To, że przez świat przewija się, niespotykana dotąd w historii, fala niesamowitych wydarzeń nie jest niczym odkrywczym. A jednak, mimo że od zamierzchłych czasów przez nasz glob przetaczały się fale kataklizmów, epidemie i wyniszczające wojny, przywykliśmy uważać, iż wszystko to działo się w miarę naturalnie, i w sposób wytłumaczalny. Człowiek, jako gatunek ludzki nie miał zdolności przeciwdziałania erupcjom wulkanów, jako element społeczeństw – atakującym je, nieznanym wcześniej chorobom, a jako trybik w machinie państwa – wybuchającym wokół konfliktom zbrojnym. Przeciętny zjadacz chleba nadal nie ma na to wpływu.
Ale człowiek, jako homo sapiens, nauczył się w ostatnich latach oddziaływać na warunki pogodowe, ingerować w DNA i doskonalić sztukę zabijania swojego gatunku na niewyobrażalną wcześniej skalę. Wiele wskazuje na to, że niektórzy przedstawiciele ludzkiej (?) rasy, wdrażają obecnie w życie te właśnie osiągnięcia.
Oczywiście, możemy udawać, że nie istnieją spiski mające na celu zlikwidowanie kilku miliardów mieszkańców Ziemi, gdyż są one z założenia tak niemoralne, iż nikt by się na to nie poważył. Czy jednak naprawdę? Czy mamy prawo pozostawać naiwnymi po milionach ofiar chloru, fosgenu, iperytu, fenolu i cyklonu B na ziemiach Europy, broni biologicznej na terenach podbitych przez Japonię, czy wreszcie ładunków atomowych użytych wobec tej ostatniej? A przecież wszystko to wykorzystał człowiek przeciw człowiekowi w ciągu zaledwie 30 lat XX wieku. Tego nieodległego wieku, w którym większość z nas przyszła na świat.
W moim przekonaniu, toczy się przeciw nam okrutna, bezpardonowa wojna, w której przewagą wroga jest nie tylko nasza ufność w to, że jako gatunek, jesteśmy niezdolni do eksterminacji planowej, wyzutej z odruchów człowieczeństwa, ale też przekonanie, iż mimo wszystko nadal wyznajemy podstawowe wartości cywilizacji łacińskiej.
Wiele wskazuje jednak na to, że żyjemy w świecie iluzji, w którym wmówiono nam, iż największym osiągnięciem ludzkości jest demokracja, a nasi reprezentanci pilnują naszych interesów, dbając o nasze zdrowie i życie. To, że jest to przeświadczenie nie mające nic wspólnego z rzeczywistością, pokazuje nasza codzienność. Mniej lub bardziej demokratycznie wybrani przedstawiciele większości społeczeństw, mają inne zajęcia. Zajmuje ich tylko pilnowanie własnych interesów i dbanie o dobrą kondycję najbliższych. Czy, w istniejących warunkach demokracji parlamentarnej, w której ludzie u sterów powinni być wyrazicielami oczekiwań suwerena, jakim jest naród, a działają z premedytacją wbrew temu narodowi, istnieje szansa na odwrócenie naszego losu?
Przy aktualnie obowiązującym układzie (!) wyborczym istnieją tylko dwie drogi wyjścia z tego klinczu. Rewolucyjna, której jestem zdecydowanym przeciwnikiem i ewolucyjna, czyli pozwalająca wyzwolić się z dotychczasowych, celowo wprowadzonych, ułomności systemu. Ta druga opiera się na wdrożeniu mechanizmów demokracji bezpośredniej, czyli takim rozwiązaniu politycznym, w którym obywatele mają ścisły wpływ na podejmowane w ich imieniu decyzje. Wywodzi się ona z tradycji głosowań ludowych, które w sposób doskonały sprawdziły się w minionych latach, w kilku krajach, jak Szwajcaria, czy Liechtenstein. Obywatel ma osobisty, właśnie bezpośredni wpływ, poprzez plebiscyty, bądź referenda, na rozstrzygnięcia podejmowane w jego sprawach. Jest to sposób zdecydowanie uczciwszy, bo nie oparty na uwarunkowaniach partyjnych, w których jakże często głosujemy na ludzi w ogóle sobie nie znanych, bo np. w wyborach do Sejmu możemy głosować tylko na tych, już wskazanych przez liderów partyjnych, przez co zniechęca się wiele osób do głosowania w ogóle, czyli degraduje się ich czynne prawo wyborcze.
Natomiast, funkcjonujące u nas limity poparcia pozwalające kandydować do Sejmu, są zaporowe dla osób spoza układu, co czyni fikcyjnym ich bierne prawo wyborcze. Ale, co chyba najważniejsze, demokracja bezpośrednia pozwala na czynny i ciągły nadzór nad działaniami rządu. Wyniki wszelkich inicjatyw, referendów, czyli wola narodu, jest dla rządu obowiązująca, zupełnie inaczej, niż ma to miejsce obecnie, kiedy oczekiwania obywateli są ignorowane, jeżeli nie odpowiadają ekipie rządzącej. Jestem pewien, że żaden poseł, czy członek rządu, mając na względzie tak rozumianą służbę społeczną i możliwość natychmiastowej reakcji wyborców na jego działania, nie upodliłby Polaków tak, jak uczyniło to wielu w ostatnich kilku latach. Przy odpowiedniej regulacji, jest też taki rodzaj demokratycznego zarządzania państwem znacznie tańszy od dotychczasowego.
Tymczasem to, co dzieje się dookoła nas, praktycznie w każdym miejscu świata, przypomina jakieś filmidło klasy B, bo „liderzy” traktują swych wyborców niczym stado baranów. Przy odrobinie zastanowienia można dojść do wniosku, że chyba licytują się na ilość w jakichś satanistycznych rozgrywkach depopulacyjnych. To już nie przypomina thrillera, w którym grupa degeneratów poluje na wypuszczonych z klatek ludzi, a bardziej koszmarny horror, w którym strzela się do spętanego tłumu z artylerii. Jak inaczej traktować zmuszanie obywateli do noszenia na twarzach szmaty, która nie jest w stanie chronić przed jakimkolwiek wirusem, czy podawanie ludziom niesprawdzonych medykamentów? Ba, ogromna grupa ludzi, w tym poważnych naukowców, w każdym prawie kraju krzyczy o ich ewidentnej szkodliwości, nie tylko dla zdrowia, ale i życia.
I co? Cisza.
Piloci i sportowcy, czyli najbardziej rygorystycznie badani ludzie, padają bez czucia, często na oczach widzów, co odnotowują setki filmów i tysiące wpisów w mediach społecznościowych, a jedynym, co robią z tym „zarządcy”, jest zaniżanie dla tych grup wymogów zdrowotnych. Płoną fermy, dopłaca się rolnikom do niszczenia zbiorów, utylizuje się mleko, równolegle wdrażając sztuczne mięso, organiczne jaja i przekąski z robaków. Czyli promuje się wszystko to, co rujnuje naturalną odporność i zdrowie człowieka!
W kilku miejscach globu prowadzone są długotrwałe działania wojenne obliczone na wyniszczenie, głównie ludności cywilnej. Nikt nie nawołuje do opamiętania i prób zawarcia pokoju. Zachód wprowadza cyfrową walutę, twierdząc, że to dla ułatwienia regulowania polityki pieniężnej, Rosja z kolei przymierza się do tego samego – rzekomo dla obejścia zachodnich sankcji. Dla odwrócenia naszej uwagi od spraw podstawowej wagi, rozpowszechnia się bzdury o UFO, które pokonują nie tylko bariery dźwięku i prędkość światła, ale też granice poprawności politycznej, pojawiając się zarówno w USA, Kanadzie, Urugwaju, jak i w Rosji! Czy my wszyscy jesteśmy już ubezwłasnowolnieni i bezczynnie będziemy patrzyli na domykające się przed nami drzwi do normalności? A może lepiej owinąć się w czarny worek foliowy i zacząć czołgać do najbliższego cmentarza…
Nadal uważam, że mamy szansę, by jeszcze odmienić nasz los. Możemy i powinniśmy tego dokonać na drodze ewolucji, zmiany systemu wyborczego, a szczegóły takiego rozwiązania są dostępne, wystarczy choćby dokładnie się wczytać w niniejszy felieton. Walczyć z przeciwnikiem można używając różnych metod, pamiętając jednak, że w każdej sztuce walki najważniejsze są – samokontrola, dyscyplina i wytrwałość. To nie będzie łatwe. Ale konieczne, by przeżyć.
Najlepszy efekt daje elastyczność, umiejętność wykorzystania siły wroga przeciw niemu, zneutralizowanie ataku i kontrola atakującego.
Mimo usilnych starań kreatorów dzisiejszej rzeczywistości, byśmy żyli w błogim stanie nieświadomości ich istnienia, nie udaje im się jednak czynić tego skutecznie. Paradoksalnie, dzieje się tak dzięki Internetowi, sieci o wojskowych jeszcze korzeniach, „uwolnionej” swego czasu przez DARPA, dla umożliwienia sterowania umysłami ludzi na skalę globalną. Jestem przekonany, że nie osiągnięto by stanu obecnej bezradności i dezorientacji u kilku miliardów osób, kierowanych w jednym czasie i jedną narracją, gdyby nie ta właśnie platforma wymiany informacji na skalę globalną, na żywo.
Ale, ten miecz jest przecież obosieczny. Dlatego też, dostęp do niego nie będzie trwał wiecznie i już niedługo, pod dowolnym, w miarę wiarygodnym pozorem, wytrącą nam go z rąk, a jeśli pozwolą kiedykolwiek podnieść ponownie, będzie już miał ostrą krawędź z jednej tylko strony. Póki co jednak, korzystamy z jego dobrodziejstw i tniemy na odlew, póki jest sposobność.
Wbrew temu, co mówi się coraz częściej, że świat nie może dłużej pozostać jednobiegunowy, bo kończy się hegemonia mocarstwa amerykańskiego i okoliczności wymuszają polityczną dwubiegunowość, wiele wskazuje na to, iż realizowane jest dążenie owych kreatorów do powołania jednego, światowego rządu. Obserwujemy te próby od wielu już lat, choć przez kilka dekad nie traktowaliśmy ich zbyt poważnie. Dla mnie, znaczącą cezurą wyznaczającą ten zwrot, choć wydawać się wówczas mogło, że tylko symboliczną, była decyzja o architektonicznym kształcie odbudowywanego, po atakach 11 września 2001 roku, kompleksu WTC. Niewątpliwie, była ona symboliczna, bo też ci, którzy ją podejmowali, uwielbiają tego typu gesty, ale też całkiem konkretna, jak betonowy fundament, na którym stanęła nowa konstrukcja. Podobnie, przez wieki całe, tzw. wolni mularze budowali katedry, acz dla chwały swojego „Architekta”.
Tą swoistą, masońską sygnaturą, była w tym przypadku wysokość całkowita budynku, nazwanego roboczo „Freedom Tower” (!), wynosząca 1776 stóp, dla upamiętnienia daty, wolnomularskiej przecież, Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Jeśli przyjrzeć mu się stojąc u jego podstawy, widać wzbijającą się ku niebu, gigantyczną piramidę! Za wskazanie kierunku, w jakim rozpoczęto prowadzić ludzkość z początkiem XXI wieku, uważam właśnie decyzję o budowie, w miejscu dwóch „upadłych” latarni dotychczasowej stolicy finansowej świata, dominującego, jednego wieżowca – One World Trade Center. Pozostałe budynki kompleksu są już zdecydowanie niższe.
Tym prostym zabiegiem wymazano z nowojorskiego krajobrazu i przyzwyczajenia wielu ludzi fakt długoletniego istnienia dwóch wież, zredukowano do minimum kompleks wpisany w historię Ameryki, bo oto nadszedł czas jednoczenia.Czas, w którym z tysięcy małych firm całego świata stworzono w ciągu niewielu lat setki międzynarodowych spółek, scalonych wkrótce w dziesiątki koncernów, które wchłonęły pojedyncze, gigantyczne korporacje, będące dziś własnością już tylko kilku najbardziej wpływowych rodzin. Przykład nowojorskich wież nie jest tu niczym szczególnym, ukazuje jednak doskonale to nowe podejście dzisiejszych władców świata do biznesu i ich stosunek, już nie do współobywateli czy pracowników, ale zgodnie z obowiązującą nowomową, zasobów ludzkich. Zastraszonych, podsłuchiwanych, podglądanych, nagrywanych, sprawdzanych, skanowanych we wszystkich możliwych miejscach swojego życia, od czasu do czasu informowanych o nowych zagrożeniach, by wiedzieli, iż „wszystko to czynione jest dla ich dobra i bezpieczeństwa”.
Budynek oficjalnie otwarto w roku 2014, w czasie początków czwartej rewolucji przemysłowej, powszechnie już dziś znanej pod nazwą „Wielkiego Resetu”, czyli prób utworzenia jednego, światowego rządu.
Internet, a za jego pośrednictwem media niezależne, dają nam szansę zorientowania się w tym, jak błyskawicznie przebiega ten konsekwentny proces resetowania świata. Na szczycie dzisiejszych jego „właścicieli”, pozostały w zasadzie cztery fundusze skupiające aktywa większości firm – BlackRock, Vanguard, Fidelity Investments i State Street, choć ten pierwszy ma udziały w pozostałych. Co szczególnie niepokojące, to ich obecność w tegorocznym spotkaniu Światowego Forum Ekonomicznego (WEF), zresztą w towarzystwie reprezentantów rządów, największych banków, firm ubezpieczeniowych, mediów, FBI, Europolu, Interpolu, Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, ONZ, UNICEF, UN-Habitat, UNIDO, UNFPA, WFP, WHO, WTO, producentów szczepionek (nadal na etapie testów) i całej rzeszy wiernopoddańczych wspólników.
Nie mogło zabraknąć głównego prowodyra zamieszania, czyli właściciela stowarzyszenia o nazwie Światowe Forum Ekonomiczne – ze wspólnikami, czyli córką i synem (przedstawiciel WEF w Pekinie) oraz żony, szefowej Schwab Foundation. Tak, państwo Schwab rujnujący lekką ręką większość firm globu, funkcjonują w rodzinnym biznesie, gwarantującym dożywotnio miejsce w zarządzie kolejnym przedstawicielom rodu. Lista uczestników tegorocznego zjazdu liczyła 77 stron, z adnotacją, iż informacje o nich są ściśle tajne, co gwarantuje im zarówno odpowiednie rozporządzenie unijne, jak i prawo szwajcarskie. Tymczasem, to samo towarzystwo planuje już umożliwienie innej prywatnej organizacji, jaką jest WHO, ujawniania naszych danych osobowych dotyczących zdrowia.
Niejaki Al Gore, współtwórca teorii globalnego ocieplenia, które na obecnym etapie przechrzczono na „zmiany klimatyczne”, skarżył się wręcz podczas obrad, że istnieją jeszcze media niezależne, które informują o ich poczynaniach, podejmowanych dla dobra ludzkości. Bardzo musi ich to niepokoić, skoro przyspieszają w swych wysiłkach, w coraz bardziej zwartych szeregach. A wystarczyło, żeby tych 5000 żołnierzy i 2000 policjantów, zagonionych do pilnowania tej imprezy, zrobiło w tył zwrot. I to dosłownie. Bo to przed tą szajką należy chronić resztę świata.
Żyjemy w letargu, czytając, słuchając i oglądając brednie serwowane przez media głównego ścieku. Nie znajdziemy tam informacji o dokumencie podpisanym już w listopadzie 2022 roku przez administrację naszego sojusznika, który ogłosił rozszerzenie Światowego Partnerstwa dla Bezpieczeństwa Zdrowotnego, którego zresztą pierwsze zdania, niczym wyuczoną formułkę, zacytował na spotkaniu w Davos szef prywatnego stowarzyszenia, mieniącego się światową organizacją zdrowia. Warto pochylić się nad tymi słowami i uwierzyć wreszcie, że nie tylko wpadliśmy w czarną dziurę, ale wygląda, jakbyśmy zaczynali się już w niej urządzać. A czerni wokół nas coraz więcej…
Najpotężniejsi gracze upodobali sobie w tym kolorze szczególnie, tworząc przez lata spółki typu Blackwater, Blackstone, Black Cube, czy właśnie BlackRock, która ma powiązania z tymi wcześniejszymi. To ten gigant finansowy, zarządzający firmami bankowymi, transportowymi, technologicznymi, farmaceutycznymi i zbrojeniowymi został wybrany przez Biały Dom w Waszyngtonie, by „ratować” świat przed zbliżającym się kryzysem, a opracowany przezeń plan ratunkowy, nazwany „Going Direct”, powstał jeszcze w sierpniu roku 2019, a więc na pół roku przed tak zwaną pandemią!
Prezes BlackRock, Laurence Douglas Fink doradza w Białym Domu oraz zasiada we władzach Światowego Forum Ekonomicznego. A my nosimy w sobie przeświadczenie, powtarzane z pokolenia na pokolenie, że „iskra mająca zmienić losy globu wyjdzie z Polski”. Chciałbym bardzo w to wierzyć, że na lepsze. Tymczasem, tak się póki co układa, że babcia szefa BlackRock – Rywka Rebeka Litwak, urodziła się w ukraińskim obecnie Czernihowie, ale już dziadek – Israel Avigdor Fink, przyszedł na świat w polskiej miejscowości Krynki, gdzie mieszkał jego ojciec i matka Dyna Cohen, pochodząca z Białegostoku.
Jedna z prywatnych stacji telewizyjnych operujących w Polsce, umieściła niedawno na swej stronie internetowej informację, że korporacja z USA „zajmująca się analizą danych dla wojska i wywiadu dostarcza oprogramowanie polskiej administracji. Na razie robi to za darmo. Do tej pory wiadomo było o jej współpracy z kancelarią premiera”.
Z artykułu dowiadujemy się, że Palantir, bo taką ma nazwę, współpracująca dotąd z wojskiem i agencjami wywiadu amerykańskiego, szuka dla siebie miejsca w Polsce. Nazwa firmy pochodzi z języka elfów opisanych w książkach J. R. Tolkiena i oznacza „widzący daleko”.
To bardzo pożyteczna wiedza, która niewątpliwie może się nam przydać, ale zakładam, że polski czytelnik wolałby przeczytać o tej korporacji i stojących za nią ludziach więcej, tym bardziej, iż funkcjonuje już ona w bezpośrednim otoczeniu premiera i umacnia się w naszej administracji. Z tego powodu postanowiłem odrobić tę lekcję tak, jak na to zasługuje i przedstawić obraz pełniejszy.
Można przy tej okazji nadmienić, że przytłaczającą większość start-up’ów powoływał w ostatnich dekadach do życia wywiad izraelski, opierając swe działania na wiedzy i umiejętnościach członków elitarnej Jednostki 8200. Konsekwentnie też przejmowano wiele tego typu przedsięwzięć amerykańskich. Cały ten szeroko zakrojony program funkcjonuje od lat pod nazwą Talpiot. Działalność ta wskazuje zresztą na szczególne podejście do wzajemnych relacji między USA i Izraelem, ale ich ocenę pozostawmy samym sojusznikom.
Palantir była jedną z pierwszych inwestycji In-Q-Tel w zakresie analizowania mediów społecznościowych, a informacje o niej upubliczniła w roku 2011 grupa hakerów LulzSec, wskazując ją, jako firmę, która złożyła ofertę w przetargu dotyczącym propozycji śledzenia działaczy związków zawodowych i innych krytyków amerykańskiej Izby Handlowej, największej biznesowej grupy lobbingowej w Waszyngtonie. Firma, którą określano mianem „technologicznego jednorożca” (termin odnosi się do start-up’ów, szacowanych na ponad 1 miliard dolarów) zdystansowała się od tego planu po tym, jak został on ujawniony w mailach nieistniejącej już firmy HBGary Federal.
Oficjalnie, korporacja ta znana jest dzisiaj ze swych trzech projektów – Gotham, Foundry i Apollo. Pierwszy dotyczy szeroko rozumianego wspierania działalności antyterrorystycznej dla ośrodków rządowych, drugi polega na analizowaniu działania ogólnokrajowych programów szczepień, a od 2022 roku stanowi też bazę dla brytyjskiej strategii wspierania Ukrainy. Natomiast trzeci jest po prostu systemem mającym na celu ich łączenie, dostarczanie, wdrażanie i zarządzanie, funkcjonującym w oparciu o tzw. platformy chmurowe. Dla starszego pokolenia termin ten może brzmieć egzotycznie, jednak także Polska ma swoją „Chmurę Krajową”, o czym wspominałem w książce „Covidowe Jeże”, pisząc na temat „Scenariuszy dla przyszłości technologii i rozwoju” opublikowanych już w maju 2010 roku (!) przez Fundację Rockefellera.
Jednym z akcjonariuszy Palantir jest baron Charles Guthrie, były, czołowy oficer brytyjskiej armii, członek Zakonu Maltańskiego, dyrektor NM Rotschild & Sons, a przede wszystkim członek Rady Instytutu Dialogu Strategicznego, który powstał w r. 2006, by prowadzić badania nad ekstremizmem i między-społecznościowymi konfliktami. Instytut współpracuje z takimi firmami, jak Google, Twitter, Microsoft, korporacja Carnegie, Fundacje Społeczeństwa Otwartego George’a Sorosa, z Instytutem Brookingsa, ONZ i licznymi rządami.
Jednak głównym akcjonariuszem i założycielem Palantir jest Peter Thiel, urodzony (1967) w niemieckim Frankfurcie bliski przyjaciel Donalda Trumpa, a przede wszystkim, od roku 2019 związany małżeńskim (!) węzłem z niejakim Mattem Danzeisen’em, wiceprezesem powszechnie już dziś znanego funduszu BlackRock. Węzeł to zresztą nie tylko uczuciowy, ale skutkujący pełną kooperacją przedsiębiorstw pozostających w rękach obu tych osób. To mariaż Big Data i Big Tech!
Thiel pracował w swym, jakże bogatym życiu, jako prawnik specjalizujący się w papierach wartościowych dla amerykańskiej kancelarii Sullivan & Cromwell, giganta w zakresie prawa biznesowego. Ma ona na swym koncie tak wiele „dokonań”, że należałoby jej poświęcić odrębny materiał. Dość powiedzieć, że jest to najpoważniejsza korporacja prawna Wall Street, będąca od początków swego istnienia szczególnym łącznikiem pomiędzy amerykańskimi korporacjami i gabinetami rządowymi.
Nawiasem mówiąc, Thiel, będący hojnym darczyńcą i głównym sternikiem kampanii wyborczej Trumpa, nazywany był przez znawców amerykańskich powiązań „prywatno-publicznych”, po wygranej w roku 2016, prezydentem-cieniem (shadow president).
Już w roku 2010 Thiel uruchomił inicjatywę Thiel Fellowship – przyznania 100 000 dolarów 20 osobom nie mającym jeszcze 20 lat, by zachęcić je do porzucenia szkoły i zajęcia się przedsiębiorczością. Ofertę skierowano do młodzieży z 44 państw i wszystkich stanów USA. Podejrzenie o filantropijnym charakterze tego, międzynarodowego przedsięwzięcia, uważałbym za daleko idącą naiwność.
Tak więc, już wtedy postawiono na młodych, choć w naszym kraju po raz pierwszy zaczęto stosować tę nową metodę obstawiania stołków patyczakami około roku 2018. Dzięki temu pomysłowi Thiel skaptował całe mnóstwo geniuszy, a pośród nich najbardziej znanym jest Vitalij Buterin, który już jako 17-latek opublikował swój pierwszy artykuł w Bitcoin Magazine. W roku 2014, 20-letni Buterin przemawiał przed 400-osobowym audytorium, podczas Światowego Szczytu Bitcoin w… Pekinie. Wkrótce potem tworzył projekt Dark Wallet, KryptoKit i najsłynniejsze swoje dzieło, kryptowalutę Ethereum. Nie mamy niestety miejsca, by opisywać dokonania pozostałych 19 osób, które zerwały związki ze szkolną ławką za namową Petera Thiela.
Wracając na chwilę do tematu międzynarodowych start-up’ów, warto dodać, że Thiel był jednym z udziałowców projektu o nazwie Carbyne911. Nawiązywała ona do amerykańskiego numeru alarmowego (911), a pomysł opierał się na zintegrowaniu specjalnej wtyczki dla centrów obsługi zgłoszeń i aplikacji telefonicznych osób wzywających pomocy. Całość umożliwiała operatorowi natychmiastowy dostęp do kamery i systemu lokalizacji w smartfonie, przy jednoczesnym porównaniu tożsamości użytkownika z wszelkimi danymi na jego temat, zgromadzonymi w bazie danych, z kartoteką kryminalną na pierwszym miejscu. Spółkę tę powołał do życia Ehud Barak, były szef Sztabu Generalnego Sił Obronnych Izraela i premier tego państwa w latach 1999-2001 (!). Wspólnikami w tym interesie byli tacy ludzie, jak Pinchas Berkus, były brygadier Jednostki 8200, Amir Elichai z izraelskiego wywiadu wojskowego, Lital Leshem z Sił Obronnych, czy Alex Dizengof zajmujący się ochroną cybernetyczną kancelarii premiera Izraela.
Natomiast w tzw. Radzie Doradczej zasiadał m.in. Michael Chertoff, zarządzający w administracji George’a Busha Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego. To on był autorem słynnego Patriot Act, czyli ustawy wprowadzonej w życie po wypadkach 11 września 2001 roku w Ameryce. Przypominam, że to ten dokument był pierwszym z całej serii kolejnych, które zredukowały do stanu obecnego wolność osobistą ludzi całego, nie tylko amerykańskiego, świata! Obok niego zasiadał w tej radzie członek spółki Palantir, Trae Stephens, który był też szefem tzw. zespołu przejściowego Departamentu Obrony w gabinecie Trumpa oraz Eliot Tawil, biznesman i jeden z głównych sponsorów jego kampanii prezydenckiej. Ale, człowiekiem rzucającym najgorszy cień na tę firmę, był medialnie najgłośniejszy jej członek (!), Jeffrey Epstein, któremu poświęciłem wiele stron w książce „TerraMar Utopia elit”.
Partnerem Thiela w firmie Palantir jest Alex Karp, którego poznał on jeszcze w czasie studiów na Uniwersytecie Stanford w roku 1992, choć Karp w rodzinnym mieście Thiela, czyli Frankfurcie, robił doktorat z neoklasycznej teorii społecznej, 10 lat później. Warto przypomnieć, że Frankfurt, to zarówno kolebka tzw. szkoły frankfurckiej, zakorzenionej w marksizmie i neoheglizmie, jak i siedziba Deutsche Bank, głównego w Europie zaplecza finansowego ciemnej strony Mocy. Tam też przed II Wojną Światową urządziła sobie oddział europejski kancelaria Sullivan & Cromwell, pomagając w budowie niemieckiego zaplecza zbrojeniowego, włączając koncern IG Farben do międzynarodowego kartelu niklowego, obejmującego producentów amerykańskich, kanadyjskich i francuskich.
Jednak związki Karpa z Europą są znacznie bliższe, bo zasiada on w Radach Dyrektorów dwóch niemieckich przedsiębiorstw – koncernu wydawniczego Axel Springer i giganta chemicznego BASF. Oba oddelegowały swych przedstawicieli na tegoroczny sabat w Davos, którego lista uczestników obrazuje najlepiej współtowarzyszy broni dzisiejszej wojny z ludzkością. Karp nie zapomina jednak o Palantir, bo to ponoć dzięki jego staraniom firma pozyskała kontrakt na obsługę Urzędu Imigracyjnego i Celnego USA, podległego Departamentowi Bezpieczeństwa Krajowego. Nawiasem mówiąc, zanim uruchomiono system zbierania danych Palantir w sieci, został on przetestowany na krewnych dzieci imigrantów, które do USA docierały bez opieki. Taki był początek kolekcjonowania przez tę firmę danych na temat potencjalnych przestępstw i przestępców przy wykorzystaniu, tzw. analizy predykcyjnej. Ale, nie tylko z USA i Niemcami właściciele Palantir mają bliskie relacje, bo już 1 kwietnia 2020 roku Bloomberg podawał, że firma po zawarciu umowy z Wielką Brytanią, prowadzi rozmowy z Francją, Austrią i Szwajcarią, by „walczyć z rozprzestrzenianiem się Covid-19 i uczynić obciążone systemy opieki zdrowotnej bardziej wydajnymi”. W USA wdrożyła oprogramowanie Tiberius wspierające system dysponowania szczepionkami na terenie całego kraju. Przypomnę, że pierwszy przypadek Covid-19 pojawił się oficjalnie w Polsce 4 marca, natomiast WHO ogłosiła stan pandemii 11 marca, uznając Europę za jej centrum dwa dni później, 13 marca 2020 roku!
Palantir dostarczała oprogramowanie m.in. dla wywiadu wojskowego USA w Afganistanie i Iraku, ale też, jak podał w maju 2018 roku magazyn Breitbart News, „stanowiła kluczowy element w porozumieniu nuklearnym z Iranem”. Cytując agencję prasową Bloomberg, wyjaśniał związki firmy z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej (IAEA):
„Palantir poświęciła lata modyfikując swoje oprogramowanie do predykcyjnej kontroli dla inspektorów wiedeńskiej IAEA, która została założona w 1957 roku w celu promowania pokojowego wykorzystania energii jądrowej. Narzędzie to stanowi analityczny rdzeń nowej, wartej 50 milionów dolarów platformy Mosaic, która przekształca bazy danych informacji niejawnych w mapy pomagające inspektorom w wizualizacji powiązań między ludźmi, miejscami i materiałami związanymi z działalnością jądrową – wynika z dokumentów IAEA.
Ustawia to Palantir, którą Thiel i jego partnerzy zbudowali z funduszy CIA, w charakterze platformy wybranej do oceny dokumentów, na podstawie których, będący w ich posiadaniu Izrael dowodzi kontynuowania wysiłków Iranu w tajnym budowaniu bomby. Premier Izraela Benjamin Netanjahu, główny wróg Iranu, ogłosił to na kilka dni przed upływem terminu (…), w którym Trump musi podjąć decyzję o zerwaniu umowy lub kontynuowaniu łagodzenia sankcji”.
Doradcami Palantir są m. in. takie osoby, jak Condoleezza Rice, czy były dyrektor CIA George Tenet. Niewątpliwie, wszystko to daje jej pozycję „widzącej daleko”, szczególnie w Polsce, która przed swoim najokazalszym sojusznikiem obnaża się na zawołanie, nie pozorując nawet wstydu. („Na razie robi to za darmo”). Podobnie zresztą, nie odczuwają żadnego zakłopotania media głównego nurtu prezentując nam swoiście pojmowaną całą prawdę, przez całą dobę.
Z rosnącym niedowierzaniem obserwuję w ostatnim czasie dyskusję w mediach społecznościowych dotyczącą teorii o płaskiej Ziemi. Nie zwracałbym na to uwagi, gdyby nie to, że i mnie zaczęli pytać Czytelnicy o zdanie w tej sprawie. Z uwagi na fakt, że tego typu pytań otrzymuję coraz więcej, postanowiłem się do nich odnieść w najnowszym nagraniu z serii „Prosto z Mostu”.
Mamy nowy, 2023 rok. Przed nami kolejne miesiące, w czasie których będzie się wiele działo. Możemy śmiało, jak nigdy wcześniej stwierdzić, że oto historia dzieje się na naszych oczach. Nie wiemy jeszcze z całą pewnością, co dokładnie zwali się nam na głowy, ale – mając nadzieję na najlepsze, spodziewajmy się najgorszego.
Nie musimy sięgać do przepowiedni proroków sprzed setek lat, bo te większość z nas skrupulatnie przewertowała, tkwiąc w tym, trwającym już kilka lat, pandemonium. Lepiej byłoby posłuchać lub poczytać proroków dzisiejszych, do czego namawiałem wielokrotnie w swoich felietonach, opisujących nie tylko urojenia i plany wszechobecnych, współczesnych demonów, ale też całkiem realne działania, przejawiające się w czasie ich wcale nie skrywanych, międzynarodowych spotkań. W zasadzie przestali się z nimi kryć już na początku wieku, od kiedy rozpoczęli oswajanie nas z nieuchronnymi, ich zdaniem, zmianami, w tym ograniczaniem naszych wolności i konsekwentnym zaganianiu nas do gett, dla zmylenia przeciwnika, czyli nas wszystkich, nazywanych dziś inteligentnymi miastami.
Jak wiele razy powtarzałem, próbą generalną było przedstawienie medialne, prezentowane w telewizjach całego globu, pod nazwą „Atak na Amerykę” z roku 2001, ale to już był akt końcowy przygotowań. Dużo wcześniej otumaniło nas Hollywood, czyniąc z produktów filmowych narkotyk XX wieku, a niezwykły rozwój technologiczny doprowadził do tego, że korzystamy z niego nieprzerwanie sącząc samym sobie tę toksyczną kroplówkę poprzez coraz większe i lepsze telewizory, monitory komputerowe, tablety i smartfony. Podobnie, tą samą drogą wprowadzamy w nasze organizmy kłamliwą narrację tak zwanych newsów, czyli fałszywych doniesień medialnych, które dawno już utraciły prawo do nazywania ich informacjami, czy wiadomościami ze świata. Telewizja publiczna przestała pełnić rolę platformy dla wymiany poglądów, dyskusji o palących problemach, zarówno lokalnych, krajowych, czy ogólnoświatowych. Nie pełni tym bardziej roli oświatowej, czy wychowawczej, a wręcz przeciwnie. Dajemy się oszukiwać i degenerować, za nasze własne pieniądze, i maszerujemy w zgodnym stadzie ku nieuniknionej przepaści.
Pochylałem się nad tym wszystkim całkiem często w minionych latach, o czym pragnę przypomnieć zachęcając do zapoznania się z książką „Rocznik sadystyczny 2020/2022”. Zawarłem w niej część moich tekstów, które powstawały w okresie styczeń 2020 – grudzień 2022, stąd takie ramy czasowe zawarte są w tytule książki, przewrotnie określone mianem rocznika, może głównie z tego powodu, że ten czas tak właśnie pojmuję, jak jeden, dłużej po prostu trwający rok, w którym mimo ogromu niespotykanych wcześniej zdarzeń, wszystko działo się według wspólnego, ponurego schematu.
Uznałem jednak, że pora najwyższa spiąć te wszystkie przypadki jedną klamrą i spisać, nie dla własnej próżności, ale głównie po to, żeby je utrwalić. Dla tych, którzy zechcą po nie kiedyś sięgnąć, by zobaczyć, czy ten absurdalny świat to był jakiś koszmarny sen, czy też przydarzyło się to również innym. We wstępie do zbioru „Moje dzwony trzydziestolecia”, wydanego w Chicago w r. 1977, Stefan Kisielewski mówił o swych felietonach, że chciał, aby wypełniały one pewną lukę, jaką w jego czasach był brak historii i starał się, by były one „świadectwem swych czasów, antologią nastrojów, barw psychicznych, klimatów duchowych, a także… tematów nieobecnych (…)”. Perfekcyjnie to ujął! Poza tym, mamy tę przypadłość, że szybko zapominamy. Zbyt szybko. Odnoszę wrażenie, że staramy się w ten sposób zatrzeć w pamięci traumatyczne przeżycia, wyprzeć je z niej i nigdy do nich nie wracać. Tymczasem, nie wolno nam o nich zapomnieć. Bo, poza wszystkim innym, poza zrujnowanym w owym czasie życiem milionów ludzi na całym świecie, nie wychodzimy z tego zaklętego kręgu, a co najgorsze, widzimy, że wpadają już weń kolejne pokolenia. Ja przynajmniej to widzę, ale podejrzewam, że wiele osób dookoła też to zauważa.
Kolejne rozdziały mojej książki dobierałem w taki sposób, aby wykazać, że po pierwsze, nie zwaliło się to wcale na nasze głowy trzy lata temu, a dużo wcześniej oraz, po wtóre, że jako społeczeństwo nie dostrzegaliśmy symptomów tego trzęsienia ziemi, które nas dopadło. A były one wyraźnie słyszalne i widoczne. Od przynajmniej 20 lat. Nie cofam się zatem do jakichś odległych wieków, a do czasu, który łatwo zawiera się w życiu jednego pokolenia.
Dlaczego wreszcie w tytule znalazło się określenie „sadystyczny”? Sadyzm, w moim rozumieniu, przejawia się w czyimś okazywaniu swej wyższości, chęci dominowania, upokarzania innych i sprawowania nad innymi kontroli. Wyraźnie widzimy, że podejmowane są wobec nas próby przejęcia nad nami kontroli i to coraz silniejsze, zawężające nam zakres swobody, a my, z różną wrażliwością, ale jednak podporządkowujemy się tym działaniom. Przyzwyczailiśmy się bowiem przez lata funkcjonować w systemie określanym, jako demokratyczny i oczekujemy, że demokratyczne zasady działają dla naszego dobra. Tymczasem, w tych relacjach między dotąd pozornie demokratycznymi instytucjami państwa, każdego prawie dzisiaj, i obywatela, zaczął występować układ typowy dla ról agresor – ofiara. Być może jakaś część osób się z tą diagnozą nie zgodzi, jednak spróbujmy sobie racjonalnie wytłumaczyć to nasze uśpienie, by nie rzec otępienie i doprowadzenie nas do sytuacji, w której się znaleźliśmy. To, tzw. syndrom gotowanej żaby sprawił, że leżąc wygodnie, w coraz cieplejszym, usypiającym czujność otoczeniu nie zdołaliśmy na czas wyskoczyć z całkiem realnego już Matrixa. Czasu już nie ma, musimy powiedzieć to sobie szczerze. Ale, być może warto się jeszcze zatrzymać w zwierzęcym pędzie ku samozagładzie i zastanowić przynajmniej, czy pozostało nam już tylko „z honorem lec”?
Czołowy przedstawiciel czczonej dziś przez cynicznych spadkobierców tego typu polityki, 5 maja 1939 r. mówił, że „Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor”. W pierwszych godzinach napaści sowieckiej na Polskę był już w Rumunii, a przypomnę, że obrona Warszawy trwała do ostatniego dnia września, natomiast tzw. „kampania wrześniowa”, czyli wojna obronna Polski z dwoma najeźdźcami, trwała do 6 października 1939 r.. Obawiam się, że podobnej rangi wyzwania mamy przed sobą w nadchodzącym roku. Wszystkim nam życzę, żebym się mylił.
W tej książce zebrałem felietony, wydane w kolejnych numerach „Warszawskiej Gazety”, miesięczniku „Zakazane Historie”, tygodniku społeczno-ekonomicznym „Gazeta Finansowa”, w nagraniach serii „Po prostej” emitowanych na kanale telewizji PL1.tv, ale też przedstawiane w moim autorskim programie „Prosto z Mostu” na platformie BanBye.com. Dołączyłem też kilka przemyśleń, które nie pojawiły się w żadnym z tych mediów. Dla tych Czytelników, którzy mogliby się czuć zawiedzeni, gdybym oferował im tylko to, co już znają. Wiem jednak, że nie sposób znaleźć takich, choćby najwierniejszych, którzy mieli czas i siły, by poznać je wszystkie. Nie w tak przeraźliwie smutnym, dramatycznym dla wielu, okresie. (…) Jako autor, nie mam zbyt wielu powodów, by kajać się za niesprawdzone oceny, nietrafione opinie, błędne interpretacje faktów. To, niestety marne pocieszenie, bo wskazujące, że miałem często rację, a rozwój sytuacji potwierdził moją wcześniejszą diagnozę.
Wielokrotnie już ostrzegałem przed obecną kadrą zarządzającą instytucjami, nad którymi tak zwany nadzór sprawują zastępy laików, promowanych z kolei przez obsadzonych na stanowiskach biernych, miernych, ale wiernych, adeptów szkół liderów, wylęgarni szwabskich i sorosowskich uczelni gotowania na gazie. Jedyne, co ich łączy i po czym rozpoznać ich można bez ryzyka pomyłki, to ignorancja sięgająca poziomu doskonałości (zgodnie zresztą z uwielbianym przez nich mottem – sky is the limit), najdroższe garnitury, sprawiające wrażenie o numer za małych i przekonanie o swojej wyjątkowości. Ich zadufanie jest przy tym odwrotnie proporcjonalne do wiedzy, która wydawałaby się być wymogiem niezbędnym na zajmowanych przez nich stanowiskach, ale obecnie jej brak uchodzi za powód do dumy, podobnie jak leżący na nocnym stoliku sypialni tomik najnowszych wypocin któregoś z ich guru, obiecujących im nieśmiertelność. Oczywiście, nikt tych bzdur nie czyta i nie próbuje zrozumieć, ponieważ jak pisze prof. Adam Wielomski, sami autorzy tego typu „dzieł” na to nie liczą, bo „oczekują kamer, fleszy, zachwytów, nie debaty. To celebryci ideologii globalizmu, a nie merytorycznie przygotowani do dyskusji profesjonaliści”
[1]. To, że tego nie czytają, to akurat zrozumiałe, ale obawiam się, że oni nie czytają niczego, poza poleceniami wyjmowanymi w wyznaczonych dniach, z zalakowanych kopert. Podejmują wówczas decyzje, jedynie słuszne, by dany ukaz bezzwłocznie wdrożyć w życie. I może lepiej, że na tym poprzestają, bo efekty w każdym przypadku są opłakane. Bardzo często – dosłownie.
Tacy właśnie geniusze, z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego USA, polecili niedawno, by wszystkich agentów ochrony linii lotniczych, tak zwanych powietrznych szeryfów (Federal Air Marshal Service), skierować na przejścia graniczne, aby kontrolowali przekraczających je, tamtejszych nachodźców. Pilnują szpitali, wykonują proste prace związane z transportem cudzoziemców, opieką społeczną, kierowani są nawet do zajęć czysto porządkowych.
Poza tym, że urzędnicy przyznali tym samym, iż potencjalne zagrożenie terrorystyczne w lotnictwie jest od dawna znikome, jest to kolejny przykład degradowania przez system obowiązujących dotychczas zasad opartych na rozsądku i logice. Powielany zresztą ślepo przez urzędników wszystkich państw tej współczesnej międzynarodówki komunistycznej.
Mimo, że porwania samolotów już się nie zdarzają, okazuje się, że w locie mogą się przytrafić zdarzenia nieoczekiwane, co zresztą także sygnalizowałem, jako coś, z czym będziemy się zderzali w efekcie psychicznej opresji, której ludzie podlegali w ostatnim czasie, ale być może również eksperymentów stosowanych wobec nich w tym okresie.
25 listopada tego roku, pijany pasażer lecący na pokładzie samolotu linii JetBlue, z Nowego Jorku do Salt Lake City, wyciągnął nieoczekiwanie brzytwę i przyłożył ją do gardła siedzącej obok kobiety. Zmusił ją do wstania i trzymając nadal ostrze przy jej szyi zaczął krzyczeć, że „wszystko będzie dobrze, nikomu nic się nie stanie”. Kobiecie udało się wyrwać napastnikowi, który próbował ją jeszcze złapać, a wtedy do akcji wkroczył przypadkowy pasażer, który obezwładnił szaleńca. Po lądowaniu, agresora przejęli policjanci, ale w świetle tego, co napisałem wcześniej, dwa pytania nasuwają się w sposób naturalny. Jak udało się wnieść na pokład samolotu brzytwę i co by było, gdyby w tym samolocie zabrakło owego samarytanina, którym to mianem od razu okrzyknięto bohaterskiego pasażera?
Czy ten akt przemocy otworzy komuś oczy? Wątpię, bo to, co dzieje się dookoła, jest celowym postawieniem wszystkiego na głowie, przyzwyczajaniem społeczeństw do bezprawia i pogodzenia się z tym, że sprzeciw nie ma szans powodzenia. Oprawcy liczą na psychiczne wyczerpanie traktowanych w ten sposób ludzi, a skuteczność tej metody testowali przez ponad trzy lata wmawiając światu, że to dla bezpieczeństwa obywateli pozamykali ich w domach i stręczyli środki powodujące kalectwo, a w wielu przypadkach śmierć. O tym, że bezpieczeństwo ludzi, którym powinni służyć, znalazło się na ostatnim miejscu ich priorytetów, świadczą przykłady objawiające się na całym globie, każdego dnia. Pisałem i mówiłem wielokrotnie o tym choćby, że pomysł, aby w transporcie lotniczym redukować liczbę pilotów do jednego, jest zbrodniczy, bo zagraża ludzkiemu życiu. A, mimo to, brak w tej sprawie jakiejkolwiek debaty, a nad kolejnymi przypadkami potwierdzającymi zasadność tych obaw, przechodzi się do porządku dziennego. Oczywiście, nie ma to być może większego znaczenia przy założeniu, że obecny Komintern będzie dążył do likwidacji transportu lotniczego w ogóle,
15 sierpnia ubiegłego roku, Boeing 737-800, rejs ET343, etiopskich linii lotniczych, lecący z Chartumu w Sudanie do Addis Abeby w Etiopii znajdował się na poziomie lotu 370 (37 000 stóp), gdy obaj piloci zasnęli. Maszyna lecąc na autopilocie, kontynuowała lot do pasa na lotnisku docelowym, utrzymując wysokość. Kontrola ruchu lotniczego próbowała wielokrotnie skontaktować się z załogą, ale bez powodzenia. Po przelocie nad pasem, autopilot odłączył się i dopiero sygnał dźwiękowy odłączenia obudził załogę, która po 25 minutach posadziła samolot na ziemi.
23 sierpnia, pilot samolotu linii Jet2, rejs LS1239, lecącego z Birmingham w Anglii do miejscowości Antalya w Turcji, lądował awaryjnie w Grecji, kiedy jego kolega stracił przytomność na wysokości 30 000 stóp.
We wrześniu, dowódca samolotu Boeing zmarł nagle podczas lotu z Nowokuźniecka do Petersburga w Rosji. Drugi pilot wykonał awaryjne lądowanie na lotnisku w Omsku, ale kapitan zmarł, zanim udzielono mu pomocy. “Zespół karetki reanimacyjnej przybył na lotnisko dziesięć minut przed lądowaniem samolotu. Zespół stwierdził śmierć pilota przed udzieleniem pomocy medycznej” – podało Ministerstwo Zdrowia Obwodu Omskiego.
19 listopada tego roku, kapitan zemdlał za sterami samolotu Embraer E175, linii Envoy Air, rejs 3556, który leciał z lotniska Chicago do Columbus w Ohio. Lot odbywał się dla linii American Eagle, która – podobnie jak Envoy Air – jest częścią American Airlines. Wkrótce po starcie kapitan zdążył tylko zgłosić się do kontroli ruchu lotniczego i po chwili łączność przejął już drugi pilot, mówiąc „musimy zawrócić, kapitan jest niezdolny do pracy”. Tak się akurat złożyło, że był to szkoleniowy lot nowego w tej linii kapitana, a nadzór nad jego pracą pełnił siedzący obok instruktor, również w randze kapitana, którego doświadczenie, a nie wiara w Matkę Ziemię, pozwoliło zawrócić i bezpiecznie na tej ziemi wylądować, ratując 57 pasażerów i maszynę. Pilot, odwieziony do szpitala, zmarł nie odzyskawszy przytomności. Instruktor wykonał swoją pracę po mistrzowsku, choć kiedy odsłuchiwałem nagranie z jego konwersacji z kontrolerami, których działania były zresztą równie perfekcyjne, odniosłem dwa wrażenia. Przede wszystkim dumę z tego, że miałem szczęście doświadczyć w swoim życiu pracy w lotnictwie, ale i żal, że ten świat odchodzi już w przeszłość. Czułem też bezsilność, czytelną także przez chwilę w głosie owego pilota, który robił wszystko, by jak najszybciej dotrzeć do gate’u, z umierającym obok kolegą.
Tego typu przypadków jest wokół nas coraz więcej, choć zaprzedane media i tak zwani politycy nie załamują nad nimi rąk.
Jeden z kontrolerów pracujących w Madrycie, poinformował, że w maju 2022 roku, w Hiszpanii miało miejsce 28 lądowań awaryjnych związanych z utratą przytomności, w porównaniu z zaledwie jednym lub dwoma w latach poprzednich.
Uwielbiana przez system noblistka Wisława Szymborska, pisała w czasach nie tak dawno minionych wiersze, o których wszyscy woleli taktownie już zapomnieć. Niemniej jednak, nie da się ich wykreślić z jej dorobku tylko dlatego, że czasy nastały inne. W jednym z nich pisała o Włodzimierzu Leninie, że to „nowego człowieczeństwa Adam”. Obawiam się, że te wszechobecne wokół patyczaki w rurkach, zbudowały nowego człowieczeństwa całą rodzinę Adam(s)ów.
Sławomir M. Kozak
[1] „Wielomski: Dlaczego napisałem książkę o Hararim?”, Redakcja Konserwatyzm.pl, 20.11.2022.
Pojawiają się ostatnio w naszym kraju inicjatywy, które sterników sceny politycznej z pewnością nie zaskakują, ale mogą wprowadzać pewien zamęt w głowach zwykłych ludzi, potencjalnych wyborców. Mam oczywiście na myśli takie przedsięwzięcia, jak „Stop ukrainizacji Polski” posła Grzegorza Brauna i „Stop amerykanizacji Polski” doktora Leszka Sykulskiego. Nie chcę w tym miejscu rozważać słuszności owych postulatów, każdy z nich bowiem wskazuje zagrożenia dla przyszłości narodu i państwa polskiego, jakie mogą wynikać z nadmiernego ulegania powszechnej dziś, politycznej poprawności i w sposób oczywisty przemawiają do Polaków obawiających się o przyszłość własną, swoich dzieci, czy wnuków. Zaskakiwać może, co najwyżej, pewna niekonsekwencja w działaniu środowisk skupionych wokół tych idei, gdyby na to spojrzeć z szerszej perspektywy. Przeciętny wyborca mógłby wówczas odnieść wrażenie pewnego rodzaju schizofrenii i zapewne wielu doświadcza takiego właśnie uczucia.
Pomijając jednak ten aspekt, chciałbym wskazać na to, że wspominane koncepcje, odwołujące się do obrony polskiego interesu narodowego, którego zresztą nikt z rządzących od ponad 30 lat nie potrafi zdefiniować i wynieść na sztandary, nie diagnozują rzeczywistego problemu, z którym mamy dziś do czynienia. O ile bowiem, proste w odbiorze i nie wymagające tłumaczeń z powodów historycznych, były w przeszłości hasła typu „stop rusyfikacji Polski”, czy „stop germanizacji Polski”, z których to ostatnie wyrażone dodatkowo dobitnie w słowach Roty, o tyle teraz mamy problem poważniejszy. Szkoda przy tym, że chcąc go przedstawić, muszę sięgnąć właśnie do wypowiedzi niemieckiej działaczki politycznej zasiadającej w ławach Parlamentu Europejskiego, widocznie przedstawicieli naszego państwa mających nas tam reprezentować, nie stać na szczerość i odwagę. Tych przymiotów nie zabrakło pani Christine Anderson, reprezentującej na co dzień partię Alternatywa dla Niemiec. W Parlamencie zasiada od lipca 2019 r., nie wahała się już na początku r. 2022, by zdecydowanie poprzeć kanadyjski „Konwój Wolności”, a kilka dni temu wystąpiła na konferencji podsumowującej zeznania przedstawicielki firmy Pfizer, która przyznała, że spółka, którą reprezentuje, nie posiada żadnych badań potwierdzających skuteczność stręczonej nam od dwóch lat tzw. szczepionki. Christine Anderson odniosła się również do najnowszej inicjatywy Unii Europejskiej (Action Plan) w sprawie C-19, na najbliższy sezon zimowy. To wystąpienie, zatytułowane „Wszystko było kłamstwem” można jeszcze odnaleźć w sieci, podobnie jak przemówienie dotyczące zarzutów wobec przewodniczącej Komisji UE, Ursuli von der Leyen, której mąż był osobiście zaangażowany w kontrakty szczepionkowe. Christine Anderson mówi wprost, że:
„ludzie zostali okłamani. To było gigantyczne kłamstwo. I na tym kłamstwie opierało się wszystko, co rządy, zwłaszcza w zachodnich demokracjach, robiły, by naruszać prawa ludzi, by odebrać im wolność, zamknąć w domach, narzucając godziny policyjne. Ursula van der Leyen, przewodnicząca Komisji, znalazła się pod ogromną presją i słusznie. Obywatele mają prawo wiedzieć, co się działo w tych umowach, poznać zapisy wiadomości SMS, które wymieniała z dyrektorem generalnym Pfizera – (Albertem) Bourla. Ludzie muszą wiedzieć, kogo mogą pociągnąć do odpowiedzialności za to, co mogło się dziać za kulisami. Wszystko się zmienia. Ich domek z kart się rozpada i słusznie! I jeszcze jedno – dosyć mam nazywania mnie COV-idiotką! I wolę być COV-idiotką, niż GOV-idiotką. (nawiązanie do GOVernment – rząd – przyp. smk). Bo to właśnie im wszystkim ludzie ślepo zaufali. Zaufali ślepo swoim rządom. I powiem to jeszcze raz. Nigdy, przenigdy nie chodziło o zdrowie publiczne. Nigdy nie chodziło o przełamanie jakichkolwiek fal. Zawsze chodziło o łamanie ludzi. Ale – i to jest dobra wiadomość – nie udało im się. To nie zadziałało. I jestem z tego bardzo dumna. I jestem dumna z ludzi, których mam zaszczyt reprezentować i nadal będę to robić. Dziękuję bardzo”.
Anderson wyraziła to, co w sercach nosi wiele osób, które zrozumiały, iż zostały oszukane przez wybranych przez siebie ludzi. Przez rządy, które miały reprezentować ich interesy. Zaufali, przede wszystkim dlatego, że swe przekonania opierali na zasadach demokratycznych, o których przecież słyszymy od kilku już dekad, w ciągu których wprowadzano nam kolejne Dni Ziemi, Karty Ziemi, Agendę 21, Agendę 2030. Zrównoważony rozwój, obawy o przeludnienie planety, rzekome globalne ocieplenie.
Nawoływanie do powstrzymywania zagrożeń płynących dla nas ze strony poszczególnych państw, czy tych bliskich, czy odległych geograficznie, jest bezproduktywne. Skoro nie potrafiliśmy się uchronić przed wciągnięciem w federalną strukturę unijną i nabraliśmy się na „Europę Ojczyzn”, której poszczególne rządy podpisały w naszym imieniu, czego musimy mieć świadomość, zgodę na udział w tym eksperymencie, jest to naiwność grożąca biologicznym wyniszczeniem narodu.
Jeden z twórców obowiązującej dziś Agendy 21 – Maurice Strong, powiedział opisując jej powstanie, już w 2001 r.:
„ (…) a potem były negocjacje tego, co nazywamy Agendą 21, Agendą dla XXI wieku, która była żmudnie negocjowana, każde jej słowo, negocjowane przez rządy. Oczywiście, nie czyni to z niej wielkiej literatury, ale daje jej pewien stopień politycznego autorytetu”.[1]
Cynizm kłóci się w tej wypowiedzi o pierwszeństwo z arogancją, ale jeśli spojrzeć na to zimno, a tak powinno się traktować politykę, to nie sposób odmówić temu stwierdzeniu pewnej logiki.
Dlatego, jedyna agenda która może nas uratować od największej, dziejowej tragedii, i którą proponuję dla polskiego państwa i narodu winna zawierać się w haśle – Stop globalizacji Polski!
Opiniotwórczy (czyli – wiadomo bez audytu – czyj) magazyn Time, w 1938, człowiekiem roku wybrał niejakiego Adolfa Hitlera, zaś rok później kolejnego zbrodniarza – Józefa Stalina. Zresztą ten ostatni otrzymał to wyróżnienie ponownie w roku 1942. W tym samym przecież roku, w którym odkryto masowe groby w Katyniu. A pierwsze informacje o tej zbrodni Anglicy mieli już w roku 1940, dzięki raportowi rotmistrza Koźlińskiego, który widział wrzucanie ciał do dołów śmierci. Z raportem tym zapoznał się osobiście Churchill.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że człowiekiem roku 2007, według wspominanego Time, został Władimir Putin, a 2008 – Barack Obama. Ten ostatni – na zachętę, bo przecież nie za jakieś wcześniejsze dokonania! Dopiero pod koniec roku 2008 „wygrał” wybory prezydenckie, a przysięgę złożył na początku roku 2009. Kreatorzy polityki wiedzą jednak lepiej i wcześniej, komu, jaka nagroda się należy. I oczywiście, za które – przeszłe, czy przyszłe – dokonania. I pewnie dlatego człowiekiem roku 2015 redakcja
Time uznała Angelę Merkel!
W roku 1939 ówcześni „ludzie roku” i ich sponsorzy zagrali do jednej bramki.
Czy obecnie mamy jakiekolwiek gwarancje, że ci dzisiejsi, od roku 2010 grają naprawdę do przeciwnych?
Dziś świat się budzi, a dzięki takiemu medium, jak Internet, wyłapuje ich wszelkie kłamstwa, złodziejstwo i zaprzaństwo, o wiele prędzej, aniżeli jeszcze było to przed wiekiem. Wówczas ich pochód ku pierwszej, a później drugiej wojnie światowej, nie był dostrzegany wszędzie z równą mocą i szybkością. O tym, że szef sztabu Hitlera zarządzał po wojnie sztabem USA, o zatrudnieniu przy amerykańskim programie kosmicznym bandyty von Brauna, konstruującego wcześniej rakiety V1 i V2, których zagadkę z narażeniem życia tropiła polska Armia Podziemna, o maltretowaniu, w amerykańskich przecież, tajnych ośrodkach przez ich niemieckich pomagierów, obywateli tej właśnie bogobojnej do niedawna Ameryki pod pozorem badań nad ludzkim mózgiem (chociażby Ultra Mind Control) i o wielu innych mrocznych stronach działalności polityków i służb specjalnych, dowiadujemy się po półwieczu. Wyjątkowy zbrodniarz, który przeprowadzał eksperymenty na, między innymi, polskich więźniach Gross-Rosen i Dachau, pułkownik Hubertus Strughold, dyrektor Instytutu Badawczego Medycyny Lotniczej, jak kilkadziesiąt tysięcy mu podobnych, też nie trafił na stryczek. Pod pozorem „badań” nad wpływem na ludzki organizm różnic ciśnienia, zmian temperatur i przyspieszeń, mordował w sposób okrutny Bogu ducha winnych ludzi.
Mało tego, po wojnie został przez Amerykanów wyniesiony na piedestał, nazwany ojcem medycyny lotniczej, a wybitnym naukowcom przyznaje się dziś odznaczenia sygnowane nazwiskiem tej kanalii. (…)
Nadal żyjemy mamieni iluzją pisaną dla nas przez ostatnich kilkadziesiąt lat o wielkiej, demokratycznej, niczym nie skrępowanej przyjaźni Ameryki, czy poczuciu krzywd u obywateli państwa Izrael, którego pierwszy rząd w większości stanowili (nie ścigani) dezerterzy z armii generała Andersa. Później budowę państwa osadzonego w Palestynie zasilały dostawy czeskiej zbrojeniówki i rzesze „uciekinierów” przed fingowanymi w wielu krajach „pogromami”, bo przecież ktoś za ten piach pustyni musiał ginąć. Ale nasz generał był, można by rzec, prekursorem zaczynu pod ten twór. (…)
Równocześnie powiela się mrzonki o przyjaźni ukraińskiej i nienawiści rosyjskiej. Dopóki nie dopracujemy się elit rzeczywistych, znających historię Polski i świata, żadnej własnej, bezpiecznej polityki historycznej nie wypracujemy.
Ale wierzę gorąco, że ten proces właśnie się rozpoczyna. Że oto nadeszła pora dowiadywania się prawdy o naszej przeszłości. Bo chcemy coraz łapczywiej poznawać nasze szanse na przyszłość. Na rozwiązanie wielu innych zagadek czekać będziemy kolejne pół wieku, choć samo ich utajnianie mówi chyba o nich niedużo mniej, niż ich ewentualne odtajnienie. Gros tajemnic tego, dzisiejszego świata poznajemy, dzięki sieci i milionom jej użytkowników z szybkością, która nie ma sobie równych w historii. A to napawa optymizmem. Zalecałbym jednak optymizm umiarkowany, bo dostęp do najważniejszych tajemnic będzie okupiony wieloma trudami i wstrząsami. Jednak jest w tym wszystkim iskierka nadziei. Na to, że wygra Człowiek, jako istota żyjąca zgodnie z Dekalogiem, że ku tej wygranej poprowadzi go Bóg, a Jego odwieczny przeciwnik skończy tam, gdzie jego miejsce.
Za zabicie Ghislaine Maxwell wyznaczono milion dolarów! Tak twierdzi sama Ghislaine w wywiadzie, którego udzieliła właśnie dziennikarce Daphne Barak. Barak, która zasłynęła po napisaniu bestsellerowej książki „Saving Amy”, o przedwcześnie zmarłej piosenkarce Amy Winehouse, namówiła do rozmowy byłą wspólniczkę Jeffreya Epstein’a. Ghislaine, która otrzymała wyrok 20 lat więzienia, opuściła mury więzienia na Brooklynie, w Nowym Jorku, gdzie podobno próbowano ją zabić podczas snu i została przewieziona w środku nocy 22 lipca do ośrodka o złagodzonym rygorze w Tallahassee, na Florydzie.
Osadzona nie czuje się jednak dużo lepiej, bo musi dzielić mikroskopijnej wielkości celę z trzema innymi więźniarkami. Wyjść z niej może zaledwie na jedną godzinę dziennie, a i to tylko pozostając wewnątrz murów, bez szansy na spacer na świeżym powietrzu. Maxwell skarży się też na ograniczenia w korzystaniu z prysznica, monotonne wyżywienie, brak dostępu do Internetu i fakt, że pisać może tylko do osób z ograniczonej listy adresatów, do tego – jedynie na 30-letniej maszynie do pisania. Narzeka także na brak dostępu do telefonu, ponieważ do publicznego automatu ustawia się notorycznie kolejka chętnych.
Ghislaine w swej opowieści przedstawia się oczywiście z jak najlepszej strony, wskazując, że pracuje w więziennej bibliotece, a współwięźniarki uczy języka angielskiego i pomaga im w pisaniu podań oraz tłumaczeniu dokumentów. Trudno jej zrozumieć brak w codziennej diecie pomarańczy, uskarża się na zimne noce i nie mniej zimne, ledowe światło w celi, które przyrównuje do używanego w obozach koncentracyjnych.
Trudno ocenić, z jakich źródeł czerpie inspirację do tych porównań, ale z ogromną determinacją powtarza, że nie ma myśli samobójczych, a słynna fotografia księcia Andrzeja z 17-letnią Virginią Roberts, jest fałszywa. Jest przekonana, że za jej głowę wyznaczono nagrodę w wysokości miliona dolarów i mówi, żyje z przeświadczeniem, że ktoś się na to pokusi, mimo ciągłego dozoru dwóch kamer. Opowiadając o swym smutnym życiu nie ukrywa jednak, że w poprzednim miejscu odosobnienia było gorzej, bo z głodu musiała jeść wazelinę, a strażnicy więzienni w ogóle nie kryli się z rozprowadzaniem narkotyków. Dużą nadzieję pokłada w złożonej przez siebie apelacji, podkreśla też, że nie czuje się ofiarą, dodając na koniec, że „oczywiście, takie doświadczenie zmienia, ale jestem w pewnym stopniu tą samą osobą, którą byłam. Więc zamiast patrzeć na to, co straciłam, staram się widzieć, co zyskałam”.
Naturalnie, w całej tej łzawej historii nie pojawiła się nawet krótka wzmianka na temat jej byłego partnera i wspólnika, a już tym bardziej nie pochylono się nad jednym choćby przypadkiem spośród tych setek dziewcząt, które ofiarami zbrodniczej pary czują się do dziś.
Na podstawie książki Daphne Barak o Winehouse, zrobiono 8-odcinkowy dokument telewizyjny, w którego przygotowanie zaangażował się znany, brytyjski dziennikarz Mal Young. Barak przeprowadzała w swym życiu wywiady z takimi osobami, jak Hillary Clinton, czy Nelson Mandela, nie jest więc nowicjuszką na rynku medialnym. Jestem przekonany, że i to przedsięwzięcie znajdzie wsparcie, zarówno w amerykańskich, jak i brytyjskich mediach głównego nurtu, a historia Ghislaine Maxwell będzie kolejnym sukcesem, choć z pewnością nie wszystkich zainteresowanych.
Sławomir M. Kozak, Warszawska Gazeta nr 45/2022
Tych, którzy wolą posłuchać, niż czytać, zapraszam na podcast w Anchor:
Korzystając z okazji, zapraszam również na mój nowy program „Prosto z Mostu” na platformie BanBye:
https://banbye.com/channel/ch_EfFB36YJNeLU
===================================
mail:
“z głodu musiała jeść wazelinę”. To chyba określa prawdomówność obu pań.
Czyżby szykowali jej fikcyjną “śmierć”? Kłaniają się z plaż południa m. inn. Adamowicz i Kulczyk.
Sięgnąłem w ostatnim felietonie do swoich wspomnień, które mam zamiar wydać w przyszłości w formie książki. Dziś także zaczerpnę z nich niewielki urywek, by zwrócić uwagę na pozornie nie związane ze sobą, acz ważne tematy. Otóż, w r. 1994 brałem, wraz z kilkoma kolegami kontrolerami, udział w 33 Dorocznej Konferencji Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Kontroli Ruchu Lotniczego w stolicy Kanady – Ottawie. Obrady miały się odbywać w sali konferencyjnej obok naszego hotelu, sąsiadującego zresztą z Parlamentem Kanadyjskim. Jako, że na miejsce przybyliśmy dzień przed rozpoczęciem zgromadzenia, mieliśmy trochę czasu na zwiedzenie otoczenia. Pisałem wówczas tak:
„Część z nas odwiedziła nieodległe Muzeum Lotnictwa, część spacerowała po pięknych uliczkach Ottawy. Ja zajrzałem między innymi do pobliskiego budynku Centrum Konferencyjnego. To, co mnie wówczas zaskoczyło, to stojący w jego głównym holu kilkumetrowej długości, wysoki na ponad dwa metry, kawał muru pokrytego graffiti. Kiedy podszedłem bliżej okazało się, że jest to fragment … muru berlińskiego, który rozebrano w r. 1990, a jego części sprzedawano później na aukcjach w Berlinie i Monte Carlo. Patrzyłem na te resztki reliktu czasów minionych i złych, który widziałem wcześniej jeden raz w życiu, gdy wyglądał jeszcze groźnie i dzielił dwa, jakże różne światy. Było to w latach 80., kiedy przekraczałem granicę wewnątrz-niemiecką na słynnym przejściu Charlie.
Stojąc w lobby rządowego budynku w odległej Kanadzie, robił wrażenie zaskakujące, zupełnie nierealne. Pierwsze, co przychodziło na myśl to, że nieźle musiano się namęczyć, by dostarczyć go w tak wielkim kawałku, przez ocean, aż do tego miejsca. Drugie, że wskazuje wyraźnie na rolę, jaką świat zachodni przykłada do tego symbolu, o wiele większą w jego opinii dla upadku komunizmu, od solidarnościowych strajków w Polsce. To również pokazuje rzeczywistą pozycję Niemiec, postrzeganych przez świat w kategoriach najważniejszego państwa Europy.
Podobnie, jak zacierana jest od lat, coraz skuteczniej zresztą, rzeczywista rola Niemców w rozpętaniu II Wojny Światowej i zagładzie milionów istnień ludzkich, tak i teraz od samego niemal początku, podkreślane jest znaczenie tego państwa w przemianach europejskich lat 90.. Całkiem zresztą słusznie, bo jak wskazują dziś nieliczne jeszcze, ujawnione dokumenty historyczne, rzeczywistymi architektami owej zmiany ustrojowej na naszym kontynencie były Rosja i Niemcy. Polska, z jej marionetkowym przywódcą, który ‘obalił komunę’ traktowana była zaledwie w charakterze zapalnika, którego głównym zadaniem od początku było i tak tylko, uczynienie kontrolowanego wyłomu w tym murze”.
Dlaczego wspominam o tym dzisiaj? Z tego powodu, że to moje ówczesne zdziwienie, trzy lata po pierwszych, jak do dziś się z naciskiem podkreśla „demokratycznych wyborach”parlamentarnych w Polsce, było oczywiste. Kanada zawsze szczyciła się swoją wielokulturowością, ale przecież nie spotkałem w niej nigdy oznak liczebnej przewagi diaspory niemieckiej nad, na przykład żydowską, ukraińską, czy polską. Stąd, widok tego muru w najważniejszym miejscu Kanady, musiał zaskakiwać. Dziś, z perspektywy 30-lecia, a zwłaszcza ostatnich paru lat, patrzę na to już zupełnie inaczej. Być może jeszcze lepiej spoglądać na to przez fakt, iż jakkolwiek Kanada jest demokracją parlamentarną z federalnym systemem administracyjnym, to poza wszystkim innym pozostaje nadal monarchią konstytucyjną, a głową państwa jest przedstawiciel brytyjskiej Korony. Od 8 września tego roku jest nią Karol III, król Zjednoczonego Królestwa Wlk. Brytanii i Irlandii Północnej oraz 14 innych królestw wspólnotowych, pośród których poczesne miejsce, bo już od r. 1931, zajmuje właśnie Kanada.
To wtedy powstała, tak zwana Brytyjska Wspólnota Narodów, powołana do życia przez Wlk. Brytanię i 6 dominiów brytyjskich, na czele z Kanadą. Obecna Wspólnota Narodów zrzesza 56 państw, a oficjalnym jej celem jest współpraca na rzecz, jakżeby inaczej, rozwoju, demokracji i pokoju. Karta Wspólnoty Narodów mówi, że łączy je język, historia, kultura i takie wartości, jak demokracja, prawa człowieka i rządy prawa. Można by tutaj zauważyć, że my, choć formanie nie zrzeszeni w tej wspólnocie, poszliśmy daleko dalej, od dawna mając u siebie nie tylko rządy prawa, ale i sprawiedliwości. Wracając do wspólnoty jednak – mimo, że od r. 1949 warunkiem członkostwa w niej przestało być uznawanie monarchy brytyjskiego za głowę państwa i podkreśla się w niej niezależnośc państw członkowskich od Wlk. Brytanii, to pamiętajmy, że premier Kanady i jego gabinet mianowani są przez gubernatora generalnego, który jest kanadyjskim przedstawicielem króla Karola III.
Piszę o tym także dlatego, iż ten król jest nie tylko przewodniczącym Wspólnoty Narodów, naczelnym dowódcą brytyjskich sił zbrojnych, ale i świecką głową Kościoła Anglii. Pod jego fotografią w Wikipedii widnieje podpis „Z Bożej łaski król Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz innych Jego posiadłości i terytoriów, Głowa Wspólnoty, Obrońca Wiary”.
Nie wiem zaprawdę, z czyjej łaski został on królem i jakiej wiary broni, wiem, że nie wybrał go Bóg, w którego wierzę ja i miliony moich rodaków katolików, zarówno tu w Polsce, czy Kanadzie, Australii, Nowej Zelandii, o Irlandii nie wspominając. Wiem też, co wielokrotnie podkreślałem w swoich książkach, że Brexit nie był dziełem przypadku, a ilekroć Wielka Brytania wycofywała się z Europy, kryjąc za swoim kanałem, tylekroć w tej Europie pozostawały na scenie zwaśnione ze sobą Niemcy i Rosja, obrotowa Francja i niezdecydowane Włochy.
W tych ostatnich, kilka dni temu, krótko przed wyborami, były premier Berlusconi ośmielił się krytycznie wypowiedzieć o eskalacji działań za naszą wschodnią granicą, na co w sposób bezczelny zareagowała niejaka Von der Leyen, nawiasem mówiąc nie wybrana nigdy w żadnych powszechnych wyborach biurokratka, mówiąc „zobaczymy, jakie będą wyniki wyborów we Włoszech. Jeśli sprawy pójdą w trudnym kierunku, mamy narzędzia, jak w przypadku Polski i Węgier”!
Nie ma tu miejsca, by przywoływać zaangażowanie Korony w niemal wszystkich polskich, narodowowyzwoleńczych powstaniach, które większość historyków zamyka Powstaniem Warszawskim, planowanym ponoć przez Churchilla już w Teheranie w 1943 r., a do których ja zaliczam także, powstanie Solidarności.
Oponentom, próbującym mówić, że to ostatnie było ruchem oddolnym, a do tego bezkrwawym, nie będę przypominał, w których zakładach pracy rozpoczynały się strajki o przysłowiowy już boczek, nie sposób także wymienić nazwisk wszystkich tych, którzy byli mordowani przez całe lata 80., bo przedsięwzięcie pod nazwą „Solidarność” było tylko jednym z kilku elementów zwijania ówczesnego Związku Radzieckiego, podobnie, jak dużo wcześniej zaplanowane wprowadzenie stanu wojennego. W jego wyniku, pomijając już ofiary oczywistej zbrodni w kopalni „Wujek”, wielu Polaków nie było w stanie uzyskać choćby niezbędnej pomocy medycznej, z powodu paraliżu komunikacyjnego, polegającego na zawieszeniu połączeń telefonicznych, restrykcjach w przemieszczaniu, czy wprowadzeniu godziny milicyjnej. To także eliminowanie nie zdeprawowanej przez system elity, mogącej stanąć w opozycji do mającego wkrótce nastapić przekrętu stulecia, w tym robotników, przedstawicieli środowisk wiejskich, wielu księży, a nawet młodzieży.
Rozpocząłem od opowieści o murze. O tym artefakcie czasów żelaznej kurtyny, którego usunięcie było najistotniejsze dla dokonania rzeczywistych zmian na mapie politycznej ówczesnej Europy. Z tego powodu, w budynku kanadyjskiego parlamentu na początku lat 90. nie znalazły się biało-czerwone opaski, kopia Pomnika Poległych Stoczniowców, czy słynnej tablicy z postulatami polskich robotników.
Nie znaczyły tak wiele, jak ten mur, który można było dzięki nim pokojowo i w sposób wydawałoby się wówczas naturalnie konsekwentny, zburzyć. Nie będę rozwijał ekonomicznych, demograficznych, czy kulturowych efektów tego upadku. Borykamy się z nimi na co dzień. I będziemy je odczuwać coraz poważniej. Wspólnota Narodów zaczyna się kruszyć, a obecnemu przewodniczącemu wróżę, że stanie sie jej grabarzem.
Pani Von der Leyen nie mówi w moim imieniu, i choć teoretycznie jest przewodniczącą Komisji Europejskiej, to przede wszystkim pozostaje politykiem niemieckim. Rosja mobilizuje rezerwistów. Chiny stają się wszechobecne. Na naszych oczach powstaje kolejny mur, znacznie dłuższy i wyższy, aniżeli poprzedni, choć wciąż jeszcze dla wielu, niewidzialny.
Sławomir M. Kozak 2022-09-23https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/los-jest-mysliwym,p992868872?preview=1&nws=682580240&mws=ZGFrb3d5QG8yLnBs
Mija właśnie kolejna rocznica wydarzenia, które odcisnęło swe piętno na wielu ludziach. 14 września 1993 r. miał miejsce w Warszawie wypadek samolotu typu Airbus, linii lotniczej Lufthansa. To jeden z tych wielu przykładów na to, że los poluje bez wytchnienia.
Było późne popołudnie. Wokół Okęcia zbierały się ciężkie chmury, niebo stawało się coraz ciemniejsze. Kowadło cumulonimbusów zamykało się nad pasem 11, na który podchodziły samoloty spiesząc do bezpiecznego azylu przed nadchodzącą burzą. Kleszcze tego frontu dosłownie zamykały się o krok za ostatnim, umykającym do przyjaznej ziemi, samolotem. To był Airbus 320 linii Lufthansa. Widać było, jak połyka końcowe kilometry dzielące go od progu pasa, a za nim posuwa się, nieomal go dotykając, główne uderzenie ulewy, której zwiastuny dały już o sobie znać kurtyną wody przesuwającą się nad pasem i dudniącą w szyby naszej wieży. Już, już, wydawało się, że załoga jednak zdąży, że wygra ten szalony wyścig z czasem. Samolot dotknął kołami betonu, pokrytego taflą wody. Zdawać się mogło, iż goniące go chmury przegrały ten wyścig z techniką, a człowiek znowu zwycięży w pojedynku z goniącym go fatum. A jednak, technika okazała się bezsilna w starciu z naturą. Komputer maszyny odbierając błędnie sygnał z czujników toczących się po wodnej poduszce kół, uznał, że samolot nadal znajduje się w locie, że jeszcze nie pora na uruchomienie hamulców. Jakby tego było mało, umykający przed burzą statek powietrzny, z za dużym kątem podejścia, zetknął się z pasem kilkaset metrów dalej, niż powinien. Tych właśnie metrów zabrakło. Airbus ślizgając się po wodzie, pędził całą masą swych kilkudziesięciu ton zbliżając się do wału ziemnego usytuowanego na końcu drogi startowej. Walka załogi z maszyną niewiele już dała, elektronika brała górę nad właściwą reakcją pilotów, nasyp przed nimi rósł w oczach. Minęło zaledwie kilkanaście sekund i samolot uderzył weń z ogromną siłą, po czym odbił się, poderwał do góry i spadł przełamując wpół. Stało się najgorsze, rozbił się samolot.
Dramat, ofiary śmiertelne, wiele osób rannych, zniszczony samolot i urządzenie radionawigacyjne przy progu pasa. Zginęły 2 osoby, w tym jeden z pilotów, 51 zostało ciężko rannych. Ale los pokazał wtedy, że to jeszcze nie wszystko na co go stać. Los zapragnął tego dnia być myśliwym do końca.
Zaraz po wypadku, jako szef zmiany, przejąłem od kolegi ruch, prowadząc jednocześnie akcję ratowniczą. Z Dyżurnym Portu, który sprawdził rejon krzyżówki pasów uznaliśmy, że najbliższe lądowanie na kierunku 33 może się odbyć. Dzień to był szczególny. Po pięćdziesięciu latach wracały właśnie do Kraju, rządowym samolotem, szczątki Generała Władysława Sikorskiego. Trzy dni później, 17 września 1993 roku, miały spocząć w krypcie na Wawelu. Wydarzenie ogromnej wagi, na lotnisku rządowym przedstawiciele najwyższych władz państwowych, środowiska kombatanckie, dziennikarze wszystkich stacji radiowych i telewizyjnych. Zarówno polskich, jak i wszelkich akredytowanych ówcześnie w naszym kraju. Postać Generała Sikorskiego, a zwłaszcza Jego tragiczna śmierć, była zawsze otoczona ogromnym zainteresowaniem mediów, również światowych. Przypomnijmy tu, że Generał zginął 4 lipca 1943 roku w Gibraltarze, w czasie inspekcji wojsk Armii Polskiej na Wschodzie. W katastrofie samolotu Liberator zginęła Jego córka, szef Sztabu Naczelnego Wodza Tadeusz Klimecki i siedem innych osób.
Kiedy samolot Lufthansy rozbił się o wał progu 29, zebrani niedaleko dziennikarze rzucili się w tamtym kierunku, by relacjonować na żywo rozwijający się na ich oczach dramat. W ciągu kilku minut od wypadku, za płotem okalającym lotnisko pracowało kilkanaście wozów transmisyjnych z czaszami anten satelitarnych na dachach. Przekazywane przez nie informacje docierały do nas natychmiast, za pośrednictwem donoszących nam o wszystkim kolegów oglądających ten przekaz. Kontroler, którego wówczas zmieniłem odbierał więc bezpośrednio te relacje, a były one sprzeczne i chaotyczne. W pewnej chwili, któraś ze stacji niemieckich podała, że w katastrofie zginęło 50 osób (!). Na wieży atmosfera zrobiła się przygnębiająca.
Sytuacja była trudna. Na lotnisko przybyły dziesiątki karetek pogotowia z Warszawy. Dołączyły do nich jednostki straży pożarnej z miasta, które miały wzmocnić siły straży lotniskowej. Po polu manewrowym pędziły wozy ratunkowe z błyskającymi na niebiesko i czerwono światłami. Z głośników radiostacji co chwila wdzierał się na wieżę przeraźliwy jęk ich syren. Samolot płonął, co chwila wstrząsany kolejnymi eksplozjami, a ogień i dym strzelały wysoko w niebo. W pewnej chwili, jeden z samochodów straży, który przybył z zewnątrz, wjechał przednimi kołami na pas 33 i … stanął. Kierowca nie miał pojęcia o procedurach obowiązujących na lotnisku. Na domiar złego, w tamtych latach radiostacje straży lotniskowej i miejskiej pracowały na różnych częstotliwościach. W tym czasie, na krótkiej prostej 33 znajdował się już, gotów do lądowania samolot Tu-154 z trumną Generała. Czasu wręcz namacalnie ubywało. W spec-pułku dostojnicy państwowi przy czerwonym dywanie, na progu 29 gejzery ognia, większość pola manewrowego pokryta niezliczoną ilością samochodów i ludzi, po prawej rosnące światła Tupolewa i … wóz bojowy straży pożarnej bez łączności na pasie. Dzięki Bogu, od strony wieży pędził w jego kierunku samochód naszej straży. Kolega prowadzący korespondencję radiową z kierowcami samochodów wykrzyczał w radio prośbę o odsunięcie od pasa nieświadomego powagi sytuacji zagubionego strażaka. Ratownik z Lotniskowej Straży Pożarnej przytomnie zaczął słać do stojącego po drugiej stronie drogi startowej sygnały światłami drogowymi. Kierowca dopiero wówczas zorientował się w czym rzecz i wycofał samochód na bezpieczną od pasa odległość. W ostatniej chwili wydałem zezwolenie na lądowanie dla samolotu niosącego do Ojczyzny szczątki wielkiego Polaka. Do końca byłem przekonany, że to lądowanie powinno się odbyć za pierwszym podejściem. (…)
Dużo później musiałem wydać jeszcze jedną zgodę. Na przecięcie pasów przez radiowóz policji i samochód prokuratury. W towarzystwie innych kolegów bezpośrednio zaangażowanych w pracę podczas wypadku, odjechaliśmy do tymczasowego punktu koordynacji akcją ratowniczą, gdzie zostaliśmy poddani badaniom trzeźwości i wielogodzinnemu przesłuchaniu. Przyjmujący zeznania starał się chyba za wszelką cenę wpisać do annałów dowcipów o policjantach sporządzających raporty powypadkowe. Do domu wróciłem o 2 nad ranem. O 7ej zaczynałem kolejny dyżur. Kiedy wróciłem na fotel kontrolera, nad wrakiem samolotu krążył policyjny helikopter, z którego fotografowano miejsce wypadku. Zgliszcza jeszcze dymiły. Dookoła unosiła się atmosfera minionych godzin. Wydałem pierwszą tego dnia zgodę na start. Rejsowy samolot mozolnie rozpoczął rozbieg, minął krzyżówkę pasów, wzbił się w powietrze i … pilot zadeklarował „emergency” zgłaszając zderzenie z ptakiem i wyłączenie silnika. Nacisnąłem trzykrotnie czerwony guzik dzwonka alarmowego. Samolot rozpoczął podejście do awaryjnego lądowania, z budynku Lotniskowej Straży Pożarnej wypadły wozy bojowe, z warszawskich szpitali wyruszyły ambulanse…
Samolot wkrótce bezpiecznie wylądował. Ratownicy wrócili na miejsce.
Lądujący wówczas, podczas wypadku Lufthansy samolot z prochami Generała Sikorskiego, to był Tu-154, numer boczny 101, ten sam, który 10 kwietnia 2010 roku zabrał w swój ostatni rejs polską delegację wybierającą się do Katynia. Jego najważniejszy pasażer, podobnie jak i tamten wtedy, także spoczął na Wawelu.
(fragment rozdziału „Los jest myśliwym” – z moich wspomnień, które w nieodległym, mam nadzieję czasie, ukażą się w książce zatytułowanej „KOCHANKOWIE MODLISZKI”).
Zastanawiamy się coraz częściej, jak było możliwe oszukanie tylu ludzi rzekomą pandemią i wmówienie im, że unikną jej skutków przyjmując dobrowolnie eksperyment, którego skuteczności nie gwarantują nawet jego producenci. Staliśmy się bezkrytycznymi odbiorcami treści serwowanych nam przez media.
Dziwi, że w stanie wojennym ludzie potrafili ostentacyjnie wychodzić z domów w czasie, gdy telewizja nadawała znienawidzony „Dziennik”, a dziś nie potrafią wytrzymać kilku godzin bez wpatrywania się w ekran, z którego co chwilę sączy się ogłupiająca, medialna papka. Pierwszą oznakę tego bezrefleksyjnego przyjmowania najbardziej fantastycznych bzdur przećwiczono na odbiorcach 11 września 2001 r., kiedy z wyjątkową bezczelnością zalewano świat kłamstwami na temat tzw. „zamachu na Amerykę”. Wystarczyło przygotować odpowiednia inscenizację, wrzucić do telewizji kilka głupawych filmików i niedługo potem młodych ludzi, którzy przyszli na świat w całkiem nieodległych jeszcze dniach stanu wojennego, wysłaliśmy do Iraku. Nikomu nie przeszkadzało, że Jane Standley, reporterka stacji BBC, relacjonująca „na żywo” wypadki w Nowym Jorku, informowała o zawaleniu się budynku WTC7, który w tym czasie stał nienaruszony za jej plecami. Prowadzący rozmowę ze studia w Wielkiej Brytanii Phil Hayton, miał przed sobą nie lada wyzwanie. Pytał z kamienną twarzą dziennikarkę o szczegóły, obserwując z milionami telewidzów 47-piętrowy wieżowiec ciągle obecny w tle. Budynek runął wreszcie litościwie 26 minut później. Co takiego się wydarzyło, że mimo upływu ponad 20 lat nie chce się widzom sięgnąć po to nagranie, ciągle obecne w sieci, by się przekonać, jak napluto im wówczas w twarz?
Wiadomo, że nikomu nie chce się zagłębiać w szczegóły techniczne, które mogą skutecznie odstraszać od wyrobienia sobie własnej opinii, ale przypominam o tamtych dniach uparcie, bo to wtedy zaczęło się masowe duraczenie, które trwa do dziś. Celowo używam rusycyzmu, bo ten proces ogłupiania ma jak najbardziej bolszewicką, by nie rzec dosadniej, proweniencję. Wspominałem w jednym z wcześniejszych felietonów o rozlicznych ćwiczeniach przeprowadzonych w roku 2001, które poprzedziły wydarzenia 11 września. Tym razem przypomnę o tym, które miało miejsce na prawie rok (!) przed „zamachami”. Już 24 października 2000 r., w siedzibie Departamentu Obrony odbyło się otóż pierwsze z dwóch ćwiczeń, określanych mianem MASCAL, od anielskiego zwrotu „mass casualties”, oznaczającego dużą liczbę poszkodowanych, symulujących uderzenie pasażerskiego samolotu w budynek Pentagonu.
W ćwiczeniach tych uczestniczył były pilot Marynarki Wojennej, pracujący nieco wcześniej, przed odejściem do American Airlines, właśnie w Pentagonie, Charles Frank „Chic” Burlingame! 11 września 2001 r., był kapitanem maszyny B 757, rejs AAL 77, w jej ostatnim locie. Miał 51 lat, był inżynierem lotniczym, a w przeszłości pilotem myśliwskim Marynarki Wojennej USA. Był człowiekiem niezwykle odważnym i stanowczym. Miał za sobą szkolenie antyterrorystyczne. Po ukończeniu Akademii Marynarki w najsłynniejszej jej szkole w Miramar, nazywanej Top Gun, pozostał w rezerwie. Podjął pracę w liniach lotniczych American Airlines. Tam poćwiczył uderzenie w budynek Pentagonu, a rok później znalazł się za sterami maszyny, która rzekomo naprawdę w niego wleciała.
Opowiadałem wiele razy o tym, że organizacji Pilots For 9/11 Truth udało się odczytać zapisy czarnej skrzynki tego samolotu, które wykazały, iż drzwi w kokpicie Boeinga były od początku do końca zamknięte, co obala mit o jego uprowadzeniu. Z całym tym oszustwem rozprawiłem się zresztą na blisko 300 stronach książki „Projekt Phoenix”, przytaczając także inne dowody na to, że była to bajka dla naiwnych. Korzystając z okazji kolejnej rocznicy tych wydarzeń, obniżam jej cenę do końca września o połowę! Proponuję przekonanie się, w jaki Matrix świat wdepnął już ponad 20 lat temu. Opisałem tam szczegółowo lot Boeinga i napisałem wówczas, że „w chwili, w której znajdował się nad budynkiem, ściana Pentagonu, na prawo od samolotu, eksplodowała kulą ognia. W takim momencie, Burlingame mógł powozić nawet statkiem kosmicznym ‘Enterprise’, a i tak nikt nie zwróciłby na to uwagi.” Pięć lat po tej misji zginęła jego córka. Ale, nie będę zdradzał wszystkiego.
Wydawać się może, że nic się nie zmieniło. Już wkrótce media zaczną nas przekonywać o spodziewanym ataku kosmitów, na niebie pojawią się zapewne różnokolorowe (tęczowe?) znaki, a wtedy wiadomości telewizyjne pobiją wszelkie, dotychczasowe rekordy oglądalności. Warto się tylko zastanowić, kto i dokąd wyśle, rodzące się dziś dzieci, za kolejne 20 lat?
Zasady, które legły u podstaw przyszłej hegemonii Stanów Zjednoczonych, były omawiane podczas Drugiej Konferencji w Quebec, ale o nich mówi się dziś z pewnym zażenowaniem. Dla osadzenia jej w kontekście historycznym przypomnę, że kiedy się rozpoczynała, we wrześniu 1944 roku, Powstanie Warszawskie broczyło ostatnią strugą krwi, a Zamek Królewski zamieniano metodycznie w stertę gruzu.
Henry Morgenthau junior był amerykańskim Sekretarzem Skarbu i swoje zasady przygotował dla powojennej Europy. Jego koncept szybko zyskał nazwę „planu Morgenthaua”. Ale, nie patrzmy bezkrytycznie na to, co przedstawia nam Wiki, czy jakakolwiek inna tuba propagandy anglosaskiej. Czytając w takich encyklopediach, na przykład o Operacji Flying Tigers, dowiemy się, że była to grupa ochotników, pilotów amerykańskich, „pomagających w walce Chin z agresją japońską”. Nie przeczytamy jednak o tym, że Henry Morgenthau zaaranżował wsparcie Chin dowodzonych ówcześnie przez Czang Kaj-Szeka, kwotą 100 milionów dolarów, właśnie na tę operację, zanim jeszcze wybuchła II Wojna Światowa.
Warto przy tej okazji wspomnieć, że to właśnie Henry Morgenthau był pierwszym przewodniczącym Konferencji w Bretton Woods i jako taki miał największy wpływ na powołanie Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Międzynarodowego Banku Odbudowy i Rozwoju, czyli Banku Światowego.
James Forrestal, w wydanych w roku 1952 pamiętnikach, wspominał swoje spotkanie z 27 grudnia 1945 roku, pisząc „grałem dziś w golfa z Josephem Kennedym . . . Kennedy był zdania, że Hitler walczyłby z Rosją bez późniejszego konfliktu z Anglią, gdyby nie namawianie Roosevelta przez Bullitta (ambasadora we Francji) latem 1939 roku, że Niemcom trzeba stawić opór w sprawie Polski; ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie uczyniliby z Polski sprawy wojennej, gdyby nie ciągłe jątrzenie z Waszyngtonu. Bullitt wciąż powtarzał Rooseveltowi, że Niemcy nie będą walczyć, Kennedy, że będą i że opanują Europę. Chamberlain, jego zdaniem, stwierdził, że Ameryka i światowi Żydzi zmusili Anglię do wojny”( “The Forrestal Diaries”, 1952, ss. 128-129).
Forrestal, od 1940 roku będący asystentem Roosevelta, a także zastępcą sekretarza Marynarki Wojennej i sekretarzem Departamentu Obrony, miał dostęp do wielu tajemnic dotyczących czasów przedwojennych, ale też wojennych i powojennych. Ta wiedza skończyła się dla niego tragicznie, kiedy w roku 1949 „popełnił samobójstwo” wyskakując z okna szpitala, gdzie trafił w wyniku knowań potężniejszych od siebie osób.
Z jego wspomnień wiemy też, że „opinię Chamberlaina o znaczeniu nacisku żydowskiego na rzecz wojny w Stanach Zjednoczonych potwierdza raport hrabiego Potockiego, polskiego ambasadora w Waszyngtonie, który w 1939 roku ostrzegł swój rząd o kampanii organizowanej w odpowiedzi na ostatnie antysemickie ekscesy nazistów, kampanii, w której uczestniczyli różni żydowscy intelektualiści, tacy jak Bernard Baruch, Frankfurter – sędzia Sądu Najwyższego, Morgenthau – Sekretarz Skarbu, i inni, których łączyły z Rooseveltem więzy osobistej przyjaźni. Ta grupa mężczyzn, która zajmowała jedne z najwyższych stanowisk w rządzie amerykańskim, była bardzo blisko związana z międzynarodowym żydostwem.” Oczywiście, hrabiego Potockiego wkrótce odsunięto, gdy ujawniono jeden z jego raportów, w których opisywał Roosevelta, jako pozostającego „na usługach międzynarodówki żydowskiej”.
Leon de Poncis, francuski arystokrata, dziennikarz i eseista, pisał w swej książce “State Secrets: A Documentation of the Secret Revolutionary Mainspring Governing Anglo-American Politics”, że Brytyjczycy, jeszcze w roku 1939 zakładali, iż wojna potrwa stosunkowo niedługo. „Hitler miał taką samą nadzieję w 1939 roku. Stalin natomiast grał na długą wojnę na wyniszczenie, o której przywódcy demokracji i ich eksperci wojskowi wiedzieli, że jest nieunikniona. Potwierdzają to propozycje ambasadora Bullitta dla hrabiego Potockiego w listopadzie 1938 roku, które zostały zrelacjonowane rządowi polskiemu w następujący sposób: według informacji, które eksperci wojskowi dostarczyli Bullittowi w czasie kryzysu jesienią 1938 roku, wojna trwałaby co najmniej sześć lat i zakończyłaby się całkowitą katastrofą dla Europy. Nie było żadnych wątpliwości, że w końcu Rosja Radziecka skorzysta na tym wszystkim”.
William Bullitt był od roku 1933 do 1936, ambasadorem amerykańskim w Moskwie, a później, do 1940, w Paryżu. Miał doskonałe rozeznanie w ówczesnej sytuacji międzynarodowej i bezskutecznie starał się przekonywać Roosevelta do zablokowania ekspansji sowieckiej. Nie miał szans, bo jego szef, sam urzeczony Związkiem Sowieckim, otumaniony przez londyńskich Rothschildów, miał dodatkowo w swym najbliższym otoczeniu całą hordę sowieckich agentów.
Wróćmy jednak na chwilę do Morgenthau i jego tez, których próżno szukać w encyklopediach. U ich podstaw leżało, jak największe wzmocnienie powojennego Związku Sowieckiego, przy całkowitym zrujnowaniu Niemiec i uczynieniu z tego państwa kraju rolniczego.
Pisze o tym w przywołanej wcześniej książce Leon de Poncis (str. 135).
1. Alianci mieli sporządzić pełną listę niemieckich zbrodniarzy wojennych, którzy powinni być aresztowani i rozstrzelani na miejscu bez procesu;
2. Kilka milionów Niemców, wybranych spośród członków partii nazistowskiej, oficerów Wehrmachtu i wszystkich tych, którzy bezpośrednio lub niebezpośrednio współpracowali z reżimem, miało zostać przekazanych Rosjanom do bezwarunkowego wykorzystania, jako siła robocza przy odbudowie zniszczonych terenów;
3. Wszyscy uchodźcy, którzy przed wojną i w jej trakcie uciekli z Rosji Sowieckiej, mieli zostać przekazani Rosjanom, którzy oczywiście albo ich rozstrzelają, albo deportują do obozów koncentracyjnych na Syberii.
Z tej samej koncepcji wywodzą się wcześniejsze, wyniszczające naloty alianckie na obiekty cywilne, począwszy od roku 1940, w tym takie miasta, jak Mannheim, Lubeka, Hamburg, Drezno.
Polecam przy tej okazji rozmowę na ten temat, jaką przeprowadziłem w studio PL1 z panem Lechem Jęczmykiem, tłumaczem książki „Rzeźnia numer 5”, w lutym 2022 roku.
Naukowiec i pisarz Charles Snow, w książce „Nauka i rząd” przedstawiając propozycje doradcy naukowego Churchilla, Fredericka Lindemann’a, pisze:
„Na początku 1942 roku … opracował on (Lindemann) dokument Gabinetu w sprawie strategicznego bombardowania Niemiec … opisywał w nim ilościowe skutki brytyjskiej ofensywy bombowej dla Niemiec, w ciągu następnych osiemnastu miesięcy. Dokument określał politykę strategiczną. Bombardowanie musi być skierowane przede wszystkim przeciwko niemieckim domom klasy robotniczej. Domy klasy średniej mają za dużo przestrzeni wokół siebie, więc można je zmarnować; o fabrykach i ‘celach wojskowych’ dawno już zapomniano, poza oficjalnymi biuletynami, ponieważ były zbyt trudne do znalezienia i trafienia.
Gazeta twierdziła, że – przy całkowitej koncentracji wysiłków na produkcji i użyciu samolotów bombowych – we wszystkich większych miastach Niemiec (to znaczy tych, które mają więcej, niż 50 000 mieszkańców) możliwe byłoby zniszczenie 50 procent wszystkich domów” (“Science and Government”, Sir Charles Snow, ss. 47-48).
Bernard Baruch, który miał o wiele większy wpływ na amerykańska politykę, niż Morgenthau, uważał, że założenia jego kolegi są „zbyt łagodne”. Leon de Poncis przywołuje w swej książce jeszcze jednego człowieka, którego poglądy były rozwinięciem planu Morgenthau, Theodora N. Kaufmana. W wydanej przez siebie w roku 1941, książce „Niemcy muszą zniknąć” proponował eliminację populacji niemieckiej, wynoszącej wówczas około 70 milionów, poprzez przymusową sterylizację osób pomiędzy okresem dojrzewania i 60 rokiem życia.
Tacy ludzie mieli wizję szerzenia na świecie komunizmu i umacniania roli Związku Sowieckiego, traktując przy tym Stany Zjednoczone, jako użyteczne narzędzie, które mogło im w tych planach pomóc. Dzisiejsze zachowanie przywódców Partii Demokratycznej USA jest kalką tamtych czasów i ówczesnego spiskowania wpływowych ludzi, za nic mających ludzkie życie, żyjących chorymi urojeniami starców, którzy nienawidzili słabszych od siebie.
Międzynarodowi gangsterzy konsekwentnie dopinają swój plan walki z tzw. „teoriami spiskowymi”, tworząc w tej sprawie kolejne przepisy, zarówno w UE, jak i USA. Oczywiście, będą troskliwie realizowane i u nas. Póki co jednak, korzystając z chwilowej wolności w tej kwestii oraz zbliżającej się wielkimi krokami kolejnej rocznicy 9/11, przypomnijmy o tym, że najpowszechniej propagowaną teorią spiskową na ten temat, jest teoria rządu USA.
Niewiele osób wie, że wbrew temu, co media wmawiają całemu światu o rzekomym sprawstwie w zamachach na Amerykę organizacji Al-Kaida, nigdy nie przedstawiono zarzutów jej liderowi – Osamie Bin Laden. Nie przeprowadzono śledztwa w sprawie tych ataków, ograniczono się tylko do powołania kabaretowej „Komisji 9/11” oraz przyznano najbliższym ofiar odszkodowania. Nie wszystkim zresztą, a tylko tym, którzy zobowiązali się do zaprzestania dalszych dochodzeń i uznali sprawę za zamkniętą. O szczegółach piszę w swoich książkach, więc nie będę ich tu przywoływał.
Warto jednak nadmienić, że właśnie rodziny 76 ofiar, które nigdy nie pogodziły się z zamieceniem ich tragedii pod dywan, wystosowały ostatnio do prezydenta Bidena list, w którym żądają oddania narodowi afgańskiemu 7 mld dolarów, jakie rząd amerykański był łaskaw sobie przywłaszczyć po upadku Kabulu. Oficjalnie, USA „zamroziło” te aktywa, tłumacząc to tym, że posłużą do spłacenia zobowiązań wobec rodzin ofiar, ponieważ odpowiedzialnymi za zamachy uznano Talibów. Jednak w liście czytamy, że te pieniądze, znajdujące się ówcześnie na kontach Banku Centralnego Afganistanu, nie należały nigdy do Talibów, tylko do Afgańczyków, a ich zablokowanie jest „z punktu widzenia prawa podejrzane, a do tego niemoralne”.
Biden podtrzymuje kłamliwą narrację swoich poprzedników, trzymając rękę na własności państwa, które Amerykanie niszczyli przez dwie dekady, a porzucając w odwrocie pozostawili broń wartą miliardy, która nadal będzie siała śmierć i spustoszenie. 31 lipca 2022 r., w wyniku ataku bezzałogowego statku powietrznego armii USA, zabity został kolejny przywódca Al Kaidy – Ajman al-Zawahiri. Jak podaje polskojęzyczna wersja
Wikipedii „do zabicia go zostały wykorzystane dwie rakiety typu Hellfire, prawdopodobnie w wariancie R9X, wyposażonym w specjalne ostrza zamiast ładunków wybuchowych. Członkowie rodziny, których odwiedzał terrorysta, nie ucierpieli w wyniku ataku”. Cynizm tego opisu jest porażający.
Z braku miejsca nie będę rozwijał wątku rządowej teorii spiskowej, rozprawiłem się z nią wielokrotnie, wspomnę tylko o ćwiczeniach, które odbywały się co tydzień, począwszy od 4 sierpnia 2001 r. pod dowództwem
NORAD, o obiecującej nazwie „Fertile Rice”, co można tłumaczyć, jako „żyzny ryż”. Zakładano w nich, że bojówki Osamy Bin Ladena zaatakują w ciągu 24 do 36 godzin, cele w Waszyngtonie. W okólniku rozesłanym do zainteresowanych ośrodków podano, że zamachowcy „prawdopodobnie zdobyli przynajmniej jeden, a być może dwa bezzałogowe statki powietrzne”, sugerując, iż może chodzić o rosyjskie drony „Colibri”, zmodyfikowane do wystrzelenia ze statku, który wypłynął z jednego z portów arabskich. Podano także, że zamierzają uderzyć w „bardzo widoczny obiekt rządowy” w rejonie Waszyngtonu. Informowano, że drony są wyposażone w czujniki podczerwieni, sterowanie wizyjne oraz mogą wykonywać lot po opublikowanych punktach nawigacyjnych lub dowolną trasą wyznaczoną przez operatora. Dokładnie taki wariant uderzenia w Pentagon opisywałem w książce
„Projekt Phoenix”. Ponadto, sugerowano, że drony przenoszą bomby paliwowe, które mogą zostać zrzucone na cele. Tego typu ćwiczenia, notorycznie powtarzano, oswajając wszystkie służby wojskowe, policyjne, ratownicze i kontroli ruchu lotniczego, z tymi niezmiennymi elementami gry, czyli kilkoma samolotami bezzałogowymi, Osamą Bin Ladenem, ładunkami wybuchowymi, budynkami rządowymi – do znudzenia. Dziś już wiemy, że jeden z samolotów skierowano na Pentagon, ruch drugiego symulowano nad Białym Domem, trzeci kierujący się rzekomo na Kapitol, zestrzelono w Shanksville. Podobne ćwiczenia prowadzono w różnych centrach dowodzenia, na wiele miesięcy wcześniej, ale zawsze nazywano je z jakże szczególną nadzieją obfitych zbiorów – „Fertile Angel”, „Fertile Gain”, „Fertile Spade”. No i zbierali żniwo przez ponad 20 lat.
List, o którym wspomniałem, budzi jednak nadzieję, że coraz więcej ludzi rozumie, iż ciągle jeszcze obecne są w tym starym, nie zaoranym do końca świecie takie wartości, jak prawo, moralność, człowieczeństwo. A żniwiarze obcych pól zderzą się w końcu z problemem klęski urodzaju, którego żaden Dyzma im nie rozwiąże.
7 lipca 1937 roku Cesarstwo Japonii rozpoczęło inwazję na Chiny. Japońscy żołnierze sprowokowali tzw. incydent na moście Marco Polo, co rozpoczęło drugą wojnę japońsko-chińską. Po bitwie Japończycy zajęli Szanghaj i Nankin. Przeprowadzili systematyczną i brutalną
masakrę w Nankinie. Podobno nawet dzieci, starcy i zakonnice ucierpieli z rąk Cesarskiej Armii Japońskiej. Całkowita liczba ofiar śmiertelnych, włączając w to szacunki dokonane przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy dla Dalekiego Wschodu i Trybunał do spraw Zbrodni Wojennych w Nankinie po bombardowaniach atomowych, wynosiła od 300 000 do 350 000.
Do Nankinu trafił wówczas, z rozkazu cesarza Hirohito, jego młodszy brat, książę Chichibu, powołany na szefa tajnej jednostki, nazwanej Złota Lilia, której zadaniem było grabienie Chin z ich bogactw, nie tylko państwowych, ale też prywatnych. Wkrótce, książę wyruszył w głąb kontynentu. Skarby Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej były niewyobrażalne.
Gromadzone w zamkniętym dla reszty świata regionie przez 6000 lat skarby, Japonia postanowiła zawłaszczyć dla siebie. W ciągu następnych siedmiu lat Orient został ograbiony z metali szlachetnych, złotych artefaktów religijnych i niewiarygodnej ilości kamieni szlachetnych. Większość łupów wysyłano na Filipiny, gdzie zorganizowano punkt zbiorczy dla skarbu, z myślą o przerzucaniu go w kolejnych etapach do Tokio.
Nadszedł jednak rok 1941 i Japonia znalazła się w konflikcie zbrojnym z USA. Podjęto decyzję o ukryciu tych dóbr i podobno jakaś ich część trafiła do podbitej Korei i Indonezji. Jednak większość pozostała na terenie Filipin, które do roku 1943 zostały odcięte od reszty świata przez amerykańskie okręty podwodne.
Japończycy, licząc na rychłe wynegocjowanie rozejmu, postanowili cały ten sezam skryć w grotach i jaskiniach Wysp Filipińskich. Do zadania tego wykorzystywano przymusową siłę roboczą, czyli jeńców wojennych. Kryjówki zaminowywano, budowano wymyślne pułapki, często ci, którzy skarby zakopywali, byli zasypywani wraz z nimi, w wyniku celowych zawałów powodowanych ładunkami wybuchowymi. Miejsca te starannie pieczętowano i maskowano. Japończycy wykonali ich precyzyjną inwentaryzację i oznaczyli położenie na tajnych mapach. Trzycyfrowe oznakowanie odnosiło się do wartości ukrytego łupu, liczonego w jenach. I tak, miejsce opisane liczbą „777” mieściło skarby o wartości 777 miliardów jenów. Taka kwota, w roku 1945, równała się 200 miliardom dolarów. Tak opisane kryjówki nie były rzadkością, zdarzały się także miejsca opisane „999”.
Między 3 lutego i 3 marca 1945 roku, Japończycy stoczyli zacięte walki z Amerykanami o stolicę kraju – Manilę. Przy tej okazji mordowano ludność stolicy. Kobiety gwałcono, okaleczano i mordowano. Na porządku dziennym były masowe gwałty na małoletnich dziewczynkach. Zginęło około 100 000 cywilów. Była to jedna z największych bitew miejskich w czasie II Wojny Światowej. Nie jestem pewien, czy gdyby na tych terenach nie znajdowały się te ogromne zasoby złota, diamentów i innych precjozów, ta masakra byłaby tak wielka i długotrwała.
Jak wszyscy doskonale wiemy, w roku 1945 Japonia skapitulowała, ale alianci rozpoczęli poszukiwania skarbów natychmiast po zdobyciu Manili, co znaczy, że wywiad amerykański musiał już wcześniej zdawać sobie sprawę z materialnej wartości, jaką przedstawiało to miejsce. Wydobycie wszystkiego zajęło kilka lat. Według ówczesnych oficjalnych danych, znane i spisane zapasy złota na świecie, wynosiły około 142 000 ton. Tymczasem, w jednej tylko kryjówce o symbolu „777” było go ponad 90 000 ton. Całkowitą ilość złota zakopanego na Filipinach ocenia się na około 1 milion ton.
Oczywiście, „odzyskiwanie” precjozów odbywało się w ramach operacji wojskowej i było ściśle tajne. Tajne pozostaje do dnia dzisiejszego, bo takie ilości tego kruszcu nie figurują w żadnych statystykach. Początkowo wydobycie prowadziło Biuro Służb Strategicznych (OSS), które w roku 1947 przerodziło się w twór, znany dziś pod nazwą Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA). I, jak to w takich przypadkach bywa, złoto zaczęło się „utleniać”.
Wydobyte skarby zdeponowano na ponad 170 kontach bankowych w 40 krajach świata. Wszystkie te państwa były sygnatariuszami tzw. porozumienia z Bretton Woods, z roku 1944. Łup nazwano Black Eagle Trust, z czasem określając go w skrócie „funduszem”. Jego dalsze losy są niezwykle interesujące i mogłyby stanowić kanwę dla sensacyjnego scenariusza filmowego, jednak nie sposób zawrzeć wszystkiego w kilku tysiącach znaków druku, wobec czego dopowiem jeszcze, że część skarbu udało się odzyskać prezydentowi Filipin.
Rządzący twardą ręką Ferdinand Marcos, pełnił swą funkcję od 1965 do 1986 roku, kiedy to o złocie przypomniały sobie amerykańskie jastrzębie, szykujące się do dziejowych przemian, które miały nadejść wraz z nowym wiekiem. Poprosili Ferdinanda o odstąpienie im 63 000 ton kruszcu. Marcos nie wykazał zrozumienia dla tej inicjatywy, w związku z czym uruchomiono mu w kraju zarówno opozycję, jak i komunistyczną konkurencję i w wyniku niespodziewanych wyborów na scenę, przy współudziale rebeliantów wkroczyła w charakterze prezydenta pani
Time, na który zawsze można liczyć przy tego typu zwrotach akcji, ogłosił ją natychmiast Człowiekiem Roku. Była to pierwsza kobieta prezydent tego kraju i już w roku kolejnym wprowadziła na Filipinach demokratyczną konstytucję. Zrządzeniem losu raczej, bo nie Opatrzności Bożej, na miejscu pojawił się kardynał
Jaime Sin, który nie dopuścił, by Marcosa zabili żądni krwi komuniści i przekonał prezydenta Reagana do udzielenia byłemu prezydentowi azylu. Oczywiście, wraz z bagażami. O dalszych losach złota spod znaku czarnego orła można będzie przeczytać w mojej najnowszej książce zatytułowanej „Requiem dla Amelii Earhart”. Książka będzie dostępna w Polskiej Księgarni Narodowej pod koniec sierpnia.
Do napisania poniższych słów zmobilizował mnie występujący w ostatnich tygodniach, niespotykany dotąd, chaos na światowych lotniskach. Ogólnie, związany jest z zabójczymi dla lotnictwa decyzjami, które podejmowano sukcesywnie na przestrzeni ostatnich 2 lat, przy milczącym współudziale wszystkich chyba rządów. Te fatalne decyzje, to zarówno naciski wywierane na pracownikach w celu uczestnictwa w eksperymentach medycznych, jak i równoczesne zwolnienia, które objęły w Europie blisko 25% pracowników lotnisk. Jak podawała jeszcze w styczniu 2021 r. Europejska Federacja Pracowników Transportu, już wtedy prawie 60% pracowników obsługi naziemnej pozostawało bez zatrudnienia. Większość z nich już nigdy do swych zajęć nie powróci. Ruch lotniczy natomiast, zgodnie z tym, co pisałem na łamach Warszawskiej Gazety kilka miesięcy temu, zaczął po okresie wymuszonego przestoju przyrastać, ale nie ma go już kim „obrobić”. W wielu książkach pisałem o zagrażających nam „agendach” liderów resetowanego właśnie świata, ale oczywiście, niewiele osób pochylało się nad nimi. Rozumiem naturalny wstręt do lejącej się z nich nowo-mowy i ich objętości. Niemniej, szkoda, że zainteresowanie tymi opracowaniami jest niewielkie. O Agendzie 21 pisałem już w roku 2008, o Agendzie 2030, której realizacja właśnie nas osacza, w roku 2020. Może to najlepszy jednak moment, by pochylić się nad Agendą 2050, której nazwa nie powinna nas zmylić, jako że daty w tych dokumentach są granicznymi dla celów, które określają. Dzisiaj przedstawię więc to, co nas czeka już wkrótce, a właściwie, czego już zaczynamy doświadczać na co dzień. Choćby właśnie, na europejskich lotniskach. Jest to jeden z dokumentów stworzonych w ramach koncepcji walki z klimatem, będącej głównym celem Agendy 2050. Opublikowano go po raz pierwszy 29 listopada 2019 roku, kiedy nie atakował nas żaden wirus, a za wschodnią granicą było w miarę spokojnie.
To opracowanie, które ma 58 zapisanych stron, kosztowało zapewne tyle, ile wynosi mój kilkuletni dochód. Z przyjemnością pochylę się nad nim za promil tej wartości. Ma trzy zalety: pokazuje totalne dyletanctwo autorów i całkowite nieprzygotowanie do działań, które już realizują, bez względu zresztą na rozwój sytuacji. Zaleta trzecia jest taka, że tym razem nie muszę zastanawiać się nad tytułem mojego felietonu.
Z powodów wyjaśnionych na wstępie, odnoszę się tylko i wyłącznie do poruszonych tu zagadnień dotyczących przyszłości lotnictwa, kreślonych starannie na najbliższych 28 lat. Aby zapoznać się w pełni z tym, co nam szykują globalni, młodzi liderzy, poklepywani zapewne czule przez swych promotorów, zachęcam do sięgnięcia do źródła, do którego link podaję poniżej. Jeśli przyjąć, że pochodzą oni wszyscy z tej samej stajni, a to już wiemy, poniższe zalecenia i uwagi, należy traktować, jako coś, co będą wdrażali wszędzie tam, gdzie ich umieszczono dla realizacji, tak zwanej Agendy 2050. Niech nas nie zwiedzie fakt, że Wielka Brytania taktownie (taktycznie) wyszła z Unii. Jaj cele strategiczne pozostają niezmienne.
Realizacja zobowiązań Wielkiej Brytanii w zakresie zmian klimatycznych poprzez stopniowe zmiany w dzisiejszych technologiach
Zaczynamy od strony numer 1.
„Dwa wielkie wyzwania, przed którymi staniemy w całkowicie elektrycznej przyszłości, to latanie i transport. Chociaż istnieje wiele nowych pomysłów dotyczących samolotów elektrycznych, nie będą one funkcjonować na skalę komercyjną w ciągu 30 lat, więc zerowa emisja oznacza, że przez pewien czas wszyscy przestaniemy używać samolotów. Żegluga stanowi większe wyzwanie: choć istnieje kilka okrętów wojskowych napędzanych reaktorami jądrowymi, nie mamy obecnie żadnych dużych elektrycznych statków handlowych, a przecież w przypadku importowanej żywności i towarów jesteśmy w dużym stopniu uzależnieni od żeglugi.”
Przechodzimy gładko do strony numer 2.
„Kluczowe przesłanie dla sektorów przemysłowych
Zero bezwzględne stanowi siłę napędową dla ogromnego wzrostu w branżach związanych z elektryfikacją, od zaopatrzenia w materiały, poprzez wytwarzanie i przechowywanie, aż po końcowe wykorzystanie. Przemysł paliw kopalnych, cementowy, żeglugowy i lotniczyczeka gwałtowny spadek, podczas gdy budownictwo i wiele sektorów produkcyjnych może kontynuować działalność na dzisiejszą skalę, po dokonaniu odpowiednich przekształceń.”
„Fracht międzynarodowy: Obecnie nie mamy żadnych nieemitujących zanieczyszczeń statków towarowych, dlatego istnieje pilna potrzeba zbadania sposobów elektryfikacji napędu statków oraz możliwości przeniesienia go na kolej elektryczną. Wymagałoby to ogromnej rozbudowy międzynarodowych zdolności przewozowych kolei.”
Lotnictwo: W czasie dostępnym na podjęcie działań nie ma opcji lotów bezemisyjnych, więc branża stoi w obliczu szybkiego skurczenia się. Rozwój lotów elektrycznych może mieć znaczenie po roku 2050. (…)
Podróże i turystyka:Bez latania nastąpi wzrost turystyki i rekreacji krajowej i kolejowo-drogowej.
I już jesteśmy na stronie 3.
„Kluczowe przesłanie dla jednostek
(…) pokonywanie mniejszych odległości pociągiem, albo w części (lub w pełni) elektrycznymi samochodami i zaprzestanie latania”. (…)
„Podróżowanie
Wpływ naszych podróży zależy od tego, jak daleko podróżujemy i jak to robimy. (…) wszyscy możemy zmniejszyć nasz całkowity roczny przebieg.
1. Przestać używać samolotów
2. Korzystać z pociągu, a nie samochodu, kiedy to możliwe.
3. Wykorzystać wszystkie miejsca w samochodzie lub kupić mniejszy samochód.
4. Wybrać samochód elektryczny, jeśli to możliwe, co stanie się łatwiejsze wraz ze spadkiem cen i rozbudową infrastruktury ładowania.
5. Lobbować za większą ilością pociągów, brakiem nowych dróg, zamknięciem lotnisk i większą ilością odnawialnej energii elektrycznej.”
Strona 4.
„Dlaczego napisaliśmy ten raport teraz
Autorzy tego raportu są finansowani przez rząd brytyjski w celu wspierania przedsiębiorstw i rządów (krajowych i regionalnych) w opracowaniu przyszłej strategii przemysłowej, która będzie zgodna z ideą zerowej emisji. Aby to zrobić, musimy przewidzieć, w jaki sposób będziemy wytwarzać przyszłe towary i budynki, a także zastanowić się, jakiej wydajności od nich oczekujemy.
Cała obecna działalność lotnicza zostanie wycofana w ciągu 30 lat, co stwarza niezwykłe możliwości dla innych form komunikacji międzynarodowej (…) dla przemysłu turystycznego i rekreacyjnego w celu rozszerzenia oferty wakacyjnej o charakterze bardziej lokalnym oraz dla rozwoju nieemitującego zanieczyszczeń transportu średniego zasięgu, takiego jak pociągi i autobusy elektryczne.”
Na stronie 6 mamy kolorową tabelę, w której odnajdujemy interesujące nas zagadnienia. Jest ona podzielona na dwie części i tak, w latach 2020 – 2029 przewiduje:
„Latanie
Wszelkie lotniska, oprócz Heathrow, Glasgow i Belfast zamknięte, a transfer między nimi kolejowy.
W latach 2030 – 2049wszystkie pozostałe lotniska zamknięte.”
Skoro mówią, że dobrowolnie zamkną wszystkie swoje mniejsze lotniska, to nikt o zdrowych zmysłach nie podejrzewa chyba, że wyjątek będą stanowiły porty lotnicze w Zielonej Górze, Radomiu, czy Szczecinie. Mało tego, izraelski przewoźnik ElAl, w czerwcu ogłosił, że z braku pilotów, od października zrywa połączenia z Brukselą, Toronto i Warszawą! A, skoro do 2049 Brytyjczycy zamierzają również zamknąć największe lotniska w Irlandii Północnej, Szkocji i Anglii, czyli w narodowych częściach składowych całej Wielkiej Brytanii, ze stolicą włącznie, to niech ktokolwiek przytoczy powód, dla którego należałoby (można było) w tym czasie budować od podstaw mega-lotnisko w Polsce? Logicznie rzecz biorąc, istnieją tylko dwa. Albo, ma się wiedzę i przekonanie, że Agenda 2050 nie zostanie zrealizowana (a co to mogłoby oznaczać, to już nawet nie chcę myśleć), albo – po nas choćby Potop.
Na stronie 8 mamy już nagłówek:
„1. Zero emisji w 2050 z dzisiejszą technologią
Kluczowa wiadomość: poza lataniem i żeglugą, wszystkie nasze obecne zastosowania energii mogłyby zostać zelektryfikowane. Przy ogromnym zaangażowaniu Wielka Brytania mogłaby wytwarzać wystarczającą ilość bezemisyjnej energii elektrycznej, aby zaspokoić około 60% naszego obecnego zapotrzebowania na energię końcową, ale moglibyśmy lepiej ją wykorzystać poprzez stopniowe zmiany w technologiach, które przetwarzają energię na transport, ogrzewanie i produkty”.
Na stronie 14 kolejna rewelacja w punkcie
„1.3 Zero emisji w Wielkiej Brytanii w 2050
Kluczowa wiadomość: Oprócz zmniejszenia naszego zapotrzebowania na energię, osiągnięcie zerowych emisji przy użyciu dzisiejszych technologii wymagawycofania się z latania, żeglugi, jagnięciny i wołowiny, stali wielkopiecowej i cementu.
Spośród nich żegluga ma obecnie kluczowe znaczenie dla naszego dobrobytu – importujemy 50% naszej żywności – a bez cementu nie wiemy, jak budować nowe budynki czy instalować odnawialne źródła energii. Potrzeba tego ograniczenia zostanie złagodzona w miarę wdrażania innowacji, ale wiele z naszych najbardziej cenionych działań może być kontynuowanych i rozszerzanych, a Zero Bezwzględne stwarza możliwości rozwoju w wielu dziedzinach.”
Nie wiedzą zatem, jak budować, ale już rujnują, ponieważ idea zerowej emisji stwarza im „możliwości rozwoju w wielu dziedzinach”. Opisując rysunek globalnej emisji, przedstawiony na tej stronie, którego Państwu oszczędzę, geniusze piszą:
„Trzy górne ćwiartki tej liczby pokazują konsekwencje naszego zużycia energii w zakresie emisji. Dwie krytyczne formy urządzeń, których nie da się zelektryfikować za pomocą znanych technologii, to samoloty i statki. Mimo że Solar-Impulse 2, jednomiejscowy samolot elektryczny zasilany energią słoneczną, okrążył Ziemię w 2016 r., trudno jest zwiększyć skalę samolotów zasilanych energią słoneczną ze względu na powolne tempo poprawy wydajności ogniw słonecznych na jednostkę powierzchni pokazane na rys. (…). Tymczasem lot napędzany bateriami jest hamowany przez dużą masę baterii, biopaliwowe substytuty nafty napotykają na taką samą konkurencję o ziemię z żywnością, jak opisano w rozdziale 1.2, a nie ma innych gotowych i odpowiednich technologii magazynowania energii. W rezultacie, w ramach ograniczeń dla planów zerowej emisji, przy znanych nam technologiach, wszystko, co lata musi być wycofane do 2050 roku, dopóki nie powstaną nowe formy magazynowania energii. Obecnie nie mamy też elektrycznych statków handlowych. Nie ma miejsca na umieszczenie na statku wystarczającej liczby ogniw słonecznych, aby wygenerować wystarczającą ilość energii do jego napędzania, a jak dotąd nie podjęto próby zbudowania kontenerowca zasilanego bateriami.”
Strona 18 wita nas następującym, odkrywczym stwierdzeniem:
„Wykorzystanie energii w transporcie
Rysunek (…) pokazuje, że prawie cały dzisiejszy transport polega na bezpośrednim spalaniu paliw kopalnych w pojeździe, a tylko 1% transportu jest zasilany energią elektryczną, w pociągach elektrycznych. Bez opcji technologicznych pozwalających na zastąpienie samolotów i statków ich elektrycznymi odpowiednikami, w drugiej kolumnie rysunku przyjęto, że te środki transportu zostały wycofane w ciągu trzydziestu lat, więc energia elektryczna dostępna dla transportu może być podzielona pomiędzy pojazdy kolejowe i drogowe. (…)
Rysunek pokazuje zarówno konsekwencje energetyczne, jak i emisyjne wynikające z pokonania jednego kilometra przez osobę korzystającą z różnych środków transportu: te dwie liczby są ze sobą ściśle skorelowane, z wyjątkiem lotu, gdzie emisje na dużej wysokości powodują dodatkowy efekt ocieplenia. Rysunek ten podkreśla, jak ważne jest zaprzestanie latania – jest to najbardziej emisyjna forma transportu, a samolotami podróżujemy na najdłuższe dystanse. Typowy samolot międzynarodowy porusza się z prędkością około 900km/h, więc lot w klasie ekonomicznej równa się 180kgCO2e na osobę na godzinę (podwójnie w klasie biznes, poczwórnie w klasie pierwszej, ze względu na zajmowaną powierzchnię). Latanie przez ~30 godzin rocznie jest więc równe rocznej emisji typowego mieszkańca Wielkiej Brytanii.
Kluczowe strategie redukcji zużycia energii w transporcie zależą od formy podróży. Podróżowanie na krótkich dystansach wiąże się z częstym zatrzymywaniem się i ponownym rozpoczynaniem podróży, więc znaczna część energii zużywana jest na rozpędzenie pojazdu i jego zawartości. W związku z tym zmniejszenie masy pojazdu i mniejsza ilość podróży stają się kluczowymi strategiami zmniejszania zapotrzebowania na energię. (…) W przypadku podróży długodystansowych najwięcej energii zużywa się na pokonanie oporu powietrza, dlatego kluczem do zmniejszenia zapotrzebowania na energię jest ograniczenie prędkości maksymalnej (siły aerodynamiczne rosną z kwadratem prędkości) oraz oporu powietrza poprzez zastosowanie długich i cienkich pojazdów – pociągów. Transport kolejowy jest zatem najbardziej wydajnym środkiem transportu w przypadku podróży długodystansowych, a jeśli większa część podróży odbywa się pociągiem niż samochodem, można osiągnąć znaczne oszczędności energii bez utraty przebiegu. W pełni elektryczny pociąg może przewozić ludzi zużywając 40 razy mniej energii na jednego pasażera niż samochód osobowy. Inne środki transportu mogą również zmniejszyć zapotrzebowanie na energię w transporcie. Na przykład w Holandii około 20% wszystkich pokonywanych odległości odbywa się na rowerze, w porównaniu do zaledwie 1% w Wielkiej Brytanii.”
Stąd zapewne szczególny nacisk w projekcie rodzimego CPK położono, póki co, tylko na tak zwany komponent kolejowy i budowanie/modernizowanie sieci tego typu połączeń (słynne szprychy). A, skoro szprychy i koła, to szykujmy rowery. Jednak, słysząc o podejmowanych właśnie próbach połączenia spółki CPK z państwowym przedsiębiorstwem PPL, odpowiedzialnym za porty lotnicze w Polsce, obawiam się całkiem poważnie o to, że pozostanie nam niedługo tylko koło i szprychy, do tego bez piasty.
A to już:
„Lot i transport
Samoloty elektryczne są w fazie rozwoju, ale jest to trudne: ograniczone tempo poprawy sprawności ogniw słonecznych pokazane na rys. (…) sugeruje, że energia słoneczna nigdy nie będzie wystarczająca dla wielopasażerskich lotów komercyjnych. W międzyczasie musimy jeszcze znaleźć wystarczający przełom w rozwoju baterii, aby przewidzieć wystarczającą ilość lekkich akumulatorów. Najbardziej obiecującą drogą wydaje się być syntetyczne paliwo lotnicze, które będzie miało znaczenie dopiero po znacznym zwiększeniu produkcji energii elektrycznej bez emisji.
Dekarbonizacja żeglugi jest trudna przy zastosowaniu obecnych technologii. Chociaż żeglugę na krótkich dystansach można zelektryfikować za pomocą silników zasilanych bateriami, to żegluga na długich dystansach wymaga procesu spalania. Napęd jądrowy statków stanowi realną alternatywę dla obecnej żeglugi długodystansowej i jest już stosowany, choć prawie wyłącznie w statkach wojskowych. Niektórzy operatorzy komercyjni badają obecnie możliwość dodania żagli do statków konwencjonalnych w celu zmniejszenia ich zapotrzebowania na olej napędowy.”
Proponowany przez planistów powrót do wykorzystania żagli, jako napędu w statkach, jest moim zdaniem wisienką na torcie, ale przed jej położeniem, nastąpiła zapewne wyrafinowana burza mózgów, w wyniku której, pod wisienką postawili kremowego kleksa, w którym czytamy, na stronie 40:
„Praca i lokalizacja
Istnieją dwie kluczowe implikacje dla naszego życia: po pierwsze, budynki staną się znacznie droższe, ponieważ ograniczenia dotyczące budownictwa generują znaczne niedobory; po drugie, transport stanie się znacznie droższy, ponieważ ograniczenia dotyczące podróży lotniczych wygenerują nadmierny popyt na inne formy transportu. Przez kosztowny rozumiemy bezpośrednie koszty dla jednostki lub firmy, ale także koszty pośrednie w postaci obniżonej jakości. Spodziewamy się, że te dwie istotne zmiany doprowadzą do presji na ilość przestrzeni, którą wykorzystuje jedna osoba, a także na miejsce zamieszkania i pracy. Wskazuje to na zwiększoną centralizację, z rozwojem miast.”
Czyli wszystko na nic, znowu kamieni kupa, bo te budynki droższe będą, wbrew oczekiwaniom młodych inżynierów (po szkołach zarządzania), a i transport stanie się droższy, zarówno dla jednostek, jak i dla firm, a mało tego, dojdą koszty w postaci obniżonej jakości! Ale, wszystko rozwiąże się znaną nam już przecież doskonale centralizacją i rozwojem miast. Problem w tym, że ogólny, obecny trend jest dokładnie przeciwny. Ale, kto by się przejmował przejściowymi trudnościami. Dobrze będzie.
A, jeśli idzie o zero absolutne, to przypominam, że temperatura zera bezwzględnego jest tylko teoretyczną granicą, do jakiej można ochłodzić układ termodynamiczny. Zero symbolizuje także nicość i brak.
Łącząc tok myślenia historycznego z matematycznym, podpowiem, że podobnie, jak wszystkie wcześniejsze dyktatury, ta również kiedyś się skończy. To jest zdarzenie, które musi zajść, czyli tak zwane zdarzenie pewne. Formalnie, jest ono zdarzeniem przeciwnym do zdarzenia niemożliwego, czyli wybudowania czegoś z niczego, dla nikogo, przez dyletantów, czyli zera absolutne. Równolegle – bezwzględne.
(wytłuszczenia w cytowanych dokumentach, poczynione kursywą – moje – smk)
Sławomir M. Kozak, Gazeta Finansowa, 12-25 sierpnia 2022 r.
Sławomir M. Kozak https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/cenzura-wiecznie-zywa,p897825321
2022-08-12
Sierpień, to miesiąc, w którym toczymy gorące dyskusje na temat Powstania Warszawskiego. Na ogół, wcześniej, czy później, w tych rozmowach dochodzimy do kwestii zdrady, jakiej dopuścili się wobec Polski, nasi ówcześni alianci. Do konferencji teherańskiej przede wszystkim, jako tej, podczas której przesądzono losy Polski, już na przełomie listopada i grudnia 1943 roku, na wiele miesięcy przed wybuchem Powstania. Późniejsze, jałtańska i poczdamska, przypieczętowały tylko ustalenia wcześniejsze. Jednak, mało kto sięga dalej wstecz, do tzw. Konferencji w Quebecu, na którą nie przybył Stalin, ale już był zaproszony przez jej inicjatorów. Konferencja była oczywiście ściśle tajna, nosiła kryptonim „Quadrant” i odbyła się w dniach 17-24 sierpnia 1943, czyli prawie na rok przed zrywem w Warszawie. Teoretycznie zorganizowali ją przywódcy Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Kanady, ale kanadyjski premier William Mackenzie King, był tylko gospodarzem, zapewniał miejsce i kwestie techniczne, a do rozmów nie został nawet włączony, bo przecież Kanada nie była nigdy równoprawnym partnerem dla Churchilla i Roosevelta. Już wówczas, powojenne losy świata kreśliła wielka trójka, pomimo formalnej nieobecności na tym sabacie przywódcy Związku Sowieckiego. To wtedy dopinano szczegóły dotyczące inwazji na Francję, czyli operacji Overlord, usunięcia Włoch z sojuszu państw Osi i zajęcia ich wraz z Korsyką, omawiano plany współpracy w budowie bomby atomowej, ale też kwestię posunięć wobec Japonii. O tym wszystkim możemy przeczytać w Wikipedii, choć pomiędzy angielską wersją hasła „Konferencja w Quebecu”, a polską, istnieje pewna różnica. W naszej wersji językowej pominięto jeden istotny fragment.
„Zdecydowano, że operacje na Bałkanach powinny być ograniczone do zaopatrywania partyzantów, natomiast operacje przeciwko Japonii zostaną zintensyfikowane w celu wyczerpania zasobów japońskich, przecięcia ich linii komunikacyjnych i zabezpieczenia baz wypadowych, z których można by zaatakować kontynent japoński.
Oprócz dyskusji strategicznych, o których poinformowano Związek Sowiecki i Czang Kaj-Szeka w Chinach, konferencja wydała również wspólne oświadczenie w sprawie Palestyny, mające na celu uspokojenie napięć, gdyż okupacja brytyjska stawała się coraz trudniejsza do utrzymania. Konferencja potępiła również niemieckie okrucieństwa w Polsce”. (tłum. smk).
Dlaczego akurat jedyne zdanie, w którym podniesiono kwestię naszego kraju, zostało pominięte w polskiej wersji językowej, nie wiemy. Żadne logiczne wytłumaczenie, poza konsekwentnym wypychaniem ze świadomości Polaków, nazwanego po imieniu niemieckiego ludobójstwa na naszym narodzie, nie przychodzi do głowy. To pokazuje wiarygodność tego źródła (dez)informacji. Z tego powodu, w swoich felietonach i książkach, częściej sięgam do zasobów anglojęzycznych, bo choć one również skażone są cenzurą politycznej poprawności, to nadal na mniejszą skalę. Brytyjczycy nie obawiają się mimo wszystko pisać, że prowadzili okupację Palestyny, która stawała się „coraz trudniejsza”, choć oczywiście takie stwierdzenie pojawiło się tylko dlatego, by umacniać odbiorców w przekonaniu o nieuchronności, mającego nastąpić 5 lat później, powstania państwa Izrael. Ale, dobra psu i mucha! Polskiemu czytelnikowi taka wiedza nie jest do niczego potrzebna, a wręcz mogłaby zaważyć na formowaniu niewygodnej opinii na temat naszego sojusznika. I to tego, który coraz poważniej myśli o wejściu w buty wuja Sama na podwórku europejskim.
Oczywiście, wycięty urywek wskazuje na jeszcze kilka innych, istotnych elementów. Przede wszystkim, na podjętą już wówczas decyzję o nieangażowaniu się poważnie w działania na Bałkanach, gwarantując Stalinowi swobodny marsz na zachód bez obaw o zajęcie Europy przez aliantów od jej miękkiego podbrzusza, czyli strony południowej. Pokazuje też kontynuację silnej współpracy z Chinami, które Amerykanie poważnie wspierali finansowo i militarnie jeszcze przed wybuchem wojny japońsko-chińskiej, co nadal pozostaje tematem tabu, bo podcina utrzymywaną od ponad 80 lat bajkę dla naiwnych o niespodziewanym, niesprowokowanym ataku na Pearl Harbor.
Tymczasem, już 23 czerwca 1941 r., Sekretarz Departamentu Zasobów Wewnętrznych USA, Harold L. Ickes pisał do Roosevelta, że „nigdy nie będzie tak dobrego momentu na zablokowanie transportów ropy do Japonii jak teraz. . . . Z embarga na ropę może powstać sytuacja, która sprawi, że nie tylko możliwe, ale i łatwe będzie skuteczne włączenie się do tej wojny. A gdybyśmy w ten sposób pośrednio zostali do niej wciągnięci, uniknęlibyśmy krytyki, że weszliśmy do niej, jako sojusznik komunistycznej Rosji.” (tłum. smk).
Ten współtwórca tzw. Nowego Ładu pisał tak nie bez przyczyny, albowiem zaledwie dzień wcześniej Niemcy z sojusznikami uruchomiły Operację Barbarossa, czyli atak na Związek Sowiecki. Ickes realizował tym samym sugestie komandora Arthura McColluma z wywiadu Marynarki Wojennej, w którego planie prowokacji przeciwko Japonii, jeden z punktów zakładał „całkowite embargo na handel USA z Japonią, we współpracy z podobnym embargiem nałożonym przez Imperium Brytyjskie” i podkreślał, że „jeśli za pomocą tych środków można skłonić Japonię do popełnienia jawnego aktu wojny, tym lepiej”.[1] (tłum. smk).
Jak widzimy, z tak krótkiego fragmentu tekstu, którego zabrakło w polskojęzycznej wersji internetowej encyklopedii, bardzo wiele można wywnioskować. Między innymi o daleko posuniętej naiwności tych wszystkich, którzy wierzyli w gwarancje składane nam przez naszych sojuszników. Jeszcze na rok przed wybuchem Powstania. A, zainteresowanych niezwykle ciekawym rozdziałem historii stosunków amerykańsko-brytyjsko-japońskich, zachęcam do sięgnięcia po moją najnowszą książkę, „Requiem dla Amelii Earhart”, która pojawi się w Polskiej Księgarni Narodowej w drugiej połowie sierpnia.
Sławomir M. Kozak, Warszawska Gazeta nr 31/2022
[1] „Day of Deceit: The Truth about FDR and Pearl Harbor”, Robert Stinnett, Touchstone, 2000.