KRZYŻ czy konstytucja? Od dłuższego czasu noszę się z napisaniem tego tekstu. Pytanie może być szokujące, albo bezsensowne – na pierwszy rzut oka. Bo co ma wspólnego krzyż – symbol chrześcijaństwa, bo o taki krzyż chodzi – z konstytucją? Ano dużo więcej niż się nam na co dzień wydaje.
Pierwsza konstytucja powstała w USA w konkretnych warunkach politycznych, po wojnie Północ-Południe. Pierwsza w Europie – to „Konstytucja 3 maja” w Polsce. Znawcy historii mówią, że USA to organizacja illuminatów, masonów, czy jakichś innych tajnych organizacji, o których przeciętny człowiek (jak ja) nie ma pojęcia, oprócz tego, że czasami słyszy o ich istnieniu. Pytanie podstawowe jest takie: to jak działało prawo przed wprowadzeniem pierwszej konstytucji? Co ciekawe konstytucja w USA zmieniała prawo pochodzące z Wielkiej Brytanii, bo USA było niejako kolonią GB. USA przestało być kolonia GB i przestało podpadać pod władzę króla Anglii. Do tej pory Australia i chyba Kanada podpadają pod władze królestwa?
Znalazłam ciekawy tekst o konstytucjach „Pierwsze konstytucje europejskie(link is external)”. Tekst ten pokazuje, że chociaż nie było jednolitego dokumentu o tej nazwie, to pojawiały się akty prawne, które regulowały sporne kwestie pod panowaniem konkretnego władcy. Tak było we wszystkich europejskich, chrześcijańskich państwach. To prawo miało jedną wspólną cechę jego – podstawą były przykazania kościelne i chrześcijańskie zasady moralne określone w prosty sposób: 10 przykazań Bożych 1. Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną 2. Nie będziesz wymawiał Imienia Pana Boga twego nadaremno 3. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił 4. Czcij ojca twego i matkę twoją 5. Nie zabijaj 6. Nie cudzołóż 7. Nie kradnij 8. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu 9. Nie pożądaj żony bliźniego swego 10. Nie pożądaj żadnej rzeczy bliźniego swego 7 grzechów głównych 1. Pycha 2. Chciwość 3. Nieczystość 4. Zazdrość 5. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu 6. Gniew 7. Lenistwo 7 cnót głównych 1. Pokora 2. Hojność 3. Czystość 4. Miłość 5. Umiarkowanie 6. Cierpliwość 7. Gorliwość i pracowitość
Gdyby wszyscy przestrzegali tych zasad, nasze życie byłoby bezproblemowe 🙂
Niestety nie jestem prawnikiem, ani historykiem o specjalności historia prawa. Mało tego! W trakcie długoletniej edukacji tzw. ogólnej, nie było o historii prawa, więc trudno mi analizować jak to z tym prawem było. Szczególnie, że prawda o obowiązującym u nas prawie może być mało ciekawa dla katolików, dla Polaków. Bo trudno nie zauważyć, że w zależności kto zdobywał wpływy i władzę, ten wprowadzał własne prawa, co widać szczególnie w czasach rozbiorowych. Ciekawe i krótkie opracowanie polecam: „PRAWO W II RZECZPOSPOLITEJ(link is external)”
Jakie prawo pojawiło się po II wojnie światowej w PRL-u? Zupełnie inne niż to przed 1939 roku. Staliśmy się kolonią ZSRR, której propaganda utrzymywała, że jesteśmy niepodległym państwem. Nie wiem, czy są jakieś analizy w jakim zakresie prawo z lat 1945-1989 pozostało bez zmian. Oczywiście najważniejsza była zamiana konstytucji w 1997 roku. Nową konstytucję zrobił rząd byłych działaczy PZPR i zatwierdził prezydent Kwaśniewski równie czerwony i związany z ZSRR/Rosją jak rząd.
Jaka nie byłaby konstytucja, to dotyczy ona głównie spraw konstrukcji i organizacji państwa jako bytu niezależnego od innych państw. Oczywistą sprawą jest zapewnienie równych praw wszystkim obywatelom tego państwa. Ale wszystkie inne zasady współżycia międzyludzkiego wynikają bezpośrednio z zasad chrześcijańskich, których uczymy się i poznajemy od dziecka w domach i na lekcjach religii. Czyli to KRZYŻ jest symbolem naszych podstawowych praw, które mamy dzięki Jezusowi Chrystusowi. Nie jest ważne, czy ktoś wierzy w Jego boskość, czy nie. Bo to on wywalczył dla nas te prawa! Kosztowało go to utratę życia na KRZYŻU! Każdy kto chce usuwać krzyże jest barbarzyńcą, przedstawicielem innych religii, chce pobawić nas podstawowych praw ludzkich.
Widać to najlepiej na przykładzie afery aborcyjnej w szpitalu w Oleśnicy. Dla „lekarki” Jagielskiej-Mengele prawa podstawowe każdego z nas „nie istnieją”, ona nie wierzy w Boga, bo jest Żydówką, i uważa, że człowiek staje się człowiekiem dopiero po porodzie – bo tak mówi jej judaizm!
Teraz warto sobie uzmysłowić, kto walczył z KRZYŻEM, kto chce zlikwidować Kościół, kto chce usuwać KRZYŻE z przestrzeni publicznej, kto mordował księży. Mam nadzieję, że każdy wyciągnie właściwe wnioski. Religia (jako fakty z życia Jezusa, apostołów, historii Kościoła i świętych) powinna być najważniejszym przedmiotem w szkole! Bo to jest podstawa CYWILIZACJI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ, EUROPEJSKIEJ i POLSKIEJ!
Bo jeśli nie, to na Zachodzie czekają wyznawcy Allaha, dla których naturalnym prawem jest szariat. Na szczęście nasza czapeczkowa mniejszość nie ma większości, bo KRZYŻA już dawno nie byłoby w Polsce. O ile KRZYŻ zapewnia jednakowe prawa WSZYSTKIM LUDZIOM, to szariaty i talmudy już nie. Różne konstytucje też niekoniecznie, bo przecież mogą być w każdej chwili zmienione w zależności jaka opcja “wygra” wybory. Póki co mamy jeszcze wybór. Dzisiaj też.
(Fot. EPA/ZOLTAN FISCHER/HUNGARIAN PM GENERAL COMMUNICATION DEPARTMENT / PAP/EPA.)
Pokój na Ukrainie, suwerenność narodów europejskich bez wspólnych podatków i kolektywnego zadłużania się, porzucenie centralnej kontroli ekonomicznej; wolność, w tym swoboda wypowiedzi i myśli; odebranie Europy migrantom – to zaprezentowane przez premiera Viktora Orbana punkty konserwatywnego planu dla chylącego się ku upadkowi Starego Kontynentu.
Szef rządu Węgier przemawiał podczas budapesztańskiej konferencji CPAC Hungary. Wskazał na powrót do władzy prezydenta Donalda Trumpa jako przełom dla środowisk patriotycznych w wielu państwach globu.
– Moi przyjaciele, jaka zmiana w ciągu roku! Prawdziwy zwrot w cywilizacji. Donald Trump wygrał, tornado Trumpa przetoczyło się przez świat i całkowicie go zmieniło. Przywrócił światu nadzieję – mówił polityk. Przystąpił następnie do prezentacji programu, który ma przywrócić nadzieję narodom Europy, stopniowo zniewalanym przez brukselską biurokrację.
– Chcemy odebrać Europę migrantom. Chcemy kultury chrześcijańskiej, szkół opartych na zasadach narodowych. Jesteś tu nielegalnie? Wracaj do domu – odniósł się do analogicznych decyzji prezydenta USA. Przypomniał amerykański odwrót od szaleńczej polityki genderowej i ideologii woke („przebudzonych”).
Orban ma nadzieję, iż amerykański przywódca zdoła wygasić wojnę na Ukrainie, tak kosztowną dla państw Unii Europejskiej, zmuszanych do kolejnych zobowiązań na rzecz Kijowa. Na zasadzie przeciwieństw zestawił „amerykański sen” (american dream) z „europejskim koszmarem”.
– Co z nami? Co się stanie z marzeniem Europejczyków? My też mieliśmy marzenie. Naszym europejskim marzeniem było to, że jeśli my, narody europejskie, zjednoczymy się, nie będzie więcej wojen i będziemy mogli żyć w dobrobycie i bezpieczeństwie. Pracujmy razem. Niech suwerenne państwa połączą się, aby stworzyć najbezpieczniejszy i najbardziej zaawansowany kontynent na świecie. To byłaby Unia Europejska, integracja europejska – wzywał lider Fideszu.
– Bruksela je porwała. Wykoleiło naszą przyszłość. Zamiast europejskiego marzenia, teraz dostajemy koszmar. Europejczycy nie czują się bezpiecznie we własnym kraju, we własnym mieście, na własnych ulicach. Stali się obcymi tam, gdzie 20 lat temu byli w domu – nawiązał do samobójczej polityki imigracyjnej Brukseli.
– To, co dzieje się w naszych miastach […] to nie jest integracja, to zorganizowana wymiana ludności – alarmował.
Orban surowo zrecenzował także unijną mrzonkę klimatyczną. – Zamiast europejskiego dobrobytu, firmy bankrutują. Płacimy od dwóch do czterech razy więcej za prąd i gaz niż w USA. Zielony Ład, zielona transformacja, zabija nasze gospodarki. Powoli staje się parodią. A teraz, kiedy mamy negocjować handel i taryfy z „ciężkim” prezydentem USA, okazuje się, że mamy tylko przywódców wagi piórkowej? – pytał retorycznie.
Premier Węgier nawiązał do polityki zwalczania prawicy przez establishment unijny, w tym represji wobec patriotycznych działaczy w Niemczech i Francji.
Orban ostrzegł przed dążeniem do przyspieszonego członkostwa Ukrainy w UE jako pretekstem do reorganizacji Europy na bazie wojny. Miałby to być klucz eurokratów do stworzenia scentralizowanego systemu bez wolności, za to z bezwzględnym posłuszeństwem.
Następnie mówca przedstawił czteropunktowy plan na odrodzenie Europy. Zakłada on pokój na Ukrainie, suwerenność narodów europejskich, wolność oraz odebranie Europy migrantom.
– Ta bitwa musi zostać wygrana najpierw przez wszystkich w domu, a następnie wspólnie w Brukseli. Ubiegłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego były ogromnym sukcesem. Jeśli zsumuję trzy prawicowe grupy, jesteśmy więksi niż EPP. Oczywiście polityka to nie tylko matematyka, ale perspektywa jest jasna. Musimy współpracować powoli, krok po kroku, z pewnością. Kiedy nadejdzie decydująca bitwa, musimy być zjednoczeni – wzywał Orban.
Jak deregulacja, drony i cyfrowi oligarchowie wykolejają XXI wiek
================================
Ukraina nie jest sprawcą, ale sceną. Cierpienie ludności, egzystencjalna walka obronna, wszystko to jest instrumentalizowane w celu opracowania i testowania technologii broni, która wkrótce może zostać wykorzystana w innych konfliktach. USA, Wielka Brytania, Izrael i prywatne firmy zbrojeniowe widzą tę wojnę nie tylko jako projekt geopolityczny, ale także jako okazję do przyspieszonej gotowości rynkowej.
=========================
Sztuczna inteligencja, robotyka i autonomia wojskowa łączą się w nową formę władzy
=============================
Wyobraź sobie scenę, która nie rozgrywa się już w filmie science fiction, ale na prawdziwych polach bitew naszych czasów: dwumetrowy mechaniczny robot o humanoidalnej sylwetce maszeruje przez zbombardowaną dzielnicę przemysłową. Wykrywa ruchy za ścianą, skanuje przestrzeń wewnętrznym czujnikiem termowizyjnym, oblicza prawdopodobieństwo zagrożenia na poziomie 78 procent za pomocą modułu neuronowego i otwiera ogień. Bez kontaktu radiowego. Bez rozkazów. Bez ludzkiego wahania.
Ten obraz nadal jest fikcją. Ale nie na długo.
Ponieważ warunki technologiczne, polityczne i ekonomiczne, aby takie sceny stały się rzeczywistością, zostały stworzone dawno temu. Sztuczna inteligencja, robotyka i autonomia wojskowa łączą się w nową formę władzy, władzę, która nie jest już legitymizowana przez państwa lub konstytucje, ale raczej przez farmy serwerów, konstelacje satelitarne i dekrety deregulacyjne.
Trzy wydarzenia zazębiają się jak tryby systemu, który coraz bardziej wymyka się wpływom człowieka:
Infrastruktura cyfrowa Elona Muska, w szczególności sieć satelitarna Starlink i humanoidalny robot Tesli „Optimus”, stanowią już kręgosłup komunikacji wojskowej i automatyzacji w strefach konfliktu, takich jak Ukraina.
Autonomiczne systemy uzbrojenia, w szczególności drony z modułami rozpoznawania celów i podejmowania decyzji AI, nie są już prototypami, ale rzeczywistością na polu bitwy, często niezauważaną i często niekontrolowaną.
Polityczna deregulacja AI Donalda Trumpa, skonkretyzowana w rozporządzeniu wykonawczym ze stycznia 2025 r., może stworzyć próżnię regulacyjną, w której technologie będą wdrażane globalnie bez moralnych barier ochronnych.
Co to oznacza? Że jako społeczeństwo stoimy w obliczu technologicznego przewrotu, który wpływa nie tylko na nasz świat pracy czy media społecznościowe, ale także na podstawowe pytania ludzkiej egzystencji: Kto decyduje o życiu i śmierci? Kto ponosi odpowiedzialność, gdy algorytmy popełniają błędy? I co się stanie, gdy narzędzia władzy będą w rękach tych, którzy nie podlegają już demokratycznej kontroli?
W tym artykule zbadano te trzy linie rozwoju nie w ich teoretycznej możliwości, ale w ich rzeczywistej realizacji, z wiarygodnymi źródłami, przykładami technicznymi i jasnym zamiarem: ostrzec, zanim będzie za późno.
Podczas gdy talk-show wciąż debatują nad ustawami o ogrzewaniu, nowa rzeczywistość jest programowana w tajemnicy i nie zna rozkazu cofnij.
„Przyszłość wojny nie jest przygotowywana — była ćwiczona od dawna”.
Cyfrowa maszyna wojenna — Jak Starlink i roboty Muska zmieniają pojęcie frontu
Kiedy ludzie mówią dziś o Elonie Musku, wielu myśli o Teslach, startach rakiet lub, jeśli o to chodzi, kilku niejasnych tweetach. Jednak to, co nie znajduje oddźwięku w opinii publicznej, to fakt, że Musk od dawna jest graczem w globalnej wojnie, nie metaforycznie, ale w rzeczywistości. I nie jako polityk czy generał, ale jako dostawca infrastruktury. Dzięki swojej sieci satelitarnej Starlink po cichu katapultował się na kluczową pozycję wcześniej zarezerwowaną tylko dla państw. Bez Starlink ukraińska armia byłaby w dużej mierze ślepa cyfrowo, mimo że oficjalnie ani USA, ani NATO nie są bezpośrednio zaangażowane.
Starlink zasadniczo działa jak cyfrowy układ nerwowy. Obecnie na orbicie znajduje się ponad 5500 satelitów, a liczba ta rośnie. Musk chce rozszerzyć ją do ponad 40 000. Każdy z tych satelitów jest częścią sieci, która dostarcza stacjom naziemnym internet, niezależnie od kabli, serwerów lub krajowej infrastruktury telekomunikacyjnej. Starlink jest używany militarnie na Ukrainie od 2022 roku. Początkowo mówiono, że celem jest stabilizacja sektora cywilnego. Jednak system ten od dawna jest używany do sterowania dronami, umożliwiania komunikacji w czasie rzeczywistym między frontem a dowództwem i koordynowania ataków. Zasadniczo Starlink jest kręgosłupem cyfrowej wojny Kijowa.
A Musk? Ma kontrolę nad siecią, zarówno technicznie, jak i politycznie.
W lutym 2023 roku po raz pierwszy zablokował pewne żądania wojskowe Kijowa, takie jak ataki na rosyjskie okręty wojenne za pośrednictwem danych Starlink. Może to brzmieć rozsądnie z perspektywy deeskalacji, ale pokazuje to przede wszystkim jedną rzecz: pojedynczy przedsiębiorca może teraz decydować, która armia może się komunikować, a która nie. Wyobraź sobie, że firma telekomunikacyjna zdecydowałaby się zablokować alianckie połączenia radiowe z powodów moralnych podczas II wojny światowej.
Nie do pomyślenia. Dzisiaj: rzeczywistość.
W tym samym czasie Tesla pracuje nad projektem, który rodzi jeszcze większe pytania: humanoidalnym robotem „Optimus”. Nadal jest reklamowany jako inteligentny pomocnik w gospodarstwie domowym i produkcji.
Musk pokazał go: Na scenie, niosąc pudełko, sortując śruby, balansując jajkiem w kuchni — idealny chwyt PR-owy.
Ale czym naprawdę jest ten 1,73-metrowy robot: platformą. Jak smartfon, na który można pobrać dowolną aplikację, tyle że z nogami, chwytnymi dłońmi i 200 niutonometrami siły ramion. Firma obiecuje wkrótce masową produkcję Optimusa. Dziesiątki tysięcy sztuk rocznie.
Oficjalnie ma sortować paczki lub pomagać seniorom. Ale każdy, kto zna tę technologię, wie: Optimus potrafi również chodzić, utrzymywać równowagę, rozpoznawać przedmioty i podejmować decyzje. Wszystko to opiera się na sieciach neuronowych, uczeniu maszynowym i danych w czasie rzeczywistym przetwarzanych przez tysiące kamer i czujników. A skoro taki system sprawdził się w fabryce, dlaczego nie w tunelu w Bakhmut? Technologia ta nie rozróżnia prac domowych od wojny miejskiej.
Ważne jest to, czego nauczysz oprogramowanie. Robot sprzątający rozpoznaje, co jest brudne. Robot bojowy rozpoznaje, co jest niebezpieczne. A jeśli decyzja o tym, co jest niebezpieczne, zostanie pozostawiona uczącemu się systemowi, to niewiele nam brakuje do tego, by maszyny zabijały same z siebie.
Można by zaprotestować, że to mało prawdopodobne. Optimus jeszcze nie działa. To wciąż odległe marzenie. Ale sedno sprawy jest takie: w środowisku zliberalizowanym, a to właśnie polityka Trumpa (więcej na ten temat później) masowo promuje, wprowadzenie go na rynek nie zajmie już 20 lat, ale może trzy. A w ciągu tych trzech lat kraj taki jak Ukraina testuje już drony sterowane przez sztuczną inteligencję w rzeczywistej eksploatacji. To nie jest argument przeciwko Ukrainie. To argument przeciwko naiwności, z jaką postrzegamy technologiczne realia.
Optimus nie musi być uzbrojony, by być niebezpieczny. Wystarczy, że będzie działał jako system autonomiczny, tj. bez stałej kontroli człowieka. Samo pytanie, czy robot powinien wyciągnąć żołnierza z ognia, czy przekazać go wrogowi, może być kwestią życia i śmierci.
I nikt nie ponosi odpowiedzialności, jeśli coś pójdzie nie tak. Żadnego oficera, żadnego programisty, żadnego serwera.
Jeszcze poważniejsza jest jednak kombinacja systemów: Starlink zapewnia infrastrukturę cyfrową, Optimus platformę fizyczną. Do tego dochodzą modele AI, takie jak GPT-5 lub specjalne wojskowe modele Large Language Models (LLM), które trenują schematy podejmowania decyzji na podstawie tysięcy scenariuszy i danych wojennych ze świata rzeczywistego. Objętości danych, które Musk ma nadzieję pozyskać dzięki Optimusowi, mogłyby z kolei zostać wykorzystane do trenowania dodatkowych modeli AI. A te modele mogą następnie — i nie jest to spekulacja, ale raczej obecny stan rozwoju — przeprowadzać identyfikację celów, obliczać analizy ryzyka i wydawać propozycje operacyjne. W czasie rzeczywistym. Autonomicznie.
Nie trzeba być paranoikiem, aby rozpoznać, co się tu pojawia: cyfrowo-wojskowa maszyna, która już częściowo funkcjonuje, a której pełna automatyzacja została zainicjowana dawno temu. Nie przez parlamenty ani generałów, ale przez gigantów technologicznych i inwestorów.
Problem nie polega na tym, że ta technologia istnieje. Problem polega na tym, że jest poza ich kontrolą. Kiedy sieć satelitarna taka jak Starlink wpływa na przebieg wojny, kiedy humanoidalnego robota można przeprogramować w dowolnym momencie, kiedy algorytmy niezależnie ustalają priorytety celów, to nie jest postęp. To punkt zwrotny.
Niewidzialna broń – autonomiczne systemy i sztuczna inteligencja na wojnie: test na Ukrainie
To, co kiedyś było pokazywane tylko na wystawach wojskowych lub obliczane w dokumentach Pentagonu, jest teraz testowane w czasie rzeczywistym, na ukraińskiej ziemi, często całkowicie ukryte przed opinią publiczną. Nie tylko czołgi, rakiety i zachodnia technologia uzbrojenia stale napływają na teren wojny, ale także nowa generacja zautomatyzowanych systemów: drony, roboty i moduły obrony powietrznej, niektóre wyposażone w algorytmy uczenia się, niektóre całkowicie autonomiczne.
„Autonomiczny” w tym kontekście nie oznacza po prostu bez zdalnego sterowania. Oznacza to, że system samodzielnie decyduje, czy coś jest rozpoznawane jako cel, czy istnieje zagrożenie i czy strzelać, czy nie.
Fakt, że właśnie takie technologie są w użyciu, został potwierdzony nie tylko przez dziennikarzy i analityków specjalistów, ale teraz także przez zachodnich partnerów obronnych. Ukraina od dawna stała się poligonem doświadczalnym dla technologii uzbrojenia wspomaganego przez AI. To, co tam się sprawdza, jest później eksportowane, czy to militarnie, ekonomicznie, czy politycznie.
Szczególnie znanym przypadkiem jest tzw. „Saker Scout”, dron zaprojektowany we współpracy z brytyjskimi wynalazcami, między innymi, a teraz wyposażony w moduł AI, który może wykrywać cele naziemne za pomocą tzw. głębokiego uczenia. System analizuje dane w podczerwieni i obrazy z powietrza, porównuje je z danymi szkoleniowymi z poprzednich misji i kategoryzuje, czy cele są pozycjami wroga, pojazdami czy infrastrukturą cywilną. Współczynnik trafień jest przerażająco wysoki, a tolerancja błędów niepokojąco niska.
Gdy obiekt zostanie sklasyfikowany jako potencjalny cel, dron może oznaczyć go do późniejszego zniszczenia przez artylerię lub zaatakować bezpośrednio, jeśli jest wyposażony w materiały wybuchowe. Konsultacja z człowiekiem? Niekoniecznie. Niektóre systemy działają w tzw. trybie „wystrzel i zapomnij”: otrzymują przybliżony obszar przeszukiwania, a algorytm zajmuje się resztą.
Pierwsze autonomiczne systemy są również wdrażane na ziemi. Brytyjskie Ministerstwo Obrony potwierdziło dostawę systemów „SkyKnight” na Ukrainę w 2024 r. Są to mobilne moduły obrony powietrznej z wspomaganym przez sztuczną inteligencję wykrywaniem celów. Zasada działania: radar z czujnikiem 360° analizuje trajektorię nadlatujących obiektów. Oprogramowanie decyduje, czy jest to wrogi dron, ptak, czy jeden z własnych śmigłowców firmy, i strzela w ułamku sekundy. Cały system jest sprzężony z siecią neuronową podejmującą decyzje, wyszkoloną w symulowanych scenariuszach bojowych.
Podobne technologie zostały już przetestowane w Izraelu przy użyciu słynnego drona „Harop”, tzw. „amunicji krążącej”, która może krążyć nad obszarem docelowym nawet przez sześć godzin, zanim uderzy w niego i go zniszczy. Tymczasem zachodnioeuropejskie i wschodnioeuropejskie firmy zbrojeniowe pracują nad podobnymi koncepcjami. Kontrola staje się coraz bardziej zautomatyzowana. To nie ludzie decydują już, kiedy rozpocząć atak, ale zbiór danych szkoleniowych.
Inny niepokojący przykład: drony termitowe wypełnione łatwopalnym metalem, które celowo podpalają pozycje wroga. Te drony, niektóre wyposażone w autonomiczne algorytmy celowania, mogą sparaliżować całe okopy lub linie zaopatrzenia. Zniszczenie termiczne jest powszechne i trudne do ugaszenia. Nie jest ani precyzyjne, ani chirurgiczne, ale brutalne psychologicznie.
Te osiągnięcia otrzymują jedynie ograniczone wsparcie naukowe. Podczas gdy organizacje takie jak Campaign to Stop Killer Robots i UNIDIR Institute (UN Institute for Disarmament Research) od lat ostrzegają przed autonomiczną wojną, rządy, zwłaszcza pod presją obecnych konfliktów, działają w szarej strefie. Ze zrozumiałych powodów Ukraina prawie nie ujawnia żadnych informacji o wdrażanych przez siebie systemach. Producenci powołują się na tajemnice handlowe. A zachodni sponsorzy? Prawie o tym nie mówią ani nie nazywają tego „innowacją”.
Technicznie rzecz biorąc, wiele opiera się na tzw. przetwarzaniu brzegowym, czyli mocy obliczeniowej, która odbywa się bezpośrednio w urządzeniu, a nie na centralnym serwerze. Dzięki temu systemy są szybsze, bardziej komunikatywne, ale także mniej kontrolowalne. Autopilota w samochodzie łatwo śledzić. Algorytm namierzania AI w chipie drona FPV, który eksploduje w okopie 300 km za linią frontu, nie można.
Jeszcze w maju 2025 r. raport Center for a New American Security (CNAS) ostrzegał przed właśnie tym rozwojem sytuacji.
Tytuł: „Łańcuch zabójstw wyrywa się na wolność”.
Raport analizuje, w jaki sposób systemy AI coraz częściej tworzą własne łańcuchy decyzyjne bez nadzoru człowieka. Autorzy mówią o „erozji odpowiedzialności wojskowej” i „fundamentalnych wyzwaniach dla prawa międzynarodowego”. Po zaprogramowaniu kompas moralny maszyny jest ograniczony do tego, czego została nauczona.
A co się stanie, jeśli dane będą złe? Jeśli system pomyli cywilów z zaprawionymi w boju? Jeśli algorytm zaklasyfikuje sygnaturę cieplną jako zagrożenie, ponieważ podobny wzór wcześniej doprowadził do trafienia?
Odpowiedzialność staje się czarną skrzynką w takich przypadkach. Nikt nie wie dokładnie, jak algorytm podjął decyzję; można ją zrekonstruować tylko retrospektywnie – jeśli w ogóle.
Ukraina nie jest sprawcą, ale sceną. Cierpienie ludności, egzystencjalna walka obronna, wszystko to jest instrumentalizowane w celu opracowania i testowania technologii broni, która wkrótce może zostać wykorzystana w innych konfliktach. USA, Wielka Brytania, Izrael i prywatne firmy zbrojeniowe widzą tę wojnę nie tylko jako projekt geopolityczny, ale także jako okazję do przyspieszonej gotowości rynkowej.
Testowane jest tutaj niczym innym , jak przejściem od kontrolowanej do samostanowiącej machiny wojennej. A konsekwencje nie są jeszcze przewidywalne.
Deregulacja Trumpa – AI bez pasów bezpieczeństwa
Kiedy mówi się o zagrożeniu, jakie stanowi dziś sztuczna inteligencja, wielu myśli o fantazjach o Terminatorze lub inteligentnych maszynach, które pewnego dnia mogłyby przejąć władzę nad światem. Jednak prawie nikt nie zdaje sobie sprawy, że podstawa prawna mająca na celu zapobieganie niekontrolowanemu korzystaniu z takich systemów jest obecnie demontowana w szybkim tempie, szczególnie w USA. A jednym z najważniejszych czynników napędzających ten rozwój nazywa się Donald J. Trump.
23 stycznia 2025 r., zaledwie trzy tygodnie po objęciu urzędu, Trump podpisał pakiet środków bez precedensu w historii regulacji w USA: tak zwany „rozporządzenie wykonawcze 10 do 1”. Istota tego: za każde nowe rozporządzenie rządowe należy uchylić dziesięć istniejących rozporządzeń. Brzmi to jak uproszczenie administracyjne, ale w rzeczywistości jest to ogólny atak na wszelkie formy nadzoru rządowego, szczególnie w sektorze technologicznym.
Dołączona karta informacyjna Białego Domu stwierdza:
„Ameryka będzie światowym liderem w dziedzinie sztucznej inteligencji. Regulacja nie może być hamulcem wolności i innowacji”. (Źródło: whitehouse.gov, 23 stycznia 2025 r.)
To, co brzmi jak obietnica innowacji, w praktyce oznacza: systemy AI można rozwijać, rozpowszechniać a nawet przenosić do kontekstów wojskowych przy znacznie mniejszej kontroli regulacyjnej w przyszłości, bez komisji etycznych, bez analizy ryzyka i bez przejrzystych standardów.
Wśród nich znajduje się „Blueprint for an AI Bill of Rights”, zbiór zasad administracji Bidena, który miał zapewnić ochronę praw człowieka dla wrażliwych aplikacji AI. Ten dokument, który nigdy nie był prawnie wiążący, został natychmiast nazwany przez doradców Trumpa „hamulcem wzrostu”. Wytyczne Defense Innovation Unit, które miały zapewnić krytyczny nadzór nad autonomicznymi systemami w sektorze obronnym, również mają zostać usunięte.
Co to oznacza w konkretnym znaczeniu? Że sztuczna inteligencja do celów wojskowych, na przykład do wyboru celu, rozpoznawania wzorców lub wspomagania decyzji, może być w przyszłości rozwijana bez żadnego obowiązku zapewnienia możliwości śledzenia. I nie dzieje się to w próżni.
Duże korporacje, takie jak Palantir, Anduril, Lockheed Martin i OpenAI (oddział wojskowy) od dawna są gotowe na integrację tak zwanych „modułów predykcyjnego celowania” z systemami dronów lub platformami dowodzenia i kontroli.
Mówiąc technicznie, oznacza to, że modele językowe takie jak GPT-5 (i jego wojskowe warianty) mogą symulować całe scenariusze operacyjne na polecenie, ustalać priorytety potencjalnych celów i rekomendować decyzje taktyczne na podstawie dużych zestawów danych, a nawet bezpośrednio interweniować w procesach decyzyjnych.
Przykład: System AI analizuje ostatnie 72 godziny ruchów wroga, rozpoznaje wzorce w rozmieszczeniu ciężkiej artylerii, tworzy mapę prawdopodobieństwa kolejnego ataku i na tej podstawie generuje sugestię, które współrzędne należy obrać za cel przy użyciu precyzyjnej broni. Bez osądu ludzkiego, bez wiedzy kontekstowej, opierając się wyłącznie na ważeniu matematycznym. Decyzja o ataku leży wtedy albo w rękach przemęczonego dowódcy, albo w przyszłości w rękach samego systemu.
Sam Trump skomentował ten temat na wydarzeniu kampanijnym w marcu 2025 r. w następujący sposób:
„Nie potrzebujemy lewicowych kodeksów moralnych dla maszyn. Potrzebujemy wyników. Ameryka nie może przegrać, ponieważ biurokraci boją się przyszłości”.
Jego cel jest jasny: technologiczne przywództwo za wszelką cenę. Ryzyko? Czy jest ignorowane? Debaty etyczne? Odrzucone jako „lewicowe i radykalne straszenie”.
A to jest niebezpieczne, ponieważ połączenie deregulacji i interesów wojskowych to mieszanka wybuchowa. Firmy, które wcześniej wahały się przed wprowadzeniem na rynek systemów o wyższym poziomie autonomii z powodu przeszkód regulacyjnych, teraz czują się ośmielone. Odpowiedzialność moralna jest przenoszona na klienta lub wbudowana bezpośrednio w produkt.
Wewnętrzny raport Centrum Technologii Humanitarnej, ujawniony w lutym 2025 r., pilnie ostrzega :
„Jeśli zniknie sieć bezpieczeństwa regulacyjnego, pojawi się globalna proliferacja (rozmnażanie się komórek przyp tłum.) przemocy algorytmicznej. Kto pierwszy wdroży, wygrywa, a kto ostrzega, traci udział w rynku”.
Szczególnie wybuchowe: te wydarzenia mają miejsce jednocześnie z ogromnymi inwestycjami w infrastrukturę AI, w tym przez tzw. Stargate Project, konsorcjum o wartości 500 miliardów dolarów składające się z OpenAI, Oracle i SoftBank, które buduje nową, globalną infrastrukturę AI. Cel: 100 000 procesorów graficznych H100, rozmieszczonych w dziesięciu megacentrach, kontrolowanych przez ich własny quasi-internet. Potęga technologiczna, która napędza każdego krajowego ustawodawcę do przodu.
Nadal istnieją międzynarodowe organy zajmujące się tymi wydarzeniami, takie jak UNESCO. Jednak ich wpływ jest ograniczony. I tak długo, jak globalna potęga, taka jak USA, będzie aktywnie deregulować, wszyscy inni będą zmuszeni pójść w ich ślady lub odłączyć się od globalnej konkurencji.
Końcowym rezultatem jest rozwój, który mógł rozpocząć się z najlepszymi intencjami, ale teraz wymyka się spod kontroli: maszyny, które myślą, działają i zabijają niezależnie. Napędzane przez polityczną krótkowzroczność, presję ekonomiczną i chęć poświęcenia zasad etycznych dla dobra postępu.
Perspektywy i ostrzeżenia – Kiedy system decyduje i nikt nie może go powstrzymać
Nie zaczyna się od eksplozji. Zaczyna się od przesyłu danych. Z satelitą, który przesyła dane. Z dronem, który decyduje, czy obiekt powinien zostać sklasyfikowany jako zagrożenie. Z robotem, który nie odwraca się już, gdy ktoś krzyczy.
To, co widzieliśmy w ostatnich miesiącach i co opisaliśmy w tym artykule, nie jest postępem technologicznym w klasycznym sensie. To zmiana władzy. Od ludzi. Od odpowiedzialności. W stronę maszyn, które wiedzą o nas więcej z każdą decyzją, uczą się o nas więcej i ostatecznie decydują, co się z nami stanie.
Ten rozwój ma trzy oblicza:
Pierwsze to Elon Musk, a raczej to, co on reprezentuje. Nie tylko człowiek z satelitami i robotami, ale kompleks technologiczny, który wyzwolił się spod prymatu polityki. Każdy, kto może dziś decydować o przebiegu wojny, filtrując dane połączeń lub wyłączając swoje usługi, ma większą władzę niż parlament. A każdy, kto jednocześnie buduje roboty, które chodzą, chwytają i działają, a następnie twierdzi, że są pomocnikami domowymi, może nie mówić całej prawdy.
Drugie oblicze to autonomiczna broń. To, co kiedyś zaczęło się od zdalnie sterowanych pocisków, jest teraz samouczącym się systemem, który decyduje, gdzie wystrzelić na podstawie obrazów celu, danych z próbek i modeli obliczeniowych. Ukraina pokazuje nam, jak taka technologia działa „w sytuacjach awaryjnych”. I pokazuje również, jak cicho przekroczono ten próg. Bez debaty. Bez mandatu. Bez planu B.
Trzecia twarz to Donald Trump i to, co jego polityka wywołuje na całym świecie: utrata wszelkich barier. Kiedy przepisy są uchylane, ponieważ „spowalniają innowacje”, kiedy badania nad sztuczną inteligencją nie wymagają już nadzoru etycznego, kiedy pozwala się budować ogromne modele, których nikt w pełni nie rozumie, to nie jest krok naprzód. To utrata kontroli w czasie rzeczywistym.
Co więc z tego wyniknie?
Być może nie natychmiastowy poważny upadek systemu. Być może nie marsz maszyn. Ale trwała dewaluacja ludzkiego podejmowania decyzji. Powolna erozja odpowiedzialności, praworządności, przejrzystości. I ostatecznie nowa normalność: pytanie nie brzmi już, czy systemowi wolno zabijać, ale tylko, jak jest w tym niezawodny.
Tragiczne jest to, że widzieliśmy to wszystko. Nakręciliśmy o tym filmy, napisaliśmy książki i rozpoczęliśmy projekty badawcze. Ale teraz, gdy sprawy stają się konkretne, a ludzie w Kijowie latają dronami za pośrednictwem Starlink, humanoidalne roboty wchodzą do produkcji seryjnej w Teksasie, a w Waszyngtonie zniesiono awaryjne zamknięcie regulacyjne, wolimy patrzeć na sondaże wyborcze, mecze futbolowe i inflację.
Ale ci, którzy teraz odwracają wzrok, nie będą mogli później powiedzieć, że nie wiedzieli.
Dobra wiadomość: jest jeszcze czas. Czas, aby porozmawiać o sztucznej inteligencji, nie tylko w żargonie Doliny Krzemowej, ale politycznie, prawnie i etycznie. Czas, aby sformułować prawdziwe zasady, globalne, wiążące i przejrzyste. Czas, aby odzyskać odpowiedzialność od tych, którzy algorytmicznie ją odrzucili.
Ale ten czas się kończy. Ponieważ maszyny nie mają cierpliwości. Po prostu ciągle kalkulują.
Ostateczny apel:
Nie żyjemy w dystopii. Jeszcze nie. Ale zmierzamy w tym kierunku, jeśli nadal będziemy wierzyć, że postęp jest z natury dobry, że technologia jest neutralna, że systemy są mądrzejsze od ludzi. Może nadszedł czas, aby przestać się tylko dziwić i w końcu zabrać głos. Ponieważ ci, którzy milczą, gdy maszyny uczą się zabijać, są współwinni.
Günther Burbach
Tłumaczył Paweł Jakubas, proszę o jedno Zdrowaś Maryjo za moją pracę.
W ostatnim trzydziestoleciu bardzo zostały przekręcone pojęcia. A za tym poszło również przekręcanie poglądów. Nawet w tak, zdawało by się odpornych dziedzinach, jak fizyka, nauki o Ziemi, czy geofizyka. Należą przecież [czy należały?] do nauk ścisłych [science], wydawało się nie podlegających propagandzie. I w sposób naturalny odrzucających fałsz [przecież: true or false].
Mówię tu o ludziach światłych, dalekowzrocznych i uczciwych. Poglądy tłumu, większości są zawsze plastyczne i ulegają narzucanym, szczególnie siłą, zmianom.
W pierwszej części omówię odkrycia i ustalenia energetyków, fizyków, geofizyków sprzed agresji ideolo, która w jawnej postaci nastąpiła, zaczęła się gdzieś 30-40 lat temu.
Na początku lat 90 po “obaleniu komuny” można było jednak zaczynać realizować racjonalną politykę energetyczną, a w każdym razie ją proponować, planować.
W drugiej części omówię obecną sytuację, gdy Polska jest już w jarzmie eurokomunistów UE.
Obecnie dobrzy, uczciwi energo-analitycy walczą z patologiami narzuconymi przez urzędników, m. inn. w dziedzinie energii odnawialnych, z absurdalnymi procedurami, a dostaje się biednym niewinnym wiatrakom i panelom słonecznym.
W naukach ścisłych jednak łatwiej się było bronić przed czerwoną komuną niż przed agresją tej przemalowanej na zielono, która skutecznie wcieliła w życie neo-marksistowskie hasło „marszu przez instytucje”.
I. Niezrealizowane możliwości
Po „przemianach”, to jest w latach 90-tych, paradoksalnie był krótki okres, w którym można było jawnie sformułować rozumne programy ekonomiczne czy energetyczne.
Pojawiło się, jakby znikąd, kilku wielkich ekonomistów. Nie podają nazwisk, by nikogo nie pominąć, lub nie wywołać kłótni ich następców czy przeciwników.
Podobnie było w energetyce: Proponowano i możliwe było do wykonania uzdrowienie górnictwa i energetyki węglowej, odcięcie od niej raka biurokracji i zwiększenie [łatwe a kilkakrotne konkurencyjności tych dziedzin] – Albinowski, Szpilewicz, Szargut, zespół budowanej wtedy Agencji Poszanowania Energii pod premierem – nie komercyjnej!! I plejada innych].
Agresji klimatystów nie czuło się u nas jeszcze tak boleśnie, choć już była widoczna, na przykład „Szczyt Ziemi” w Rio 1992.
Na początku lat 90 zdążyliśmy sformułować rozsądne programy energetyki opartej o różne źródła: węgiel, gaz, ew. energia jądrowa, energie odnawialne – tak zwany Energy Mix.
Energetyka krajowa, oparta o górnictwo węglowe, musiała być jednak kierowane centralnie, można było jednak ściąć biurokrację. Takie konkretne rozwiązania również proponowano.
Ale równocześnie nastąpił burzliwy, naturalny rozwój użytkowania energii odnawialnych.
A także programu Poszanowania Energii, tj. systematycznego zmniejszania energochłonności gospodarki na wszystkich jej poziomach.
Wykazaliśmy na wielu konferencjach i w wielu publikacjach, że na przykład w Polsce jest potencjał 30 do 50 MegaTpu [milionów ton odpowiednika dobrego węgla; 1 t p.u. = 29.3 GJ = 8.14 MWh ]. A zużywaliśmy wtedy ok 150 MTpu.
Istotne było, i dla celów niniejszej argumentacji niezbędne, że uwolniono oddolne inicjatywy, pomysły przedsiębiorczych ludzi.
Zaczęto więc realizację na przykład użytkowania energii odnawialnych od tego co się dotąd marnowało, a łatwo i tanio mogło być wykorzystane, z korzyścią dla wszystkich a zyskiem dla rzutkich.
Przykładowo spontaniczny a lawinowy rozwój wysoko wydajnych kotłów centralnego ogrzewania na słomę, drewno, na początku głównie odpadowe, z lasów i sadów.
Zabawne, ale też straszne, że tych nagle się pojawiających wielu Gigawatów mocy cieplnej nie zauważył, nie chciał zauważyć mimo naszych interwencji – Główny Urząd Statystyczny – GUS.
Plantacje energetyczne na podmokłych nieużytkach, biogazownie, też głównie na początek korzystające z surowców odpadowych, ogromna ilość małych agrorafinerii, na przykład wykorzystujących… zużyte oleje z frytkarni. Zniszczono to wszystko złośliwymi, absurdalnymi, zaporowymi dla indywidualnych przedsiębiorców przepisami. Nie było to oczywiście przypadkowe.
Odbudowywano małe elektrownie wodne na rzeczkach i rzekach, korzystne tak dla energetyki rozproszonej, jak i zwiększające bezpieczeństwo powodziowe. Zauważono, że „za komuny” ponad sześć tysięcy małych elektrowni wodnych zostało zniszczonych przez brygady ZMP-owców w ramach „walki z kułactwem”. Kuroń brał w tym udział. Na początku lat 90-tych ludzie wydobywali i naprawiali wyrzucane do wody przez te brygady turbiny. Część kupowała nowe, wszyscy budowali czy naprawiali jazy, zapory. Mała retencja znacznie poprawiła bezpieczeństwo powodziowe Polski.
Mówiliśmy wtedy, przekonywali nowe władze. Wtedy było wśród nich jeszcze sporo ludzi uczciwych, ale niestety niedouków.
To wszystko dzieło się bez ingerencji państwa, bo nowo – stara kasta wyzyskiwaczy nie była jeszcze tak pewna siebie, a w swej krótkowzrocznej pazerności rabowała to, to było blisko pod łapą: Złodziejska „prywatyzacja”, FOZZ – jako przykłady..
Proponowaliśmy wiatraki – tak – ale tam, gdzie wójtowi czy dużemu rolnikowi opłacało się[bez dotacji!!] je stawiać i eksploatować w sieciach lokalnych. I na tym się bogacić.
Niektóre biogazownie zbierały gaz otrzymywany z różnych odpadów, dotąd zanieczyszczających rzeki czy lasy, a stareńki komputer już czuwał by włączyć produkcję elektryczności tylko wtedy, gdy taryfa zakupu elektryczności jest korzystna. Więc na przykład w dzień – i to powszedni. Bo w niedzielę oczywiście zapotrzebowanie jest zdecydowanie mniejsze, więc i cena zakupu „prądu” niższa, ale jasno ludziom podana. Niestety – w Polsce było to jedynie w rozsądnych planach. We Francji, Tunezji to realizowano – nie na długo jednak.
Wiatraki zasilały sieci lokalne, a do sieci ogólnokrajowych sprzedawano tylko wtedy, gdy było to opłacalne dla ich właścicieli. Oraz wtedy, gdy parametry techniczne [częstotliwość, faza itp] na to pozwalały. W razie niezgodności sieć lokalna odłączała się od sieci ogólnej i produkowała dalej, np. dla lokalnej elektrolizy wody. Później sprzedawano tak tlen, jak wodór w butlach odpowiednim kupcom. W planach już było – dla lokalnych, spokrewnionych czy zaprzyjaźnionych stacji paliwowych sprzedających również wodór dla samochodów .
We Francji i w Tunezji było to skutecznie realizowane, a częściowo zaczęliśmy to realizować również w Polsce. Ale wbito nas do UE.
Niestety kierunki UE uległy wtedy strasznej zmianie czy ujawnieniu: Stery wyraźnie wzięli w ręce [ściślej: w łapy] komuniści przemalowani na zielono – czyli klimatyści. Zaczęły narastać, i być brutalnie popularyzowane – anty naukowe bajdy, na przykład o antropogennym, a dodatkowo katastrofalnym „ociepleniu klimatu”. Bezkarnie szerzyła takie banialuki IPCC [ Intergovernmental Panel of Climate Change], już w nazwie narzucający wiarę w kłamliwą tezę: „change“. Por. moje ZMIANY KLIMATU, EFEKT CIEPLARNIANY; CZY UDZIAŁ CZŁOWIEKA JEST ISTOTNY? I CZY JEST UDOKUMENTOWANY?
Jak genialnie prosto napisał w 1936 roku jeden z największych poetów tragicznego XX wieku Osip Mandelsztam – „Okazuje się, że jesteśmy w łapach humanistów “.
Możemy teraz dodać: „Znaleźliśmy się w łapach klimatystów”.
Część II.
Aktualne jarzmo UE a energię odnawialne.
W ostatnich latach pojawiło się dużo książek, poważnych artykułów i mocnej publicystyki [w tym przoduje Najwyższy Czas], które podważają plany i nakazy urzędujących w Unii Europejskiej [„Bruksela”] ideologów zielonej rewolucji, klimatystów i podobnej, usiłującej rządzić światem zarazy.
Jest świetna książka L. Schernikau i W. Smith „Fałszywa energia “.
Wydał ją nieoceniony w swych wysiłkach Jan Fijor.
Poważne analizy bezsensu oraz szkodliwości ideologii prowadzącej do katastrof tak energetycznych jak ekonomicznych publikuje profesor Władysław Mielczarski. Niestety może publikować tylko w mediach anty-estabiszmentowych, bo oficjalne ignorują głosy rozsądku. Teksty krytyczne obecnej sytuacji energetycznej publikuje często Czas Najwyższy. Na przykład: „Brudna prawda o OZE. To z góry przekreśla jakąkolwiek ekonomiczną opłacalność”. brudna-prawda-o-oze-to-z-gory-przekresla-jakakolwiek-ekonomiczna-oplacalnosc
Ich teza, postawiona już w tytule, jest prawdziwa w obłędnym królestwie zielonej komuny, ideologii i dotacji. Zostawmy jednak [bez dotacji !] decyzje w rękach rzutkich przedsiębiorców czy chłopka roztropka. Zobaczymy na ile oni dadzą sobie radę, jeśli państwo nie uczepi im znów jakichś absurdalnych kajdan.
Obecni analitycy – krytykanci, a nie wymieniam legionu innych – analizują krytycznie „energię odnawialną”, ale nie realną, lecz te fikcje wymuszone i budowane ogromnym kosztem przez dyktat w Europie, obecnie w Unii Europejskiej. W Świecie są to globaliści.
Ich cel, plan i realizacja, to rządzić centralnie wszystkim, połączyć czy raczej uwikłać cały świat w totalną sieć centralnego zarządzania.
Chcą zarządzać, najchętniej w ogromnych obszarach gospodarki światowej, przez maszynę, czyli sztuczną inteligencję.
30 lat temu ostrzegaliśmy, polscy energo-analitycy – ówczesny rząd przed centralną automatyczną giełdą energii, wtedy “planowo” uruchamianej tylko dla Europy. Już wtedy pojawiały się absurdy w postaci” ujemnych cen energii “. To znaczy – producent produkujący ponad potrzebę [a przecież potrzeby w różnych krajach i przy zmiennej pogodzie wahają się] musiał płacić za wyprodukowaną energię, nie zaś na niej zarabiać !!!
Można zupełnie serio stwierdzić, że wtedy staliśmy nad przepaścią, ale rządy zrobiły ogromny krok naprzód.
Obrazuje to na przykład niedawny Blackout, czyli padnięcie całej energetyki na Półwyspie Iberyjskim i katastrofalne tego skutki tak w postaci astronomicznych kosztów jak i strasznych kłopotów zwykłych ludzi.
Czy władze UE wyciągnęły z tego wnioski? Ależ tak, oczywiście! Zwiększyć centralizację oraz kontrolę.
Widzicie więc, światli, co należy zrobić?
Oczywiście nie ” walczyć przeciw energiom odnawialnym “.
Należy tych obłędnych, wariackich ideologów trzymających stery UE a może i świata po prostu powywieszać. Najlepiej dosłownie, jak w dawnych, zdrowych czasach, na wysokich wzgórzach, na widoku tłumów, by ludzie zdali sobie sprawę, czego uniknęli.
Wtedy ludzie, zrzuciwszy kajdany, spokojnie wrócą do swoich przedsiębiorstw, interesów, wreszcie rodzin. I do rozsądku.
Bruksela – Unia Europejska znajduje się w historycznym punkcie zwrotnym. To, co kiedyś zaczęło się jako projekt pokojowy i historia sukcesu gospodarczego, teraz przypomina system zmagający się z problemami i walczący o przetrwanie. Kryzys energetyczny, deindustrializacja, presja migracyjna, agresywna polityka sankcji i ograniczenia wolności słowa charakteryzują stan Unii, która, jak się wydaje, straciła kontakt z rzeczywistością.
Spadek gospodarczy: Liczby mówią same za siebie
Baza przemysłowa Europy się kurczy. Udział przemysłu UE w rynku światowym spadł z 22,5 do 14 procent od początku lat 2000. Szczególnie dotknięte są sektory energochłonne, takie jak przemysł stalowy i chemiczny. Liczba pojazdów wyprodukowanych w UE spadła od 2017 r. z 18,7 mln do zaledwie 14 mln.
Kluczowym czynnikiem tego rozwoju sytuacji jest gwałtowny wzrost cen energii na skutek rezygnacji z dostaw rosyjskiego gazu. Energia elektryczna w UE jest obecnie cztery razy droższa niż w Azji i pięć razy droższa niż w USA – jest to poważna niedogodność lokalizacyjna, która coraz bardziej odstrasza inwestorów i firmy przemysłowe od Europy.
Kryzys migracyjny wymknął się spod kontroli
Sytuacja migracyjna pozostaje nierozwiązana. Według najnowszych doniesień liczba migrantów przybywających do Włoch przez Morze Śródziemne wzrosła w kwietniu tego roku o 40 procent w porównaniu z rokiem poprzednim. Agencje ochrony granic, takie jak Frontex, są przeciążone, podczas gdy siatki przemytników działają skuteczniej niż kiedykolwiek wcześniej. [Przecież od początku UE to jest celowe. md]
Pomimo tych zmian spójna europejska polityka migracyjna wciąż pozostaje nieuchwytna. Zamiast tego coraz większą uwagę zwraca się na to, jak radzi się sobie z krytyką w kraju – każdy, kto kwestionuje politykę migracyjną, naraża się na publiczną dyskredytację lub nawet ściganie.
Wolność słowa pod presją
Wraz z wejściem w życie ustawy o usługach cyfrowych UE stworzyła nowe instrumenty kontroli informacji. Oficjalnie celem jest walka z „dezinformacją”, jednak krytycy widzą w tym furtkę dla cenzury.
Wielu niezależnych blogerów i dziennikarzy zgłasza, że są blokowani, usuwani i blokowani są ich konta, gdy odchodzą od oficjalnej linii UE. Tymczasem coraz częściej zdarzają się przypadki nakładania sankcji na osoby krytykujące internet – co jest nowością w systemie politycznym, który uważa się za demokratyczny.
Sankcje wobec Rosji – symboliczna polityka z samookaleczeniem
W maju 2025 r. UE przyjęła 17. pakiet sankcji przeciwko Rosji. Obejmuje to również ograniczenia eksportowe, zakazy wjazdu, blokady technologiczne i zamrożenie aktywów. Nowością jest rozszerzenie działalności na rosyjskie platformy informacyjne, które w przyszłości mają być blokowane lub cenzurowane w niektórych częściach UE.
Jednak środki te dotykają nie tyle Moskwę, co gospodarkę europejską: zrywają się łańcuchy dostaw, brakuje surowców, a handel ze znaczną częścią globalnego Południa cierpi. Jednocześnie Rosja jest bardziej niż kiedykolwiek powiązana gospodarczo z Chinami i Indiami – w dużym stopniu niezależna od UE.
Militaryzacja w czasach niestabilności wewnętrznej
Podczas gdy słabnie stabilność gospodarcza i społeczna, Bruksela koncentruje się na dozbrojeniu armii. Nowe projekty zbrojeniowe finansowane przez UE, wspólne inicjatywy obronne i debaty na temat europejskiej armii pokazują, że Unia chce zademonstrować swoją siłę geopolityczną.
Ale jak wiarygodna jest „strategiczna autonomia”, gdy brakuje spójności społecznej, legitymacji demokratycznej i podstaw ekonomicznych? Krytycy mówią o bańce technokratycznej, która już dawno utraciła kontakt ze społeczeństwem.
Wnioski: Wielki demontaż
Sygnałów jest coraz więcej: UE znajduje się w głębokim kryzysie systemowym. Różnica między elitami Brukseli a społeczeństwem europejskim rośnie, siła gospodarcza słabnie, a podstawowe wolności obywatelskie są zagrożone. Pozostaje projekt coraz bardziej autorytarny, który próbuje ukryć swój rozpad za pomocą władzy, retoryki moralnej i represji.
Odpowiedź na pytanie, czy UE ulegnie reformie czy rozpadowi, nie jest już kwestią akademicką. To kwestia czasu.
Mantra, że Rosja poniosła ponad milion ofiar, jest powtarzany do znudzenia przez Donalda Trumpa, media i członków Kongresu. Ta kampania propagandowa jest nadal wykorzystywana do przekonania opinii publicznej, że Ukraina ma szansę w walce z Rosją. Ale to kłamstwo. Zamierzam wykorzystać dane porównujące pociski artyleryjskie wystrzelone przez Ukrainę z tymi wystrzelonymi przez Rosję w okresie 2022–2024. Dlaczego artyleria? Ponieważ ta broń jest głównym źródłem ofiar po obu stronach. Inną główną przyczyną zgonów i ran są ataki dronów. Na potrzeby tego artykułu skupię się wyłącznie na artylerii.
Zadałem DeepSeek i ChatGPT to pytanie: Ile pocisków artyleryjskich wystrzeliła Ukraina w 2022, 2023 i 2024 roku? Zadałem to samo pytanie o rosyjskie pociski. (Programy AI wymieniają raporty Pentagonu/NATO , analizy RUSI/ISW i doniesienia medialne jako źródła tych danych.) Oto wyniki:
Szacunkowa liczba strzałów wystrzelonych w 2022 r.:
W 2022 roku Ukraina zmagała się ze znacznym niedoborem amunicji artyleryjskiej, ale w szczytowych okresach udawało się wystrzelić około 3000–7000 pocisków dziennie , w zależności od fazy wojny.
Zakładając średnią liczbę wystrzelonych pocisków na dzień wynoszącą 4000 pocisków , Ukraina prawdopodobnie wystrzeli około 1,5 miliona pocisków artyleryjskich w 2022 roku.
Dla porównania, Rosja wystrzeliła w tym samym okresie około 10–12 milionów pocisków .
Szacunkowa liczba strzałów wystrzelonych w 2023 r.:
Zakładając średnią liczbę wystrzelonych pocisków na dzień wynoszącą około 4500 , Ukraina prawdopodobnie wystrzeli około 1,6 miliona pocisków artyleryjskich w 2023 roku.
Dla porównania, Rosja wystrzeliła około 5–7 milionów pocisków w 2023 r. (również borykając się z ograniczeniami, ale utrzymując większą liczbę wystrzelonych pocisków).
Szacowane użycie artylerii w 2024 r.
W roku 2024 wykorzystanie artylerii Ukrainy będzie znacznie ograniczone ze względu na niedobory amunicji i problemy z łańcuchem dostaw.
Dzienna szybkość ognia : Na początku roku siły ukraińskie wystrzeliwały mniej niż 1800 pocisków artyleryjskich dziennie . The Cipher Brief
Łącznie rocznie : Na podstawie tych danych można wnioskować, że w całym roku 2024 Ukraina wystrzeliła prawdopodobnie od 650 000 do 750 000 pocisków artyleryjskich .
W marcu 2024 r. szacunki wskazywały, że siły rosyjskie wystrzeliwały około 10 000 pocisków artyleryjskich dziennie , podczas gdy siły ukraińskie wystrzeliwały około 2000 pocisków dziennie , co podkreśla znaczną dysproporcję w możliwościach artyleryjskich.
W 2024 r. siły rosyjskie wystrzeliły szacunkowo od 12 do 17 milionów pocisków artyleryjskich na Ukrainie. Liczba ta odzwierciedla znaczną eskalację użycia artylerii w porównaniu z poprzednimi latami.
Oto wskaźniki według lat porównujące ostrzał rosyjskiej artylerii z ostrzałem ukraińskim:
2022, Rosja kontra Ukraina — 7 do 1.
2023, Rosja kontra Ukraina — 4 do 1.
2024, Rosja kontra Ukraina — 23 do 1.
Jeśli weźmiemy pod uwagę rosyjskie ataki lotnicze z użyciem bomb szybujących (tj. FABS), wielo-prowadnicowych wyrzutni rakietowych (MLRS), pocisków manewrujących i balistycznych, prawdopodobieństwo nieproporcjonalnie dużej liczby ofiar po ukraińskiej stronie linii frontu staje się niepodważalne.
Rosja poniosła straty, ale ułamek tych, które ponieśli Ukraińcy. MediaZonaoferuje najlepsze szacunki dotyczące rosyjskich zaginionych w akcji, ponieważ zbierają i analizują nekrologi ze wszystkich rosyjskich republik. To są dane, a nie opinie. Według MediaZona szacuje się, że 165 000 rosyjskich żołnierzy zginęło w walce lub od ran odniesionych w walce. Ukraina natomiast straciła ponad milion ludzi — niektóre szacunki mówią nawet o 1,5 miliona zabitych. Liczby te są zgodne ze współczynnikami ognia artyleryjskiego (i tak, zakładam, że pocisk wystrzelony przez każdą ze stron ma takie same szanse na zabicie lub okaleczenie żołnierzy po drugiej stronie).
Pięć miesięcy do 2025 r., dysproporcja pozostaje… Ukraina strzela średnio 5000 dziennie, podczas gdy Rosja strzela średnio 30 000 dziennie. Ukraina, nawet przy nieograniczonym wsparciu krajów NATO, nie może dorównać Rosji. Oto, co Sekretarz Generalny NATO, Mark Rutte, powiedział ministrom obrony NATO w lutym:
„Dzisiaj omówimy bazę przemysłową sektora obronnego i to, jak produkować więcej. Nie produkujemy wystarczająco dużo. I to jest problem zbiorowy, który mamy, od Stanów Zjednoczonych aż po Turcję włącznie, a także w całej Unii Europejskiej, Norwegii, Wielkiej Brytanii, mamy fantastyczny przemysł obronny, ale nie produkujemy wystarczająco dużo” – powiedział Rutte.
Sekretarz generalny sojuszu podkreślił , że NATO nie produkuje wystarczającej ilości broni w porównaniu z Moskwą.
„Nie, chciałem powiedzieć, że Rosja produkuje w ciągu trzech miesięcy amunicję, tyle, ile cały Sojusz produkuje w ciągu roku, a to po prostu nie jest zrównoważone. Musimy zwiększyć produkcję przemysłu obronnego” – podkreślił Sekretarz Generalny NATO.
Dysproporcja między rosyjskimi i ukraińskimi pożarami wyjaśnia, dlaczego straty Ukrainy są tak wysokie. To proste pytanie matematyczne.
„Dziś zginęła cała moja rodzina.” Wylecieliśmy rano. Słońce świeciło, kwiaty pachniały. Miałam zebrać pyłek dla mojej królowej. Ale nagle coś spadło z nieba. Czułam, jak moje skrzydła stają się ciężkie. Koleżanki upadały na ziemię, jedna po drugiej. Nie było ucieczki. To nie był deszcz. To był oprysk.
Człowieku… My nie chcemy cię skrzywdzić. My ci pomagamy.
Dzięki nam masz jabłka, gruszki, czereśnie…
Ale my nie przetrwamy oprysków w ciągu dnia. Proszę Cię – opryskuj tylko po zmierzchu. Udostępnij mój głos.
Bo moje brzęczenie dziś ucichło… Ale może Twoje kliknięcie uratuje moje siostry jutro.
Od wczoraj (5 marca 2025 r.) panuje spore poruszenie spowodowane wypowiedziami kandydata Konfederacji na prezydenta – Sławomira Mentzena1 odnośnie do PiS i tego jak obie partie powinny traktować siebie nawzajem w tejże kampanii. Sama redaktor Holecka, która prowadziła w telewizji Republika wywiad z kandydatem Konfederacji była nieco zaskoczona koncyliacyjnym charakterem wypowiedzi Mentzena, który niczym połączenie baranka pokoju ze świetnym strategiem opowiadał o tym, jak to mainstreamowe sondażownie pompując sztucznie poparcie dla niego „próbują poróżnić wyborców prawicy”. Lider Nowej Nadziei doprecyzował, że chodzi oczywiście o wyborców Konfederacji i PiS a spory między wyborcami tych partii nie są do niczego potrzebne. Jaki miałby być cel tej zmiany narracji? Mentzen, podobnie jak całe rzesze rzekomo prawicowego komentariatu mówi o tragicznym scenariuszu „domknięcia systemu”, gdyby wybory prezydenckie wygrał Rafał Trzaskowski, bowiem podówczas pełnia władzy leżałaby w rękach Donalda Tuska i jego ekipy.
Zacząć jednak należy od tego, że zdziwienie słowami Sławomira Mentzena jest mocno spóźnione. Uważnie obserwujący Konfederację od początku jej powstania zauważali pewne pęknięcia w narracji oraz języku, jakiego zaczęli używać politycy tej partii od momentu wyborów parlamentarnych w 2023 roku. Bynajmniej nie należy w tym miejscu zrzucać winy na sytuację wokół wyrzucenia Korwin-Mikkego, co było słusznym ruchem, lecz było jedynie skutkiem zmiany linii Konfederacji.
Trudno zamykać oczy na korelację między pojawieniem się w partii Przemysława Wiplera a ową zmianą linii, szczególnie uwzględniając „dokonania” tego politycznego szkodnika w dawniejszych czasach. Sztuczki prawne godne naginania przepisów przez PiS doprowadziły do kolejnego pęknięcia, wyrzucenia Grzegorza Brauna i tym samym jak się okazuje otwarcia na oścież drzwi do sojuszu Konfederacji z PiS.
Już wtedy maski opadły całkowicie, bowiem gdy 17 stycznia 2025 roku Braun został usunięty z szeregów partii2 to niecały tydzień później jeden z polityków Konfederacji i jednocześnie wiceprezes Nowej Nadziei – Bartłomiej Pejo jasno stwierdził, że nie wykluczają koalicji z partią Jarosława Kaczyńskiego3. Nie trzeba przypominać, że tym samym p. Pejo dał paliwo do narracji zwolennikom Grzegorza Brauna, którzy od dłuższego czasu wskazywali, że Konfederacja prze ku mainstreamowi i sojuszom z siedzącymi wygodnie od 20 lat przy stoliku a przecież stolik miał być wywracany. Wypowiedź posła Pejo była więc oznajmieniem przygotowywanego od dłuższego czasu scenariusza i robieniem odpowiedniego gruntu pod coś, co jak najbardziej było do przewidzenia. Jakby tego było mało, sam marszałek Bosak, co znamienne również w telewizji Republika, 24 lutego 2025 roku ponowił sygnał do swoich wyborców, że grunt do sojuszu z PiS jest przygotowywany, bowiem gdy zadano mu pytanie „z kim Konfederacja byłaby w stanie zawiązać koalicję” odpowiedział, że „z każdym, kto chciałby realizować program korzystny dla Polski”. Dopytany czy z Platformą również, odżegnywał się od tego scenariusza argumentując, że nie jest to partia, która taki program realizuje. Zapytany jednak o taką koalicję z PiS odpowiedział mocno pokrętnie: „czy to jest partia, która chce realizować program korzystny dla Polski?”, redaktor odpowiedziała „to już musi Pan ocenić”, co marszałek skwitował: „mam nadzieję”4.
Cóż takiego się wydarzyło w opinii Krzysztofa Bosaka oraz polityków Konfederacji, że pozwolili sobie na tak skrajne przesunięcie semantyczne? Dlaczego PiS nagle jednak stał się prawicą i Mentzen wprost zalicza skrajnie socjalistyczną i rewolucyjną frakcję Kaczyńskiego do tego samego obozu ideowego, co Konfederację? Odnośnie do czego marszałek żywi nadzieję? Nie jestem naiwny, by po latach słuchania popisowych i krytycznych w stronę PiS wypowiedzi Bosaka po właśnie takich pytaniach jak zadane w telewizji Republika, nagle wcisnął on hamulec i uznał, że „ma nadzieję, że to jemu pozostaje ocena czy PiS chce realizować program korzystny dla Polski”. Przecież znamy doskonale narrację Konfederacji i sposób jej przedstawiania – gdy tylko była okazja, wszyscy politycy tej partii deklarowali, że nie są zainteresowani żadnym sojuszem z żadną partią mainstreamową, bo ich celem jest wywrócenie stolika i zmiana jakości polskiej polityki. Czyżby PiS nagle nie był odpowiedzialny za szereg błędów wytykanych przez Konfederację przez lata i na którym to wytykaniu Konfederacja de facto się wybiła? Partia Kaczyńskiego nie jest odpowiedzialna za rujnujący polskich rolników, przedsiębiorców i zwykłych obywateli płacących coraz wyższe rachunki Zielony Ład? To jednak nie rękami Morawieckiego doprowadzono do tej skrajnie niekorzystnej dla Polski sytuacji, co forsował Bosak w dyskusji z byłym premierem w debacie Klubu Jagiellońskiego moderowanej przez Jana Rokitę jeszcze we wrześniu ubiegłego roku? PiS nie ponosi winy za fatalne zarządzanie w trakcie COVID, za tysiące bankructw, zamkniętych firm i przede wszystkim za ponad 200 tysięcy nadmiarowych zgonów? Już nie muszą za to odpowiadać?
Jak widać sen o nowej jakości w polityce skończył się stosunkowo szybko. Aby jednak wyborcy nie byli nadmiernie zszokowani, buduje się wspomnianą na początku narrację o „domknięciu systemu”. I choć faktycznie wygrana Trzaskowskiego nie będzie korzystna dla Polski i jest to scenariusz bardzo niekorzystny, to wmawianie ludziom, że konieczne są pokojowe relacje z PiS, będące w zasadzie zakończeniem wytykania oczywistych błędów poprzednio rządzącej partii jest kompletną bzdurą i robieniem z własnego elektoratu idiotów. Jakie bowiem są scenariusze? Pierwszy i jednocześnie nierealny to taki, że Trzaskowski uzyskał ponad 50% wszystkich głosów w wyborach. Czy jakieś zawieszenie broni czy cichy sojusz obu tych partii cokolwiek zmienia? Jeśli tak, to akurat będzie to wynik właśnie tej taktyki, bowiem jeśli dwie partie wystawiają swoich kandydatów celując w ten sam elektorat – prawicowy, to poparcie zostanie rozbite a część elektoratu może nawet nie pójść na wybory. Po co wyborca Konfederacji ma głosować na Mentzena, skoro on sam ustawia się w tym samym bloku, co PiS a przez lata wyborca Konfederacji był profilowany na anty-PiS i anty-PO w myśl hasła „PiS, PO jedno zło”?
Drugi scenariusz to taki, w którym będzie miała miejsce druga tura a do tej niewątpliwie wejdzie Trzaskowski i tenże scenariusz ma dwa warianty – z Mentzenem albo z Nawrockim w drugiej turze. Jeśli Mentzen wejdzie do drugiej tury, to nie dlatego, że zacznie klepać się po plecach z PiS i puszczać oko do ich wyborców. Tak jak żelazny elektorat Konfederacji był budowany na narracji „PiS, PO jedno zło”, tak żelazny elektorat PiS jest zbudowany na narracji „albo my albo nikt” oraz „Konfederacja to ruskie onuce”. Mentzen ma szansę na drugą turę tylko i wyłącznie jeśli utrzymałby dotychczasową narrację, bowiem jednym z jej istotnych komponentów jest granie na wiarygodności opartej o argument „nigdy nie siadaliśmy do stolika z PiS czy PO”. Obecną postawą lider Nowej Nadziei strzela sobie w stopę, bowiem wchodząc w jakikolwiek sojusz z partią duopolu wytrąca sobie z ręki najlepszy oręż wśród grupy docelowej zmęczonej PiS i PO a więc gotowej, by oddać na niego głos. Z tego też powodu uważam, że Konfederacja popełniła strategiczny błąd i mimo ogromnej pracy w kampanii, Mentzen bardzo mocno zmniejsza sobie szanse na wejście do drugiej tury, o ile ich już nie przekreślił.
A przecież założenia lidera Nowej Nadziei o scenariuszu wygrania z Trzaskowskim w drugiej turze były jak najbardziej słuszne – Mentzen nie musiał robić absolutnie nic, by zgarnąć wtedy głosy wyborców PiS, którzy bardziej niż ruskich onuc nie trawią nikogo od Tuska. Jeśli zaś do drugiej tury wejdzie Karol Nawrocki, co jest scenariuszem bardzo prawdopodobnym, to dopiero wtedy Konfederacja musiałaby wybrać jakiś wariant działania – poprzeć Trzaskowskiego, Nawrockiego czy nikogo? To jednak nie zaburzyłoby ani kampanii Mentzena i jego obrazu jako kandydata innego niż z duopolu ani nie zmuszało do żadnych cichych sojuszy z kimkolwiek. Zarówno Mentzen jak i cała Konfederacja przesuwając się w stronę PiS doprowadzili do sytuacji, w której wygranym będzie tutaj właśnie tylko PiS. Dlaczego? Bo Nawrocki w drugiej turze raczej z Trzaskowskim przegra a Konfederacja zostanie z tym sojuszem i poparciem dla PiS niczym Himilsbach z angielskim. Nie wygra niczego na scenie politycznej – dołączy do obozu przegranych przekreślając swoją główną siłę partii opartej na anty-duopolu dając jednocześnie wyraźny sygnał PiS, że to ta partia rozdaje karty i jeśli Konfederacja coś sobie roi odnośnie do stolika, to może co najwyżej usiąść na taborecie niższym niż ten prezesa Kaczyńskiego. Toteż jakiekolwiek bajania o „domknięciu systemu” można sobie darować – system właśnie się domknął, bowiem jedyna partia, która miała cień szansy na dokonanie pęknięcia w nim, dokłada wszelkich starań, by wtopić się w jeden z rewolucyjnych i skonfliktowanych obozów, tym samym utrwalając obraz, w jakim tkwimy od ponad 20 lat.
Kończąca się właśnie kampania prezydencka, wbrew narzekaniom i pseudo-analizom części utuczonych na państwowym garnuszku komentatorów wskazujących na swoją rzekomą moralną wyższość w ocenie tejże, była kampanią nie tylko bardzo ciekawą, ale także szalenie istotną z perspektywy zmian, jakie zaczęły się w warstwie społeczno-politycznej. System demoliberalny będący w swej istocie oparty na rewolucyjnej mechanice konfliktu „postępowych” elit przeciwko tym, którzy sprzeciwiają się kierunkowi, celom i kształtowi zmian owego „postępu” uległ pęknięciu. Dzięki temu pojawił się w nim na tyle wyraźny wyłom, że zaistniała realna szansa, by długofalowo zacząć mozolną drogę na rzecz odwrócenia szkodliwych trendów i przywrócenia rzeczywistości nieco przyzwoitości oraz rozumu. Aby jednak to się stało, trzeba całkowicie odrzucić principia przyświecające polskiej polityce w III RP w postaci walki plemion i realizacji ich interesów a więc targnąć się na postawienie za cel główny dobro Polski. Jest na to szansa i wynika ona z istotnej zmiany w rzeczywistości, której jak się zdaje, większość komentatorów politycznych po prawej stronie albo nie dostrzega, albo niesłusznie bagatelizuje.
Aby właściwie zrozumieć na czym polega wyłom w rewolucji, trzeba zwrócić uwagę na element, który kształtował naszą rzeczywistość polityczną jeszcze od końca II wojny światowej, czyli monopol informacyjny. Dotychczas mieliśmy sytuację taką, że media tkwiły w rękach bardzo wąskiej grupy osób narzucających interpretację rzeczywistości i kształtujących sposób myślenia Polaków. Było to oczywiste w czasach PRL, bowiem Polacy mieli świadomość istnienia cenzury i próbowali zbierać informacje ze źródeł alternatywnych. Przeciwnik w warstwie informacyjnej był jasno zdefiniowany, toteż zaczadzenie umysłów było trudniejsze dla władzy. Jednakże upadek PRL i pojawienie się w III RP „wolnych” mediów całkowicie uśpiło czujność Polaków. Przeświadczeni o tym, że po upadku komuny nastąpiły wolne media, rodacy stracili swoją czujność, co skrzętnie wykorzystali plugawcy różnego sortu. Największa zakała medialna w postaci Gazety Wyborczej rozpoczęła swój paskudny i niszczycielski rajd przez umysły i świadomość ludzi.
Zaszczepianie pogardy dla własnej tożsamości i tradycji, co rozpoczęło proces dramatycznej w skutkach laicyzacji społeczeństwa. Wmawianie wyssanego z mlekiem matki antysemityzmu, przez co środowisko Michnika samo stworzyło sobie pałkę do pacyfikacji niewygodnych wrogów ideowych i zamykania im ust. Małpie naśladowanie wszystkich „nowoczesnych” wzorców zachodu, począwszy od rewolucji seksualnej będącej w istocie zrównaniem człowieka ze zwierzęciem, które bezmyślnie ulega chuci, co zmieniło wzorce w zakresie seksualności a połączone z wieloletnim zohydzaniem klasycznego małżeństwa i rodzicielstwa oraz powtarzania za Klubem Rzymskim kompletnych bzdur o przeludnieniu doprowadziło do zapaści demograficznej i wymierania Polaków.
W tych wszystkich oraz w wielu innych elementach rzeczywistości, główną rolę odegrał właśnie monopol informacyjny. Dokładając do tego inne media koncesjonowane, które obrały dokładnie tę samą agendę, lecz dla niepoznaki przyjęły inne szyldy i różniły się kosmetycznie, trzeba stwierdzić rzecz oczywistą – przez ten mechanizm Polacy zostali wciągnięci w proces samozniszczenia. Wybory prezydenckie 2025 roku są o tyle istotne i inne niż poprzednie, bowiem to właśnie w trakcie tejże kampanii udało się zniszczyć monopol informacyjny. Media klasyczne w postaci koncesjonowanej prasy i telewizji straciły rząd dusz w wyniku zmiany technologicznej, której elity demoliberalne z jednej strony nie zrozumiały i nie doceniły a z drugiej padły ofiarą niczego innego, jak naturalnej konsekwencji metodyki rewolucyjnej w postaci planowania rzeczywistości przy biurku, w oderwaniu od człowieka i prawidłowego, klasycznego rozumienia jego natury.
Demoliberalnym rewolucjonistom informacja wymknęła się spod kontroli, ponieważ nie uwzględnili, że rewolucyjny plan, który powzięli, ma zawsze tę samą wadę, na jaką wskazywała już znienawidzona przez nich scholastyka – człowiek nie jest w stanie przewidzieć wszystkich skutków swoich decyzji. A jest to szczególnie widoczne, gdy takich prób przewidywania próbuje dokonać człowiek pyszny i przeświadczony o swojej wyższości intelektualnej oraz moralnej, czyli modelowy przedstawiciel dzisiejszej elity. Za nic nie przyzna, że jego rozumienie rzeczywistości nie jest prawdziwe i nie rezonuje z tym, czego oczekują ci, którym elity próbują owo rozumienie rzeczywistości narzucić.
I bardzo dobrze dla kontrrewolucji, ponieważ dzięki temu elity od pewnego czasu popełniają błąd za błędem. Tkwią bowiem cały czas w przeświadczeniu, że nadal ich słowa mają taką moc rażenia jak 10-15 lat temu. Myślą, że rzucenie na kogoś anatemy pojęciowej w postaci wyssanego z palca zarzutu o antysemityzmie, faszyzmie, zacofaniu czy nawet agenturze będzie odnosiło pożądany skutek. Czasy jednak się zmieniły a Internet ze swoimi kanałami wymiany informacji, możliwością interakcji i jednak specyficznym poczuciem humoru doprowadza do tego, co przecież tak często obalało elity chcące decydować o sposobie myślenia maluczkich – do kompletnego ich wyśmiania a więc przewartościowania przekazu.
Gdy jakaś redaktor Wielowieyska, Lis czy inna mutacja zakompleksionego i powtarzającego liberalne formułki ojkofoba z „intelektualnego” chowu wsobnego rasy idiotów rzucają zarzut „ANTYSEMITA!”, społeczność Internetu zaczyna się śmiać, bo już od dawna wie, że antysemitą nie jest ten, kto nie lubi żydów tylko ten, kogo nie lubią żydzi. Nasze nierozgarnięte elitki nadal żyją mentalnie w 2005 roku, gdy powtarzający powyższą definicję antysemityzmu w swoich książkach Waldemar Łysiak był po prostu przemilczany i nie miał możliwości dotarcia do tak szerokiego grona odbiorców, jaką miałby obecnie w dobie mediów społecznościowych. Nikt już nie przejmuje się zarzutem o „onucach”, bowiem ten bezmyślny frazes był rzucany tak często i w stronę tak wielu osób, że teraz prawie każdy jest onucą. I prawie każdy ma to tam, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę.
Elity są więc obecnie w szoku. Skowyt komentatorów establishmentu doskonale udowadnia, że władza zaczyna im się wymykać z rąk. Wiedzą doskonale, że bez koryta, które sobie stworzyli siecią powiązań, układów, pięknego różnienia się, zostaną zmieceni i stracą to z powodu czego przez lata prostytuowali się intelektualnie – status społeczny i materialny oraz poczucie prestiżu. Mainstream dostał właśnie celny cios na brodę, chwieje się przy linach zamroczony i kompletnie nie rozumie, że nie tylko właśnie przegrywa walkę w ringu. Mainstream przy odrobinie wysiłku kontrrewolucyjnego może dostać poprawkę z drugiej strony i to taką, że z ringu po prostu wyleci z hukiem.
Gdy lata temu organizowano ustawę ACTA, próbowano wrzucić do Internetu mechanizmy cenzury, które będąc w rękach elit miały ułatwić im gładkie przejście od mediów klasycznych do nowoczesnych. Ustawa ta spotkała się z gigantycznym sprzeciwem zwykłych ludzi i już sam ten fakt powinien być wyraźnym sygnałem dla elit, że Internetu nie da się spacyfikować tak, jak udało się zagarnąć prasę czy telewizję. Na nasze szczęście elity uznały, że skoro ludzie tak bronią wolności w Internecie, to po prostu trzeba zacząć na nim jak najwięcej zarabiać i dostosowywać go pod siebie innymi, legalnymi choć nieprzyzwoitymi mechanizmami jak np. algorytmy. Pech jednak chce, że zostawiając w Internecie uchyloną furtkę w postaci odpowiedniego zakresu wolności słowa oraz mechanizmu kapitalizacji zainteresowania, okazało się, że treści alternatywne wobec przekazu mainstreamu są po prostu zbyt opłacalne, by je wyrzucić.
W taki oto sposób pojawiły się dziesiątki kanałów na różnych platformach, które aby w ogóle mieć szansę na zarobek, siłą rzeczy musiały ukazywać narracyjnie coś innego niż media będące w rękach elit. Problemem elit jest jednak to, że tkwiąc w swoich cieplarnianych warunkach monopolu informacyjnego, stały się kompletnie nieudolne w warstwie konfrontacji faktów czy wartościowania narracji. Społeczność internetowa jest przesiąknięta ludźmi zaprawionymi w ideowych bojach, którzy dodając do tego odpowiednie zasięgi i ubierając w odpowiednią formę humorystyczną, mówiąc językiem mediów społecznościowych – wycierają podłogę miernotami z establishmentu. To już nie jest kolejna odsłona filmików w stylu: „Korwin zaorał lewaka”.
Takie rzeczy widzieliśmy w przypadku Krzysztofa Stanowskiego konfrontującego się z Jasiem Kapelą kilka lat temu. Teraz jednak Krzysztof Stanowski wykorzystał swoje gigantyczne zasięgi do tego, by personę tak paskudną jak Dorota Wysocka-Schnepf wypunktować merytorycznie na oczach milionów oglądających, którzy dowiedzieli się o przeszłości ojca jej męża biorącego udział w Obławie Augustowskiej. Dziennikarz, nazwijmy to nowego typu, mógł dotrzeć do rzeszy ludzi z informacją o tym, że kształt elity to efekt układów i bycia odpowiednio umoczonym w antypolski proceder. I zrobił to w takim stylu, że jedyne osoby roniące słone łezki z powodu losu p. Wysockiej-Schnepf, to właśnie trafione w brodę, chwiejące się na linach mierne elitki i ci, którym przeprali umysły w czasach, gdy Internet nie był tak popularny. Problemem establishmentu jest to, że przez naturę, pula ich zwolenników z roku na rok się kurczy.
Aby tym bardziej unaocznić skalę zmiany w warstwie informacyjnej proszę się cofnąć o 15 lat wstecz i spróbować sobie wyobrazić sytuację, że do jakiegoś studia telewizyjnego w czasie dużej oglądalności trafia przed kamery Grzegorz Braun ze swoim przekazem. Chyba nie trzeba mówić, jak nierealny jest ten scenariusz? A jednak na początku kampanii prezydenckiej ten szklany sufit przebił Super Express dając możliwość przedstawienia swojego światopoglądu kandydatowi Konfederacji Korony Polskiej. Półtorej dekady temu aparat medialny i polityczny zrobiłyby absolutnie wszystko, by zarówno Braun jak i Super Express zostały zniszczone. Tak się jednak nie stało – materiał z wywiadu obejrzało ponad 250 tysięcy osób a lawina ruszyła. Wszystkie media internetowe wykorzystały mechanizm kapitalizacji zainteresowania i zaczęły zapraszać wszystkich kandydatów. Oberwało się jedynie panu Maciakowi, co było z mojej perspektywy o tyle dziwne, że jest to człowiek, który bardzo słabo radzi sobie w dyskusji, więc ukazanie jego poglądów w niekorzystnym świetle nie byłoby specjalnie trudne, ale może właśnie dlatego, że jest tak słabym dyskutantem, nikt nie uznał, że rozmowa z nim będzie po prostu opłacalna. Stąd zapewne nieeleganckie show red. Stanowskiego. Warto jednak podkreślić, że p. Maciak dostał możliwość konkurowania w Internecie o przyciągnięcie ludzi do swojej optyki – te kanały, które obrały inną drogę niż Kanał Zero skorzystały na sytuacji i p. Maciak mógł dotrzeć do ponad 130 tysięcy osób dzięki jednemu z Youtube’owych publicystów. Można więc powiedzieć, że jest wyraźna różnica między białymi plamami w mediach starego typu a w mediach internetowych.
Skąd więc tytuł odnośnie do powyższych spostrzeżeń? Sprawa wydaje się dość oczywista – gdy w mainstreamie pojawił się wyłom i prawa strona włożyła nogę w uchylone drzwi, fundamentalne jest nie tylko utrzymanie tego stanu, ale wykopanie drzwi razem z framugą i wpuszczenie do tej przestrzeni kolejnych osób zwiększających pulę informacyjną kontrrewolucji. Aby to miało miejsce, należy nie pozwolić na zamurowanie wyłomu przez elity, a dokładnie to chcą zrobić ustawą o mowie nienawiści, którą Rafał Trzaskowski z całą pewnością podpisze.
Jako dawno zadeklarowany przeciwnik demokracji, PO i PiS oraz wszelkiej maści szantaży moralnych, które zawsze kończyły się ziemkiewiczowskim „mimowszystkoPiSizmem” mam świadomość tego, że PiS nie jest żadnym gwarantem wolności słowa – vide sytuacja zbanowania portalu nczas.pl czy myslpolska.pl przez to środowisko. Jak wspominałem w jednym swoich tekstów, system jest już na swój sposób domknięty[1].
Tyle tylko, że pisząc o tym w marcu, nie mieliśmy żadnej wiedzy na temat Karola Nawrockiego, który traktowany był jako kolejny sługus Jarosława Kaczyńskiego. Kolejne tygodnie kampanii prezydenckiej pokazały jednak, że sytuacja jest nieco bardziej złożona i choć nie jest na tyle dobrze, byśmy mieli przekonanie graniczące z pewnością, że Nawrocki jest jakkolwiek samodzielny, to istnieją pewne przesłanki, by mieć cień nadziei, że nie będzie to Duda-bis. Redaktor Rafał Otoka-Frąckiewicz postawił bowiem tezę, że Nawrocki zerwał się PiS-owi ze sznurka a dowodem na to są dwa fakty.
Po pierwsze taki, że Nawrocki ewidentnie nie słuchał swoich sztabów. Po drugie zaś, kluczowa jest właśnie liczba mnoga, jeśli chodzi o sztaby – przeważnie było tak, że kandydat na prezydenta ma jeden sztab. W przypadku Karola Nawrockiego jest ich kilka i gdy uważnie prześledzi się skład osobowy tychże, widać wyraźnie, że odpowiada on koteriom panującym w PiS. Od porażki wyborczej w 2023 roku wewnątrz środowiska PiS również nastąpiło pewne pęknięcie. Utrata władzy, świadomość starzenia się lidera będącego warunkiem koniecznym dalszego istnienia tej partii, a więc zbliżającego się końca PiS spowodowały, że określone grupy wewnątrz PiS zaczęły grać na swoją przyszłość, a podstawową strategią by odnieść sukces jest posiadanie jakiejś przewagi. Frakcje wewnętrzne starały się więc taką przewagę zdobyć i mieć wpływ zarówno na wybór kandydata na prezydenta oraz jego prowadzenie w kampanii.
Jak jednak widać, ta sztuczka niespecjalnie wyszła zarówno Kaczyńskiemu jak i innym członkom PiS, bowiem wybierając kogoś akceptowalnego dla wszystkich w PiS, finalnie wybrano kogoś, kto jednak zaczął dawać sygnały gry „na siebie”, co widać było po sprzecznych wyjaśnieniach dotyczących kawalerki. Wyborcy mają więc pewien sygnał, że w przypadku Karola Nawrockiego istnieje pewna możliwość spełnienia scenariusza innego, niż kontynuacja linii PiS w absolutnie wszystkim. Nie łudząc się, że nie istnieje taka osoba lub raczej środowisko, które ma duże przełożenie na Nawrockiego, dostrzec należy właśnie ów cień szansy, że nie będzie to głównie Kaczyński.
Co za tym idzie, kalkulacja jest stosunkowo prosta – w przypadku Rafała „Bonżura” Trzaskowskiego mamy pewność, że zostaną spełnione wszystkie wariactwa związane z cenzurą, nachodźcami z nożami w zębach (nieważne czy legalnymi czy nielegalnymi – zaręczam, że zabitemu Polakowi czy zgwałconej Polce nie będzie to robiło żadnej różnicy), zielonymi farmazonami, które zrujnują nasze budżety domowe uniemożliwiając ogrzanie domów zimą etc.
W przypadku Karola Nawrockiego istnieje cień szansy, że w jakimś stopniu odetnie się od PiS a ponadto w początkowej fazie prezydentury, na złość PO i koalicji rządzącej będzie wetował ich ustawy. W ten sposób prawa strona zyskuje czas, który jest bezcenny jeśli chodzi o utrwalanie przełamania monopolu informacyjnego, a co za tym idzie, możliwości kontrrewolucyjnej pracy u podstaw. Jeśli marzy nam się realna zmiana w dłuższej perspektywie, to obawiam się, że niestety z zaciśniętymi zębami, należytym obrzydzeniem i pamiętając o wszystkich bezeceństwach łże-prawicy z PiS, trzeba zadać w tej walce decydujący cios i wyrzucić przedstawiciela liberalnej elity poza ring. Jeśli Nawrocki okaże się kolejnym pisowskim oszustem, niczego po prawdzie nie tracimy, bo zrealizuje się dokładnie to, co w przypadku prezydentury Trzaskowskiego. Jeśli jednak uda się choć obronić przed ustawą o mowie nienawiści, to należy pamiętać, że zbiór zła N to zawsze więcej niż zbiór zła N-1.
W tej kampanii wyborczej padło wiele słów, ale nie odsłoniła ona najważniejszego: potężnego kryzysu energetycznego, który zbliża się: do Pani, do mnie, do zakładów pracy, do szkół, do szpitali itd. Kryzysu, wobec którego obecny rząd wydaje się być zupełnie ślepy lub bezradny!
Zamiast w trybie pilnym remontować istniejące i budować nowe elektrownie węglowe, resort przemysłu przyjmuje kuriozalny projekt ustawy…
Nowa wersja projektu ustawy o funkcjonowaniu górnictwa przewiduje likwidację sześciu kopalń w ciągu najbliższych 10 lat. Koszt wygaszania wydobycia oszacowano na 9,125 mld zł, z czego 8,3 mld zł pokryje budżet państwa.
Dodajmy do tego rozbiórkę – choć nie pracowała ani jednego dnia! – najnowocześniejszej w Polsce elektrowni Ostrołęka C, co pochłonęło łącznie 1,3 mld zł.
Jak Pani widzi, ogromne miliardy idą na niszczenie kopalń (bo trudno nazwać „zamknięciem” to, co uczyniono z kopalniami Krupiński i Makoszowy) i rozbiórkę kolejnych elektrowni, podczas gdy mija ostatni okres zgody Komisji Europejskiej na funkcjonowanie 40 bloków elektrowni węglowych, bez których polski system elektroenergetyczny padnie!
Pod powyższym linkiem odnajdzie Pani naszą petycję do Donalda Tuska i posłów koalicji, jak również dodatkowe informacje o fatalnych decyzjach w sprawie polskich kopalń i elektrowni. Bardzo Panią proszę o włączenie się w naszą akcję – tak jak to zrobiło już wiele tysięcy Polaków – i wysłanie tego apelu do premiera.
Być może zapyta Pani: czy w kraju takim jak Polska naprawdę może dojść do wielkiej awarii systemu dostarczania prądu?
Cóż, przed miesiącem w Hiszpanii doszło właśnie do takiego blackoutu. I prędko się z tego nie podnieśli! Oto zdjęcie satelitarne części Europy z tamtej nocy:
Ktoś napisał, że Hiszpania wyglądała tutaj jak komunistyczna Korea Północna.
To straszne: przez kilkanaście godzin miliony osób były pozbawione dostępu do prądu, transport publiczny został sparaliżowany, a dostęp do usług telekomunikacyjnych – zakłócony.
Jak do tego doszło? Mówiąc w dużym uproszczeniu – choć dużo więcej na ten temat napisali już nasi eksperci – brak inercji i tym samym możliwości szybkiego zareagowania na skoki zapotrzebowania energii spowodował posypanie się całego systemu elektroenergetycznego Hiszpanii niczym domku z kart.
Zbyt duży jest tam udział OZE w miksie energetycznym, na co nakładają się coraz częstsze awarie i remonty. Tak tworzy się rozchwianie systemu, którego w pewnym momencie nie można już uratować. I być może już Pani dostrzega, co w tym jest najgorsze…
NAJGORSZE JEST TO, ŻE POLSKA IDZIE TĄ SAMĄ DROGĄ!!!
Nie mając prądu z elektrowni atomowych jako państwo podcinamy jedyną gałąź, na której siedzimy – stabilne źródła energii, pozwalające na utrzymanie przez system tej niezbędnej inercji, tj. węgiel i gaz.
Proszę Panią o rzut oka na tę grafikę – to bilans polskiego miksu energetycznego w roku 2023:
No właśnie, niecałe 7% z fotowoltaiki i 14% z wiatru? Tak mało energii, pomimo tego, że w samych panelach słonecznych dostępnych wówczas w całej Polsce mieliśmy średnio 15 GW zainstalowanej mocy?! Proszę mi wierzyć, to potężna moc, która jednak, kiedy daje najwięcej do systemu, jest najmniej potrzebna (a więc trzeba ją odłączać, by zachować równowagę popytu i podaży energii), a kiedy jest na nią zapotrzebowanie (szczególnie pod wieczór) – wówczas daje bardzo mało.
Tak wygląda obecnie ta droga donikąd, którą wciska nam się pod hasłami walki ze zmianami klimatu…
Dlatego warto naciskać na polityków i pytać: gdzie inwestycje w remonty kopalń? Gdzie koncesje i otwarcia nowych złóż, których nie brakuje? Dlaczego wstrzymano modernizację najstarszych elektrowni węglowych oraz budowę nowych, czekając aż organy UE zakażą nam użytkowania istniejących?
A przecież demontaż polskich elektrowni węglowych już się zaczął. W Elektrowni Pątnów w grudniu 2024 roku wyłączono ostatni z sześciu najstarszych bloków opalanych węglem brunatnym. Teraz pracuje tam już tylko jeden blok węglowy – Pątnów II. Ta instalacja została oddana do użytku 16 lat temu…
Tak wyglądają decyzje polityczne, podejmowane przy zupełnie bierności obywateli, za to pod presją ideologów klimatyzmu, którzy żyją w urojeniach transformacji od paliw kopalnych do prądu płynącego z OZE.
To najwyższy czas i zarazem jeden z ostatnich sygnałów ostrzegawczych – już w 2028 roku wygasa bowiem niemożliwa do odnowienia zgoda unijnych decydentów na korzystanie ze wspomnianych 40 bloków elektrowni węglowych o mocy 200 MW każdy. Pokażmy zatem rządowi, że nie zgadzamy się na dryfowanie ku katastrofie w imię realizacji założeń utopijnego Zielonego Ładu:
Bardzo Panią proszę o ten jeden podpis i tym samym włączenie się w nasz ogólnopolski protest. Walczymy przecież o swój własny interes – by nie zabrakło prądu nam i naszym bliskim.
Jako polscy patrioci mamy prawo domagać się tego od rządu, którego premier zajmuje się plotkami i pomówieniami, zamiast pracować nad ratowaniem systemu energetycznego Polski. Proszę Panią – zróbmy to wspólnie, aby mocny oddolny głos społeczeństwa trafił do Donalda Tuska i jego posłów.
Sławomir Skiba Fundacja Wolność i Własność
PS. Mobilizujemy do masowego sprzeciwu tysiące Polaków, którzy nie chcą biernie czekać na nadchodzącą katastrofę. Dlatego zwracam się również do Pani, prosząc o pilny podpis pod petycją do Donalda Tuska i parlamentarnej większości, by odstąpili od planu likwidacji górnictwa i ocalili elektrownie węglowe, bez których po prostu zabraknie nam prądu.
W Zielonej Górze 30 odbyły się uroczystości związane 65. rocznicą Wydarzeń Zielonogórskich. Przed 65 laty 5 tysięcy mieszkańców sprzeciwiło się władzom komunistycznym stając w obronie Domu Katolickiego i swojego proboszcza ks. Kazimierza Michalskiego. Uroczystości rozpoczęły się od Mszy św. odprawionej przez bp. seniora Pawła Sochy w zielonogórskiej konkatedrze.
30 dzień maja 1960 roku to nie tylko ważna data dla historii Zielonej Góry, ale też regionu i Polski. – Wtedy w naszym mieście, w Zielonej Górze, państwo komunistyczne postanowiło pozbawić Polaków godności i wyrażania swoich największych wartości, ale zielonogórzanie nie bojąc się władzy komunistycznej pokazali wierność Kościołowi i wierność prawdziwej miłości do Ojczyzny, nieugiętej wiary i nadziei na wolność – mówił na początku Mszy św. ks. Rafał Tur, administrator parafii pw. św. Jadwigi Śląskiej. – Dzisiaj składamy hołd oraz chcemy wyrazić wielki szacunek ks. Kazimierzowi Michalskiemu i zielonogórzanom, którzy wtedy odważyli się wyjść na ulice miasta i walczyć o największe wartości, tak ważne dla Polaków, a zapłacili za to ogromną cenę – dodał.
Mszy św. przewodniczył bp senior Paweł Socha. Podkreślił, że obrona Domu Katolickiego miała wpływ na zachowanie polskiej tożsamości na ziemiach zachodnich. – Mieszkańcy miasta bardzo dużo wycierpieli nie tylko podczas walki 30 maja, ale ponosząc konsekwencje aresztowania i więzienia, nieraz długoletniego – zauważył biskup. – Nie tylko zielonogórzanie byli prześladowani, ale także karano diecezję. Wtedy zlikwidowano seminarium w Gorzowie, a kleryków zabrano do wojska – dodał.
======================================
Wydarzenia zielonogórskie to antykomunistyczny zryw w obronie Domu Katolickiego w 1960 roku, do którego doszło 30 maja 1960 roku. W obronie domu stanęli mieszkańcy, a w mieście wybuchły walki uliczne. Na ulice Zielonej Góry wyszło pięć tysięcy mieszkańców. – Wydarzenia Zielonogórskiego, to pomiędzy 56, a 70, jedno z największych wydarzeń i jeden z największych protestów społecznych. Można go porównać i zestawić z wydarzeniami w Kraśniku, w Nowej Hucie też w obronie wiary – zauważa dr hab. Rafał Reczek, dyrektor IPN oddział w Poznaniu.
W zielonogórski Domu Katolicki działały m.in. stołówki dla biednych, przedszkole, magazyn Caritas, świetlice dla młodzieży, a nawet ćwiczyła orkiestra symfoniczna i odbywały się spektakle teatralne. Tutaj także swoją siedzibę miały liczne organizacje katolickie.
Gdy milicja stłumiła uliczne wystąpienia, rozpoczęły się aresztowania, represje, procesy i wieloletnie wyroki więzienia.
——————————–
Po Mszy św. złożono kwiaty na grobie ks. Kazimierza Michalskiego przy konkatedrze, a dalsze uroczystości odbyły się pod scenę letnią przed budynkiem Filharmonii Zielonogórskiej (dawny Dom Katolicki). Tam uczniowie V Liceum Ogólnokształcącego zaprezentowali program słowno-muzyczny. Nie zabrakło okolicznościowych przemówień i złożenia kwiatów przed monumentem poświęconym obrońcom Domu Katolickiego.
—————————————-
Ks. Kazimierz Michalski był więźniem obozu koncentracyjnego Dachau. 1953 r. władze komunistyczne na 3 lata zmusiły go do opuszczenia parafii. Po powrocie odegrał ważną rolę w czasie Wydarzeń Zielonogórskich w 1960 roku. Sprzeciwił się wówczas eksmisji Domu Katolickiego, którą chciały przeprowadzić komunistyczne władze.
Ksiądz Michalski po Wydarzeniach został po raz drugi wydalony z Zielonej Góry, tym razem na stałe. Zmarł w 1975 roku w Poznaniu.
W 2010 roku jego ciało sprowadzono do Zielonej Góry. Grób kapłana znajduje się przy zielonogórskiej konkatedrze.
Polowania na czarownice to jeden z tych zmyślonych „faktów” historycznych, którymi stale oczernia się Kościół. Świadomość tego, że Kościół w Polsce nie spalił żadnej czarownicy, jest bliska zeru.
Wiele mówi to o skali antyklerykalizmu badaczy tematu, bo oni sami wiedzą o tym od stu lat. A jednak wciąż piszą tak, że Kościół okazuje się winien nieswoich stosów.
Sam po raz pierwszy usłyszałem o tym fakcie w specyficzny sposób 25 lat temu w szkole. O ile pamiętam, nauczycielka o antyklerykalnych poglądach napomknęła, że w Polsce egzekucji czarownic było mniej niż w Europie, bo na szczęście procesy o czary prowadziły sądy świeckie, a nie kościelne. W świetle aktualnych danych było dokładnie odwrotnie. Egzekucji czarownic było najmniej w tych krajach katolickich, gdzie sprawy o czary pozostały w sądach kościelnych. Polska prawdopodobnie wypada gorzej od średniej, bo sprawy te na skutek antyklerykalizmu szlachty przeszły w połowie XVI w. z sądów kościelnych do sądów świeckich.
Akta kościelne od dawna badane
Teoretycznie polscy historycy wiedzą o tym od bardzo dawna. Archiwa średniowiecznych sądów kościelnych zaczęły być bowiem publikowane już w końcu XIX w. przez Bolesława Ulanowskiego, choć tylko fragmentarycznie. Ulanowski zastrzegł, że opublikował w całości akta spraw najdonioślejszych dla historii Polski. Wśród takich wymienił procesy związane z życiem państwowym i procesy o herezję. Spraw o czary indywidualnie nie wskazał.[1] Z uwagi na to polskie badania kościelnych procesów o czary do dziś bazują na niezweryfikowanym założeniu, że B.Ulanowski mimo to nie pominął w swoich publikacjach żadnych procesów o czary.
Po raz pierwszy akta te przebadał już w 1928 r. prawnik i historyk Karol Koranyi w 27-stronnicowej broszurce „Czary i gusła przed sądami kościelnemi w Polsce w XV i w pierwszej połowie XVI wieku”. Na wstępie zauważył, że niewielka liczba znanych średniowiecznych procesów o czary w Polsce może wynikać ze znikomości źródeł. Najstarsze opublikowane zapiski z kościelnych ksiąg konsystorskich pochodzą dopiero z 1404 r.[2] O procesach z okresu wcześniejszego, czyli pierwszych 450 lat Polski nie ma więc danych. Tyle, że już z XV w. opublikowano kilkanaście tysięcy zapisków sądowych i jak zauważył Koranyi, dalej nie ma w nich prawie żadnych wzmianek o procesach o czary. Stan ten dotyczy akt do końca XVI w., kiedy procesy o czary w Polsce przejęły już sądy świeckie.[3]
Koranyi przytoczył w swojej pracy kilkadziesiąt wzmianek sądowych związanych z czarami w średniowiecznej Polsce. Ustalił, że pierwszy przypadek spalenia czarownicy na stosie pochodzi dopiero ze świeckiego procesu z 1511 r.[4] Malutka objętość jego broszury mogłaby sugerować, że jest to tylko praca przyczynkarska, opisująca wyrywkowe sprawy. Tak jednak nie jest. Po prostu liczba odnalezionych kościelnych procesów o czary była tak mikroskopijna.
Kościelne procesy, których nie było
Systematycznego ich omówienia podjęła się w 2007 r. Joanna Adamczyk w pracy „Czary i magia w praktyce sądów kościelnych na ziemiach polskich w późnym średniowieczu (XV-połowa XVI wieku)”[5] Podała dokładną liczbę 60 odnalezionych w źródłach kościelnych spraw, w których przewija się temat czarów.[6] Zwracam uwagę, że podobnie jak u K.Koranyi nie jest to liczba procesów o czary, a procesów, w których w jakikolwiek sposób pojawia się temat czarów. Liczba ta zawiera 20 procesów o unieważnienie małżeństwa, w których jako przyczynę podano albo próbę otrucia albo impotencję męża (przypisywaną czarom lub miksturom),[7] zaś 9 spraw to procesy o zniesławienie epitetem czarownika.[8] 8 spraw w zasadzie w ogóle nie wiązało się z czarami, a znajdowało się w zestawieniu z tak nieistotnych przyczyn, jak opowiadanie przez świadka, że jego żona wykryła złodzieja dzięki czarom albo że świadek słyszał coś o czarach na uboczu procesu.[9]
Wykres 1. Czary w sądach kościelnych w Polsce w XV-XVI wieku wg. zestawienia Joanny Adamczyk
Czary jako rzeczywisty przedmiot procesu Joanna Adamczyk zakwalifikowała w zaledwie 23 sprawach.[10] 5 z nich to faktycznie: dwa trucicielstwa, profanacja hostii, trzymanie heretyckiej księgi i czarna msza. Z pozostałych 18 przypadków w 5 nie ma w aktach informacji, na czym czary polegały (nie ma więc pewności, że o nie chodziło). [11]
Wykres 2. Ścisły przedmiot spraw uznanych przez Joannę Adamczyk za kościelne procesy o czary w Polsce w XV-SVI w.
Odrębne zestawienie procesów kościelnych do połowy XVI w. sporządziła Małgorzata Pilaszek w tabelarycznym aneksie do książki „Procesy o czary w Polsce w wiekach XV-XVIII”. Ustaliła ich liczbę na 76.[12] W przeciwieństwie do J.Adamczyk nie omawiała ich szczegółowo. Przedmiot spraw określiła tylko hasłowo. 21 sklasyfikowała jako procesy o zniesławienie, 17 jako trucicielstwo, 9 różnych przypadków herezji, bluźnierstw, satanizmu, 3 faktycznie nie miały związku z czarami, 6 określiła jako „impotencja”. Po ich odliczeniu zostaje 20 spraw jednoznacznie zaliczonych do kategorii czarów, wróżb i alchemii (z tego jedna jest policzona podwójnie).
J.Adamczyk i M.Pilaszek znacznie różnią się w kategoryzacji przypadków. (Hasłowe przedmioty spraw u M.Pilaszek nie odpowiadają prawnym typom procesu). Ich większa liczba u M.Pilaszek nie wynika z dodatkowego materiału, a raczej z uwzględnienia przypadków, których J.Adamczyk nie uznała za zawierające element czarów. Analizując te zestawienia można stwierdzić, że znane źródłowo kościelne procesy o czary w Polsce do połowy XVI w. zamykają się liczbą kilkunastu, z tego tylko 13 pewnych.
Rzeczywistość odwrotna od wyobrażeń
Akta żadnego procesu nie zachowały się w całości. Ze znanych fragmentów literalnie żaden nie odpowiada współczesnym zjadliwie antyklerykalnym wyobrażeniom o średniowiecznych procesach o czary. W żadnym nie ma wzmianek o torturach, narzucania przez sędziów zeznań, opowieści o sabatach czarownic, sławnych dowodów z pławienia czarownic. To są elementy pojawiające się w 100 lat późniejszych procesach świeckich, przypisywane Kościołowi.
Nigdzie nie ma rzekomej atmosfery strachu, spirali wzajemnych donosów, histerii nakręcanej przez księży, ani masowych aresztowań. Zachowały się za to pojedyncze wzmianki, wskazujące na zupełne ignorowanie przez sędziów uzyskanych w toku procesu informacji o czarach nieobjętych postępowaniem.
Motyw diabła pojawia się incydentalnie tylko w tych sprawach, które faktycznie dotyczą herezji, a nie czarów. Czary odnotowane w szczątkowych aktach są głównie prostymi zabobonami i wróżbami, jakie bez liku można spotkać również we współczesnych zateizowanych społeczeństwach.
Nie ma też strasznej inkwizycji. Jedynym znanym procesem z elementem czarów, który współprowadził inkwizytor (razem ze sławnym biskupem Zbigniewem Oleśnickim) był proces husyty Henryka z Brzegu z 1429 r. Nie był to proces o czary, tylko o recydywę herezji, w którym dodatkowo pojawiło się podejrzenie stosowania magicznych lub diabelskich praktyk do szukania skarbów.[13]
Wykres 3. Czary w sądach kościelnych w Polsce w XV – XVI wieku wg zestawienia Małgorzaty Pilaszek
Nie było stosów, nie było kar
Joanna Adamczyk zestawiła kary wymierzone przez sądy kościelne.[14] Zachowały się informacje o wyrokach tylko w 15 sprawach (z tego 3 faktycznie nie były procesami o czary) w stosunku do łącznie 19 osób. Z tego 5 uniewinniono, a pozostałym wymierzono łącznie 18 kar. 11 polegało na odwołaniu błędów (czyli obiecaniu porzucenia czarów), a 3 na pokucie. Zachował się opis takiej pokuty z 1492 r. Kobieta musiała w czasie jednej mszy uroczyście odwołać swoje błędy i w czasie procesji stać przed drzwiami kościoła z zapaloną świecą, a na koniec złożyć ją na ołtarzu i przez rok pościć o chlebie i wodzie w wigilie świąt maryjnych.[15]
Podobne „kary” można wymierzyć na zwykłej spowiedzi, co byłoby tańsze biorąc pod uwagę, że na przykład proces bakałarza oskarżonego w 1491 r. o alchemię miał trwać 15 lat, żeby zakończyć się zakazaniem mu jej praktykowania.[16]
W 4 sprawach J.Adamczyk odnotowała kary w rzeczywistym sensie tego słowa, a dokładnie kary więzienia. Z tego dwie zostały darowane i zamienione na odwołanie błędów. Autorka nie wskazała pozostałych dwóch, w których kary miano wykonać. Ze znajdującej się w przypisie listy spraw oraz wcześniejszych ich opisów można stwierdzić, że chodziło o proces księdza z 1497 r., który wydał hostię do bliżej nieokreślonych praktyk magicznych w celu poszukiwania skarbów[17] oraz o wspomniany wcześniej proces z 1429 r. Henryka z Brzegu. Nie były to więc kary wymierzone za czary, tylko za świętokradztwo oraz herezję husycką.[18]
W dwóch przypadkach odnotowano groźbę spalenia czarownicy na stosie. W obu od groźby odstąpiono i wypuszczono winowajczynie za poręczeniem chłopów.[19] (Wyobraźmy więc sobie tę satyryczną śmieszność kościelnych procesów o czary: „Czarownico, za swoje grzechy pójdziecie na stos… . Prze sądu, ale ja Adaś kmieć porynczam, że baba ju gusłów odprawiać ni byndzie… . A skoro tak, to weźcie ją sobie do domu”).
Podsumowując, w znanych źródłach nie tylko nie zachował się żaden przypadek spalenia czarownicy przez średniowieczne sądy kościelne, ale nawet żaden przypadek ukarania kogokolwiek za czary. Obraz działania sądów Kościoła w Polsce to obraz zupełnego lekceważenia i obojętności wobec wiary w magię, wróżby, talizmany, która zapewne była powszechna, tak jak obecnie, a która jest przecież śmiertelnym grzechem przeciw pierwszemu przykazaniu.
Gdyby, jak badacze średniowiecznych akt kościelnych, zaliczać otrucia, zniesławienia, czy oszustwa wróżbiarskie do procesów o czary, to by się okazało, że corocznie sądy w jaśnie oświeconej współczesnej Polsce przeprowadzają więcej procesów czarownic, niż znanych jest z akt kościelnych całego średniowiecza.
Wykres 4. Kary orzeczone za czary przez sądy kościelne w Polsce w XV-XVI wieku wg zestawienia Joanny Adamczyk
Opisać fakty tak, by odwrócić wrażenie
Porównajmy te fakty z nienawistnymi antykościelnymi wyobrażeniami, którymi karmią się przez całe pokolenia miliony Polaków, o fanatycznych średniowiecznych księżach masowo mordujących na stosie bezbronne kobiety i węszących wszędzie wspólniczki diabła.
Można by odnieść wrażenie, że Joanna Adamczyk w 2007 r. dokonała sensacyjnych ustaleń, przewartościowujących dotychczasowe poglądy. Tymczasem spośród 23 spraw uznanych przez nią za kościelne procesy o czary, 20 zostało już sto lat temu opisanych w broszurce K.Koranyi. Jakim więc cudem wciąż nikt tych danych nie kojarzy?
To wielka zasługa badaczy polskich procesów o czary – przez sto lat opisywać je tak, by przylepić je do Kościoła, wiedząc, że nie miał on z nimi nic wspólnego.
Charakterystyczna jest pod tym względem książka Bohdana Baranowskiego z 1952 r. „Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku”, do dziś uznawana za najważniejszą syntezę polskich procesów o czary. Pochodzi z niej upowszechniona do dziś a wątpliwa kalkulacja 10 tys. ofiar wyroków i podana po uważaniu liczba 5-10 tys. ofiar samosądów.[20] Średniowieczne procesy kościelne wspomina ona tylko w pierwszym rozdziale (skądinąd opartym głównie na K.Koranyi). Już jednak w połowie rozdziału przechodzi do procesów świeckich, tak że osoba nieznająca istoty sprawy odnosi wrażenie, że przedmiotem pracy jest tylko nowy XVI-XVIII-wieczny typ świeckiego procesu o czary.
Już na początku książki Baranowski podaje za K.Koranyi (i to aż trzykrotnie!), że pierwsza egzekucja czarownicy miała miejsce w 1511 r.[21] Tyle, że podaje to tak, że odnosi się wrażenie, że chodzi o pierwszą świecką egzekucję, a nie pierwszą w ogóle. O czasach wcześniejszych procesów kościelnych pisze ogólnikowo, że jeszcze sprawy te były u nas nieliczne, a kary niezbyt surowe w porównaniu ze stosami na zachodzie. Odbiorca może pomyśleć, że „nieliczne” to może setki albo tysiące ofiar, skoro już w pierwszych zdaniach książki Baranowski twierdzi, że w Europie życie straciło od miliona do kilku milionów ofiar a procesy o czary rozpowszechniły się na skutek polityki papieży, rozwoju inkwizycji, walki z wrogami Kościoła i średniowiecznej obsesji diabła.
Ponieważ praca dalej zajmuje się wiekiem XVII i XVIII, czytając ją w młodości odniosłem wrażenie, że średniowieczne kościelne procesy o czary w Polsce pozostają bliżej niezbadane, a liczby nieokreślone. Osoba nieznająca tematu z zapomnianej broszurki K.Koranyi nie zauważy, że B.Baranowski nie opisywał kościelnych procesów o czary, bo nie miał o czym pisać.
Omawiając natomiast procesy świeckie regularnie łączył je z interesami klasowymi kleru i szlachty, „katolicką reakcją” tak, iż odnosi się wrażenie, że te świeckie procesy, z którymi Kościół nie miał nic wspólnego i którym się sprzeciwiał, były w zasadzie wykonywane pod jego patronatem i w jego interesie a nawet pod jego kontrolą.
W zasadzie tezy o religijnej nietolerancji i walce klasowej jako przyczynie procesów czarownic powtórzył Janusz Tazbir w eseju z 1978 r. Tupetem błysnął Władysław Korcz. W komunistycznym PRL-u wydając monografię na temat procesów na Śląsku, wyjaśnił, że z historii usuwa się wiele niewygodnych dla Kościoła faktów, takich jak procesy czarownic. W rzeczywistości z lubością się je Kościołowi przypisuje, żeby go oczernić.
Upadek PRL w zasadzie nie zmienił antyklerykalnego sposobu opisywania zjawiska. Przykładem jest monografia procesów z Kleczewa autorstwa Jerzego Stępnia. We wstępie historycznym podaje wyraźnie informację, że polskie egzekucje czarownic zaczynają się od 1511 r. a inkwizycja w Polsce przestała działać w XVI w. Zarazem zaś cały ten wstęp jest wielkim oskarżeniem wobec „jednej z najmroczniejszych kart” chrześcijańskiego świata i Kościoła walczącego przy pomocy straszliwej inkwizycji z herezją (mieszaną z czarami). Okazuje się, że za pochodzące z renesansu procesy odpowiada średniowiecze.[22]
Wydane w 2004 r. „Staropolskie polowania na czarownice” Alicji Zdziechiewicz są głównie beletrystyką powtarzającą antyklerykalne schematy o odwiecznej kościelnej obsesji na punkcie diabła, kobiet, ludowych zielarek i reliktów pogaństwa.
Liczby przyćmiewane przez oceny
Nowa, najlepsza obecnie, synteza polskich procesów o czary z 2008 r. autorstwa M.Pilaszek, ma szczególny walor, że w oparciu o kwerendę źródłową podważa powtarzaną za B.Baranowskim od 1952 r. liczbę 10 tys. ofiar stosów. (Autorka odnalazła źródłowo tylko 558 egzekucji). Ponadto w niewielkim rozdziale i aneksach podaje jednoznacznie rzeczywistą mikroskopijną skalę procesów kościelnych. Jednakże i w niej liczby są przyćmiewane przez obszerne rozdziały ocen zjawiska, powielanych w dużej mierze za autorami zagranicznymi podającymi niespójne uzasadnienia, ale mające wspólny mianownik. Ostatecznie winny jest Kościół i chrześcijaństwo. Ludzie rzadko spamiętują dane z książek. Za to lepiej utrwalają sobie ogólne wrażenia.
Sama M.Pilaszek pisze, że nie ma prostej zależności między okresami nieurodzajów, wojen i zmian klimatu a apogeum świeckich procesów o czary w Polsce w latach 1675-1725. Za to stawia tezę, że najbardziej przyczyniła się do nich kontrreformacja i pogłębienie katechizacji wśród ludu a przez to zwiększenie jego czujności wobec diabła.[23] Przeczy temu odrębny rozdział, w którym analizuje źródłowo stosunek Kościoła czasu kontrreformacji do świeckich procesów. Przywołuje jednolicie negatywne stanowiska biskupów i synodów wobec tych procesów, jako prowadzonych przez świeckich dyletantów, kierujących się własnymi fantazjami a nie doktryną katolicką i niesłusznie skazujących oskarżonych.[24] (Już w 1988 r. stanowiska te zestawił ks. Henryk Karbownik). Księżom hierarchia zabraniała udziału w tych procesach,[25] a katechizacja kontrreformacyjna dążyła do wyplenienia wiary w czary i ich skuteczność, jako sprzecznej z nauką Kościoła[26] (Nauka ta była dokładnie taka sama co dziś i zawsze).
Antyklerykalna publicystyka ma się dobrze
Oklepane antychrześcijańskie kalki wciąż uzupełniają wstępy historyczne nowych publikacji. Tak jest np. w rysie historycznym w monografii Adama Górskiego z 2013 r. o procesach w Kolsku (Powiela ona nawet księżycową liczbę 9 mln ofiar stosów).[27] Znacznie rzetelniej streściła stan wiedzy naukowej Magdalena Kowalska-Cichy w wydanej w 2019 r. monografii procesów w Lublinie. Nieco oględniejsze (mimo lewicowości autorów) w ocenie Kościoła w stosunku do dawnych publikacji są dwie anglojęzyczne monografie polskich procesów autorstwa Michaela Ostlinga z 2011 r. i Wandy Wyporskiej z 2013 r.
Może zatem precyzyjniejsze dane zmienią wcześniejsze oceny? Chyba nieprędko, sądząc po wywiadach takich jak Jacka Wijaczki dla Gazety Wyborczej z maja 2024 r., jednego z najbardziej znanych aktualnych badaczy procesów czarownic. Jest on m.in. autorem książki o stosunku Kościoła do tych procesów, a także monografii o procesach w Prusach Książęcych (bardzo rzeczowej i uporządkowanej, unikającej psychoanalitycznej beletrystyki na temat zjawiska).
Poświęcił cały wywiad ponownemu przylepianiu do Kościoła odpowiedzialności za płonące stosy, chociaż sam dla Prus nie znalazł ani jednej egzekucji przed sądem kościelnym z czasów, gdy istniało tam zakonne Państwo Krzyżackie.[28] Powielił stare stereotypy o rzekomych powiązaniach między głoszoną przez Kościół teologią, chrześcijańską wiarą w diabła, ściganiem heretyków a procesami czarownic.
Nieopatrznie jednak w wywiadzie padło pytanie o jeden konkret, czy księża brali udział w tych procesach. I tu się niechcący okazało, że Jacek Wijaczka nie znalazł w źródłach żadnego takiego przypadku w Polsce, by ksiądz oskarżył kobietę o czary, powodując jej proces przed sądem świeckim.
Ale i tak wynalazł związek Kościoła z tymi procesami. Mianowicie taki, że do niesławnych dowodów z pławienia czarownic świeccy podobno używali święconej wody. A wiadomo, że święconą wodę święcą księża. Kończąc ten atak na Kościół, chytrze stwierdził, że opór przed zaakceptowaniem dowiedzionych faktów historycznych bierze się stąd, że dla wielu osób w Polsce pisanie o procesach o czary to atak na religię i Kościół.
Kiedy fakty uśmiercą temat?
Być może takim wywiadom nie należy się dziwić. W końcu tak naprawdę ogólnoświatowe zainteresowanie procesami czarownic ma jedno paliwo, zajadłą wrogość do Kościoła. Antyklerykalni ideolodzy oświecenia wykreowali opowieść o straszliwej karcie historii, za którą odpowiedzialne miały być średniowieczna ciemnota, religijny fanatyzm, nienawiść kleru do kobiet i światopoglądowych odmienności. Zauważmy, że diagnozy te powstały już 200-250 lat temu – całe pokolenia przed jakimkolwiek naukowym zbadaniem tematu, bez analizy źródeł i ustalenia statystyk.
Po dwóch stuleciach źródła zaczęły zadawać kłam poszczególnym „faktom” – stosów nie było w średniowieczu, tylko w hołubionym renesansie, nie palił ich Kościół, a liczby ofiar okazały się zmyślone. A mimo to wszystkie te „diagnozy”, będące rodzajem antychrześcijańskiej psychiatrii historycznej, pozostają całkowicie w mocy zarówno w ocenach historyków, w popkulturze jak i wyobraźni zwykłych ludzi. Można odnieść wrażenie, że coraz precyzyjniejsze dane w zasadzie nie mają znaczenia dla oceny zjawiska.
Rzeczywistą funkcją tych „diagnoz” nie jest bowiem naukowa prawda, tylko karmienie najbardziej zajadle antychrześcijańskich ideologii. Dla ateistów stosy czarownic funkcjonują jako dowód na słuszność oświeceniowego wyzwolenia państwa z okowów religijnej bigoterii, dla feministek tworzą mit kobiecego męczeństwa pod hasłem „jesteśmy wnuczkami czarownic, których nie zdołaliście spalić”, a dla neopogan i wyznawców alternatywnych duchowości oferują bajkę o prześladowanej przez wstrętnych chrześcijan pradawnej mistycznej tradycji.
Gdy ustalenia historyków obalą fałsze o mrocznych „czasach stosów” i nie będzie już można eksploatować sprawy do pałowania Kościoła, powszechne zainteresowanie tematem skończy się na zawsze w jeden dzień. Badacze staną się pierwszą i największą ofiarą swojego naukowego sukcesu, któremu poświęcili całe życie.
Przed uśmierceniem tematu pozostaje jednak ustalenie prawdziwych przyczyn pojawienia się stosów czarownic. Może dla odmiany od wymyślanych przez 250 lat bez żadnych dowodów antychrześcijańskich psychoanaliz, rozważyć odmienną teorię. Na przykład taką, że ściganie czarownic w świeckich sądach było skutkiem pojawienia się w renesansie nieznanego średniowieczu zjawiska świeckich literatów – ćwierć i półinteligentów, którzy liznąwszy wiedzy na skutek upowszechnienia druku, zaczęli pasjonować się wiedzą tajemną i sprawami metafizycznymi w oderwaniu od wiary i doktryny oraz kontroli Kościoła. I te swoje świeckie wyobrażenia zaczęli przenosić na działalność publiczną, w tym do sądów karnych, prowadzących procesy o czary.
W tym oryginalnym ujęciu warto by rozważyć, czy ideolodzy oświecenia nie przylepili na 250 lat do Kościoła odpowiedzialności za stosy, za które w rzeczywistości odpowiadają ich właśni duchowi ojcowie, a zarazem duchowi pradziadkowie współczesnych z-ateizowanych lewicowych wykształciuchów, znajdujących substytut duchowości w pasjonowaniu się literaturą fantasy, horrorami i zjawiskami paranormalnymi.
Ta moja teoria (nie gorsza od tych antyklerykalnych) mignęła nawet w głowie Bohdana Baranowskiego w jego książce z 1952 r.[29] Oczywiście w żadnym wypadku jej nie rozwijał. Może któryś ze współczesnych badaczy by się tego podjął?
Nie znoszę dorabiania ideologii do aktualnej sytuacji. Według mnie sprawa jest prosta.
Aby stworzyć szansę, stworzyć, bo jej na razie nie ma, zaledwie lub aż szansę na opóźnienie lub powstrzymanie procesu niszczenia Polski można zagłosować przeciw Trzaskowskiemu. Pomimo słusznego obrzydzenia do PiS jedyną opcją jaka pozostała ludziom świadomym jest wybór wystawionego przez „umiarkowaną targowicę”, Karola Nawrockiego. „Targowica radykalna” wystawiła sponsorowanego i faworyzowanego przez „Bestię” – Trzaskowskiego.
Różnica jest ogromna
O ile różnica programowa pomiędzy PiS a KO jest minimalna, co usiłują ukryć obydwie opcje ogłupiając swoje elektoraty, to potencjał tkwiący w Nawrockim do wykonania manewru przepłynięcia pomiędzy Scyllą a Charybdą pozwala zakwalifikować tę możliwość do kategorii zdarzeń realnych.
Uważam tak dlatego, że Nawrocki w przeciwieństwie do Trzaskowskiego nie wyrzekł się ani Boga ani Polski oraz zadeklarował sprzeciw wobec planów ustanowienia prawa dającego szersze możliwości mordowania ludzi przed ich narodzeniem, a także, co już pokazała praktyka, w trakcie narodzin oraz po narodzinach.
Karol Nawrocki zadeklarował również sprzeciw wobec ustanowienia cenzury oraz implementowania do polskiego prawa ustawy dającej narzędzia lewicy do prześladowania ludzi normalnych za mówienie prawdy. Nie za „mowę nienawiści” jak twierdzi neokomuna, lecz właśnie za mówienie prawdy.
Kwestii sprowadzania do Polski wędrujących bandytów oraz „zrównoważonego rozboju” nazywanego zielonym nie będę opisywać.
Na koniec polecę felieton Bartosza Kopczyńskiego z którego zacytuję mały fragment
Wybór .upiarza będzie tym złym na pewno, natomiast wybór boksera jest niewiadomą – albo będzie zły, albo dobry, i na tą chwilę nie ma żadnej determinacji, a jeśli ktoś mówi, że na pewno wie, jak będzie, opowiada głupoty. Możemy więc zarówno doczekać się bramkarza Polski, broniącego swojego klubu przed niepożądanymi gośćmi, lub alfonsa, osłaniającego polityczną prostytucję. Co więc wybrać? Nic gorszego od .upiarza nie może nas spotkać, a czasy Dudusia Gryzipiórka już się nie powtórzą, bo jakiś wybór będzie musiał zostać dokonany. Lepiej więc już teraz dokonać go samemu, by nie pozwolić, aby ktoś zdecydował poza nami. Na dziś optymalnym wyborem jest nie dopuścić .upiarza, wybrać boksera i pilnować, aby nie okazał się zwykłym eskortem.
Pośród stagnacji gospodarczej i turbulencji, a także nadmiernie wysokich cen energii, kanclerz Friedrich Merz naciskał w Brukseli, aby Komisja Europejska nałożyła sankcje na wciąż nienaruszony gazociąg Nord Stream 1. W ten sposób Merz zamierza zapobiec temu, aby Nord Stream 1 (zwany dalej NS-1) mógł wkrótce ponownie dostarczać gaz do Niemiec.
Nie trzeba studiować fizyki jądrowej, aby zrozumieć, że ten krok nowego kanclerza Merza jest wyraźnie skierowany przeciwko interesom gospodarczym naszego kraju, przeciwko naszemu bezpieczeństwu energetycznemu i przeciwko pewnym miejscom pracy tutaj, w Niemczech. Według londyńskiego Financial Times, który jako pierwszy ujawnił ten skandal opinii publicznej 23 maja [i], działanie nowego kanclerza wynika z perfidnej kalkulacji politycznej, ale także osobistej.
Pod nagłówkiem „Merz popiera zakaz Nord Stream, aby zapobiec ponownemu uruchomieniu połączenia gazowego przez USA i Rosję” znana londyńska gazeta finansowa opisuje, jak Merz aktywnie lobbuje w Komisji Europejskiej w Brukseli na rzecz sankcji UE wobec zarejestrowanej w Szwajcarii spółki Nord Stream Pipeline AG, aby jako kanclerz był poddawany mniejszej presji politycznej w Niemczech, aby ponownie otworzyć rurociąg i kupić rosyjski gaz.
Politycznie manewr ten ma na celu trwałe odcięcie Niemiec od rosyjskiego gazu rurociągowego, co mogłoby sprawić, że niemiecki przemysł, ceny energii i nasza suwerenność polityczna, a raczej nasze uzależnienie od drogiego amerykańskiego gazu łupkowego, zostałoby zabetonowane w dłuższej perspektywie. Merz stanął więc po stronie państw UE w Brukseli, które chcą raz na zawsze uniemożliwić Niemcom poleganie na rosyjskim gazie w przyszłości – niezależnie od rządu i większości parlamentarnych – mimo że jest to jedno z najważniejszych źródeł energii dla przyszłości Niemiec.
Ponieważ Niemcy – podobnie jak wszystkie inne państwa członkowskie UE – przekazały swoją suwerenność nad polityką i prawodawstwem handlu zagranicznego niedemokratycznie wybranym urzędnikom Komisji Europejskiej, na której czele stoi obecnie obarczona skandalem pani von der Leyen, która niedawno otrzymała Nagrodę Karola Wielkiego. Dlatego też ani rząd federalny, ani Bundestag nie mogą decydować o kwestiach handlowych, w tym o taryfach i sankcjach. Są teraz jedynie widzami.
Obecnie AfD jest jedyną partią w Niemczech, która chce zakończyć ten opłakany stan rzeczy i odwrócić przekazanie suwerenności nad handlem zagranicznym UE. Decyzje w kwestiach brzemiennych w skutki, takich jak sankcje wobec Rosji, muszą wrócić do niemieckiego parlamentu, skąd nigdy nie powinny być przenoszone na zewnątrz.
W tym kontekście coraz częściej pojawia się pytanie, jak długo Niemcy są skłonni akceptować obecną sytuację, w której demokratycznie nieuprawnieni biurokraci w Brukseli decydują o bezpieczeństwie energetycznym Niemiec, a zatem o kwestiach kluczowych dla przyszłości całego narodu. Jednak liderzy polityczni wszystkich niemieckich partii, z wyjątkiem AfD, są obecnie ściśle związani z eurokratami. Te partie, oderwane od woli narodów europejskich i ich parlamentów narodowych, realizują własny program, który nie ma już nic wspólnego z pierwotną obietnicą pokoju i dobrobytu złożoną przez UE.
Elity polityczne mówią swoim ludziom, że są bezinteresownie oddane powszechnie szanowanej i nietykalnej Wspólnocie Europejskiej i żądają, abyśmy wszyscy zrobili to samo. W końcu UE reprezentuje wszystko, co dobre i piękne na świecie, mężczyzn, którzy mogą mieć dzieci i mężczyzn, którzy zdobywają wszystkie nagrody w kobiecym sporcie, oraz dewizę, że ignorancja jest siłą.
Przede wszystkim jednak elity UE – zgodnie z ich własnymi przyznaniami – dążą do stania się wiodącą potęgą na równi z USA i Chinami.
Oczywiście, dla tych szlachetnych celów trzeba ponieść ofiary, choć oczywiście nie same w sobie. Jak zwykle, „zwykli ludzie” są oszukiwani, zwłaszcza niższe, ciężko pracujące klasy, które są najmniej zdolne do obrony, a wyrzeczenia są im narzucane.
Dlatego nic nie pozostało z chełpliwej obietnicy pokoju i dobrobytu dla wszystkich Europejczyków w UE. Dzisiaj, jak każdy może łatwo zobaczyć, UE opowiada się za wojną za granicą i zwiększonym wyzyskiem i ubóstwem w kraju, przy czym tania energia z Rosji odgrywa kluczową rolę.
Rurociąg NS-1 w 51% należy do Gazpromu, a reszta do innych europejskich korporacji, przy czym największe udziały mają niemieckie firmy Wintershall Dea AG i PEG Infrastruktur AG. Rurociąg jest nienaruszony i teoretycznie gaz mógłby zostać dostarczony do Niemiec i innych krajów europejskich ponownie jutro. Sprytni inwestorzy z USA widzą w tym lukratywną okazję, tworząc konsorcjum z Rosjanami w celu zakupu NS-1 z większościowym udziałem USA. NS-1 stałby się wówczas prawnie amerykańskim rurociągiem. Następnie konsorcjum zakupiłoby rosyjski gaz, który następnie prawnie stałby się gazem amerykańskim. Amerykański gaz byłby następnie pompowany przez amerykański rurociąg NS-1 do miejsca docelowego w Niemczech.
Amerykańska firma prowadzi obecnie negocjacje w tej sprawie w Moskwie. Uzasadnienie jest takie, że ani rząd niemiecki, ani UE nie odważyłyby się nałożyć sankcji na amerykańską firmę, która transportuje amerykański gaz do Niemiec przez amerykański rurociąg NS-1. Istnieją dwa powody: po pierwsze, należałoby się spodziewać masowych reakcji politycznych i kontrsankcji ze strony Waszyngtonu Trumpa, a po drugie, Merz musiałby stawić czoła jeszcze większemu oporowi wobec kontynuacji antyrosyjskich sankcji ze strony jego własnej CDU i partnerów koalicyjnych SPD.
Niedawny sondaż Forsa wykazał, że na przykład 49% mieszkańców Meklemburgii-Pomorza Przedniego popiera wznowienie dostaw rosyjskiego gazu.
W marcu tego roku Michael Kretschmer, premier CDU wschodnioniemieckiego landu Saksonii, powiedział, że utrzymywanie środków karnych wobec Moskwy jest całkowicie przestarzałe i sprzeczne z tym, co Amerykanie obecnie robią, aby znormalizować swoje stosunki z Rosją.
AfD wzywa do ponownego uruchomienia rurociągów, ponieważ Niemcy, jako największa gospodarka w strefie euro, zmagają się z wysokimi cenami energii i stagnacją.
Według Financial Times, pogląd AfD podziela kilku liderów biznesu i polityków z CDU Merza.
Dietmar Woidke, premier SPD wschodnioniemieckiego landu Brandenburgii, niedawno również wezwał do normalizacji stosunków handlowych Niemiec z Rosją po zawarciu porozumienia pokojowego na Ukrainie.
Thomas Bareiß, poseł CDU i członek nowej Komisji Budżetowej Bundestagu, pozytywnie odnotował w poście na LinkedIn, jak bardzo zorientowani na biznes są „nasi amerykańscy przyjaciele” w swoich stosunkach z Rosją pod rządami Trumpa.
Ale właśnie temu chce zapobiec Friedrich Merz. Nie chce, aby rurociągi zostały ponownie uruchomione. W efekcie, dzięki swojej polityce zaprzeczania, chce utrzymać wysokie ceny energii w Niemczech w przewidywalnej przyszłości i nie zrobić nic, aby przywrócić konkurencyjność przemysłu dzięki tańszemu gazowi. Zniszczenie Rosji wydaje się kanclerzowi Merz ważniejsze niż ratowanie Niemiec.
Aby położyć kres rosnącej krytyce jego antyrosyjskiej polityki i skierować ją w innym kierunku, Merz próbuje użyć sztuczki, aby wykorzystać Komisję Europejską jako „piorunochron”. Jeśli uda mu się nakłonić Komisję Europejską do nałożenia sankcji na NS-1, pomimo znacznego oporu w kilku innych krajach UE, zanim powstanie nowe rosyjsko-amerykańskie konsorcjum NS-1, będzie mógł z czystym sumieniem „umyć swoje polityczne ręce od wszelkiej odpowiedzialności” i wskazać na dyrektywy UE, które skazują rząd niemiecki i Bundestag na bezczynność.
Według Financial Times Merz obawia się, że możliwe ponowne uruchomienie rurociągu NS-1 przez konsorcjum kierowane przez USA mogłoby doprowadzić do upadku jego rządu pod wpływem ogromnej presji wewnętrznej, jaką by to wywołało. W całym kraju, na wszystkich szczeblach społeczeństwa, ale także w swoich własnych szeregach, Merz musiałby liczyć się ze staniem się politycznie nieistotnym.
Tak więc obecna polityka Merza nie polega tylko na zrujnowaniu Rosji, ale także na skonsolidowaniu jego kariery poprzez nakłonienie UE do wykonania za niego brudnej roboty. Nic dziwnego, że krytycy oskarżają Merza o poświęcenie przyszłości gospodarczej Niemiec na ołtarzu swojej antyrosyjskiej obsesji i nadużywanie swojego urzędu do realizacji celów motywowanych ideologicznie zamiast dążenia do pragmatycznych rozwiązań w celu ustabilizowania gospodarki i powstrzymania zamykania lub przenoszenia ważnych gałęzi przemysłu i miejsc pracy.
Ostatecznie Merz wydaje się bardziej oddany swojej ideologii niż swojemu krajowi. Nieustannie stawia krucjatę przeciwko Rosji — retorycznie zamaskowany akt zachodniej polityki moralnej — ponad interesy narodu niemieckiego. Merz najwyraźniej akceptuje fakt, że nie tylko dobrobyt, ale także pokój społeczny w Europie cierpi w wyniku tych działań.
W czasach, gdy racjonalność ekonomiczna i pragmatyzm polityki zagranicznej są pilnie potrzebne, kanclerz Merz wykazuje niepokojący stopień sztywności ideologicznej. Jego polityka nie pozostawia wątpliwości: kanclerz stawia na pierwszym miejscu osobiste priorytety polityczne.
Jego problemy i jego ideologiczny program dotyczący dobrobytu jego kraju – kurs, który będzie kosztował Niemcy drogo pod każdym względem.
Rainer Rupp
Tłumaczył Paweł Jakubas, proszę o jedno Zdrowaś Maryjo za moją pracę.
W piątek, tuż przed wiecem Rafała Trzaskowskiego w Gdańsku, pojawił się Batman, a obok niego zawisł transparent #ByleNieTrzaskowski.
Batman nie miał tyle szczęścia, co Zorro i Spiderman / fot. X
Ośmiu policjantów weszło do mieszkania w centrum Gdańska i wylegitymowało mężczyznę w stroju Batmana.
Powodem był ogromny baner z hasłem “Byle Nie Trzaskowski”, wywieszony tuż przed wiecem Rafała Trzaskowskiego.
Interwencja wywołała lawinę komentarzy w sieci.
Policja zatrzymała Batmana w Gdańsku
W piątkowe popołudnie, tuż przed rozpoczęciem ciszy wyborczej, z okna kamienicy przy głównej arterii Gdańska wywieszono kilkumetrowy baner z napisem “Byle Nie Trzaskowski”. Obok transparentu stanął mężczyzna przebrany za Batmana.
Do sieci trafiło wideo, na którym widać, jak ośmiu funkcjonariuszy wchodzi do mieszkania i obezwładnia bohatera. Materiał opublikował dziennikarz Michał Jelonek.
Ośmiu funkcjonariuszy Policji weszło do pokoju hotelowego, w którym przebywał Batman. Wcześniej wywiesił transparent #ByleNieTrzaskowski. Standardy białoruskie – napisał.
Fala komentarzy w sieci
Historyk i publicysta prof. Sławomir Cenckiewicz skomentował wydarzenie krótko: “Tuskoland jest tragikomiczny”.
Dziennikarz Paweł Rybicki napisał: “To nie jest żart: policjanci wjechali w kilkunastu typa do Batmana, który dziś wywiesił w Gdańsku obok wiecu Rafała transparent #ByleNieTrzaskowski”.
Superbohaterowie z #ByleNieTrzaskowski
To kolejny symboliczny protest “superbohaterów” przeciwko kandydatowi Koalicji Obywatelskiej. Wcześniej tajemniczy “Zorro” w Tarnowie oraz dwóch “Spidermanów” w Gliwicach rozwiesili identyczne bannery. Policja zapowiadała wówczas, że poszukuje sprawców, jednak do tej pory nie ujawniono, by ktokolwiek usłyszał zarzuty.
Ośmiu funkcjonariuszy Policji weszło do pokoju hotelowego, w którym przebywał Batman. Wcześniej wywiesił transparent #ByleNieTrzaskowski
Twórca internetowy Bartosz Pałucki nagrał krótki materiał filmowy pokazujący jak zakłamany jest Rafał Trzaskowski
Materiał poraża, a to i tak nie wszystkie oszustwa Trzaskowskiego.
Każdy, kto choć trochę śledzi politykę, wie, że Rafał Trzaskowski potrafi mówić jednego dnia tak, a drugiego dnia już zupełnie inaczej. Jednak zebranie do kupy nagrań wypowiedzi Trzaskowskiego robi wrażenie.
Trzaskowski jest zakłamany praktycznie w każdym ważnym dla Polski i Polaków temacie. Przed kampanią wyborczą zapewne mówił bardziej szczerze, to co myśli, a teraz, praktycznie w każdej dziedzinie, mówi coś zupełnie innego, bo tak mu wychodzi z sondaży.
Zielony ład, imigranci i kryzys na polskiej granicy, CPK, Nord Stream II, przyjęcie tzw. uchodźców, 500 plus, KPO, Ukraina czy kwota wolna od podatku to tylko niektóre tematy, w których Trzaskowski delikatnie mówiąc ściemnia.
Dzisiaj pan Rafał kreuje się na wielkiego patriotę i obrońcę polskich interesów, a jeszcze kilka miesięcy temu jego agenda była całkowicie antypolska, prowadzona w interesie globalistów, Brukseli czy Niemiec. Może i jest leniem, lalusiem, samcem omega i pionkiem stawianym całe życie w różnych miejscach przez swoich zwierzchników (bo zna języki), ale w zakłamaniu jest równie dobry, co jego mistrz Donald Tusk.
Możemy być niemal pewni, że w przypadku jego wygranej w niedzielnych wyborach, w Polsce stanie się to samo, co w Rumunii. Już następnego dnia ruszy brukselska nawała imigrantów i cenzury, a cała polityka rządu i prezydenta skupi się na dociskaniu śruby krnąbrnym Polakom, którzy nie chcą zielonego ładu, szprycowania dzieci i przybyszów z nożami na ulicach.
Poniżej materiał pana Bartosza Pałuckiego – tylko dla ludzi o mocnych nerwach.
Congressmen To Wear Barcodes So Lobbyists Can Self-Checkout
To make purchasing congresspeople easier for lobbyists, congresspeople will now have barcodes printed on their foreheads to be conveniently scanned at newly installed self-checkout machines.
WASHINGTON, D.C. — In an attempt to clear up lingering confusion over the role of the nation’s chief executive and avoid ongoing injunctions to block executive actions, the White House asked a federal judge if there’s anything the president is actually allowed to do. After being repeatedly stymied on nearly every attempted action, the Trump administration sought clarification to find out what, exactly, the president of the United States is allowed to do, if anything.
“So, like, can the president do anything? Or no?” asked lead White House counsel David Warrington in a brief submitted to a federal judge. “We were totally under the impression that the president is, like, really important and has a lot of power, but if that’s not the case, it would be helpful to know. Are there actually things the president can do, or is the presidency more like just a powerless ceremonial title, like the King of England or the Governor of North Dakota?”
When asked for comment, White House Press Secretary Karoline Leavitt echoed the curiosity about the president’s role in the government. “It would be great to find out,” she said. “I thought the president was in charge of the executive branch and could make decisions, but maybe not. We’ve learned he’s obviously not as powerful as a federal judge or something like that. Getting some clarity on whether or not he can actually do anything could make the next four years easier.”
At publishing time, a federal judge issued a ruling declaring it illegal for the White House to even ask what the president was allowed to do.
[crap = gówno]
Malone News is a reader-supported publication. To receive new posts and support our work, consider becoming a free or paid subscriber. We are deeply grateful to the decentralized network of paid subscribers that enables us to continue doing what we do to support freedom.
After three days at the pretty awesome Bitcoin Vegas conference, we are on our way home!
I gave a talk on the main stage at Bitcoin Vegas yesterday – driving home the message of my essays this week: people everywhere are waking up to the dangers of the mRNA COVID products. That MAHA’s progress in waking up America is working at…(dare I write it), WARP SPEED. And that disruption that enables innovation is a great thing.
This will be on the front page of the book on Marriage that Jill and I are writing.