) na drugi dzień po wyborach przedstawia Królowej swój –jako premiera – gabinet i zaczyna rządzić. Później, gdyby nie spełnił obietnic przed-wyborczych, nie może się wymawiać, że „to koalicjant zawinił”. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

8)     Krajów, w których wybiera się parlamentarzystów w JOW, w naturalny od wieków, prosty i tani sposób, jest ponad sześćdziesiąt. Dobrze się mają. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

9)    Wybory JOW muszą być jedno-stopniowe: Przykład Francji (ma od pewnego czasu dwustopniowe) wskazuje, że po pierwszej turze możliwe są targi i intrygi eliminujące „niepoprawnych”, czy „niepostępowych”.

10) Po wyborach w JOW (w Wielkiej Brytanii startują ludzie, nie przedstawiciele partyj) zawsze tworzą się dwie grupy, partie silne (rządząca i główna opozycyjna). Ale jest też miejsce dla ”trzeciej siły”, są też reprezentanci małych partyj i niezależni.

11)Tak wskazuje doświadczenie, a także „zasada Duverger’a” . Factors in a Two-Party and Multiparty System Maurice Duverger : “…three sociological laws: (1) a majority vote on one ballot is conducive to a two-party system; (2) proportional representation is conducive to a multiparty system; (3) a majority vote on two ballots is conducive to a multiparty system, inclined toward forming coalitions.”

12)Ordynacja JOW jest PROSTA (opisana przez 2 – 4 zdań + zasady  podziału kraju na 460 okręgów), uniemożliwia więc dowolność interpretacji przez PKW oraz Sąd Najwyższy. Kampania jest tania i niezbyt zależna od dyktatu mediów. Rzutki kandydat jest w swym powiecie znany i może objechać na rowerach, z pomocą żony, synów i przyjaciół, domy wszystkich wyborców. Sam ten argument wystarcza, by walczyć o JOW.

I dla tego wszystkiego kasta partyjniaków tak się boi JOW.

Fikcja biernego prawa wyborczego. Partyjna oligarchia wyborcza.

Fikcja biernego prawa wyborczego. Partyjna oligarchia wyborcza.

Wojciech Błasiak [z Archiwum. 26.02.2019. MD]

Właściwe wybory parlamentarne

Wczoraj kierownictwo partii Prawo i Sprawiedliwość przedstawiło publicznie nazwiska swoich kandydatów do Parlamentu Europejskiego w zbliżających się wyborach majowych, z miejsc na partyjnych listach wyborczych o numerach 1 i 2. Odbiło się to szerokim echem dziennikarskim wraz z komentarzami o kandydatach, prawie już pewnych zostania europosłami.

Nikomu jakoś nawet do głowy nie przyszło zapytać o to, jak to się ma do demokracji wyborczej? Dlaczego ten wybór numerów 1 i 2 jest tak ważny, jakby to były wręcz wybory do europarlamentu? I po co aż posiedzenia władz partii i klubu parlamentarnego, aby tego dokonać?

Fikcja biernego prawa wyborczego

Otóż to posiedzenie było posiedzeniem wyborczym, gdzie dokonały się pierwotnie właściwe wybory do europarlamentu. Będą jeszcze wtórne w maju, gdzie w zależności od fali poparcia tej partii i jej regionalnego zróżnicowania oraz indywidualnych korekt w głosowaniu na kandydatów, dokona się wybór ostateczny posłów PiS do Brukseli. To bowiem kierownictwo partii i klubu PiS, a nie wyborcy, dokonuje w sposób zasadniczy faktycznych wyborów europosłów. Tak jak dokona faktycznego wyboru posłów PiS do polskiego Sejmu.

Ustalanie bowiem kolejności nazwisk kandydatów na partyjnych listach wyborczych w wyborach w ordynacji proporcjonalnej, to zasadnicze określanie szans wyborczych kandydatów w takich wyborach. Po pierwsze więc, aby zostać posłem trzeba znaleźć się na partyjnej liście wyborczej. Nikt, kto się na takiej liście nie znajdzie, nie może znaleźć się w Sejmie czy Parlamencie Europejskim. Nie można po prostu zarejestrować się jako obywatel i wystartować jako kandydat do parlamentu. Mimo iż Konstytucja daje każdemu obywatelowi jego niezbywalne obywatelskie prawo polityczne bycia wybieranym, czyli bierne prawo wyborcze.

To prawo okazuje się fikcją, gdyż nie można z niego w Polsce skorzystać będąc obywatelem. Trzeba być zaakceptowanym przez władze partii kandydatem na partyjnej liście wyborczej. To jest sedno liberalnej demokracji wyborczej III Rzeczpospolitej Polskiej. To władze partii wybierają w rzeczywistości kandydatów do parlamentu. Bierne prawo wyborcze obywateli jest fikcją. I nikogo to nie obrusza i nie obchodzi, od Rzecznika Praw Obywatelskich poczynając, przez Państwową Komisję Wyborczą, a na uniwersyteckich polskich prawnikach, politologach i socjologach polityki kończąc.

Wyborcze „miejsca biorące”

Skąd takie znaczenie kolejności miejsc na partyjnej liście wyborczej? To znaczenie wynika z faktu, iż w głosowaniu na kilkanaście list partyjnych i co najmniej stu kilkudziesięciu kandydatów, nikt z wyborców nie zna kandydatów. Nawet z nazwiska, o poglądach i dokonaniach już nie wspominając.

Wyborca odszukuje więc listę wyborczą znanej mu jedynie z przekazów medialnych partii politycznej. Bierze ją do ręki i patrzy od góry na kilka pierwszych nazwisk spośród kilkunastu na niej zwykle umieszczonych. Potem przesuwa wzrokiem po liście i zwykle zatrzymuje się na ostatnim nazwisku. I tak dokonuje wyboru. Jeśli żadne nazwisko z niczym szczególnie pozytywnym mu się nie kojarzy, to zakreśla numer 1 na liście. Jeśli kojarzy mu się z czymś pozytywnym, to bierze pod uwagę jeszcze zwykle numery 2, 3, a nawet czasem 4, acz również i numer ostatni, gdyż zatrzymuje na nim wzrok.

To wszystko wynika z logiki patrzenia wyborcy na partyjną listę wyborczą i logiki dokonywania wyborów w ordynacji proporcjonalnej w Polsce. Ustalając więc kolejność nazwisk kandydatów na liście, a zwłaszcza tych z numerami 1, władze partii politycznych w Polsce dokonują zasadniczych właściwych wyborów do parlamentu. Określają kto może kandydować i z jakimi szansami. Określają nade wszystko „miejsca biorące”, jak się mówi w ich slangu partyjnym.

Fasadowa demokracja

Wyborcy w tej sytuacji sprowadzeni są zasadniczo do biernej roli głosujących, gdyż zasadniczego wyboru dokonali już za nich partyjni bossowie. Wyborcy wybierają bowiem tylko spośród tych, których już w procesie partyjnej selekcji wyborczej wybrano. Dlatego czynne prawo wyborcze jest w istocie fasadowe. Wybory parlamentarne są istotnie fasadowe, gdyż wybór jest zredukowany tylko do tych, których wybrały władze partii politycznych. Głosowanie wyborcze na już wybranych, zastępuje wybory parlamentarne spośród możliwych chętnych do kandydowania do parlamentu.

Dlatego pójdziemy w maju na wybory do Parlamentu Europejskiego, weźmiemy do ręki listę wyborczą partii Prawo i Sprawiedliwość i zdecydujemy, czy zakreślić 1 czy może wybierzemy między 1 a 2, a być może nawet 3. Reszty i tak nie znamy.

Dlatego w pewnie w październiku pójdziemy na wybory do polskiego parlamentu, weźmiemy do ręki partyjną listę kandydatów do Sejmu i zdecydujemy, czy zakreślić 1, czy może wybierzemy między 1 a 2, a być może nawet 3 i 4, czy nawet numerem ostatnim. Jeśli go znamy, a pewnie nie.

I potem będziemy się dziwić, jak taki dureń i oszust znalazł się w Sejmie. A o wyborze listy partyjnej zadecyduje obraz medialny partii i ich liderów, z wszystkimi jego zmanipulowanymi przekazami włącznie.

Partyjna oligarchia wyborcza

Dzięki temu żyjemy w ustroju politycznym partyjnej oligarchii wyborczej, a nie jak nam się wydaje i jak nam wmawiają wszelakie autorytety III Rzeczpospolitej, w ustroju politycznym parlamentarnej demokracji obywatelskiej. W tym ustroju oligarchii wyborczej w istocie bowiem nie jesteśmy obywatelami. Jesteśmy głosującymi na już wybranych nominatów partyjnych politycznymi tubylcami. Mamy swoje konstytucyjne prawa wyborcze, tak czynne, jak i bierne, ale nie możemy z nich skorzystać. Odbiera nam je proporcjonalna ordynacja wyborcza. Ba, sami nawet nie możemy w swoim podobno własnym kraju kandydować. Możemy tylko potulnie głosować na kandydatów już wybranych.

I można by drwić do woli z naszej roli tubylców, do jakiej zostaliśmy jako wyborcy sprowadzeni, gdyby nie tragiczne skutki tego proporcjonalnego sposobu wybierania dla polskiego państwa. Ta ordynacja stała się politycznym wehikułem czasu, który przenosi nam stale układ sił czasów „okrągłego stołu”, acz i czasów nam bliższych. W tej ordynacji nie da się wyrzucić hołoty politycznej z polskiego parlamentu, a w konsekwencji zrobić porządek w polskim państwie.

W tej ordynacji fakt ustalania list partyjnych i doboru przez kierownictwa partii swoich kandydatów jest samoreprodukcją środowisk politycznych. Ich samopowielaniem. Jest kluczowym mechanizmem negatywnej samoselekcji partyjnych grup władzy w Polsce. Z ich głupotą, bezideowością, prostactwem, sprzedajnością i skorumpowaniem.

I jeśli nie zmienimy tego sposobu selekcji polityków do najważniejszego organu władzy polskiego państwa, jakim jest Sejm, nie zrobimy nigdy w tym państwie porządku, a sami będziemy tu tylko politycznymi tubylcami, bez najważniejszych praw obywatelskich – biernego i czynnego prawa wyborczego.

21 lutego 2019

Po czym poznać, że polityk kłamie? Trzeba patrzeć, czy porusza ustami !

Po czym poznać, że polityk kłamie? Trzeba patrzeć, czy porusza ustami!

“Wybory”: Co to za gra? Gra w salonowca we dwóch.

Dlaczego politycy kłamią? Odpowiedź jest prosta: bo walczą o władzę!

Ruch JOW różni się tym, że nie jest ruchem walczącym o władzę.

Jerzy Przystawa, 3 października 2011[z Archiwum. Każdy może tam z mej strony wejść – i szukać „swego”. MD]

Biją głośno partyjne bębny, partie zwierają szeregi, jeżdżą po Polsce kolorowe busy, pełne uśmiechniętych i czarujących polityków. Wszystkie partie powywieszały swoje programy, a w nich jest wszystko, czego tylko dusza zapragnie, dla wszystkich grup społecznych teraz i w przyszłości.

 Dlaczego nie można wierzyć politykom, a w kampanii wyborczej w szczególności?

Porzekadło angielskie mówi: Po czym poznać, że polityk kłamie? Trzeba patrzeć, czy porusza ustami! Dlaczego politycy kłamią?

 Odpowiedź jest prosta: bo walczą o władzę! W programie żadnej z partii nie przeczytamy o tym podstawowym, zasadniczym celu ich walki, jakim jest władza! Wszędzie czarują nas zapewnieniami, jak nam będzie dobrze, jeśli przypadkiem pozwolimy im zdobyć wpływy i władzę.

 Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych różni się od nich wszystkich tym, że nie jest ruchem walczącym o władzę. My domagamy się prawdziwej reformy państwa, mamy jeden, konkretny postulat ustrojowy, którego wprowadzenie nie wymaga żadnych nakładów pieniężnych, który można wprowadzić w życie jednym machnięciem żuchwy. Nie jest to postulat wymyślony przez jakieś wynajęte think-tanki, nie jest to jeden z tych genialnych pomysłów, które każdego dnia przychodzą do głowy amatorskim politykom, ale jest to postulat sprawdzony na świecie, funkcjonujący w przodujących krajach demokratycznych od ponad 200 lat.

 Co więcej: jest to postulat, który rządząca Polską partia już przed laty ogłosiła jako swój postulat sztandarowy, a premier tej partii zapewniał nas publicznie, że nie spocznie, dopóki nie wprowadzi go w życie. Teraz, ten sam premier sformułował 21 Postulatów Programowych, ale wśród tych 21 na próżno szukać tego, do realizacji którego wielokrotnie się zobowiązywał.

 Mówią nam: „Ależ nie teraz! Teraz nie czas na zmianę ordynacji! Po wyborach!”

Przez ostatnie 22 lata NIGDY nie było czasu na publiczną dyskusję o ordynacji wyborczej, a przedstawiciele Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW NIGDY nie zostali dopuszczeni do poważnego zaprezentowania swego stanowiska w mediach publicznych. Ci, którzy sami siebie uznali za elitę polityczną kraju, uznali też, że o tym, jak mają być wybierani decydować mogą oni sami i nikt więcej! Społeczeństwo, obywatele, nie ma tu nic do gadania. My możemy jedynie na ich życzenie pójść do urn i co najwyżej ocenić, który z nich jest piękniejszy, a który troszkę brzydszy. I to są całe wybory. A potem to już oni, we własnym gronie, ustalą kto będzie rządził, a kto weźmie na siebie ciężki trud odgrywania roli opozycji. Bo bez opozycji, jak wiadomo, nie wypada i żeby była demokracja, to jakaś opozycja musi być.

 Te wybory, to próżny trud!

Przeciwnicy JOW piszą i opowiadają o jakimś syndromie straconego głosu, że podobno ludzie, aby nie stracić głosu nie głosują tam na tych, których chcieliby wybrać tylko, że jakaś niewidzialna siła zmusza ich do głosowania na tych którzy mają szansę.

 Jak pisze brytyjski politolog, prof. Michael Pinto-Duschinsky, w wyborach na listy partyjne nie poszczególne głosy, ale w ogóle całe wybory są stracone i szkoda na nie chodzić. Kodeks Wyborczy zabetonował polską scenę polityczną, uniemożliwiając wejście na nią nowym partiom. Dokonał tego (1) odbierając obywatelom bierne prawo wyborcze; (2) pozwalając PKW odrzucać rejestrację niewygodnych list wyborczych; (3) wprowadzając nierówność finansową i stawiając nowym partiom zapory majątkowe nie do przekroczenia, (4) oddając rządzącym partiom nieograniczony dostęp do środków masowego przekazu i praktycznie uniemożliwiając tym spoza sejmowego klucza korzystanie z mediów publicznych.

 Wiadomo więc już dzisiaj, kto wygra te wybory. Będą tylko drobne przesunięcia w proporcjach: może parę procent mniej dla PO, może parę procent więcej dla PiS i pozostałych opozycyjnych koalicjantów. NIKT nie zdobędzie większości niezbędnej do samodzielnego rządzenia. Na tym ta gra polega. Po to są zapisy o tym, że każda partia musi wystawić od 500 – 1000 kandydatów. Muszą to więc, w większości, być kandydaci byle jacy, niezasługujący na jakiekolwiek głosy, obowiązkowi wypełniacze list partyjnych, których samo pojawienie się na tych listach skutecznie zniechęca wyborców do poparcia partii, która ich wystawia. Ale im nie chodzi o to, żeby zdobyć samodzielną większość w parlamencie! Im chodzi o to, żeby nadal toczyła się gra, w której pieniądze, beneficja, stanowiska państwowe są przy nich.

 Co to za gra?

To gra przedstawiona dobitnie w filmie Rejs: gra w salonowca we dwóch! Jeden ciągle bije, a drugi ciągle zgaduje i nie może w żaden sposób zgadnąć, kto go walnął w sempiternę? Za komuny wszystko było jasne: wiedzieliśmy, kto nas wali, gdzie są ONI, a gdzie MY. Dzisiaj, dzięki pluralizmowi udało się ten jasny obraz zmącić i zagmatwać. Pluralistyczne media mącą nam w głowach, ukazując bez przerwy jakichś nowych onych, a publiczne skakanie sobie do oczu polityków z tej samej szajki ma stworzyć wrażenie, że tu jest demokracja, wolność słowa i państwo prawa.

Marsz o JOW jest potrzebny, aby głośno powiedzieć, że to fałsz: że nie ma demokracji, jak długo obywatele mogą tylko chodzić na głosowanie, ale nie wybierać; że nie ma wolności słowa, jak długo o najważniejszych sprawach państwa można rozmawiać tylko na jakichś niszowych portalach internetowych; że nie ma państwa prawa, jak długo prawnicy mogą robić co chcą, a sędziowie wydawać wyroki, jak się im podoba.

 Od tego, ilu nas będzie na Marszu zależy czy nasz głos będzie słyszany i przez kogo. Gdy media publiczne są zablokowane, gdy wszystkie partie polityczne słyszeć nawet nie chcą o reformie systemu wyborczego, gdy posłowie i senatorowie zawsze patrzą w drugą stronę – chłopom pańszczyźnianym, którzy domagają się statusu obywatelskiego, pozostaje tylko ULICA. Nie dajmy jej sobie odebrać!

 VI Marsz o JOW rozpocznie się w czwartek, 6 października, o godzinie 11. na skrzyżowaniu ulicy Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi w Warszawie. [ale… w 2011roku.. MD]Szczegóły na www.jow.pl .