W londyńskiej gospodzie “Pod gęsią z rusztu” hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)

W londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)

Wieczorna wizyta

Był marzec, ciepły marzec. Tak ciepły, że prawie już cały śnieg stopniał i tylko jego brudne resztki kryły się gdzieś po jarach i rozpadlinach.

Właśnie się zmroczyło. Sobotni wieczór 13 dnia tegoż miesiąca spokojny i cichy nie wieszczył niczego nadzwyczajnego. Białeccy, ucałowawszy już dziewczynki do snu i zostawiwszy je pod opieką niani, sami dla rozrywki, dla odprężenia postanowili zagrać w cribbage’a.1

Ledwo jednak rozłożyli karty, do saloniku wszedł lokaj i podał panu Mikołajowi na tacy jakiś złożony wpół karteluszek.

– I cóż to takiego, Franciszku?

– Ktoś nieznajomy mi przybył konno, na pięknym smolistym arabie i prosi o rozmowę z jaśnie panem.

Mikołaj wziął karteczkę, rozprostował i zerknąwszy na nią, powiedział:

– Poproś.

Nie minęło więcej niż chwila, a w drzwiach stanął poprzedzany przez Franciszka mężczyzna.

Kamerdyner go zaanonsował;

– Pan markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain.

Młody pan Białecki pobladł nieco, bo takiej wizyty się nie spodziewał…

* * *

– Zatem to twoje ostatnie słowo, Mikołaju?

– Ostatnie, panie markizie… hrabio… nie wiem jak się zwracać… już całkiem się pogubiłem…

Dzisiaj niech będzie hrabio.

Więc tak, panie hrabio.

– Mikołaju przyjmuję twoją decyzję do wiadomości, ale proszę, byś w spokoju przemyślał czy tak czysto po ludzku, z uczciwości, wypada mi odmawiać?

Białecki milczał.

– Przecież wiedziałeś, że może nadejść taki dzień, że zażądam od ciebie przysługi.

Białecki milczał.

– Nie obawiaj się, nie będę się domagał zwrotu pieniędzy. To była moja inwestycja, a jak przy każdej inwestycji zawsze istnieje ryzyko, że nie przyniesie ona zysku, lecz stratę. Ta, wygląda na to, że przyniesie stratę… przynajmniej na razie… Tak czy inaczej, gdybyś mimo wszystko zmienił zdanie, to staw się wczesnym rankiem 24 czerwca w londyńskiej gospodzie Goose and Gridiron Ale House…2

Panie hrabio… domaga się pan ode mnie czegoś potwornego… pan żąda, bym porzucił rodzinę…

– A cóż w tym niby potwornego? – z flegmą w głosie zapytał de Saint-Germain. – Ja nie posiadam rodziny i… żyję. Jak widzisz całkiem nieźle. A poza tym są rzeczy i sprawy ważniejsze niż rodzina. Nawet twoja, chociaż ty możesz mieć inne mniemanie, inny pogląd na to. Gdybyś przynajmniej miał syna… Gdybyś miał syna… Córki… one… żadnej dla mnie… wartości… Cóż… cóż… tracąc ciebie, miałbym niejako w odwodzie twojego syna… Ale może to się zmieni? To łono – tu głową wskazał na panią Białecką – niezdolne urodzić ci syna…

– Panie hrabio! Proszę nas nie obrażać!

– Cicho! – Saint-Germain powstał i położył Mikołajowi palec na ustach. – A teraz do widzenia… albo może nawet… żegnaj, mój przyjacielu… przynajmniej na razie…

Hrabia wyszedł, ale długo jeszcze wisiał w powietrzu ciężki zapach słodkich egipskich pachnideł, w których się gość lubował

Wołanie puszczyka

Pan Białecki tego dnia, zupełnie bez powodu był jakiś nieswój. Z ulgą więc przywitał wieczór, ale zasnąć też nie mógł. A gdy już wróble zakończyły swoje wieczorne świergoty, skądś z oddali dobiegł go głos puszczyka. Żałosne, natrętne nawoływanie, jakby ten ptak symbolizujący nieszczęście i śmierć gdzieś go wzywał nieustępliwie, z uporem.

Mikołaj na ów dźwięk drgnął i poczuł, jak przez plecy przebiegł mu niemiły dreszcz. Ten głos nie tylko był przykry, lecz także ponury i przesiąknięty grozą.

Pauline spała w małżeńskim łożu spokojnie, równo oddychając, ale Mikołaj przewracał się z boku na bok. Dopiero gdy na farnej dzwonnicy zegar wybił północ, a z dworu dobiegł go szmer deszczu, który coraz bardziej się nasilając, w końcu zamienił się w ulewę, Białecki usnął…

Mamy z Pauline gdzieś dojść, do jakiegoś celu, lecz nie wiem do jakiego. Tak jakby na wierzchołek wysokiego i dość stromego wzgórza. Wiedzie nań dłuższa, dużo dłuższa droga. Trzeba by całe wzgórze obejść, zajść z drugiej jego strony i łagodniejszym podejściem spokojnie wejść na szczyt, na którym znajduje się wspaniała budowla, jakby pałac, czy świątynia… Żona chce się kierować ku tamtemu łatwiejszemu podejściu, ale ja mówię: „Idźmy tędy, prosto w górę zbocza”. Nie bardzo chce, lecz ja ją przekonuję: „Pomogę ci”. Podpieram ją z tyłu, pomagam w niezmiernie trudnej i ciężkiej wspinaczce… W końcu dochodzimy do pionowych obrywów skarpy i już dalej iść nie można, tędy nie da się dojść do wierzchołka… a przecież był tak blisko… nieomal na wyciągnięcie ręki… Lękam się, żeby Pauline nie runęła w dół z całym impetem i nie zrobiła sobie krzywdy. Podtrzymuję ją więc z całych sił i zsuwamy się po pochyłości, lecz z takim pędem, że aż muszę hamować go obcasami, którymi ryję bruzdy w ziemi. Strach chwyta za gardło…

Mikołaj obudził się spocony i roztrzęsiony. Nie dośnił tego majaku do końca, nie poznał jego finału. Wsparł się na łokciu i zapatrzył w śpiącą żonę.

Otworzyła oczy, widząc pochyloną nad sobą twarz męża, uśmiechnęła się i przeciągnęła rozkosznie.

– Dzień dobry mój kochany – przytuliła policzek do jego dłoni. – Czemu jesteś zatroskany?

– Sam nie wiem. Najpierw puszczyk nie pozwalał mi zasnąć, a potem senny koszmar… nie mogę go zapomnieć ani się z niego otrząsnąć.

* * *

Przy śniadaniu Pauline zapytała Mikołaja:

– To na jak długo wyjeżdżasz do tego Opatowa?

– Na kilkanaście godzin zaledwie. Jeśli wyruszę zaraz, to około północy powinienem wrócić.

– Nie! – kobieta zdecydowanie przecząco pokręciła głową. – Nie! Nie ryzykuj, kochany, w tym niepewnym czasie. Zanocuj w miasteczku i wróć następnego dnia.

– Myślisz, że będzie bezpieczniej?

– Za widna pewnie tak…

Skoro masz być dzięki temu spokojniejsza, to niechże będzie, wrócę jutro, myślę, że w południe albo tuż-tuż po – Mikołaj uśmiechnął się i pocałował Pauline w policzek.

* * *

Czterech dryblasów o posturze niedźwiedzi odzianych w mundury saskich grenadierów siedziało rozpartych swobodnie, a nawet rzec by można w nieprzyzwoitych pozach, w salonie dworu Białeckich.

Pani Pauline dygocąc i kuląc się ze strachu, przycupnęła na skraju fotela.

– No?! No co powiesz?! – krzyknął po polsku, lecz mocno kalecząc język jeden z niemieckich żołdaków.

Pani Białecka milczała.

– To nie wiesz, że mamy władzę poderżnąć ci gardło, albo zostawić cię przy życiu?

Pani Białecka milczała.

Niemiec się rozjuszył. Porwawszy się na nogi, podbiegł do kobiety, schwycił ją za włosy i z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Z rozbitego nosa pociekła krew.

Pani Białecka milczała. I sama nie wiedziała czemu. Ale przecież choćby nawet zaczęła krzyczeć, to i tak nie mogła znikąd spodziewać się pomocy. I tak nikt by jej krzyku nie usłyszał, najbliżsi sąsiedzi mieszkali bowiem w dość znacznym oddaleniu, a drzwi i okna zamknięte były na głucho.

Przyprowadź dzieci – zarządził ten, zda się komenderujący pozostałymi trzema, żołdak.

– Po co? Ulżyjmy sobie na niej. Czyśmy nie po to przyszliśmy?

– Jazda po dzieci!

Poszło ich dwóch. Przywlekli starsze trzy- i czterolatkę, ciągnąc je za rączki, a najmłodszą, dziewięciomiesięczną wlokąc za nóżki po podłodze i choć aż zanosiła się od płaczu, na żadnym z saskich żołdaków nie zrobiło to wrażenia.

Przywódca napastników wyciągnął nóż i schwyciwszy najstarszą z dziewczynek MałgorzatęHortensję przyłożył go jej do gardła. W stronę Pauline zaś krzyknął:

– Rozbieraj się, świnio! Rozbieraj się! Du polnisches Schwein!3

Pani Białecka drżącymi rękami poczęła się więc rozdziewać…

…………………………………………………………….

Przywódca podciągnął spodnie, bo drugi Niemiec już czekał w kolejce mocno zniecierpliwiony.

Trzeci z napastników nie mogąc spokojnie dotrwać swojej tury, schwycił czteroletnią MałgorzatęHortensję, a ostatni, zobaczywszy to, idąc w jego ślady, trzylatkę Dianę-Teresę… I dopiero wtedy Pauline zaczęła wyć, rozpaczliwie, strasznie, niczym wilczyca, która wpadłszy w paści, musi patrzeć, jak niegodziwcy znęcają się nad jej szczeniętami

A dzieciny na przemian zanosiły się od szlochu i wyły z bólu nie do zniesienia

…………………………………………………………….

Grenadierzy skończyli, ale nie dość im było jeszcze rozrywek. Herszt wgryzł się wzrokiem w oczy sponiewieranej pani Białeckiej. Ta zaś, nie mogąc znieś owego spojrzenia, przymknęła oczy.

– Tu! Suko! Tu się patrz i posłuchaj. Jeśli chcesz, by twoje bękarty ocalały, byśmy im gardeł nie poderżnęli, jeśli je naprawdę kochasz, to masz tylko jedno wyjście, by je uratować.

– Jakie? – wyszeptała kobieta.

– Powiesisz się. Zaraz. W tym salonie.

– Jestem przy nadziei, co wy zrobiliście, co jeszcze chcecie zrobić, czym wam zawiniłam ja i moje córeczki?

Halt die Fresse! Zamknij mordę! Nie powiesisz się, to je żywcem poćwiartujemy… najpierw ręce, potem nogi, później wydłubiemy oczy, obetniemy uszy, nosy i zostawimy, niech się wykrwawią i zdechną!

Pauline zaniosła się strasznym jakimś, niepohamowanym łkaniem i energicznie poczęła kiwać głową, w ten sposób wyrażając zgodę.

– Ale potem… potem… zostawicie już je w spokoju? Moje kochane dziewczynki? Zostawicie?…

Herszt nic nie odpowiedział, oddarł tylko długi pas z okiennej zasłony, z jednego końca zrobił pętlę, drugi przywiązał do haka, na którym był zamocowany żyrandol, przy okazji rozrzucając osadzone w nim świece po podłodze, pchnął stół pod ścianę, na jego miejscu postawił trójnogi taboret od klawesynu, a później zmusił panią Białecką, by na ów taboret wyszła i gestem nakazał jej założenie sobie stryczka na szyję.

Wahała się przez parę chwil, ale gdy łotr przyłożył nóż do gardła Marii-Krystyny, przeżegnała się i zamknąwszy oczy, spełniała żądanie.

Niemiec podszedł wówczas i kopnąwszy taboret, wybił go spod nóg Pauline, a ta bezwładnie zawisła nie dotykając nogami podłogi. Próbowała – w bezwiednym odruchu ratowania życia, a może tylko dlatego, że jej tchu brakowało szarpać się z pętlą stryczka, uwolnić się od niej, lecz na próżno…

A gdy po jakimś czasie przestała już wierzgać i znieruchomiała, grenadierzy wstali, do syta napatrzywszy się na widowisko, jakie sobie sprawili.

Tyle że to jeszcze nie był koniec…

Kiedy, obładowani flaszami wina, miodu i starki, opuszczali progi owego, tak do niedawna jeszcze szczęśliwego, domostwa, w salonie u powały wisiał trup Pauline, a na podłodze wykrwawiały się trzy dziecięce ciałka… Z okropnych ran, z ich poderżniętych gardeł, wysączały się już ostatnie kropelki posoki…

Niania, panna pokojowa i lokaj dogorywali w sieni…

Do południa 24 czerwca 1717 roku, brakowało jeszcze tylko paru chwila potem zegar na ratuszowej wieży jął wydzwaniać godzinę…

* * *

Tego samego dnia, dnia św. Jana, w londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał Mikołaja. Niby wiedział, iż ów nie przybędzie, niemniej łudził się jeszcze jakąś nikłą nadzieją…

Chciałby, iżby tu był, bo miały się wydarzyć rzeczy wielkie i straszliwe zarazem, mające wreszcie zmienić po wiekach i wiekach wieków oblicze Ziemi i umysł CzłowiekaŚwietlisty wreszcie powinien pewniej zasiąść na swym tronie i choć nie do końca jawnie, to przecież jednak miał zapanować nad coraz większymi i większymi obszarami ludzkich dusz, sumień, serc i umysłów. Na razie jednak prawdziwy, rzeczywisty, realny Książę Tego Świata… na dobry początek przynosił nową epokę, nazwaną przez jego wyznawców Oświeceniem

A gdy się rozpoczęła wieczerza, podczas której ukonstytuowała się Wielka Loża Londynu, po raz pierwszy odważywszy się ujawnić światu istnienie, aż dotąd absolutnie utajonego Bractwa zbrakło w tym najwspanialszym i najdostojniejszym zgromadzeniu tego, którego losem chciał pokierować, wynosząc go na szczyty poznania, czyniąc jednym z tych, którzy decydują o losach świata.

Lecz Mikołaj zawiódł, Mikołaja nie było…

Jak widać markiz, będąc tylko stworzeniem, nie był ani nieomylny, ani wszechwiedzący… Czy jednak jego plan względem młodego pana Białeckiego ostatecznie rozsypał się w pył, który wiatr rozniesie i ślad po nim nie zostanie… choćby najmniejszy?… dziś się zawiódł, ale dziś się skończy… nadejdzie jutro… pojutrze…

Porzucił owe myśli, bo oto miano pokazać światu owe filary masonerii, na których miała się wspierać Świątynia Ludzkości: Wolność, Równość, Braterstwo i Tolerancja. Lecz nie wiadomo, czy to przez przeoczenie, czy też celowo zatajono ostatni z filarów, a może raczej zwornik spajający sklepienie owej budowli – ŚmierćBo kto by nie pragnął uczestniczyć we wznoszeniu, na gruzach poprzedniej, tej nowej budowli i nie chciał także być posłuszny owym inaczej pojmowanym zasadom, bezwzględnie powinien umrzeć, iżby nie hamować Postępu… bo rzecz szła nie o byle co przecie, lecz o dobro Ludzkości, a jednostka Ludzkością nie jest, choć do niej przynależy, lecz zaledwie tak jak ziarnko piasku do nadmorskiej wydmy. Jeżeli tedy wzniesieniu świątynnego gmachu przeszkadza, wpadłszy w tryby nieubłaganego Postępu, winien ją zmieść wiatr dziejów, dujący od czarnych otchłani Wiary ku jasnej jutrzence Wiedzy…

Obłąkany

Mikołaj, jadąc stępa, wyminął czterech saskich żołdaków, którzy wprost z jasnobrązowej glinianej glazurowanej butli pili zacną starkę i rechotali głośno, najwyraźniej czymś mocno rozbawieni.

„Jak to dobrze, że obradujący tego roku sejm uchwala wyrzucenie saskich wojsk z Rzeczypospolitej” – pomyślał Białecki i chciał, odruchowo, splunąć z obrzydzeniem patrząc na tych chamów i prostaków, którzy względem Polaków uważali się za nadludzi, choć byli zwykłymi zbójami, ale się powstrzymał. Nawet bowiem śliny szkoda było na nich. Ścisnął tylko konia kolanami i przyśpieszył nieco.

Po chwili wjechał na podworzec swojego domostwa, zdziwiony, że brama stoi otworem, rozwarta na oścież. Tknęło go jakieś niedobre przeczucie, a lęk przydusił mu piersi. Naprędce zahaczył uzdę swojego deresza o gałązkę młodego wiązu i pędem wbiegł do sieni.

* * *

Stał, nie mogąc wydusić z siebie ni jednego słowa. Stał i patrzył na trupy swoich najbliższych, na zamordowane całe jego życie… a potem, chwiejąc się na niepewnych, drżących nogach, skierował ku wyjściu.

– Jaśnie panie… – do uszu Mikołaja dobiegł ledwo słyszalny szept.

Spojrzawszy w jego kierunku, dostrzegł teraz, że sługa jeszcze nie skonał. Pochylił się nad nim.

– Franciszku, na Boga Wszechmogącego, co tu się wydarzyło? Kto to zrobił. Jaki demon?

– Jaśnie panie… dragoni… sascy… czterech ich było… pomścij… pomścij… – skonał.

Mikołaj zawył jakoś tak strasznie, po zwierzęcemu i pędem rzucił się na ulicę z wyciągniętą szablą.

Saskim zbirom się nie śpieszyło. Stali tuż przed bramą Akademii jezuickiej i ciągle rechocząc, nadal raczyli się zrabowanymi w domu Białeckich trunkami.

I naraz ich śmiech zgasł, a na ziemi legły cztery ciała…

Mikołaj stał nad nimi z zakrwawioną szablą w dłoni i wpatrywał się w konających, którzy w ostatnich drgawkach darli palcami ziemię i ryli ją obcasami butów. A potem znieruchomieli na dobre

Mijały minuty, zegar na wieży wydzwonił kolejny kwadrans. A Mikołaj wciąż tak stał, ogarnięty stuporem…

* * *

– Ojcze rektorze! – tercjan bez pukania wtargnął do komnaty przełożonego. – Ojcze rektorze!

Ten ostatni porwał się zza stołu.

– Cóż to się stało?! Mów!

– Trza ratować naszego panicza Mikołaja. Natychmiast.

Rektor podciągnął rewerendę4 i – nie pytając o przyczynę – rzucił krótkie:

– Prowadź!

– Ojcze rektorze, pan Mikołaj usiekł przed naszą bramą czterech Niemców i stoi nad nimi z zakrwawioną szablą w ręku.

– Oszalał?

– Ani chybi.

– Tylko czemu?

– Dowiemy się, wpierw jednakowoż ukryjmy go w klasztorze. I to czym prędzej, póki nikt go jeszcze nie naszedł. A wie ojciec przecie, że w takiej sytuacji sprawiedliwego procesu by nie było, tylko od razu gardło da, bo go kompani tych Niemców rozsiekają na ulicy.

* * *

Mikołaj ujęty pod ramiona przez dwu jezuitów szedł z nimi z bezmyślnym wyrazem twarzy.

– Do podziemi, braciszku, do podziemi, to tajnej komnatki. Póki się nie dowiemy, o co poszło, trzeba go ukryć. Jeśli zawinił, nie poradzimy i trzeba go nam będzie wydać, tymczasem jednakowoż dajmyż mu azyl.

* * *

– Moje kochanie… Moje serduszka… moje życie zamordowane… krew… krew… wszędzie krew… – Mikołaj szklistym wzrokiem wpatrywał się w krucyfiks zawieszony na ścianie oświetlony łojową świeczką i szeptał sam do siebie… wkoło to samo… wkoło to samo…

– Braciszku, a dobierzcie sobie, któregoś z ojców, powiedzcie, że to na moje polecenie i pójdźcie do dworku Białeckich, zobaczyć co tam się stało… bo mam dziwne przekonanie, iż musiało się wydarzyć coś wyjątkowo strasznego…

* * *

Jezuici z rozszerzonymi z przerażenia oczami wpatrywali się w tężejące już trupy i w skrzepłą krew, której kałuże rozlały się po podłodze, a rozbryzgi poznaczyły ściany.

Pani Białecka zwisająca na stryku, z twarzą siną i wytrzeszczonymi oczami wpatrywała, zda się, w przybyłych, jakby domagając się sprawiedliwości…

Przeżegnali się oba kilkakroć i czym prędzej opuścili to upiorne miejsce.

* * *

Ojcze rektorze… nie możemy wydać pana Mikołaja… On nie zgrzeszył… po tym cośmy zobaczyli… w amoku to zrobił, w szale, w afekcie… on nie był sobą… – znów, skuleni w sobie, z przerażeniem malującym się na twarzach, przeżegnali się obaj. – A jak go wydamy, to i jeszcze jego zabiją… a przecie to nasz wychowanek! Jakby nasz syn! A przecie szukają go wszędy. A jak dopadną, to ukatrupią.

– A pogrzeb?

– Bartusze go urządzą… już ich powiadomiłem. Akurat byli w mieście. Stary, choć dzielny szlachcic, co to z niejednego komina wygartywał i szmat świata zjeździł, gdy wysłuchał tych wieści, to aż omdlał… Potem się jednak pozbierał, powiedział, że wie, gdzie panicz trzymał pieniądze, że je wyciągnie ze schowu i nam tu przyniesie na przechowanie, a i na utrzymanie Mikołaja także. Powiadał, iż chętnie wziąłby go do siebie, ale przecie tam go najpierw będą szukać.

– Niechże i tak się stanie… Mikołaj chyba rozum postradał, nie mówi, nie śpi, trzeba go karmić… drętwica go nie opuszcza… Mój Boże, taki dobry był z niego chłopak… Zdawało się, że wszystko zło już za nim… takie niebywałe szczęście, jakośmy myśleli, spotkało go w sam czas, gdy znikąd żadnej nie było widać dlań nadziei… Najwyraźniej jednak Pan Bóg miał inne plany względem niego… cóż… fiat voluntas tua… fiat voluntas tua5

* * *

Wieść o tym strasznym mordzie na całej rodzinie Białeckich wstrząsnęła nie tylko miastem, ale i po województwie się rozniosła. A przez to nienawiść do Sasów jeszcze bardziej spęczniała, chociaż sandomierzany saskiego króla poparli, stronę jego wzięli i gdyby nie oni, to by się na tronie nie utrzymał.

Na pogrzeb napłynęło ludu bez liku, a wielebny ksiądz archidiakon, w asystencji licznie przybyłego duchowieństwa z kościołów i klasztorów Sandomierza, nad mogilnym dołem, w którym miała spocząć cała rodzina Mikołaja, wykopanym tuż przy grobie jego matki, powiedział dramatycznym tonem wstrząsającą egzortę6, w której zawarł wieszczbę coraz większymi krokami zbliżającego się końca świata.

Dlatego, gdy na trumnę pani i trumienki panienek poleciały pierwsze grudy żółtej lessowej glinki, dudniąc głucho, piersiami wielu z zebranych targnął niepohamowany szloch, a potem żałobnicy zaintonowali pieśń bynajmniej nie tradycyjną, rzewliwą, a inszą – zupełnie nieprzystającą do obrzędów pogrzebowych, za to przystającą do słów owej egzorty:

Dokądże się uciec mamy,

Gdy takich lat doczekamy,

Kiedy Pan Bóg zagniewany,

Iż uczynki liche mamy?

Do pokuty się udajmy,

Najświętszą Pannę błagajmy,

By nam Syna przeprosiła,

Dobre lata przywróciła…

Boleść, drętwota i wyczekiwanie…

Czas mijał, zbrodnia zacierała się i blakła. O Mikołaju powolutku zapominano, lecz Mikołaj nie zapominał o zbrodni i mijający czas niczego w nim nie uleczył – ni pamięci, ni serca, ni boleści niezmiernej, nieopisanej. Był na poły normalny, na poły zaś obłąkany. Niezdatny do samodzielnej egzystencji.

Jego życie-nieżycie, jego wegetacja piekłem była i niczym nadto… Nie, nie bluźnił Bogu, bo nie Jego oskarżał o tę tragedię potworną, ale i diabłu nie bluźnił, bo czuł się przezeń pokonany i zdeptany… zbyt słaby na to nawet, aby złemu duchowi złorzeczyć…

Mieszkając w tajnym jezuickim loszku, czasami tylko nocami wychodził do klasztornego ogrodu, albo około północy snuł się pomiędzy pozapadanymi grobami cmentarza św. Piotra, potykając się niekiedy o nadpróchniałe krzyże, które pokruszone starością rozrzucały kęsy swych ramion pośród zaniedbanych, piołunem zarosłych alejek… a śród studentów Akademii i klerykami pobliskiego seminarium duchownego, a i po mieście także rozeszła się plotka, iż to upiór, czy też dusza pokutująca, szukająca wspomożenia, więc niejeden modlił się żarliwie o spokój dla szaleńca, myśląc, iż owo ktoś martwy… ale bo i też, tak po prawdzie, Mikołaja do grona żywych trudno byłoby zaliczyć…

Nie miał ojciec rektor serca, by wygnać pana Białeckiego z klasztoru, a każdy dzień dłużej, to był przecie kolejny dzień przesycony lękiem… bynajmniej niemałym… co by się rzecz owa nie wydała…

I tak przeminęły trzy niemiłosiernie dłużące się lata… rok 1720 zbliżał się ku końcowi…

* * *

– I cóż nam, ojcowie czynić wypada? Co dalej? Nie możemy owego upiora przechowywać tu w nieskończoność… to i tak cud, że dotąd rzecz się nie wydała. Zatem co czynić? – Wielebny Ksiądz Rektor Franciszek Kowalicki7, zapytał trzech wtajemniczonych w rzecz całą jezuitów.

Hmm… u Mikołaja zachorzała dusza i żadne ze stosowanych lekarstw jej nie pomogło… – ozwał się jeden z nich.

– To akurat wiemy – dorzucił drugi.

Trzeci natomiast pomilczawszy chwilę, jakby zbierając myśli, a może zbierając się też i na odwagę, rzekł:

A może jakaś świątobliwa osoba zaradziłaby temu? Albo przynajmniej jakiejś mądrej rady udzieliła? Bo już tylko w Panu Bogu i Jego cudzie – jeśli zechce go sprawić – całą ufność trzeba kłaść.

– Ma ojciec kogoś konkretnego na myśli? – rektor z nieskrywaną nadzieję wpił się wzrokiem w usta mówiącego.

– Mam.

– Kogóż?

– Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską8, naszą świątobliwą sandomierską benedyktynkę.

– Taaak… sława jej świętości, jej roztropności, jej ducha proroczego już się szeroko rozniosła. Ale przecie mieszka za klauzurą! Jakże się nam tam dostać, a i Mikołaja przemycić?

– A po cóż nam za klauzurę wchodzić? Wszystko można będzie w rozmównicy załatwić. Jeśli taka będzie wola Najwyższego… A Mikołaja… w sutannie… z brodą, bo od kiedy tu jest, ni raz się nie golił, jakoś o zmierzchu do klasztoru św. Michała przemycimy… Nie sądzę, by teraz, po latach, zmienionego chorobą, o przemienionej fizjonomii i posturze ktoś mógł poznać.

Jezuita, który jako pierwszy zabierał głos, od niedawna mieszkający w Sandomierzu, bliski krewniak, więc i zaufany, rektora Kowalickiego zapytał:

– A kimże jest ona świątobliwa panna? Gdzieś mi się jej nazwisko obiło o uszy, ale nie przywiązując doń wagi, wyparłem je z pamięci.

Chciałby ojciec posłuchać?

– I owszem.

– Ale opowieść to długa.

– Nie szkodzi, wszyscy chętnie posłuchamy – zawtórowali mu pozostali. – Nie zawadzi bowiem pokrzepić się tak zacnym przykładem, jakim Wielebna Panna, wszystkim nam, osobom duchownym, przyświeca.

– Niech więc będzie… zaczynajmyż

Więc rektor zaczął:

– Gdy w dzień św. Gertrudy, czyli 17 listopada, roku Pańskiego 1650, w rodzinie Dunin Brzezińskich na świat przyszło dziecko płci żeńskiej, rodzice zapewne nie przypuszczali, iż żywot jego będzie aż tak różny od żywotów innych panien ze szlacheckich rodzin, podówczas żyjących na sandomierskiej ziemi.

Zwykle tak bywa, iż rodzice, kierowani miłością, pragnęliby, aby ich potomstwo nigdy nie doświadczyło krzywd, i smutków i bólu, żeby potomstwu wiodło się jak najlepiej od poranka narodzin, aż po zmierzch starości.

Tak samo i Brzezińscy, którzy swojej córce dali na chrzcie świętym imię Krystyna mniemali, iż ich latorośl doświadczy w swym ziemskim bytowaniu dobra tylko, że zło jej nie dotknie. Pewnie zdawało im się, iż gdy nadejdzie po temu czas sposobny – poślubi równego jej stanem i majętnością młodzieńca, a oni, rodzice, w jesieni żywota mieć będą pociechę z wnucząt – największej radości starych ludzi.

Przecie stało się inaczej, zgoła inaczej niż stać się było powinno. Krystyna rosła, przeszedł jej wiek dziewczęcy, z podlotka przeistoczyła się w pannę, z panny zaś w kobietę dojrzałą, a o zamęściu ani myślała. Ba! Zdawało się wszystkim tym, którzy ją znali, iż sama nie wie, czego chce od życia.

Och, ileż zgryzot i strapienia owa panna przysporzyła rodzinie! A może nawet i wstydu? Bo toć wstyd – zestarzeć się, a rodzicielskiego domu nie opuścić, męża nie pojąć, dzieci nie urodzić…

Sama zaś Krystyna jedyną pociechę czerpała z modlitwy, na której – skoro tylko sposobność po temu była – chcąc przysporzyć chwały i czci Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, trwała, czasu na czcze i płoche zajęcia nie marnując.

Skoro matka tej kłopot sprawiającej panny, razu jednego z siostrą swoją wielebną panną Szumowską, w sandomierskim świętomichalskim klasztorze Zakonu Świętego Ojca Benedykta, żywot skromny, a świątobliwy wiodącą, się spotkała, a na piersi mniszki wypłakała żale i strapienia, których córka była przyczyną, usłyszała:

– Cóż, pani siostro. A może w tym wszystkim, o czymeś mi tu opowiadała, widać palec Boży?

– Skoro tak powiadasz, to i może. Lecz co mi czynić wypada?

– Cóż? Trudno mi ot tak, od razu, jakoweś lekarstwo wyszukać, tym bardziej że i samej panny nie znam zbyt dobrze. Może… może byś – jeśli nic przeciw temu nie masz – przysłała Krystynę na czas jakiś do mnie, do Sandomierza, do klasztoru? Przyjrzę się jej z bliska, rozmowami wybadam. Może z natchnienia Ducha Świętego myśl jakaś zbawienna mnie nawiedzi i strapieniu twojemu ulżę? Któż to wie?

– A zatem niech się stanie, jak chcesz, siostrzyczko.

I stało się, jak ciotka dziewczyny wielebna panna Szumowska, powiedziała.

Skoro tylko Krystyna do Sandomierza przybyła, skoro tylko zatrzasnęła się za nią klasztorna furta, skoro tylko wciągnęła w nozdrza powietrze klasztornych korytarzy przesycone wonią uschłych kwiatów i ziół – szałwi, lawendy, lilii i róż, zdało się jej, iż oto wreszcie znalazła cichą przystań na wzburzonym oceanie żywota. Błogość i spokój przepełniały jej serce, a niedookreślony lęk, który dotąd tkwił w najtajniejszej tajni duszy dziewczyny, ulotnił się bezpowrotnie.

Dnie i noce przemijały wolno. Upływ czasu odmierzały dźwięki kościelnych dzwonów i bicie zegarów – tego z ratuszowej wieży i tego ze szczytu kolegiackiej dzwonnicy.

Krystyna trwała na modlitwie i wtedy, gdy brzask różowozłocisty rozświetlał horyzont na wschodzie, i wtedy, gdy aksamitnogranatowe niebo iskrzyło się rojami gwiazd – złotych okruchów szczodrobliwie ręką Najwyższego rozsypanych po firmamencie.

Kiedy skiełkowała w niej ta myśl – niepodobna już dociec. Niepodobna dociec także, kiedyż to z tej myśli wyrosło potężne drzewo pewności i niezłomności postanowienia. Oto bowiem Krystyna pojęła, że jej miejsce znajduje się w klasztorze. W tym klasztorze.

Roku Pańskiego 1680, dnia 23 kwietnia, panna Dunin Brzezińska upadła do nóg wielebnej ksieni sandomierskiej, prosząc pokornie o przyjęcie do nowicjatu. I nie odmówiono jej.

Zdawać by się mogło, że kiedy już panna odnalazła swoje miejsce w życiu, odpowiedziała „tak” na boskie powołanie, wszelkie utrapienia opuszczą ją na zawsze. Stało się przecież inaczej.

Kochając Boga najżarliwszą miłością, chcąc Mu dać siebie samą aż do końca, Krystyna oddawała chwałę Najwyższemu prawie bez ustanku, do granic wyczerpania, rozumiejąc, że ludzka ułomna miłość nigdy z dostateczną siłą nie może odpowiedzieć na miłość Stwórcy, nie może jej dorównać, nie mówiąc już o tym, by mogła ją zrównoważyć.

Ale to, co czyniła Krystyna, drażniło stare mniszki, które jakoś nie umiały się dopatrzyć w nienasyceniu modlitewnym szczególnej pobożności, a widziały w tym raczej słabość umysłową nowicjuszki, egzaltację, a może nawet chęć wzbudzenia podziwu w otoczeniu. A może i herezję nawet!

Stała się zatem przedmiotem pokpiwania (dla tych, które jej nie potrafiły zrozumieć), szczególnie ze strony innych panien podówczas odbywających nowicjat, a niekiedy strofowania, a nawet i kar ze strony przełożonych, które obserwując jej nader niezwykłe zachowanie i pobożność, uznały ją za dziwaczną, chciały, aby była taka sama, jak i inne mniszki.

Dla większej chwały Bożej znosiła to przecież Krystyna w cichości, co chyba jeszcze bardziej niechętnie nastawiało do niej współsiostry.

Dodatkowym powodem do drwin była szczególna cześć, jaką panna Brzezińska żywiła ku wizerunkom naszego Zbawiciela i Jego Dziewiczej Matki. Oddawała hołd Osobom wyobrażonym na owych wizerunkach poprzez modlitwę, jak też i przyozdabiała je, czym mogła i jak mogła, byle tylko wyglądały pięknie. Niestety, nie miała zmysłu artystycznego, a to drażniło pozostałe zakonnice. Łajana przez przełożone, nie zmieniała się jednak.

W końcu doszło do tego, że nie przypuściwszy jej do ślubów, zamierzano ją z klasztoru precz przepędzić. I na pewno byłoby się to stało, gdyby nie wyraźny palec Boży. Oto bowiem kapłani, którzy z rozmów z Krystyną rozpoznali szczerość powołania do życia zakonnego i jej niepospolitą świątobliwość, uprosili u ksieni, by ta mimo wielu poważnych zastrzeżeń przyjęła dziewczynę w poczet mniszek świętomichalskiego klasztoru.

Ale przecież i wówczas nic się nie zmieniło na lepsze w życiu Krystyny, a to dlatego, że jej zachowanie nie uległo zmianie. Liczne kary, jakie na nią nakładano, nie dały oczekiwanego efektu, dlatego w końcu uznano, że jest niespełna rozumu.

Dziwaczność zachowań Krystyny irytowała współsiostry, a szczególnie to, iż dla większej chwały Bożej i gwoli szczególnego uczczenia Trójcy Przenajświętszej podczas wspólnych modlitw, gdy odmawiano „Chwała Ojcu, i Synowi, Duchowi Świętemu”, wychodziła z ławki i padała krzyżem na posadzce.

Niezrozumiałe (a przez to chyba i drażniące) było jej przygotowywanie się do przyjęcia Przenajświętszej Eucharystii przez nader ostre posty, suszenia, śpiewy nabożne, modlitwy i całonocne czuwania. W końcu w klasztorze za najzwyklejszą wariatkę ją miano i jak wariatkę traktowano.

Lecz przecież ona wszystko to z podziwu godnym spokojem przyjmowała, za dopust zsyłany od Boga mając, aby jej stałość i niezłomność w wierze wybadać, poczytując.

Nie szukała towarzystwa innych, zadowalając się obcowaniem z Panem. Jeśli nie musiała, nie opuszczała swojej celi, oddając się czytaniu dzieł duchownych i rozważaniu boskich tajemnic. Chociaż owa nie była jej patronką, ale przez wzgląd na fakt przyjścia na świat w dzień św. Gertrudy ku niej miała szczególne nabożeństwo, które starała się, jak mogła pośród mniszek klasztoru świętomichalskiego rozszerzyć.

I tak oto mijały miesiące i przemijały lata, aż tych ostatnich uzbierało się czterdzieści, podczas których w poniżeniu żyła, wykpiwana i za głupią uważana przez inne siostry.

Przecież na tym padole nie masz nic wiecznego, a więc i cierpieniom panny Krystyny Dunin Brzezińskiej, kres nadejść musiał.

A stało się to za przyczyną jej tak wielkiej czci ku Ciału Pana Naszego Jezusa Chrystusa, obecnemu w Eucharystycznym Chlebie. Oto, mimo częstych i gruntownych spowiedzi, postów i umartwień, wielokroć nie czuła się godna przystępować do Stołu Pańskiego.

Nie pomagały napominania panny ksieni. Ba! Nakazy nawet! Krystyna ustawicznie powtarzała, iż będzie komunikować wówczas tylko, gdy przyjęcia Ciała Pańskiego poczuje się godna.

Nietrudno domyślić się, że i ten upór poczytano za szaleństwo. Zatem, gdy zdarzyła się okazja, gdy do Sandomierza z wizytacją kanoniczną przybył pan Biskup Krakowski Kazimierz Łubieński, podczas jego odwiedzin w klasztorze świętomichalskim Zakonu Świętego Ojca Benedykta ksieni nie omieszkała przedstawić kłopotów i trosk, jakich doświadczała za przyczyną szaleństwa mniszki Krystyny. Szczególnie niepojęte dla niej było to, iż zakonnica wzbraniała się przed komunikowaniem, mimo częstych spowiedzi i nader surowego żywota.

Wysłuchał Biskup ze zrozumieniem owej opowieści i posłał do Krystyny pewnego Prałata, będącego członkiem sądu kościelnego, aby ów ją wybadał. Lecz niestety – Prałat nic nie wskórał – ponieważ mniszka mówić z nim nie chciała. Po powrocie do przełożonego powiedział tedy:

– Ekscelencjo, ksieni ma zupełną rację, bo wielebna panna istotnie musi być niespełna rozumu.

– I z czegoż to wnosicie, księże? – zapytał biskup.

– Bo ze mną gadać nie chciała, nie bacząc na godność i urząd.

Odprawił Biskup skinieniem ręki swego audytora i zadumał się nad tym, co usłyszał. Ponieważ jednak należał do ludzi, którzy lubią o wszystkim przekonywać się naocznie, pomyślał, że najlepiej uczyni, jeśli sam uda się do Krystyny. Tymczasem jednak kontynuował wizytację klasztoru.

A gdy ją ukończył, skierował swe kroki ku celi Brzezińskiej. I jakież było jego zdumienie, skoro ujrzał ją stojącą przed progiem, przybraną godnie i najwyraźniej oczekującą dostojnego gościa, choć o tym, iż ma do niej przybyć, żadną miarą wiedzieć nie mogła.

Skoro Krystyna spostrzegła Biskupa, upadłszy przed nim na kolana, wyciągając ręce w błagalnym geście, zawołała:

– Ach, wysłuchaj mnie bez świadków, panie Biskupie, następco Świętych Apostołów. To bowiem, co mam ci do powiedzenia, jest dla mnie nader ważkie i nie chciałbym, iżby doszło do uszu, dla których nie jest przeznaczone.

Biskup w łaskawości swojej zezwolił na to, aby wielebna panna odbyła z nim rozmowę w cztery oczy tylko. A skoro wszedł do celi, wyszedł z niej potem zbudowany tym, co posłyszał z ust mniszki przez wszystkie współsiostry uważanej za chorą na umyśle. I nakazał, iżby ani ksieni, ani żadna inna z panien mieszkających w świętomichalskim klasztorze od tej pory nie ważyły się dokuczać ni słowem, ni czynem Krystynie.

Następnego zaś ranka osobiście wysłuchał spowiedzi owej panny, a udzieliwszy jej rozgrzeszenia, chciał nieść jej Przenajświętsze Ciało Pańskie z kościoła do celi, na co przecie panna nie pozwoliła, udając się do świątyni.

I od tej pory ni ksieni, ni żadna inna zakonnica nie dokuczały już Krystynie. Ba! I przeciwnie nawet! Pouczone przez Biskupa, innymi oczyma poczęły patrzeć na jej żywot i postępki. A im pilniej się jej przypatrywały, tym większe podziwienie w nich budziła.

A te były dziwy niepojęte dla ludzkiego rozumu, w które życie Krystyny Dunin Brzezińskiej Pan Bóg był ubogacił:

Jadała nader skąpo, jedynie tyle, aby w piersi iskrę życia utrzymać. Mieszkając pośród innych, w rzeczywistości mieszkała sama, szukając samotności i zachowując milczenie.

Mimo srogości, jaką miała względem swojego ciała, zawsze była pogodna i zawsze radosna, a co więcej, w dobrym zdrowiu, mało kiedy chorując, długie lata żyła.

Podobnie jak i względem innych świątobliwych sług i służebnic Boskich, tak i względem Krystyny rozmaitych swych sztuczek Szatan – Diabeł, Kłamca i Ojciec Kłamstwa, nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, próbował, ale przecie miłosierdzie Najwyższego nie dozwoliło, by kiedykolwiek owym pokusom uległa.

Zdarzało się, że pobożna panna w zachwycenie wpadała. Razu jednego aż przez trzy dni i trzy noce trwające. A gdy jej zwykłe czucie i zwykły rozum powróciły, to co przeżyła, czego doświadczyła i co słyszała, w owym zachwyceniu będąc, zataiła, mówiąc, iż jej zakazano rozprawiać o tym.

Lecz to nie wszystkie przecie niezwykłe, a cudowne zdarzenia. Nie sposób nie wspomnieć o najważniejszym – o darze prorokowania i przewidywania przyszłości, o czym mniszki i ksieni nie raz i nie dwa się były przekonały.

I tak, w dniu i w godzinie śmierci swojej matki, mieszkającej o szesnaście mil od Sandomierza, poznała Krystyna (na co byli wiarygodni świadkowie), iż jej rodzicielka ów padół ziemski opuszcza i z doczesności przechodzi do wieczności. A całe świętomichalskie zgromadzenie zakonne, które o westchnienie za swą matkę prosiła, zanim jeszcze wiadomość o jej śmierci do klasztoru przyszła, dziwowało się, skąd ona o tym wiedzieć mogła.

Wielebnej pannie benedyktynce Franciszce Tarłównie, roku 1705, na trzy dni przed skonem jej ojca Stanisława Tarły, wojewody lubelskiego, przepowiedziała, iż ów godny pan umrze i że rychło umrze, co było zgoła niepodobne, do zdrowia bowiem był wracał.

Zdarzało się, iż niektórym nieletnim dziewczętom przyszłość przepowiadała, a szczególnie jeśli która z nich zakonny żywot obrać miała. Krom tego, współtowarzyszki swoje dusznymi niepokojami trapione, zbawienną nauką i ukazywaniem im sensu wewnętrznych cierpień i zmagań w dobrym podtrzymywała i utwierdzała, przed upadkiem i grzechem chroniąc.

Bywało wreszcie, że i od cielesnej słabości uwolnić potrafiła nie sztuką lekarską bynajmniej (bo tej nie praktykowała), lecz słowem samym.

Może tedy i naszemu Mikołajowi by pomogła? – zakończył ojciec rektor. – Kto wie?…

Mikołaj i Wielebna Panna

Ostawcie nas samych – dało się słyszeć niewieści delikatny, kojący, ciepły głos dobiegający spoza zakratowanego gęsto otworu w ścianie. Lecz twarzy osoby, która te słowa wyrzekła, nie było widać.

Jezuici posadzili Mikołaja bokiem do owego otworu, a sami dyskretnie wynieśli z rozmównicy.

Wdzięczni byli niezmiernie Wielebnej Ksieni Barbarze Trzecieskiej9 za to, że im pozwoliła przyprowadzić tu pana Białeckiego i zezwoliła mu na rozmowę z mniszką Krystyną.

Rozmowę! Wielkie słowo, bo Mikołaj poza mamrotaniem pod nosem, z nikim przez te wszystkie lata sensownego zdania nie zamienił.

Jezuici stali w dość mrocznym korytarzu u drzwi parlatorium niczym posągi, nieruchomi.

Czas skapywał powoli.

Było tak cicho, że nieomal słyszeli uderzenia własnych serc.

Spoza zamkniętych drzwi rozmównicy nie sposób było posłyszeć najmniejszego szmeru…

Spozierali jedni na drugich z niepokojem, w napięciu…

Aż wreszcie, po dobrej godzinie, drzwi owe się otwarły i stanął przed nimi pan Białecki, całkiem odmieniony. Patrzył przytomnym wzrokiem, z twarzy zniknęła tępota, jagody nabrały różowawej barwy, ale to być może z podniecenia tylko.

– Pójdźmyż już stąd, Wielebni Ojcowie – tyle tylko powiedział Mikołaj i ruszył ku klasztornej furcie.

– Mikołaju, nic więcej nie powiesz?

– Gdy wrócimy do Akademii.

* * *

Siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie – pan Białecki i rektor Kowalicki. Pozostałych trzech ojców zajmowało miejsca na zydlach ustawionych podle ściany. Przez jakiś czas panowała cisza.

Jeden z jezuitów nerwowo chrząknął.

– Taaak – powiedział przeciągle Mikołaj. – Taaak…

Wpili się oczami w jego wargi.

Wielebna Panna poradziła mi, żebym się udał do Paryża…

– Po co?

– Miała wizję, że mieszka tam niezwykle świątobliwy diakon, asceta, który na chwałę Bożą pracując, w ludzkich sercach ład przywraca… że przy nim odzyskam spokój i zrozumiem, jaki jest sens mojego życia…

– Co więc zamiarujesz?

– Zastosować się do rady…

Z dnia na dzień cię nie wypuścimy – powiedział ksiądz Kowalicki.

– Dlaczego?

– Trzeba cię wpierw odkarmić, bo po trzyletnim tak srogim poście nie zajechałbyś dalej niż na Chwałki10.

– Jeszcze z miesiąc musisz tu wytrzymać.

– Niech tak będzie – Mikołaj się nie sprzeciwił. – Wyruszę w ten sam dzień, gdym po raz pierwszy wraz z hrabią konwent ten opuszczał.

– W wigilię Bożego Narodzenia? – zdumieli się duchowni.

– Właśnie…

– Ale dlaczego? Czy mniemasz, że odnajdziesz to, co już bezpowrotnie przeminęło?

– Nie, tak nie myślę… to raczej będzie podróż sentymentalna, po własnych tropach, ku jakiemuś innemu przeznaczeniu… samotnie, bez hrabiego…

– Mikołaju!

– Tak, wiem. Grzechem jest wierzyć w przeznaczenie… chociaż… nic nie dzieje się bez przyczyny… i… nie ma przypadków… tak jakby wszystko wpierw zaplanowano…

Te ostatnie słowa ojcowie jezuici zbyli już milczeniem.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Cribbage – popularna w XVIII wieku gra karciana dla 2 osób.

2W wolnym tłumaczeniu Pod gęsią z rusztu. (ang.).

3Ty polska świnio! (niem.).

4Rewerenda – sutanna.

5Bądź wola Twoja… bądź wola Twoja… (łac.).

6Egzorta – niezbyt długie kazanie wygłaszane na pogrzebie.

7Ks. Franciszek Kowalicki, S.J., (1668-1730) w latach 1715-1723 piastował funkcję rektora Collegium sandomierskiego, znanego wówczas jako Academia Gostomiana.

81650-1739.

9Była ksienią w latach 1713-1726.

10Przedmieście oddalone od centrum Sandomierza o około 3 km.

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?… Cmentarz św. Medarda [15]

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (15)

Pauline

Dziewczyna mocno zarumieniona od wstydu wpatrywała się w blat stołu, przy którym siedziała ona, Mikołaj i pan Bartusz.

– Tak – przytaknęła na pytanie wcześniej zadane jej przez starszego szlachcica, który był bardziej bezpośredni i nie bawił się jakieś podchody, żeby się czegoś dowiedzieć, lecz pytał wprost. – Tak, panowie. Jestem biedniejsza niż mysz kościelna, która się choćby ogarkiem woskowej świecy pożywi… A ja?… Nie posiadam żadnego majątku. Rodzice zostawili mnie samą na świecie bez środków do życia, gdyby nie przyłatana ciotka, czy może raczej cioteczna babka madame Éléonore Claire d’Estrées, to bym, choć z zacnego rodu, jako dziecko mogła skończyć bardzo marnie.

– Jak to? Pani d’Estrées nie zostawiła ci żadnego zabezpieczenia, moje dziecko?

– Ano nie…

– Miała więc jakichś bliższych spadkobierców niż ty?

– Ano niestety…

– Nie zostawiła ci nic a nic? Nawet jakiejś skromnej pensyjki, jakiegoś niewielkiego posagu? Wszak była przecie bardzo zamożna!

– Ano nic nie zostawiła.

– Więc co żeś planowała, panienko? Miałaś jakiś pomysł na dalsze życie?

Szukałam pomocy u krewnych, najpierw w Thoury, a potem tu. Lecz tak w Thoury jako i tutaj zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Wtedy pomyślałam sobie, że może zwrócę się o wsparcie do któregoś z kapłanów, że może zechce zarekomendować mnie do jakiegoś zakonuby mnie przyjęto bez posagu… No i poszłam po tę pomoc… do konfesjonału… Niczego jednak nie zdołałam wyłuszczyć, bo kapłan miał zgoła coś innego na myśli i plany także inne względem mojej osoby…

– Taaak – powiedział przeciągle pan Bartusz. – Taaak. A jak się owo skończyło, to już wiemy. I co, panienko, zamiarujesz dalej czynić?

– Nie wiem, szlachetny panie. Nie wiem. W głowie pustka, w sercu ból…

Mikołaj, który do tej pory siedział milczący, odchrząknąwszy kilka razy, z pewnym zakłopotaniem się odezwał.

– Ja bym chyba umiał znaleźć wyjście z tej, zda się, zgoła beznadziejnej, sytuacji.

– A jakież to, paniczu?

– A takie!

Pan Białecki runął na kolana przed Pauline i zapytał:

– Zechciałabyś mnie za męża, demoiselle?

Panna z wrażenia zaniemówiła. Wszystkiego bowiem by się spodziewała, ale nie oświadczyn! Na dodatek w takich okolicznościach i ze strony nieznajomego, który ją widział raptem trzeci czy czwarty raz na oczy. Więc milczała, rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatrując się w pana Bartusza.

A ponieważ i jego z wrażenia mocno przytkało, to i on milczał.

Tymczasem Mikołaj wciąż klęczał przed dziewczyną w oczekiwaniu na odpowiedź. Czas mijał, powoli i w cichości i nic się nie działo.

– Ach! – Mikołaj palnął się dłonią w czoło. – Ach! Przecie najważniejsze! A jam całkiem zapomniał!

Ściągnął swój sygnet herbowy z palca i podał go Pauline.

A ona jeszcze bardziej zdrętwiała na skutek silnej emocji.

– Paniczu! Panienko! – Bartusz pstryknął palcami przed ich twarzami. – Ejże, co z wami?

Pauline pomyślała: „Cóż, a może to jakiś dobry los mi zsyła tego gładkiego i tak miłego chłopca? Niech się dzieje wola Boża” i podała mu swój maleńki pierścionek z maleńkim szafirem i nadal nic nie mówiąc, skinęła głową na znak zgody.

Pan Białecki nieomal oszalał z radości.

– Byliśmy sobie pisani! Pisani jak nic! Byliśmy sobie pisani, moje ty kochanie!

– Być może… – dziewczyna była bardziej powściągliwa w okazywaniu uczuć, chociaż od pierwszego spotkania w Wenecji zawsze miała tego młodego ślicznego młodzieńca i w sercu i w umyśle. I nawet się jej przez jakiś czas zdawało, że go pokochała, taką miłością od pierwszego wejrzenia. A jak było widać, jego uczucie względem niej było identyczne… I teraz jakiś los – przekorny? – chciał ich połączyć na zawsze…

– Ja tego komentować nie będę – odezwał się pan Bartusz – ale na zdrowy rozum może to mieć sens. Ty się, paniczu, platonicznie zdawało mi się zakochany, uganiasz za dziewczyną po całej Francji, a na końcu ratujesz ją z takiej opresji! A przecie już z dala widać, że masz dla niej coś więcej niż tylko przychylność… Jedno mnie tylko martwi, czy i ona żywi podobne uczucia względem ciebie…

Dopowiedziawszy tych słów, zerknął na Pauline.

– Panie Bartuszu, powiem szczerze. Nie z wyrachowania, ale z serca – pan Nicola nigdy nie był mi obojętny, od owego wieczoru w Wenecji. Co prawda czas sprawił, że mi się jego obraz w sercu nieco zamglił, lecz teraz odżył i barwy odzyskał. Ja się trapię czym innym…

– Czymże? – zapytał Białecki.

– Czy biorąc za żonę obcą ci osobę, nędzarkę, po jakimś czasie mnie nie odtrącisz i mną nie wzgardzisz?…

– Pauline! Ty pojęcia nie masz, z jakiej ja nędzy się wyrwałem! Ty przy mnie, nawet w tej chwili, byłabyś bogaczką!

Ujął jej dłonie w swoje, ucałował z żarliwością i z całej mocy przycisnął do serca.

A potem jął snuć opowieść o swoim życiu…

A Pauline coraz bardziej się zdumiewała, nie mogąc pojąć, jak los może zmieniać tak ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg?

– A może Szatan?… – wychrypiał pan Bartusz i przeżegnał się, bo w miarę jak słuchał opowieści Mikołaja, a w szczególności o tej jego relacji z tajemniczym markizem czy też hrabią, bo trudno się było połapać, kim tak naprawdę jest, nabierał coraz głębszego przekonania, że bynajmniej nie jest on bogatym niczym indyjski nabab filantropem i że za tym, co uczynił dla Mikołaja, musi stać jakaś nieczysta kombinacja, jakiś diabelski plan.

Tymczasem jednak co innego było pilniejsze.

– Panie gospodarzu – Bartusz skinął na oberżystę. – Czy znajdzie się jakaś przytulna izdebka dla tego oto dziewczęcia?

– Ależ naturalnie, dostojny panie, ależ naturalnie.

– Podajże nam tedy, co masz najlepszego na kolację, a potem udamy się na spoczynek.

– Mam znakomicie przyrządzonego pieczonego kapłona.

– A czy skórkę ma chrupką?

– Och! Délice!

– Więc podaj gospodarzu. I wina zacnego też. Najwyborniejszego, jakie masz w piwniczce! Stęskniłem się za węgrzynem, ale tutaj go nie macie.

– Nie wszystko zrozumiałem, więc gdybyś, szlachetny panie, zechciał…

– Prosiłem o wino, najlepsze. A reszty nie musisz wiedzieć. Ot co!

Szynkarz się zatem skłonił z szacunkiem i oddalił, by spełnić zamówienie. Tacy goście, jak ci dwaj cudzoziemcy nieczęsto się mu trafiali. Widać było, że są nadzwyczaj zamożni i na dodatek niczego sobie nie skąpią.

Krzyżowe drogi

Mikołaj prawie nie spał tej nocy, rozmyślał gdzie się udać. Czy wrócić do Polski, czy pozostać we Francji, a może skierować z powrotem do Italii, która go zauroczyła? Na myśl przychodziła mu również Hiszpania, a dokładniej Salamanka, którą mu markiz ongiś podpowiadał i gdzie, na tamecznym uniwersytecie, kształcił się przed wiekami jego przodek Jur Białecki, który również nader dziwne małżeństwo zawarł… Ostatecznie jednak niczego nie wymyślił. Gdziekolwiek chciałby się udać z panną i towarzyszem-opiekunem, wpierw i tak należało pozałatwiać formalności, dlatego opuściwszy Pontarlier, ruszyli do Pikardii, do Laon, bo tam Pauline była chrzczona.

* * *

Gdy Młody pan Białecki wygrzebał się bladym świtem ze skotłowanej pościeli, bolała go głowa i całkiem nie miał humoru. Spał podle i czuł się niewypoczęty. Pomyślał, że może, gdy przed śniadaniem zażyje powietrza, to umysł mu się przejaśni, a nastrój poprawi.

Wędrował niespiesznie, bez celu, a chłodne i rześkie powietrze studziło mu głowę. Nogi zaniosły go ku niezbyt okazałej, ale pięknej starożytnej budowli, ku Chapelle des Templiers1.

Obejrzał budynek z zaciekawieniem. Składał się on z czterech jakby segmentów, patrząc od wschodu – z niewielkiej i niskiej absydy, dalej, idąc ku zachodowi, była jakby obszerniejsza prostokątna część prezbiterium, dalej – najwyższa i najokazalsza w całym budynku nawa i wreszcie przedsionek czy też inaczej mówiąc kruchta. Całość umurowana była z poszarzałego kamiennego ciosu, tu i ówdzie pokrytego szarozielonkawymi plamami glonów, a nawet i zrudziałym o tej porze roku mchem.

Mikołaj, przyglądając się kaplicy, kątem oka zauważył, że jakaś ludzka postać przemknęła się spiesznie ku wielkim drzwiom, a ponieważ on stał od strony południowej i to nieco z boku, to nie widział owej sylwetki nazbyt wyraźnie. Dałby sobie jednak głowę uciąć, że dostrzegł Ballettiego.

– Panie markizie! – zawołał i ruszył w stronę wejścia.

Na jego okrzyk nie było żadnej reakcji. Ujął masywną klamkę i nacisnął ją, ale drzwi były zawarte i nie można było wejść do wnętrza.

– Omam jakiś czy co? – zamruczał sam do siebie. – Ale nie, to był Balletti! Na pewno był to on. Wejść do wnętrza świątyńki i zamknąć za sobą drzwi mógł, nim ja do owych drzwi dotarłem. Tylko skąd on tu? I po co?

Ostatecznie jednak, szarpnąwszy jeszcze klamką dla spokoju sumienia, że tak łatwo się nie poddał, dał spokój i zawrócił do oberży.

* * *

Śniadanie było wyborne i bardzo smakowało Pauline, podobnie zresztą, jak i Bartuszowi, tylko Białecki jadł jakby z musu, bynajmniej nie rozkoszując się smakami.

Co to wam, paniczu?

I Mikołaj opowiedział o porannej przygodzie.

Cóż… moim zdaniem trza czym prędzej zdobyć metrykę chrztu panny Pauline, z adnotacją proboszcza, że nigdy w związek małżeński nie weszła i czym prędzej się stąd wynosić.

– Panie Bartuszu! Ale dokąd? Bo jeśli na hrabiego można się natknąć praktycznie wszędzie, to jakaż to różnica gdzie się znajdziemy? Tylko że od chwili gdyście nazwali go Szatanem, mimo dobrodziejstw, jakie mi wyświadczył, łącząc owo z ostatnimi zdarzeniami, jakoś mi tak zrobiło się nieswojo i lęk mnie ogarnął. A patrząc racjonalnie, to przecież żadnych podstaw nie mam, iżby się hrabiego obawiać, bo wszystko czegom od niego doświadczył, to przecie samo dobro. A na dodatek niczego w zamian nie chciał. Nigdy.

– Niby racja – przytaknął stary szlachcic. – Ale co ze ślubem? Gdzie go pan zamiarujesz zawrzeć?

Prawdę powiedziawszy, to gdziekolwiek.

– Ale bardzo dostojnie byłoby w Paryżu, w katedrze Notre-Dame… – rozmarzył się Bartusz.

– Może niech zdecyduje moja narzeczona?

– Och tak! – plasnęła w ręce zadowolona. – W Paryżu! Tam przynajmniej będę mogła zaprosić wszystkich tych, którzy mnie od śmierci ciotki nie chcą znać, albo udają, że nie poznają!

Zaśmiał się Bartusz, zaśmiał i Białecki.

– Niechże będzie, jak chcesz – powiedział ten ostatni. – Wzbudzać u ludzi zazdrość to niezbyt przyzwoite, lecz doskonale cię rozumiem. A ponieważ i ja chciałbym zachować się podobnie, równie nieprzyzwoicie, to gdy tylko się pobierzemy, natychmiast ruszymy do Polski, do mojego rodzinnego miasta, do Sandomierza!

– Gdzie ty Kaju, tam ja Kaja…2 – z wielką powagą na twarzy rzekła Pauline.

– No tośmy uradzili. Zabaczywszy jednak o najważniejszym – odezwał się pan Bartusz.

– O czym to? Co waćpan masz na myśli? – zaniepokoił się Mikołaj.

– Ano to, że z dnia na dzień ślubu się nie bierze. Najpierw zapowiedzi…

– Istotnie… to przeszkoda… ślub się odwlecze o ładne parę tygodni, bo to i droga stąd do Paryża niekrótka i zapowiedzi

– Mniemam – znów się odezwał pan Zbylut – że i na to można znaleźć radę.

– Jaką! – pospołu zawołali Pauline i Nicola.

– Taką, że biskup może udzielić dyspensy od zapowiedzi. Warunek – żeby go tylko przekonać. Więc tyle czasu zmitrężymy co na dojazd do stołecznego miasta. Tylko jak przekonać biskupa do naszych racji?

– No, z tym akurat nie powinno być większego problemu, roześmiał się pan Białecki.

– Nie rozumiem? – powiedziała Pauline.

Lecz Mikołaj w odpowiedzi tylko brzęknął mieszkiem, który wydobył z zanadrza.

– Rzeczywiście, to powinno usunąć wszelkie przeszkody – parsknął śmiechem stary szlachciura.

* * *

Kauzyperda w wyszarzałej rewerendzie o chytrym wyrazie twarzy, który przyjął panów Białeckiego i Bartusza, usłyszawszy, po co przyszli, zrobił bardzo ważną minę i jął piętrzyć trudności.

Trwało to czas jakiś, aż się pan Zbylut zirytował i prosto z mostu palnął, po łacinie, bo chciał zrobić na księżyku wra-żenie.

Reverendissime! Myśmy tu przyszyli po to byś rzecz całą – czystą i klarowną – po naszej myśli w Kurii załatwił, a nie piętrzył trudności! Prawo w tej materii znamy, a ciebie przyszliśmy wynająć, byś młodych reprezentując, wystarał się o dyspensę. Dokumenty obojga narzeczonych masz przed sobą, niczego nie zakwestionowałeś, wymień więc kwotę, powiedz, jak bardzo cenisz swój czas i dojścia do kurialnych urzędników, a sumę całą zaraz dostaniesz. O wycenę twojej mądrości i wiedzy nie pytam i chyba wiesz, reverendissime, czemu – tu się Bartusz uśmiechnął szyderczo.

– Dobrze, już dobrze, panie Bartuszu – Mikołaj wyciągnął sakiewkę i wyłożył na stół kilka złotych monet. – Śpieszno nam bardzo wielebny. Czy tyle wystarczy? To przecie nie za żadne oszustwo, ale za zwykłe przyśpieszenie procedury.

* * *

Paryska katedra Najświętszej Maryi Panny, chociaż nie była wypełniona po brzegi, ale gości, czy może raczej gapiów była dostateczna liczba, żeby wieść o tym niezwyczajnym ślubie, rozeszła się po mieście i arystokratycznych salonach.

Mikołaj prezentował się wspaniale! Na tę najważniejszą w swoim dotychczasowym życiu uroczystość przywdział strój polski. Ubrany był w karmazynowy kontusz, ściągnięty w talii pasem słuckim jedwabnym tkanym złotem w przebogate wzory, do którego przytroczona była karabela w srebrnej pochwie. Tak pochwa, jak i głowica szabli wysadzane były turkusami, agatami, czerwonymi onyksami i malachitami. Pod kontuszem miał słomkowoblady żupan, na nogach safianowe, tej samej barwy co żupan, buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem.

Przed wejściem do świątyni zdjął czapkę z głowy i wydobył szablę z pochwy, oddając je na przechowanie wynajętemu na tę okoliczność służce kościelnemu, po naszemu świątnikowi, który miał na młodą parę czekać w kruchcie, nie wchodząc nawet za próg świątyni. Mógł był co prawda wejść do kościoła z bronią, ale tego nie chciał. Z szacunku dla Pana Boga…

Zagrały organy, młoda para ruszyła wolnym krokiem ku wielkiemu ołtarzowi… Pauline w przecudownej i niezwykle kosztownej sukni, której tren niosły małe dziewczynki z rodzin z nią spokrewnionych, bo krewniacy teraz jakoś przypomnieli sobie o jej istnieniu, być może licząc, iż uda im się cokolwiek uskubać z majątku Mikołaja, o którym plotka niosła, iż jest bogaty niczym indyjski maharadża, zarumieniona z nadmiaru wrażeń i chyba jednak… wreszcie… szczęśliwa. Rozkochanym wzrokiem wpatrywała się w tego pięknego chłopca, który szedł obok niej. Albowiem marsz ku ołtarzowi odbywał się na sposób polski, gdzie oboje narzeczeni idą pospołu już od samego podchórza… a zresztą ani jedno, ani drugie z nich nie miało rodziców, a obcych nie chcieli prosić o występowanie w zastępstwie pomarłych…

* * *

No to już ostatni moment – powiedział Bartusz, nakazując zatrzymać karetę u stóp kamiennej figury starożytnej roboty wyobrażającej Pietę trzymającą na kolanach martwe ciało Syna zdjęte z Drzewa Odkupienia.

– Na co? – zapytał Mikołaj.

– Oto krzyżowe drogi, możemy jeszcze zawrócić, a jeśli nie, to skręciwszy w prawo, ruszymy ku niemieckiej granicy.

– Istotnie, krzyżowe drogi… Skręcaj w prawo! – gromkim głosem Mikołaj wydał polecenie stangretowi.

Koła zaturkotały na wybojach, po niedługim czasie pomnik na rozstajach dróg zniknął im z oczu. Przed podróżującymi ścielił się zakurzony gościniec wiodący ich w rodzinne strony.

Tylko jedna Pauline serce miała ściśnięte obawą, co to będzie i jak to będzie w dalekim obcym kraju, przez który na domiar złego ustawicznie przetaczały się wojny…

Pora chyba zacząć uczyć się polskiego? – zagadał do dziewczyny pan Bartusz.

– Istotnie, pora, chociaż nie jest to łatwy język, sykliwy i szeleszczący, ale może jakoś sobie poradzę.

– Poradzisz sobie aśćka, poradzisz.

Je ne comprends pas3

– Poradzisz sobie, madame, poradzisz – powtórzył po francusku pan Zbylut. To co? Zaczynamy?

– Już? – zdziwiła się pani Białecka.

– A na cóż czekać?

– Niechże panu będzie, monsieur – westchnęła młoda pani.

W Sandomierzu

Od wjechania w granice Rzeczypospolitej, kraj wyglądał bardzo nędznie. Najpierw, w roku 1655, najazd szwedzki, bratobójcze wojny ukrainne, Moskwa, Turcy, Rakoczy, a teraz walka o sukcesję polską między Augustem a Stanisławem. I Sasi i Moskwicini i znów Szwedzi… Ograbiane sukcesywnie wsie, miasta popadające w ruinę, bieda snująca się wraz z mgłami i nędza niczym srogi mróz paraliżująca wszelką nadzieję.

Wszystko wskazywało na to, że kraj zasobny przez wieki całe, mlekiem i miodem płynący, dziś ze szczętem zmarniały, chyba już nigdy nie podźwignie się z ruiny. Już nigdy…

Może jeszcze co poniektórym się zdawało, gdy spoglądali na te nędzne resztki, na potrzaskane rumowiska dawnej świetności, że kiedyś przecie musi nadejść taki dzień, gdy wszystko się odrodzi i radość wróci do serc i szczęście zalśni w oczach i sytość zagości w brzuchach nędzarzy… a krwi obcej łakomcy, zachłanni bogacze i krwi obcej chciwcy żarłoczni zadławią się tym sadłem, które to z Rzeczpospolitej i polskich biedaków wyssali… ale to były niestety mrzonki jeno… takie rojenia, które się nigdy nie ziszczają…

Podróżni zatrzymali się blisko Sandomierza, tak blisko, że można było to miasto cudne, zatopione w sadach i winnicach, podziwiać w całej krasie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozpalając płomieniste, krwią nasiąkłe, ale i złotem i fioletami, rozsnute na nieboskłonie zorze.

Ziemia stygła, na źdźbłach traw i łodyżkach ziół i kwiatów poczynały srebrzyć się pierwsze krople rosy drżące od lekkich muśnięć oddechu parującej ziemi.

Pachniało wokół wręcz odurzająco – ckliwie rumiankami, balsamicznie lebiodką, słodkawo różowopurpurowym kwiatem dzikiego groszku i gorzko złotymi koszykami wrotyczu.

Jakiś zapóźniony trzmiel zmierzał, ciężko bucząc, ku wlotowi do swojej norki, w której, pod ziemią miał swoje gniazdo i skromniuśki plasterek pełen nakropu4 – świeżego nektaru

Jaskółki śmigały hen, wysoko, po niebie, wieszcząc piękną pogodę na nadchodzący dzień. Na pobliskich rosochatych wierzbach stado wróbli odprawiało swoje ćwierkliwe nieszpory.

Tu i ówdzie dało się jeszcze słyszeć pojedyncze podzwaniania koników polnych, ale i te wkrótce całkiem ucichły.

Gdzieś, spoza obłego zbocza trawiastego wzgórka niosło się przeciągłe muczenie krów, które najedzone do sytości, niosły teraz do obór wymiona obrzmiałe od przepełniającego je tłustego mleka.

Mikołaj długo stał i wpatrywał się w ukochane miasto. Twarz miał poważną, smutną i zwilgotniałe oczy. Przez głowę przelatywały mu obrazy dni, pór roku, lat, które tutaj spędził… i chwile pełne tęsknoty za tym, co mu było najbliższe, najbliższe jego sercu, tęsknoty za wyboistymi uliczkami, aromatami kadzideł, którymi nasiąkły mury prastarych świątyń, za brzęczeniem pszczół buszujących śród kwitnących lip, za kłakami babiego lata płynącymi w spokojnym jesiennym powietrzu, za pierwszym śniegiem – puszystym i miękkim i za strumykami wody, która cienkimi strużkami podczas roztopów pędem spływała z wysoczyzn sandomierskich wzgórz prosto ku wiślanym rozlewiskom…

– Ruszajmy – odezwał się po chwili.

– Ba! Lecz dokąd? – z niepokojem w głosie zapytał pan Bartusz. – Na noc się ma. Dziś już raczej nic nie zdziałamy.

– Co zatem?

– Czy jest tu jakaś karczma, gospoda, zajazd – jak zwał tak zwał, no, jakieś miejsce, gdzie byśmy mogli spokojnie noc przespać?

– I owszem. Jest. A co? Nie widział waszmość, wszak bywałeś nie jeden raz w Sandomierzu.

– I owszem, alem nigdy z zajazdów nie korzystał, bo mnie na ów luksus nie było stać, dlategom się za nimi nie rozglądał.

– To gdzieś acan sypiał?

– A gdzie się dało, zwykle u znajomków, czasem i pod gołym niebem. No, ale gdzie ta karczma? Daleko?

– Nie, o kwadrans stąd… może parę minut dalej. „Rzym” się nazywa.

– O! Też pięknie! – w głosie pana Bartusza dało się słyszeć jakby lekkie zaniepokojenie. – A czy to ten sam „Rzym”?

– Niestety.

– Mój Boże!

– Nie turbuj się waćpan, nic nam nie będzie! – Mikołaj w głos się roześmiał.

– O czymże, to panowie rozmawiacie.

– At! Nic takiego – Mikołaj chciał zbyć żonę.

– Ale ja chcę wiedzieć!

– Tylko się nie wystrasz. Karczma, w której przyjdzie nam nocować, słynna jest z tego, że jak głosi pradawna legenda, z niej to właśnie diabeł porwał doktora nauk tajemnych szlachetnie urodzonego pana Twardowskiego, z łacińska Tvardoviusem zwanego.

– A czemuż go porwał?

– Twardowski bowiem miał nadzieję go oszukać i paktu, jaki zawarł ze Złym, nie zamiarował dotrzymywać.

– Lecz myśmy żadnych paktów nie zawierali, więc lękać się nie ma czego.

No właśnie!

Woźnica szarpnął lejcami i konie ruszyły stępa.

– W którą stronę mam jechać? – zapytał pana Białeckiego.

– Tędy, prosto, wąwozem, a gdy wyjedziesz na szczyt wzniesienia, dokąd cię ten parów zaprowadzi, to znajdziemy się nieomal na podworcu karczmy.

Koła turkotały na wybojach, a pan Bartusz przeżegnawszy się zamaszyście, zaczął chwalić Pana Boga śpiewem, a pienia te musiały być Stwórcy miłe, albowiem szlachciura miał wyjątkowo piękny, czysty baryton.

Chwała Bogu w wysokości

A na tej ziemskiej niskości

Niechaj miły pokój będzie

Ludziom dobrej woli wszędzie.

Wielbimy Cię, pokłon dając

Błogosławim, wychwalając

Dzięki czynim z uprzejmości

Dla Twojej chwały wielkości.

Królu w niebie panujący

Boże Ojcze wszechmogący

Boże Synu Chryste Panie

Niech wam chwała nie ustanie.

Baranku Boży, co winy

Gładzisz świata; Tyś jedyny

Syn jest Ojca przedwiecznego

Bez matki, z istoty Jego.

Racz się zmiłować nad nami

Nie gardź naszymi prośbami

Daj się nam ubłagać, Panie

Odpuść za grzechy karanie.

Który siedzisz na prawicy

Boga Ojca, my grzesznicy

Pokornie k’tobie wołamy

Jezu zmiłuj się nad nami.

Boś Ty sam Pan jest największy,

Sam najwyższy, sam najświętszy

z Duchem Świętym w Chwale Twego

Ojca Boga wszechmocnego.

* * *

Woźnica z karetą i podróżnymi kuframi pozostał w „Rzymie”, natomiast Mikołaj, Pauline i pan Zbylut wyruszyli na miasto.

Niegdyś ludne, rojące się od miejscowych i przyjezdnych kupców, gwarne i wesołe, teraz wyglądało na opustoszałe i ponure, a nawet wręcz nasiąkłe rozpaczą.

Na miejscu wspaniałych renesansowych, czy też gotyckich, a przebudowanych później w renesansowej manierze kamienic, przycupnęło teraz wiele byle jakich chałup, niewyglądających lepiej niż kmiece zagrody. Niektóre ze znakomitych budowli zgorzały, inne z nudów doprowadzili do ruiny sascy żołdacy, którzy stacjonowali w Sandomierzu, a właścicieli nie było już stać na odbudowanie ich takimi, jakimi były, czy choćby na gruntowny remont tych, które się jako tako ostały, zdewastowane tylko ale całe.

Bruk na rynku powybijany i dziurawy, uliczki zapuszczone, miejskie mury baszty i bramy nadwątlone, połatane bodaj jak i byle czym. Zapuszczone sady i opustoszałe winnice, kędy wiły się na wpół już zdziczałe, niecięte i niepielęgnowane latorośle winogradu, sprawiały wrażenie przygnębiające, chociaż nie brakowało im swoistego tajemniczego uroku.

To, co minionego wieczora z daleka wyglądało tak wspaniale oraz imponująco, z bliska już takim nie było.

Sporo też było pustych placów tak intra, jak i extra muros5. Widząc je, pan Zbylut Bartusz powiedział:

– Zastanawiał się panicz, gdzie mógłby zamieszkać. Patrząc na te pustacie porosłe pokrzywą, pomyślałem sobie, że można by ze dwie-trzy sąsiadujące ze sobą parcele kupić i to raczej za psi grosz i jakiś zacny dom postawić z ogrodem, nie gorszy niż tamten, co na skraju górnej pierzei Rynku stoi, a ongiś należał nie do byle kogo, bo do samych Oleśnickich, do królewiąt, karmazynów, kardynałów.

– Może i macie rację? Muszę owo rozważyć. Ale nim dom stanie, to gdzie niby mamy zamieszkać?

– A na przykład w Warszawie, niech pani Pauline zobaczy, jak wygląda stolica, a może i dwór królewski.

– Do Krakowa byłoby bliżej.

– Może, ale teraz to prowincja, a od czasu, gdy Szwedzi Wawel z dymem puścili, to aż żal serce ściska, przecie żeśmy sami widzieli, udając się z hrabią do Italii.

– A co? Sandomierz to niby nie prowincja? I jak wygląda? Jedna ruina.

– Niby, ale to nasza ruina, miasto stołeczne naszej ziemi i w sercu go winniśmy zawsze nosić.

– Nie wiedziałem waszmość panie, żeście taki patriota.

– A to wada?

– Skądże! To w dzisiejszych czasach rzadka zaleta… a może nie?… może istotnie wada?… Lecz gdyby więcej panów braci tak myślało, a kraj w sercu mieli, to może wszystko by się jakoś w tej naszej Rzeczypospolitej uładziło i do prządku przyszło, a tak?…

– Więc co robimy?

– Chyba wasszmości posłucham. Ziemię tutaj kupię, architekta najmę, mularzy, cieślów i kto tam będzie jeszcze potrzebny i niechże dworzyszcze zacne nam budują. Tylko…

– Tylko co?

– Nadzorca nad całością, rzetelny i uczciwy by mi się tu jeszcze zdał.

– Prawda – przytwierdził Bartusz.

Mikołaj zaczął go świdrować oczami.

– A czemuż to panicz tak się we mnie wpatruje? Jakbym był młodą i gładką białogłową.

– Et, głupoty opowiadacie! Przyglądam się waszeci, bom sobie pomyślał, iż nikogo lepszego od waszeci na tego nadzorcę chyba by mi się nie udało znaleźć.

Bartusz nic się nie odezwał, głowę tylko spuścił i pilnie przypatrywał się swoim odrobinę już podniszczonym butom.

– No? Panie Zbylucie złoty? Co wy na to?

– Przecie mam swój domek, parę prętów gruntu, no i tę karczmę, co mi ją pan markiz, czy też hrabia, licho wie, kto on, zafundował.

– Domek wynajmiecie, karczmarza i tak nie upilnujecie – zechce wasz oszukiwać, to i będąc na miejscu nie zapobieżecie temu, a tu mogę wam stancję jakąś wynająć, albo nawet i kupić. Pensyjkę zacną też wam wyznaczę i zamieszkamy w bliskości. Waszmość mi tu budowy dopilnujesz, a jak już wszystko będzie ukończone, zjedziemy z moją panią małżonką i urządzimy wszystko, tak by dziadki, jeśli nas nimi Pan Bóg zechce obdarować w Swojej łaskawości, mogły godnie, godziwie i przyzwoicie mieszkać.

– Hm… propozycja kusząca… tylko…

– Tylko co?

– Ano nie dobiegł jeszcze końca ów czas, przez który zobowiązał mnie hrabia do czuwania nad paniczem.

– Rzeczywiście.

– Więc… muszę z państwem… do Warszawy…

Mikołaj nic na to nie odrzekł, ale widać było, iż intensywnie głowę natęża, jakie wynaleźć wyjście z tej sytuacji, aż w końcu powiedział, co wykoncypował:

– Z jednej strony tak, macie rację, czas waszmości kontraktu się jeszcze nie skończył, lecz okoliczności uległy zmianie. Ożeniłem się i tego nie zmienicie. Więc pomyślałem sobie, że może rzecz całą urządzimy tak: waszmość zostaniesz w Sandomierzu dopilnować budowy, natomiast wasza małżonka pojedzie, jako dama do towarzystwa, pani Pauline.

– Jako kto?! – zdumiał się Bartusz.

– Jako dama do towarzystwa – powtórzył pan Białecki.

Pan Zbylut parsknął śmiechem, ale się zaraz zmitygował.

– Niechże mi panicz wybaczy, lecz jaka z niej może być dama do towarzystwa, kiedy ona ledwo na książce do nabożeństwa umie czytać. Ani obyczajów dworskich nie zna, ani porządnie wysłowić się nie potrafi. Ba! Ani nawet nie ma się w co przyodziać. Toż to biedna i ciemna parafianka! Chociaż serce złote.

– A może to i lepiej? Pani Pauline ją ubierze, we francuskim obyczaju podkształci. Jedna drugą będzie uczyć – po polsku i po francusku. Pańska małżonka, kochany panie Bartuszu, będzie jej niczym matka, bo na przyjaciółkę nazbyt wiekowa. Tak czy siak, to pewno lżej się będzie dogadać dwóm niewiastom niż niewieście z mężami. No i dzięki temu moja Pauline nie będzie się czuć samotna.

* * *

Robota majstrom paliła się w rękach. Na obszernym placu, którego większą część nie stanowiła jednak płaszczyzna, lecz łagodny skłon staromiejskiego stoku przechodzący – patrząc w kierunku nadwiślańskich błoni – w ostry obryw stromej lessowej ściany, położony za murami, po drugiej stronie przepaścistego parowu oddzielającego Wzgórze Gostomianum, od Miejskiego, powyżej Bramy Lubelskiej, przez miejscowych potocznie nazywanej Furtą Rybacką, bo rybitwy6 tędy swój połów do miasta wnosili, wytyczono obszerny prostokąt i jęto kopać głęboki dół, żeby dom miał solidne podpiwniczenie i bardzo krzepki fundament. A śpieszono się bardzo, bo choć pogoda sprzyjała, to jesień już snuła się mgłami po wąwozach i zaczynała złocić i czerwienić liście…

W promieniach Bożego błogosławieństwa

Państwo Białeccy byli szczęśliwi. Mieszkali w pięknym, wygodnym, dostatnim domu z cudownym widokiem na Wisłę, na Góry Pieprzowe i het, dalej jeszcze – na Sandomierską Kotlinę ciągnącą się aż po horyzont, a porosłą odwieczną puszczą, w którą wgryzały się wsie i uprawne pola.

Jednego co im brakowało, to pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka i jego zacnej małżonki, którzy na dobre powrócili w swoje strony, chociaż obiecali, że będą państwa Białeckich odwiedzać tak często, jak się tylko da.

Mikołaj, nie obnosił się ze swoją zamożnością, mimo iż nie stronił od życia towarzyskiego, to pieniądze wydawał z rozwagą. Jego małżonka rozkochała się w nim bez pamięci, chociaż na samym początku tylko bardzo go lubiła, a poślubiła, prawdę powiedziawszy, głównie dlatego, że zdało się jej to najlepszym i najrozsądniejszym wyjściem w jej nader trudnej, jeśli nie rozpaczliwej wręcz życiowej sytuacji.

I dziękowała teraz Bogu, że nigdy tego kroku, tej decyzji nie musiała żałować.

Po blisko rocznym pobycie w Warszawie, gdzie – zda się, iż dzięki pieniądzom młodego pana Białeckiego, udało im się bywać na dworze królewskim – zauważywszy, że August II Mocny coraz bardziej łakomym wzrokiem zerka na piękną panią Pauline, uznali, iż nie ma co licha kusić i powrócili do Sandomierza.

A tu na świat przyszło ich pierwsze dzieciątko, córeczka Małgorzata-Hortensja, która pojawiła się na świecie na sam koniec cudnego, słonecznego, przesyconego słońcem i woniami ziół i kwiatów maja 1713 roku.

W lipcu zaś roku następnego Pauline powiła drugą córkę Dianę-Teresę, a pod koniec października roku 1716 trzecią – Marię-Krystynę.

Co prawda Mikołaj, zostawszy po raz trzeci ojcem dziewczynki, poczuł się odrobinę zawiedziony, bo – jak większość mężczyzn – pragnął męskiego potomka, który by poniósł nazwisko i tradycje rodu w nadchodzące lata.

Nie tracił jednakowoż nadziei, że prędzej czy później doczeka się dziedzica. A można rzec, iż spodziewał się tego raczej prędzej, niż później, bo już w lutym roku 1717 Pauline mu oświadczyła, że jest przy nadziei. Wystarczyło zatem zaczekać do października, żeby przekonać się, czy rachuby pana Mikołaja tym razem się ziszczą, czy też po raz kolejny spotka go zawód.

Tak było, czy inaczej, tak czy inaczej miałoby być w przyszłości, to zawsze solennie Stwórcy za wszystko dziękował, a córeczki kochał ponad miarę, aż to nieco dziwiło tych, którzy z boku na tę sielankę zerkali. No bo jakże to? Dziewczęta nie dziedziczą nazwiska ani też nie przedłużają rodu. To za co je aż tak kochać?

Tak więc od ślubu Białeckich dni, miesiące i lata przemijały spokojnie. Słoneczko wschodziło i zachodziło, świat się na przemian zielenił, złocił bądź okrywał niepokalaną białością, a żar uczuć w sercach małżonków nie tylko, że nie stygł, ale jakby ciągle rozpalał się większy i większy

Chociaż i w kraju i w mieście wciąż nie było spokojnie, a po Sandomierzu nadal hasali sascy żołdacy, to Białeckich jakoś szczęśliwie nikt nie zaczepiał, być może widząc zasobność, maniery, powagę i odwagę pana Mikołaja, obawiano się ich napastować, albowiem nie wiadomo było, jakie mieli koneksje i jak daleko sięgały ręce ich przyjaciół. O ich znajomości z królem też powszechnie wiedziano.

Co zaś do miejscowych mieszczańskich elit to te akurat spoglądały z nieskrywaną zawiścią na państwa Białeckich, pamiętając dobrze, z jakiej nędzy wydźwignął się Mikołaj, więc teraz jego powodzenie, przyjemne i zasobne życie, kochająca rodzina i ogólnie Boże błogosławieństwo wzbudzały całkiem bezinteresowną zawiść, zazdrość, a u co poniektórych może i nienawiść nawet. Bo na dodatek jeszcze był szlachcicem.

Mikołaja to najpierw bolało i czuł owo, jakby kolec w sercu, w którym to miasto i jego mieszkańców zawsze nosił, ale z czasem, widząc, że nie jest w stanie zmienić do siebie nastawienia, ani zyskać akceptacji tych, którzy nie wiedzieć czemu uważali się za lepszych od Mikołaja, chociaż na drabinie społecznej zajmowali niższe szczeble, machnął na wszystko ręką i usunął się w cień. Jednakowoż przykrość całkiem nie opuściła jego duszy, bo tak Bogiem a prawdą, choć wysoko urodzony i nieubogi bynajmniej, gdzieś we środku czuł się ciągle tym bosym, obdartym i przeważnie głodnym chłopakiem z przedmieścia, z tej izby zimnej i ciemnej, w której nawet podłogi nie było, a gliniana polepa. Do szlachty, chociaż od życia towarzyskiego, jako się już wcześniej napomknęło, nie stronił, to jednak nie miał zbytniej śmiałości. A zresztą i miejscowa szlachta, mimo iż pochodził ze starożytnego rodu i zdawało się, że dzięki pieniądzom tajemniczego hrabiego, pozycje odzyskał, nie do końca miała go za jednego ze swoich i zachowywano względem niego dość widoczny dystans, po trosze traktując jak nuworysza.

Pomyślał więc sobie, że gdy dzieci podrosną tylko nieco, gdy najstarsza z dziewczynek osiągnie pięć-sześć lat, to chyba jednak, mimo że swój rodzinny Sandomierz kochał bardzo, wyjedzie z tego niewdzięcznego miasta, zasiedlonego przez zazdrosnych, głupich, prymitywnych nienawistników. Źle im nie życzył, lecz oglądać te zarozumiałe gęby bufonów i pyszałków aż do końca swoich dni nie miał zamiaru.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Kaplica Templariuszy. (fr.).

2Starorzymska formula wypowiadana przy zawieraniu związku małżeńskiego.

3Nie rozumiem. (franc.).

4Nakrop – tu: nazwa bardzo rzadkiego miodu produkowanego przez trzmiele (Bombus), owady z rodziny pszczołowatych.

5W murach i za murami. (łac.).

6Rybitwy – tu: rybacy zawodowo łowiący na Wiśle i z tego zajęcia utrzymujący rodziny.

“Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem”… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Château de Diziers

Tedy panno Pauline przychodzi nam się rozstać – powiedział Mikołaj, ze smutkiem wpatrując się w śliczną twarzyczkę dziewczyny. – Najchętniej towarzyszyłbym pani w jej dalszej drodze, lecz chyba nie tym razem…

Dziewczę się odrobinę zarumieniło i zasłoniło twarz śnieżnobiałą chusteczką z jedwabnego batystu zdobną monogramem wyhaftowanym nicią barwy wrzosu.

– Może kiedy indziej, Nicola… – szepnęła i opuszczając karetę, niby to niechcący upuściła chusteczkę.

Białecki się czym prędzej schylił i podniósłszy ją, wyciągnął rękę ku pannie, ale ta udała, że tego nie widzi i pośpiesznie oddaliła się w stronę zajazdu, gdzie z towarzyszką miały się zatrzymać do czasu, aż ich pojazd zostanie naprawiony.

Mikołaj zatem ukrył ową chustkę w zanadrzu na sercu, w którym na nowo zatliła się nadzieja na wzajemność uczucia, i ze smutkiem spoglądał na znikająca w drzwiach gospody śliczną Pauline.

– Oj, paniczu, paniczu – westchnął Bartuszżal mi was… pierwsze zakochanie i takie pechowe…

Zawiesił głos, widząc, że chłopakowi oczy wilgotnieją, bo nie chciał go wpędzać w zakłopotanie, ani tym bardziej zawstydzać. Lecz Białecki, poskromiwszy ucisk w gardle i łzy cisnące się do oczu rzekł:

– Tak waszmość myśli?… Może jeszcze kiedyś nasze drogi się skrzyżują. Nie może być przypadkiem, że już dwakroć – nie spodziewając się tego zupełnie – przyszło nam się spotkać…

– Więc panicz nie zaprzeczając temu, com powiedział o zakochaniu, tym samym jakby owemu przytaknął?

– Nie mam się czego wstydzić…

– A pewnie! Obojeście młodzi, oboje piękni, niczym aniołowie niebiescy. Pan na dodatek jesteś zamożny, ona chyba raczej nie… Ergo – raczej nic poważniejszego z tej miłości wyjść nie może. No… chyba…

– Co chyba?

– Chyba że weźmie ją panicz za kochankę. To teraz i tutaj bardzo w modzie.

Mikołaj zgrzytnął zębami:

– A nie zapominasz się wasze czasem?

– Wybaczcie paniczu, ale jak już kiedyś rzekłem, mam was prawie za syna, to i troszcząc się o waszą przyszłość, nieraz niebacznie niestosownie się odezwę. Proszę raz jeszcze, wybaczcie. To nie ze złej woli ani dla żartu, ale z troski.

– No niech tam… dobrze… jedźmyż dalej.

* * *

Château de Diziers, miejsce zamieszkania, a dokładniej mówiąc wygnania, Madame Guyon nie prezentowało się zbyt wspaniale. Była to stara warownia wzniesiona w XV stuleciu, a potem rozbudowywana. Zamek składał się z dwóch skrzydeł przylegających do siebie pod kątem prostym, jednej, najstarszej, potężnej krągłej baszty, czy może raczej wieży oraz dwóch mniejszych, ośmiokątnych. Dwie z tych trzech wież nakryte były spiczastymi hełmami, środkowa zaś latarnią.

Fosa, ogród, oranżeria, stajnie i inne zabudowania gospodarcze dopełniały obrazu całości.

Gdy pan Białecki zajechał przed główne wejście, wysiadł, rozejrzał się wokół i bynajmniej nie poczuł się tu dobrze, a wręcz przeciwnie – ogarnął go niepokój, a nawet dziwne drżenie nóg połączone z uczuciem, jakby ktoś przez te trzęsące się nogi wysysał z niego energię, moc.

Pomyślał jednak – „to zapewne po podróży, rozprostuję się, to wrócę do formy”.

– To ja, paniczu, może opowiem się służbie, kim jesteśmy i że panicz byłby wdzięczny, gdyby madame uprzejmie zechciała panicza przyjąć.

Mikołaj przyzwalająco skinął głową. Sam by chyba sobie z tym nie poradził, taki czuł się zlękniony, spięty i – jak już było wyżej – rozdygotany cały, zesłabły. Czemu? Sam tego nie mógł pojąć, ale może fakt, że zobaczy i usłyszy żywą świętą męczennicę, tak okrutnie go deprymował.

* * *

Dystyngowana dama, a zarazem zwyczajna kobieta o twarzy oszpeconej ospą, lecz jednocześnie pięknej niezwykłym spokojem i uduchowieniem malującym się na niej… dama o twarzy staruszki, na której przecież zachowała się młodzieńcza pewność, że nigdy osobiście nie doświadczy żadnych przeciwności losu, wbrew temu, co ją od wielu, wielu lat ustawicznie spotykało… przedziwne połączenie arystokratyzmu z pokorą, mądrości ze skromnością, spokoju i powagi z ogniem gorejącym i trawiącym te uczucia…

Pan Białecki, widząc kogoś tak niezwykłego, poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony i zakłopotany.

Zanim się tutaj wybrał, zapoznał się w miarę szczegółowo z życiorysem madame, dobrze znanej podówczas we Francji. Wiedział, ile cierpień doznała w swym życiu, od najmłodszych nieomal lat. Przez niefortunne małżeństwo, utratę bliskich, chorobę, którą oszpeciła jej twarz i omal nie pozbawiła życia, aż po oskarżenie o herezję, prześladowania ze strony hierarchii kościelnej, tułaczki z więzienia do więzienia, do samej Bastylii wreszcie, gdzie w najciemniejszym, plugawym, pełnym robactwa i szczurów lochu trzymano ją aż cztery lata, w lochu, do którego weszła o własnych siłach, lecz z którego, gdy postanowiono w końcu okazać jej odrobinę litości, trzeba ją było wynosić, bo o własnych siłach nie mogła nawet ustać na nogach

I oto ta kobieta, przyglądając się Mikołajowi, spod wpół przymkniętych powiek, wypowiedziała takie dziwne słowa:

– Pan Bóg bynajmniej nie domaga się takiego twego serca, które zaledwie mogłoby żywić przekonanie, iż aktem łaski uzyskało darowanie win, a co sprawiło, że wyślizgnąłeś się piekielnym czeluściom i nie wpadniesz w przepaść gorejącą. Nie, młodzieńcze, po stokroć nie…

– Więc czego żąda? Nie rozumiem, pani, twoich słów…

– Ach! Pan żąda, byś swoje serce nie tylko oczyścił, lecz oddał je całe i całkowicie Najwyższemu, by twoje ja uschło, obumarło dla świata i zostało ujarzmione, tak iżby mogła go obsiedlić pełnia duchowej czystości, tak doskonałej, że godnej takiego zjednoczenia się z naturą Pana Boga, aby już nic nie miało ni kondycji, ni siły, ni możliwości działania w takim natężeniu, iżby tę czystość zbrukać… A wtedy zdobędziesz pewność zbawienia wiecznego wyłącznie z łaski przez wiarę w najdroższego naszego Zbawiciela… i opuściwszy mroczną pieczarę dotychczasowej egzystencji, zespolony z Jezusem nareszcie posiędziesz pokój Boży i światło

Czyli, jak mam to rozumieć, madame? Wystarczy mi do tego sama wiara i łaska? Toż tego samego lutry nauczają! Czyż nie?

– Tak, panie kawalerze, lecz w zgoła innym znaczeniu.

Zamilkła na chwilę, a potem podjęła przerwany wątek:

– Chociaż trudna to droga i potrzeba czasu, iżby wywikłać się z tego wszystkiego, co cię pęta…

– Jak?

– Nie łudząc się, iż osiągniesz zbawienie poprzez własne starania, a zdając się wyłącznie na łaskę Bożą.

– Wszak wiara bez uczynków jest martwa, jak powiada Apostoł Paweła jak martwa, to i owoców nie przynosi… – szepnął Mikołaj i z nieskrywaną dezaprobatą pokręcił głową. – Poza tym, jak mogę się, jak to ujęłaś, wywikłać, bez uczynków, bez aktów woli?

Panie kawalerze, powtarzam – rzekła z naciskiem winieneś zdać się wyłącznie na łaskę Bożą i o nic się nie trapić, a osiągniesz pełnię wewnętrznego spokoju, co będzie niejako dowodem, że dotarłeś do wyznaczonego każdemu z nas celu.

A życie? Powszednie, zwyczajne? Codzienność niejednaka przecie, bo zmienna niczym pogoda na przedwiośniu?

Madame Guyon już na to pytanie nie udzieliła odpowiedzi. Zamilkła i przymknęła oczy, co pan Białecki odebrał jako delikatną sugestię, że winien odejść, co też i bez większego ociągania się uczynił, bo to, co usłyszał, srodze go zawiodło.

* * *

– Panie Bartuszu, widzę z całą jasnością, żeśmy tu całkiem po próżnicy jechali – rzekł mocno skwaszony Mikołaj.

– I czemuż to, paniczu? Ojciec jezuita w Paryżu zapewniał, że tu odzyskacie spokój ducha. Nie miał racji?

– Ba! Tum go dopiero na dobre stracił!

Niby z jakiego powodu?

– Z powodu dziwacznych słów, zdań, sugestii, nie wiem jak to nazwać, lepiej, celniej dookreślić, których się nasłuchałem z ust starej pani. Oni w tej Francji zwyczajnie, prosto, po dziecięcemu wierzyć w Pana Boga i święty Jego Kościół nie potrafią. Oni wciąż kombinują i jakieś wydumane nauki głoszą. Jedni każą tak się chłostać i z głodu mrzeć, iżby w ten sposób grzechy swoje odkupić, inni na odwyrtkę – nic nie robić i ufać. Ale jak ufać?! Jam z tego dorozumiał się, że zgoła bezmyślnie. Niczym wieprze, czekające przy korycie, aż im gospodarz strawy nałoży, a one przez to tuczyć się będę i słoniną obrastać. Tyle że wieprze nie mają wolności, bo ich jej pozbawiono, więc tyle tylko mogą, ufać, że zostaną nakarmione, tymczasem nam Pan Bóg wolność dał, bo szczodrobliwy i kochający. I nie stworzył nas na podobieństwo wieprzy, ale na Swoje własne. Nie, panie Bartuszu, to dla mnie albo nadto mądre, albo za głupie. Sam już nie wiem.

Bartusz się uśmiechnął, słysząc te słowa i dodał:

– A i pewnie nie brak takich, którzy by kazali paniczowi jak najsromotniej grzeszyć, aby się dzięki temu mógł panicz dostać do nieba.

W to już się raczej nie da uwierzyć.

– A dlaczego? Zależy jak się rzecz całą interesariuszowi naświetli.

– Może i tak, może waszmość masz rację?

– Więc może ruszmy poszukać tych ostatnich – zażartował stary – a wtedy się panicz już ostatecznie z tej dziwacznej, niezdrowej religijności wyzwoli. A ja nadto radzę: do pacierza wrócić, rano i wieczorem, Anioł Pański w południe odmówić, w niedzielę mszy nabożnie wysłuchać i tak będzie najzdrowiej, a nie mędrkować, nie filozofować, nie włazić w każdą szparę, skąd zda się, że jakiś nieziemski blask się wydobywa, a po bliższym się jej przyjrzeniu, wygląda na to, że owo to tylko próchno, co w starych wygniłych we środku wierzbach u nas po nocach świeci mamiącym błękitnawozielonkawym poblaskiem. I nic nadto.

Masz waszmość rację, masz rację.

– Tedy co dalej?

– A co niby ma być. Trza się udać do Blois, noclegu jakiegoś poszukać, a jutrzejszego ranka czym prędzej stąd uciec.

– Mądre słowa i decyzja zacna!

– Tedy siadajmyż do karety i ruszajmy! Decyzja zacna za nami, a zacna kolacja przed nami!

Roześmieli się obaj w głos, tylko stangret zachował powagę na twarzy, bo nie rozumiał, o czym panowie rozmawiali, albowiem rozmawiali po polsku.

Pontarlier

To co paniczu? Dokąd teraz? – zapytał pan Bartusz, obcierając sobie wąsy po sutym śniadaniu, złożonym z chrupkiego pszennego chleba, pasztetu z gęsich wątróbek garnirowanego gotowanymi na twardo jajami przepiórczymi i lekkiego półsłodkiego białego miejscowego, ale bardzo zacnego, wina.

Południe, zachód i kawałeczek północy już zjeździliśmy, więc może dla odmiany ruszmy gdzieś na wschód?

– Niechże będzie na wschód. Tylko czy ta karetka wytrzyma? Prosiłem panicza, by się w nową jakąś, mniej wytłuczoną po wyboistych drogach zaopatrzyć…

– Wiem, wiem, alem nie posłuchał. Mea culpa1. Mieliście, waszmość, rację, a jam jej nie miał. Mea culpa! Chociaż, patrząc z innej strony… taki dziadowski pojazd bezpieczniejszy, bo raczej nikt się nie domyśli, że może mieć skrytkę, w której schowano wielki skarb, czyli te moje luidory.

– Więc zdecydowanie na wschód? Do Paryża nie wracamy? – upewniał się pan Zbylut.

– Nie wracamy.

– A dziewka?

Primo nie żadna tam dziewka, tylko demoiselle Pauline, a po drugie dopiero cośmy ją spotkali w tej okolicy i o powrocie do Paryża nie wspominała, ale mówiła za to, że po krótkiej wizycie, jaką ma złożyć dalszym krewnym w Thoury, uda się jeszcze gdzieś dalej, ale nie pomnę już gdzie, nazwa mi uleciała… o już wiem, do Pontarlier! Czy jakoś tak. Tyle że nie mam pojęcia gdzie to.

Zaraz się dowiemy.

Stary szlachcic skinął na oberżystę, a gdy ten się zbliżył, gnąc się w ukłonach, zapytał:

– Dobry człowieku, a wiecie wy, gdzie się znajduje miejscowość Pontarlier? Czy jakoś tak?…

Pontarlier, tak, Pontarlier. Wiem, na wschód od nas, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Sławne to miasto!

– A czym?

Swoją historią, pięknością, wyjątkowością, bo należy do wolnych ludzi, którzy żadnych panów nad sobą nigdy nie mieli, no i znakomitym absyntem2! Można by śmiało rzec, iż to stolica owego trunku!

Pierwsze słyszę. A jakże ów trunek smakuje?

– Dziwnie – gorzki jest i słodkawy zarazem, barwę ma zielonkawą i tylko zapach, mmm! Cudny!

– Skoro tak, to ruszajmy, paniczu. Chociaż wolałbym zamiast dziwacznej wódki krzepkiego piwa się napić, lecz takiego u tych pożeraczy ślimaków i surowego chwastu nie uświadczysz. Niech więc będzie ono Pontarlier. Wpierw jednakowoż niechby miejscowy kowal, czy inny kołodziej obejrzał tę naszą brykę, czy zdatna jest jeszcze na starych kołach przebyć taki szmat drogi. Pamiętajmyż bowiem, że z Bari italskiego, aż tu żeśmy się nią przyturlali. I to w większości przemieszczając się marnymi drogami!

Miejscowi rzemieślnicy orzekli, że kareta całkiem sprawna i można jej będzie jeszcze długo używać, więc nic nie stało na przeszkodzie, by ruszać tam, dokąd zaplanowali.

Spowiedź

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, siedząc w konfesjonale, udawał, że odmawia brewiarz, a tak naprawdę spoglądał rozmarzonym wzrokiem na piękną młodziutką dziewczynę, której w tejże w świątyni jeszcze nigdy nie widział.

Dziewczę tego nie dostrzegło, bo po pierwsze konfesjonał skrywał mrok bocznej nawy, a po wtóre zatopiona była w żarliwej modlitwie.

Po jakimś czasie zamknęła oprawną w zielony safian z wytłoczonym na okładce ozdobnym krzyżem okrytym pozłotą i złoconymi brzegami kart książkę do nabożeństwa. Przeżegnała się i dyskretnie rozejrzała po wnętrzu kościoła. Wypatrzywszy spowiednika, wyszła z ławki i skierowała się w jego stronę.

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, aż się oblizał na jej widok. Pochylił głowę ku kratce oddzielającej go od penitentki i nadstawił ucha.

Laudetur Jesus Christus… – dziewczyna wymówiła słowa katolickiego pozdrowienia.

In saecula… – odpowiedział kapłan i jeszcze baczniej ucha nadstawił.

Dziewczę, a był to nie kto inny, lecz znana już nam Pauline, z niejakim zakłopotaniem poczęła wyznawać swoje grzeszki, bo jakimiś poważnymi wykroczeniami przeciw prawu Bożemu raczej trudno byłoby je nazwać.

Ale wielebny sługa Kościoła bynajmniej tego nie słuchał, ogarnęła go bowiem taka żądza, iż z nieopisanym trudem się tylko hamował, by nie wciągnąć panny do konfesjonału i tę śliczną delikatną twarzyczkę obsypać pocałunkami… na początek oczywiście…

Dziwne? Być może, ale trzeba nam wiedzieć, iż wielebny ojciec Girard, choć przyodziany w zakonne szatki, potajemnie wyznawał idee Amalryka z Beny3, Braci i Sióstr Wolnego Ducha i inszych także kacerzy, którzy dowodzili, iż jedyne co jest odwieczne, to materia, że jest ona nawet Bogiem samym, z której wszystko wzięło początek i do której powróci, więc tak Stwórca, jak i stworzenie są tym samym, co już było grubym panteizmem. Dalej, że dzieje świata dzielą się na trzy okresy – Ojca, Syna i Świętego Ducha, a nam przyszło żyć w tym ostatnim periodzie. A kiedy nastał ów czas, Duch Święty wcielając się w każdą z istot ludzkich, każdą z nich też uczynił Bogiem, więc jeśli każdy z ludzi jest Bogiem, to grzech nie istnieje! I bez względu na to, co kto czyni, byleby miał wiarę, ma jednocześnie zagwarantowane zbawienie.

Nie należy się więc dziwić, że kiedy dziewczyna zakończyła wyznawać przewiny, wielebny mąż ozwał się w te słowa:

– Córko! Niepotrzebnie się trapisz! Wszystko coś tu wyznała, niczym jest.

– Jakże to, ojcze? – zdumiała się Pauline.

– Ano tak, że – a tego zapewne nie wiesz – owo, czego cię uczono, nie zawiera prawdy.

– O czym, ojcze, mówisz?

O tym, że wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem… że czas dzieli się na periody, z których ostatni, to period Ducha Świętego, który wcielając się w każdą istotę – rozumną i bezrozumną przeistoczył ją w Boga… ciebie, dziecko też… dlatego, żaden z twych uczynków nie może być osądzany w kategoriach moralnych, bo coś takiego jak grzech po prostu nie istnieje!

Nie pojmuję. Jeśli nie ma grzechu, występku to również i cnoty? Czy tak mam rozumieć twoje słowa, ojcze?

– Zaiste. Roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo – co ludzie nieoświeceni zowią cnotami kardynalnymi, to pęta, które dzierżą duszę w ciemnościach niewiedzy. A niewiedza uosabia Piekło… Ci natomiast, którzy pilnie poszukiwali światła wiedzy pozytywnej, w końcu dotarłszy do niej, uzyskują łaskę wcielenia się w nich Ducha Świętego i przez to oświecenia, iluminacji, osiągając Raj… Bo, zaakcentuję: wiedza to niebo, a ignorancja to piekło. I trzeba ci zrozumieć, dziecko, że oświeceni mają bezpośredni kontakt z Bogiem poprzez Ducha Świętego poprzez wizje i przeżycia mistyczne, aż do chwili, gdy sami stają się bogami… a może i dłużej też… na razie jeszcze tego nie wiem…

– Czemu?

– Zbyt mało światła… zbyt mało… ale to tylko na razie… intensywnie pracuję nad pozyskaniem pełni iluminacji…

– Więc co trzeba czynić?

– Co czynić? Mieć w pogardzie rzekomo boskie nakazy i wszelkie kościelne świętości. To fałszywe sacrum trzeba w miarę możliwości postponować. Najlepiej, bo może to przyspieszyć nadejście Oczekiwanego, po odejściu od konfesjonału grzeszyć cieleśnie ze spowiednikiem, najlepiej w świątyni. Bo tak jak nauczają bracia i siostry alumbrados4, Oczekiwany ma się ponownie narodzić ze współżycia dziewicy z jej kapłanem-spowiednikiem. A ponieważ nie wiadomo, z której dziewicy z którym spowiednikiem, każda winna oddawać się cieleśnie po każdej spowiedzi, z nadzieją, iż to ona dostąpi takiego zaszczytu i błogosławieństwa. I pamiętaj córko, że ci, którzy doznali przebóstwienia, mogą do woli folgować swym cielesnym pragnieniom i zaspokajać pożądliwość bez szkody dla swych dusz. Czy jesteś dziewicą? Powiedz!

Pauline bezwiednie potwierdziła, skinąwszy głową, ale zszokowana milczała, jedno tylko co jej przebiegło przez umysł to to, że nic z tego, co powiedział jezuita, nie ma najmniejszego sensu. Chciałaby uciec, lecz czuła się niczym sparaliżowana. Tymczasem kapłan zamilkł i gwałtownie otworzywszy skrzypiące nieprzyjemnie drzwiczki konfesjonału, wyszedł na zewnątrz, schwycił pannę za rękę i powlókł za sobą do małej zakrystii znajdującej się na zaplecku jednej z bocznych kaplic.

Nie protestowała. Nieopisane przerażenie tak ścisnęło jej gardło, iż nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

Tymczasem Girard zatrzasnął żelazem okute drzwi i przekręcił tkwiący w zamku masywny klucz. Zdjął stułę i komżę i cisnął z rozmachem w kąt, a następnie w jednej chwili rozdział się do naga, co przyszło mu bez trudu, albowiem pod sutanną nie miał nic na sobie i ruszył ku dziewczynie.

Pauline stała w bezruchu jakby tknięta stuporem. Tylko oczy miała rozszerzone tak bardzo, że chyba już bardziej się nie dało. Wyzierał z nich lęk, ale także… pewne niezdrowe zaciekawienie, powolutku przeistaczające się w chorobliwe jakieś podniecenie.

Girard zbliżył się do niej i najpierw zaczął całować oczy, usta, szyję, potem zaś posunął się dalej i zadarłszy spódnicę dziewczęcia, próbował obnażyć jej miejsce intymne.

I w tym momencie zdarzyło się coś, czego ani jezuita, ani Pauline się nie spodziewali. Oto spoza owych żelaznych drzwi dało się słyszeć rozmowę dwóch mężczyzn.

– Powiadam wam, paniczu, że i tu nikogo nie ma. Że też w tym momencie zachciało się paniczowi szukać oczyszczenia sumienia i duchowego pocieszenia! Akurat dziś, akurat teraz i akurat w tym kościele – żołądkował się pan Zbylut Bartusz.

A waszmość nigdy nie miewałeś jakichś nagłych olśnień? Jakichś pragnień? Jakiegoś przymusu, że tu i teraz, że od tego dalszy pański los, a może i życie zależy?

Może miałem, paniczu, a może i nie. Ja sobie czymś podobnym głowy nie zawracam. A panicz taki… rzewliwy i sentymentalny. No! Skoro już wszystko dokoła żeśmy obeszli, to wynośmy się stąd. Kiszki marsza mi grają, a paniczowi nie?

– Niechże wam będzie. Dla waszmości brzuch – jak zwykle – najważniejszy.

– Ba! I owszem. A zaraz po nim zbawienie duszy.

– A nie odwrotnie? – Mikołaj spojrzał karcącym wzrokiem na towarzysza.

– Przecież panicz wie, iż żartowałem!

Jezuita, słysząc rozmowę w nieznanym języku, zakrył dłonią usta Pauline. I to był jego błąd. Dziewczynę w tej samej bowiem chwili puścił paraliż i ukąsiwszy boleśnie księdza w palec, aż się zeń krew polała, poczęła krzyczeć, ile tylko miała sił w piersiach, tym bardziej że zdało się jej, iż w tej nie całkiem dla niej obco brzmiącej mowie rozpoznaje głos Nicoli i jego starszego towarzysza:

Plutôt que de parler, aidez-moi!5

– A to co? – zdumiał się Bartusz.

– Ktoś najwyraźniej prosi o pomoc! Jakaś niewiasta!

– Tedy?

– Tedy trzeba te drzwi sforsować i uwięzioną uwolnić, bo pewnie się zatrzasnęła.

– Zatrzasnęła? Ciekawe, po co tam lazła.

– Może to mniszka jakaś.

– Mniszka? Może. Wszelako ja ponowię pytanie – po co tam lazła? Za czym?

– Może miała posprzątać? – odpowiedział Mikołaj, badając zamek i próbując go podważyć końcem szpady.

Tymczasem jezuita nie czekał co będzie dalej. W mgnieniu oka narzucił na siebie sutannę, wlazł na komodę stojącą tuż pod oknem, złapał się za kamienny parapet, podciągnął na rękach, prześlizgnął przez dość wąskie okno i po chwili wyskoczył na zewnątrz, na trawnik, ryzykując, iż sobie nogi połamie, bo do ziemi było dość daleko, tak ze dwa sążnie6 najmniej.

– Kim, pani jesteś i co ci się przydarzyło? – zapytał pan Białecki.

I w tymże samym momencie Pauline upewniała się co do słuszności swojego wcześniejszego przypuszczenia, że to znajomy jej polski szlachcic.

– Nicola! Panie kawalerze, ratuj!

Demoiselle Pauline? – zdumiał się młodzian.

– W rzeczy samej! – usłyszał odpowiedź, wespół z jednoczesnym metalicznym szczęknięciem otwieranego kluczem zamka.

Masywne drzwi się rozwarły ze skrzypieniem i z zakrystii wybiegła młoda kobieta w potarganym ubraniu i włosami w nieładzie.

– Nicola! – jeszcze tylko tyle zdołała wyszeptać i zemdlona osunęła się na posadzkę.

– Co u licha? Co tu się wydarzyło? – zapytał nad wyraz zdumiony i mocno pobladły z wrażenia panBartusz.

* * *

Gdy Pauline skończyła opowiadać o tym, co się jej przytrafiło w kościele, Mikołaj poza kręceniem głową z niedowierzaniem, bo jako wychowanek sandomierskich jezuitów, nijak nie mógł uwierzyć w przygodę dziewczyny, chociaż przecie miał pewność, iż nie kłamie.

To, co usłyszał, wręcz go zmroziło, a już wcześniej dość mocno nadwątlone fundamenty wiary – dotychczas krzepkiej, prostej i dziecięcej nieomal, jeszcze mocniej spękały. Jeszcze im co prawda nie groziło rozpadnięcie się, jeszcze podtrzymywały gmach jego religijności, ale na ścianach pojawiały się głębokie rysy… i to coraz więcej tych rys było…

Pan Bartusz natomiast, chociaż nie raptus, lecz raczej człowiek spokojny i wyważony, tym razem nie zdzierżył. Odpasawszy szpadę, którą nosił u boku, na jej miejsce zawiesił swoją starą szablę.

– I po cóż wam to? Czemu waszmość tę szablę do boku przytroczyłeś? – zapytał młody pan Białecki.

– Po cóż? Ano po to, iżby tego łotra porządnie wypłazować, a szabla do tego zdatniejsza – wycedził przez zęby.

– Panie Zbylucie! Nie ryzykujcież! Toż to osoba duchowna! Gardłem możecie zapłacić!

– To, że duchowna, to tym bardziej się jej należy, a żebym miał gardłem płacić, to najsampierw musiałby mnie ktoś przy tej robocie zdybać! A taki znów głupi, co by do tego dopuścić, tom akurat nie jest. Panicz wybaczy. Postaram rychło się sprawić. I pomyśleć – dodał – że w Paryżu tę tu oto niewinną dziewczynę pomawiano o zadawanie się z owym łajdakiem, którego nawet nie znała! I dlatego tym bardziej mu się należy!

– Zmierzcha – zauważył Mikołaj.

– To i lepiej, trudniej będzie o świadka.

Obrócił się na pięcie i wyszedł, głośno trzasnąwszy drzwiami.

* * *

Wielebny Jean-Baptiste Girard po przygodzie w zakrystii długo nie mógł dojść do siebie. Nie obawiał się bynajmniej, że dziewczyna rozgada o tym, co ją spotkało i co jeszcze by mogło spotkać, bo choćby nawet nie trzymała języka za zębami, to jej słowo przeciw jego słowu… któż by uwierzył niewieście, a na dodatek młódce i do tego jeszcze obcej?!

Bał się, iż ktoś mógł widzieć, że wyskoczył z kościoła przez okno, a to już mogło pociągnąć za sobą, jeśli nawet nie śledztwo, to przynajmniej szczegółową indagację ze strony władzy zwierzchniej, bo to, co zrobił, było co najmniej niezwyczajne. Dumał więc teraz, obgryzając paznokcie, jak mógłby to wytłumaczyć, żeby było i logicznie i bezpiecznie.

Ten dzień jednak był dlań jakiś pechowy, bo rozmyślania przerwało mu kołatanie do drzwi jego izdebki.

Wstał, podszedł do nich i otworzył. Tuż za progiem, na korytarzu stał brat-laiczek w towarzystwie jakiegoś nieznajomego mężczyzny.

– Ojcze Girard, ten tu szlachcic przyszedł prosić cię, byś mu udzielił ostatniej posługi.

– Jemu? – zdumiał się Girard. – Przecie wygląda jak okaz zdrowia!

– Nie posługi, a przysługi – poprawił przybyły.

– A jakiejże to? – spytał zaintrygowany jezuita.

– A to ci już tylko, ojcze – to ostatnie słowo mocno zaakcentował – mogę wyjawić wyłącznie w cztery oczy.

– Chcesz mi coś wyznać? Wyspowiadać się? To może idźmy do kościoła. Chociaż już zmrok zapadł…

– Nie ma takiej potrzeby. To, co ci mam powiedzieć, mogę powiedzieć i tutaj, byle bez świadków.

Laiczek skłonił się i tyłem wycofawszy z celki, dokładnie i starannie zamknął za sobą drzwi.

– Żebyś wiedział od kogo ta wiadomość, jaką chcę ci ojczaszku przekazać i komu teraz usłużysz, przedstawię ci się. Jestem Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka, szlachcic polski. A oto owa wiadomość – i wyciągnął szablę.

Ksiądz zadrżał.

– Nie zabijaj mnie, błagam, com ci winien? Litości!… Nawet jednym sou nie śmierdzę… nie pożywisz się na mnie!

A co? Wszystkoś przeżarł i przepił? Lepiej zamknij gębę, łajdaku!

Jezuita posłusznie zamilkł i padłszy na kolana, wyciągnął złożone w błagalnym geście ręce w stronę pana Bartusza.

Nie będę cię zabijał, ale wypłazuję!

– Za co, panie kawalerze, za co?

– Nie wiesz za co? Za tę pannę coś ją chciał w domu Bożym chędożyć!

– Nie znasz sprawy… litości…

– Zamknij gębę, bo naprawdę cię ubiję! Jeśli choć raz piśniesz, ubiję! Ma tu być cisza, jak makiem zasiał! Zrozumiałeś bezwstydny zwyrodnialcu?

Girard przytaknął, kilkakroć kiwając głową.

– No to zadzieraj kiecę.

Duchowny posłusznie w mig spełnił polecenie.

– Klękaj przy pryczy i się nadstaw.

Girard zrobił to, co mu pan Zbylut kazał.

– Wypnij półdupki, ale wpierw zzuj gacie, łotrze.

W jednej chwili w półmroku izby dało się widzieć białawe i chude pośladki świętego męża, a wtenczas Bartusz jął go płazować po owej gołej dupinie bez litości.

Musiało setnie boleć, bo jezuita aż wbił zęby w siennik, co by nie wydać z siebie głosu, lecz wrzeszczeć nie miał odwagi, bo widząc determinację i wściekłość w twarzy i oczach nieproszonego i nieoczekiwanego gościa okrutnie się wystraszył, iż ów nie żartuje i może pociągnąć go nie płazem po zadzie, lecz ostrzem po szyi...

– No, teraz nie usiądziesz w konfesjonale co najmniej ze dwie niedziele. Powinienem ci jeszcze przyrodzenie oberżnąć, ale nie będę rąk brudził takim bazyliszkiem, tę przyjemność pozostawiając komuś innemu, bo że cię ktoś kiedyś w końcu dopadnie, w owo nie wątpię.

Girard cichuśko łkał z bólu, a po policzkach spływały mu strużki łez, bo jego zad doznał nie lada uszczerbku. Przez poodbijaną i pokaleczoną skórą sączyła się krew, a nawet i przezierało żywe mięso.

– No. To ja tylem miał ci do powiedzenia, a ty możesz konfratrom skłamać, żeś się tak dyscypliną umartwiał. Zapamiętaj! Dyscypliną! I jeszcze na tym zyskasz, bo cię wezmą za świętego. Widzisz? Nie ma tego złego, co by na dobre wyjść nie mogło. Ale jakbyś chciał coś z tej naszej rozmowy zdradzić, to wrócę tu i – jak Bóg na niebie – łeb ci odrąbie i bezpańskim psom rzucę na żer.

Bartusz splunął w stronę Girarda i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł. Za zakrętem długiego bardzo korytarza oświetlonego ledwie dwoma kagankami czekał nań ów laiczek, który go do celi owego rozpustnika w habicie był przyprowadził.

– I cóż, panie kawalerze? Lżej panu na duszy po spotkaniu z ojcem Girardem? To nasz najlepszy i najbardziej ceniony spowiednik! – powiedział, nie kryjąc dumy, że w jego klasztorze mieszka taka znakomitość.

– A i owszem, braciszku, ulżyło. Oj! Żebyś ty wiedział jeszcze jak! Oj! Jak mi to na duszy pofolgowało, jak ją ukoiło! Tego się opowiedzieć nie da. Ach! Gdybyś wiedział, jak i co teraz czuję, to byś mi bez wątpienia pozazdrościł!

– Starałbym się nie, albowiem zazdrość to grzech, a ja chciałbym dojść do doskonałości. I o to codziennie Pana Jezusa proszę.

Laiczek dopowiedziawszy tych słów, przeżegnał się nabożnie, a następnie uchyliwszy drzwi wchodowych, wypuścił szlachcica na zewnątrz.

Mrok już całkiem otulił miasto, cicho było, a chłodne powietrze przyjemnie studziło rozgrzaną wprzódy głowę pana Bartusza…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Moja wina (łac.).

2Absynt gorzkawa wódka ziołowa ze znacznym dodatkiem piołunu (Artemisia absinthium), z tym że nie wiadomo czy w roku 1711 już go znano, bo pierwsza potwierdzona zapiska, dotycząca produkcji tego trunku (początkowo lekarstwa – uważanego nieomal za panaceum) pochodzi dopiero z 1792 roku.

3Amaury de Chartres, zwany Amalrykiem z Beny (?-1204), profesor uniwersytetu paryskiego, heretyk głoszący panteizm.

4Ruch alumbrados miał korzenie żydowskie, muzułmańskie i kwietystyczne, obiecywał iluminację przez osobisty bezpośredni kontakt z Bogiem Ojcem przez Ducha Świętego przez wizje i doświadczenia mistyczne, które prowadziły do zbawienia, bez pośrednictwa Kościoła hierarchicznego. Kolebką sekty była Salamanka, a pierwszą nauczycielką prawdopodobnie niejaka María de Santo Domingo tamże urodzona, bardziej znana jako Beata de Piedrahita. Alumbrados ostatecznie zanikli w latach dziewięćdziesiątych XVIII stulecia we Francji, pośrednio przygotowując jednak klimat dla rewolucji z 1789r.

5Zamiast rozmawiać, pomóżcie mi! (fr.).

6Sążeń – dawna miara długości licząca niecałe 2 metry.

A to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (13)

A to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka, który udzielał iluminacji, natchnienia i wiedzy tylko swym wybranym…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (13)

Przypadek?

Pan Mikołaj nie mógł dojść do siebie. Oto ludzie, za których głowę by położył pod topór, mając ich za dobrych niezwyczajnie, nad przeciętną miarę, uczciwych, miłosiernych, ba! świętych, okazali się fanatykami niewahającymi się doprowadzić kogoś do śmierci w imię swoich wierzeń czy raczeń niezdrowych rojeń, swoich nauk, a może przede wszystkim swojego uporu. Skoro papież mówił – to złe, co głosicie i co robicie, a król owo uznając, karcił, lękając się, żeby owi ludzie nie wstrząsnęli posadami tronu, oni na przekór, powołując się na słowa Pisma, mówiące, że bardziej należy słuchać Boga, niźli ludzi, stawiali tym dwóm władzom i dwóm autorytetom okoniem, powołując się na powagę biskupa Jansena i jego Augustinusa, chociaż autor, konając, oddał to dzieło pod osąd papieża, nie twierdząc bynajmniej, że są tam zawarte niepodważalne prawdy, a on sam jest nieomylny.

Białecki ciągle mając przed oczami zagłodzonego na śmierć Jean-Luca, którego, chociaż był to człek z gminu, szczerze polubił, wpadł najpierw w stan wielkiego wzburzenia i gdyby go pan Bartusz nie hamował i nie powstrzymywał, to kto wie, czego mógłby się był dopuścić, bo ręka go świerzbiła, co i raz kierując się ku rękojeści szpady.

Na wieść o tym, że i rzeczywisty zabójca pokutnika, ojciec Gerberon także odszedł na drugą stronę żywota, nieco wystudził w sobie owe emocje, ale zamiast nich wzięła go we władanie trwoga, beznadzieja i nieopisana boleść duszy.

Święta Wielkiej Nocy, przypadające tego roku w miarę wcześnie, bo 5 i 6 kwietnia, minęły w ponurym nastroju. Pan Zbylut co prawda robił, co mógł, iżby pocieszyć panicza i sprawić by znów stał się on tym samym ciekawym świata beztroskim młodym człowiekiem. Na próżno jednak.

Ostatecznie więc stary szlachciura uznał, że musi poszukać gdzieś wsparcia.

„Księża go pokaleczyli, to niech teraz księża wykurują” – pomyślał, a pomyślawszy tak, przyodział się godnie, z polska: w kontusz, pas słucki, przypasał wierną szablę demeszkę odziedziczoną po naddziadach, nałożył safianowe1 buty i czapkę z czaplim piórem (bo taki to piękny i nietani strój nabył w Krakowie, nim jeszcze opuścili granice Rzeczypospolitej, a stare chodaki i lichą kapotę oddał jakiemuś proszalnemu dziadowi) i ruszył w kierunku domu ojców jezuitów, skąd sprowadził był ongi księdza z Wiatykiem.

Myślał bowiem sobie tak, że „skoro panicz tyle lat życia u jezuitów spędził, to musi im być duchowo bliski, a więc jedynie przez ich przyczynę jest największa szansa, aby go wyciągnąć z drętwoty i czarnej melancholii”.

„Tak czy inaczej” – myślał dalej – „a niech ta! spróbować nie zawadzi, ino jak zgrabnie rzecz całą wyłuszczyć taką marną francuszczyzną, jaką żem posiadł? No nic, pewnie od czasu do czasu po łacinie trzeba będzie coś wtrącić, choć i w niej żem kiepski”?

* * *

I to już wszystko, coście mi chcieli rzec? – zapytał chudy jezuita o szlachetnych rysach ascetycznej twarzy chudej i bladej. A potem rozłożył wypielęgnowanie arystokratyczne dłonie w geście bezradności – I cóż ja tu wymyślę, cóż wymyślę?…

– To już wy, ojcze na tym lepiej się znacie niźli ja. Szlachcic, bo szlachcic, ale chudopachołek z prowincji…

– Sądzę, iż dobrze by było, aby młodzieniec na jakiś czas opuścił Paryż. A może i do ojczyzny powrócił?

Bartusz pokręcił przecząco głową.

– Oj, wielebny ojcze, z Francji to on przynajmniej na razie nie wyjedzie. Może by zatem ojciec mu coś podpowiedział?

– Ba! Lecz jak? Żeby to na jawny spisek, jaki tu nań zawiązujemy, nie wyglądało? Najbezpieczniej było zorganizować niby to przypadkowe spotkanie po niedzielnej mszy…

– Racja, tyle że panicz tak się teraz znarowił, iż zaniechał chodzenia do kościoła. Nawet w samą Wielkanoc nie był.

Och, to niedobrze, to bardzo niedobrze. Spróbujcie go jakoś przekonać.

– Spróbuję, lecz za wynik ręczyć nie mogę.

* * *

Przez liczne okna kopuły zbudowanej na planie koła świątyni Notre-Dame-de-l’Assomption2 wpadały całe pęki promieni słonecznych, rozświetlając kościół tak, iż wiernym, którzy uczestniczyli w odprawianej właśnie Sumie, zdawało się, że w jakiś nadnaturalny sposób zostali przeniesieni z szarej codziennej doczesnej rzeczywistości do niebiańskiej krainy.

Mocny i czysty głos celebransa wznosił się i opadał w cudownym gregoriańskim pieniu:

Gloria in excelsis Deo! Et in terra pax hominibus bonae voluntatis…3

Dymy kadzideł o gęstej słodkawej z cierpkawogorzką nutą woni olibanum, mirry i labdanum4, przyprawiających o zawrót głowy, jasnobłękitnymi kłębami wznosiły się ku sklepieniu świątyni. Dostojnie było i podniośle, aż dusza się rwała ku Stwórcy, ku chwale niebios, ku szczęśliwości, jakiej nikt ni nigdy nie może zażyć na Ziemi…

Mikołaj, który przechodząc przez wielkie drzwi świątyni, żałował, że dał się przymusić panu Zbylutowi, iżby wysłuchać tej niedzielnej mszy, teraz poddał się nastrojowi owego miejsca i tego czasu.

Większą część liturgii przeklęczał w ławce, z twarzą w dłoniach. Nie modlił się jednak, a nawet nie myślał o niczym… Nie czuł podniosłej wzniosłości, jak inni tu współobecni, ale jednak powolutku się wyciszał i w serce wlewał mu się spokój.

Na koniec uświadomił sobie, że znajduje się w kościele poświęconym Matce Najświętszej i zwykła grzeczność by wymagała, iżby chociaż ją zauważyć i jeśli już nie oddać jej czci, to chociaż przywitać, wyszeptał więc słowa powitania z pozdrowienia anielskiego:

– Zdrowaś Maryja, pełna łaski… pełna łaski… tej łaski, której każdy syn pramatki Ewy chciałby zaznać… zdrowaś Maryja… zdrowaś…

* * *

O! Jakże miło panów spotkać! – jezuita znakomicie udał zdumienie.

– I nam także, czcigodny ojcze, i nam także – pan Bartusz odpowiedział na owo powitanie, jednocześnie porozumiewawczo mrugnąwszy do kapłana.

Ten ostatni udał jednak, iż owego mrugnięcia nie zauważył i z kamienną twarzą rozpoczął rozmowę tak naprawdę o niczym, byle tylko zapoczątkować jakąś konwersację.

Mikołaj raczej się przysłuchiwał, niż brał w niej udział.

W końcu więc jezuita zapytał wprost:

– Cóż to, panie kawalerze? Czyżby zdrowie nie służyło? Choroba jakaś? A może, wnosząc z miny, troska?… Proszę wybaczyć bezpośredniość, lecz gdyśmy spotkali się ostatnim razem… w owych… niemiłych okolicznościach…

– Może raczej tragicznych, ojcze. Niemiłych? Dobre sobie! – dość ostrym tonem ozwał się Mikołaj.

Wybaczcie, monsieur, niezręczne słowo…

Białecki skinął głową w milczeniu.

– Zatem? Nie chcę być natarczywy…

– A cóż tu do ukrycia? To com zobaczył, co kapłan katolicki może uczynić bliźniemu, wstrząsnęło mną do głębi i do tej pory nijak nie mogę dojść do siebie.

– Taaak – przeciągle ozwał się jezuita. – Taaak… niby… nie zapominaj jednak monsieur, że to janseniści, heretycy…

Ale ich tutaj, we Francji, w Niderlandach się nie tylko toleruje, ale i wspiera!

– A u was w Polsce, panie kawalerze, nie?

A u nas, ojcze, nie. Resztki kalwinów, po waszemu hugenotów i arian wymierają. Może i do któregoś z klasztorów ta nauka przeniknęła, lecz jeśli nawet, to mnisi czy mniszki cicho siedzą. Tymczasem to, com tu przeżył – dokładnie naprzeciwko paryskiej katedry, tak mną wstrząsnęło, że choć dni płyną, to ja nie mogę odzyskać spokoju.

– Jeśli byś, panie kawalerze, dozwolił, to może bym na to mógł coś zaradzić?…

– I cóż takiego?

Abyś się udał do Blois, do Château de Diziers. Tam, mam nadzieję, twojej duszy, twemu serca wróci spokój…

– Cóż takiego jest w owym zamku?

Osoba, dzięki której będziesz miał szansę na ukojenie i osiągnięcie stanu cudownej duchowej wolności.

– Któż ona, ta osoba?

– To starsza już, pobożna niewiasta, Madame Guyon5.

* * *

Paniczu, póki żeśmy się bawili w wędrowników świata ciekawych, to nam ta karetka we Włoszech zakupiona wystarczała, a i sami dawaliśmy sobie radę z powożeniem, zaopatrzeniem et cetera. Dla mnie taka praca nie była czymś nadzwyczajnym, a i paniczowi pewnie do głowy nie przychodziło, iż powinno to wyglądać inaczej. Mniemam jednak, iż teraz nadszedł już czas zadbać o powagę, o pozycję, słowem zacząć postępować i zachowywać się nie jak lichy szlachetka, ale możny i wysoko urodzony pan, arystokrata, jak to tutaj mówią.

– Oj, panie Bartuszu, jakiż tam ze mnie arystokrata? Jakiś przedziwny los wyniósł mnie z nędznej lepianki wysoko, ale w sercu wciąż jestem tym samym chłopcem z sandomierskiego przedmieścia, dla którego rarytasem był suchy chleb z mlekiem na śniadanie, a niekraszony krupnik na obiad, bo na kolację częstom się musiał zadowolić garnuszkiem zimnej wody ze studni… Jakiś wir przedziwny zassał moją familię w bezdeń moczaru, aż na koniec mnie – ostatniego z rodu – z jej dna wypluł… i – zawiesił głos – sam nie wiem, kim jestem, czemu tu jestem, co przede mną, los jaki, życie jakie…

To samo i ja mogę powiedzieć. Tyle że moja familia, w mojej osobie do dna tego trzęsawiska jeszcze stopami nie dotknęła, ale blisko, oj blisko mi już było… Ja jednakowoż myślę, że nie ma co głowy łamać po próżnicy, a podziękowawszy Panu Bogu za te cuda, jakimi nas udarował, żyć, po prostu żyć – nie tylko godnie i godziwie, lecz także i przyzwoicie. Ot co. A na ten czas, na dziś dzień trza nam, paniczu i jakiegoś sługi i porządnej karety i najwykwintniejszej garderoby. A że panicza na to wszystko stać, to wiem, bo się z tym panicz przede mną nie krył, i zdradził mi, jaki jest zamożny.

– Wszak tylko do jakiejś świątobliwej osoby się wybieramy, to i po cóż to wszystko?

– I cóż z tego? Przecie panicz u niej nie wiedzieć jak długo nie zostanie. Ukoi duszne rozterki, serce wyleczy, uspokoi skołatane nerwy i wróci do świata. I albo tu zostanie, we Francji, a to wtenczas trzeba będzie paniczowi jeszcze przyzwoity dom kupić, choćby i ten, który teraz wynajmujemy, albo wróci w rodzinne strony, wtedy tymczasowo na karecie i przyodziewku można będzie poprzestać.

– Powiem waszmości, że sam jeszcze nie wiem, co dla mnie lepsze. Ani tu, ani w Polsce nikogo nie mam. Sam jestem na tym świecie jak palec. Waszmość mi na razie towarzyszysz, lecz czas szybko płynie i odjedziesz pan do żony…

– Pewnie, że odjadę, ale i cknić mi się będzie za paniczem i żal mi panicza będzie. Polubiłem was bowiem, prawie jak własnego syna, którym mnie – niestety – Pan Bóg nie pobłogosławił. Byłbym spokojniejszy, widząc, że jakoś sobie panicz to życie poukładał.

To może, panie Bartuszu – krakowskim targiem rzecz załatwimy?

– Czyli?

– Teraz jedźmyż tym, czym mamy, nie zawlekając, a po powrocie zastanowię się co czynić dalej?

– Niechże i tak będzie, w końcu ważniejsze na dzisiaj jest, aby panicz jak najrychlej spokój ducha odzyskał, a reszta… jak Bóg da…

– No właśnie.

* * *

Dzień był pogodny, słoneczny, ciepły. Odkarmione i wypoczęte konie szły równo, niekiedy koła podskakiwały na wybojach, których i doświadczonemu woźnicy nie udawało się ominąć. Pan Bartusz napawał oczy widokiem rozciągającego urokliwego krajobrazu, pan Białecki natomiast odchyliwszy głowę do tyłu i przymknąwszy powieki, zdawał się drzemać, albo dumać nad czymś.

Zbliżało się południe, a właściwie już nadeszło, bo skądś, z daleka uszu podróżnych dobiegł głos kościelnego dzwonu wzywającego do modlitwy ku czci Błogosławionej Dziewicy.

Woźnica okazał się pobożnym człowiekiem i na ich dźwięk, trzasnąwszy z bicza, rozpoczął recytację, a ponieważ był to okres wielkanocny, to nie zaczął odmawiać modlitwy „Anioł Pański”, lecz „Regina Coeli”:

Reine du ciel, réjouissez-vous, alléluia6.

Polacy, spojrzawszy po sobie, dołączyli się do niego, odpowiadając mu po łacinie:

Quia quem meruisti portare, alleluia. Resurrexit, sicut dixit, alleluia…7

I płynęła owa modlitwa śród pól ciągnących się po obydwu stronach drogi… Ptaki śpiewały po zaroślach, od czasu do czasu zając przekicał w poprzek traktu, białe obłoczki leniwie przesuwały się po lazurowym niebie…

Gdy skończyli, Bogusz powiedział:

– No, skorośmy posilili się na duszy, oddając cześć Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, to może warto by już było pomyśleć o pokrzepieniu ciał? W brzuchu mi bowiem sromotnie burczy, a żołądek domaga się jadła.

A potem zwrócił się swoją kiepską francuszczyzną do woźnicy, którego już na stałe najęli:

– Raymond, czy dobrze znasz ten trakt?

– Owszem, panie.

– A jest tu w pobliżu jakaś przyzwoita oberża?

– Owszem, panie.

– Owszem i owszem. Więcej coś powiedz!

– Jak zatnę konie, to w kwadrans mamy szansę do niej dotrzeć.

– Więc zatnij. Jeśli to tylko kwadrans, to może jakoś wytrzymam.

Kareta nabrała pędu, ale i trzęsła o wiele mocniej niż do tej pory. Lecz owa szybka jazda nie trwała zbyt długo, oto bowiem minąwszy zakręt, Raymond tak ostro ściągnął lejce, że aż konie stanęły dęba.

– Cóż to?! – zaniepokoił się Mikołaj.

– A bo, panie kawalerze, nieomal najechałbym na pojazd, który zatarasował przejazd.

– I czemuż?

– Ano, bo mu koło odpadło.

– A czy można go wyminąć?

– Pewnie można, chociaż wąsko tutaj i trzeba by sporo zręczności.

– A czyjże to pojazd? – zainteresował się Bogusz, jednocześnie wyskakując na drogę.

Na jego widok jakaś młoda dama uchyliła drzwiczki, a wyjrzawszy na zewnątrz, z niekłamaną radością zawołała:

Oh, mon Dieu!8 Niebo mi pana zesłało! Jakże byłabym wdzięczna za pomoc!

Na te słowa z karety wysiadł i Mikołaj.

I… ledwie zerknął na damę, serce zabiło mu mocniej, a w gardle poczuł ucisk.

Demoiselle Pauline… – wyszeptał. – Co za zbieg okoliczności!

Dziewczyna przyjrzała mu się bacznie.

– Pan… Nicola?… Istotnie, niezwykły zbieg okoliczności…

Zaczerwieniła się i zmieszała.

– Myślę, demoiselle, że chyba jesteś mi winna kilka słów wyjaśnienia.

– Ja? Panu? A to czemu?

Mikołaj bez słowa sięgnął w zanadrze i wydobywszy starannie złożoną kartkę, podał ją pytającej.

– Oto czemu.

Pauline przebiegła oczami tekst i zarumieniła się jeszcze mocniej.

– To nieporozumienie, panie kawalerze.

– Czy więc ten liścik nie był przeznaczony dla mnie?

Dziewczyna westchnęła.

Nie wiem, skoro jest pan w jego posiadaniu, to zapewne dla pana… ale jego treść poznałam dopiero przed chwilą…

Jakże to? Czyż nie zostałem wpierw przez panią zaczepiony?

– Owszem zaczepiłam pana na owym balu, ale w nagłym odruchu, w porywie serca, w porywie nieroztropnej odwagi Tyle dam wokół zachowywało się – delikatnie mówiąc – nader swobodnie tom i ja, dziewczątko nieopierzone, pomyślała, iż to chyba nic zdrożnego… a znakomite italskie wino jeszcze przydało mi odwagi… Gdym jednak nieco ochłonęła… gdym sobie uświadomiła całą niestosowność swojego zachowania, zawstydziłam sięWstyd mi i teraz – zaczerwieniała się po samo czoło.

Więc co z bilecikiem? I tym paryskim adresem. I owym monogram demoiselle?

Nie umiem tego wytłumaczyć…

– Czyżbyś nie ty go, panno Pauline, pisała?

– Nie. Nie ja. To nie moje pismo, chociaż całkiem udatnie je naśladuje.

– Zatem kto?

– Nie wiem. Wychodząc z balu, wsunął mi go w dłoń marchese di Balletti, twój mentor. Prosząc, bym go przekazała posłańcowi.

– I zgodziłaś się, nie wiedząc, co przekazujesz?

– Byłam oszołomiona, zaskoczona, zatraciłam gdzieś trzeźwy osąd… A posłaniec wyrósł przede mną jak spod ziemi – nieomal natychmiast. Was obydwu jeszcze było widać w drzwiach, jeszcze nie opuściliście salonu. Machinalnie podałam mu więc ten karteluszek… A ów posłaniec w ptasiej masce, budzący grozę, bo przywołujący pamięć o Śmierci Czarnej, jak raptownie się pojawił, tak i raptownie zniknął. I to już wszystko, panie kawalerze.

– Więc to był, z twojej demoiselle, strony tylko taki przelotny kaprys… a tyś mi tak zapadła w serce… Więc już potem nie myślałaś, pani, o mnie?

Nie odpowiedziała.

– Moje imię jednak utkwiło ci w pamięci? To szczególne, rzekłbym nawet, że zadziwiająceMikołaj nie umiał powstrzymać się od odrobiny złośliwości, smutno się przy tym uśmiechając.

Pauline zawstydzona opuściła głowę.

Nie wiem, czemu markiz uknuł tę intrygę, ja bym sama z siebie nigdy na coś takiego się nie odważała. Zbrakłoby mi śmiałości, bo to nieobyczajne… ale…

– Co takiego?

– Chociaż kombinacja markiza Ballettiego się nie powiodła, to jednak pewnie mimo jego woli sprawiła, że spotkaliśmy się jednak… i…

– … I że jedno o drugim nie zapomniało…

– Właśnie…

* * *

Gdy oni gawędzili, pan Bartusz ze stangretem oglądali uszkodzoną karetę, a właściwie czterokołową kaleszę zwana tutaj calèche9.

– No niestety. My nie zaradzimy. To zbyt poważne uszkodzenie. Trzeba posłać po pomoc.

Na to odezwała się starsza niewiasta siedząca obok panny Pauline.

Owo już zrobiłyśmy. Stangret poszedł, a my tu drżymy, czy aby nie napadną na nas jacyś źli ludzie, nie obrabują, albo i nie uczynią czegoś gorszego.

– Panie tylko we dwie? – zdziwił się Mikołaj.

– Ano tak nam wypadło – z westchnieniem odparła Pauline.

– Więc nie możemy dam zostawić samych w szczerym polu!

– Co więc?…

Przesiądźcie się do naszej karety, a dowieziemy panie bezpiecznie do najbliższej oberży, a może i gdzieś dalej, jeśli nam będzie po drodze.

Starsza dama jednak – słysząc te słowa – bynajmniej się nie uspokoiła.

– Ależ my panów nie znamy…

– Panno Rosalie, poznałam pana Nicolę w Wenecji w bardzo zacnym towarzystwie markiza Ballettiego, którego znów dobrze znała moja świętej pamięci babka…

– To pani markiza nie żyje?! – Mikołaj, zapomniawszy się, wszedł w słowo pannie.

– No cóż, nie żyje…

– Pozwoli pani, demoiselle, że zapytam?…

– O co?

– Czy jej śmierć była powodem, że… że… niedane nam było… tam przy Rue du Cloître-Notre-Dame?

Pauline potwierdziła prawie niedostrzegalnym skinieniem głowy.

No dobrze, panie i panowie. Jedźmy już, bo słońce wchodzi w zenit. Nagadacie się ze sobą do woli, ale podczas podróżyzarządził pan Zbylut.

Błyski w mroku

Wtorek 23 czerwca 1711 roku był posępny… Na niebie w prawie idealnym bezruchu wisiały kłęby chmur siwoołowianych rozdęte ponad miarę od wypełniającej je wody, której ciężar z niewyobrażalnym wprost trudem dźwigały. I przyszła chwila, że nie strzymały naporu i otworzyły swoje upusty, a potoki dżdżu chlusnęły na ziemię.

Ciężkie krople niczym żołnierskie werble bębniły o połacie blachy na dachach domów i kościołów, żałośliwie pojękiwały przepełnione wodą rynny, której nie nastarczały wypluwać na ulice. Szybki w oknach drżały i dzwoniły smagane niemiłosiernie biczyskami skręconymi z milionów kropel. Przyginały się gałązki, zwijały i składały w pół liście drzew chłostane strugami nawałnicy, a trawa kładła się pokotem niby zdeptana stopami olbrzymów.

Powoli jednak ów potop jął się przemieniać w siąpawicę, która studziła powoli ziemię, bruk, mury domostw nasączone ciepłem przed godziną jeszcze upalnego letniego dnia.

Nim jednak zegar na wieży ratuszowej wydzwonił trzecią po południu, deszcz ustał, a niebo zaczęło się przecierać… była nadzieja na pogodny wieczór i noc…

A miała to być noc szczególna… Noc proroka Yahya ibn Zakariyya, zwanego przez chrześcijan Janem Chrzcicielem, którego ci ostatni pozbawili pierwszeństwa na rzecz mesziha kdaba – mesjasza kłamliwego – Jezusa, który to zdradził swego mistrza Yahyiję i pozmieniawszy i przeinaczywszy jego nauki, głosił ewangelię fałszywąprawdziwą przechowali na szczęście jednak mandejczycy… pielęgnując światłość swego oświecenia w ukryciu i tajemnicy na przekór chrześcijańskiemu, wypełzającemu z mroku zaciemnieniu, rozpościerającemu się nad światem całkowicie jawnie… bo dla chrześcijan nic nie miało być zakryte i wszystko widome i nie miało być wtajemniczonych i profanów, ale zrównanie – w Bogu, a nie w świecie – we wszystkim wszystkich istot o ludzkich kształtach, chociaż kształty owe o niczym jeszcze przecie, wedle oświeconych, nie przesądzałyA to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka, który udzielał iluminacji, natchnienia i wiedzy tylko swym wybranym

Wielu też innych przez stulecia usiłowało przywrócić miejsce należne tajemniczej Światłości jak choćby symonici, manichejczycy, mazdakici… Światłość w ludzkich sercach i umysłach próbowali ocalić druzowie, templariusze, bogomiłowie, katarzy, alumbrados, kabaliści, alchemicy, różokrzyżowcy i wielu, wielu oświeconychsłowem – wszelkich odmian gnostycy10… więc wiedza ta żyła, a teraz miała się umocniona ujawnić… bo wielkimi krokami nadchodził ten czas…

Czas nadchodził. I jakiż to miał być czas? Czas boga Świetlistego… Czas tego, który różne maski przybierał, którego rozmaicie nazywano i rozmaicie czczono – jako egipskiego Atona-Re, greckiego Apollina, hinduskiego Surję, perskiego Mitrę, celtyckiego Lugha, słowiańskiego Swaroga, azteckiego Huitzilopochtli… a z których każdy był personifikacją Światłości i jej nosicielem… a przez to także illuminacji i wiedzy… nie naiwnej wiary, lecz wiedzy racjonalnej i świadomej… Bo był… Słońcem! Nie światłością świata11, jak mówił o sobie Uzurpator, lecz Słońcem samym…

* * *

Markiz Balletti, hrabia Bellamarre de Montferrat na karym ogierze w uprzęży ozdobionej srebrnymi okuciami zmierzał samotnie od brodu na Wiśle znajdującego się naprzeciw miejscowości Kamień – ni to wsi, ni to dalekiego przedmieścia Sandomierza, znajdującego się w niewielkim oddaleniu od tajemniczych Gór Pieprzowych, a właściwie to wręcz ich dotykającego.

Jechał powolutku wzdłuż rzeki, nieśpiesznie, a gdy zrównał się z miastem rozpołożonym na siedmiu wzgórzach, niczym Rzym i stąd polskim Rzymem nazywanym przyglądał mu się bacznie.

Trzy z owych wzgórz, te najważniejsze – Zamkowe, Kolegiackie i Gostomianum usytuowane były względem Wisły niczym trzy gwiazdy Pasa Oriona – Alnitak, Alnilam i Mintaka względem Drogi Mlecznej12, wzgórza owe przez tysiąclecia święte, teraz sprofanowano, wznosząc na każdym z nich chrześcijańską świątynię… Na środkowym, najważniejszym, gdzie niegdyś rósł święty gaj dębowy i znajdowała się wyrocznia taka jak w Dodonie, na dodatek poświęcony Matce Jezusa, której przypisano atrybuty Jutrzenki, nazywając ją Panią świata, niebieską Królową, Panną nad panny, gwiazdą porankową. A także pełną łaski, prześliczną światłości… atrybuty należne komu innemu, a przez nią ukradzione prawowitemu właścicielowi… Balletti pomyślał, że już większego upokorzenia dla Promiennego i Jutrzenkę niecącego, nie można było wymyślićSprofanowano zresztą cały obszar tego niegdyś świętego miasta, dziś siedliska chrześcijańskich mrocznych zabobonów. Oto bowiem po przeciwległych stronach trzech świętych wzgórz usytuowane były jeszcze dwa – Salve Regina odpowiadająca położeniem Syriuszowi i Mons Sancti Michaeli13 będące w tym odbiciu nieba na ziemi, konkretnie na tej ziemi, Orionem. I te dwa wzniesienia także skalano chrześcijańskimi nazwami, nadając Syriuszowi imię Maryi, Orionowi zaś Michała Archanioła… Dwojga największych wrogów Świetlistego…

Syriusz… boska Izyda – gwiazda gorejąca, gwiazda płomienista, słońce duchowe podtrzymujące istnienie duchowego świata tak, jak słońce na firmamencie istnienie świata fizycznego… Syriusz – siedziba boskich mistrzów ludzkości… Gdy odcięto to miasto od mleka matki Izydy, wtedy pozbawiona pokarmu pradawna duchowość musiała obumrzeći obumarła…

Orion… boski Ozyrys – pan miłości i milczenia, łagodny pan śmierci i zmartwychwstania, który powstał z martwych po to, aby ci, którzy byli z nim w jedności przez magiczne rytuały, podczas których wtajemniczano i w obrzędy płodności, dostąpili życia wiecznego

– Ale to się zmieni… już rychło… rychlej niż można by się spodziewać. Najpierw jednakowoż trzeba owo przeklęte miasto za zdradę starych bogów unicestwić, a cały ten kraj zniszczyć… – mruknął pod nosem sam do siebie. – Miasto niegdyś umiłowane przez Świetlistego, a teraz przez niego bezgranicznie znienawidzone… skazane na zagładę…

Wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i przysiadłszy na zwalonym i na wpół spróchniałym pniu potężnego starego włoskiego orzecha, zerkał od czasu do czasu w kierunku Wisły, jakby stamtąd kogoś oczekiwał.

Koń skubał trawę gęsto poprzetykaną białymi główkami rozkwitłych stokrotek i gdzieniegdzie poznaczoną złocistymi gęstymi koszyczkami kwiatów mniszka, omijając wystające ponad murawę sztywne pędy jaskrów.

Wiślana woda skrzyła się refleksami dogasającego słońca, które po ulewie znów pokazało się na niebie, tak że trudno było wpatrywać się w jej powierzchnię, ale w końcu Balletti zauważył niewielką łódeczkę, która wkrótce miała dobić do tego brzegu, na którym jej oczekiwał.

Słońce dogasało, nieśpiesznie kryjąc się za horyzontem i powoli jęła stygnąć spocona od deszczu ciepła ziemia.

Od rozległych łąk biegnących het, aż do podnóża staromiejskich wzgórz ciągnął wilgotny chłód, niósł się żabi rechot i pojedyncze kumkania.

A potem i to zmilkło i tylko cisza aż parowała z mgieł rozsnutych ponad Wisłą.

Mrok i mgła…

I oto naraz, jakby na dany przez kogoś znak, w niebo wytrysły jęzory ogni i kłęby skier złocistokrwawych. I zgiełk się rozległ ponad pagórami i na nadrzecznych równinach. I gromady ludzi jęły pląsać i skakać przez płomienie. Nie wiedząc nawet, że to dawnym, zapomnianym już bogom, cześć oddają, bogom, których imiona dawno zgasły w ich pamięciwięc dla bogów owych ów obrzęd nie miał wielkiego znaczenia, i niczego nim nie można było wyprosić…

A potem z krzów i zagajników poczęły dobiegać odgłosy miłosnych zapasów i uniesień rozkosznych… co bogów cieszyło już bardziej…

Balletti uśmiechnął się. „A jednak – pomyślał – a jednak nie wszystko stracone. Pozwolimy im zaspokajać żądze do woli i aż do przesytu i to wystarczy. Nawet nie trzeba ich będzie karmić. Spętani niczym wół w kieracie będą krążyć i krążyć, i krążyć, aż pozdychają i staną się łupem robaków”.

Panie markizie – mężczyzna w uniformie grandmuszkietera14 dotknął ramienia szlachcica. – Panie markizie, pójdźmy.

– Tak, Stanisławie, dobrze… pójdźmy i ledwo widoczną w mroku dróżką ruszyli ku Sandomierzowi. Markiz jechał konno, a jego towarzysz trzymał się uzdy.

Z oddali dobiegł ich głos zegara z farnej dzwonnicy.

Grandmuszkieter liczył uderzenia.

– Jedenasta, panie markizie, przyśpieszmy kroku, aby stanąć na miejscu punktualnie przed północą.

– Przyśpieszmy…

* * *

W krypcie – skrytej pod grubą warstwą ziemi przemieszanej z okruchami gruzu i pecynami wapiennej zaprawy porosłej srebrzystolistnym piołunem i ostami rozkwitłymi ciemnopurpurowo – jedynej pozostałości po niewielkim kościółku beginek, który Szwedzi puścili z dymem, jak zresztą znaczną część miasta, do której zamaskowane i znane tylko wtajemniczonym wejście znajdowało się tuż za murem odgradzającym Wzgórze Kolegiackie od Wzgórza Zamkowego, przy okrągłym stole, na dwunastu zydlach, zasiadało dwunastu mężczyzn. Zydle były równej wysokości, a stół idealnie kolisty, co miało oznaczać, iż wszyscy, którzy przy nim zajęli miejsce, są sobie równi i to bez względu na status społeczny, majątek czy wykształcenie. Chociaż, oczywiście, był to pozór… ale na lep takich pozorów najłatwiej łowić tych, którzy zapragnęli stać się bogami…

Ściany krypty były umurowane z surowego białego kamiennego ciosu, na którym dało się jeszcze dostrzec ślady narzędzi kamieniarskich.

Na wschodniej ścianie pomieszczenia wisiał niepokojący wizerunek ukazujący dziwną postać. Była to androgyniczna istota mająca jeden tułów, jedną parę nóg i jedną parę rąk, ale dwie głowy, z których prawa należała do mężczyzny, lewa zaś do niewiasty. Z pleców istoty wyrastały potężne błoniaste skrzydła szarej barwy jakby smoka bądź gigantycznego nietoperza. Męska ręka dzierżyła kielich, z którego wychylały się trzy węże z pióropuszami na łbach – każdy innej barwy, lewa zaś jednego węża, którego łeb również przyozdobiony był piórami. Męska część postaci miała szatę barwy purpurowej – jaśniejszą u góry, bardzo zaś ciemną poniżej pasa, niewieścia natomiast białawą, czy może raczej kremową – ciemniejszą u góry jaśniejszą dołem. Istota stała krzepko na ogromnym głazie, z którego wychylały się trzy głowy smoka dzierżące w paszczach zakrwawione strzępy mięsa, z tyłu owej postaci czaił się lew. Od strony żeńskiej widać było pelikana, który karmi pisklęta własną krwią, od męskiej zaś dziwne proste drzewo, którego gałęzie były ułożone na pniu symetrycznie i jednocześnie każda z tych gałęzi była i kwiatem, z kształtu przypominającym kwiat słonecznika, ale i ludzką twarzą zarazem. A wszystkich ich było trzynaście, a każda głowa-kwiat miała dwanaście lub trzynaście płatków – naprzemiennie15.

Przed wizerunkiem, w wielkiej misie miedzianej, płonęła okowita, migocząc błękitnawo. Pochodnia wetknięta w szparę w murze dawała krwawy poblask i budziła niepokojące cienie.

Zebraniu dwunastu mężczyzn, którzy nawzajem nazywali siebie braćmi, przewodniczył markiz Balletti. Bo chociaż wszyscy mieli być sobie równi, to przecie ktoś musiał przewodniczyć. Kiedy wszyscy wpatrywali się z napięciem w jego twarz, on uniósł nieco głowę, lecz niezbyt wysoko. Rozłożonymi zaś dłońmi wspierał się o blat stołu. Czas jakiś milczał, aż wreszcie rzekł:

– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, prócz tej jednej niezmiernie istotnej rzeczy. Oto sytuacja w tym kraju jest nie do zaakceptowania. Nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyśpieszyć. Formalnie jest król, który nie rządzi, a faktycznie jest nie-król, bo abdykował, który rządzi.

Co zatem czynić? – zapytał jeden z uczestników zgromadzenia.

– Sprawić, by ostał się jeden z nich, a drugi z pola ustąpił.

– Który ma zostać, a który ustąpić? Wszak obydwaj są wtajemniczonymi braćmi.

– Sądzę, że winien ponownie legalnie objąć tron August, a Stanisław odejść.

– I czemuż to, bracie?

– Bo August jest nam wygodniejszy i przy nim sprawy postąpią szybciej. To pijak i rozpustnik no i… adept. Stanisław zaś… kto wie?… może by naprawdę kiedyś zechciał panować?… Może jest pyszałkiem i ambicjonerem, ale nie głupcem…

– Zatem?

– Zatem niech każdy z nas rusza w swoją stronę i wykona poruczone mu zadanie.

Balletti rozdał zebranym zapieczętowane pisma, a potem polecił:

– Złamcie, bracia, pieczęcie, przeczytajcie, zapamiętajcie ich treście i wrzućcie do misy, do ognia.

W milczeniu spełniono owo polecenie.

Błękitny dotychczas ogień pożółkł mocno i wysnuł się z niego czarny gryzący dym… od czasu do czasu z owej misy wykwitały krwawe refleksy, niecąc w mroku upiorne błyski.

– Czy każdy wie, co mu poruczono?

– Tak bracie – posłyszał chóralne potwierdzenie.

– Tedy w drogę. Dla sprawy. Dla Niego. Dla Świetlistego.

* * *

12 lipca 1711 roku Turcja wspierająca Polskę przeciw Rosji pokonała w wielkiej bitwie nad Prutem armię tej ostatniej, wymuszając na Rosji podpisanie traktatu, który obligował cara do wycofania się ze spraw i terytorium Rzeczypospolitej, co jednocześnie jasno wskazywało, że ma on uznać za jedynego prawowitego monarchę Stanisława Leszczyńskiego.

Ale jak wiadomo, Rosjanie się do tego nie zastosowali, a Turcja była już zbyt słaba, chociaż jeszcze bitwy wygrywała, by owo na carze wymusić zbrojnie

I nie upłynęło wiele czasu, a stało się to, co odpowiadało braciom i co byli postanowili. Oto bowiem w grudniu 1712 roku Leszczyński abdykował, zastrzegając sobie jednakowoż, prawo do tytułowania się królem aż do samej śmierci, jednocześnie zwracając byłemu monarsze Augustowi II jego oryginalny akt zrzeczenia się korony, a tym samym, niejako własnoręcznie, znów posadził Sasa na polskim tronie… za roczną pensję, której mu i tak nigdy nie wypłacono…

* * *

Markiz Balletti, gdy tylko świt zaróżowił nieboskłon, powoli, nieśpiesznie ruszył konno starym traktem ku Krakowowi, by stamtąd podążyć dalej na południe, aż do portu morskiego w Trieście, skąd miał się udać statkiem do tajemniczej krainy pradawnych bogów i synów ich – faraonów

Zatęsknił za słońcem Egiptu za gąszczem papirusów porastających błotniste brzegi najświętszej z rzek, za flamingami brodzącymi po płyciznach słonawych jezior i rozlewisk, za feerią barw, za gwarem i zapachami suków16, za tajemniczym chłodem wnętrz starych świątyń mocno już nadgryzionych zębem czasu, lecz wciąż jeszcze tkwiących nieruchomo, milcząco przypominając, jak potężni byli pierwsi panowie tej ziemi…

Tymczasem zagłębił się w cienisty parów, którego zbocza porośnięte były niebieskawą sztywną trawą, spośród której tu i ówdzie wychylały się kępy fioletowo kwitnących macierzanek i osadzone na sztywnych wyniosłych łodyżkach czerwone główki dzikich goździków, z daleka wyglądające niczym plamki krwi, którą obryzgano trawiastą połać…

Markiz przynaglił konia do biegu, kilkakroć bodąc jego boki ostrogami. Wierzchowiec zarżał cicho.

Słoneczko powolutku wtaczało się na nieboskłon, ptaki skryte w krzewach aż zanosiły się od śpiewu, ale mrok, który obsiedlił serce markiza skrywał przed jego zmysłami całe to piękno, które obojętnie mijał…

Owładnięty smutkiem, cierpieniem i lękiem, samotny, tego samego życzył każdej żywej istocie i obsesyjnie pragnął, by każda zapadła się w nicość

* * *

Starzec z długą siwą brodą ni to mnich, ni derwisz o twarzy pokrytej drobniutką siatką zmarszczek, wysuszony niczym mumia, ale o oczach pałających dziwnym ogniem przydźwigał stos starych papirusów zapisanych pismem koptyjskim, a także jakieś arabskie pergaminy i położył je przed markizem Ballettim na blacie stareńkiego stołu zbitego z desek brunatno-brązowego, poznaczonego nieregularnym deseniem, drewna palmowego. Markiz przysunął bliżej owego stosu lampkę oliwną dająca niezbyt wiele żółtawego światła i wziąwszy w palce pierwszy z tajemniczych dokumentów, pochyliwszy nad nim mocno, zagłębił się w lekturze.

I oto odsłaniały się przed nim zapierające dech w piersiach tajemnice pradawności, tajemnice z czasów, kiedy jeszcze ziemi i dzieł wzniesionych na niej ludzkimi rękami, nie zmył potop… Kto, kiedy i jak wszedł w posiadanie starożytnych ksiąg, których kopie leżały tutaj, przed nim, nie tylko nie wiedział, ale nawet nie usiłował się domyślać. Najważniejsze, że były, że nie przepadły w odmętach wody i czasu… a teraz nadchodziła pora ową mądrość Władców Pradawnych znów wydobyć na światło dzienne. I takie zadanie musiał wziąć na siebie Balletti…

Starzec siedział na prostej ławie, opierając się plecami o nierówną ścianę groty, bo w grocie się znajdowali, i milczał, aby nie przeszkadzać. Przymknął także oczy i tkwił niczym statua wyrzeźbiona z jednej bryły szarobrązowego gnejsu17Tkwił tu, bo gdyby markiz chciał o coś dopytać, on miał mu pomóc, dodać, objaśnić, dopowiedzieć.

Ale Balletti, w którym już od dawna, od bardzo dawna, nie manifestował się ani też ujawniał Atanas mający prawie pełnię wszelkiej wiedzy, o nic nie pytał, tylko wręcz pożerał oczami informacje zawarte w starych manuskryptach, a im dłużej je czytał, tym więcej rozumiał i tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że stare kulty i pradawna mądrość są niezbędne, aby oświeceni mogli wreszcie odzyskać pełnię władzy nad światem i nad tym ludzkim bydłem, którego jedynym przeznaczeniem było to, że miało im ono służyć i to na każdy z możliwych sposobów

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Safian – delikatna, lecz mocna miękka i barwiona szlachetna skóra owcza bądź kozia.

2XVII-wieczny kościół paryski pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej.

3Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli… (łac.).

4Olibanum – wonna żywica pozyskiwana z kadzidłowców (Boswellia sp.); mirra – aromatyczna żywica pozyskiwana z balsamowców, głównie z gatunku Commiphora myrrha; labdanum inaczej ladanumwonna żywica pozyskiwana z niektórych gatunków czystka, głównie z Cistus ladanifer, Cistus creticus.

5Jeanne Marie Bouvier de la Mothe-Guyon, francuska mistyczka, (1648-1717), propagatorka kwietyzmu, za co trafiła do więzienia.

6Królowo nieba, wesel się, alleluja. (fr.).

7Bo Ten, któregoś nosiła, alleluja. Zmartwychwstał, jako powiedział, alleluja. (łac.).

8Och, mój Boże! (fr.).

9Czyli po naszemu kolasę.

10Gnostycy – wyznawcy religii opierających się na dualizmie i gnozie, czyli na wierze w dwóch równorzędnych sobie bogów – dobrego i złego oraz na wiedzy, przeznaczonej dla wtajemniczonych. Uważający Boga chrześcijan za złego, za stwórcę materii i wszelkiego zła, którego należy zwalczać. Gnostycyzm powstał na Bliskim Wschodzie.

11Pan Jezus tak o sobie powiedział: Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia. Ewangelia św. Jana rozdział 8, wers 12 (Biblia Tysiąclecia)

12Świadczy to pradawnej sakralności tego miejsca. W świecie pogańskim było ich oczywiście więcej, dziś najbardziej znanym jest usytuowanie trzech wielkich piramid egipskich względem Nilu.

13Góra Świętego Michała (łac.). Dziś nie wiadomo, jaka była pierwotna nazwa Salve Reginy, natomiast w przypadku Góry Św. Michała powrócono do starej, pogańskiej – Żmigród.

14Zbrojny w muszkiet żołnierz królewskiej kompanii reprezentacyjnej w wojsku saskim – za: Polska Akademia Nauk | Instytut Języka Polskiego. Elektroniczny słownik języka polskiego XVII i XVIII wieku.

15Liczba 12 symbolizuje tu szczęście i powodzenie, liczba 13 zaś nieszczęście i niepowodzenie.

16Suk – arabskie targowisko.

17Gnejs – rodzaj skały.

Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)

Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)

Pokuta Jean-Luca

Wiosna tego roku przyszła szparko. Nie marudziła w drodze. Trawy nabrały świeżej zieloności nieomal z dnia na dzień, na wilgotnych przedmiejskich ugorach, ale też na nieutwardzonych brzegach Sekwany wychyliły się z ziemi setki i tysiące kruchych srebrzystozielonych łodyżek zwieńczonych żółtozłocistymi kwiatuszkami, zwanymi przez miejscowych pas-d’âne, a po naszemu podbiał1, które niczym dywan utkany przez Najdoskonalszego Tkacza, zaścielał teraz szare połacie smutnych ugorów.

Jean-Luc leżał. Już w dwa tygodnie od spowiedzi ogarnęła go taka słabość, że bez pomocy nie był w stanie nawet udać się za potrzebą. Ale nie było na to rady. Gdyby nie dopełnił naznaczonej mu pokuty, to żar piekielnych czeluści mógłby go pochłonąć na wieczność, a tego bał się straszliwie, chociaż obawa przed piekłem dla jansenistów także była grzechem...

Cierpiał więc w milczeniu, chociaż cierpiał bardzo. Szczególnie dotkliwe było nieustanne nieomal pragnienie, które dręczyło go w dzień i w nocy. Właściwie to prawie nie sypiał, a zapadał tylko co i raz w drzemkę, z której budziła potworna suchość w ustach. Pragnienie było stokroć straszliwsze od głodu, a ów jeden demiard wody na dobę ledwo podtrzymywał go przy życiu.

Lecz oprócz owych cierpień fizycznych doskwierało mu miłosierdzie Madeleine, na którą patrząc pożądliwie „scudzołożył w sercu swoim”2, bo dziewczyna nie odstępowała jego łoża na krok, usługując mu i troszcząc się o niego… tak… jej troska przysparzała pokutnikowi ogromnej duchowej udręki. Szczególnie ciężkie było dlań to gdy po wielokroć każdego dnia zwilżała mu wargi, bacząc, by nawet przez przypadek, ni kropelka nie wpadła do ust.

W końcu wszakże zobojętniał na wszystko. Nawet i na dotyk ciepłych, delikatnych dłoni dziewczyny i nawet na to, co mu któregoś słonecznego popołudnia wyznała, chociaż na to ostatnie może nie do końca, bo łza zaszkliła mu się w oku

– Och Jean-Luc, Jean-Luc… Czemuś się nie odważył zagadać do mnie… moje serce było dla ciebie otwarte… gdybyś tylko mnie zechciał, z radością bym wyszła za mąż za ciebie… och Jean-Luc, Jean-Luc…

Spojrzał na nią przymglonymi oczami, w których kącikach pojawiło się więcej łez…

* * *

Do kaduka! – zaklął po polsku Mikołaj, gdy po długiej nieobecności przyszedłszy odwiedzić Jean-Luca spojrzał na niego.

Żółta niczym pergamin skóra, pomarszczona i wyschnięta, zapadnięte oczy nabiegłe krwią, chrapliwy oddech na przemian z rzężeniem wydobywające się ze słabiuśkich płuc, przeraziły go. Mikołaj nie wiedział, co ma począć, jak na to, co ujrzał zareagować. Oto na jego oczach umierał jeszcze nie tak dawno zdrowy i krzepki mężczyzna!

– Co wy robicie?! Czyście poszaleli? Dajcież mu co prędzej pić! Słyszycie?

Chłopak jął się rozglądać za jakimś naczyniem i za wodą, ale drogę zastąpił mu abbé d’Étemare i rozkładając ręce, nie puszczał dalej.

– Co chcesz uczynić, grzeszniku?! Precz!

– Co ja chcę uczynić? Ja chce tego tu człowieka ocalić, a wy go chcecie zabić!

– Precz!

– O, nie! Najpierw trzeba go napoić!

– Nie dokończył pokuty!

– Więc trzeba ją zmienić, skrócić, zrób to, wszak jesteś księdzem!

– Przenigdy! Nie, bo nie ja mu zadałem, więc nie jestem władny, by owo uczynić!

– A kto jest władny?

– Święty człowiek, ojciec Gerberon.

Mikołaj nic już nie rzekł, pędem wypadł z domu i rzucił panu Bartuszowi, który czekał na niego w karecie:

– Wyprzęgaj konia, muszę czym prędzej do Saint-Denis!

To karetą nie można?

– Można, ale wierzchem będzie szybciej.

– Ani siodła, ani strzemion, paniczu! Wsiadajcie do karety, ja umiem szybko powozić!

– Masz rację… niechże tak będzie.

Za chwilę okute żelaznymi obręczami koła ostro zaturkotały na wybojach…

* * *

– Gdzie ten łotr Gerberon? Gdzie on? Dawać mi go tutaj! – krzyczał Mikołaj, starając się sforsować wejście do klasztoru. Jakiś mnich przywabiony hałasem wyszedł do niego.

– W czym rzecz, panie kawalerze?

Młodzieniec zebrał się w sobie, zdusił nieco zdenerwowanie i siląc się na spokój, pokrótce zreferował rzecz całą.

Mnich zaś wysłuchawszy wieści, ze smutkiem pokręcił głową i powiedział:

– Obawiam się, że niewiele wskórasz, panie kawalerze.

– I czemuż to?

– Ojciec Gerberon umiera…

– Jak to umiera? Ale jeszcze dusza z niego nie wyszła?

– Jeszcze nie.

– Więc prowadź mnie do niego!

– Co to da?

– Nie wiem, może przemówię mu do sumienia.

– Tedy chodź – benedyktyn wzruszył ramionami.

* * *

Gerberon uchylił przymknięte powieki i spoglądając na Polaka, wyszeptał:

– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…

To czemuś, zbrodniarzu, tą pokutą na śmierć go skazał?

– Chciałem ocalić jego duszę…

– A teraz? Teraz też uważasz, że będzie ocalona?

– Bez absolucji… nie… nie… bez absolucji… nie…

– To jej udziel!

– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…

Mikołaj w bezsilnej wściekłości splunął na podłogę tuż przy łożu benedyktyna.

– Mam nadzieję, że cię Pan Bóg rozliczy, a diabli dla ciebie, zbrodniarzu, już tam pod kotłem ze smołą niecą ogień.

* * *

– A teraz co, paniczu? – zapytał pan Zbylut Bogusz.

– Czekaj waść, niechże myśli pozbieram… Żaden z tych łobuzów rozgrzeszenia mu nie udzieli, trzeba jakiegoś fortelu użyć.

– Fortelu? Przecież panicz go nie rozgrzeszy.

– Ja nie, ale chyba znalazłem sposób, który życia doczesnego tego nieszczęśnika nie uratuje, ale duszę mu ocali.

Mikołaj wyskoczył z karety i wydał taką oto dyspozycję Boguszowi:

– Ja wracam do umierającego, a ty pędem sprowadź mi tu jakiegoś jezuitę. Koniecznie jezuitę! Powiedz mu, że czeka nań konający, którego janseniści na tamten świat wyprawiają i każda chwila się liczy.

– Jak to z Wiatykiem? Przecie nie dostał rozgrzeszenia.

– Dostanie, moja w tym głowa! No, prędzej, prędzej, panie Zbylucie!

Szlachciura zaciął konie i karetka ruszyła pędem…

* * *

– I co? Co? – zebrani wokół łoża Jean-Luca pytali jeden przez drugiego.

– Ano nic – stary łotr, którego żeście tu ogłosili świętym za życia, także wydaje ostatnie tchnienie. A ponieważ pan, monsieur abbé nie czuje się upoważniony udzielić umierającemu absolucji, pora skorzystać z prastarego kościelnego zwyczaju. Wszak wy wciąż do starożytnych obyczajów chcecie wracać, no to teraz z jednego z nich skorzystamy. W końcu odebrałem gruntowne wykształcenie w jednej z najlepszych jezuickich Akademii w Polce, to i wiem co nieco.

Ksiądz Jean-Baptiste d’Étemare milczał, ale drżał z niepokoju, co też ten jezuicki wychowanek wymyślił. Mikołaj zaś, zbliżywszy się do Jean-Luca i rzekł:

– Słuchaj, bracie. W twoim przypadku zaszła okoliczność, która usprawiedliwia to, żeby odwołać się do starodawnej kościelnej praktyki, do spowiedzi przed nami, świeckimi, albowiem ten tu kapłan, obecny, ale nie wiedzący co to miłosierdzie, miłosierdzia nieznający woli twą duszę wydać na wieczne męki, niż cię przed nimi uratować.

– Cóż warta taka spowiedź? – z trudem zapytał Jean-Luc.

Ty umierasz i twój spowiednik umiera ani ty do niego, ani on do ciebie przyjść nie możecie, ergo rozgrzeszenia nie uzyskasz z przyczyn od was obydwu niezależnych. W konsekwencji twoją ostatnią spowiedź nie tylko można, lecz wręcz należy uznać za niebyłą. Dlatego też, jeśli pragniesz z całej mocy i gorąco spowiedzi sakramentalnej, a tej możliwości nie masz, jeśli wzbudzisz w sobie szczery i na ile tylko zdołasz doskonały żal za grzechy, skoro wyznasz tu jeszcze raz przed nami grzechy, które żeśmy już i tak poznali, a może i nowe jakie, których żeś się dopuścił w rozpaczy być może, śmierci głodowej tutaj oczekując, to Pan Bóg ci je przebaczy. I ta spowiedź, chociaż nie jest pełnym sakramentem, bo nikt z nas nie może udzielić ci absolucji, niezawodnie zgładzi twoje przewinienia, albowiem jest ona skuteczna ex opere operantis3, mocą tej skruchy, którą tu wyrazisz…

Ojcze – Jean-Luc błagalnie spojrzał na d’Étemara. – Czy to prawda?

– Formalnie rzecz biorąc… cóż… prawda… – odparł ksiądz, po czym pośpiesznie opuścił pokój, a po chwili słychać było z ulicy odgłos jego szybkich kroków.

Jean-Luc z trudem, ledwo słyszalnym głosem począł wyznawać swoje grzechy… Skończył, przymknął powieki i ciężko oddychał, z trudem.

Wtedy z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe i pierwszy wkroczył z dzwonkiem pan Bartusz przyodziany w komżę, bo odgrywał rolę ministranta, a za nim duchowny także w komży, ale i w stule na ramionach, niosąc Oleje i Najświętszy Sakrament.

Zebrani poklękali, a pan Bartusz wciąż dzwonił zawzięcie.

– Gdzie umierający?

– Tu, monsieur abbé – Mikołaj wskazał kapłanowi Jean-Luca.

– Synu… synu… czy mnie słyszysz?… Czy słyszysz? Ksiądz katolicki jest przy tobie.

– On już się wyspowiadał.

– A komu to? – zdumiał się jezuita.

– Nam, ojcze, wedle starożytnego obyczaju Kościoła, który spowiedź świecką dopuszcza in articulo mortis. Z tego żeśmy skorzystali. Rozgrzesz go ojcze, pomaż Olejami i zaopatrz Wiatykiem.

– Ktoś ty? – jezuita niepomiernie zdumiony, ale i zaniepokojony bacznie wpatrywał się w twarz Mikołaja.

– Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…

– Ach!… jezuicki… – kapłanowi wyraźnie ulżyło.

– Ojcze, nie egzaminuj mnie… bo ten tu kona!

Jean-Luc jednakże otwarł jeszcze, choć z niezmiernym trudem, oczy i błagalnie spojrzał na księdza.

Ów zaś, widząc, że mężczyzna rzeczywiście znalazł się już na granicy dwóch światów, uniósł dłoń, wyciągnął ją nad głową leżącego i wypowiedział skróconą formułę absolucji:

Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.4

Następnie pochylił się nad łóżkiem i począł mazać konającego Olejami…

O godzinie dziewiątej wieczorem Jean-Luc wyzionął ducha. Wody już nie zdążył się napić…

Działo się to 27 marca 1711 roku, kiedy Kościół wspomina aż dwudziestu sześciu męczenników – ilyryjskich, afrykańskich i perskich5, więc jezuita westchnął do nich w intencji zmarłego, aby powiedli go prostą drogą ku rajskiej szczęśliwościbo zapewne na wstawiennictwo tych, którzy oddali życie za wiarę, Pan Bóg zerka łaskawszym okiem?…

* * *

Ojciec Gerberon leżał na prostym, niezbyt wygodnym łóżku. Oczy miał przymknięte, a w splecionych na piersiach dłoniach trzymał różaniec. Ale chyba nie modlił się na nim, bo nie przebierał palcami jego ziaren. Bezgłośnie tylko poruszał wargami.

Zza okna celki mnicha, od strony kościoła dobiegał dźwięk dzwonów… „Niedziela Palmowa… ale on już jej przeżyje” – taka myśl przemknęła mu przez głowę…

Rzeczywistość doczesności jęła mu się mieszać z rzeczywistością krainy cieni…

Wzdrygnął się, a zimny pot, jaki wycisnął zeń paraliżujący strach, zrosił mu czoło.

– Ojcze… ojcze… – jakaś męska twarz pochylała się nad nim. – Ojcze… czy mnie słyszysz?

– Z niezmiernym trudem, z niewyobrażalnym wprost wysiłkiem chciał otworzyć oczy, ale jedynie odrobinę uchylił powieki, a potem znów zapadł się w pół-sen, w pół-czuwanie…

A dzwony biły, długo i dostojnie. Biły i biły, i biły i zdawało się, iż nigdy nie przestaną…

Gerberon usłyszał, ale jakby wewnątrz swojej głowy słowa, które oskarżały go… bez końca… wewnętrznym wzrokiem śledził zaś przesuwające się obrazy z całego swojego życia… a nie wszystkie były miłe… W tych chwilach… w tych ostatnich chwilach… uświadomił sobie i wreszcie do końca pojął wagę, znaczenie i skutki podejmowanych ongi wyborów, spełnianych czynów…

Zaczął się trząść, jakby dopadła go febra. Tym razem udało mu się na tyle odzyskać siły, iż rozwarł oczy i jął niemal zachłannie wpatrywać się w krucyfiks, który wisiał na ścianie naprzeciwko. Tak, jakby chciał się z tym krucyfiksem zespolić…

A dzwony biły i biły… nie ustawały… ich dźwięk zgrał się z rezonansem uderzeń jego serca i wibrował w głowie…

Znów pochyliła się nad nim jakaś męska twarz, a potem czyjeś palce mazały mu Olejem powieki, nozdrza, dłonie, stopy…

„Ach tak… więc zaraz nastąpi przejście zatem tak to wygląda…”

Wykrzywiona twarz demona, jedna, druga, kolejna… i kolejna… i oskarżenia… i niekończące się zarzuty…

Jęk wyrwał się z piersi konającego.

Ojcze Gerberon, jak ci mogę ulżyć? – stłumiony, bo jakby przez liczne warstwy materii przenikający, męski głos dobiegł skądś z nieokreślonej przestrzeni.

Gerberon zaczął charczeć… Zaczynała się agonia…

Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa… miserere mei, Deus… miserere mei, Deus… miserere…6

Gerberonowi zdało się… nie, nie zdało się… to się stało naprawdę… wszedł we mgłę, szarą i tak gęstą i lepką, iż na krok nic nie widział, nie widział nawet swojej dłoni, którą podetknął pod same oczy… Poruszał się więc po omacku. Stopami usiłował wymacać grunt, ale go nie było, a później wciągnął go jakiś wir i gnał i pędził kędyś hen, hen w nieznane…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Tussilago farfara – roślina lecznicza i jadalna.

2Słyszeliście, że powiedziano starym: „Nie będziesz cudzołożył”. A ja powiadam wam, że każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim. – Mt 5,27, Biblia Jakuba Wujka.

3Z dzieła działającego (łac.) – czyli: samo to dzieło, w tym przypadku taka spowiedź wywoła oczekiwany i pożądany skutek.

4Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).

5Zob.: Acta Sanctorum Martii a Ioanne Bollando, S.I. (…) Tomus III, Antverpiae 1668, s. 685.

6Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się… (łac.).

“Człowiek święty” – Innego Objawienia… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)

Człowiek święty – Nowego Objawienia…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)

Człowiek święty

Ojciec Gabriel Gerberon1, benedyktyn-maurysta2, po latach tułaczki, po latach więzienia, czując, że chyba zbyt wiele czasu mu już nie zostało, będąc tak blisko wielkiego świata, a zarazem tak odeń oddalony, czując swoją bezsilność zamknięty na głucho w jednej z cel twierdzy Vincennes3, któregoś dnia na spokojnie, bez emocji zaczął rozważać, czy aby nie podpisać dokumentu, do podpisania którego od lat go nakłaniano… dokumentu potępiającego heretyckie – według Rzymu – zdania z dzieła Jansena…

Do tej pory był nieugięty, ale ostatecznie, przemyślawszy wszystko po raz kolejny, już nie był taki zatwardziały w swoim uporze. Miękł gdzieś od środka. Przyszło mu na myśl, że przecież nawet mniszki z Port-Royal w końcu się ugięły i podpisały, zastrzegając jednocześnie, że czynią to wyłącznie ze względu na posłuszeństwo, które ślubowały… Więc tak naprawdę te ich podpisy w oczach Bożych, jako wymuszone czy to siłą, czy podstępem, czy kruczkiem prawnym, nie miały żadnego znaczenia. A przecie i on był mnichem… i on ślubował posłuszeństwo… co innego ksiądz świecki4, tego wola nie była ograniczona żadnym ślubem, ale on i jego wola? Wszak nie w pełni nią dysponował, a na dodatek odmawiając wykonania polecenia przełożonych, dopuszczał się grzechu, łamiąc jeden ze ślubów zakonnych… dziwna, niezdrowa sytuacja…

Podszedł do okna zakratowanego masywnymi kutymi sztabami z żelaza i spojrzał w niebo. Chmury powolutku przesuwały się po nim popychane prądami powietrza. I tyle tylko zobaczył. Nie objawiło mu się nic nadprzyrodzonego, zachmurzone niebo żadnego znaku mu nie dało… Był dalej sam ze swoim dylematem i udręką duszną zarazem

Zapadł zmrok, który rychło przemienił się w głuchą noc. Ogarek świecy, jaki mu stróż łaskawie pozostawił, powoli dogorywał. Obok ogarka leżał dokument, do którego podpisania go nakłaniano, w zamian obiecując wolność. Kałamarz z inkaustem i zaostrzone, nieużywane dotąd pióro gęsie też były na wyciągnięcie ręki.

Gerberon ukrył twarz w dłoniach i zaniósł się łkaniem.

– Boże… Boże… – szeptał, lecz Bóg nie odpowiadał.

I w końcu się ugiął, drżącą dłonią przysunął papier i przybory piśmienne. Jeszcze raz tylko się zawahał, nim zamoczył pióro w atramencie. A potem jakby z obrzydzeniem zerkając kątem oka na dokument, jednocześnie unosząc i przekrzywiając nieco głowę, z jękiem złożył swój podpis na kartce…

* * *

Kardynał Noailles5, gdy dowiedział się, że Gerberon podpisał, odetchnął z niekłamaną ulgą. Oto spacyfikował kolejnego znaczącego jansenistę, a słuchając relacji z tego wydarzenia, aż plasnął w dłonie zadowolony wielce.

– Eminencjo, zapytał kleryk, który przyniósł księciu kardynałowi tę nowinę. – Eminencjo i co dalej z krnąbrnym benedyktynem?

– Cóż, danego słowa się dotrzymuje. Tym bardziej że trzeba szanować jego podziwu godny upór. Wszak przesiedział w więzieniach szmat czasu… ile dokładnie?… ile to było lat?… – dopytywał kardynał.

Chyba siedem – opowiedział kleryk. – Od roku 1703 do bieżącego, 1710… tak, siedem.

– A zatem miał długą i srogą pokutę i wiele czasu na przemyślenia. Trzeba go uwolnić.

– Tak, eminencjo. Tak się też stanie.

Kleryk skłonił się i wyszedł.

* * *

Ojciec Gerberon, gdy przewieziono go do opactwa Saint-Denis nieco na północ od Paryża, zapewne dlatego tutaj, by zwierzchność mogła mieć nań oko, odetchnął z ulgą. I to nie tylko w przenośni, lecz także dosłownie. Powietrze, otwarta przestrzeń – oto czego mu najbardziej brakowało w więziennych murach. Więc teraz kiedy tylko mógł, przechadzał się po klasztornym ogrodzie i oddychał pełną piersią, jakby chcąc się nim nasycić na zapas.

Ale także nie próżnował. Zabrał się za pisanie dziełka, w którym odwoływał swoje potępienie jansenistycznych błędów i herezji…

* * *

Kiedy wieść o tym, że ów mąż Boży nie tylko jest na wolności, ale i przy odrobinie szczęścia można się z nim spotkać, porozmawiać, a nawet u niego wyspowiadać, byle dyskretnie, w paryskim środowisku jansenistycznym zapanowała wielka radość.

Jednym z tych, którzy się wyjątkowo z tego ucieszyli, był znany już nam z rue Cloître-Notre-Dame Jean-Luc. Sumienie bowiem gryzło go bardzo z powodu popełnionego wyjątkowo – w jego mniemaniu – obrzydliwego grzechu, dlatego też przez dłuższy czas szukał możliwości spotkania się ze świątobliwym ojcem Gerberonem, żeby ulżyć duszy i sumieniu, bo żadnemu ze znajomych księży nie miał odwagi go wyznać.

Kiedy więc abbé d’Étemare w kręgu swych synów i córek duchowych oznajmił któregoś wieczora, że udało mu się zorganizować dla nich sekretne spotkanie z benedyktynem, owym sławnym męczennikiem za prawdę, Jean-Luc nie mógł nie wykorzystać takiej okazji…

* * *

Mikołaj, początkowo bywał gorliwym uczestnikiem modlitewnych spotkań przy rue du Cloître-Notre-Dame No 8, nie ze szczególnej pobożności bynajmniej, lecz aby mieć pretekst do częstego odwiedzania tego domu, bo nie tracił nadziei, że kiedyś spotka piękną nieznajomą, która zaczepiła go na balu karnawałowym w Wenecji. Teraz jednakże w tej swojej dewocji znacznie ochłódł i na pobożnych schadzkach jansenistów rzadziej bywał, choć wciąż jeszcze bywał.

Na próżno jednak. Okna mieszkania na piętrze prawdopodobnie należące do apartamentu markizy i jej wnuczki wciąż pozostawały w dzień zamknięte, a w nocy ciemne, więc w końcu do reszty już wystygł w tej swojej wyrachowanej nabożności i prawie zaniechał wizyt.

Tymczasem mijały dni, tygodnie, miesiące wreszcie. Mikołaj gruntownie zwiedził Paryż, pobliski Wersal, wypuścił się wraz z panem Zbylutem Bartuszem i dalej w głąb Francji, jednakowoż jego główna kwatera pozostawała w Paryżu przy rue de la Tannerie, dokąd po każdej z wypraw krajoznawczych wracali.

Młodzieniec poznał wiele wysoko urodzonych osób, dla których najlepszą legitymacją jego szlachectwa były pieniądze rozrzucane garściami, więc lubiano go i zapraszano do pierwszych domów i pałaców, tak że w końcu zaczął się zastanawiać, czy aby nie zacząć zabiegać o to, by zostać przedstawionym i u dworu. To byłoby coś! I to dla kogo? Dla takiego nędzarza z przedmieścia! O czym nigdy nie zapominał.

I tego też późnego popołudnia, 18 marca 1711 roku, zastanawiał się nad tym samym… Tyle że w Wielkim Poście, a ten właśnie trwał, absolutnie nie byłoby to możliwe. Może po Wielkanocy zacznie szukać kogoś, kto by się zgodził spełnić jego marzenie, jego pragnienie, by przedstawiono go królowi…

I kiedy to takie myśli przelatywały mu przez głowę, usłyszał dyskretne kołatanie do drzwi. Odruchowo powiedział:

– Proszę wejść! Otwarte! – bo pana Bartusza akurat nie było, jemu zaś nie kwapiło się wstawać z wygodnego fotela.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a w powstałej szparze pokazała się cudna główka Rosalie, jednej z jego sióstr duchowych ze stadka abbé d’Étemara.

Porwał się na nogi, tak go zdumiała owa wizyta samotnej dziewczyny w mieszkaniu również samotnego kawalera. Było to co najmniej niestosowne.

– Cóż cię tu sprowadza mademoiselle?

Przysyła mnie ojciec d’Étemare, bo dzisiejszego dnia, późnym wieczorem, będziemy mogli odwiedzić świętego człowieka. Ponieważ ongiś wyraziłeś chęć poznania takiej osoby, a dziś nadarza się okazja… a że tylko ja byłam akurat pod ręką, to mnie tu do ciebie abbé posłał…

Świętego człowieka? Masz na myśli, mademoiselle, benedyktyna z Saint-Denis?

– W rzeczy samej, panie kawalerze.

– Gdzie więc i o której mam się stawić?

– Masz udać się ze mną. Teraz.

Mikołaj zasępił się nieco, pan Bartusz bowiem wymusił na nim przyrzeczenie, iż nigdy bez jego wiedzy i ewentualnie towarzystwa nie uda się w obce miejsce, z obcą osobą.

Dumał chwilę, co mu też wypada uczynić, w końcu jednak uznał, że w klasztorze, do którego się udają, raczej nic złego spotkać go nie może, postanowił tedy, że pójdzie z panną, a panu Bartuszowi zostawi karteluszek z informacją gdzie i do kogo się wybrał.

* * *

Człowiek uznawany za świętego przyjął przybyłych z nieco wymuszonym uśmiechem. Uprzejmie, ale oschle. Mogło to wynikać, nie z niechęci, ale ze złego samopoczucia. Widać było, że zdrowie mu nie dopisuje. Chociaż starał się maskować kiepską kondycję, to i tak nie potrafił opanować grymasu bólu, który co jakiś czas pokazywał się na jego twarzy.

Przybyli wpatrywali się benedyktyna niczym w obraz cudowny. Milczeli. On też milczał. W końcu ciszę przerwał niepewny głos Jean-Luca:

Ojcze…

– Tak, synu?

– Ojcze… chciałbym się przed tobą wyspowiadać…

Gerberon spojrzał mu w oczy i skinął głowa.

– Dobrze. Wysłucham. Wszakże wiedz, iż tylko według prawdziwych reguł Sakramentu Pokuty, reguł starożytnych i zalecanych od wieków, a teraz zaniechanych, wyśmiewanych, wzbranianych. Czyś gotów?

– Tak… ojcze… – Jean-Luc jakby się zawahał.

– Zatem mów. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.

Amen.

Słucham zatem.

– Ojcze… publicznie? W głos? Przy wszystkich?

– Tak, bo tak w swojej pradawności Kościół nakazywał.

– Ale przecie potem przecie zaniechał…

Ergo, Kościół pobłądził.

Kościół pobłądził? – w głos zdumiał się Białecki. – A jeśli pobłądził, to najwyraźniej brak mu asystencji Ducha Świętego. Hmm… Ergo – jeśli teraz pobłądził to i ongiś też mógł pobłądzić. Czego więc mamy się trzymać, jeśli nic nie jest pewne?

Ktoś ty? – zapytał wyraźnie poirytowany benedyktyn.

– Kawaler Nicola de Bialecki, padre.

Nic mi to nie mówi.

– Wybacz mu ojcze, hardy, bo to szlachcic polski, więc do pokory nie nawykły, a na dodatek nauki pobierał u jezuitów – wtrącił abbé d’Étemare, zakłopotany mocno samym faktem, że Mikołaj ma czelność wdawać się w dyskusje, podważać zdanie tak świętego człowieka i znakomitego teologa, za jakiego Gerberona uważali janseniści.

Ach, u jezuitów! Zatem istotnie trzeba mu wybaczyć, tym bardziej że widzę, iż teraz zaczął podążać właściwą ścieżką.

Odwrócił się do Jean-Luca:

– Zatem wyznaj swoje grzechy. Czym to obraziłeś Pana Boga?

Obecni w celi poczuli się niezręcznie i mocno skrępowani więc chcieli wyjść na korytarz, lecz benedyktyn zatrzymał ich skinieniem dłoni.

Zostali więc, ale wbili oczy w podłogę i starali się myśleć o czymś innym, a nie o wyznaniach ich przyjaciela. Lecz przecie uszu nie dało się zamknąć…

Jean-Luc tymczasem, wyznawszy grzechy pomniejsze, jako to lenistwo, rozproszenie na modlitwie, naraz jakby się zaciął. Zamilkł.

– To już wszystko? – zapytał Gerberon.

Nie, ojcze wyszeptał przez ściśnięte gardło pokutnik.

– Co więc jeszcze?

– Ja… ja… ja… – znów zamilkł.

– Cóż owo znaczy, to „ja…”? – benedyktyn odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy.

To grzech wyjątkowo obrzydliwy i straszny

– Mów!

– Miałem myśli nieczyste, pałając pożądliwością ku tutaj obecnej Madeleine… – wychrypiał mężczyzna blady jak trup i zaczął drżeć na całym ciele.

Taak… istotnie… grzech to wyjątkowo obrzydliwy i straszny

Dziewczyna, której owo wyznanie dotyczyło, aż dech straciła i zaczerwieniwszy się po samo czoło, twarz skryła w dłoniach.

Tymczasem benedyktyn po raz kolejny zapytał:

– Czy to już wszystko?

– Tak ojcze, to… to… już wszystko…

– Zatem nakładam na ciebie pokutę… będziesz pościł o samej wodzie… a wolno ci będzie wypić jeno demiard6 wody na dzień… będziesz pościł przez dni trzydzieści i dziewięć… nie nakazuję czterdziestu, iżbyś nie myślał, że zrównasz się z naszym Panem i Odkupicielem, który przez dni czterdzieści wstrzymywał się od jadła i napoju na pustyni, a kiedy już wypełnisz pokutę, udzielę ci absolucji… Żałuj za grzechy.

– Kiedy to będzie? Owo rozgrzeszenie? – szeptem zapytał Mikołaj.

– Chwileczkę… policzę – również szeptem odpowiedział mu abbé – 28 marca, w wigilię Niedzieli Palmowej… pewnie planuje dopuścić pokutnika do Komunii św. w Wielki Czwartek…

Mikołaj pokręcił głową.

– Jeśli pokutnik dożyje – mruknął pod nosem.

– Co pan powiada, panie kawalerze?

– Nic, nic ważnego – odparł Mikołaj i jął bacznie przyglądać się Jean-Lucowi.

A ten ostatni, kredowo blady, wciąż drżąc na całym ciele, ucałowawszy dłonie spowiednika, bardziej zawstydzony niż przestraszony wyszedł z celi na korytarz. Pozostali skłoniwszy głowy na pożegnanie przed Gerberonem, podążyli za mężczyzną

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1O. Gabriel Gerberon, OSB (1628-1711).

2W 1621, jako antidotum na rozluźnienie życia w klasztorach benedyktyńskich utworzono Zgromadzenie Benedyktynów św. Maura (ucznia św. Benedykta, który działał w Galii), które zatwierdził papież Grzegorz XV. Głównym klasztorem Zgromadzenia było opactwo Saint-Germain-des-Prés w Paryżu.

3Zamek we Francji, na przedmieściu Paryża, od XII wieku ulubiona przez królów baza do wyjazdów na polowania, w późniejszych czasach przerobiony na więzienie.

4Dziś zwany diecezjalnym, nie zakonnik, określenie zapewne pochodzi jeszcze z czasów, gdy księża się żenili.

5Louis-Antoine de Noailles (1651-1729 r.), kardynał oraz arcybiskup Paryża.

6Dawna francuska miara pojemności cieczy – nieco mniej niż ¼ litra.

Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)

Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)

Rue du Cloître-Notre-Dame No 8

Zmierzchało. Jakiś zakapturzony mnich szedł brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame1, przebył ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité2, podążył najpierw ulicą de la Lanterne3 i następnymi, kierując się ku ulicy Cloître-Notre-Dame.

Zmierzchało. Niebo przyodziało się w barwny płaszcz w kolorach złota, fioletów, różów i czerwieni.

Zmierzchało. Miasto powoluteńku cichło. Od Sekwany ciągnął zapach świeżych ryb, mułu, wodorostów i wylewanych z domów zbudowanych na mostach nieczystości. Ten ostatni zdecydowanie był najmocniejszy.

Mogłoby się zdawać, że ów tajemniczy mnich w obszernym płaszczu przypominającym benedyktyński podąża ku zabudowaniom kościelnym przylegającym do katedry Notre-Dame, ale nie, on idąc szparkim krokiem ulicą Cloître-Notre-Dame, zatrzymał się przed wejściem do okazałego domu, pod numerem ósmym. Zanim wszedł, ostrożnie, spod oka zerknął w lewo, zerknął w prawo. Okolica była natenczas pusta, poza jakimś – z figury i chodu sądząc, bo był zbytnio oddalony, aby dokładnie owo ocenić – młodym mężczyzną.

Nie wzbudziło to zaniepokojenia mnicha, bo raczej nic nie wskazywało na to, że ów młody człowiek interesuje się jego osobą. Wszedł tedy w bramę trzypiętrowej kamienicy i podążył ku drzwiom jednego z mieszkań usytuowanych na parterze, w które zapukał w pewien charakterystyczny sposób, co by postronnemu obserwatorowi mogło wyglądać na to, iż ów duchowny przybywa tu na schadzkę.

Drzwi się uchyliły i mnich wszedł do środka. Tutaj odsłonił twarz, zdjął wierzchnie odzienie, czyli ów płaszcz z kapturem upodabniający go do benedyktyna, pod którym jednak był odziany jak świecki ksiądz-modniś i bawidamek, w krótką sutannę do kolan, spodnie do pół łydki, obcisłe pończochy i skórzane pantofle z klamrą na niskim obcasie, co również było rodzajem przebrania, by nie rzucać się w niepowołane oczy. Rozdziawszy się, powiedział dobitnie:

Laudetur Jesus Christus!

In saecula saeculorum. Amen4.

Jakiś dość wiekowy mężczyzna imieniem JeanLuc i dwie młode, po około dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata liczące kobiety, Madeleine i Rosalie podeszli do duchownego, który, sądząc z wyglądu, nie był o wiele starszy od dziewcząt i po kolei ucałowali mu dłonie, a następnie mężczyzna powiedział:

– Witamy, z serca witamy cię abbé d’Étemare5, witamy! Jakież nowiny nam przynosisz?

Cóż, nie najlepsze. Stan zdrowia najczcigodniejszego arcybiskupa Utrechtu Petrusa Codde6 bardzo się pogorszył. Peregrynuję tedy śród naszych, od drzwi do drzwi, by prosić o wzmożenie modlitw, postów, innych umartwień i dzieł pobożnych w intencji jego ozdrowienia, iżby owce nie pozostały bez pasterza. Póki on żyje, to mają ojca, który, choć w sporze z Rzymem i przez Rzym wyklęty jednak jest… a jeśli umrze? Papież już nie pośle do Niderlandów żadnego biskupa… A wiecie przecież, że gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…

Oczywiście, oczywiście. Tak też i będziemy czynić. Wypełnimy wszystko to, o co prosisz, ojcze.

– Tak… tak trzeba…

A później ksiądz jakby się zadumał. Milczał długo i widać było, iż jest w tej izbie nieobecny duchem. Być może oddawał się modlitwie myślnej?

Jedna z dziewczyn przerywając w końcu ciszę, nieśmiało, bardziej szeptem niż półgłosem poprosiła:

Abbé, tak bardzo byśmy znowu chcieli usłyszeć twoje opowiadanie o tym, jak odprawiałaś swoją Mszę prymicyjną w Port-Royal, zanim grzesznicy nie nakazali go unicestwić…

Duchowny jakby się ocknął.

– Ach! Miałem to szczęście… i tę łaskę… owo przeżycie niezapomniane, słodkie i straszne zarazem… Gdy na moje słowa sam Pan zstępował w chleb, postać chleba przyjmował… a ja ten Chleb trzymałem w dłoniach… unosiłem, adorowałem I ta wizja… wspaniała wizja naszego błogosławionego męczennika, pamięci świętej opata Saint-Cyran, który stawiwszy się z nieba – bo nie mam wątpliwości, że tam właśnie przebywa – z tak słodkim uśmiechem spoglądał spoza kadzidlanych dymów na mnie, że aż serce moje stajało, niczym wosk przy ogniu…

Obie młode kobiety słuchały tych słów z wielkim nabożeństwem, roziskrzonymi oczyma wpatrując się w twarz księdza, lecz mężczyzna obecny w izbie, stojący tuż przy oknie, zerkając przez nie na ulicę, wypatrzył jakiegoś mężczyznę, który przechadzał się w te i nazad przed ich kamienicą i zerkał w okna, jakby kogoś wypatrując.

– Ojcze – ozwał się mężczyzna, przerywając pełne egzaltacji opowiadanie księdza. – Ojcze! Wypatrzyłem szpiega! Co czynić?

Ksiądz nie całkiem przytomnym wzrokiem spojrzał na pytającego i powtórzył pytanie:

– Co czynić?

– No właśnie. Nie odstępuje tego domu, od kiedy tu wszedłeś, musiał cię, ojcze, śledzić. Trudno ci będzie się stąd wymknąć niepostrzeżenie.

Więc wyjdź do niego JeanLuc i zapytaj, czego tu szuka, i że może będziesz mógł mu pomóc. Może się go jakoś pozbędziesz. Z drugiej strony szpieg, tak oficjalnie, jawnie? Ba! Wręcz ostentacyjnie?… Dziwne, dziwne…

Mężczyzna skinął głową i wyszedł.

Ksiądz zerkał spoza zasłony, co też się wydarzy.

Ujrzał z wielkim zdumieniem, iż nieznajomy wyciąga coś, chyba jakiś papier, kartkę wpół złożoną z kieszeni i pokazuje JeanLucowi. Ten ostatni zaś zerknąwszy na nią, gestem zaprasza nieznajomego do środka.

Po chwili w sieni dało się słyszeć odgłos ciężkich męskich kroków, otwierane drzwi wchodowe zaskrzypiały i do izby weszli – Jean-Luc oraz nieznajomy młody człowiek tak na oko niemogący mieć więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat.

Zobaczywszy duchownego, skłonił się z szacunkiem i pozdrowił Boskim słowem:

Laudetur Jesus Christus!

In saecula… Widzę młodzieńcze iżeś dobrym chrześcijaninem, skoro od pozdrowienia Chrystusa Pana zaczynasz, a nie od życzenia nam tu dobrego wieczoru. Chwali ci się to, chwali!

– Tak mnie, ojcze, nauczono. Pierwej jednak pozwolisz, że się przedstawię. Jestem chevalier Nicola de Bialecki.

Ach, szlachcic! Polak? Wnoszę z nazwiska. Skądże jednak italskie brzmienie waszego imienia, panie kawalerze.

Tak dokładnie, tom Mikołaj Białecki, herbu Leszczyc. Ponieważ jednak kęs czasu przebywałem w Italii, skąd prosto tutaj przybywam, do takiej formy imienia tam przywykłem i może niech tak już zostanie. No i zgadliście, ojcze, iżem Polak.

– A czego tu, synu, szukasz? – zapytał abbé, odzyskując spokój i pewność siebie.

Cóż… nie bardzo wiem co rzec, od czego zacząć…

– Najlepiej ab ovo.

Wtedy Mikołaj opowiedział o dziewczęciu poznanym podczas tłustego wtorku w Wenecji, o tajemniczym doręczycielu liściku i o liściku samym.

– Pokaż synu tę kartkę.

Białecki spełnił prośbę księdza. Ten ostatni wpatrywał się w krótki tekst i kręcił głową. Wreszcie się odezwał:

– Nie wiem… nie wiem… co by tu rzec?… Nie znam tego charakteru pisma. Może ktoś z was zna?

Ale Jean-Luc zaprzeczył i obydwie dziewczyny zerknąwszy na liścik, zrobiły to samo.

Abbé podrapał się w głowę.

– Problem w tym, że wyraźnie jakaś kobieca ręka napisała: „W Paryżu, w domu przy Rue du Cloître-Notre-Dame No 8...” Zatem bez dwóch zdań podała ten adres, wszelako bez oznaczenia kwatery, czy choćby nawet piętra. Jak to dziewczę ci się przedstawiło, panie kawalerze?

– Pauline.

– Znacie którąś z naszych o tym imieniu?

– Ba! A małoż to dziewcząt wyznaje prawdziwą wiarę? Lecz niestety żadnej Pauline, która by w tym domu kiedykolwiek bywała. Żadnej – odparł Jean-Luc.

– A może jakaś mieszka tu po prostu, stale, albo choć czasowo?

– Nie, nie mieszka.

– Albo u kogoś bywa?

Starszy mężczyzna zamyślił się i przez kęs czasu milczał, co i raz drapiąc się w głowę. W końcu jednak przemówił:

Pomieszkuje od czasu do czasu na pierwszym piętrze, gdy ściąga do Paryża, pewna, nieco już leciwa, niewiasta, madame Éléonore Claire d’Estrées, razem z cioteczną wnuczką Pauline. Być może o tę dziewczynę chodzi? Uroda, wiek… to by się zgadzało z opisem pana kawalera.

Ach! Markiza! A co ci o nich więcej wiadomo? – zaciekawił się ksiądz. – I czy w ogóle cokolwiek ci wiadomo.

– Niewiele monsieur abbé, niewiele. Plotka głosi, że obie są duchowymi córkami ojca Jean-Baptiste Girarda7.

– Ach! Tego jezuity z Pontarlier w Burgundii! Nieciekawa to postać, oj, mocno nieciekawa! To, co się o nim szepce na ucho, wróży, iż może popaść w nieliche tarapaty i marnie skończyć!

– I cóż takiego? – zaciekawiła się jedna z panien.

– Wyznaje niebywałą gorszącą herezję i prawdopodobnie roznosi zarazę tejże herezji. Jeśli istotnie starsza dama i jej wnuczka należą do jego duchowych córek, to bezpieczniej byłoby nie wchodzić z nimi w żadne stosunki, nawet czysto towarzyskie. Chociaż… z drugiej strony nie sądzę, iżby tak było. Markiza nie jest lubiana w Paryżu, więc raczej podejrzewam, że to nieprzyjaciele po prostu dorabiają jej gębę.

Białeckiego owe słowa mocno poruszyły.

Zaniepokoiliście mnie, ojcze. Wyglądała mi owa Pauline na słodką niewinną dzieweczkę, a tu wyczuwam podejrzenia czegoś ohydnego, obrzydłego… Choćby to były tylko plotki zawistników, to przecie rzucają cień na panienkę… Jednakowoż… tak czy inaczej… chciałbym mieć możność spotkania się z nią.

Abbé wzruszył ramionami.

– Jeśli jest ci to pisane… Ale przeszkodziłeś nam, zaniepokoiłeś swoim dziwnym zachowaniem na ulicy. Pozwól więc, że cię pożegnamy. Chyba… chyba że zechcesz się pomodlić teraz razem z nami, a dopiero potem każdy się uda w swoją stronę?

Niechaj tak będzie – zgodził się Mikołaj. – Przywykłem do wieczornych wspólnych modlitw, a ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę ich praktykować, to chętnie, ojcze, skorzystam z nadarzającej się okazji.

– A gdzie to, panie kawalerze praktykowałeś wspólne modlitwy wieczorne?

– U ojców jezuitów.

Zebrani spojrzeli po sobie z wyraźnym zaniepokojeniem.

– A w którymż to z ich domów, monsieur? Przymierzałeś się może do stanu duchownego?

– Och nie! – Białecki się uśmiechnął. – Nie było mi to w głowie. Ot, najzwyczajniej, mój protektor, gdym osierociał zupełnie, umieścił mnie w uczelni zwanej Academia Gostomiana i konwikcie jezuickim w Polsce, w Sandomierzu.

Ksiądz d’Étemare odetchnął z wyraźną ulgą. Chciał wszelako nabrać jeszcze całkowitej pewności, więc dopytał młodzieńca:

– Zapewne ojcowie z Sandomierza dali ci jakiś list polecający dla jezuitów w innych krajach?

– Nie, ojcze, bo niby dlaczego mieliby to robić? Ukończyłem naukę, mój opiekun mnie zabrał, wyposażył, a teraz podróżuję po świecie. Na razie odbyłem wędrówkę po Italii, teraz zawitałem do Paryża, bo mnie ów liścik zaintrygował i postanowiłem sprawdzić, co się za nim kryje. Czy żarcik tylko karnawałowy, czy też spodobałem się pannie. Ale… ale jeśli nawet to ostatnie, to minęło już tak wiele miesięcy, że mnie pewnikiem zapomniała. Przelotne to było spotkanie… niestety…

I sam tak podróżujesz?

– Nie, w towarzystwie pana Zbyluta Bartusza, który ma mnie ochraniać i bronić, jeśli zaszłaby taka konieczność.

– Czyli jest twoim sługą?

– Nie, raczej towarzyszem, bo to szlachcic, jako i ja, chociaż bardzo ubogi.

– Więc czemu teraz nie zabrałeś go ze sobą?

– Udając się na poszukiwanie panny? – Mikołaj nieomal parsknął śmiechem.

– No tak. Racja – d’Étemare też się uśmiechnął, ale jakby półgębkiem, wymuszenie.

Ksiądz ostatecznie uspokojony, bo słuchając tych słów i bacznie lustrując szczerą twarz młodzieńca, do końca już uwierzył Mikołajowi i pozbył się nawet cienia wątpliwości, że może to być osoba nasłana, iżby go szpiegować.

Uspokojony padł na kolana, pozostali poszli jego śladem i rozpoczęły modły.

Ile one trwały? Długo, niezmiernie długo. Białecki, chociaż u sandomierskich jezuitów zaprawiony w tej sztuce w końcu poczuł ból w kręgosłupie, w lędźwiach i kolanach. „Kimże oni są?” – pomyślał. „To jacyś święci ludzie”.

Było już grubo po północy, kiedy owe żarliwe modlitwy dobiegły końca. Wszyscy dźwignęli się z kolan i przeżegnali nabożnie. Abbé na zakończenie wyrecytował jeszcze fragment jednego z Psalmów Dawidowych:

Przecz-że się buntuje pogaństwo, a po próżnicy szemrzą narodowie? Zastawili się królowie ziemscy, a książęta radzą się społem przeciwko Panu i przeciw pomazańcowi jego mówiąc: Potargajmy związki ich, a odrzućmy powrozy ich. Ale ten, który mieszka w niebie, naśmieje się z nich, a Pan szydzić z nich będzie. Tedy będzie k nim mówił w popędliwości swojej, a w gniewie swoim przestraszy je. Mówiąc: A jam postanowił Króla mojego nad Syjonem, górą świętą moją. Opowiem ten dekret, który mi Pan opowiedział: Syn mój ty jesteś, któregom ja dziś porodził. Żądaj ode mnie, a podam narody w dziedzictwo twoje, a w osiadłość twą, granice ziemie. Potrzesz je laską żelazną, a jako naczynie zduńskie pokruszysz je. Teraz-że zrozumiejcie królowie, nauczcież się sędziowie ziemie. Służcie Panu w bojaźni, a rozradujcie się jemu w strachu. Pocałujcie syna, by się snadź nie rozgniewał, a iżbyście nie zginęli z drogi, gdyby z prędka zapaliła się popędliwość jego. Szczęśliwi wszyscy, którzy jedno w nim ufają8.

– Tak, dzieci. Sąd nad królami – nad królami – zaakcentował coraz się przybliża… bo posłuszeństwa ni zaufania Królowi królów w nich nie ma ani miłości ku poddanym swoim. Potracili się w swej pysze i w swojej rozpuście i w ucisku i w gwałtach i pławią się rozkoszach cielesności.

– Ojcze! – Mikołaj był poruszony do głębi. – Panie, wyście ludzie święci!

– My? – ksiądz uśmiechnął się smutno. – Gdzież to nam do świętości, lecz jeśli chciałbyś zobaczyć świętego, by potem go naśladować swoim życiem, to mogę ci go pokazać. Chciałbyś?

– Ojcze! Z serca mówię – bardzo!

Zostaw zatem swój adres Jean-Lucowi.

* * *

Niebo zaczynało już leciuchno szarzeć, chociaż do świtu było jeszcze daleko. Chłód nocy, a na dodatek niemiła, przenikająca aż do kości wilgoć ciągnąca od Sekwany, sprawiały, że każdy zabłąkany tutaj przechodzień marzył tylko o jednym – o ciepłym schronieniu. Jednakowoż Mikołaj, chociaż zmęczony i skostniały nie poszedł wprost do domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu9, który – dla wygody – wynajął cały na czas pobytu w Paryżu. Musiał nieco ochłonąć i pozbierać myśli po owym zdarzeniu, w jakim uczestniczył.

Tłukło mu się po głowie: „Kim byli owi ludzie, tacy pobożni, tacy świątobliwi?”

Z jednej strony go to intrygowało, z drugiej niepokoiło. No bo przecież takie modły można, a nawet należy odprawiać w kościele, a nie w ukryciu w jednej z izb mieszkalnych zwyczajnej kamienicy. Tym bardziej że kościół, i to nie byle jaki, bo katedra Notre-Dame, znajdowała się zaledwie o kilkadziesiąt kroków, po drugiej stronie wąskiej uliczki.

A poza tym czuł się zawiedziony, bo jego rachuby, iż gdy tu przybędzie, natychmiast napotka piękną i tajemniczą Pauline, nie ziściły się. Przez chwilę mocował się ze swoimi myślami – jedne podpowiadały mu, żeby machnął na dziewczynę ręką, bo to jakieś mrzonki niemające najmniejszego sensu, z drugiej zaś utwierdzały go w przekonaniu, że powinien mimo wszystko odnaleźć pannę.

W końcu zaczął żałować czasu straconego na modły wlokące się godzinami, który mógł był spędzić przyjemniej, a z Panem Bogiem porozmawiać jak zwykle, zwracając się doń w codziennym, wieczornym pacierzu. Jedyny pożytek z tego, że trafił w to miejsce, był taki, iż dowiedział się, że „jego” Pauline może być dziewczyną, która niekiedy bywając w Paryżu, pomieszkuje na pierwszym piętrze owej kamienicy, na piętrze, które albo jest własnością babki, albo ta je na stałe wynajmuje.

Przypomniało mu się, że Balletti starą damę tytułował markizą… Abbé posłyszawszy nazwisko babki – Éléonore Claire d’Estrées, również nazwał ją markizą… Czyżby tylko zbieg okoliczności? A może nie? Może chodzi o tę samą osobę? Lecz dlaczego, u Boga, markiza mieszka w tej odrapanej zwyczajnej kamienicy? Bo przybywa tu incognito? Nie inaczej… Tylko czemuż to? Kolejna zagadka. A może żadna zagadka. Ksiądz powiedział, iż nie jest lubiana w stolicy, więc woli być na uboczu, a bywa tu tylko wtedy, gdy z jakiegoś powodu musi. Ot i wszystko.

Ostatecznie, czując się nieludzko zmęczony, jedne i drugie z nachodzących go myśli odpędził precz, marząc o jednym już tylko – by co rychlej znaleźć się w swoim łóżku, w miękkiej ciepłej pościeli…

* * *

Bartusz świdrował oczami twarz Mikołaja, nie zerkając nawet na niezbyt wykwintne śniadanie, jakie im dostarczono z nieodległej gospody.

– Cóż, paniczu?

– A co ma być?

– No jakże? Znaleźliście, czego żeście szukali?

– Nie poszczęściło mi się. Niestety…

– Zatem?

– Zatem na razie tu zostajemy, bo ja tak łatwo nie rezygnuję.

– A co ze mną? Jaką rolę panicz dla mnie wyznaczył? Będę za towarzysza, czy mam tu siedzieć, gapić się w okno i nudzić?

Chyba żeś waszmość zgłupiał. Ja szukam dziewki, młodej i powabnej, a nie pańskiego towarzystwa przez dzień cały.

To akurat jestem w stanie pojąć, niemniej markiz, hrabia, czy jak mu tam, bom się w tych jego nazwiskach i tytułach pogubił, jasno mi przykazał być stróżem panicza. I zapłacił za to. I zapłacił niemało. A ja nie nawykłem do brania pieniędzy za nic, za darmo. Siedzieć tutaj i nie mieć panicza na oku, to byłoby złamanie umowy, jaką zawarłem z markizem, a jam człek uczciwy, choć niezamożny. Niechże mi tedy panicz wybaczy, ale się nie posłucham. Przed oczy pchać się nie będę, ale raczej jako cień trop w trop będę za paniczem podążał. I zawsze z naostrzoną szablą.

– Widzę, że posłuchu u waszmości mieć nie będę.

– Szacunek, a i owszem, ale posłuch? Anim ja panicza sługa ani podwładny.

Mikołaj westchnął ciężko.

– To się, panie Bartuszu, przynajmniej inaczej przyodziejcie, po francusku, i szablę zamieńcie na szpadę, bo w tym kontuszu i z szabliskiem przy boku nie macie najmniejszych nawet szans być moim cieniem. Łażąc za mną tak przyodzianym, to jakbyście mnie paluchem pokazywali: „Oto patrzcie, to ten młody Białecki”.

Hmm… tu akurat muszę się zgodzić z paniczem… tylko…

– Co tylko?

– Grosza mi szkoda na przyodziewek i na szpadę.

– No, jeśli o to tylko chodzi, to wam za swoje kupię, sknero.

– Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać!

Mikołaj sięgnął do sakiewki i nie patrząc nawet, ile monet wydobył, kilkanaście ich sypnął w nadstawione dłonie pana Bartusza.

– Paniczu? A nie za wiele to aby? – zapytał ten ostatni.

– Et! – Białecki machnął ręką. – Mam ich na tyle, a komuś, kto i wiernie mi towarzyszy i opiekuje się mną, a jest mi też przyjacielem, nie będę żałował.

Zatem Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać raz jeszcze! Bóg zapłać!

– No już, już. Starczy tych podziękowań.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Jeden z mostów na Sekwanie.

2Jedna z dwóch wysp na Sekwanie, serce i najstarsza część Paryża, właściwe miasto.

3Dziś pierwszy odcinek rue de la Cité zaczynający się tuż za mostem.

4Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieki wieków. Amen. (łac.)

5Jean-Baptiste Le Sesne de Ménilles d’Étemare (1682-1770) – jansenistyczny ksiądz francuski.

6Petrus Codde (1648-1710), arcybiskup tytularny Sebasty, wikariusz apostolski w Holandii, najpierw suspendowany, a potem ekskomunikowany przez Rzym za sprzyjanie jansenizmowi.

7Jean-Baptiste Girard (1680-1733) francuski jezuita zamieszany w głośny skandal dotyczący niemoralnego prowadzenia się i jeszcze cięższe występki, w tym paranie się czarami, najbardziej znany z tego, że uwiódł Catherine Cadière (1709-?), mistyczkę, stygmatyczkę i konwulsjonistkę (wg: Rossell Hope Robbins, The Encyclopedia of Witchcraft and Demonology, London [1959], p. 70-71).

8Ps 2, 1-12 z Biblii Brzeskiej.

9 Na przedmieściu w znaczeniu, że nie dosłownie poza miastem, w rozumieniu Wielkiego Paryża, ale nie na Île de la Cité, a więc najstarszej, tej właściwej części stolicy Francji.

Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia … CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (9)

Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia …

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (9)

Wtorek 4 marca 1710 roku

Markiz jak zwykle śniadał skromnie, w odosobnieniu, więc Mikołaj – chociaż chciał jak najszybciej porozmawiać o wczorajszej przygodzie, musiał cierpliwie poczekać, aż Balletti po śniadaniu przyjdzie do salonu, by wypić tu bavarèisę1, na pokrzepienie ciała i rozjaśnienie umysłu.

Czemu taka zatroskana mina, Mikołaju? Nie najlepiej spałeś?

– I to także, lecz mam poważniejszy problem.

– Jakiż to?

Wtedy młodzieniec opowiedział wszystko, co go spotkało i co go przez to trapiło.

Balletti nie zastanawiając się wiele, zbył go jednym krótkim zdaniem:

– Tedy jedź, chłopcze, do Paryża!

– Ale…

– Może czeka cię tam jakaś ciekawa przygoda? Może Los, może sama Ananke2 tak chce tobą pokierować, jak ty sam byś nigdy nie zechciał?

Może… ale słowa pana, monsieur, budzą we mnie obawę i przestrach… trapi mnie zaś i coś innego jeszcze.

Cóż takiego?

– A to dlaczego panna posłała za mną tego, budzącego dreszcz niepokoju, umyślnego z liścikiem?

– Nie przyszło ci do głowy, że to ani ta panna, ani o ciebie chodziło?

– Jakże to?

– Może to była zwykła pomyłka i nic więcej? Doręczyciel pomylił adresata? To się zdarza. Tym bardziej w nocy.

– Tego nie wziąłem pod uwagę.

– No to teraz weź.

– Więc co mi robić wypada?

– A! To już co tam chcesz!

– Lecz co by mi pan markiz radził?

– Nie jestem od udzielania rad. Czasem mogę coś podpowiedzieć, ale teraz sam zdecyduj.

Hmm…

– To żadna decyzja – Balletti się uśmiechnął.

– Więc może zaryzykuję i jeśli nie natknę się na tę cudną dziewczynę przez dzisiejszy dzień i wieczór ruszę do Paryża.

– A jakże ją poznasz? Wszak może nosić maskę, a właściwie to na pewno będzie ją nosić.

– Po kostiumie!

– Jeśli jest zamożna, to przez dwa dni z rzędu nie założy tego samego. Wczorajszy był już mocno ubielony kredą i gipsem, widać nie szczędzono jej wyrazów podziwu i sypano na pannę konfetti garściami.

Serce mi podpowie!

– A skoro tak uważasz, to dopij swoją bavarèisę i pędź, czym prędzej pędź! – markiz znów się roześmiał.

– Ba! Dokąd?… miasta nie znam zupełnie…

– Kieruj się tam, gdzie największe tłumy. Ja bym obstawiał Piazza San Marco i Rialto3. Wczoraj twoja tajemnicza Pauline przyodziała się w morettę4, com zauważył, bo żeby z tobą rozmawiać, musiała zdejmować maskę. Jeśli dziś uzna, że lepsza będzie baùta, to nie masz najmniejszych nawet szans, żeby ją rozpoznać. Nawet po figurze.

Może mi się poszczęści.

– Zatem próbuj! A co jeśli jej nie spotkasz?

– Wtedy pojadę do Paryża.

Markiz parsknął śmiechem.

– Zatem będzie tak, jak Ktoś za ciebie zaplanował!

Kto niby? Dopiero co, sugerował pan, że to przypadek.

Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia Ktoś coś względem ciebie zaplanował.

No… nie do końca… chyba?…

– I owszem, nikt cię tam przemocą nie wywiezie, ostatecznie sam będziesz musiał zdecydować, ale...

Mikołaj i zaniepokojony i zakłopotany już nieco tą rozmową zmienił temat.

– A pan, panie markizie, co dziś będzie robił?

Ja? Ja się udaję na schadzkę z owym dziewczęciem, z którym wczoraj wespół śpiewaliśmy barkarole mojej kompozycji. Udatne były, musisz to chyba przyznać.

Mikołaj aż oczy wybałuszył ze zdumienia.

– Tak, tak, chłopcze, lata eksperiencji, maestrii i znajomość czułych słówek… No… i może jeszcze te brylanty na skromnym ubraniu… Zderzenie prostoty z wytwornym zbytkiem… co na damach robi wrażenie. Chyba że są to jędze o wyschniętych dziuplach, które już niczego nie mogą skosztować z owych specjałów, którymi się objadały za młodu. W tych znajdziesz tylko ocet, zawiść, zazdrość, nienawiść i brak nadziei…

– Lecz ona by mogła być córką pańską, panie markizie! A tak w ogóle jest przecie młodą mężatką!

– Cóż z tego? Jest świeża i delikatna. Więc pewnikiem wybornie smakuje! A ty? Co byś wybrał vitello tonnato5 – potrawę z cielątka karmionego stokrotkami i młodziuchną słodką trawą, czy brasato al Barolo6 z wołustaruszka, który skąpo jadał, smagany był często i przez najmniej dziesięć lat i furkę ciągnął i pole orał kamieniste?

Mikołaj tylko machnął ręką.

– Pan pozwoli, panie markizie, że się oddalę. Nie mogę tego słuchać. Bezecne to i cyniczne.

– Ależ oczywiście! Nie przeczę! Weź jednak ze sobą pana Bartusza. Wszak potom go wynajął za bardzo godziwe pieniądze, by cię strzegł. Baùty dla was obujuż przygotowane.

* * *

Paniczu, niechże już panicz da pokój. Nóg nie czuję. Zmrok dawno zapadł, a my uganiamy się po mieście niczym dwóch obłąkanych.

– Panie Bartuszu, to serce mnie gna!

– Oj, widzę, widzę. Mnie natomiast w brzuchu burczy. Zjadłbym coś i przepił. Jutro Popielec i post, teraz ostatnie godziny, żeby sobie jeszcze godziwie podjeść i jakimś szlachetnym trunkiem gardło przepłukać. Bardzom, paniczu, zasmakował w tej, jak tu mówią grappa di moscato7, owej wonnej gorzałce – niebo w gębie i przyjemny, o jak przyjemny szum w głowie!

No to niechże i tak będzie, bom i ja zgłodniał. Ale miast gorzałki wolę się napić passito bianco8 O, może tu wejdźmy… sądząc po zapachach, pewnie da się tu dobrze i smacznie zjeść.

Mikołaj z Bartuszem przekroczyli próg drzwi, spoza których dolatywały nie tylko smakowite aromaty, ale i gwar wesoło bawiących się ludzi.

* * *

Było już dobrze po północy, gdy Białecki zakończył kilkanaście godzin trwającą eskapadę. Daremna ona jednak była, bo – jak przewidział markiz – nie spotkał tej, której szukał.

Zmęczony ponad wszelkie wyobrażenie, zzuł z siebie ubranie, cisnął je na podłogę obok łóżka i zatonąwszy w pościeli, pogrążył się we śnie.

Nie minęło i pięć minut, a chrapał tak, że aż prawie ściany drżały i żadna mysz z licznie zamieszkujących tę izbę sypialną nie zaryzykowała, żeby chociaż wystawić nosek z dziurki, nie mówiąc już o wyjściu z ukrycia, by poszukać czegoś do zjedzenia.

* * *

Rankiem, gdy Mikołaj i Bartusz w miarę wypoczęci wyleźli z pościeli i zaczęli się zastanawiać nad jakimś postnym śniadaniem, właściciel austerii, w której się zatrzymali, poskrobawszy w drzwi, skoro tylko usłyszał zaproszenie do wejścia, zginając się w ukłonach, zbliżył się do pana Białeckiego i wręczył mu zalakowany list. A oczyma zlustrował dwa bardzo mocne skórzane wory mieszczące w sobie zawartość znacznej wagi, z samego wyglądu sądząc, stojące wpodle drzwi. Gdybyż to wiedział, że bez wątpienia są w nich złote luidory, życie naszych podróżnych mogłoby nie być warte i funta kłaków. Na szczęście jednakowoż nie był tego świadom.

Mikołaj złamał pieczęć z odciśniętym symbolem pięcioramiennej gwiazdy zamiast herbu, rozpostarł kartkę i przeczytał kilkanaście słów zaledwie:

Młodzieńcze, nasze drogi się rozchodzą. Nadal ucz się hiszpańskiego w miarę możności, a mnie nie szukaj. Pewnie kiedyś się jeszcze spotkamy… Czy w Paryżu?… Niekoniecznie… Sugeruję, byś uzupełnił wykształcenie w Salamance…

List nie był podpisany, lecz Mikołaj już na pierwszy rzut oka rozpoznał pismo markiza. Przez chwilę podumał, zamówił rybę z warzywami na parze, z odrobiną oliwy i nieco chleba opiekanego na węglach, iżby był chrupki, po czym rzekł do pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka.

Więc co, panie Bartuszu? Do Paryża?

– Jak panicz uważa, ja mam jedynie panicza strzec, ot co. Cyrograf na trzy lata podpisałem, co by was, paniczu pilnować i towarzystwa wam dotrzymywać. Umowa rzecz święta to raz, a dwa jakoś was polubiłem, chociaż nie od razu. Tylko widzę tu jeden problem. Pierwszy zapewne, potem przypuszczalnie wyniknie ich przy różnych sytuacjach więcej.

– Jakiż to problem?

– Nader prozaiczny, paniczu. Jakże się do tego Paryża mamy dostać? Per pedes9? Na dodatek z taką ilością złota?

No tak, więc co?

– Więc trzeba nam jakąś porządną karetę nabyć, ze sprytnie zamaskowaną skrytką. Ot co! A to zajmie pewnikiem kilka dni, bo i herb waszmości trzeba będzie na drzwiczkach wymalować, co by wiedziano, że szlachetnie urodzony karetą ową podróżuje, a nie mieszczuch jakiś lichy czy kupczyk.

Bartusz na chwilę zamilkł, a potem kontynuował:

– A tak w ogóle, paniczu Mikołaju, czy to mus jakiś, tak od razu do tego Paryża? Nie moglibyśmy i kawałka Italii obejrzeć?

– Ba! I nawet by trzeba! Wystarajcie się o mapy, to rzecz całą rozważymy. Może się zastanowimy nad jakąś trasą?

– Mapy są, pan markiz nas we wszystko zaopatrzył…

Nie minęło wiele chwil, a obaj pochylali się nad kartą Włoch.

– Jeśli by panicz pozwolił, nie uznając tego za zuchwałość z mojej strony, to ja bym taką podróż zaproponował: statkiem do Bari, pokłonić się św. Mikołajowi, patronowi panicza i o wstawiennictwo u tronu Bożego poprosić na resztę życia.

– Ale wenecjanie dowodzą, że tamte relikwie są fałszywe, a prawdziwe znajdują się tutaj, u nich, na Lido10, u benedyktynów. To przecie na Lido bliżej, do Bari zaś cała wyprawa!

– Hm… można pomodlić się i na Lido, ale Ojciec Święty, papież, za autentyczne uznał szczątki świętego przechowywane w Bari…

Niechże wam będzie. Płyniemy do Bari. Ze złotem w kufrach podróżnych. Nieroztropnie i niebezpiecznie. Ale inaczej się nie da. A potem?

A kto by się domyślił, co w tych kufrach jest?! Więc płyniemy do Bari i tam dopiero obstalowujemy karetę, kupujemy konie i ową karetą, etapami, jedziemy do Neapolu, stamtąd do Rzymu, Florencji, Pizy, Genui i Turynu. Z Turynu zaś przez Grenoble do Lyonu. Z Lyonu natomiast przez Nevers i Wersal do Paryża.

To do Paryża doturlamy się jesienią! Bój się pan Boga, panie Bartuszu!

– Nie popasając nigdzie zbyt długo, wymieniając konie w trasie, znajdziemy się tam szybciej, niż się paniczowi zdaje.

– A co będziemy robić, prócz podziwiania italskich widoków i zwiedzania tych miast starożytnych?

– Będziemy się uczyć fechtunku i gadać po francusku.

– Wszak wy, panie Bartuszu, po francusku ni w ząb!

– No właśnie. A przecież do Francji się udajemy…

– Zatem niechaj będzie tak, jak żeście obmyślili, waszmość.

* * *

Bari przywitało ich wspaniałą pogodą. Wszędzie rozkwitłe kwiaty i zioła wydzielały cudne aromaty. Słońce zaś ze wszystkiego wydobywało takie barwy, o takim nasyceniu, jakich nigdy nasi wędrowcy w dalekiej północnej krainie nie widzieli. Leciuchna słonawa bryza studziła im twarze, a gwar miasta tętniącego życiem, miły był ich uszom po dniach spędzonych na morzu, gdzie słychać było tylko skrzypienie więźby korabia, łopot żagli, pokrzykiwania marynarzy i plusk fal

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

===============================================

1Bavarèisa – słodki pobudzający napój przyrządzany z kawy, czekolady, śmietanki i syropu z cukru trzcinowego.

2Grecka bogini nieuchronności losu i przeznaczenia.

3Najstarsza część Wenecji – rynek i most tej samej nazwy.

4Moretta – wenecki kostium karnawałowy, który składał się wykwintnych sukien, ozdób, zwiewnych szali, welonów, małego kapelusika i okrągłej maski, której wewnętrzną wypustkę należało przytrzymywać zębami, tak aby maska nie spadła z twarzy, dlatego też, gdy osoba w ten sposób przebrana chciała wdać się z kimś w konwersację, musiała maskę zdjąć i pokazać twarz.

5Bardzo delikatna i wyborna cielęcina w sosie z tuńczyka, anchois, kaparów oraz jaj. Wykwintne danie znane już starożytnym Rzymianom.

6Wołowina al Barolo – wołowina duszona według specjalnego przepisu. Danie znane już starożytnym Rzymianom.

7Destylat z wytłoczyn winogron muszkatowych.

8Wino – biały, aromatyczny, słodki włoski muszkat.

9Per pedes – na piechotę (łac.).

10Lido – wenecka wyspa, która odgradza Lagunę Wenecką od otwartego morza.

“Jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem”. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (7)

Jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (7)

Markiz i hetman

Pan Adam Mikołaj Sieniawski, herbu Leliwa, hetman wielki koronny, był to młody jeszcze, bo ledwo czterdzieści trzy czy może najwyżej cztery lata liczący mężczyzna o dość nobliwym wyglądzie, który na widok wchodzącego cudzoziemca powstał z fotela. Ostrzyżony „z polska”, czyli z wysoko podgoloną czupryną i półkolistą grzywką nad wysokim czołem, o twarzy, na której malowało się dostojeństwo przemieszane z chytrością, gdzie chytrość zdecydowanie brała górę nad inteligencją, odziany był bogato, także z polska. Lico miał rumiane, pociągłe, oczy nieco zbyt szeroko rozstawione, nos okazały, żeby nie rzec – potężny i jakby doklejony do twarzy, za to uszy małe, arystokratyczne, nieodstające, lecz zgrabnie przylegające do głowy.

– Witam, witam, dostojnego pana… wysłannika?

– A i owszem – odparł przybyły – i w jakiś dziwny, charakterystyczny sposób uścisnęli sobie dłonie.

Wybaczcie panie, ale ponieważ wszystko się odbywa sub secreto1, to godność pańska ni tytuły nie są mi wiadome. Pan wie z kim ma do czynienia, ja zaś nie…

– Jestem markiz Balletti, hrabia Montferrat, hrabia Bellamarre de Aymar etc. etc...

Czuję się zaszczycony – Sieniawski z uszanowaniem pochylił głowę, następnie zaś wskazując dłonią fotel, rzekł: – Usiądźmy tedy, panie markizie.

Usiedli.

– Zatem? – zapytał markiz, wgryzając się swoim ostrym i przenikliwym wzrokiem w lekko wyłupiaste oczy kasztelana.

Zatem jutro Wilia Bożego Narodzenia, zapraszam tak pana markiza, jak i jego towarzyszy na wieczerzę.

– Dziękuję, panie hetmanie. Jednakowoż jutro, skoro świt, ruszam w dalszą drogę.

– Ubolewam… szczerze ubolewam… że nie świętujecie… Mało, jakże mało mam teraz rozrywek dlatego każdy powód jest dobry, każdy godzi się zatem wykorzystać, nie zmarnować żadnego.

Montferrat się skrzywił i nic nie odrzekł.

Zapadło przydługie nieco milczenie, które wreszcie, dyskretnym chrząknięciem, przerwał Sieniawski.

Słucham Waszmość Pana, panie hetmanie, no… słucham. To tyś prosił o spotkanie… a że bracia wydelegowali mnie na tę rozmowę… bądź mi pan zatem łaskaw powiedzieć, czego od nas oczekujesz?

Jakby tu rzec, panie markizie, jakby tu rzec…

– Śmiało, wszystko zniosę – z kwaśnym uśmieszkiem zażartował Montferrat.

Polskiej korony… – wydusił z siebie Sieniawski.

O! A to zupełna drobnostka – ironizował markiz. – Najpierw popierał pan, panie hetmanie Françoisa Louisa de Bourbon, diuka Conti2, ale jak podłość i zdrada nie wpuściły go do Polski, chociaż był legalnie wybrany jej królem i formalnie nim ogłoszony przez księdza prymasa, toś pan zmienił front i przeszedł na stronę łotra i rabusia regaliów3 Friedricha Augusta von Sachsen4, którego żeście nazwali Augustem Mocnym, no a on to docenił. Wszak z jego to ręki i łaski staliście się tym, kim się staliście… Więc?…

– Więc co?! – hardo się ozwał Sieniawski, bezczelnie wpijając się w oczy cudzoziemca. – Więc co? – powtórzył, hardością ową i bezczelnością chcąc jakby i przed samym sobą przykryć wstyd.

– Więc to, że gdybym zechciał, to ja sam, bez niczyjej pomocy mógłbym was, panie hetmanie, usadowić na polskim tronie. Jednakowoż nie uczynię tego.

– I czemuż to?

Bo jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem. A wy, panie, nawet do utorowania drogi owemu przedsięwzięciu, nie bylibyście nazbyt zdolni, co najwyżej w znacznym, ale nie w pełnym zakresie. I do tego was postanowiono wykorzystać.

Sieniawski na parę chwil wręcz zaniemówił.

Pan mnie bez przerwy obraża! – nieomal krzyknął i wstał gwałtownie.

Markiz ani drgnął.

– Siadaj pan, siadaj. Po cóż te emocje? I nie próbuj na mnie ręki podnosić, bo ci uschnie – głośnym szeptem dopowiedział Bellamarre, wgryzając się swoimi zimnymi oczyma o zmieniającej się barwie i kształcie tęczówek, w oczy rozmówcy.

Ten ostatni ciężko osunął się na fotel.

– Za kogo się uważasz, że chciałbyś braciom dyktować warunki, stawiać jakieś żądania? No kim?…

Sieniawski posmutniał, opuścił głowę jeszcze niżej na piersi, jakby zapadając się w sen somnambuliczny i zamilkł.

Dla ciebie przewidziane jest inne zadanie.

– I jakież to, panie markizie? – zapytał matowym głosem.

– Zlikwidować polską armię, do stanu bezbronności doprowadzić państwo.

– Ba! Nietrudna to rzecz, ale co w zamian?

– W zamian zostawię ci przepowiednię. Obecnego króla nie przeżyjesz, ale z dostojeństw spotka cię największe.

– Jakież?

Oto siedzi przede mną przyszły pan kasztelan krakowski, czyli najpierwszy senator Rzeczypospolitej, rzec by można – idący tuż po królu, bo w Koronie równać się z tobą – i to nie do końca przecie, choć w znacznej części – będą panowie wojewodowie krakowski, sandomierski i poznański. Dodaj więc owo do swego hetmaństwa…

– Marzyła mi się korona…

– Pyszny jesteś nad wszelką miarę. A władza, realna władza ci nie wystarczy? Król jest pijakiem, łotrem, rozpustnikiem. I zdecydowanie woli zabawiać się czarami na przemian z wyuzdaniem, niż zajmować sprawami państwa. Masz zatem szansę być rzeczywistym panem tej ziemi i zamieszkującego ją ludu.

– Ale bez korony…

– Nudzisz pan, panie hetmanie, nudzisz. Może lepiej wskaż mi komnatę sypialną, bo jutro, jak się tylko rozjaśni na dworze, ruszam do Wiednia.

– Tedy zostawiasz mnie z niczym… – skwitował te słowa Sieniawski.

Markiz wzruszył ramionami.

– Pójdę do cara Piotra.

Wszak już chodziłeś, po Altranstädt5, aleś nic nie wychodził i nie udało ci się nawet podstawić Leszczyńskiemu nogi. Ale jeśli jeszcze raz chcesz popróbować, to idź… idź… do sułtana Ahmeda6 samego nawet… idź – szydził cudzoziemiecjednakowoż może nieco później, a nie już, nie w tej chwili, bo teraz to ja chcę się udać na spoczynek, a nie wskazano mi jeszcze komnaty, w której mam nocować.

Hetman tedy pociągnął za szarfę dzwonka, by przywołać sługę, ale miast lokaja w drzwiach stanęło dziwne indywiduum – wysoki, szczupły, o wojskowej posturze, chociaż przyodziany w zwyczajną, bardzo obszerną czarną pelerynę, którą się owinął szczelnie, jakby chcąc skryć swoją figurę, dzierżąc w lewej ręce takiejże samej barwy kapelusz-pieróg, który wprzódy przykrywał bynajmniej nie kunsztownie trefioną perukę, ale własne mocno posiwiałe włosy jegomościa, związane czarną aksamitną tasiemką w „koński ogon”.

Na jego widok markiz wręcz skamieniał, wargi mu pobielały, a w oczach można było wyczytać przerażenie.

A on skądże się tu wziął? – zapytał drżącym głosem hetmana.

– Ba! A gdybym to wiedział! – siedzi na Wawelu od lat. Jakiś nader wiekowy być musi, bo mi o nim jeszcze mój pradziad wspominał.

– Tedy nie wiesz, kim on jest?

– Jednym ze sług tego miejsca pewnie, bo kimże by innym?

Spojrzał na przybyłego i zapytał:

– Mam rację?

– Nie, panie hetmanie. Nie masz racji.

– Zatem kim jesteś, jeśli nie sługą?

– Stróżem… opiekunem…

– Aha. To i dobrze. Dla mnie na jedno wychodzi. A wyglądasz, jakiś był w ciężkiej żałobie. Wszystko na tobie czarne.

Przybyły na to odrzekł:

Bo Rzeczpospolita w żałobie.

A potem gestem dłoni pokazał, iż markiz ma się udać za nim.

Gdy wyszli na korytarz, którym wiódł pana Montferrat gdzieś w mroczną czeluść, ów dygotał zdjęty lękiem i milczał.

Dziwny przewodnik również milczał.

Atmosfera zgęstniała, a chłód nieogrzewanego korytarza stał się przenikliwszy.

W końcu markiz niepewnym głosem zapytał:

– Czy jesteś tym, kim domniemywam, że jesteś? Nie tylko opiekunem tego miejsca, ale i posłańcem7? Bije od ciebie jakaś straszna moc, która mnie mrozi i paraliżuje, a sama twoja obecność sprawia, że drżę i topnieję. Czy wyjawisz mi swoje imię?

– To twoja wiedza ma granice? – na poły drwiąco, na poły z politowaniem uśmiechnął się przewodnik. A moje imię? Cóż, ja nie trzymam go w tajemnicy i nie muszę owładywać niczyim ciałem, by móc działać, ty się kryjesz, ja działam jawnie. Ja, Ave8. Ty chcesz Polskę zniszczyć, mój Pan i moja Pani, jej Królowa chcą ją ocalić.

Markiz głośno przełknął ślinę:

– Nie przemożecie…

– Sam w to nie wierzysz… Atanasie9.

– Dlaczego mnie tak nazywasz?

– Wszak wiesz. Dla moich „oczu” jesteś przeźroczysty, a ciało tego tu nieszczęśnika, w którym tkwisz, nie stanowi dla mnie ani skrytki, ani kamuflażu. Dla śmiertelników i owszem…

Zniszczymy ten kraj, Jej królestwo… a potem… potem wszystko runie jak lawina błota błyskawicznie zsuwająca się ze stromego i wyniosłego zbocza i zaleje i zniszczy to, co znajdzie się na jej drodze.

Sam w to nie wierzysz, ale co do jednego masz rację. Na Polskę już zapadł wyrok…

Ave odwrócił się i rozsypawszy w miliony świetlistych skier, rozpłynął w mroku korytarza. Przed markizem bezszelestnie uchyliły się drzwi. Przekroczył próg. Na kominku buzował ogień, wysuszone szczapy bukowe trzaskały cichuśko. Za oknem w blasku księżycowej poświaty i gwiazd widać było, jak bezszelestnie osypuje się śnieg.

Spoza murów zamkowych dało się słyszeć żałosne wycie psa. Cisza gęstniała i gęstniał mrok.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1W tajemnicy. (łac.).

2François-Louis de Bourbon-Conti (1664-1709) został obrany królem Polski w roku 1697, co, dopełniając formalności, w dniu 27 czerwca ogłosił prymas Michał Radziejowski (1645-1705), jednak władcy krajów ościennych nie dopuścili do objęcia przez niego władzy w Polsce.

3Symbole władzy monarszej – miecz, berło, korona, jabłko, specjalne rękawice, buty, płaszcz i inne elementy ubioru.

41670-1733.

5Traktat pokojowy z 24 września 1706 zawarty w Altranstädt, w Saksonii, pomiędzy królem Polski Augustem II i królem Szwecji Karolem XII, w wyniku którego Sas został zmuszony do abdykacji.

6Ahmed III (1673-1736) – zaciekły wróg Rosji, który ujmował się za Polską, przestawiając się jej wrogom.

7Anioł,angelos z gr. posłaniec; opiekun – Anioł Stróż.

8Ave – to imię anioła, stróża Polski, który według o. prof. Emanuele Festa oznacza istotę, noszącą w sobie pragnienie, które się spełnia i wiarę w rzeczy, które się wydarzą. („Nomi personali semitici” Edizioni Porziunkula, Assisi; Theologisches Wörterbuch des Alten Testamentes Jenni-Watermann, I, 65-67, 1978), za: Rolf Dittemer, Anioł Stróż Polski – wyjaśnienie, [w:] http://aniol-ave.blogspot.com/2012/12/anio-stroz-polski-wyjasnienie.html [dostęp: 30 lipca 2017].

9Anagram imienia, którego musi się domyślić sam czytelnik. Postać ta pod tym właśnie imieniem, nie podszywając się pod inną osobę, towarzyszyła rodowi Białeckich w XVI i XVII wieku, co opisano w powieści Wieszczba krwawej głowy.

– A dokąd to droga prowadzi? CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

– A dokąd to droga prowadzi? CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

Ku Krakowowi

Sanie rzeczywiście czekały już na ulicy, tuż przed bramą wiodącą na teren konwentu. Mikołaj pośpiesznie się do nich zbliżył i odezwał do hrabiego:

Monsieur le comte, a mój dobytek, ubrania, książki, pamiątki?

– Juan Pablo – tu wskazał na woźnicę – na moje polecenie, gdy śniadałeś, spakował wszystko, co znalazł w twojej izdebce. Tedy nie trap się o to, że ci kawałek życia przepadło, bo masz je w tamtym oto tobole umieszczonym na tyle sań i przywiązanym do nich rzemieniami, co by nie spadł. Wiele tego jednak nie ma, no… może z wyjątkiem pieniędzy dobrze ukrytych. Siadaj więc i ruszajmy w drogę.

– A dokąd?

– Najpierw ku Krakowowi.

– A potem?

– A potem się dowiesz.

Juan Pablo strzelił z bata i dwa karosze, piękne, rasowe, znakomicie utrzymane, szarpnęły saniami i z lekkością pociągnęły pojazd w stronę uliczki prowadzącej wprost ku jednej z bram miejskich, ku Bramie Opatowskiej, a potem ją minęły.

Płozy sunęły gładko, z leciuchnym tylko chrzęstem, drogą prowadzącą na Opatów, Iłżę i dalej na Warszawę, ale w niedługi czas, po ujechaniu niewielkiego odcinka drogi, skręcili dość ostro w lewo i sunęli w stronę zawianego przez śnieżycę traktu prowadzącego do Krakowa.

Hrabia na tyle tylko był rozeznany w miejscowej topografii, że dotarłszy do tych krzyżowych dróg, na których, jak wiedział, trzeba było skręcić w lewo, nie miał pojęcia jak jechać dalej. Bo dalej wszystko było równo śniegiem zawiane i nijakiego traktu nie było widać, tak że nietutejszy łatwo mógł pobłądzić.

Siedzący w saniach dotychczas milczeli. Hrabia rozmyślał nad czymś, Mikołaj zaś z rozrzewnieniem rzucał ostatnie spojrzenia na gmachy, kościoły, drzewa, ulice, którymi tyle razy chadzał, tyle na nich tropów wydeptał, tyle wspomnień się z nimi wiązało…

W końcu jednak Bellamarre przerwał to milczenie. Powiedział coś po hiszpańsku do woźnicy, a ten ściągnął lejce i konie się zatrzymały.

– Trzeba wypatrzyć kogoś tutejszego, iżby nas poprowadził, chociaż do Osieka. W lecie nie byłoby z tym problemu, ale teraz? Śnieg drogi pozawiewał i te ciągnące się wąwozami i te ciągnące się po płaszczyznach płaskowyżów, wszędzie równo biało, wszędzie równo zimowy całun się skrzy. Mapy w tym wypadku na nic się zdadzą, a bez nich pobłądzić łatwo. Zaczekajmyż tutaj, póki jeszcze tak na dobre nie opuściliśmy granic miasta, a nuż się ktoś z miejscowych napatoczy, co będzie zmierzał w tym samym kierunku co i my.

I nie czekali długo. Oto od strony miasta szedł powoli, bo stopy grzęzły mu w śniegu, jakiś jegomość, wysoki niczym grochowa tyczka, i jako ona chudy, ubrany dziwacznie i biednie, ale u boku dyndała mu szabla, zatem musiał być szlachcicem. Takiej to bowiem szlachty-gołoty nie brakowało w Rzeczypospolitej, od czasów tych przeklętych wojen szwedzkich, kiedy to liczni, potraciwszy majątki, ze szczętem pobiednieli.

Kiedy wędrowiec zbliżył się do sań, hrabia zwrócił się doń z pytaniem:

– A dokąd to droga prowadzi?

Zagadnięty z zaciekawieniem, bo nieznajomy ani Boskim słowem1 go nie przywitał, ani nie zapytał „dokąd Pan Bóg prowadzi”, a „droga”, zlustrował pięknie i bogato prezentujący się pojazd, chociaż – co go zdziwiło – nieopatrzony herbem, pasażerów, a w szczególności pytającego, a zorientowawszy się, iż to bez wątpienia jakiś wielmoża, grzecznie i nisko, acz nie przesadnie, się ukłonił i odrzekł:

– Pod Staszów, wielmożny panie, pod Staszów.

– I to tak na piechotę, waszmość wędrujesz? Zimową porą?

– Cóż począć, cóż począć. Taki los. Pozwólcie wszelako, iż się przedstawię. Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka2.

– Że jak proszę?! – Bellamarre, chociaż nadzwyczaj powściągliwy w wyrażaniu emocji, nie potrafił ukryć zdumienia, słysząc tak osobliwe nazwy. Szybko się jednak opanował i wymienił swoją godność oraz tytuły, co z kolei zrobiło niebywałe wrażenie na szlachetce, który tak się skurczył w sobie, że z wielkiego chłopa zrobiła się nieomal jego połówka.

Tymczasem Juan Pablo, nic nie rozumiejąc z tego dyskursu, siedział milczący i nieruchomy niczym posąg. Mikołaj przeciwnie – skrył twarz w dłoniach i z całych sił się powstrzymywał, iżby nie parsknąć śmiechem.

– Posłuchaj wasze, a gdybyśmy tak wzajemnie poczynili sobie przysługi? – zapytał hrabia.

– A jakież to? – zaciekawił się pan Bartusz.

– My was podwieziemy w stronę Staszowa, a może i dalej, a wy nam w zamian będziecie wskazywać drogę, iżbyśmy nie pobłądzili.

– Och! Znakomicie. Piękny to układ, piękny, panie hrabio! Anim się nie spodziewał tak szczęśliwego dla mnie trafu. Z najwyższą ochotą! Z najwyższą!

– Tedy siadajcie, panie Bartuszu tu, obok młodzika i nie mitrężmy czasu po próżnicy, ruszajmyż czym prędzej naprzód.

– Oczywiście, oczywiście – przytakiwał szlachetka, gramoląc się do sań i moszcząc sobie miejsce.

Kiedy się już ostatecznie usadowił, Hiszpan strzelił z bata i sanie ruszyły. Płozy sunęły jak po maśle, gładko i bez wstrząsów.

Przez jakiś czas nikt nic nie mówił, hrabia – bo zapewne nie miałby o czym z tym szlachetką-gołotą, Hiszpan, bo po jakiemu niby, tylko Mikołaja korciło i język świerzbił, co by dowiedzieć się tego czy owego. Wreszcie się odważył:

– Waszmość podle Staszowa mieszka?

– Niezupełnie, ale w tamtych mniej więcej stronach.

– A u czyjej to klamki wasze się wiesza?

– Mikołaju! – skarcił go hrabia.

Monsieur le comte – chłopak odpowiedział po francusku. – Ależ jego nie można obrazić! Formalnie niby to szlachcic, a faktycznie przecie nie.

– Chłopcze! – zganił go hrabia. – Miej na pamięci, iżeś jeszcze przed paru laty był w gorszej sytuacji, niźli on jest dzisiaj! On jeszcze posiada w miarę przyzwoite buty, kapotę i szablę, której nie musiał sprzedać, żeby mieć na chleb!

– Wybaczcie, panie – Mikołaj zawstydzony spuścił głowę i zwracając się do Bartusza, rzekł: – Darujcie, waszmość, nie chciałem obrazić.

Bartusz wzruszył ramionami:

– Cóż, jam zwyczajny, choć czasem przykro…

Znów zapadło milczenie. Mikołajowi głupio się zrobiło i stracił rezon. Dopiero po dłuższej chwili znów zagadnął Bartusza:

– Droga nam wypada przez staszowskie lasy?

– Ano tak, poniekąd, choć nie do końca – potwierdził zagadnięty.

– A bezpieczna to droga?

– A i owszem.

– A jam słyszał, że zbóje tam grasują.

– Eee… paniczu, może kiedyś… dziś nie, żadnego się nie uświadczy. Co najwyżej sascy żołdacy mogą na nas napaść, bo włóczy się ich bez liku po kraju niczym wszy po dziadowskiej czuprynie.

– Słyszałem, że ongiś grasowała tam banda niejakiego Bożemskiego.

– Ho, ho! Kiedy to było!

– A cóż się z tymi zbójami stało?

– Wyłapali i obwiesili ich w Sandomierzu. A herszta na męki brali, nim zawisł na stryczku.

– Opowiesz, wasze, coś więcej?

– A chętnie, droga się nie będzie tak dłużyć.

– To kimże był on Bożemski?

– Muszę, paniczu, zacząć ab ovo3

– Słucham tedy.

– Kiedyś, bodaj w pobliżu Kurozwęk, w przysiółku Ogierowo, czy jakoś tak podobnie, żył chłop, poddany Męcińskich herbu Poraj, imieniem Jasiek przezwiskiem Bożemój4, co to go Pan Bóg urodą obdarzył, ale rozumu poskąpił. Dziewuchom i babom – zanim za mąż nie pójdą – w chłopie rozum rzecz zbyteczna, byle oczy miał ładne, a półdupki foremne i kieszeń niepustą, a że właśnie to wszystko miał onże Boże mój, to też powodzeniem cieszył się wielkim! No i korzystał z niego, a jakże. Nie raz i nie dwa widywano, gdy jakąś młódkę, wdówkę, a nawet mężatkę prowadził w żyto, albo w kopkę siana. Ale nigdy nie widziano, by tę samą prowadzał dwa razy. Zauważono natomiast, iż każda, którą – zda się – zbałamucił, unikała go potem jak ognia. „Co jest?” – tłukło się ludziom po głowach. Co odważniejsi indagowali nawet te bywsze dziewuchy Bożemója, ale żadna nawet o nim słyszeć nie chciała. „Dejcie my spokój, bo ni ma ło cem godać” – tyle się tylko słyszało. Ale przyszedł czas, że trafiła się jedna, która Bożemójowi nie odpuściła i przed ołtarz zawlokła. Jak długo byli razem? Może rok, najwyżej półtora… i…

– I co? I co? – przerwał zaintrygowany Białecki.

– I pan dziedzic, zapewne dla fantazji przywiózł z Turek Etiopa alias Murzyna, w Stambule go na targu niewolników kupiwszy. Zapewne wszystko między małżonkami by było jako tako, gdyby Bożemój razu jednego na własne oczy nie ujrzał, jak jego żona gziła się na sianie w stodole z owym Etiopem alias Murzynem.

– I czemuż to? Z ciekawości? – indagował Mikołaj, przypomniawszy sobie, że o tym samym opowiadał mu ksiądz rektor sandomierskiej Akademii.

– Najpierw tak wszyscy myśleli i nawet współczuli rogaczowi, ale wnet się wydała prawdziwa przyczyna. Najpierw jedna baba, potem druga, trzecia, dziesiąta jęły, zrazu cicho, a potem już otwarcie rozgłaszać, że ten Bożemój to tylko w gębie mocny, bo co którą w żyto czy kopkę siana zaprowadził, a tam się ona rozdziewać poczynała, żeby z nim przyjemności zażyć, to on zrazu coś próbował, ale że mu nigdy nie wychodziło, to zostawiał dziewuchę i uciekał. Ergo nie był to kogut żaden, ale bezsilny, że użyję tak delikatnego określenia.

– I co dalej, co było, jak się ta jego bezsilność wydała?

– Ano, bo w końcu, po tym zajściu z Murzynem, zaczął bluźnić Panu Bogu, że go tak na naturze męskiej pokarał, i aż nawet posunął się do czegoś niebywałego, oświadczając, że on w żadnego Boga już odtąd nie wierzy, bo jak by Bóg był i na domiar wszechmocny i litościwy, to by do takiego defektu i słabości nie dopuścił. No, a za to groził stryczek! I dobrze jeszcze pamiętano, jak to w Warszawie roku Pańskiego 1689, urodzonego5 pana Kazimierza Łyszczyńskiego, za głoszenie ateizmu obwieszono. Więc ów Bożemój, raz wstydem – o tę bezsiłę względem bab, jak i ową okoliczność z Murzynem, a i strachem przed rakarzem zdjęty za bluźnierstwo, czmychnął i w staszowskich borach się skrył, nie mogąc znieść tego, co na jaw wyszło. Tej całej jego sromoty. A potem zebrało się przy nim paru łotrów i tak powstała słynna banda Bożemskiego.

– No dobrze, ale przecie wołali go Bożemój, a nie Bożemski…

– Bo się potem na Bożemskiego przemianował, raz, że Boga odrzucił, a dwa, iż miał nadzieję, że powiedzie mu się pozowanie na szlachcica, tedy Bożemski stosowniejszym byłoby nazwiskiem. Boć przecie Bożemójów herbowych nie było i nie ma. Być może pod Jelitczyków chciał się podszyć, ponieważ familia Bożemskich tymże znakiem się pieczętuje.

– A jako się to stało, że wpadł w ręce sprawiedliwości?

– A nie będę nazbyt wścibski, jeśli zapytam, a czego to też tak panicza ów Bożemski interesuje?

Mikołaj wzruszył ramionami.

– Żadna to tajemnica. Zbój ów bowiem naddziada mojego Jana Chrzciciela ubił, tym samym ród mój do ostatniej nędzy doprowadzając.

– Ach tak!… – Bartusz ze zrozumieniem skinął głową.

– No i jeszcze jedno, co mu niby – względem stosunku do Boga zmieniło to, iż przybrał nazwisko Bożemski?

– Wiele, paniczu, wiele. Bo to nowe nazwisko, w tym konkretnym kontekście, można by i na taki sposób odczytać, że on jakoby sam już stał się istotą boską. Takim bogiem dla samego siebie. Bożemski – czyli jakby boski. Innego Boga już nie potrzebował.

– Oj! Zdaje się to nader mocno naciągane i ryzykowne wytłumaczenie, ale niechaj tam waszmości już będzie. Zawszeć to objaśnienie jakieś, a nie żadne – Mikołaj się roześmiał. – Kontynuujcie, proszę tę opowieść, bom okrutnie ciekaw jej zakończenia.

– Bo też i niezwyczajne ono. A może aż nadto zwyczajne?…

– Tedy proszę o ciąg dalszy!

Pan Bartusz odchrząknął raz i drugi i trzeci, co hrabia zrozumiał wybornie i szepnąwszy coś woźnicy, znów zatopił się we własnych myślach. Powożący zaś, puściwszy wolno lejce, bo konie szły równo, spokojnie, a nie narowiście, sięgnął do sakwy przytroczonej z tyłu do siedziska i wydobył z niej nader okazałą flaszę przeźroczystej italskiej grappy6, po czym podał ją Bartuszowi.

Ów, certoląc się nieco na początku, bo tak wedle jego mniemania wypadało, w końcu wyciągnął korek i mruknąwszy pod nosem: „O! Takiej gorzałki jeszcze nie piłem”, pociągnął – delikatnie mówiąc – spory łyk. Nie spodziewając się jednakowoż takiej mocy napitku, chciał go przełknąć jednym haustem, ale się zapowietrzył i aż oczy wyszły mu na wierzch.

Troszkę się pomocowawszy z trunkiem, jakoś go ostatecznie „wchłonął”. I zaraz w przełyku i żołądku począł gorącość. Drugi łyk pociągnął już ostrożniej i zgoła skromniejszy, a potem – co było do przewidzenia – zaczął znów pochrząkiwać i niby to zerkać do swojego tobołka.

Hrabia znów coś szepnął stangretowi, a ów wydobywszy ze swojej sakwy pajdę chleba i kawał koziego wędzonego sera, podał go bez słowa szlachetce.

Mikołaj musiał uzbroić się w cierpliwość, ponieważ pan Bartusz zamilkł na dobrą chwilę i z namaszczeniem przeżuwał ofiarowane mu wiktuały. Nim dokończył konsumpcji, jeszcze raz pociągnął z flaszy, zagryzł skórką chleba i rozsiadłszy się wygodnie, jął kontynuować opowieść.

– Na czym to ja stanąłem, paniczu?

– Bożemski siedzi w lesie, ma własną bandę i jak się można domyślać, łupi podróżnych na gościńcach.

– No tak… tak… – Bartusz zbierał myśli. – I miał w tych swoich poczynaniach szczęście. Zasadzano się na niego nie raz i nie dwa, urządzano obławy – nadaremnie! Aż przecie nadszedł dzień, kiedy szczęście go odbierzało. Zadarł bowiem z Kimś, z kim się nigdy nie powinno zadzierać.

– To znaczy?

– To znaczy, że rodzice wieźli do Sandomierza, do klasztoru Panien Benedyktynek, co to za wysokim murem na Przedmieściu Zawichojskim siedzą, córkę swoją, która jeszcze jako dziewczątko kilkuletnie Panu Jezusowi się ofiarowało. I onże Bożemski – gdy karocę zatrzymano, a dowiedziawszy się kto w niej siedzi i dokąd zmierza, swojemu zausznikowi, który zwał się Mrygoń, polecił dziewczynę wywlec, w las uprowadzić, a rodziców jej starych wolno puścić, nawet ich nie łupiąc.

– I czemuż to tak? – zdziwił się Mikołaj.

– Ponieważ chciał swoim kompanom pokazać, że Boga naprawdę nie ma, dlatego porwał się na Jego rzekomą własność, na oblubienicę Jezusową. Pewny był, że go za to żadna kara nie spotka.

– I nie spotkała?

– No… taka, jakiej by się osoby po dziecięcemu wierzące spodziewały, to oczywiście, że nie. Żaden grom z nieba go natychmiast nie spalił. Co to, to nie. Większa kara jednakowoż od tego gromu z nieba go dotknęła – on się zakochał w dziewce, a dziewka im dłużej ją więził, coraz łaskawszym okiem nań spoglądała. Wszelako do niczego, poza powłóczystymi spojrzeniami, nie dochodziło, bo się Bożemski bał kolejnej kompromitacji. Tymczasem teraz starościńscy okrutnie zawzięli się na niego, bo tym razem wszelką już miarę przekroczył! Sieć zarzucili tedy na bandę Bożemskiego o wyjątkowo małych okach. I zaciskała się ona, zaciskała, aż wreszcie kamraci wystraszeni, że w tym przypadku już się im wymknąć może nie udać, uradzili, co by dziewkę wywieźć na gościniec i tam porzucić, z nadzieją pewną, że jeśli rodzice ją odnajdą, to ich prześladowcy poniechają obławy.

– No i co? Co było dalej?

– Jak postanowili, tak też i uczynili. Wyprowadzili nowicjuszkę zakonną, czy może raczej kandydatkę na nią, na drogę prowadzącą ku Sandomierzowi, a sami wycofali się do kniei. Niestety, jednego nie przewidzieli!

– I czegóż to?

– Że pannie wcale to nie było w smak! Pognała zaraz za nimi niczym łania, wróciła do obozu i, padłszy Bożemskiemu do nóg, z łkaniem błagała, co by jej nie odpychał, że od tej pory już tylko jego chce być własnością i niczyją więcej. Wyląkł się zbój i skrył przed panną w szałasie. Niestety, kiedy noc zapadła, zakradła się ona i tam i wślizgnęła pod baranią skórę, którą herszt Jasiek był przykryty i dalejże go obłapiać. Ówże zaś, kiedy się rozbudził, pomiarkowawszy się w tym, co się święci, nie bacząc, że jest jeno w samych gaciach, drapnął z szałasu i gnał jak oszalały prosto przed siebie. Gnał przez młodnik. Zwisające gałązki jedliny i brzozowe witki smagały go po twarzy, ale on na to nie patrzał. Gnał, jakby go co najmniej ze sto diabłów goniło, a nie obawa, że tylko jedna i to na dodatek bardzo urodziwa dziewka go dopędzi. Pech jednak prześladował Jaśka – bo uciekał w złym kierunku…

– To znaczy?

– To znaczy miast w głąb kniei, wybiegł prosto na gościniec, a że noc była księżycowa, widna i ani jednej chmurki na niebie, to go z daleka było widać. No i starościńscy go spostrzegli… Dopadli, powrozami związali i w samych tych gaciach, z żółtą plamą w kroku, za wozem do Sandomierza powlekli…

A panna?

– Panna dognała Bożemskiego na drodze, tedy i ją zabrano. Tyle że panny nikt nie podejrzewał, iż teraz już z własnej woli do zbója przystać chciała. Wszyscy jej współczuli i litowali się nad nią, lecz ona milczała… jak zaklęta milczała.

A co z bandą?

– Brakło herszta, to poszła w rozsypkę. Próbował jej Mrygoń przewodzić, lecz posłuchu nie miał. Wkrótce zresztą i on i jego przyboczny Czesiek z Wilczyc przezwiskiem Kiełbasa, i jeszcze jeden Bolek co go wołali Srala, bo co się tylko mleka napił, to zaraz go czyściło, także zostali ujęci i do Sandomierza powleczeni na sąd.

To musiało być nieliche widowisko, a jam nic o tym nie słyszał, choć w Sandomierzu urodzony jestem, wychowany i aż po dziś dzień tam mieszkałem.

A to tego ja już nie wiem czemu. Może w Sandomierzu, mieście stołecznym tak rozległego województwa, takie dziwowiska nie wzbudzały aż takich emocji, jak u nas, na wsi. Tak czy inaczej, wpodle Staszowa, a i w dalszej okolicy się o tym jeszcze opowiada, w Sandomierzu zaś pokrył owo pył niepamięci…

– Być może – zgodził się Mikołaj. – Ale mówcie dalej. Jakże cały ów proces wyglądał?

Żałośnie. Sam Bożemski prezentował się bardzo paskudnie. Ponieważ ujęto go w samych gaciach, których nogawice oddarł sobie nad kolanami, żeby mu chłodniej było w upalne noce, to jego suche nogi, prawie bez łydek, o wyraźnie odznaczających się koślawych piszczelach i sterczących, niby guzy na parszywym trupieszejącym drzewie, kolanowych stawach, budziły obrzydzenie. Chudy był też niemiłosiernie, a żebra wyglądały spod skóry niczym tara, na której baby w baliach, spierają żółte plamy z kroku kalesonów swoich chłopów, a które i na gaciach zbója wyraźnie się odznaczały. Do tego gębę też miał już nieszczególną, bo lata w lesie odcisnęły na niej swoje piętno, a poza tym, chyba ze strachu, kiedy został wtrącony do lochu, za jedną noc osiwiał. Plugawy był i niemyty, rozczochrane włosy spadały mu na uszy, a rozkudłana grzywka na czoło. Brodzisko kosmate mu porosło, także siwe i także niechlujne. Nos miał prosty, o nieco rozdętych nozdrzach, policzki zapadłe, a oczy kaprawe i świdrowate. Tak to z pięknisia przeistoczył się Borzemski w dziadygę obrzydliwego.

– A powiedzże mi waszmość, skądże masz aż tak dokładne, aż po te szczególiki najdrobniejsze, informacje o owym zbóju? Nie ponosi cię aby wyobraźnia?

Cóż, to już prawdę rzeknę. Mój naddziad, któren cały proces bandy z podstaszowskich lasów obserwował, od pierwszego aż po dzień ostatni, całkiem udatnie to opisał, a jam tyle razy jego zapiski czytał, żem się ich omal na pamięć wyuczył.

– Ach! Tedy sekret się odkrył – roześmiał się młodzieniec.

– Ale, paniczu, był jeszcze jeden wątek w owej sprawie…

– I jakiż to?

– Bożemskiego, by własną skórę ratować, jeden z kamratów oskarżył o czary!

– Coś podobnego? A na jakiejże to podstawie.

– Zeznał, iż Bożemski miał jakąś księgę tajemną, z której coś przepisywał po kryjomu, nocami, przy blasku łuczywa.

– To on pisać umiał? No! Panie Bartuszu, temu to już nie dam wiary!

– I słusznie, bo co się okazało. Kiedy starościńscy dokładnie przetrząsnęli szałas zbója Jaśka, to znaleźli w nim kilkanaście kart, jedną składkę drukarską, wyrwaną z jakiejś łacińskiej księgi, flaszę inkaustu, parę piór gęsich zaostrzonych i niezaostrzonych oraz kart kilka papierowych częściowo zapisanych, a częściowo czystych.

I cóż to było? – spytał zaintrygowany Mikołaj.

Et! – szlachetka lekceważąco machnął ręką. Jak to sędzia zobaczył, to parsknął śmiechem. Bożemski co by sobie powagi dodać i za niebezpiecznego, lecz także i mądrego nadzwyczaj uchodzić, udawał, iż się czarostwem trudni. Składka pochodziła z jakiegoś starego brewiarza7, a „księga”, którą Bożemski pisał, były to rządki nieudolnie przerysowywanych liter z tego właśnie modlitewnika. I to tak raczej bez większego ładu i składu. Ale na inszych zbójach robiło owo wrażenie, a i wzmacniało posłuch, bo jeśli herszt ze Złym był w komitywie, to nie należało mu się w niczym sprzeciwiać.

– I jakże się to wszystko ostatecznie skończyło?

Mizernie. Po ogłoszeniu wyroku, na sandomierskim rynku postawiono drewnianą szubienicę, w kształcie odwróconego L, a potem po kolei kat po drabinie wciągał tam skazanych zbójów. Długo to trwało, bo za każdym razem czekano, aż niecnota skona, po czym go odcinano, a on z tępym odgłosem walił się na bruk, następnie wciągano kolejnego i kolejnego… a Bożemski czekał na ostatek. Kiedy wreszcie i na niego przyszła pora, to mnich-reformat8 podetknął mu krucyfiks na długiej rączce do pocałowania, ale on powiedział, że nie chce i poprosił, co by mu pozwolili zakurzyć fajkę. Bożemski bowiem lubił z fajki pykać, a na to mu w lochu nie pozwalano. Najpierw nie chciano się zgodzić, ostatecznie jednak faję dostał i zacną porcję tytuniu. Jak już popalił do syta, to zalał się łzami. Tak się bał. Na ów widok tedy znów reformat podskoczył z krzyżem, a Bożemski nie wytrwał dłużej w swojej zatwardziałości i się pokajawszy publicznie, nogi Ukrzyżowanego ucałował, przez co mu reformat absolucji9 udzielił. Wreszcie kat, znużony już mocno, założył mu pętlę na szyję i zaciągnął i wtenczas zbój… sfajdał się ze strachu… na rzadko… z daleka było smród czuć i było widać, jak łajno mu z tej uciętej nogawki gaci wycieka i spływa po chudej nodze. Kat splunął, zaklął siarczyście, zeskoczył na ziemie i drabinę kopnąwszy, na bok uskoczył, co by smrodu onego nie wąchać. A Bożemski zawisł, nogami tylko obesranymi wierzgał czas jakiś, aż ostatecznie znieruchomiał…

– I co dalej?

– A dalej to jak Bożemski skonał, pachołkowie katowscy powlekli go i trupa za tylne poślednie żebro na haku na murze miejskim nieopodal bramy Opatowskiej powiesili, żeby go tam ptacy rozdziobali. Na przestrogę dla innych. I wisiało ono truchło czas dłuższy, aż w końcu w upale, słotach, wiatrach i śnieżycach sczezło i śladu po nim już nie masz…

Bartusz skończył opowieść i zapadła cisza. Bo niby to śmieszne było, ale nie całkiem. Mikołaja ogarnął smutek i zaduma…

Stangret powiedział coś po hiszpańsku do hrabiego, a ten zapytał przewodnika:

– Czy jest tu w pobliżu jakaś miejscowość, gdzie by można przenocować, bo dzień już się mroczy i trzeba by się rozejrzeć za noclegiem.

– To nie chcecie, panie hrabio dojechać do Staszowa?

A to po co niby? Przecie ta mieścina nie leży przy krakowskim gościńcu. Nam prosto, bez zbaczania trzeba.

– No, to i lepiej! Bo bym musiał niezadługo rozstać się z wami i dalej na piechotę powędrować.

– I dokądże to?

– Do Osieka. A tak to do celu podróży wraz z wami, panie, dotrę. Wy ostaniecie w Osieku, gdzie przenocujecie, a ja jeszcze niecałe pół mili podążę w stronę Staszowa, bo tam jest moje siedlisko, moja chałupina… bodaj jaka… ale własna jeszcze na szczęście…

– A może zostańcie z nami w Osieku, panie Bartuszu? Będziecie wieczerzać z paniczem, a rano was pod samą chałupę dostarczymy?

Kusząca to była propozycja, więc Bartusz udając, że się zastanawia, z niejakim ociąganiem, zgodził się na to.

* * *

Hrabia Bellamarre kazał sobie podać wieczerzę w najciemniejszym kącie izby karczemnej, do której siedział odwrócony plecami. Jadł bardzo skromnie – kromkę razowego żytniego chleba cieniutko posmarowaną masłem popijając to leciuchno musującym kwasem buraczanym. Arendarz nadskakiwał hrabiemu, jak umiał, mając nadzieję, że ów da mu zarobić więcej niźli tylko z tę kromczynę i połowę kufla napoju. Lecz ten ostatni był nieugięty. Pozwolił jednakowoż pozostałej trójce, zamówić czego tylko zapragną.

Hiszpan nieobeznany z miejscową kuchnią zadowolił się jajecznicą, chlebem i dwoma czy trzema kusztyczkami żytniej okowity, po czym rzekłszy¡Buenas noches!10”, udał się na spoczynek, na zapiecek w jadalnej, gdzie podścielono mu baranim kożuchem, na którym zległ.

Pan Bartusz bodaj trzykrotnie upewniwszy się, czy naprawdę może zamówić, co tylko zechce, nie bacząc na post, zażyczył sobie całego pieczonego koguta, pieczywa do syta, dzbanek węgierskiego maślacza11 i omlet na słodko, polany miodem lipowym.

Mikołaj wreszcie, skubnąwszy trochę ryby pieczonej i zapiwszy ją także tokajem, tyle że zacnym, a nie maślaczem, lecz za to rozcieńczonym w połowie wodą, zerkał spod oka na hrabiego. Dziwiło go, że wieczerza w samotności i na dodatek tak skromnie. No, ale w końcu nie była to jego sprawa.

Takie najwyraźniej miał przyzwyczajenia, a może arystokratyczne fanaberie? Tak czy inaczej, ta jego skromność i powściągliwość wyraźnie rzucała się w oczy. Był też ponadto wyjątkowo cichy i jakby zamknięty w sobie.

„Jakież to będzie moje życie u boku tego człowieka?” – z niepokojem zastanawiał się młodzieniec.

Hrabia jakby ocknąwszy się z zadumy, dość gwałtownie powstał, głośno odsunąwszy zydel i skinął na Mikołaja.

– Pora, chłopcze, udać się na spoczynek.

Młodzieniec aż zdrętwiał z przerażenia, bo pierwsze co przyszło mu na myśl, to to, iż Bellamarre chce go zabrać do swojej izby, do swojego łoża… że to sodomita…

W pierwszym odruchu chciał uciekać z karczmy, lecz uświadomił sobie, że jest mroźna i śnieżna zimowa noc. Był co prawda w miasteczku zamieszkiwanym przez garstkę ludzi, ale gdyby ktoś nawet się odważył dać mu schronienie pod swoim dachem i tak by go nie obronił, jeśliby hrabia posłał po niego swojego Hiszpana…

„Będę walczył… będę walczył… nie ulegnę hrabiemu” – kołatało mu się po głowie, kiedy wspinał się w ślad za nim na poddasze, gdzie przygotowano dla nich nocleg.

Jednakowoż nie było takiej potrzeby.

Bellamarre wskazał Mikołajowi drzwi jednej z izdebek, a sam wszedł do innej. Z chłopaka jakby powietrze zeszło. „Uff! To jednak nie sodomita. Bogu niech będą dzięki…”

* * *

Sanie hrabiego zatrzymały się przed w na wpół zagłębioną w ziemię chałupiną, murowaną co prawda, ale krytą strzechą, stanowiącą własność pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka. Z tyłu za domem widać było spory spłacheć ziemi najwyraźniej przynależny do tejże chałupy, tak na oko liczący ze 4 pręty12 powierzchni, a więc niebogato. Z tego zaś gospodarz z żoną utrzymać się nie byli w stanie. Musiał zatem pan Bartusz – jak onegdaj zauważył Mikołaj – wieszać się u klamek wielmożów. By przeżyć. Po prostu. Głód i troski dnia codziennego raz-dwa mogą wykurować z ambicji i nadmiaru godności i zostawić jej tyle tylko, żeby nie mieć siebie samego w po- gardzie…

Pani Bartuszowa wywabiona na dwór zapewne dźwiękiem janczarów podzwaniających u końskiej uprzęży, ze zdziwieniem wpatrywała się w pojazd i siedzących w nim mężczyzn, pośród których rozpoznała i swojego małżonka.

Ten ostatni zgrabnie wyskoczył z sań na ubity przed domkiem śnieg, pochylił się w ukłonie, ale nie przesadnym, przed szczupłym, z cudzoziemska odzianym arystokratą i powiedział:

– Prosiemy, prosiemy do środka, panie hrabio.

Bartuszowa nieomal przykucnęła z wrażenia, a potem piskliwym głosem zawtórowała mężowi:

– Prosiemy, prosiemy!

Bellamarre, o dziwo, bez ociągania i protestów, jakby miał to zaplanowane, wysiadł z sań, skinął dłonią na Mikołaja, a do Hiszpana powiedział coś ledwo słyszalnym głosem, ów zaś przytaknął i szczelniej okrywszy kolana baranią skórą, skuliwszy się w sobie, zastygł w bezruchu, by oczekiwać na powrót swojego pana.

Wnętrze nędznej chaty Bartusza zaskoczyło – czyściuchno było i schludnie, chociaż – co i nie dziwota – bardzo biednie. Gospodarz zaprosił gości, ażeby usiedli przy prostym wiśniowym stole, na twardych krzesłach z dość mocno wygiętymi oparciami, wyrobionych z tego samego drewna co i pierwszy mebel.

Tymczasem gospodyni nieproszona o nic, sama z własnej inicjatywy ledwo się przybyli rozsiedli, podała każdemu po glinianym kuflu piwa grzanego, doprawionego korzeniami, za które jednakowoż Bellamarre grzecznie podziękował, prosząc o gorącą wodę z sokiem wiśniowym albo malinowym.

– To na rozgrzewkę, bo ziąb na dworze! – zaoponowała gospodyni.

Hrabia był jednak stanowczy.

Mikołaj wtenczas jakby przez chwilę się zawahał, ale ostatecznie podniósł kufel do ust i pił gorący trunek małymi łyczkami. Gospodarz poszedł w jego ślady.

Panowało milczenie, każdy z obecnych w izbie zerkał na hrabiego, czekając, iż to on rozpocznie rozmowę. W końcu się doczekali.

– Panie Bartuszu…

– Sługa uniżony, panie hrabio…

– Panie Bartuszu, a co byście powiedzieli na to, gdybym wam zaproponował, iżbyście towarzyszyli nam w dalszej drodze? Tu wiele – o ile cokolwiek – nie wysiedzicie, a służąc mi, moglibyście przyzwoicie zarobić. Może nawet tyle, by swoje liche dotychczasowe bytowanie odmienić?…

– Panie hrabio! Racz pan pamiętać iżem szlachcic!

– Nie zapominam o tym, więc nie obawiajcie się, waszmość, że będziecie musieli spełniać jakieś posługi nielicujące z waszym stanem.

– Cóż tedy miałbym robić?

– Stać się towarzyszem i opiekunem, tego tu urodzonego Mikołaja Białeckiego, kiedy ja będę musiał udać się w swoją stronę, za swoimi sprawami. A to chyba nie będzie uwłaczać waszej godności?

Aha… – Bartusz wciąż nie wiedział, co tak naprawdę miałby robić. – Czyli co tak konkretnie… panie hrabio?…

– Strzec młodzieniaszka, iżby nic złego go nie spotkało, albo li też w jakieś złe towarzystwo nie popadł. Szermierki go poduczyć. To chyba potraficie?

Pan Zbylut przytaknął skinieniem głowy i zapytał:

– A na długo to, panie hrabio?

– Hm… na jakieś dwa-trzy lata.

Bartusz pytająco spojrzał na Bartuszową, a ta zalała się łzami.

– Jakże ja, serdeńko ty moje, taki szmat czasu bez ciebie przeżyję? Sama samiuśka, na dodatek okrutnie tęskniąc… bez grosza… – te ostatnie słowa wypowiedziała nieomal szeptem.

Bellamarre bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty i wydobył stamtąd krągły i długi na zacną męską dłoń rulon welinowy, w który coś było zawinięte. Położył rulon na stole i delikatnie posunął go w stronę pochlipującej niewiasty.

Ta popatrzyła na przedmiot ów z niejakim zdziwieniem, ale zachęcona delikatnym skinieniem głowy hrabiego, ostrożnie go podniosła i rozwinęła.

Na widok tego, co zobaczyła, oczy zrobiły się jej wielkie i okrągłe.

– Panie… hrabio… – tyle zaledwie wybąkała.

– Już aśćka nie jesteś bez grosza.

Panie hrabio! Toż to majątek!

Pan Bartusz wyjął rulon z rąk żony i z grubsza oszacował jego wartość i zawartość, a potem ze zdumieniem pokręcił głową.

– Za to można wieś kupić!

– Zatem kup, wasze – uśmiechnął się hrabia.

– Ba! Kiedy? Skoro chcecie co prędzej ruszać w drogę, a ja musiałbym wraz z wami?…

Możemy wstrzymać się z wyjazdem do jutra.

– To raczej niepodobieństwo, nie znajdę nic i nie sfinalizuję całej rzeczy w tak krótkim czasie…

Może więc odkupcie karczmę od plebana wraz z arendarzem? Wczoraj niechcący podsłuchałem, jak się żalił swojej żonie, iż proboszcz chce się karczmy pozbyć.

– Wybaczcie, panie hrabio, ale jak mogliście podsłuchać, kiedy oni ze sobą rozmawiali po żydowsku. To ile, przepraszam za śmiałość, zna pan hrabia języków?

Bellamarre szczerze się roześmiał i zbył szlachciurę krótkim:

– Ile mi potrzeba. A następnie dodał: – To co? Sami pójdziecie do plebana, czy mam wam towarzyszyć?

– Nie śmiem prosić, ale… gdyby z panem hrabią… łatwiejsza by była rozmowa…

* * *

Pleban, zacierając ręce, przeliczył złote monety, Bartusz schował w zanadrze akt kupna i w zadowoleniu się rozstali.

Bartuszowa wycałowała męża, gęsto przy tym roniąc łzy.

Hiszpan strzelił z bata, sanie z dzwonieniem janczarów ruszyły, konie wypoczęte i syte rwały chyżo, prostą drogą na Kraków.

Chmury się rozproszyły i na nieboskłon wypełzło blade zimowe słońce, którego promienie igrały w drobinkach śniegu, budząc w nich brylantowe błyski.

Mikołaj próbował zagadać do hrabiego, ale ów odpowiedział mu po hiszpańsku. Spytał o to samo po francusku, z takim samym efektem… po włosku… to samo…

Nareszcie Bellamarre poinformował go po łacinie, że od tej chwili aż do celu podróży on i pan Bartusz mają się – choćby z grubsza nauczyć hiszpańskiego. Gdy Białecki przekazał tę nowinę szlachetce, ten się wystraszony porwał i chciał z sań wyskoczyć, uświadomiwszy sobie jednak, iż za ów zadatek, za który nie tylko kupili karczmę, ale jeszcze z niego pani małżonce sporo zostało, na spokojne życie, przez te trzy, a nawet i grubo więcej nadchodzących lat, z westchnieniem usiadł ponownie na swoim miejscu w saniach, mamrocząc:

– Niech się dzieje wola Boska… może jakoś owo przetrzymam…

* * *

Nim dotarli do Krakowa, zarówno Mikołaj, jak i Bartusz zaczęli „chwytać” pojedyncze hiszpańskie słowa, zdania, zwroty. Białeckiemu było lżej, bo znał perfect i łacinę i francuski i włoski, a były to hiszpańskiemu pokrewne języki. Gorzej szło Zbylutowi, który ledwo co liznął łaciny, ale młodzieniec mu pomagał w nauce, więc jakoś im obydwu szło. I to nawet – rzec by można – niezgorzej.

Podczas podróży zarówno chłopak, jak i szlachetka bacznie przyglądali się hrabiemu, jego zachowaniu, nawykom.

Ogólnie można go było opisać tak: był raczej małomówny, chociaż nie zawsze. Trafiały się dni, kiedy lubił się nieomal popisywać swoimi umiejętnościami, wiedzą, pamięcią, talentami, których mu natura nie poskąpiła i czym tam jeszcze. Natomiast nieodmiennie odziewał się niewymyślnie, lecz przecie nad wyraz gustownie i ze smakiem. Niby miał wiele par ubrań, ale wszystkie były prawie takie same. Najczęściej zakładał czarny skromny, lecz wytworny szustokor czy może już bardziej był to habit à la française13, z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi14. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami zegarek, spinki, tabakierka – wszystkie z białego złota, czy też raczej elektrum, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy15, w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

To w pomieszczeniu, na zewnątrz zaś, teraz, zimą, w podróży, miał na sobie naturalnej barwy czarne bobrowe futro prostego kroju, czasem zamieniając je na sobolowe, a na nogach wysokie buty sięgające za kolana, których cholewy w górnej części były nieco poszerzone i wywinięte na zewnątrz.

* * *

Podróż do Krakowa była monotonna. Mikołajowi zdało się, że hrabia jakby unikał spotkań z miejscową szlachtą, bo nigdy nie zajeżdżał do żadnego pałacu, czy dworu, a zatrzymywał się, jadał, odpoczywał i nocował wyłącznie w przydrożnych karczmach.

Tam zaś zawsze posilał się sam, w oddaleniu od innych i nieodmiennie nader skromnie. Nigdy nie spożywał mięsa ani nie pił wina, miodu ani piwa, o bardziej gorących trunkach nawet nie wspominając. A przecież miał pieniądze! Bardzo dużo pieniędzy!

„Może w ten sposób chciał zataić swoje bogactwo, żeby się nie narazić na jakąś napaść?” – przemknęło przez głowę Białeckiego. „Ba! Niemożliwe. Wystarczyło spojrzeć na ubranie, na te brylanty, które miał przy sobie… na sobie… nikt w ubóstwo hrabiego nie byłby w stanie uwierzyć. A za same spinki i zegarek niejeden rzezimieszek gotów byłby mu gardło poderżnąć…”

Nie mogli więc zrozumieć ani Mikołaj, ani tym bardziej Zbylut, dlaczego tak, a nie inaczej hrabia się zachowuje. Widać był dziwakiem. Ot i wszystko…

W końcu minęli rogatki Krakowa.

I tym razem – o dziwo – Bellamarre nie zajechał do żadnej z licznych gospód, lecz kazał się wieźć wprost na Wzgórze Wawelskie. A kiedy się już tam znaleźli, dał znak Hiszpanowi, by ów zatrzymał sanie na wysokości Kaplicy Zygmuntowskiej, której dach ongiś kryty był złotą blachą, jaka tego dnia bez wątpienia lśniłaby w promieniach bladego zimowego słońca i ostro kontrastowała z zasnutą zielonkawym grynszpanem blachą miedzianą niegdyś pokrywającą dachy głównej bryły Katedry św. Wacława i pozostałych budynków do niej przylegających, które teraz po pożarze wznieconym 25 sierpnia 1702 roku przez zbójeckich Szwedów stały wypalone, osmalone i w znacznej mierze zrujnowane. A to dawało nader przygnębiający widok. Ledwie niewielkie fragmenty dawnej rezydencji monarszej ocalały od ognia i były zdatne do zamieszkania.

Skinąwszy dłonią na znak, żeby załoga sań czekała w tym miejscu, sam zgrabnie wyskoczył na ubity śnieg i skierował się ku wewnętrznemu dziedzińcowi zamku królewskiego. Szedł pewnie, nie rozglądając się, ani nie wahając, co dowodziło, że nie jest tu po raz pierwszy.

* * *

Ledwo hrabia zniknął z obserwujących go trzech par oczu, nie wiedzieć skąd pojawił się wysoki, szczupły, o wojskowej posturze, chociaż przyodziany w zwyczajną, bardzo obszerną czarną pelerynę, którą się owinął szczelnie, iżby zabezpieczyć ciało przed chłodem i takiejże samej barwy kapelusz-pieróg na głowie, spod którego nie wyzierała bynajmniej kunsztownie trefiona peruka, ale własne mocno posiwiałe włosy tegoż jegomościa, związane czarną aksamitną tasiemką w „koński ogon”. Wyglądało to cokolwiek osobliwie, ale nader poważna mina i podobny ton głosu, gasiły nawet próby uśmiechu na ustach obserwujących go pasażerów sań.

Panowie, proszę… udajcie się… za mną… – mówił z wyraźnym trudem, jakby brakowało mu tchu.

Bartusz i Białecki opuścili sanie, Hiszpan natomiast został, by zająć się pojazdem i końmi.

Nieznajomy powiódł ich wprost na główny dziedziniec zamkowy otoczony krużgankami. Mikołaj rozglądał się z zaciekawieniem i chociaż tak budynek, jak i owo miejsce konkretne, były zniszczone przez ogień, to i tak zrobiły na nim duże wrażenie, bo kryły w sobie resztki majestatu Rzeczypospolitej. Wojny, przemarsze wojsk, biedniejący kraj, magnaci myślący w większości o napełnieniu własnej kiesy. Biedniejąca i coraz bardziej bezradna drobniejsza szlachta, nie mówiąc już o gołocie, nie miała możliwości zapobieżeniu upadkowi Rzeczypospolitej… A onże zamek jej majestat wyobrażał…

Przyglądasz się Waćpan tym nadpalonym, pokrytym sadzą i poodpadanym tynkom, liszajem i grzybem nadgryzionym murom? Cóż… od kiedy król jegomość Zygmunt III upodobał sobie na mieszkanie tę mazowiecką mieścinę z demonem w herbie16, Warszawę, posypały się na kraj nasz nieszczęścia jedno po drugim… i tak jest do dziś…

– Tak Waszmość uważasz? Że to przez wzgląd na to, iż monarchowie porzucili stołeczny Kraków, Pan Bóg odwrócił od Rzeczypospolitej Swoje oblicze?

– A jużci. I owszem. Paniczu Mikołaju, zważcie, iż mieścina nic nie znacząca, przybrawszy sobie za patrona i symbol ni to babę, ni to chłopa, ni to smoka, ni bazyliszka, istotę demoniczną, gadzią, sama co prawda urosła, ale kraj, od kiedy tam nasi monarchowie rezydują, popada w coraz większą ruinę.

– Eee, panie Bartuszu, a co mają do tego symbole? Opowiadacie bodaj co. Bajdy jakieś.

– Tak? Zatem dlaczego się żegnacie, paniczu, znakiem krzyża świętego, czemu na ścinie wieszacie krucyfiks, albo-li też obrazy święte? Wszak to tylko symbole… symbole…

– No… no… to co innego przecie… – wybąkał Mikołaj.

– A co niby? Te to symbole Boga, dobra, a tamten diabła, zła. Wszak znak Warszawy to od góry człowiek, raz ukazywany jako mąż, inszym razem jako niewiasta z obnażonymi piersiami, z mieczem i tarczą, jakby szykujące się (bo sam nie wiem, jakiej toto jest płci) do ataku. Poniżej zaś tułów obły, odwłok wypukły łuską gadzią pokryty, z którego skrzydła błoniaste jak u smoków wyrastają i ogon wężowy a może takoż smoczy… ogólnie rzekłszy gadzi, a stoi toto na nogach ptasich. Jakby na owo monstrum nie spojrzeć najbliżej mu wyglądem do bazyliszka, to jest władcy wężów. A kogóż to niby on symbolem jest? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, sam jej udzielił – Lucypera, smoka starodawnego, którego zowią diabłem i szatanem, zła wcielonego, Antychrysta, moru i nędzy, i wojny – słowem – kary Boskieja wszak nie zanegujesz, iż ustawicznie Pan nas chłoszcze…

I wtenczas odezwał się ich przewodnik, mówiąc:

– Prawdę, panie, powiadacie. Bo czyż samo Pismo nie opowiada waszej obecnej sytuacji? U Izajasza Proroka jest to ujęte w takie słowa: „…nieprawości wasze rozdział uczyniły między wami i między Bogiem waszym, a grzechy wasze sprawiły, że ukrył twarz przed wami, aby nie słyszał. Bo ręce wasze krwią są zmazane, a palce wasze nieprawością; wargi wasze mówią kłamstwo, a język wasz nieprawość świegoce. Nie masz, kto by się zastawiał o sprawiedliwość, ani jest, kto by się zasadzał o prawdę. Ufają w próżności, a mówią kłamstwo; poczynają ucisk, a rodzą nieprawość. Jaja bazyliszkowe wylęgli, a płótna pajęczego natkali. Kto jadłby jaja ich, umrze, a jeśli je stłucze, wypełznie z nich gad. Płótna ich nie godzą się na szatę ani się przyodzieją robotami swymi. Uczynki ich są uczynkami nieprawości, a sprawa łupiestwa jest w rękach ich. Nogi ich bieżą do złego i kwapią się na wylanie krwi niewinnej. Myśli ich są myśli nieprawości; spustoszenie i starcie jest na drogach ich. Drogi pokoju nie znają i nie ma sprawiedliwości w drogach ich; ścieżki swe sami pokrzywili u siebie; każdy, kto po nich chodzi, nie zna pokoju. Dlatego oddalił się sąd od nas, a nie dochodzi nas sprawiedliwość; czekamy na światłość, a oto ciemność; na jasność, ale w ćmie chodzimy. Macamy ściany jako ślepi, a macamy, jakobyśmy oczów nie mieli. Potykamy się w południe jako w zmierzch; w wielkich dostatkach podobni jesteśmy umarłym…17

Mikołaj nic na to nie odparł, za to pan Zbylut skwapliwie przytaknął i wznowił swój wywód tyczący się symboli.

– Otóż i właśnie! A Kraków? Co ma w herbie? Miasto warowne i białego orła, któren go strzeże! A czymże jest ów orzeł? Otóż symbolem samego Boga Wszechmogącego i Pana Chrystusa Jezusa Syna Jego jednorodzonego! Chwały, nieśmiertelności, władzy, majestatu, sprawiedliwości, szczęścia, szczodrości, dobroci, odwagi, przyzwoitości i cnót wszelakich! Orzeł ów to wróg zajadły smoka, węża i króla wężów – bazyliszka! Nie dziwne jest tedy, że gdy monarchowie zrezygnowali z ochrony orła, a udali się pod osłonę błoniastych skrzydeł gadzich, mądrzy ludzie odczytali to jako prognostyk upadku kraju, ruiny, nędzy, nienawiści bratniej, wojen domowych, krwi przelewu. I co najgorsze prognostyk ów co do joty się sprawdził… Jeśli się bowiem pogardza Bożą opieką, a pod diabelską udaje, to jakże ma być inaczej?… Pomnij też, jak pierwej skończyli Piastowie mazowieccy także mający żmija czy też bazyliszka w herbie. Zamieszkawszy w Warszawie, a porzuciwszy stołeczny dla nich Płock, tym samym opiekę gadzią nad swoim rodem podwajając i od gadziego jadu na ostatku pomarli…

– Ale czyż mieli tego świadomość?

Tego to my nie wiemy.

Lecz przecie król Zygmunt, który do Warszawy się przeniósł, był nadzwyczaj pobożnym człowiekiem, codziennie mszy słuchał. I to niejednej. I komunikował18A za jego czasów Rzeczpospolita największy w Europie zajmowała obszar! A poza tym nie zawsze stolica była w Krakowie!

– No niby…

Pan Zbylut został tymi słowy zbity z pantałyku. Nieznajomy przewodnik przyszedł mu jednak w sukurs.

Młodzieńcze, nie ma znaczenia czy król zdawał sobie sprawę ze znaczenia owego gadziego symbolu, czy też nie. On go po prostu zlekceważył… a może nawet, najzwyczajniej, nie dostrzegł?… Wszelako zamieszkawszy w Warszawie, niejako zaakceptował i niezbyt istotne jest to, czy w pełni świadomie, czy też może nie do końca świadomie. I nie musiał tego czynić w żaden urzędowy sposób. Sam fakt zamieszkania monarchy w tym miejscu dał Złemu pretekst do działania, bo Zły jest formalistą i nigdy nie atakuje osoby, miejsca czy narodu bez domniemanej choćby na to zgody, zgody na poddanie mu się. A w tym wypadku mógł domniemywać, iż takąż zgodę dostał. Może król nie dwóch, ale i dwudziestu dwóch mszy dziennie słuchać, lecz póki w Warszawie będzie mieszkać i stąd rządzić – diabeł nad krajem i nad narodem władzę mieć będzie. Ot, i wszystko… A co do dawniejszych miast stołecznych Królestwa Polskiego, to wymieniając je, zerknijmy także na ich herby, a dokładniej na jeden tylko z występujących na nich symboli uwagę zwracając: Gniezno – orzeł, Poznań – orzeł, Sandomierz – orzeł, Sieradz – orzeł

– Panie, nie wiem, jak pana zowią… – rzekł na to Mikołaj – panie, ale przecie król Jan Kazimierz śluby Matce Najświętszej we Lwowie złożył i królową Polski i ją ogłosił… formalnie przecie… zgodnie z prawem…

– Ba! A śluby one dopełnił?

Jakże to? Przecie dopełnił! – zaprotestował Mikołaj.

– Ejże! Młodzieńcze! I te też? I nieznajomy z pamięci przywołał zdań kilka z owych ślubów: „…z wielkim żalem serca mego uznaję, dla jęczenia w presji ubogiego pospólstwa oraczów, przez żołnierstwo uciemiężonego, od Boga mego sprawiedliwą karę przez siedem lat w królestwie moim różnymi plagami trapiącą nad wszystkich ponoszę, obowiązuje się, iż po uczynionym pokoju starać się będę ze stanami Rzeczypospolitej usilnie, ażeby odtąd utrapione pospólstwo wolne było od wszelkiego okrucieństwa…19

I na to nic już odrzec nie można było. Te ostatnie słowa kategorycznie zamykały wszelkie dywagacje, czy diabeł jest na prawie, czyli też nie.

Tak Bartusz, jak i Białecki bardzo byli ciekawi, kim jest ów jegomość, który wiódł ich cienistymi krużgankami wawelskiego zamku na kwaterę, kto jest ten, tak znakomicie orientujący się i w Piśmie i ślubach i w znaczeniu symboli.

Nie mieli śmiałości jednak ponownie pytać go o to, skoro pierwsze zapytanie zlekceważył i nie udzielił nań żadnej odpowiedzi, najwyraźniej chcąc zachować incognito…

Weszli w jakiś mroczny korytarz. Od ścian i posadzki ciągnęło chłodem. Po kilkunastu krokach przewodnik zatrzymał się przed wysokimi dębowymi drzwiami zdobnymi prostym ornamentem geometrycznym, ujętymi w kamienne odrzwia.

Przewodnik nacisnął klamkę i otwarłszy jedno ze skrzydeł, skinieniem dłoni zaprosił Mikołaja i Zbyluta, by weszli do środka. Tedy weszli. Komnata nie była okazała, ale dobrze nagrzana. Od wysokiego holenderskiego pieca zbudowanego z niebiesko zdobionych emaliowanych białych kafli, czuć było promieniejącą gorącość.

Na środku pomieszczenia ustawiony był niezbyt okazały, taki w sam raz dla dwóch osób, stół, cały zastawiony wybornymi wiktuałami, choć niewyszukanymi. Pod ścianami, po przeciwległych stronach pomieszczenia, stały wygodne, wymoszczone poduchami i pierzynami puchowymi łoża. Zatem tu mieli się posilić i tu zanocować.

– Tedy, paniczu, w imię Boże – Bartusz nie ociągając się, usiadł przy stole, przysunął ku sobie talerz i jął się rozglądać czego by tu na początek skosztować. I nałożył sobie zacny kawał pieczonego szczupaka przyprawionego rozmarynem, bazylią i odrobiną czosnku. Do tego dobrał świeży chleb z kasztanową chrupiącą skórką i kufel ciemnego, słodkawego, leciuchno musującego kwasu chlebowego.

Mikołaj wraz poszedł w jego ślady.

Wówczas tajemniczy przewodnik dyskretnie wycofał nie na korytarz i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Dawniej tak określano pozdrowienie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

2I nazwisko i herb nie są wymyślone, lecz prawdziwe.

3Ab ovo – od początku, dosłownie od jaja (łac.).

4Nazwisko autentyczne, występujące do dzisiaj.

5Urodzony – czyli szlachcic.

6Mocny 50o destylat produkowany ze skórek i wytłoczyn winnych jagód.

7Księga zawierająca liturgię godzin, którą codziennie musi odmawiać każdy wyświęcony kapłan.

8Franciszkanie-reformaci – bracia mniejsi ściślejszej, zreformowanej w XVI wieku obserwancji, zwani po łacinie Ordo Fratrum Minorum Reformatorum; w skrócie: O.F.M. Ref.

9Absolucja – rozgrzeszenie.

10Dobranoc!

11Maślacz – ogólnie: gorszy gatunek tokaju.

12Pręt – niecałe 200 m2.

13Szustokor z francuskiego justaucorps i habit à la française poprzednicy surduta.

14Fular – rodzaj chusty wiązanej pod szyją, poprzednik krawatu.

15Giemza – cienka i znakomicie wyprawiona skóra koźlęca.

16Pierwotnym herbem Warszawy nie była syrenka, lecz groźne demoniczne monstrum w połowie ludzkie, w połowie smocze.

17Iz 59, 1-10 – według Biblii Gdańskiej.

18Przystępował do Komunii św.

19Wedle zapisu o. Augustyna Kordeckiego, przeora jasnogórskiego klasztoru.

KTOŚ się tym rodem opiekuje. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (5)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (5)

Białeccy herbu Leszczyc

Od śmierci matki i umieszczenia go u ojców jezuitów życie Mikołaja Białeckiego, bo chłopak takie właśnie nosił nazwisko, nie obfitowało już w żadne wstrząsy. Dnie mijały mu monotonnie, na nauce i modlitwach.

Z początku trudno mu było przyzwyczaić się do szkolnego rygoru i regulaminu, jaki obowiązywał w konwikcie, z czasem jednakowoż nie tylko przywykł, ale i polubił takie życie.

Gnębiło go tylko jedno, dlaczego obcy człek, markiz i hrabia w jednym, zajął się nim. Wiedział co prawda, że w jego żyłach płynie szlachetna krew, wszelako dziejów swego rodu nie znał, bo też nikt na ten temat nie chciał z nim nigdy gadać.

Gdy kiedyś pytał matkę o przeszłość rodziny, ta zbywała go zawsze machnięciem ręki i słowami:

– A po cóż ci to wiedzieć. Teraz jesteśmy nędzarzami i tym swoim szlachectwem się nie pożywisz.

Aż razu jednego, podczas rekreacji, jakiej studenci oddawali się po wykładach i obiedzie, do izdebki Mikołaja (bo tenże najwyraźniej na życzenie hrabiego mieszkał sam), zawitał laiczek tercjan1 ze słowami:

– Wielebny ojciec rektor panicza do siebie prosi.

– A czegóż chce?

– Tego to ja już nie wiem.

Wzruszył ramionami i poszedł przodem, chłopak zaś podążył w trop za nim.

* * *

– Usiądź, synu – rektor wskazał Mikołajowi prosty zydel bez oparcia, a kiedy ów zajął wyznaczone mu miejsce, odchrząknął raz czy drugi i zagaił: – To, kim jest dla ciebie hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre? Krewniak jakiś?

– Nie przypuszczam, wielebny ojcze. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Pytacie o to już nie pierwszy raz…

– I owszem.

– A czemuż to po raz kolejny?

– Bo mnie ciekawość paliła i jąłem badać dzieje twojego rodu, alem nigdzie nie napotkał ni takich tytułów, ani takich nazwisk…

– O! – Mikołajowi aż oczy się zaświeciły na dźwięk tych słów. – I cóż wielebny ojciec wybadał?

– To nie wiesz, kim jesteś? – zdumiał się jezuita.

– Ano, ojcze, nie wiem.

– Nic, a nic?

– Nic, a nic. Matka moja nigdy nie podejmowała owego tematu, a gdym naciskał, zbywała mnie. Uważała, iż raczej winienem do nędzy przywyknąć, a nie zaprzątać sobie głowy swoim szlacheckim pochodzeniem, ani też innymi mrzonkami, przekonana bowiem była, że tylko cud mógłby odmienić nasze tragiczne wręcz położenie.

– No to ja ci tyle rzec mogę, żeś istotnie krwi czystej, ni kropli, ni przymieszki szczurzej czy chłopskiej, czy mieszczańskiej. Ale gdybyś nie napotkał tego zamożnego protektora, to dziś byś był, co najwyżej i to w najlepszym przypadku, za pomocnika szewca czy stolarza, a twoje szlachectwo rozpłynęłoby się wraz z mgłą, co to nieraz miasto zalega, a potem ją rozwiewa wiatr… No, ale Pan Bóg najwyraźniej nad tobą czuwał i zesłał pana hrabiego wraz z jego dukatami…

– Istotnie, reverendissime pater, istotnie.

– Zatem posłuchaj, co mi się udało ustalić, przepatrzywszy niejeden dokument, do jakiego udało mi się dotrzeć. W skrócie ci opowiem dzieje twojego rodu, a jakbyś sam chciał się czegoś więcej dowiedzieć, to będziesz kiedyś mógł. Sądzę jednakowoż, że to, co teraz usłyszysz, w zupełności ci wystarczy, iżby wyrobić sobie zadanie, co do dziwnych losów twojej familii i może zadumać się nad nimi… Tedy słuchaj chłopcze.

– Słucham pilnie, ojcze.

– Ród twój, Białeckich herbu Leszczyc, starożytny jest bardzo i od wieków w Sandomierskiem osiadły, ale aż po wiek szesnasty niczym szczególnym ani się nie wyróżnił, ani zasłynął, ani doznał jakowychś nadzwyczajnych a osobliwych przeżyć i doświadczeń.

Rzeczy takowe dziać się zaczęły dopiero wonczas, gdy to jeden z Białeckich, Jakub, po obiorze Henryka Walezjusza na króla polskiego wyruszył razem z orszakiem poselskim do Paryża, aby pokłonić się nowemu panu i sprowadzić go do Krakowa. Tam jednakowoż wydarzyło się coś, co sprawiło, że Jakub nie od razu do kraju wrócił, lecz czas jakiś jeszcze w stolicy Francji zabawił. Kiedy zaś wreszcie zjawił się w ojczyźnie, to został oskarżony o zamordowanie dominikańskiego mnicha i obrabowanie trupa, co zdawało się nie być możliwe, wszakże poszlaki świadczyły przeciwko niemu. Osadzono go zatem w wieży, w Sandomierzu, by tam oczekiwał procesu. Jednakowoż z wieży owej zbiegł… do Paryża. I tu ślad się urywa…

W Sandomierskiem pozostali jego rodzice i młodziuchna, czternaście czy też piętnaście lat licząca siostra Ludmiła.

Któregoś późnojesiennego dnia 1575 starzy Białeccy wraz z córką opuścili rodzinny majątek i gdzieś wyjechali. Stara Białecka rozpuszczała wieści po sąsiadach, że zaciążyła i że udaje się do siostry, pani Czerenowskiej, w Kaliskie, aby pod jej okiem w tym późnym wieku swego życia, bezpieczniej dziecię porodzić.

Jednakowoż szeptano, bo w głos nikt się mówić nie odważył, iż to nie stara Białecka, ale Ludka była przy nadziei. Tyle że nikt nie mógł wpaść na to, z kim by mogła stracić wianek…

Chociaż byli i tacy, którzy przypuszczali, że Ludka w kazirodczym związku z bratem swoim pozostawawszy, z niego dziecię poczęła… Ponoć coś podejrzał był strażnik sandomierskiej wieży, w której Ludka brata odwiedzała, zanim ten jeszcze nie zbiegł do Francji. I że to dla Ludki całe to theatrum, z siostrą w Kaliskiem, a nie dla dobra mającego przyjść na świat dzieciątka odgrywano. Bo czy by się urodziło wpodle Sandomierza, czyli też Kalisza, to jakaż niby dla starej dziedziczki byłaby to różnica? Chyba tylko taka, że w obcym miejscu łatwiej byłoby utrzymać coś… coś niechlubnego… w tajemnicy…

Tak czy siak, dziecko przyszło na świat. Tyle że nie we dworze pani Czerenowskiej, ale w klasztornych murach benedyktyńskich, gdzie kuzynka Białeckiej, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, była ksienią. Czemu? Tego się nie udało dociec. Niemniej dawało owo do myślenia.

Potem zaś i po starych Białeckich z nagła ślad zaginął. Wyjechali z klasztoru rzecz jakowąś załatwić i już nikt nigdzie ich nie uwidział. Ludka z noworodkiem, który formalnie, ale czy faktycznie? – Bóg to jeden wiedział – był jej synem, a zarazem i braciszkiem, została sama.

Wszelako znalazła wyjście z tejże nader kłopotliwej dla siebie sytuacji, dziecko oddała na wychowanie ciotce, pani Czerenowskiej, a sama wyjechała do Paryża. Szukać brata swego starszego, Jakuba.

Wyjechała i… nie wróciła. I po niej, podobnie jak i po innych członkach jej rodziny, ślad zaginął.

Tymczasem wychowywany przez Czerenowskich brat niby, a najpewniej syn Ludki, Jur Białecki, dorósł do wieku, w którym panny zaczynają się podobać i ulubił sobie swoją mleczną siostrę, Kasię, i ją chciał pojąć za żonę. Tyle że Kasia owa, chociaż spłodzona na skutek gwałtu na Bogu ducha winnej poddance pana Czerenowskiego, jakiego dokonał na niej pan Olbracht Łaski herbu Korab wojewoda sieradzki i senator Rzeczypospolitej, po matce do chłopskiego przynależała stanu, toteż małżeństwo z nią nie wchodziło w rachubę.

I wtedy, nie wiedzieć skąd, przyplątał się do dworu Czerenowskich uczony doktor Cadaver Illuminatus, który wieści z Paryża przyniósł, iż Jakub i Ludmiła pomarli. On śmierć poniósł w Luwrze, rzekomo po pijanemu wypadłszy z okna, ale najprędzej to z rąk nie całkiem spełna rozumu króla Henryka III, a ona na przedmiejskiej ulicy pod kołami rozpędzonej karety, którą jechała siostra monarchy, królowa Nawarry Margot.

Ponieważ przybysz okazał się gruntownie wykształcony, to zatrudniono go jako preceptora panicza. Onże doktor wymyślił intrygę, na której skutek Kasi przypisano szlachectwo, a na dodatek zdobyła nieopisane wprost skarby i młodzi się pobrali. Czmychnąwszy jednak pierwej w Sandomierskie, bo tu Kasi nikt nie znał.

Ale… ale i w tymże wątku wcześniej pojawił się Paryż… To tam Kasię wywiózł stary doktor, aby nabyła ogłady i języka, a potem na pograniczu francusko-hiszpańskim znalazł jej ojca, a właściwie kogoś, kto ją za córkę uznał, starożytnym herbem hrabiowskim d’Urgel y d’Osona i majątkiem obdarzywszy przed śmiercią. Przybrała wonczas nowe imię – Waleria-Katarzyna-Małgorzata. Uzyskano to, co prawda, przez oszukańczą intrygę, niemniej uzyskano. Ergo – formalnie wszystko było w porządku.

W tymże samym czasie narzeczony dziewki, Jur Białecki, czas jakiś bawił w Salamance, owym mieście słynącym z nauk tajemnych. Studiował na tamecznym uniwersytecie, ale co jeszcze robił? Kogo poznał? Z kim się zadawał? Któż to wie?…

Kiedy stary Cadaver w niezwykłych, ba! nadzwyczajnych okolicznościach zniknął z tego świata, młody Jerzy Białecki znalazł notatki po nim i… testament, w którym Illuminatus zapisał mu dom w Paryżu.

Jerzy pojechał zatem roku Pańskiego 1617 do onego Paryża powodowany raczej ciekawością niż chęcią zysku i… nigdy już stamtąd nie wrócił.

Wdowa z dwojgiem dzieci córką Marią Magdaleną cztery latka podówczas liczącą i synem, Janem Chrzcicielem, starszym od siostrzyczki o rok, przez lata oczekiwała powrotu męża, lecz się go nie doczekała2

Maria Magdalena, chociaż nie z karmazynów, ale jako nadzwyczaj posażna panna i niebywałej też piękności, wyszła za mąż za półdzikiego, ale urodziwego kniazia Wasyla Michajłowicza Hołowczyńskiego-Rapałowskiego herbu Łabędź i przepadła gdzieś na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej.

Czy z tego małżeństwa było potomstwo? Jak się dziewczynie żyło z dala od matki i brata? Nie wiadomo. Ktoś z dalszych krewnych czy też powinowatych Wasyla przyniósł kiedyś pani Walerii-Katarzynie wiadomość, iż Tatarzy jej zięcia ubili, a córkę wzięli w jasyr i sprzedali na targu w Istambule. Trafiła więc pewnie do jakiegoś haremu… Tyle że owa wiadomość nie zyskała z żadnych innych ust absolutnego potwierdzenia. Niemniej była prawdopodobna. Tym bardziej że wszelki kontakt z córką się urwał, a zięć i jego bliska familia również znaku życia nie dawali, tak jakby ich wszystkich z Ukrainy jakiś zły los wymiótł. Dalsi zaś krewni znali jedynie te pogłoski o Tatarach i haremie…

Jan Chrzciciel natomiast obrał inne życie i kiedy skończył lat siedemnaście, roku Pańskiego 1629 postanowił wstąpić do kamedułów. I wytrwał w zakonie aż do śmierci matki, czyli do połowy maja roku 1631. Ponieważ ślubów jeszcze nie złożył, na pogrzeb rodzicielki bez problemu przybyć mu dozwolono. A kiedy matkę pogrzebano, on się już w mury klasztorne nie wrócił. Tak mu widać było pisane.

Na stypie bowiem wpadł w oko jakiejś bardzo odległej kuzyneczce Anuli, piętnastoletniej sierocie, biednej niczym mysz kościelna, ale szczwanej i na cztery nogi kutej lisicy. Ta spoiwszy mniszka zacną starką, której na stypie nie skąpiono, zaciągnęła go do stodoły, habit z niego zzuła, i tam na sianie do grzechu nieczystego zanęciła.

Kiedy drugiego dnia mniszek przecknął się w jej ramionach z bólem głowy i niepomierną suchością w gębie, w mig potraktowała go pucharkiem tejże samej starki, nie dając mu wytrzeźwieć. I tak na pijaństwie i rozpuście coś ze trzy czy cztery dni im minęło. A potem do klasztoru już wracać nie chciał, tak mu to rozkoszne życie posmakowało.

Pobrali się tedy i żyli lekko, ponieważ skarbczyk był zasobny, a pracą trapić się nie musieli, bo dobry rządca majątkiem sprawnie miał zawiadywć. Ale ponieważ wyjątkowo dobry był ów zarządca, rychło majątek jął topnieć, na wyścigi jakby z zawartością skarbczyka. Zarządca obrastał w sadło, a Białeccy chudli.

I tak to lata beztroskiego dobrobytu przeminęły i zły los zajrzał małżonkom w oczy.

Jan Chrzciciel tedy, nie widząc innej rady, zostawił Annę z dziesięcioletnim synkiem Łukaszem we dworze, a sam ruszył w świat szukać jakiegoś grosza. Daleko nie zawędrował, bo nieopodal, w staszowskich lasach, zbóje go usiekli, jako że podówczas grasowała tam banda niejakiego Bożemskiego, chłopskiego syna i bezecnego łotra, który skądsi spod Opatowa czmychnąwszy, w tamecznych borach się skrył, nie mogąc znieść tego, co na własne oczy ujrzał, jak jego żona gziła się na sianie w stodole z Etiopem alias Murzynem, którego dla fantazji pan dziedzic przywiózł z Turek3, w Stambule go na targu niewolników kupiwszy.

Dziedziczka tedy, ostawszy sama, bez męża, nie mając innego wyjścia, około 1650 roku dwór sprzedawszy i resztkę dobytku, kupiła w Sandomierzu starą chałupę na Zawichojskim Przedmieściu, niczym jaskółcze gniazdo do ściany parowu przylepioną i tam z dzieckiem zamieszkała.

Wsparcia znikąd nie mając, tym bardziej że dalsza rodzina męża znać jej nie chciała, imała się różnych zajęć, bynajmniej nieodpowiednich szlacheckiemu stanowi, byle było tylko na strawę lichą i niemniej lichy przyodziewek…

Kiedy Łukasz dorósł, wspierał matkę jak mógł, tyle że niewiele mógł. I nie żenił się, bo ani z mieszczką, ani z chłopką nie chciał, co by szlachectwa nie utracić, a znowuż żadna szlachcianka jego nie chciała, bo był dziad. Ale i na niego przyszedł czas, kiedy matka starowinka nad grobem już była, a jemu pięćdziesiąt osiem lat wlazło na kark. Oto i wtedy przywędrowała skądś z województwa rawskiego ubożuchna szlachcianeczka, sierotka młodziuchna, a on się nią najpierw z dobroci serca zaopiekował i dach nad głową jej zaoferował, ale jakoś tak później polubili się ogromnie mimo różnicy wieku i pożenili.

No i bieda spłodziła biedę. A tej biedzie zrodzonej roku 1691 na imię dano Mikołaj. A to żeś ty. Ot i całe dzieje. A ich ciąg dalszy już od ciebie tylko, chłopcze, zależy. Mógłbyś dodać coś do tej mojej opowieści?

Mikołaj, milcząc, wpatrywał się w gęstniejący za oknem mrok. Aż w końcu półgłosem dopowiedział:

– Ojca nie znałem, bo umarł, nimem osiągnął taki wiek, iż mógłbym go zapamiętać. Matkę natomiast straciłem, co jest wam ojcze wiadomym, w roku 1703, kiedy miałem zaledwie lat dwanaście. I wtedy to, nie wiedzieć skąd, pojawił się w moim życiu ów tajemniczy cudzoziemiec, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, który mnie oddał w ręce ojców. To wszystko…

– Taaak – powiedział przeciągle zakonnik – oddał cię, Mikołaja Białeckiego, do naszej uczelni, do Academiae Gostomianae, opłacając czesne, wikt, dach nad głową w konwikcie i przyodziewek na sześć lat na przód. A czas ten mija… Rychło przyjdzie nam się rozstać… Polubiliśmy cię, chłopcze, toteż nawet gdy już stąd odejdziesz, będziemy mieć cię w sercach i pamięci. Ale już dość, dość. Możesz odejść.

W nieznane

Adwent miał się już ku końcowi. Studenci sandomierskiej Akademii z utęsknieniem wyczekiwali, kiedyż ich to ojcowie jezuici rozpuszczą do domów, gdzie czekały na nich zapachy i smaki – jedliny zdobiącej salony bądź saloniki (zależy, gdzie tam kto mieszkał – w pałacu, we dworze czy dworku), wiktuałów wybornych: bigosu, grzybów, ryb, kiełbas, mięsiw rozmaitych, pasztetów, a i przepysznych słodkości – bab, pierników i mazurków, a kogo stać było to i zamorskich wiktuałów także.

Jeden tylko Mikołaj ze smutkiem wypisanym na twarzy, bo on, jak co roku, miał spędzać Boże Narodzenie w klasztorze, ponieważ nie posiadał żadnych bliskich, żadnej rodziny, włócząc się w tę i nazad podle kościoła św. Piotra, który tkwił szarą bryłą między pozapadanymi grobami starodawnego cmentarza, poza którym, niczym tło, pobudowano przed laty potężne gmaszysko jezuickiej szkoły, w zamyśleniu wpatrywał się w ciężkie śniegowe chmury, które niskim pułapem rozciągały się nad Sandomierzem.

Na kolegiackiej dzwonnicy zegar wybił godzinę. Mikołaj zliczał uderzenia. Była trzecia po południu. Zaczynało zmierzchać. Tu i ówdzie, w celkach klasztornych i domach kanonickich, które rozsiadły się po przeciwnej stronie ulicy, szyby rozjarzyły się żółtawym poblaskiem zapalonych świec.

Mróz był niewielki, powietrze spokojne, bez najmniejszego nawet oddechu wiaterku. Cisza panowała jakaś taka głęboka, jakby niemająca dna, przepastna, w której można było ugrzęznąć niczym w miękkim, delikatnym puchu tłumiącym wszelki dźwięk i szmer nawet. I jakby w odpowiedzi na nią począł się z chmur owych właśnie taki śnieżny puch osypywać. Grube białe płatki bezszelestnie i jakby na swój sposób dostojnie zsuwały się z nieba na ziemię gęsto i obficie, rychło wyścielając i plac i groby i dachy budynków grubą warstwą miękkiego zimowego całunu.

Tymczasem zmierzch się coraz bardziej mroczył, a na rosochatych gałęziach starych topól-białodrzewów przysiadały ostatnie gawrony, milknąc, zanim posną na noclegowisku.

Naraz skądś z oddali, od Bramy Zawichojskiej, dało się słyszeć srebrzysty miły świergot dzwonków przyczepionych do uprzęży koni ciągnących jakieś sanie.

Najwyraźniej ktoś, przed zamknięciem bram miejskich, chciał zdążyć do domu przed nocą…

Podzwanianie było coraz wyraźniejsze, a sanie zmierzały jakby w stronę jezuickiego przybytku nauki.

Mikołaj pomyślał, że może to któryś z kanoników, mieszkających w tej samej okolicy, ale nie bo za chwil parę spostrzegł, iż zgrabne sanie, zapewne te same, które wprzódy posłyszał, bo inne dzwonki nie dźwięczały w wieczornym powietrzu, zmierzają wprost ku Akademii.

Sanie z szelestem płóz, kierowane wprawną ręką woźnicy, wzięły nieduży zakręt i wjechały wprost, w otwartą jeszcze, bramę prowadzącą zarówno na plac kościelny, cmentarz, jak i ku szkole.

Woźnica mocno ściągnął lejce.

Konie stanęły. Z sań zaś wysiadł żwawo jakiś mężczyzna przyodziany co prawda w sobolowe futro polskiego kroju, ale jakoś tak… wyglądający i noszący się zdecydowanie z cudzoziemska. Przybysz pewnym krokiem skierował się ku drzwiom wchodowym wiodącym ku pomieszczeniom klasztornym, natomiast powożący tkwił nieruchomo na saniach na swoim miejscu, niczym posąg wykuty z bryły siwego granitu.

Mikołaj, chociaż mocno zaciekawiony, powstrzymując się od pośpiechu, wolnym i spokojnym krokiem podszedł do woźnicy.

Pochwalony! – pozdrowił go chłopak, mając nadzieję na rozmowę.

No comprendo…4 – odparł woźnica, bezradnie rozkładając ręce.

Laudetur! – Mikołaj ponowił to samo pozdrowienie po łacinie.

No comprendo…

Chłopak niestety nie znał tego języka, choć rozumiejąc po włosku i francusku, domyślił się, co słowa woźnicy mogą znaczyć, więc wzruszył tylko ramionami i zamierzał oddalić się w miejsce, gdzie wcześniej spacerował. Nie postąpił jednak i pięciu kroków, kiedy główne drzwi wiodące do gmachu Akademii uchyliły się i pokazał się w nich tercjan.

– Paniczu Mikołaju, ojciec rektor waszeci prosi.

– Mnie?

– Ano panicza.

– Skoro tak, to trzeba polecenie wykonać.

Chłopak, mijając woźnicę, raz jeszcze dyskretnie zlustrował go od stóp do głów, ale nic szczególnego mu się w nim nie rzuciło w oczy krom mocno smagłej cery. Kożuch miał suty, barani i takąż czapę, nasuniętą na uszy i czoło, prawie po brwi, tak samo, jak i tutejsi furmani. Widać przykre temperatury przymusiły go do tego, by odnośnie do garderoby pójść w ślady tych, którym zima nie była nieznana.

Tercjan puścił scholara przodem, a potem starannie zamknął za nim dźwierza.

* * *

Mikołaj zakołatał do drzwi rektora, a gdy posłyszał zaproszenie, delikatnie pocisnął ozdobną mosiężną klamkę, rozwarł jedno ze skrzydeł i wszedł do środka.

Wystarczyło mu szybkie spojrzenie i chociaż mężczyzna rozmawiający z jezuitą siedział odwrócony doń tyłem, natychmiast rozpoznał w nim swojego dobroczyńcę – hrabiego Bellamarre.

– Siadaj chłopcze – rektor wskazał mu zydel stojący nieopodal szafy bibliotecznej, więc tam skierował się chłopak. Tymczasem jednak hrabia, nie podnosząc głowy, którą pochylał nad jakimiś papierami, zatrzymał go gestem dłoni i powiedział do rektora.

– Magnificencjo! To już nie jest wasz student. Niechaj zasiądzie przy stole razem z nami.

Rektor nic na to nie odparł, tylko przyzwalająco skinął głową.

– Proszę wybaczyć mi śmiałość… jak mam to rozumieć?… – zapytał Mikołaj.

– Co?

– Iż nie jestem studentem…

Hrabia podniósł głowę, oparł się o krzesło i rzekł:

– Oddałem cię tutaj 25 maja roku 1704 na sześć lat. A chociaż czas ów jeszcze nie minął, zjawiłem się już dziś, iżby cię stąd zabrać, ponieważ żadną miarą nie mógłbym się tu zjawić w maju roku 1710. Chociaż jest więc jeszcze rok 1709 i to czas tuż – zawahał się na moment – tuż… przed zimowymi świętami, uznałem, żeś tak naprawdę to szkołę ukończyłeś, a owe kilka dodatkowych miesięcy różnicy w twoim wykształceniu nie uczynią. A przynajmniej znacznej. Przyjechałem zatem, nie zapowiedziawszy się wprzódy, by zabrać cię ze sobą. Mam nadzieję, iż ojciec rektor wyda ci stosowne dokumenty, atestaty5. Dziś jeszcze tu przenocujesz, a jutro wyruszymy w podróż.

Bellamarre sięgnął do sakiewki, wyłuskał z niej parę sztuk złota, które położył na stole i miękkim ruchem przesunął w stronę rektora.

– Ależ panie hrabio! Nie trzeba, nie trzeba! – rektor niby to się wzbraniał, ale nakrył pieniądze dłonią, a potem dyskretnie skrył je za pazuchą.

– Zanim jednak, ojcze rektorze, zabierzesz się do sporządzania wspomnianych przeze mnie dokumentów, bądź łaskaw dać chłopcu depozyt, którym ci poruczył przed laty.

– Ależ oczywiście… tak, tak… w tej chwili, panie hrabio…

Jezuita powstał ze swojego miejsca i skierował się ku przyśrubowanej do posadzki bardzo okazałej żelaznej skrzyni, dodatkowo wzmocnionej stalowymi wstęgami przytwierdzonymi do płaskich powierzchni solidnymi jakby ćwiekami o tępych łbach kwadratowego kształtu, a zamkniętej na dwa zamki.

Rektor włożył okazały klucz w jeden z nich i przekręcił go ze zgrzytem, potem jednak pociągnął taśmę dzwonka, którym przyzwał tercjana, a gdy ów się zjawił, polecił mu przywołać jednego z ojców, który miał drugi z kluczy na przechowaniu.

Zajęło to parę chwil, a kiedy wreszcie skrzynia stanęła otworem, jezuita z niejakim wysiłkiem wydobył powierzone mu przed laty skórzane pękate worki ze złotem i podał go Mikołajowi.

– Stało się, jak pan hrabia sobie życzył. Czy pan hrabia chciałby, iżbym się rozliczył teraz z naddatku powierzonej nam kwoty poza tym, co miało stanowić czesne? Bo żadnych nieprzewidzianych wydatków nie było.

– Nie ojcze. Niechaj skorzysta z nich ktoś inny, a nawet… niechże ojciec zachowa je dla siebie.

– Hm… mnie nie wolno posiadać niczego na własność… Ubóstwom ślubował…

– I czystość też zapewne? – drwiąco zapytał Bellamarre.

– Ależ…

– Ależ oczywiście, nie wątpię, iż ojciec się myje, przynajmniej raz w tygodniu – roześmiał się arystokrata.

– Panie hrabio! – obruszył się jezuita. – Panie hrabio!

– Och! Zaraz „panie hrabio”. Ale dajmy już pokój tej żartobliwej konwersacji. Na mnie czas, muszę bowiem poszukać jeszcze jakiegoś noclegu, spożyć coś, nim się ułożę do snu.

– Panie hrabio! Toż by to była dla nas ujma, jeśliby pan hrabia nie przenocował w klasztorze! A wcześniej posilił ciało skromną wieczerzą.

– Tak pan mówisz, reverendissime? Niechaj więc i będzie. Ale w takim wypadku muszę prosić także o nocleg i strawę dla mojego stangreta.

– Oczywiście – jezuita zgodził się skwapliwie.

* * *

Śnieg sypał przez całą noc, więc na rano wszystko było pokryte tak grubą jego warstwą, że nie dało się nawet wypatrzyć dróżki czy ścieżki. Scholarzy udający się na poranną mszę do kościoła św. Piotra zapadali się w białym puchu po kolana prawie, ale w końcu przetarli szlak. Inna grupa pracowicie parła w stronę bramy, aż utorowała w miarę ubitą drożynę. Można było to zrobić przy pomocy szufli, lecz młodzi ludzie, których rozpierała energia, nie mieliby z tego żadnej przyjemności, oczyszczanie dróżek przy pomocy wzmiankowanego narzędzia byłoby pracą, a tak – trafiła im się pyszna zabawa.

Ponieważ przestało śnieżyć i nawet słońce nieśmiało zerkało spoza chmur była nadzieja, iż pogoda się ustali, przyjdzie nieco większy mrozik i zestali po wierzchu to, co napadało w nocy, tę śnieżną pierzynę.

Mikołaj zaszedł do refektarza i zajął sobie od lat przypisane miejsce. Ogarnął go smutek, ponieważ miał świadomość, iż już ostatni raz śniada ze współtowarzyszami…

Hrabia poprosił o lekką przekąskę, bez mięsa i wina (w czym nie dostrzeżono niczego nadzwyczajnego – wszak był adwent, a zatem obowiązywał post). Kiedy jednak odmówił spożycia nawet ryby i popicia jej cienkim podpiwkiem, za co grzecznie podziękował, nieco zdumiało to rektora. Ostatecznie Bellamarre zadowolił się chlebem, warzywami i wodą, o które poprosił do swego pokoju, podobnie zresztą jak minionego wieczora, nie racząc posilać się wespół z innymi, nawet przy oddzielnym stole dla profesorów.

Ale takiemu panu, tak zamożnemu i wysoko urodzonemu wolno było mieć swoje dziwactwa i fanaberie. A może najzwyczajniej w świecie nie chciał, iżby go ojcowie podpytywali, kim jest, skąd jest i dokąd zmierza? A będąc nieobecnym, takowych pytań uniknął.

Ledwo skończono śniadać, a Mikołaj się szykował, by wyjść z refektarza, ojciec rektor odchrząknął, a potem się odezwał:

Silentium! Silentium!6 Chcę jeszcze zakomunikować coś ważnego. Oto dzisiaj odchodzi od nas wasz, panowie studenci, komiliton7, Mikołaj Białecki.

Dało się słyszeć lekki szmer zdziwienia pośród zebranymi.

– Mikołaju, rzeknij teraz coś od siebie.

Chłopak powstał, również odchrząknął raz i drugi i lekko łamiącym się ze wzruszenia głosem przemówił.

Reverendissime pater, ojcze rektorze, najdostojniejsi, najczcigodniejsi ojcowie profesorowie i wy, panowie bracia, nadszedł dzień, w którym pożegnać mi się z wami przychodzi. Czy się jeszcze kiedykolwiek spotkamy w tym gronie? Raczej wątpliwe to o ile w ogóle możliwe. Być może z tym czy owym z was zobaczymy się kiedyś… Czy tu, w Sandomierzu, czyli też gdzie indziej, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć… Zachowam was jednak w sercu i myślach, bo chociaż nie zawsze było mi tu słodko, nie zawsze tak jakbym miodu kosztował, to przecie mój charakter zahartował się i dzięki wychowaniu ojców wielebnych i was, przyjaciele wiele zyskałem, a nicem nie stracił. I wiedzym też nabył w obfitości, a do mądrości samemu dojrzeć trzeba. To tyle. Dziękuję i niechaj wam nasz Pan wynagrodzi dobro, a zło w niepamięć puści. Dziękuję…

Głos mu się już kompletnie załamał, a oczy zwilgotniały. Zdawało się, iż zaszlocha, ale na szczęście uratował go tercjan, który uchyliwszy drzwi, od progu się ozwał:

– Paniczu Mikołaju, sanie zaprzężone. Pan hrabia czeka.

– To nie przyjdzie tu do nas, pożegnać się?

– Pan hrabia rozkazał mi oznajmić, że co miał do powiedzenia, to powiedział wczoraj, a dziś już do dodania niczego więcej nie ma.

Rektor nic na to nie odparł, tylko wyraźnie zły, z hurgotem odsunąwszy krzesło, powstał, przeżegnał się zamaszyście i szybkim krokiem opuścił refektarz.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Laiczek – braciszek zakonny nieposiadający święceń kapłańskich; tercjan, pedel, bedel – woźny szkolny.

2Dzieje Białeckich na tle dziejów XVI i XVII-wiecznych opisano w książce Wieszczba krwawej głowy, Sandomierz 2017.

3Dawne, staropolskie, potoczne określenie Turcji.

4Nie rozumiem… (hiszp.).

5Świadectwa.

6Cisza! Cisza! (łac.).

7Kolega-student.

Hrabia Bellamarre i król August II zwany Mocnym. Rozpoczęła się agonia Polski. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (4)

Hrabia i król August II zwany Mocnym. Rozpoczęła się agonia Polski.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (4)

Hrabia i król

Hrabia Bellamarre spokojnym krokiem minąwszy okazały gotycki gmach świątyni Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, na którego to przykościelnym cmentarzu przed paru dniami uczestniczył w pogrzebie, schodził dość ostrym stokiem wzniesienia, którym zbiegała droga, wyboista i dziurawa, która kiedyś, zanim Szwedzi złupili i ukradli, co się da, a zniszczyli, czego się ukraść nie dało, była pięknie brukowana polnym szpatem.

Doszedłszy do podnóża Zamku Królewskiego, ruszył tym razem pod górę, a znalazłszy się u wejścia na dziedziniec, wpierw opowiedziawszy się saskim strażom, podążył ku drzwiom wchodowym resztek tej niegdyś imponującej i wspaniałej siedziby polskich monarchów. Teraz zaś, po wysadzeniu dwóch trzecich głównego budynku i całej reszty zabudowań grodowych przez wspomnianych już Szwedów, a dziś ledwo posklejanej – jak najszybciej i zapewne jak najtaniej się dało przez Jana III Sobieskiego1 ongi koalicjonisty tych barbarzyńców, zerkał na pokrzywę i łopuch wyzierające tu i ówdzie spomiędzy niesprzątniętych wciąż resztek rozwalin zalegających rozległy podworzec. Znakomita siedziba królów już nie budziła ni podziwu, ni respektu, bo wyglądała niczym wielgachna stodoła z dwóch stron podparta starymi basztami, których podmuch eksplozji, gdy okupant wysadzał prochy w lochach, nieomal cudem nie naruszył i nadal stały krzepkie, chociaż jakby zawieszone były na lessowym osuwisku zbocza ostro spadającym ku fosie.

„A przed wiekami mógł ten zamek iść w zawody z Wawelem… Ba! A może i z Luwrem nawet?…” – taka myśl przemknęła przez głowę hrabiego „cóż… panta rhei – wszystko płynie, jak rzekł niegdyś stary Heraklit…” I przyszła mu jeszcze do głowy druga myśl, że ów królewski Sandomierz, to taka Rzeczpospolita w granuli2, i gdy chcesz się dowiedzieć, w jakiej kraj jest kondycji, to starczy, że zawitasz do Sandomierza i bacznie rozejrzysz się wokół… Taka zbieżność losów, dziejów. Podobieństwo niebywałe. Niewytłumaczalna wspólność cech? Paralelizm niezwykły? A może… może… przypadek? Nie, nie! Nic nie jest dziełem przypadku, bo wszystko zaplanowano.

* * *

August II zwany Mocnym wieczór 18 maja roku Pańskiego 1704 spędzał tak, jak lubił najbardziej, to znaczy na pijaństwie, tyle że tym razem nie w towarzystwie licznych dam i panów saskich i polskich, lecz samotnie. Kołatało mu w głowie, że dwa lata temu, w 1702, jego pobyt w Krakowie, skąd rozsyłał uniwersały po województwach, zwołując pospolite ruszenie na dzień 19 lipca pod Korczyn w Sandomierskiem, nie przyniósł mu niczego dobrego, a zakończył się sromotną klęską pod Kliszowem3chociaż był nieomal pewny wygranej, rozpędzenia przeciwników i wreszcie świętego spokoju… a potem, po tej przegranej bitwie, gdy 16 sierpnia stanął w Sandomierzu, gdzie zamiarował urządzić swój sztab, a dokąd jęło też ściągać w sukurs monarsze pospolite ruszenie z województw – sandomierskiego, krakowskiego, lubelskiego, wołyńskiego i jakieś oddziały z północy kraju, znów nadzieja zaświtała jego sercu. Ech, Sandomierz… może jednak przyniesie mu on szczęście? A jak nie?…

Król zaklął szpetnie, a że był Niemcem, to zaklął po niemiecku, jakoś tak idiotycznie, zum Donnerwetter noch einmal, co przełożone na ludzki język znaczy coś jakby do stu piorunów, czy podobnie, bo niemieckie przekleństwa nie mają tej naszej, słowiańskiej bluźnierczej soczystości. Durne są i płaskie tak samo, jak niemieckie poczucie humoru i mdłe niczym niemiecka kuchnia.

August tym razem mógł być usprawiedliwiony z pijaństwa, bo nie był ani trochę pewny, co też mu najbliższa przyszłość przyniesie, a będąc nietrzeźwym, przynajmniej nie trapił się tym zbytnio. Formalnie, bo konfederaci warszawscy w styczniu ogłosili jego detronizację, a stał za nimi ksiądz prymas, nie był już przecie królem, choć wciąż się nim czuł i wciąż choćby za najwyższą cenę pożądał odzyskania tronu i władzy… i ani mu w głowie było ni uznać ową detronizację, ni z własnej woli abdykować! Ale… ale… jak znów wypłynąć z odmętów?…

Skinął na lokaja, a ten napełnił wielki rżnięty kryształowy kielich najzwyklejszą gorzałką, siwuchą-czyściochą nader podłej jakości, palącą w gardło i cuchnącą, bynajmniej nie starką, bo tego wieczora król postanowił się umartwiać. A w inny sposób najwyraźniej nie umiał.

Monarcha opróżnił go duszkiem i zakąsił tłustym wędzonym węgorzem na zimno, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.

– Pamiętasz Helmut, jak to dwa lata temu, tu pod Sandomierzem panowie szlachta mi przysięgali?…

– Pamiętam najjaśniejszy panie…

– Ech… August wsparł głowę na pięści i zaczął półgłosem recytować rotę owej przysięgi, którą dobrze zapamiętał: „…przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, iż przy wierze świętej katolickiej, przy dostojeństwie Króla Jegomości Augusta II, przy wolnościach i swobodach naszych, przy całości Rzeczypospolitej nierozdzielonej życiem, krwią i substancją stawać i tego wszystkiego bronić wedle sił i możności mojej obowiązuje się i powinien będę. A ktokolwiek by przy Królu Jegomości Szwedzkim, jakimkolwiek sposobem, pretekstem stawać, faworyzować, praktyki czynić ważył się i tego spólnego Rzeczpospolitej obowiązku trzymać nie chciał, takiego pro hoste Patriae4 mieć i na skazę jego powstać deklaruję, i dobra takiego powinienem donieść i podać Królowi Jegomości ad confiscationem in bene meritos56. No i co Helmut? I co z tego wyszło?

– Sandomierz, Najjaśniejszy Panie, Sandomierz po raz wtóry, coś jakby déjà arrivé7.

– Żeby cię diabli wzięli, bydlaku! Jakbyś nie był tak zacnym kompanem naszych wesołych zabaw, to już bym ci łeb ukręcił!

– Ba! – lokaj przewrócił oczami, wzniósł je ku górze, a potem ironicznie się uśmiechnął, ale dla ostrożności tylko półgębkiem.

– A nie masz tu jakiej niewiasty pod ręką? Bom strasznie wyposzczony.

– A jakiejż, Miłościwy Królu? Damy krwi szlachetnej? Gładkiej? Pulchnej? Czy raczej szczupłej, drobnej?

– Et! – August machnął ręką. – Co za różnica?

– Cóż… jakby to rzec… w pobliżu, tak w zasięgu ręki jest tylko ogromnie szpetna podkuchenna…

– Stara, młoda?

– Młoda, lecz krościata i tłusta, wąs się jej pod nosem całkiem zacny też sypnął. Ale za to cyce ma srogie!

– Et! – August ponownie machnął ręką. – Dawaj ją tu. Potwór nie potwór, byle miał otwór – zażartował subtelnie. I oczywiście po niemiecku.

– Tedy idę po nią.

– Co by tylko nie śmierdziała!

Zdumiał się lokaj, słysząc te słowa i wybałuszył oczy:

– Podkuchenna?! Toż by to był większy cud niż ten w Kanie Galilejskiej!

I rzekłszy to, wyszedł.

August przymknął powieki i chyba się zdrzemnął, ale wnet się ocknął obudzony własnym chrapaniem.

So ein Scheiss!8 – zawołał, wytrzeszczając oczy. – Helmut! Czy poważyłeś się zadrwić z mojego majestatu? Kogoś mi tu przyprowadził?

– Dziewkę, której Najjaśniejszy Pan sobie zażyczył, narzekając, iż jest ponad miarę wyposzczony.

Mówiąc to, nisko się skłonił, zginając w pół.

– Hm… Więc przynajmniej nalej mi jeszcze gorzałki.

Helmut nalał.

– I jej też.

Helmut nalał.

– Do dna! – zakomenderował król.

I oboje z dziewką wypili. Tyle że król się jedynie niemiłosiernie wykrzywił, a dziewka gwałtownie rzuciła do stołu, by znaleźć coś do przepicia, bo siwucha wypalała jej gardło. Najwyraźniej nie była obeznana z dworską etykietą tego króla jegomości.

– Helmut, a zdmuchnij no świece. Przy świetle żadną miarą się nie przemogę – mówił, zerkając na podkuchenną.

– Najjaśniejszy Panie! Nie czyń tego, bo duszę zgubisz – zadrwił Helmut.

– A niech duszę diabli wezmą, kiedy ja sobie teraz wygodzę! Gaś te świece!

Więc lokaj zdmuchnął świece.

* * *

Hrabia Bellamarre spokojnym krokiem zbliżył się do drzwi królewskiej komnaty i zapukał w pewien charakterystyczny sposób. Podwoje się uchyliły i stanął w nich Helmut. Na widok przybyłego zdumiał się niepomiernie, bo kogo jak kogo, ale tego człowieka najmniej się tu i teraz spodziewał.

– Gdzie król?

– Hmm… tutaj… tyle że nie całkiem dysponowany…

– Prowadź.

– Ale, panie hrabio…

– Prowadź.

Więc fagas, skłoniwszy się tylko, drzwi rozwarł na oścież i ustąpiwszy miejsca, wpuścił do środka Bellamarre’a.

August najwyraźniej skończywszy z dziewką, która właśnie obciągała sobie spódnicę, siedział na obitym kurdybanem krześle z głową odrzuconą ku tyłowi i pochrapywał.

Bellamarre skinął na Helmuta:

– Opuść królowi głowę na piersi, bo w tej pozycji będzie womitował, a tego byśmy nie chcieli.

Służący bez słowa spełnił polecenie.

– Najjaśniejszy Panie… Królu… – Bellamarre potrząsał Augusta za ramię, ale ten osunął się na blat stołu i znów przysnął.

– Nic z tego nie będzie, panie hrabio. Potrzeba, aby wytrzeźwiał.

– Nie ma czasu, sprawa pilna, i zaraz muszę mu ją przekazać.

– Ba! Ale jak?

Bellamarre bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni swego szustokora9 i wydobył z niej flakonik misternie wyrzezany z jednego ogromnego, mierzącego co najmniej 3 cale najsoczystszej barwy i czystości szmaragdu. Naczyńko zatkane było rubinowym koreczkiem w kształcie filigranowej głowy kozła z oczami z oszlifowanych kęsków złocistego berylu zwanego heliodorem i rogami z elektrum10 – naturalnego białego złota.

Hrabia zażądał niewielkiego naczyńka, napełnionego czystą wodą otworzył flakonik, przechylił nad kieliszkiem i uważnie odmierzył sześć kropli intensywnie zielonego płynu, który po zmieszaniu się z wodą, zmienił jej barwę na purpurową.

Następnie uniósł głowę króla, trzonkiem łyżki rozwarł mu zęby i wlał ów płyn do ust. Nie minął kwadrans i nieprzytomny monarcha całkowicie wytrzeźwiał. Poczuł, jak krew burzy mu się w żyłach, a jakaś przedziwna energia wręcz zmusza go do działania. Siedząc sztywno, wpatrywał się w twarz hrabiego.

– Bellamarre?

– Zaiste.

– Z czym przybywasz, hrabio?

– By cię duchowo pokrzepić.

August II zaniepokojony zadrżał na całym ciele.

– Uspokój się, panie… i pójdź za mną…

– Dokąd? Noc już, rankiem muszę być wypoczęty.

– Niedaleko, na zamkowe mury. Chłodne powietrze ostudzi ci głowę… gwarantuję też, że wypoczniesz.

Szli czas jakiś obok siebie, milcząc.

W końcu król chrząknął raz i drugi.

– Taaak… – przeciągle na to odpowiedział hrabia, a potem raptownie się zatrzymawszy, stanął twarzą w twarz z Augustem, położył mu ręce na ramionach, mocno zacisnął palce i cichym, lecz dobitnym głosem rzekł:

– A teraz słuchaj…

Monarcha niczym we śnie somnambulicznym, zachowując się jakby automat, skinąwszy głową, odparł:

– Słucham.

Bellamarre przez dłuższą chwilę zbierał myśli, by wreszcie zacząć snuć opowieść:

– Wieki temu postanowiono, że to państwo i ten naród należy zgnieść, rozdeptać, unicestwić. I już zdawało się, iż ku temu wszystko zmierza, bo gdy umarł twój odległy poprzednik na tym tronie, Bolesław Krzywousty, Polskę – nieokrzepłą jeszcze do końca – potargano w strzępy. Skłóceni ze sobą książątka rwali, ile kto mógł i ile mu się w garści zmieściło… I wszystko by było, jak zaplanowano, gdyby nie to przeklęte miasto…

– Które? – panie hrabio, chrapliwie, ze ściśniętym gardłem zapytał król.

Ano to, Sandomierz.

– I czemuż?

– Czemuż? Nie wiem. Być może genius loci11 owego miejsca sprawia, że przezeń wszelkie zakusy na unicestwienie kraju spełzają na niczym? Wszak nie byle jakie to miejsce… Nie byle jakie…

Przecie już nie jest stołecznym! – zaprotestował monarcha.

– Dziś, bo ongiś nie tak było. I na szczęście już nie jest! Bo wonczas nic, nikt i nigdy by tego narodu nie przemogło. Sandomiria caput regni12 na szczęście, powtarzam, już nie… i nigdy już… chociaż, być może, ktoś kiedyś… snuć będzie wobec niego takie plany… ale nasza w tym głowa, by spełzły na niczym…

– Tedy?

Hrabia znów zawiesił głos.

– Jest wszakże na wszystko czas i pora…

Ergo13?

Ergo, chcę ci, królu, zwrócić uwagę na pewną prawidłowość, którą gdybyś mniej pił i mniej się łajdaczył, sam byś bez wątpienia zauważył, jako że jesteś przecież adeptem14

– Jaką prawidłowość?

– Ano taką, że dzieje tego kraju, można podzielić na epoki, z których każda ma ni mniej, ni więcej, tylko lat 400.

– 400 to wartość liczbowa ostatniej litery alfabetu hebrajskiego… – rzekł król, zamyśliwszy się nieco.

– No właśnie. I co ona w kabalistyce wyobraża? Co symbolizuje?

– Zakończenie pewnego cyklu, który przebiega od alef, czyli od liczby jeden, do taw, czyli liczby czterysta. Ale taw nie oznacza tylko zamknięcia jakiegoś okresu, czy może ściślej etapu w dziejach, ale i początek nowego, zaczynającego się od alef.

– No właśnie.

– A gdzie w tym jestem ja? Jaka moja rola?

– Ty, panie, domykasz pewien okres. Na tobie kończy się te czterysta lat. I to właśnie tu i teraz.

– Jak to? Nadal nie widzę związku z moją sytuacją ani tym bardziej rolą, jaką miałbym odegrać…

– Więc pomyśl… dla ułatwienia będę ci zadawał pytania, a ty, królu, kojarz fakty.

– Zadaj.

– Jak wygląda żywot tego kraju? Czy nie jak żywot ludzkiej istoty?

– Rzeczywiście – narodziny i dorastanie, dojrzałość i moc, schyłek i obumieranie… ale o tym już wspominaliśmy…

– Doskonale. A jak sądzisz? W jakim okresie przyszło ci panować?

– Bez wątpienia dojrzałości i mocy!

– Auguście, Auguście, to, że w rękach łamiesz podkowy, nie ma przełożenia na krzepkość kraju!

– Zatem?

– Zatem powiedz mi, jak uważasz, kiedy i gdzie zaczęła się Polska jako kraj poważny, okrzepły, mocny i poważany?

Król milczał dość długo, aż w końcu pytaniem odpowiedział na pytanie:

– W Gnieźnie, w 966 roku, za panowania Mieszka?…

Bellamarre pogardliwie wydął wargi i z lekka parsknął, wyraźnie zawiedziony odpowiedzią monarchy.

– I co? I co było potem? Zamęt, bunty, kraj porwany na strzępy, o czym już zresztą wspominałem. Nie, mój panie, absolutnie nie! Ani w 966 roku nic ważnego się nie wydarzyło, ani nie od Mieszka był początek…

– Jakże? A chrzest?

– A pierwszy to on był? Łaciński i owszem, ale wcześniej przecie kraj chrystianizowali uczniowie Braci Sołuńskich15. Więc to może i ważny, ale tylko epizod w jednym z okresów.

– Panie hrabio, niechże mnie pan nie męczy. Proszę całą sprawę wyłuszczyć jasno i prosto. Bez zasypywania mnie zagadkami. Głowa mi pała od tego i myśli zebrać trudno.

– Głowa ci pała od gorzałki, ale niechże i tak będzie, jak chcesz. A zatem: królestwo tak naprawdę państwem poważnym i liczącym się, a z czasem potężnym, zaczęło się tutaj, w Sandomierzu, w roku 1304, gdy w tymże grodzie, przegnany pierwej po nieudanym zajęciu miasta w 1302 roku, po raz wtóry osiadł Władysław Łokietek i zyskawszy poparcie miejscowego rycerstwa, posklejał królestwo z kawałków, niczym potrzaskane naczynie gliniane.

– I jam tu był w roku 1702 i zmuszono mnie do ucieczki… jak jego… – wyszeptał zdumiony August. – A teraz mamy 1704… on tu się ostał, stąd zawiadywał, stąd ruszył, by zwyciężyć…

– Właśnie – rzekł hrabia. – A teraz wykonaj proste działanie arytmetyczne.

– 1702 – 1303 = 400. 1704 – 1304 = 400! To jeden, zamknięty okres! I – rzeczywiście – ja go kończę, ja zamykam!

Zdumiony król zatrzymał się i schwycił Bellamarre’a za ramię.

– Poluzuj, panie uścisk – syknął hrabia.

– Och, wybacz. Ale powiedz mi pan, monsieur le comte, co dalej? Jaka rola mi pisana? Chwalebna, czy też wręcz przeciwnie?

– Chwalebna. Bo ty rozpoczniesz unicestwianie tego kraju… I to tak znakomicie, że zniknie… rozpłynie się… na wieki… a może i na zawsze?…

– I to ma być chlubna rola? – król z dezaprobatą pokręcił głową.

– Dla prostaczków, dla profanów zapewne nie, lecz dla nas, dla wtajemniczonych, dla adeptów, dla niosących oświecenie, tak. Dzięki twemu władaniu rozpocznie się agonia Polski. Co prawda potrwa jeszcze długo, bo lat kilkadziesiąt, może nawet i wiek cały, ale w końcu zniknie z map… a jeśli się jeszcze kiedyś na nich pojawi, to tylko jako nazwa, bo duch tego narodu sparszywieje, skundleje aż na koniec obumrze… I nie będzie już nikogo na świecie, kto by mógł przeszkodzić nam w naszej pracy… nikogo…

Król zadrżał. Być może uświadomił sobie w tym momencie, że jest tylko nic nieznaczącym pionkiem w grze, którą prowadzi jakaś Moc, jakaś siła nadludzka nie z tego wymiaru, ponadczasowa wręcz może… może… i nie był z tego powodu szczęśliwy, bo każdy z synów Adama chciałby mieć wolność podejmowania wszelkich działań, a tu mu jej najwyraźniej odmawiano. Udał jednak, że słowa hrabiego przyjął ze spokojem do wiadomości. Zapytał nawet:

– Powiedz mi pan, monsieur le comte, a kiedyż to i gdzie zaczął się pierwszy okres, okres dziecięctwa i dorastania Polski? Wiesz to? Umiesz ustalić? Bo ja nie potrafię.

– Odejmij, Najjaśniejszy Panie, od roku 1304 lat czterysta i będziesz wiedział.

– Wypada rok 904 i cóż się wtedy wydarzyło? Raczej nic, a przynajmniej ja o niczym nie wiem.

– W roku 904 kniaź polański Lestek, ojciec Siemomysła, a dziad Mieszka I wyrwał morawskiemu kniaziowi Mojmirowi Małopolskę i objął ją swymi wpływami.

– A gdzie tu Sandomierz? Raczej Kraków, odwieczna stolica tej krainy.

– Ej, królu! Niekoniecznie. Polonia Minor zawsze miała dwie równorzędne stolice, dwa dwory, podwójny komplet urzędów… Ta druga stolica, to Sandomierz. Wszak jeszcze Gallus do sedes regni principales, do stolic królestwa ją zaliczył. Obok Krakowa. A Lestek wyrwawszy Mojmirowi tak zacny kęs ziemi, raczej nie w Krakowie siedział, gdzie Morawianie mieli bliziuchno i łatwo mogli go dopaść, ale raczej w Sandomierzu, dokąd było i dalej i gdzie było zasobniej i łatwiej można się było obronić. Bo tu jest największy w tej części kraju naturalny węzeł komunikacyjny. No i tu z głodu nie umrzesz, bo ziemie bogate we wszystko – w chleb i w wino i w miód i w olej i w owoce… a krakowska ziemia, cóż ubożuchna…

– Domysły.

– Ba! I owszem, przecie niepozbawione podstaw.

– Jakich?

– Rozmaitych, ale ani pora, ani miejsce, by to roztrząsać. Pozostańmy przy tym, że wnioski takie wysnuć można choćby ze zwykłej logiki. Co ci już chyba wystarczająco wyłuszczyłem?

– Niby, lecz chciałbym coś więcej…

– Ech! Gdzie siedzisz, panie? W Krakowie?

– Nie, w Sandomierzu…

– Gdzie siedział Łokietek, w Krakowie?

– Nie, w Sandomierzu…

– To i Lestek najpewniej tu siedział, póki Rzesza Wielkomorawska ostatecznie nie upadła, co się w 904 roku zaczęło i potrwało ledwie kilka lat… ledwie kilka lat…

– Lecz przecie Lestek tych ziem nie skleił.

– Ale zaczął kleić, a klejenia dokończył po 400 latach Łokietek!

– A ja?

– A ty? Ty roztrzaskasz to zużyte naczynie gliniane… I właśnie to, Najjaśniejszy Panie, rozpocząłeś… Pamiętaj tedy, że jutro czeka cię najważniejsze zadanie w twoim życiu i coś, co zaważy na losach Polski… i wiedz jeszcze jedno, że Los się do ciebie uśmiechnie, więc działaj śmiało!…

* * *

Dzień 19 maja dla króla Augusta II był dniem odpoczynku. Tego dnia już się nie upił, lecz przygotowywał i nastrajał do rozpoczęcia obrad i zawiązania konfederacji sandomierskiej, która miała mu tron wrócić.

Dnia tego też przeniósł się z Zamku Królewskiego w Sandomierzu do obozu extra muros16 na prawym brzegu Wisły, na przedmieście Nadbrzezie, które w tym czasie odgrodzone Wisłą od właściwego miasta całkowicie już nabrało wiejskiego charakteru, pełnego sadów i ogrodów. Tu August zamieszkał w najokazalszym domu, senatorowie oraz inni karmazynowie17 rozlokowali się po włościańskich chatach, a panowie szlachta i wojsko obozowało na szeroko rozciągających się równinach, ciągnących się od Sandomierza hen, aż ku dzikim puszczańskim ostępom.

W Nadbrzeziu wzniesiono, już poza zwartą zabudową mieszkalną, umocniony obóz, obwałowany, otoczony fosą, z dwoma tylko wejściami. W centralnej części tegoż obozu, nazwanego nie wiedzieć czemu Kołem, być może dlatego, iż odbywało się w nim formalne spotkanie zwolenników Augusta, ustawiono dla króla jegomości bogaty i obszerny namiot typu tureckiego z tronem dla władcy i krzesłami dla panów senatorów, a ławami dla pomniejszych dostojników polskich, saskich i gości zagranicznych.

Obóz ów połączony był z lewobrzeżnym Sandomierzem mostem, który wychodził wprost na Bramę Krakowską, przez którą można było dotrzeć i do Zamku i do Fary pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny i do Ratusza rozpartego pośrodku mocno pochyłego Rynku takoż.

O poranku dnia 20 maja August II, z licznym orszakiem dygnitarzy, ruszył konno ku tej świątyni właśnie, dokąd przybywszy i Mszy świętej nabożnie wysłuchawszy, potem na kolana padłszy, w piersi się bił i z wielką pokorą komunikował, a przyjąwszy Ciało Pańskie i odebrawszy kapłańskie błogosławieństwo, ruszył nazad przez most do Koła urządzonego w Nadbrzeziu18.

Pogoda była cudna, sady kwitły, i głogi dzikie i róże po miedzach, ptaszkowie wyśpiewywali w zaroślach, a w niebieszczejącej, choć zwykle szarej wiślanej wodzie rzucały się dorodne ryby. Łagodny wietrzyk niósł upojne zapachy obsypanych kremowobiałym i filetowym kwieciem jaśminów i bzów-lilaków, których tu rosło całe mnóstwo.

Król był spokojny. Po tym, co usłyszał z ust hrabiego Bellamarre, serce mu już się uspokoiło w piersiach, bo miał pewność, że wygra, że musi wygrać – i tron i los i powodzenie… i zaspokoi swą nieposkromioną pychę… on zwycięży! „A Polska?” – niespodziewanie zapytało go sumienie. „A niechże diabli biorą Polskę – odpowiedział mu w myślach – bylem ja miał dobrze!”

– Cudny ten dzień ni jednej chmurki na niebie – ozwał się król do jadącego obok, nieomal w kolano, pana Stanisława Denhoffa, herbu Dzik, który złośliwcy i nieżyczliwi ludzie nazywali Głową Wieprzka19.

– Istotnie, Najjaśniejszy Panie. Oby każdy już był taki, a niebo nieskalane żadnym obłoczkiem.

Ów cudny dzień miał jednak przyciągnąć nad kraj najczarniejsze chmury…

* * *

Bellamarre przez jakiś czas stojąc na środku ulicy wznoszącej się od Bramy Krakowskiej ku Rynkowi, spoglądał na obóz po drugiej stronie Wisły. Oczy miał zimne, a jednocześnie pełne nienawiści, twarz zaciętą, usta zaś wykrzywione w pogardliwym uśmieszku.

– I dobrze… niech się dzieje… niedługo oświecenie ogarnie całą ziemię… oto tam, na przedmieściu Sandomierza, nie wiedząc nawet, co czynią, zbudowali mu pierwszy bastion… i zarazem bastion Tego, który owo światło niesie…

Odwrócił się, dosiadł konia i powoli ruszył w stronę Bramy Opatowskiej, a minąwszy ją, ponaglił wierzchowca i ruszył cwałem drogą prowadzącą na Warszawę…

Słońce właśnie minęło zenit. Upał był niemiłosierny, lecz Bellamarre wjechawszy w cienisty parów, poczuł ulgę i odetchnął. Tego dnia nie planował długiej podróży. Miał zaledwie dotrzeć do Wilczyc wiorst parę na północ od Sandomierza, gdzie czekał nań obiad, nocleg, wypoczynek i wygodny powóz, którym rankiem następnego dnia drogą na Solec i Kozienice zamiarował ruszyć ku Warszawie, iżby się spotkać tam z Księdzem Prymasem, zwolennikiem Szwedów i ich pupilka Leszczyńskiego…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Jan Sobieski podczas „potopu” opowiedział się za Szwedami, co jest na ogół przemilczane.

2Maleńka pigułka.

3Bitwa stoczona 19 lipca 1702 w pobliżu miejscowości Kliszów w województwie sandomierskim (obecnie powiat pińczowski) pomiędzy wojskiem szwedzkim pod wodzą króla Karola XII i armią saską, którą dowodził król August II Mocny, zakończona całkowitą klęską Sasa.

4Dla Ojczyzny. (łac.).

5W celu konfiskaty dla dobra publicznego. (łac.).

6Kazimierz Jarochowski, Dzieje panowania Augusta II od wstąpienia Karola XII na ziemię polską aż do elekcyi Stanisława Leszczyńskiego (1702-1704), Poznań 1874, s. 109.

7Coś, co jsię kiedyś wydarzyło. (fr.).

8Co za gówno! (niem.).

9Rodzaj kaftana sięgającego kolan, przodek surduta, a pośrednio także i współczesnej marynarki.

10Elektrum, elektron bardzo rzadki minerał stanowiący naturalny stop złota (80%) i srebra (20%) barwy jasnego bursztynu. Jeśli stosunek procentowy metali jest inny, inna też będzie jego barwa – jaśniejsza bądź ciemniejsza.

11Duch miejsca (łac.), w znaczeniu: duch opiekuńczy.

12Sandomierz głowa królestwa. (łac.).

13A więc? (łac.).

14Adeptem nazywa się osobę, która posiadła wiedzę tajemną.

15Bracia Sołuńscy – św. św. Cyryl i Medoty.

16Poza murami (miejskimi). (łac.).

17Karmazyn – szlachcic karmazynowy, tak określano członków najstarszych i najzacniejszych rodów w I Rzeczypospolitej.

18Kazimierz Jarochowski, Dzieje panowania Augusta II…, s. 555-558.

19 Stanisław Ernest Denhoff (1673-1728) piastował wiele wysokich urzędów; w opisywanym okresie piastował laskę marszałka konfederacji sandomierskiej.

Hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germain w Sandomierzu. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (3)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (3)

Hrabia Bellamarre

Grudzień roku 1703 ciepły był i dżdżysty. Niebo prawie nieustannie zasnute chmurami z rzadka tylko i na kilka chwil zaledwie rozświetlały promienie słoneczne. Toteż, kiedy w dzień Bożego Narodzenia chmury wreszcie się rozsnuły i ziemię zalał pozłocisty blask spływający z nieba, ludziom zmierzającym na poranną mszę świętą do sandomierskiej Fary Narodzenia Najświętszej Panny Maryi jako i też do innych kościołów, lżej się jakoś zrobiło na sercach, a i twarze im poweselały.

Jeden tylko, tak na oko wyglądający na jakieś 12-13 lat, dzieciak wlókł się, noga za nogą, w stronę skąd dobiegał dźwięk dzwonów, z twarzą smutną i oczami poczerwieniałymi od ledwo co obeschłych łez. I nie dziwmy mu się, że święta nie wprowadziły go tak, jak mijanych przez niego przechodniów, w radosny i podniosły nastrój, oto bowiem w chatynce krytej strzechą, złożonej z dwóch izb zaledwie, a przyklejonej do brzegu lessowego parowu przecinającego wpół stok wzgórza, na którym rozpołożyło się Przedmieście Zawichojskie, ciągnący się od Żmigrodu1 ku bramom miejskim, umierała matka chłopaka.

Co jej było? A któż to mógł wiedzieć. Bolało ją w sobie i z wielkim trudem oddychała. Na medyków nie było grosza. Chłopaczyna przez całe minione lato i jesień chadzał tedy do mocno zapuszczonego a właściwie całkiem już opuszczonego ogrodu roślin leczniczych, co to go przed z górą dwustu laty na tymże Przedmieściu Zawichojskim założył był lekarz i kanonik sandomierski, wielebny Marcin z Urzędowa, a którego nędze resztki zachowały się jeszcze na mało dostępnych zboczach pagórka, gdzie raczej się same rozsiały, niż stanowiły pozostałość pierwotnych nasadzeń.

Co starsi przedmieszczanie, których naddziadowie jeszcze u księdza Marcina w rzeczonym ogrodzie narabiali2, a podpytywali go wtenczas, jakie zioło, na jaką chorobę czy dolegliwość jest skuteczne, a tę wiedzę przekazali swoim dzieciom i wnukom, doradzali chłopaczynie, czego to by mógł nazrywać, co by matce jakąś ulgę przynieść mogło.

I tak to szło.

Ni napary, ni odwary, ni tynktury nastawiane na okowicie, którą z trudem wyżebrywał w pobliskiej gospodzie, ani wyzdrowienia, ani ulgi nawet nie przynosiły. Matkowina schła i cierpiała coraz większe bóle.

Nijakie życie. Zatroskane, smutne, niepewne, bolesne i trudne. Chłopaczyna przecie ciągle nie tracił nadziei, bo zdawało mu się, że Pan Bóg oraz owe zioła, a może raczej Pan Bóg przy pomocy ziół owych, sprawią, że kobieta w końcu podźwignie się z przepoconej pościeli i będzie tak jak dawniej, jak wprzódy, jak wtedy kiedy niemoc nie zalazła była jeszcze do ich chałupy i nie zagnieździła w niej.

Nadzieje jednak rozwiał pewien medyk, który ze Lwowa do Sandomierza bryką wędrował, a zbliżywszy się ku obrębowi tegoż ostatniego, wstąpił do ichniej chatki, by spytać o drogę do szkoły zwanej Academia Gostomiana3 ojców jezuitów, które pan Gostomski, wojewoda poznański i starosta sandomierski przed wiekiem ufundował.

Doktor, skoro już wlazł był do izby, w której pojękiwała chora, zapewne kierowany ciekawością, a może i z litości, widząc tak nieopisaną nędzę, zbadał kobiecinę. Niech mu ta za to Pan Jezus błogosławi! Potem zaś wywołał chłopaka do sionki i tam ogłosił diagnozę i wyrok zarazem:

Carcinoma.

– A cóż to takiego?

– Rak. Rak ją we środku toczy. Jakem żebra obmacał to i w nie się wgryzł. Guzam wielkiego pod palcami wyczuł na plecach, na boku prawym, na pięć palców od kręgosłupa, wielki niczym pięść.

– I jakoż to rokuje, wielmożny panie? – zapytał młodzik.

Lekarz trochę się stropił i zakłopotał jakby, wzrok spuścił, w końcu jednak głowę podniósł, nadal jednak unikając oczu chłopca, zapytał:

– Jakże ci, młodzieńcze, na imię?

– Mikołaj, dostojny panie.

– Cóż, Mikołaju… Jakby to rzec… Pożyje jeszcze… może trzy, może cztery miesiące. Jak Pan Bóg pozwoli… może dociągnie do maja… No, bywaj, czas na mnie.

Chłopak spojrzał ze łzami w oczach na chorą, a widząc, że przysnęła, przywdział kapotę, czapkę, gołe dłonie zasunął głęboko w postrzępione rękawy, bo rękawic nie miał, i wyszedłszy na ulicę, powlókł się ku kościołowi.

A dzwony biły… i biły… uroczyście… a łzy ciekły po policzkach… a gorycz zalewała ściśnięte gardło… a szloch szarpał piersią… a beznadzieja wgryzała się w duszę…

A dzwony biły i biły, i biły… bez ustanku… Spiżowo się niosły nad ośnieżonymi dachami, wtórując krakaniu gawronów i piskliwemu, skrzekliwemu jazgotowi kawek…

* * *

Majowy poranek był ciepły i słoneczny. Wielki złocisty słoneczny krąg wypełzał ponad Góry Pieprzowe4 i wspinał się po błękitnym baldachimie nieboskłonu rozpostartego nad Sandomierzem. Zbocza i wierzchołki wzgórz, na których rozsiadło się miasto, chłonęły chciwie owo ciepło i syciły się nim. Tylko po wąwozach, w ich mrocznych głębiach, kryły się resztki chłodu, a gdzieniegdzie i kłaki mgły.

Mikołaj obudził się bardzo zmęczony, przez całą bowiem prawie noc czuwał u wezgłowia matki, a zdrzemnął się dopiero wtedy, gdy niebo na wschodzie zaczynało szarzeć.

Uniósł się na łokciu i zaczął nasłuchiwać, ale oprócz szczebiotu ptaków za oknem niczego więcej nie słyszał. Zerwał się tedy z pościeli i nie szukając chodaków, boso, czując pod stopami wilgotny chłód glinianej polepy, bo podłogi w chałupie nie było, podbiegł ku posłaniu matki. Leżała cicha i milcząca. Oczy miała przymknięte za to usta rozwarte jakby w niemym krzyku. Chłopak załkał, przykucnął na piętach i zaczął całować zimne i sztywniejące już dłonie nieboszczki. Potem znieruchomiał, klęcząc przy jej ciele przez dłuższą chwilę, aż w końcu zebrał się w sobie, założył portki, chodaki, koszulę i wyszedł na dwór.

– Ludzie, ludzie! – zaczął wołać w głos, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. – Ludzie! Ludzie!

Jacyś przechodnie się zatrzymali.

– A cóż ta się stało, chłopczyno? – zapytał ktoś.

– Matuś mi umarła…

A potem wszystko się działo jakby poza świadomością Mikołaja. Niby stał i przyglądał się, jak przybyli sąsiedzi, bo krewnych nijakich w mieście nie miał, jak podwiązywali zmarłej brodę, jak wyciągali z nadpróchniałego wytartego kufra jedyną odświętną sukienkę i znoszone buciny i ubierali ją… Ktoś przyniósł świece, ktoś kromkę chleba z masłem dla niego… Ktoś go przytulił do piersi, ktoś mówił coś zatroskanym głosem…

Sąsiad zajmujący się stolarstwem przydźwigał prostą sosnową trumnę, którą oddał za darmo, mając świadomość, że Mikołaja na nią nie stać. Nie oczekiwał też, że kiedykolwiek chłopak mu zwróci pieniądze. Bo niby skąd? Taki nędzarz… choć szlachcic…

Ułożyli dobrzy ludzie zmarłą w trumnie, podścielili jej pod głową świeżym sianem i wiórami, dłonie opletli różańcem…

Rozległy się chóralne modły za nieboszczkę. Litania za zmarłych i do wszystkich świętych… Wieczne odpoczywanie… niezliczone Ojczenasze i Zdrowaśki

A potem wszystko ucichło, tylko ponad dachami miasta niosły się dźwięki dzwonów wzywające na Anioł Pański

Płomień gromnicy już ledwo pełgał po poskręcanym zwęglonym knocie, aż w końcu wystrzeliwszy raz i drugi w górę, zgasł…

* * *

– A masz ty dziecko jakie pieniądze na pochówek? – zapytał pleban, ksiądz Stefan Żuchowski5, spoglądając spod brwi na Mikołaja.

– Nie mam.

– To jakże będzie? Tedy trza pod murem, bez pokropku?… W niepoświęcanej ziemi?

– To jakże to, dobrodzieju? Czymże matka zgrzeszyła, że ją razem z samobójcami i komediantami6 mam chować? No czym? – w oczach zaszkliły mu się łzy.

Ksiądz wzruszył ramionami.

– Może cię kto zechce poratować? Może pożyczy jakiś grosz?

– Nikt nie pożyczy – chłopak przecząco pokręcił głową. – Wszyscy wiedzą, że nie oddam, bo i z czego?

– No i cóż ja z tobą pocznę? – głośno westchnął ksiądz. Co ja pocznę? Ale nijak cię tak zostawić. No niechże już będzie, na chwałę Bożą… ten uczynek miłosierny co do ciała… umarłych grzebać. Niechże będzie. No, nie trap się już, jakoś temu zaradzimy. Pochowam matkę, ale na mszę nie licz, ani na dzwony. Pogrzebiemy ją w poświęcanej ziemi i pokropek też będzie. Skromnie, ale po chrześcijańsku. Ale, ale? A sakramenta przyjęła? Ostatnie Namaszczenie? Ciało Pańskie? No tak, przecie przyjęła – zreflektował się pleban – przecie sam ją pozawczoraj na ostatnią drogę zaopatrywałem. No tak. No to bywaj chłopcze. Do jutra.

– Bóg zapłać, dobrodziejowi – powiedział Mikołaj z nieskrywaną wdzięcznością i pocałował księdza w rękę.

* * *

Zmierzchało. Słońce skryło się za horyzontem i tylko krwawo podświetlało obłoki leniwie sunące po niebie. Mikołaj nie wiedział, co ma teraz począć, gdzie się podziać. Bał się wrócić do chałupy i spędzić noc razem z umarłą. Na samą myśl o tym przebiegły go dreszcze.

Nie znał nikogo, u kogo mógłby przenocować. A właściwie to nie tak, mógł poprosić o nocleg któregokolwiek z sąsiadów i pewnie by mu nie odmówiono, ale krępował go jakiś wstyd, jakiś niedookreślony lęk. Nie przełamał się. Wyszukał sobie zaciszne miejsce nieopodal Bramy Zawichojskiej, skulił się, przycupnął, przymknął oczy i próbował usnąć. Mimo iż był to prawie koniec maja, noce były chłodne, a on – w porciętach tylko i połatanej koszulinie. Zaczął się trząść z zimna, dzwoniąc zębami. Pomyślał, że nie dotrwa tu do świtu, do domu jednak bał się wracać.

– Może to zimno mnie zabije. Może zemrę do rana… Już bym się nigdy o nic nie trapił… – powiedział półgłosem sam do siebie.

– I któż to pragnie śmierci? – usłyszał pytanie, które zadał jakiś głęboki o aksamitnym tembrze męski głos z ledwo dostrzegalnym cudzoziemskim akcentem, dobiegający z najgłębszego cienia zalegającego załom pobliskiego muru.

– Kto tam? – wystraszył się Mikołaj.

Z mroku wychynęła jakaś postać. Postąpiła kilka kroków w stronę chłopca, zatrzymała się i spod poły czarnej, podbitej czerwoną podszewką, obszernej peleryny wydobyła ślepą latarnię, którą uniosła, by oświetlić swoją sylwetkę i twarz.

Był to mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach. Twarz miał gładko wygoloną, głowę nakrytą trikornem7, spod którego wyglądała skromnie ufryzowana peruka.

– Nie bój się chłopcze. Podejdź do mnie i powiedz, co cię trapi.

Mikołaj jednak przejęty lękiem, oniemiały, począł jeszcze bardziej drżeć i kulić się w swojej kryjówce.

– Nie lękaj się chłopcze – powtórzył nieznajomy. Jestem, markiz Balletti, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germain i nie mam zamiaru cię skrzywdzić. A być może będę mógł ci pomóc? Kto wie?…

Chłopiec wypełzł więc zza krzaka, za którym był schowany. Wstał i niepewnie stawiając kroki, zbliżył się do przybysza.

Ten ostatni poświecił mu w twarz, zajrzał głęboko w oczy, ujął za rękę i wymówił tylko jedno słowo:

– Chodź…

* * *

Mikołaj obudził się rześki i wypoczęty. Leżał w miękkiej puchowej pościeli, która aż lśniła czystością. Ze zdumieniem skonstatował, że ma na sobie równie czystą koszulę nocną uszytą z delikatnego bawełnianego materiału i sam też jest czysty, choć nie pamiętał, kiedy ostatni raz brał kąpiel. Pewnie przeszłego roku w Wiśle, w czerwcu, na święty Jan…

Był zdezorientowany. Ostatnie co pamiętał, to spotkanie nieznajomego nieopodal murów miejskich w pobliżu Bramy Zawichojskiej. A co było potem, umknęło mu z głowy. Jakby się zapadł w jakąś smolistą bezdeń.

Czym prędzej wstał z łóżka i rozejrzał się po pokoju. Zdało mu się, że jest w jakimś zaczarowanym miejscu, chociaż była to tylko miejscowa gospoda, w której można też było wynająć izbę na nocleg.

Zerknął w stronę okna i zauważył stojącą na prostym jesionowym stoliku wielką glinianą misę o ciemnozielonej polewie i takiż dzban z wodą. Obmył się, wytarł świeżym lnianym ręcznikiem i począł się rozglądać za przyodziewkiem. Ale jego starych brudnych i zniszczonych łachów nigdzie nie było widać. Spostrzegł natomiast nowe ubranie – gatki, atłasową koszulę, czarną obszerną aksamitną kurtkę cudzoziemskiego kroju ze srebrzonymi guzami, takiej samej barwy spodnie z burety8 sięgające kolan, białe jedwabne pończochy i wsuwane skórkowe półbuty na obcasie z posrebrzanymi klamrami.

Z pewnym wahaniem, niemniej przyodział się w to, co znalazł i zerknął w niewielkie lusterko oparte o ścianę nieopodal dzbanka z wodą. Zdumiał go własny wygląd. Już nie był tym obdartym nędzarzem, lecz jakowymś cudzoziemskim paniczem szlachetnego rodu. Oto co może suknia uczynić z człowieka…

– Podobasz się sobie?

Na dźwięk tych słów Mikołaj odwrócił się gwałtownie. W drzwiach izby stał jego wczorajszy wybawiciel i duch opiekuńczy, za jakiego go uznał – hrabia Bellamarre.

– Tak, panie, bardzo… czy to ubranie naprawdę należy do mnie? Jak mam się za nie odwdzięczyć? Jak, panie? Najwyżej mogę odpracować. Weź mnie ze sobą, a będę ci wiernie służył z całych sił i z całego serca!

Bellamarre jednakże przecząco pokręcił głową.

– Nie, chłopcze, być może kiedyś, ale jeszcze nie teraz. Dziś mówisz to pod wpływem impulsu, odczuwasz wdzięczność i poczuwasz się do obowiązku, tę wdzięczność mi okazać jak możesz i jak potrafisz. A zatem jest to niejako wymuszone okolicznościami. Ja natomiast – bynajmniej nie odtrącając ciebie ani twojej oferty służenia mi – powiem ci, że jeszcze nie teraz, nie dziś. Musiałbyś tego zapragnąć z całej duszy i świadomie i dobrowolnie. Całkowicie wolny, bez jakiegokolwiek przymusu zewnętrznego, choćby nawet w postaci takich okoliczności, jakie właśnie tu i teraz zaistniały. Czy mnie rozumiesz?

– Nie, panie hrabio… nie pojmuję waszych słów…

– Wystarczy, że dobrze je zapamiętasz, zrozumienie nadejdzie z czasem.

– Co zatem ze mną będzie?

– Nie trap się tym, Mikołaju. Zatroszczę się o ciebie. A teraz idźmy na śniadanie.

* * *

Ksiądz Żuchowski, doktor obojga praw9, pleban z parafii Mikołaja, nerwowo wyłamywał palce, jednocześnie nie umiejąc ukryć bezbrzeżnego zdumienia, jakie wywołało u niego pojawienie się tak odmienionego Mikołaja i jego mentora, bo za kogoś takiego duchowny wziął hrabiego. Ale o nic nie pytał, mając nadzieję, że cudzoziemski przybysz sam mu wszystko wyjaśni.

Bellamarre jednak nie był skory do rozmowy. Rozsupłał sakiewkę i wysypał na stół kilkanaście złotych dukatów weneckich.

– Wystarczy na przyzwoity pochówek? Na grabarza? Na nabożeństwo? Na świece, na organy, na chorągwie i latarnie? Na dzwony?

– Panie hrabio! Nie znajduję słów! Z naddatkiem, z naddatkiem wystarczy. I na kilka mszy jeszcze po pogrzebie także! Na kilka mszy…

– Nie wiem, czy te msze są akurat konieczne – powiedział półgłosem hrabia i skrzywił się przy tym z niesmakiem.

– Ależ oczywiście, że konieczne! Panie hrabio!… A może Panie markizie?

– Cóż… Skoro tak… Zatem rzecz mamy załatwioną. A zwracajcie się do mnie jak wam wygodniej, oba tytuły mi przysługują. Ach! Jeszcze jedno! – hrabia ponownie wyjął sakiewkę, wydobył z niej kilka sztuk złota, położył na stole i dłonią przesunął w stronę duchownego. – Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby ksiądz dobrodziej zadbał też o postawienie przyzwoitego nagrobka na mogile. Niechże będzie marmurowy, polerowany, w formie obelisku, z napisem kto i kiedy został pod nim pogrzebany.

Ksiądz nic już nie powiedział, tylko oderwawszy oczy od monet, z niekłamanym podziwem spojrzał na twarz Bellamarre’a i poważnie skinął głową.

* * *

Do głębokiej, wąskiej jamy wykopanej w żółtej lessowej glince, w niezbyt wielkim oddaleniu od muru cmentarnego zbudowanego od strony prezbiterium kolegiaty, wpuszczano zawieszoną na mocnych konopnych linach prostą trumnę, z wierzchu tylko przyozdobioną krucyfiksem. Miejsce było dobre, od północy osłonięte ceglanym gotyckim gmachem świątyni, z drugiej zaś otwarte na przepiękne widoki, na Wisłę wijącą się w kształt litery S, na zamek królewski i starożytny kościół Św. Jakuba, na sady i winnice, porastające wygrzewające się pod południe stoki sandomierskich wzgórz.

Kiedy trumna dotknęła już dna cmentarnego dołu, uczestnicy pogrzebu, a w szczególności kobiety, pożegnali zmarłą przejmującym zawodzeniem:

Żegnam cię, mój świecie wesoły,

Już idę w śmiertelne popioły;

Rwie się życia przędza,

Śmierć mnie w grób zapędza…

Żegnam was, mili przyjaciele,

Mnie pod głaz czas grobowy ściele;

Już śmiertelne oczy

Sen wieczny zamroczy…

Śpiew ustał, ksiądz dokończył modły, rzucił na wieko trumny przygarść żółtej ziemi, w ślad za nim poszedł Mikołaj, poszli i inni. Z wyjątkiem hrabiego, który stał w oddaleniu, opierając się ramieniem o stary, na wpół uschły już wiąz.

Grube i węźlaste korzenie drzewa wystawały ponad ziemię, a między nimi roiło od setek bezskrzydłych owadów z czarno-czerwonym wzorem na plecach – kowali10, czy też jak tu potocznie mówiono kowalików. I rzecz dziwna, kiedy tylko Bellamarre zbliżył się do wiązu, owady w ogromnej panice rozbiegły się, kryjąc w szparach pnia, w załomkach kory i pod korzeniami traw. W ciągu kilku zaledwie sekund nie było już widać ani jednego z nich…

* * *

Hrabia Bellamarre siedział naprzeciwko ojca rektora sandomierskiej Akademii jezuickiej, przez miejscowych zwanej Gostomiana, albowiem to pan Hieronim Gostomski, starosta sandomierski i wojewoda poznański ją fundował. Komnata, w której się znajdowali, była obszerna i widna, obielona wapnem. Przy ścianach stały ciemne dębowe regały sięgające sklepionego sufitu, szczelnie wypełnione oprawnymi w skórę woluminami. Powietrze nasycone było wonią owych starych ksiąg, uschłych kwiatów i liści, zapewne powklejanych do zielników, i czymś jeszcze niedookreślonym, trącącym ledwo wyczuwalną nutką żywicy drzewa kadzidlanego i olejku z drzewa kasji11.

– Moim życzeniem, ojcze, byłoby, aby przyjęto do waszej Akademii pewnego chłopca, lat około dwanaście liczącego. Sierotę. Z tego miasta rodem. Na jego wychowanie i edukację chcę przeznaczyć pewną sumę, która winna wystarczyć na ten cel.

– A co pana, panie hrabio, łączy z owym młodziankiem? Pokrewieństwo jakoweś?

– To tylko uczynek miłosierdzia – odrzekł wymijająco hrabia.

– Pięknie, pięknie! Wielka to zasługa! Taka bezinteresowność… Godna pochwały… Niechże pan będzie pewny, panie hrabio, zostanie to kiedyś wynagrodzone.

Bellamarre uśmiechnął się jakby z ironią, a może nawet z odrobiną drwiny. Dziwny grymas jego ust zwrócił uwagę duchownego, jako niestosowny w tych okolicznościach, ale nie skomentował go.

– Przejdźmy zatem do rzeczy – powiedział hrabia. – Tu są pieniądze za sześć lat nauki i opieki nad chłopcem. Dołożę do nich jeszcze kwotę, która, w razie potrzeby mogłaby zostać wykorzystana na pokrycie nieprzewidzianych wydatków – wysokości jakby jeszcze dwuletniego czesnego. A tu – Bellamarre wyjął kolejną garść złotych dukatów weneckich – tu jest skromna ofiara na rzecz zakonu i szkoły.

Jezuita patrzył zdumiony na stos nowiutkich, połyskujących żółtawo monet. Z grubsza oszacował ich wartość i aż pokręcił głową skonsternowany. Czegoś takiego się nie spodziewał, do czegoś takiego nie był nawykły.

– Cóż, panie hrabio, zgoda. Przyjmiemy pańskiego protegowanego. Ponieważ jednak mówię to otwarcie i szczerze, ofiarowana kwota po wielokroć przekracza koszty utrzymania w konwikcie i nauki, a na dodatek… ta ofiara na rzecz zakonu… chciałbym więc… taaak… chciałbym zapytać, czy ma pan hrabia jakieś szczególe wymagania, tudzież życzenia?

– Owszem, mam. Pragnę, aby chłopiec w ciągu tych sześciu lat, oprócz normalnego programu szkoły, wyuczył się biegle mówić nie tylko po łacinie i grecku, ale także po hebrajsku, po francusku, angielsku, włosku i niemiecku. Rozumiem, iż może zbyt wygórowane to oczekiwania, tym bardziej że będziecie mieli do czynienia z analfabetą, ale wierzę, iż zdolności dydaktyczne ojców profesorów są na jak najwyższym poziomie, tuszę zatem, że poradzą sobie z takim niecodziennym nieco wyzwaniem.

– A czy pan hrabia sądzi, że uczeń temu podoła? Może się przecież okazać wyjątkowo tępy?

– Cóż, oczywiście może się tak zdarzyć, jednakowoż nie sądzę… Na koniec jeszcze jedno. Życzę sobie, aby przez cały okres pobytu był ubierany bez przepychu, ale zawsze wedle gustu bieżącej mody, na sposób ludzi wysoko urodzonych. Och, byłbym zapomniał! Proszę go ponadto wyuczyć dobrych manier, tak by w przyszłości nikomu nawet nie przyszło na myśl, iż urodził się i wychowywał śród gminu… boć to szlachcic, tyle że nędzarz… taki los… ale może teraz się odmieni?…

– Pan hrabia zamierza go usynowić?

– Być może… w pewnym sensie… To jeszcze nic pewnego… ale… być może… I wreszcie, ojcze, w ojca ręce składam depozyt, jest tu tysiąc osiemset luidorów. Oddacie je chłopcu, gdy minie sześć lat licząc od dzisiejszego dnia. Bez względu na to, czy ja się tu pojawię, czy też nie. Ufam w ojca uczciwość i honor.

– Daję słowo – wyszeptał jezuita porażony wysokością kwoty.

– Czy jest ojciec szlachcicem?

– Och, tak!

– Zatem to słowo mi wystarczy… bo… księdzu bym nie dowierzał…

Jezuita zaczerwienił się, ale przełknął tę obelgę i siląc się na spokój, zapytał:

– A jeśli pański podopieczny ów posag, bo jakże to inaczej określić, roztrwoni?

– Już to wasza rzecz, ojcze, by go tak wychować, iżby nie roztrwonił.

Hrabia powstał. Jezuita również.

– Tymczasem się pożegnam, a chłopca przyprowadzę tutaj jutrzejszego ranka.

– Jak pan hrabia sobie życzy – rektor uprzejmie skłonił głowę, po czym podprowadził gościa ku drzwiom.

Znalazłszy się na korytarzu, Bellamarre podziękował:

– Dalej już sam trafię.

I ruszył długim korytarzem ciągnącym się przez całą długość budynku w stronę frontowego wyjścia. Echo jego kroków odbijało się od ścian i sklepienia. Na koniec zaskrzypiały, a potem z łoskotem zamknęły się drzwi wiodące na podwórzec szkoły…

Niebo mroczniało. Nadciągał majowy zmierzch 1704 roku… Gdzieś od zachodu, z oddali, zza płomieniejącego jeszcze resztkami zórz horyzontu dało się słyszeć pomruk nadciągającej burzy…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Żmigród – jedno ze starożytnych wzgórz sandomierskich, na pewno zamieszkałe w epoce neolitu, na którym w średniowieczu wzniesiono kaplicę pod wezwaniem św. Archanioła Michała.

2Narabiać w gwarze sandomierskiej – pracować za opłatą.

3Dziś nosi ona nazwę Collegium Gostomianum.

4Góry Pieprzowe znane też jako Pieprzówki – najstarsze i najniższe góry w Polsce zbudowane z charakterystycznych brązowych kruszących się łupków, które ludziom kojarzyły się z rozdrobnionym pieprzem (stąd nazwa), rezerwat przyrody, częściowo położone w granicach administracyjnych Sandomierza, a częściowo na terenie gminy Dwikozy.

5Ks. dr Stefan Żuchowski (1666-1716) – proboszcz u św. Piotra (1692-1716), archidiakon i oficjał sandomierski.

6Tak wówczas nazywano aktorów.

7Kapelusz trójgraniasty.

8Rodzaj tkaniny jedwabnej.

9Doktor obojga praw – czyli kościelnego i świeckiego.

10 Kowal bezskrzydły, kowal dwuplamek, potocznie kowalik, cmentarnik (Pyrrhocoris apterus).

11 Kadzidłowiec święty, kadzidłowiec Cartera, olibanum (Boswellia sacra syn.Boswellia carterii) występuje na Bliskim Wschodzie i w Afryce, kadzidłowiec indyjski (Boswellia serrata, syn.Olibanum indicum) ród swój wiedzie z subkontynentu indyjskiego; Cynamonowiec wonny, cynamonowiec kasja (Cinnamomum cassia) to roślina, której ojczyzną jest przede wszystkim południowo-wschodnia Azja, ale niektóre gatunki można spotkać także w Japonii, Korei, Australii i na Nowej Gwinei.

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (1). Andrzej Juliusz Sarwa.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (1).

Człowieka myślącego, postaw no nad grobem

I mów z nim — a następnie, spotkawszy go w tłumie

Maskaradowym, spytaj o rzeczy też same —

Zobaczysz co rozumiał tam — co tu rozumie?…

Cyprian Kamil Norwid

Prolog

Wiosna roku Pańskiego 1315 niczym nie przypominała tej budzącej zawsze radość w sercach pory roku. Zamiast zieleniejących traw i rozchylających się pączków na drzewach i krzewach, zamiast kwitnących leszczyn, wierzb i dereni, ziemię wciąż zalegała warstwa śniegu, szczelnie okrywająca jesienne zasiewy zbóż, którym wzejść nie było dane bowiem zimno i wilgoć sprawiły, iż ziarna obumarły w glebie.

Potem w tę ziemię nasiąkłą niczym gąbka wodą po gwałtownych późnowiosennych roztopach, które wspomogły intensywne ulewy, przez co pola nie miały możliwości, by obeschnąć, chłopi – mimo wszystko – zdecydowali się wsiać ziarna jarych zbóż.

Niestety, opady nie ustały a wręcz przeszły w katastrofalne deszcze. Woda, miesiącami całymi, lała się z chmur dzień w dzień i noc w noc, tak jakby Pan Bóg znów zamierzał ukarać ludzkość potopem. I chociaż rzeki szeroko powylewały, to potopu jednak nie było, albowiem najwyraźniej nie taki był Boży cel. Nie chciał On tym razem grzeszników pogrążyć w topieli, ale ukarać ich głodem…

I na to się coraz bardziej zanosiło, większość bowiem ziaren z jarych zasiewów zgniła tak samo, jak te z ozimych1, a owe, które gdzieniegdzie powschodziły, wypuszczając rachityczne, blade i wybujałe pędy, wymokły, zbrunatniały i obumarły. Niewiele zachowało się płodnych, które wydały nader lichy plon. Pola były puste i wiało od nich rozpaczą. Trawy na łąkach i leśnych polanach straszyły trupią barwą żółtoszarej zieleni… Nawet jeśli je koszono, to siano i tak nie miało jak wyschnąć…

Tymczasem woda wciąż i wciąż spływała z chmur…. bez końca… i zimno było na dodatek, a chłód srożył się taki, jakby to nie była wiosna, a potem lato, lecz nie mający kresu schyłek listopada… Mgły i szarugi zasnuwały świat, pozbawiając ludzi wszelkiej nadziei.

Pszczoły umierały w ulach, nie miały bowiem szans wyfrunąć, aby z kwiatów pozbierać pożytek… Drzewa więc okwitły nie związując owoców i wyciągając tylko niepłodne konary ku niebu w błagalnym geście, jakby o zmiłowanie prosząc. Lecz niebo było głuche nie tylko na ludzkie prośby, ale i na prośby bydlątek i wszelkich żywych stworzeń, i drzew i krzów i ziół i traw…

I nastał rok kolejny, 1316 a nic się nie zmieniało. Zimą bydełko skarmiono resztkami słomy, zrywając ją nawet ze strzech, które pokrywały dachy chat, a potem nie było już nic, prócz kory zdzieranej z drzew po lasach i zagajnikach, czy kłączy trzcin, wygrzebywanych w bagniskach, czym by można napełnić ludzkie i zwierzęce żołądki, iżby choć trochę oszukać głód, bo sytości to nie dawało.

Które bydlątka miały więcej szczęścia i jakoś doczekały wiosny, teraz masowo żegnały się z życiem… Krowy, owce i kozy zdychały na martwych pastwiskach, świnie przy pustych korytach, zwierz dziki na wygniłych polanach leśnych, konie padały, ciągnąc resztkami sił wozy, wyładowane trupami pomarłych z głodu ludzi… niepomiernie rozrastały się cmentarze…

Głodującym chleb śnił się po nocach, tak tęsknili za jego smakiem. Zjadano wszystko, cokolwiek nadawało się, albo i nie nadawało zbytnio, do przełknięcia. Zjadano kłącza wielu roślin, ich pączki, młode listki, miękisz i miazgę łyka wydzierane spod zdrewniałej kory brzóz, lip, sosen, klonów…

Ale to tylko wczesną wiosną, kiedy można jeszcze było je strawić. A potem? Zaczęto pożerać nawet trupy zwierząt padłych z głodu i wycieńczenia, a gdy również ich nie stało, przekroczono ostatnią czerwoną linię, posuwając się aż do kanibalizmu. Najpierw zjadano ciała zmarłych w naturalny sposób, niektóre skrycie wykopując z grobów… Rodzice pożerali dzieci, a dzieci rodziców – w zależności kto pierwszy pożegnał się z życiem. Aż wreszcie poczęto mordować żywych, aby ich ciała ugotować i zjeść…

I tak przeminął rok 1316. Nastał rok kolejny, 1317, rozpacz granicząca z obłędem ogarnęła tych, co jeszcze żyli, albowiem najpierw nieustannie śnieg osypywał się z nieba, a wiosną, gdy stopniał, nastały katastrofalne ulewy i powodzie. Zdawało się, że wszyscy umrą, że już nikogo głodowa śmierć nie oszczędzi.

Głód zdusił – przynajmniej na jakiś czas – pychę, która się wcześniej zagnieździła w sercach ludzkich. Ci, którym się zdawało, że są nieomal bogami, nagle odkryli, że są niczym, garstką smarków, iż wartają mniej niż spleśniała skórka chleba, czy nadgniła rączka dziecka wygrzebana z grobowej jamy i opieczona nad ogniskiem ze świerkowych szyszek, by choć na tyle złagodzić fetor, iżby dało się ją obgryźć do czystej kości i jeszcze wyssać z niej szpik… by chociaż odrobinę się nasycić…

Pomilkli ci, co śmiali się w głos i spokornieli wszyscy ci, co wcześniej byli tak dumni, bo krwawiły im serca, a jednocześnie ślina im ciekła do ust, gdy spoglądali, na wykrzywione płaczem buzie swoich strupieszałych dzieci słuchając zawodzeń i łkań: „Och mamo, och tato, nie oddajcie mnie śmierci głodowej…” Lecz ojciec, lecz matka zaciskali palce na rękojeściach noży, a gdy dziecięcy skowyt cichł, ćwiartowali wynędzniałe ciałka i gotowali z nich rosół…

Aż oto, późną wiosną, plaga zimna i dżdżów niosąca ze sobą potworny głód ustała. Znów było ciepło, znów słońce grzało swymi błogosławionymi promieniami i znów można było zacząć uprawiać pola. Po dwu latach nareszcie doczekano się zbiorów! Może niezbyt obfitych, niemniej jednak widmo śmierci głodowej w mękach i rozpaczy skryło się gdzieś, het! daleko! w niedostępnej głuszy, w mrocznych puszczańskich ostępach, w górskich rozpadlinach, w których nigdy jeszcze nie stanęła ludzka noga, a i dziki zwierz się nie zapuszczał strachem zdjęty.

Diabeł zdjął swą ciężką stopę z ludzkiej piersi, poluzował trochę i pozwolił złapać oddech. Lecz chociaż uznano rok 1317 za pomyślny, to musiało minąć jeszcze blisko osiem lat, nim się Europa jakoś z grubsza pozbierała i zaczęto żyć w miarę normalnie.

Plaga głodu zabiła blisko czwartą część ludności miast i więcej niż dziesiątą część wieśniaków… Liczba trupów szła w setki i setki tysięcy…

Ale owa plaga głodu zabiła też w wielu duszach ludzkich bezkrytyczną wiarę w prawdy wiary głoszone przez Kościół katolicki i jego hierarchów, bo Pan Bóg nie wysłuchiwał modłów ni wiejskich plebanów, ni bogato odzianych biskupów, ni spasionych opatów, ni zasuszonych mniszek… Więc prosty człowiek, patrząc na to, musiał dojść do jedynego logicznego wniosku – widać to nie owe osoby były miłe Bogu…

A skoro nie one to kto? I poczęto się rozglądać za innymi nauczycielami i pasterzami. Za takimi, którzy się jeszcze w ludzkich oczach nie skompromitowali pychą, pogardą dla tych, co w hierarchii społecznej stali niżej i na razie nie grzeszyli lekkim a wystawnym życiem…

* * *

I ludziom się zdało, iż to już koniec plag, że już odpokutowali za wszystkie swoje błędy i przewinienia, a nawet tym, którzy przeżyli, na tyle przybyło na wadze, iż mogli udźwignąć miecze! A poza tym od owych strasznych dni minęło dwadzieścia lat!… czyli całkiem wystarczająco by wspomnienia zblakły, by i zatarł się strach… więc… powrócili do dawnych grzechów… wszak ku nim pchała ich skażona natura…

Chciwość i pycha i żądza władzy na nowo ich zatem przywiodły do mordów i okrucieństw, do nowej wojny, do wojny stuletniej, jaka wybuchła między Anglią i Francją, a toczyła się w latach 1337-1453, kończąc się nie tylko zubożeniem Zachodu, lecz i upadkiem Konstantynopola, któremu ani nie miał kto, ani też nikt nie chciał ruszyć na ratunek. Muzułmanie dopięli wreszcie swego i zajęli kęs Europy, który aż po dziś dzień trzymają w łapach.

Próbował Pan Bóg pohamować te mordercze żądze chciwych władców i ich armii, zsyłając w roku 1347 kolejną plagę, plagę śmierci czarnej, która, poczynając od Konstantynopola na Wschodzie, i Sycylii na Zachodzie wdarła się na nasz kontynent, obejmując go cały, z jedną, jedyną obszerną wyspą, z Polską2, którą ta zaraza ominęła… podobnie, jak wcześniej większą jej część ominął głód… I nie ma na to żadnego logicznego wytłumaczenia

Lecz czarna śmierć nadeszła i odeszła, zbierając horrendalne żniwo w postaci połowy ludności Europy i blisko stu milionów istnień ludzkich – na olbrzymim obszarze: od wybrzeży Morza Żółtego na Wschodzie, po wybrzeża Atlantyku na Zachodzie. Nie przyniosła wszakże otrzeźwienia. Wojna stuletnia toczyła się nadal. I nie powstrzymała jej nawet męczeńska śmierć Dziewicy Orleańskiej – Joanny d’Arc, śmierć na stosie wzniesionym na rozkaz dostojników kościelnych, nad którymi dzierżyli władzę papieże awiniońscy niby to następcy św. Piotra a tak naprawdę marionetki w rękach władców Francji, na której terenie rezydowali od 1305, do czasu, gdy Grzegorz XI nie powrócił był do Rzymu w roku 1377. Niestety zaraz zmarł, a po jego śmierci zaczęły się walki pomiędzy zwalczającymi się stronnictwami o sukcesje po nim. Powstała wówczas tak zwana Wielka Schizma Zachodnia, podczas której w okresie od 1378 do 1415 za papieży uważało się wielu biskupów – byli to: awiniońscy – Klemens VII i Benedykt XIII, rzymscy – Urban VI, Bonifacy IX, Innocenty VII i Grzegorz XII, pizańscy – Aleksander V i Jan XXIII, wreszcie, jeszcze później, już po 1415 roku, bazylejski Feliks V, czy takie drobinki „pomniejszego płazu” jak rodezki Bernard Garnier, który przeniósł „stolicę apostolską” z Awinionu do Rodez i przyjął imię Benedykta XIV, czy wreszcie peniscoliański Gil Sanchez Muñoz y Carbón, który się nazwał Klemensem VIII.

Dostojnicy kościelni gryźli się o urzędy niczym psy o szpikową kość, a zwykli wierni umęczeni głodem, wojną i czarną śmiercią, śpiewając suplikacje od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie… oczekiwali na zjawienie się jakiegoś sługi Bożego, którego niebo ześle, aby poprostował pokrzywione ścieżki i poprowadził ich ku zbawieniu…

I taka epoka wkrótce miała nadejść. Nowa epoka, w której jęli się objawiać rzekomi wysłannicy Boży, chociaż bynajmniej nie ku Bogu ostatecznie popchnęli wypatrującą i łaknącą dobra, miłości i sprawiedliwości ludzkość…

Lecz nadchodzącą epokę wieszczył nie tylko kryzys władzy świeckiej i kościelnej, ale także coraz śmielsze i coraz bardziej jawne odradzanie się dawnych kultów, gdzie miejsce pogańskich bożków zajął Szatan i jego aniołowie…

Jednocześnie wszelako kryzys wiary sprawił, iż pojawili się kacerze na miarę Wiklifa i Husa, którzy przygotowali glebę naukom Lutra i jego naśladowcom, którzy to wzięli sobie za cel zreformowanie Kościoła…

Doktor Luter… ze swoim zbawieniem z wiary… z łaski… A po nim przepychanki, utarczki i walki… gruntownie przecież przeorał umysły i serca, przygotowując, jak się potem okazało, glebę pod nowy zasiew… innego gatunku ziarna… I pokazał, że można inaczej… niekoniecznie tak jak nakazuje papież… Bo i kimże ten papież tak naprawdę był?… Bo papiestwo wtenczas mocno potaniało…

I tak to się toczyło…

Po lutrowym zaś kacerskim zamęcie stary świat ostatecznie odchodził w niebyt. Nieuchronnie nadciągało nowe. Można rzec, zachodziła jakowaś transmutacja. Nie, nie o alchemiczną transmutację tu chodziło… a może i o alchemiczną? Tyle że na wyższym poziomie, bo duchowym? Unus Mundus. O to tu szło. Uświadomić nareszcie ludzkości, że wszystko się bierze z tego samego źródła i do niego powraca.

I dopiero wtedy, po zrozumieniu owej niesłychanie ważnej kwestii, będzie można przystąpić do realizacji drugiego etapu tejże transmutacji, etapu, w którym wszelkie podziały zostaną uleczone, ustanie dualizm, a człowiek podzielony na indywidualne, odrębne od siebie byty, stanie się unus vir – jednym człowiekiem i zespoli się z anima mundi – duszą świata, która, jak to się zdawało starożytnym, przenikała go co prawda i ożywiała, ale teraz stanie się z nią i w niej jednością. Czy zachowa samoświadomość? Oby nie! Oby się rozpłynął w bezkształtnej masie złożonej co prawda z jednostek, ale niezdolnych funkcjonować samodzielnie. Niczym żywy organizm składający się z pojedynczych komórek, a z których przecie żadna nie jest zdolna samoistnie, autonomicznie funkcjonować w oderwaniu od reszty.

A potem?

Nieporządki we Francji…

Och… Francja…

Ziemia nowych/starych idei…

Odrażających rytuałów…

Ziemia mszy czarnych…

Trucicieli i czarowników…

Bluźnierczych monarchów…

Monarchów rozwiązłych…

Krwi i łez ich i ich ofiar…

Objawień…

Oferty Bożego miłosierdzia

Pogardliwego ich odrzucenia…

Obietnic…

Kłamliwych…

Nieszczerych…

Niespełnionych…

Najstarsza córa Kościoła… pierwsza córa Szatana?…

Takie to myśli tłukły się niektórym zatroskanym o losy ludzkości… bo w coraz ciemniejszych barwach je postrzegali… w coraz ciemniejszych…

Tymczasem bieg wydarzeń posuwał się naprzód popychany w jakieś pokrętne łożysko, którym rwała szeroką strugą brudna, pełna szlamu i nieczystości woda, w łożysko o brzegach oślizgłych i poobrywanych, z którego trudno się było wydostać, bo ani nogi wesprzeć, ani palców zaczepić, więc ludzkość pogrążała się w tej błotnistej topieli, a nurt niósł ją, kędyś hen… ku mrocznym wodom skrytym za rozświetlonym krwawą zorzą horyzontem… ku spełnieniu tego, co musiało się spełnić… bo taka była wola tych, których nurt ów porwał, może nie przez wszystkich i nie do końca w pełni wolna i uświadamiana, ale owemu Losowi wystarczy i zgoda częściowa, a niekiedy nawet domniemana…

* * *

Papież Pius V3, który w spadku po poprzednikach dostał postanowienia Tridentinum4 i starał się jak mógł wprowadzić w życie postanowienia soboru, nie był jednak w stanie odwrócić wszystkiego, co już się stało… i zapobiec temu, co stać się dopiero miało…

I nie odwrócił… i nie zapobiegł…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Zasiewy: jare – wiosenne, ozime – jesienne.

2Poza Polską i w porównaniu z nią były jeszcze mikroskopijne enklawy w Czechach, Saksonii, w okolicach Brugii, Mediolanu i w wysokich partiach Pirenejów.

3Urodzony w 1504 roku, zmarły w roku 1572; papież w latach 1566-1572.

4Concilium Tridentinum – Sobór Trydencki (1545-1563).

Pan Jezus prosi – Król- Słońce odpowiada… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (39)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (39)

Pan Jezus prosi

Był rok 1689, dzień 17 czerwca. Przed Marguerite-Marie Alacoque znów stanął jej Boski Oblubieniec. Tym razem z najdziwniejszą ze wszystkich próśb.

– Powiadom króla, żeby poświęcił Francję mojemu Najświętszemu Sercu i Serce to umieścił na sztandarach królestwa.

Słowa te zmroziły Marguerite, ale przecież wiedziała, że nie może odmówić.

Reakcja króla nietrudna była do przewidzenia.

– Kochanki, trucizny, pani de Montespan, po kraju rozpełza się plaga jansenistów – religijnych szaleńców, usiłujących podkopać ustrój państwa i jeszcze teraz jakaś wariatka z prowincji. Mam poważniejsze sprawy na głowie niż Serce Jezusa… Mnie Ono niepotrzebne, a dla Francji zbędne. To potężne królestwo i nigdy nie upadnie.

Ale wielkimi krokami zbliżała się nowa epoka, epoka, której Ludwik XIV w najstraszniejszych nawet koszmarach nie mógłby wyśnić. Epoka, która się zaczęła w roku 1717, w dwa lata po śmierci monarchy…

* * *

Skryty za framugą drzwi wiodących do przyległej komnaty, zerkał na króla i z nieskrywanym zadowoleniem słuchał jego słów ów tajemniczy, nikomu w Paryżu bliżej nieznany cudzoziemski szlachcic, markiz de Montferrat, bywalec salonów, a niegdyś także i mentor i wspólnik wiedźmy z rue de la Tannerie…

Co zastanawiające, mimo upływu blisko ćwierćwiecza on się w ogóle nie postarzał. Tak jak w roku 1667, tak i teraz, w 1689, wyglądał najwyżej na czterdzieści lat…

– Czas, czas – półgłosem powiedział sam do siebie ów dziwny szlachcic. – Czas opuścić Francję. Pora udać się w inne strony…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

I zapadł zmierzch… Udział satanistów i markizy de Montespan w spisku na życie króla Ludwika XIV. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (38)

I zapadł zmierzch… Udział markizy de Montespan w spisku na życie króla.

[Zachowały się dokumenty sądowe i prokuratorskie opisujące te sprawy. Ale – są „trudno dostępne”, nawet w laickiej Francji. Mirosław Dakowski]

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (38)

I zapadł zmierzch…

Po wysłuchaniu mszy, w paryskim kościele Notre-Dame de Bonne-Nouvelle, dnia 12 marca 1679, została aresztowana La Voisin…

Afera nabrała rozgłosu…

Wszczęto śledztwo…

Ponieważ zataczało ono coraz szersze kręgi, a na liście winowajców pojawiły się nazwiska osób z najwyższych sfer arystokracji francuskiej, uznano, że nie ma wyjścia i musi się powiadomić o tym wszystkim króla.

Ten ostatni zaś, mimo że zirytował się doniesieniami, jednakowoż na razie uznał za ważniejsze, by się jakimś cudem uwolnić od zaborczej tłustej wampirzycy, jaką bez wątpienia była de Montespan (której rola w aferze trucicielskiej naówczas jeszcze nie była mu znaną), a ponieważ i pani de Maintenon też mu już nie mniej doskwierała niż jej konkurentka, więc postanowił znaleźć jakiekolwiek wyjście z owej męczącej go i przyprawiającej o ból głowy sytuacji.

I chociaż najwyraźniej była to dla Ludwika kwestia zbyt trudna do rozstrzygnięcia naprędce, nie chciał już dłużej odsuwać jej w czasie. Uczynił więc coś, co mu było najłatwiej uczynić i… w 1679 roku wziął sobie nową kochankę, młodziutką, bo zaledwie siedemnaście lat liczącą, pannę Marie Angélique de Scorailles, księżnę de Fontanges.

Odmłodniał przy niej, odżył, odzyskał werwę i humor.

Obsypał ją złotem i klejnotami. No i oczywiście też zapłodnił.

Młodziuchna metresa w roku 1680 przedwcześnie urodziła królowi martwego syna, sama zaś niestety zapadła na dziwną, wyniszczającą chorobę, objawiającą się częstymi i obfitymi krwotokami z dróg rodnych. Mówiono, że to pewnie na skutek poronienia, że może został w niej kawałek łożyska… Ale mówiono też co innego, że ktoś wydał na nią wyrok śmierci, a choroba nie ma bynajmniej naturalnego charakteru…

Nie wiadomo, czy to król odsunął się od niej, zniechęcony jej złym stanem zdrowia, czy też ona odsunęła się od króla. Ale wkrótce po owym nieszczęśliwym porodzie zamknęła się w murach paryskiego opactwa Chelles. W niecały rok później, gdy nagle dopadła ją silna i wyniszczająca gorączka, przeniesiono ją do innego, wygodniejszego z paryskich opactw – Port-Royal.

I tam zmarła w nocy z 28 na 29 czerwca 1681 roku…

Ponieważ w tym czasie śledztwo w sprawie afery trucicielskiej osiągnęło kulminację, król – zapewne po to, by poznać prawdę – zarządził jej autopsję.

Nieboszczka miała zgniłe płuca i stłuszczoną wątrobę… Nie wskazywało to w żaden sposób na pozostawienie fragmentu łożyska w macicy… ale i nie potwierdzało działania trucizny… Sprawa panny de Fontanges niejako zawisła w próżni… Zwinna, szczupła, zaprawiona w konnej jeździe dziewiętnastolatka miała stłuszczoną wątrobę… niczym jakiś stary, otyły pijak. Dziwnie to wyglądało… Dziś już wiadomo, że dość rzadka przypadłość, jaką jest ostre stłuszczenie wątroby ciężarnych, może wystąpić tuż po porodzie i w skrajnych przypadkach nawet doprowadzić do śmierci kobiety… Wtenczas tego nie wiedziano… Zatem? Sprawę uznano za nieczystą…

Dlatego też po zgonie młodziuchnej królewskiej kochanki zaczęto już nie szeptać, ale mówić w głos, że ta śliczna, niemająca jeszcze dwudziestu lat dziewczyna, to kolejna ofiara trucizny… A kogo wskazywano jako tę, która wydała na nią wyrok śmierci? Mściwą i bezlitosną markizę de Montespan!

Już dłużej nie można było zamiatać pewnych spraw pod dywan…

* * *

Rewizja w domu La Voisin, przy rue de la Tannerie, przyniosła nie tylko przełom w sprawie, ale wiele osób, nawet i twardych, niejedno już w życiu widzących, stróżów prawa, przyprawiło o psychiczny wstrząs.

W samym domu natrafiono na rozliczne przedmioty służące do sprawowania czarnomagicznego kultu, na wielki zapas afrodyzjaków i trucizn najrozmaitszych, fragmenty dziecięcych i zwierzęcych ciał do produkcji tychże specyfików służących, na poddaszu zaś odkryto izbę, w której wiedźma wykonywała aborcje i wielki piec, w którym spalała płody wyrwane z wnętrzności wyrodnych matek…

Nie lepiej prezentowały się piwnice, z ołtarzem do odprawiania czarnych mszy i trupami pozakopywanymi przy ścianach, trupami, które były zbyt duże, by je w całości spalić, a nikomu nie chciało się ich kawałkować…

Piec jednak nie nadążał ze spopielaniem szczątek, poza tym było to chyba za drogie, bo przecież chrustu i drew nie rozdają za darmo, więc – jak przechwalając się – wyznała La Voisin, większość trupków pochodzących z aborcji, jak też i zwłok dzieci kupowanych, lub porywanych na ulicach Paryża, a służących jako ofiary składane w demonicznych obrzędach, było zakopywane w przydomowym ogrodzie.

Policja przeszukała więc i ów ogród, w którym znalazła zagrzebane w płytkich grobach ponad dwa i pół tysiąca dziecięcych szczątków, w różnych stadiach rozkładu, od całkiem świeżych, po gołe szkieleciki…

* * *

Na La Voisin nawet nie trzeba było naciskać ani wymuszać zeznań torturami. Śledztwo trwało. Uzależnionej od alkoholu czarownicy trunków nie skąpiono, bo po pijanemu nie umiała powściągnąć języka i nie tylko przyznawała się do niezliczonych, potwierdzonych później przez śledczych, w czasie rewizji i konfrontacji, zbrodni, ale i sypała nazwiskami jak z rękawa. I to jakimi nazwiskami!

Jednego tylko nigdy nie wymieniła – nazwiska królewskiej nałożnicy, pani de Montespan… pewnie się lękała, że jeśli wyszłyby na jaw jej plany zamordowania króla, nie mogłaby już liczyć na żaden ratunek, z jakiekolwiek strony… I to chyba dlatego przyznawała się do niezliczonych okropieństw, jakby chcąc w ten sposób odwrócić uwagę śledczych od planowanego królobójstwa, mając jednocześnie nadzieję, że któryś z możnych przyjaciół wyciągnie ją – mimo wszystko – z tarapatów… Przeliczyła się…

Król, któremu przedstawiono dwie listy, jedną z nazwiskami ofiar, drugą zaś z nazwiskami zleceniodawców zbrodni, aż pobladł z wrażenia i przerażenia zarazem.

Sprawę trzeba było tedy jak najszybciej zakończyć, jednocześnie srogo karząc winnych. Dlatego też władca już 27 grudnia 1679 roku nakazał unicestwienie całej tej trucicielskiej pajęczyny oraz ukaranie zbrodniarzy, jak również wszystkich ich klientów za pomocą wszelkich możliwych i prawnych środków i to niezależnie od rangi, płci i wieku osób zamieszanych w owe zbrodnie…

Nikt i nic nie mogło uratować La Voisin…

Dodatkowo oskarżona została bowiem przez własną córkę Marguerite Monvoisins, która między innymi zeznała i to, iż urodziwszy dziecko, uciekła z domu, obawiając się, że jej matka i własnego wnuka nie oszczędzi, składając go na ofiarę diabłu.

Oskarżona została była i przez księdza Guibourga, który upierał się, że on żadnego dziecka nie zabił, a zabijała je osobiście La Voisin i podawała mu je już martwe. On zaś tylko każde z nich przed zarżnięciem chrzcił, iżby mogło trafić prosto do Raju. I chociaż nie do końca (poza owym chrzczeniem) było owo prawdą, to udano, że dano temu wiarę, iżby możliwie jak najbardziej zminimalizować udział katolickiego księdza w owych okropieństwach. Dzięki temu ocalił głowę, ale gnił w więzieniu aż do samej śmierci, do roku 1686.

Tak więc La Voisin została skazana na spalenie żywcem na placu de Greve. Termin egzekucji wyznaczono na dzień 22 lutego 1680 roku.

Noc przed egzekucją spędziła wesoło, na obżarstwie, pijaństwie, śpiewaniu sprośnych piosenek, aż do czasu, gdy świt rozświetlił niebo…

Wtedy to przybył do celi spowiednik, lecz stara, pijana wiedźma obrzuciła go najgrubszymi obelgami, a na widok krzyża zareagowała nieopisaną furią.

Powieziono ją zatem na miejsce kaźni, gdzie nie chciała zejść z wózka, czepiając się go z całej siły tak, że trudno było oderwać jej palce od desek. Ostatecznie zawleczono ją na stos, a ona ryczała przeklinając, bluźniąc i złorzecząc… Przykuto ją więc łańcuchami do pala, obłożonego stertą drew i chrustu, który podpalono.

La Voisin bluźniła i przeklinała aż do chwili, gdy ją dym udusił. Dopiero wówczas zamilkła.

A później przerażony tłum już w milczeniu słuchał tylko buzowania płomieni, trzasków palących się szczap i odgłosów pękających od żaru kości…

Popioły rozwiał wiatr…

* * *

W wyniku śledztwa i procesu dotyczącego afery trucicielskiej ustalono, że było w nią zamieszane ponad czterysta czterdzieści osób, z których blisko połowę aresztowano. Na śmierć skazano oprócz La Voisin aż trzydzieści sześć i wykonano wyroki. Pięć trafiło na galery, dwadzieścia trzy ukarano banicją…

Nie wszyscy jednakże, którzy na to zasłużyli, stanęli przed sądem, jedni popełnili samobójstwo, inni zaś zostali oszczędzeni, bo gdyby ich nazwiska trafiły do opinii publicznej, we Francji mogłaby wręcz wybuchnąć rewolta… z takich pochodzili rodów… Po prostu na podstawie dowiedzionej im bądź wielce prawdopodobnej winy, bez wyroku, dożywotnio pozamykano ich w więzieniach… Ale były i takie osoby, które nigdy nie poniosły najmniejszych nawet konsekwencji…

I taki był koniec owej potwornej afery…

Wszelkie dotyczące jej akta król utajnił… rok 1682 dobiegł końca…

* * *

Zdawało się, że Ludwik teraz wreszcie odetchnie. Ale nie odetchnął. Chociaż bowiem druga z faworyt królewskich pani de Maintenon, wespół z ministrem króla, Jean-Baptiste Colbertem, wyciszyli i zatuszowali sprawę udziału markizy de Montespan w spisku na życie króla, bo jakżeby to wyglądało w oczach społeczeństwa, że matka aż siedmiorga królewskich dzieci chciała zamordować ich ojca? To by dopiero był skandal!

Musiał więc król przełknąć tę bardzo gorzką pigułkę i udawać, że w stosunkach między nim a markizą nic nie uległo zmianie. Można sobie wyobrazić, ile go to musiało kosztować.

Tymczasem do tamtych zmartwień, problemów i kłopotów doszedł kolejny – oto dnia 30 lipca 1683 roku zmarła w Wersalu żona Ludwika XIV, María Teresa de Austria y Borbón. Chociaż król jej nigdy nie kochał, to przecie zawsze mógł liczyć na jej lojalność i wsparcie, a tego mu teraz właśnie bardzo było trzeba…

Żałoby po zmarłej królowej nie przechowywał jednak przesadnie długo w swym sercu, bo już 9 października tego samego roku pojął za żonę dotychczasową opiekunkę swoich bękartów i jednocześnie kochankę Françoise d’Aubigné, markizę de Maintenon. Było to, co prawda małżeństwo morganatyczne, ale Ludwikowi było to już obojętne. Przy licznej gromadzie uznanych dzieci, następstwo tronu Francji miał zapewnione. Mógł więc sobie na tę morganatyczną małżonkę pozwolić… A dawało mu to jeszcze jeden pożytek, że już tam nowa małżonka zadba o to, by markiza de Montespan trzymała się od króla jak najdalej.

Co prawda ta ostatnia zniknęła z dworu dopiero w roku 1691, oddalając się do klasztoru Córek św. Józefa, gdzie ponoć ciężko pokutowała, jednocześnie rozdając olbrzymie sumy ze swego majątku na biednych, przytułki i szpitale.

Gdy 27 maja 1707 roku wyzionęła ducha, król zabronił nawet ich wspólnym dzieciom nosić po niej żałobę…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

Nadchodzi zmierzch… Serce dziecięcia króla i markizy. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (37)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (37)

Nadchodzi zmierzch… Serce dziecięcia króla i markizy.

Marie-Madeleine-Marguerite d’Aubray1, markiza de Brinvilliers, znana jednak bardziej jako Madame de Brinvilliers, parająca się tą samą profesją co jej dobra znajoma La Voisin, z którą zapewne nie jeden raz współpracowała, a przynajmniej dobrze się znała, wraz z kochankiem, z zawodu żołnierzem, natomiast z zamiłowania alchemistą, Godinem de Sainte-Croix, przy użyciu sławnego proszku dziedziczenia, albo może specyfiku o nazwie aqua tofana2, co w sumie na jedno wychodzi, w 1666 roku pozbawiła życia swego ojca Antoine’a Dreux d’Aubraya, a w cztery lata później braci Antoine’a i François’a, aby móc zagarnąć rodzinny majątek.

Markiza była okrutną kobietą. Być może przyczyną tego były okropieństwa, w jakich uczestniczyła, będąc dzieckiem. Matka zmarła, wydając ją na świat, ojciec mało się nią interesował, a wychowaniem zajmowała się służba. Niektórzy ze służących od czasu, gdy skończyła lat siedem, regularnie ją gwałcili.

Nie wiadomo, czy w odwecie za okrucieństwa i poniżenia, czy też może dlatego, że rozbudzono w niej takie potrzeby, w wieku lat dziesięciu rozpoczęła kazirodcze współżycie z jednym z braci…

Chociaż ci, którzy ją znali, wiedzieli, że jest trucicielką, woleli nie gmatwać się w tę sprawę, a mąż, trwożąc się o własne życie, w przerażeniu ukrył się w swoim majątku.

Lękał się jej nawet i kochanek, kawaler de Sainte Croix, który zostawił puzderko z czerwonej skóry, na którym wypisał: Otworzyć, jeśli umrę wcześniej niż markiza de Brinvilliers.

Pech chciał, że zmarł on 31 lipca roku 1672, a ironią losu będzie to, że śmiercią naturalną, nie zaś od jadu kochanki, przed czym drżał z lęku.

Może i nic by się nie stało, gdyby w 1675 roku owo puzderko z czerwonej skóry, zamiast do markizy, nie trafiło w niepowołane ręce. Kiedy je otwarto, znaleziono w nim wyznania kawalera, jego oskarżenia i opisy mordów, jakich się dopuściła de Brinvilliers, a nawet próbki trucizn.

Markiza zatem, nie czekając, by ratować głowę, tego samego roku czmychnęła do Anglii, a gdy zaczął się jej tam palić grunt pod nogami, przeniosła się do Holandii, by ostatecznie znaleźć dach nad głową i schronienie przed ręką sprawiedliwości w pewnym klasztorze nieopodal Liege, w którym ją jednak odnalazł i dopadł stróż prawa przebrany za księdza, a który tak się wczuł w rolę, że nie wzbudził podejrzenia mniszek.

Śledztwo rozpoczęte w roku 1675 trwało blisko dwanaście miesięcy. Oskarżona w procesie ostatecznie przyznała się do wszystkiego, co jej zarzucano. Skazano ją tedy na śmierć i ścięto w Paryżu 16 lipca 1676 roku. Po ścięciu zaś trupa spalono na stosie, a prochy wrzucono do Sekwany.

Wszelako, zanim ją skrócono o głowę, w akcie publicznej pokuty, ujawniła wszystkie swoje zbrodnie… Posypały się więc i nazwiska…

We Francji rozpętała się afera trucicielska…

W 1675 roku markiza de Brinvilliers wyjawiła nazwisko La Voisin, tak że i ta ostatnia została zamieszana w proces. Nim jednak i ją dopadła sprawiedliwość, musiało minąć jeszcze kilka lat. La Voisin była bowiem bardzo wysoko ustosunkowana i władze niższego szczebla bały się ją ruszyć, iżby nie spowodować lawiny, która pogrzebałaby licznych przedstawicieli najpotężniejszych rodów Francji, a przez to narazić się na niełaskę możnych tego świata…

Niemniej rok 1675 stał się jednak początkiem końca działalności okrutnej dzieciobójczyni… La Voisin przez moment poczuła na karku chłodny oddech nadchodzącej śmierci… potraktowała go jednak z nonszalancją… zresztą, kiedy by miała czas na refleksję, skoro nieustannie była pijana?…

Stała tam, na placu kaźni, wespół z towarzyszącym jej markizem Montferrat, wpatrując się rozszerzonymi na poły ze strachu, na poły z podniecenia, oczami w umierającą panią de Brinvilliers.

Montferrat tymczasem uśmiechał się tylko ironicznie, co rusz rzucając spod oka spojrzenia, a to na konającą trucicielkę, a to na stojącą obok dzieciobójczynię…

* * *

Dawna metresa Ludwika XIV, karmelitanka bosa Louise Françoise de La Baume Le Blanc de La Vallière, która przyjęła imię siostry Ludwiki od Miłosierdzia, wdniu 3 czerwca 1675 roku złożyła śluby wieczyste… a po kilkudziesięciu latach życia w klasztorze, dnia 6 czerwca 1710 roku, zmarła w opinii świętości… Spoczęła w zwyczajnej mogile prowincjonalnego cmentarza, tak daleko od świata, w którym niegdyś żyła, że dalej już nie można było…

* * *

Tymczasem królowi coraz bardziej brzydła markiza de Montespan i znosił ją z coraz większym trudem. Nie umiał się jej jednak pozbyć. Nie wiadomo, czy to działały czary, czy był po prostu zbyt mało stanowczy…

* * *

Dzień 19 czerwca 1675 roku był słoneczny, ciepły, ale nie upalny, lekuchny wiaterek bowiem wiał orzeźwiająco. Liście na drzewach falowały w jego oddechu, budząc zielone rozedrgane cienie. Marguerite-Marie Alacoque klęczała w kaplicy, adorując Najświętszy Sakrament. Słońce przeświecało przez witraże, kładąc na posadzce barwne plamy światła. Dzień 19 czerwca 1675 roku bynajmniej nie zapowiadał się na jakiś szczególny…

W pewnej chwili jednak rozmodlona dziewczyna, zamiast pozłocistej monstrancji, spostrzegła postać Pana Jezusa… Oto znów ją nawiedził… Z piersi zakonnicy wyrwał się radosny szloch szczęścia…

Tymczasem Pan, ukazując jej swoje rozpłomienione Serce, powiedział, co już niejednokrotnie mówił i wcześniej, że chociaż owo Serce tak bardzo ukochało ludzi, że aż do bolesnego skonu, to w zamian doświadcza tylko pogardy, niewdzięczności i obelg i świętokradztwa przez brak poszanowania Go w Najświętszym Sakramencie. A już w szczególności ze strony osób, które swoje życie Jemu poświęciły, osób duchownych. Dlatego też zażądał, izby każdy pierwszy piątek po oktawie Bożego Ciała stał się uroczystością wynagradzającą, ku czci Jego Najświętszego Serca, i aby na intencję owego wynagradzania Jezusowi wyrządzanych Mu zniewag, lud, oczyściwszy swe serca, przyjmował Eucharystię…

* * *

Jako się rzekło, królowi coraz bardziej brzydła markiza de Montespan i znosił ją z coraz większym trudem. Miał co prawda i drugą metresę, markizę de Maintenon (nie wspominając o kochankach przelotnych, czy też niemających pozycji porównywalnej do pozycji którejkolwiek z wymienionych dam), ale nie mógł się zdecydować, którą z nich ostatecznie wynieść na piedestał, a którą z niego definitywnie strącić.

Dla pani de Montespan sytuacja musiała się wydać tak groźna, że zdecydowała się na osobisty udział, w roku 1677, w kolejnej już, czwartej czarnej mszy sprawowanej na jej nagim ciele. Tym razem miał to być najokropniejszy z tych rytuałów, ponieważ miano złożyć w ofierze – po kryjomu i przedwcześnie urodzone dziecko tej kochanki króla…

Dama zażądała od La Voisin i księdza, takiego rytuału, który sprawi, że jeśli król ją porzuci, ma umrzeć on sam, królowa i jego druga kochanka…

Wynikły jednakowoż pewne komplikacje… Dziecko było tak małe i suche, że aby można było pobrać choćby odrobinę jego posoki, nie wystarczyło poderżnięcie gardełka, ale konieczne się okazało wyjęcie z dziecięcia króla i markizy serca, rozpłatanie go i dopiero z jego wnętrza wydobycie tej odrobinki krwi, którą celebrans dodał do konsekrowanego wina, do Przenajświętszej Krwi Pańskiej…

Nie był to najlepszy prognostyk… Serce… to niewinne serce diabłu oddane w ofierze… Serce winno być spopielone a jego popiół dodany do afrodyzjaków… nie zaś wykorzystane w czarnej mszy tak, jak zostało wykorzystane… to się kłóciło z rytuałem.

Najwidoczniej jednak owa demoniczna liturgia przyniosła oczekiwany przez markizę skutek, w 1677 urodziła bowiem Ludwikowi XIV jeszcze jedną córkę – Françoise-Marie, a w rok później w 1678 ostatnie już dziecko, syna Louis-Alexandre’a…

* * *

Król jednakże nadal nie był jej wierny. A skoro tak, to markiza, przepełniona wściekłością, nie mając zamiaru dzielić się nim z kimkolwiek, uknuła straszliwy plan – zamordowania Ludwika, bo jeżeli nie mogła go mieć na wyłączność, to niech lepiej sczeźnie, niech jego truchło zbutwieje w trumnie i w proch się rozsypie.

Sama przecie nie mogła się tego podjąć. Aż wreszcie, co prawda z trudem, bo z trudem, udało się jej jednak przekonać La Voisin do zamachu na monarchę i swoje rywalki.

Knując spisek, nie była jednak w stanie przewidzieć, iż nie będzie mu dane dojść do realizacji. Tak się bowiem dla markizy pechowo złożyło, że w tym samym czasie paryska policja w końcu zrozumiała, że to nie bajki, nie plotki, czy niedorzeczne opowieści, lecz miasto i kraj naprawdę oplata cała przestępcza pajęczyna złożona z groźnych czarowników, czarownic i morderców.

Oto bowiem rankiem 4 stycznia 1679 roku aresztowano słynną wróżbitkę, a jak się później okazało również i trucicielkę paryską, Marie Bosse, bardziej znaną jako La Bosse. Wróżbitka bowiem w ostatnich dniach grudnia 1678 roku, po pijanemu, przechwalała się, jak wielkie korzyści finansowe czerpie z handlu truciznami, które rozprowadzała za pośrednictwem całej sieci salonów wróżbiarskich. A ponieważ te jej przechwałki dotarły do niepowołanych uszu, na skutek donosu została wzięta pod obserwację policyjną i… wpadła.

Ponieważ w trakcie najścia domu wiedźmy, policjanci przyłapali jej syna na kazirodczym stosunku z siostrą, aresztowano wszystkich. W śledztwie zaś wyszło na jaw, iż ta rodzina miała inklinacje nie tylko do czarów, wróżb i trucicielstwa, ale także en bloc, do kazirodztwa, co wówczas było karane śmiercią.

Trucicielka, mając świadomość, że skóry już nie uratuje, ostatecznie przyznała się do wszystkiego, a ponadto obficie sypnęła nazwiskami wspólników. W tym i La Voisin. Jedno z najważniejszych ok głęboko zakonspirowanej sieci trucicieli ostatecznie pękło, a sama sieć jęła dość szybko się rozpadać, przy okazji odsłaniając trudne do opisania potworności…

La Bosse, wespół z córką Manon oraz synami François i Guillame, jak też i niektórymi ze wspólników zbrodni, zostali skazani na spalenie na stosie. Wyrok wykonano w Paryżu w dniu 8 maja 1679 roku…

Ale owego, bądź co bądź, podniecającego, rozpalającego krew w żyłach, widowiska już La Voisin, nie było dane oglądać…

Temu wszystkiemu przyglądał się jednak ze zblazowaną miną ów tajemniczy, nikomu w Paryżu bliżej nieznany, cudzoziemski szlachcic, markiz de Montferrat, bywalec salonów, piwnic i poddasza wiedźmy z rue de la Tannerie…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Madame de Brinvilliers właśc. Marie-Madeleine-Marguerite d’Aubray, Marquise de Brinvilliers, z domu margrabina d’Aubray (1630-1676) – francuska trucicielka.

2Trucizny produkowane na bazie związków arsenu.

CZAROWNICE a WIZJONERKI. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (36).

[Musze wyjaśnić, że opisane niżej okropności są oparte o raporty sądów. Raporty są, choć z trudem, dostępne. Oficjalna Francja, nawet ta masońska, laicka, się tego wstydzi i wypiera. Ale FAKTÓW nie da się ukryć zupełnie. Mirosław Dakowski]

================================================

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (36)

CZAROWNICE I WIZJONERKI

Serca gorejące

Był wieczór, dosyć chłodny, mrok jął wypełzać z wszelkich zakamarków – z załomów murów, gąszczy zarośli, głuchych okien pozamykanych już kościołów. Był wieczór, zmrok jął się rozpościerać nad Paryżem.

Marnie wybrukowaną uliczką, rue de la Tannerie, toczył się powóz bez herbu na drzwiczkach, za to ze szczelnie zasłoniętymi firankami.

Po jakimś czasie zaczął zwalniać, aż w końcu woźnica ściągnął lejce i konie stanęły. Fagas w liberii, siedzący obok woźnicy na koźle, zwinnie zeskoczył na ziemię i otworzywszy drzwi karocy, kłaniając się w pół, pomógł wysiąść jakiejś zakwefionej damie, która bez słowa oddaliła się w kierunku domu, czy może raczej pałacyku, usadowionego w pewnej odległości od ulicy, gdzie niektóre okna ziały czarną pustką, a niektóre były rzęsiście oświetlone.

Pośrodku podworca zatrzymała się, jakby niezdecydowana, co robić, czy iść dalej, czy może jednak zawrócić. Tę chwilę wahania wykorzystał przystojny mężczyzna, z wyglądu mogący mieć nie więcej niż czterdzieści lat, odziany skromnie, lecz wyjątkowo elegancko. Już na pierwszy rzut oka widać było, iż ubranie ma uszyte przez znakomitego krawca z najlepszych gatunków tkanin.

Madame, dwornie skłonił się przed zakwefioną niewiastą. – Jestem markiz Montferrat, hrabia de Saint-Germain. Może, pani, potrzebujesz przewodnika?

– Daruj, panie, że zachowam anonimowość… ale przewodnik rzeczywiście, bardzo by mi się przydał.

– A zatem… – markiz podał ramię damie i ruszyli wprost ku drzwiom wejściowym.

Montferrat najwyraźniej dobrze był znany służbie, bo bez słowa otwarto przed nim drzwi i wpuszczono go wraz z towarzyszką do środka.

Ta ostatnia stanęła jakby zagubiona w obszernym i bogato urządzonym holu, bezradnie rozglądając się wokół.

– Zapewne chciałabyś, markizo, spotkać się z panią tego domu?

Kobieta gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała w twarz. – A skądże pan wiesz, że jestem markizą?

Madame, ja… wiele wiem… więcej niż byś to mogła ogarnąć swoim rozumem.

Monsieur, pan mnie obraża!

– Nie, pani, musiałabyś bowiem mieć pamięć setek i setek pokoleń, jakie tu żyły od czasów Kaina, aż do dzisiaj…

– A pan ma taką pamięć? Czyżbyś więc był, markizie, nieśmiertelny?

Lecz Montferrat nie zareagował na ostatnie pytanie damy tak, jakby tego oczekiwała, tylko skłonił się dwornie i odparł:

– Och! Markizo, chyba nie po to tu przybyłaś, iżby prowadzić takie czcze rozmowy! Lepiej chodźmy.

Poszli więc. Mężczyzna doskonale orientował się w rozkładzie domu. Minąwszy salon pełen rozbawionych gości, i to nie byle kogo, lecz samej arystokratycznej śmietanki towarzyskiej Paryża, śród której nie brakowało przedstawicieli najmożniejszych rodów, a nawet i książąt krwi, mrocznymi schodami jęli się wspinać na wyższą kondygnację.

Montferrat, zatrzymawszy się przed jednymi z drzwi, zapukał we framugę. Nie było jednak na to żadnej reakcji.

– Zaczekaj tu, madame. Za chwil parę przyprowadzę panią domu.

I rzeczywiście. Wkrótce dało się słyszeć skrzypnięcie drzwi na poddaszu, a potem przyciszoną rozmowę mężczyzny i kobiety. Ale słów nie można było zrozumieć.

Zakwefionej damie chwile dłużyły się niemiłosiernie, tym bardziej, że musiała stać prawie w głębokim mroku, opierając się tylko plecami o ścianę. Dopiero po jakimś kwadransie posłyszała niepewne kroki kogoś, kto schodził na dół. Minęła ją słaniająca się na nogach dziewczyna, w której rozpoznała jedną z dam dworu królowej, ale mimo iż się doskonale znały, nie zagadnęła do niej, lecz odwrotnie, jeszcze bardziej skryła twarz, odwracając ją do ściany w taki sposób, by nie padało na nią światło kaganka, stojącego na gzymsie naprzeciwko poręczy schodów.

Ale dziewczyna nawet nie zerknęła na nią. Pojękiwała tylko z cicha i wlokła się z trudem, jakby doskwierało jej wielkie cierpienie, jakiś ból straszny. Spod sukni, spomiędzy nóg pociekła jej stróżka krwi, znacząc kroplami białe marmurowe stopnie.

W ślad za panną podążał markiz, a zaraz za nim ta, z którą dama chciała się spotkać – znana i sławna bardzo z ogromnego bogactwa w całym Paryżu – Catherine Monvoisin1, zwana La Voisin – dobrodziejka niewiernych żon i rozpustnych panien, dobrodziejka tych, którzy szybko chcieli stać się czyimiś spadkobiercami. Ale i tych, którzy pragnęli cudze serca zniewolić, uwikłać, omotać.

La Voisin minęła oczekującą, otworzyła drzwi jednego z pokojów i zaprosiła ją gestem do środka. Dama weszła, a w ślad za nią podążył i Montferrat.

– Panie! – zaprotestowała dama – mam poufną sprawę do omówienia! Proszę stąd wyjść.

– Jeśli markiz wyjdzie to i wy, pani, wraz z nim – opryskliwie ozwała się La Voisin – wasza wola.

Tajemnicza dama, słysząc takie słowa, bezradnie rozłożyła ręce.

– Cóż… to szantaż…

– Nie ja ciebie szukałam, tylko ty mnie. Kim jesteś i po co przyszłaś? – zapytała La Voisin.

– Jestem Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart2, markiza de Montespan…

– Ach! dwórka królowej! A cóż cię, pani, do mnie sprowadza?

– Rozpacz, pani. Rozpacz, wściekłość i zazdrość!

– I czemuż to?

– Chcę, by król pozbył się tej dewotki, tej głupiej Louise de la Valliere.

– Ponieważ ty, pani, chcesz zająć jej miejsce?

– Właśnie.

– Jest jeszcze żona monarchy – powiedziała La Voisin.

– Więc niech i ona zniknie z życia króla!

– Czy wiesz, czego ode mnie żądasz? – spytała czarownica.

– Wiem.

– A czy zdajesz sobie sprawę, co będziesz musiała uczynić, jakim rytuałom poddać? Kogo, prócz mnie, poprosić o pomoc?

– Nie. Alem na wszystko gotowa… byle go mieć… byle go tylko mieć… inaczej moje serce spłonie od ognia miłości nieugaszonej…

Zapadło milczenie. Przerwał je markiz.

– Zdejmij pani woalkę, łatwiej się nam będzie rozmawiać. Ty widzisz nasze twarze, my twojej nie. A to dość… krępujące. Skoro i tak już nam ujawniłaś swoją tożsamość i intencje, to po co skrywać lico?…

– Niechże będzie.

Pani de Montespan zdjęła zasłonę. Była młoda i piękna, zdecydowanie przewyższała urodą tę, którą chciała zastąpić w królewskiej łożnicy.

De la Valliere płeć miała bielszą, nos i usta okazalsze, a błękitne niczym majowe niebo oczy szerzej rozstawione. Była dostojna i chyba nadto poważna, de Montespan zaś, o smaglejszej cerze, nosie prostym i kształtnym, ciemnych oczach o migdałowym kształcie, krótszej szyi i mniejszych piersiach, miała też mniejsze, lecz wręcz domagające się pocałunków, cudownie wykrojone usta.

Jej uroda bardziej przykuwała wzrok niż uroda de la Valiere. Jej twarz skupiała na sobie uwagę każdego, kto na nią spojrzał. Ciemnoblond włosy ufryzowane w spiralne, długie loki spływały jej na plecy, od góry zaś miała do nich dopiętą treskę puszystości i barwy wiewiórczego ogona. Z treską ową znakomicie komponowała się makowa suknia przy ramionach i dekolcie wykończona zwiewnym i przeźroczystym niczym mgiełka kremowym szyfonem, spiętym na ramionach przy dekolcie różami z tej samej materii uformowanymi.

Markiz nie umiał powstrzymać się od komplementów i pochlebstw, zaś La Voisin ordynarnie zwróciła się do przybyłej.

– No i co? Czego tak naprawdę chcesz? Wykończyć tę de la Valliere?

– Jeśli będzie trzeba?… Może jednak spróbujmy najpierw jakich afrodyzjaków?…

– To i dobrze się składa, bo jeden mogę ci przygotować już dzisiejszej nocy, tyle że trzeba będzie na niego zaczekać parę godzin. Zechcesz tu na nas wyczekiwać, czy pójdziesz ze mną i z markizem przyjrzeć się pewnemu obrzędowi, dzięki któremu zdobędziemy eliksir, którego tak potrzebujesz? Chyba iż się lękasz, iż przerazi cię to, co zobaczysz – czarownica roześmiała się chrapliwie. – Lecz skoroś przed chwilą oświadczyła, że jesteś gotowa nawet śmierć komuś zadać, to chodź, oswajaj się z grozą.

– Pani markizo…

– Panie markizie… – pani de Montespan przyjęła ramię, które podał jej towarzysz.

Nie śpiesząc się, zeszli do piwnic.

* * *

Zatrzymali się wpodle drzwi, a potem weszli do sporych rozmiarów pomieszczenia o beczkowato sklepionym suficie, pomieszczenia pozbawionego okien.

Pani de Montespan z ciekawością podszytą lękiem rozglądała się po krypcie.

Markiz nachylił się i półgłosem objaśniał damę.

– Spójrz, madame, owo podwyższenie pośrodku, nakryte materacem, z rozłożonym na nim czarnym obrusem, pełni funkcję ołtarzowego antepedium.

– A gdzie mensa?

– Spokojnie. I do mensy dojdziemy. Psyt!

Na sekundę umilkł, a potem ciągnął prawie szeptem:

– To młode dziewczę, które stoi pośrodku to Marianne Charmillon, córka jednego z paryskich aplikantów adwokackich. Młodzieniec o twarzy rzezimieszka stojący obok niej to Sebault, subdiakon z kościoła Notre-Dame de Bourges, który przywlókł się do Paryża z nadzieją, iż zrobi tu karierę i że się wzbogaci, ale też, że i poużywa. Zamieszkał u Charmillona, uwiódł Marianne, po czym sprokurował jej dwójkę dzieci, nie opuszczając jednak bynajmniej stanu duchownego. Ponieważ nic mu jednak, prócz tych dzieci, w życiu nie wyszło, żadnej prebendy nie otrzymał, a jego Bóg go nie raczył wysłuchiwać i bynajmniej nie obsypał złotem, zdecydował, że trzeba chyba raczej zwrócić się do boga innego, do Szatana, oddając mu się na własność. Co też niniejszym zamierza uczynić i do czego przymusił swoją kochankę. Będziesz, pani, świadkiem zawierania paktu z diabłem… Zaznaczyć pragnę, iż niezwykle widowiskowego…

Markiza de Montespan wzdrygnęła się na te słowa, ale siląc się na spokój, zapytała:

– A kto jest ów drugi mężczyzna i owa druga kobieta?

– To ważne persony, bez nich obrzęd nie mógłby się odbyć… Mężczyzna ów to Guignard, wikary z tej samej świątyni, co i subdiakon, ważnie wyświęcony ksiądz, a niewiasta, nazwiskiem Lefebvre, jest jego nałożnicą.

– A owo dziewczę, drżące od strachu?

– To trzynastoletnia żebraczka, którą tu podstępnie zwabiono, aby oddać ją Szatanowi. Ale właśnie wybija północ… zaraz się zacznie…

Celebrans, ubrany w humerał, albę, cingulum, stułę, ornat skrzypcowy, manipularz – wszystko to było barwy białej, a zwierzchnie szaty dodatkowo ozdobne kunsztownym czarnym haftem wyobrażającym sosnowe szyszki i diabelskie symbole, dał znak, na który Sebault i Marianne rozebrawszy się do naga, usiłowali rozebrać też ową trzynastolatkę, ale ta nie wytrzymawszy napięcia i lęku, z przerażenia wyzionęła ducha. Odciągnięto tedy trupa w najodleglejszy kąt i kontynuowano obrzęd.

Marianne położyła się na podwyższeniu.

– Oto i masz, markizo, mensę ołtarzową, której ci brakowało.

– Jak to?

– Mensa to ciało Marianne, ale psyt! Patrz dalej.

– Ksiądz na brzuchu nagiej dziewczyny rozłożył korporał, postawił na nim kielich mszalny i patenę. Do kielicha nalał wina, do którego wpuścił kilka kropel wody, a na patenie położył hostię.

Kapłan zaczął odprawiać mszę, do której służył mu za ministranta nagi subdiakon.

Kiedy zgodnie z rubrykami celebrans miał całować ołtarz, całował nagą Marianne w intymne miejsce, a gdy było już po konsekracji, wepchnął hostię w jej przyrodzenie i natychmiast po tej „komunii” wszedł w nią subdiakon Sebault, który po stosunku dokonał konsekrowanym winem puryfikacji intymnej części ciała kochanki. A to, co z niej wyciekło, zebrał na powrót do kielicha, skąd przelał je do kryształowej ampułki.

Wówczas ksiądz Guignard oraz markiz rozebrali się do naga i na zmianę jęli kopulować z drugą obecną tam kobietą, nazwiskiem Lefebvre, kochanką celebransa. Jedynie La Voisin i markiza nie brały udziały w tej odrażającej ceremonii, będąc wyłącznie biernymi obserwatorkami.

Gdy obrzędy się skończyły, zmarłą z przerażenia dziewczynkę zagrzebano w jamie wyrytej w tejże piwnicy, po czym wszyscy udali się na górę, by wziąć udział w rozpasanej orgiastycznej uczcie, jaka odbywała się w salonie urządzonym z niebywałym przepychem.

Jedna tylko pani de Montespan odmówiła. Była nadto wzruszona. Ba! Wręcz wzburzona nawet. A poza tym… chyba nie chodziło jej tylko o władzę, znaczenie i przywileje…

Zwróciła się przeto do La Voisin z prośbą, by ta jej dała ów afrodyzjak, który miał odebrać króla rywalce i rzucić go w jej ramiona.

Czarownica z szyderczym uśmiechem podała jej fiolkę z resztką konsekrowanego wina, którego subdiakon użył do obmycia przyrodzenia swojej kochanki i powiedziała:

– Dodaj do tego parę kropli swej krwi miesięcznej, zmieszaj z najprzedniejszym trunkiem, który król najbardziej lubi i spraw, by się owej mikstury napił, a… będzie twój. Ale czy ty… ty… naprawdę go kochasz?

– O, tak! O, tak! Moje serce płonie do Ludwika tak wielką miłością, że już nie mogę powstrzymać w sobie jej żaru i jeśli nie spełnią się moje pragnienia, wybuchnie żywym ogniem, a ten spopieli nie tylko mnie, lecz i wszystko… wszystko dookoła… To, po co przyszłam, to ledwo zwiastun i przedświt tego, co mogę i co zechcę uczynić i ofiarować, iżby moje serce zlało się w jedno z sercem króla w nadzmysłowym związku naszych dusz i ciał. O, tak! Jakże ja go kocham! Wielbię go tak bardzo, że moja miłość zdolna jest pchnąć mnie aż do zadania śmierci…

Ordynarna prostaczka, obrzydliwa wiedźma, która nie cofała się przed żadnym z najokrutniejszych okropieństwem, słysząc te słowa pobladła i zadrżała, bo wiedziała, że oto stoi przed nią ktoś, kto w złu ją przewyższa i że może lepiej by było odesłać tę damę do diabła i nie zadawać się z nią więcej. Jednakowoż chęć zysku, sławy, poważania, podziwu i mniemanej bezkarności zwyciężyła, dlatego rzekła:

– Możesz, pani markizo, zawsze liczyć na mnie.

* * *

Przez kilka miesięcy pani de Montespan próbowała zająć miejsce w królewskiej sypialni, po wyrugowaniu stamtąd dotychczasowej metresy. Pewnie robiła to niezbyt udolnie, bo czy to nie była wprawiona w intrygach, czy też może miłość do króla ją zaślepiała do tego stopnia, że traciła miarę i rozsądek w zabiegach i chęci przypodobania się władcy, tak czy inaczej stała się pośmiewiskiem zarówno królowej, jak i panny de la Valliere.

Szczególnie ta ostatnia szydziła z markizy, będąc pewną swojej pozycji, a w markizie nie widząc najmniejszego nawet zagrożenia.

I był to błąd obydwu dam, królowej i kochanki. Kiedy bowiem tak się złożyło, iż obydwie król zapłodnił i zaciążyły, do towarzystwa podsunęły mu panią de Montespan, mając ją za głupią gęś, z którą król co najwyżej prześpi się raz czy drugi, ale która jest zbyt tępa na to, iżby go omotać i uwieść, zatrzymując przy sobie na dłużej.

Jakież tedy było ich zdumienie, gdy okazało się, że młodej ambitnej markizy absolutnie nie doceniły. Król odsunął od siebie de la Valliere, chociaż przez jakiś czas tak urządził swoją sypialnię, że miał swobodny dostęp do łóżek zarówno starej, jak i nowej metresy, korzystając z nich wedle kaprysu. Potem jednakowoż zaczął Louise poniżać i w wyjątkowo wyrafinowany sposób znęcać się nad nią psychicznie, by ta, koniec końców, po ciężkich cierpieniach i fizycznych i duchowych, załamana i zniechęcona do życia, w roku 1670 w końcu zwróciła się do religii. Wtedy to właśnie spod jej pióra wyszło dziełko Réflexions sur la miséricorde de DieuRefleksje o miłosierdziu Boga. Aż ostatecznie odeszła do surowego karmelitańskiego klasztoru, w którym przybrała imię siostry Ludwiki od Miłosierdzia i w którym miała już do śmierci pokutować za swoje występki… z których największym było to, że uległa królowi… a uległa, bo go szczerze i głęboko za dni naiwnej młodości pokochała…

De Montespan na placu boju została sama. Ziściło się jej pragnienie… Ba! Zdobyła taką władzę nad duszą, sercem i umysłem Ludwika, że nawet królowa musiała się jej obawiać i się z nią liczyć.

Markiza została kochanką króla w maju 1667 roku.

Dwudziestosześcioletnia Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart, markiza de Montespan weszła na ścieżkę, która wiodła ją nie ku jasnym i przejrzystym wodom, lecz wprost w mroczne odmęty, przesycone szlamem i zgniłym wodorostem…

* * *

Marguerite-Marie Alacoque3, która przyszła na świat w roku Pańskim 1647 w Verosvres, jako piąte dziecko notariusza królewskiego, Claude’a Alacoque i jego małżonki Philiberte’y Lamyn dziwna jakaś była. Nie wiadomo dokładnie, ile miała lat, cztery czy pięć, a już w kościele ofiarowała się na własność Panu Jezusowi…

Czy była świadoma tego, co robi, czy też nie – tego się już nie dowiemy. Z późniejszych zdarzeń możemy jednak domniemywać, iż chyba była świadoma, skoro Pan Jezus ofiarę dziecka potraktował poważnie…

Tak czy inaczej, życie dziewczyny wychowywanej trochę w domu, trochę w klasztorze, w chorobie trapiącej ją przez lat kilka, kiedy to nie mogła nawet podźwignąć się z łóżka, a z której – jak uważała – została cudownie uzdrowiona, bynajmniej nie było równe duchowo. Zdarzały się w nim bowiem okresy szczególnej pobożności i mistycznych nieomal uniesień, które przeplatały się – po wyzdrowieniu – z okresami beztroskich, chociaż bynajmniej nie grzesznych, światowych zabaw.

I tak to się działo, aż do dnia jej osiemnastych, czy też dziewiętnastych urodzin, kiedy to matka stwierdziła, iż najwyższa pora wydać pannę za mąż. I szło ku temu, a jakże. I prawdopodobnie do zamęścia by doszło, gdyby jakoś tak, w kilka, czy kilkanaście miesięcy od decyzji matki, nie przyszło do niezwykłego wydarzenia.

Oto bowiem objawił się dziewczynie Pan Jezus zbroczony krwią i jakby dopiero co okrutnie ubiczowany. Marguerite zadrżała i wpatrywała się w Zbawiciela, nie umiejąc wydobyć z gardła ni słowa, choć w głowie kłębiło się jej ono: czemu… czemu… czemu?...

– Czemu? – pytaniem odpowiedział Jezus na niezadane pytanie – Przyjrzyj się sobie, swoim uczynkom… to tyś mnie doprowadziła do tej okrutnej, do tej bolesnej męki…

Marguerite zadrżała. Jej umysł, jej serce, rozdarł piekący ból. Już nie myślała o świecie, o zabawach, o zamążpójściu – oddała się srogiej, wynagradzającej pokucie. Lecz i tego Jezusowi było mało.

– Nie, Marguerite, powiedział, ponownie się jej, za czas jakiś, ukazując w jeszcze – o ile rzec tak można – intensywniejszej wizji. Nie tego chcę, lecz chcę, byś się stała cząstką mego miłosierdzia i mojej miłości…

– I czemuż to, Panie? – wyszeptała nieśmiało.

– Bom cię wybrał na swoją oblubienicę. A ty, zamiast mnie, zapragnęłaś teraz innego oblubieńca. Czyż nie pojmujesz, że chcesz mi tym wyrządzić obelgę? Jeśli wybierzesz innego oblubieńca, ja odejdę od ciebie… na zawsze… jeśli zaś wytrwasz przy mnie, nigdy cię nie opuszczę…

– Panie! – wykrzyknęła Marguerite. – Panie!

I niczego więcej nie była już w stanie wypowiedzieć. Jej gardło ścisnął potężny skurcz i tylko z jej piersi wyrwał się krótki szloch.

Był rok 1667… czy to był maj… może… tego nie wiemy… Dwudziestoletnia Marguerite-Marie Alacoque, niezamożna dziewczyna z prowincji, z małej, zapyziałej burgundzkiej mieściny Verosvres, weszła na ścieżkę, która wiodła ją przez upokorzenie i cierpienie ku jasnym i przejrzystym wodom Bożej miłości, wprost ku słodkiej toni przesyconej słonecznym blaskiem, ku kwietnym ogrodom cudownie rozwonionym i grającym feerią najczystszych barw, tyle że owe kwiaty maskowały ciernie, które miały zniknąć dopiero na drugim brzegu żywota… tymczasem jednak wchodząc w kwietny ogród, zanurzała się w cierpieniu…

* * *

A zatem markiza de Montespan była górą! De la Vallière w klasztorze, królowa ją akceptująca, bo i cóż innego mogła zrobić, prócz zaaprobowania nowej metresy męża?

Czas upływał – na miłosnych bitwach, na balach, na zabawach. Pan Jean-Baptiste Lully komponował swoje motety, swoje opery, swoje balety, uwertury i tragedie liryczne, a król przebierał się za Słońce, z głową całą obsypaną złotym pyłem, zwieńczoną pozłocistymi promieniami i tańczył – nie jak król, a raczej jak błazen, któremu jednak dokoła bito brawo, a do jego uszu dolatywały szczere i nieszczere ochy i achy. Bo Ludwik XIV w swojej pysze usiłował dorównać samemu Diabłu i nawet mu się owo dość zręcznie udawało. Gdy się urodził, nazwano go DieudonnéOd Boga Dany. Ale dość rychło on sam uznał się za boga? Och! Za boga… za wszechmocnego…

Bo czyż człowiek mający wszystko: władzę, siłę, bogactwo, zdrowie, kobiety, a liczący sobie lat dwadzieścia dziewięć, bo tyle sobie liczył w owym roku 1667, choćby przez chwilę pomyśli, że i on przeminie? Że kiedyś starość osłabi mu kolana, skróci oddech, z mięśni i ścięgien wyssie moc, zamgli wzrok, wysuszy mózg? Nie, absolutnie nie! Dlatego sam siebie nazwał Wielkim lub Królem Słońce… Lubił też powiadać, że Francja to My! On, Ludwik XIV rzeczywiście był niczym bóg w swym francuskim wymiarze… Bo do Boga było mu daleko, bardzo daleko…

A więc bale i uczty, uczty i bale… wyrafinowanie… we wszystkim i w rozpuście też… I już nie w ponurym Luwrze, ale w przewspaniałym, pełnym przepychu pałacu w Wersalu.

Tymczasem czas nie stał w miejscu…

Pani de Montespan płodna była niczym królica. Pierwsze dziecko, niewiadomej płci, urodziła w sekrecie w 1669 roku, potem, w 1670 na świat przyszła córka – Louise-Auguste, w 1672 syn – Louis-César…

Po trzech ciążach i porodach markiza brzydła. I tyła. A król otyłych kobiet nie znosił. Znalazł sobie de la Vallière, bo była absolutnym przeciwieństwem jego grubej żony. A teraz los spłatał mu paskudnego figla i zamiast jednej, miał w łożu dwie tłuste baby!

Coraz częściej więc pani de Montespan musiała we wściekłej zazdrości zagryzać wargi i hamować się, żeby nie wybuchnąć. Ale przecież nie była głupia i wiedziała, że prędzej czy później zostanie odtrącona. Ale ona nie miała zamiaru zamykać się w klasztorze. O nie!

Toteż o zapobieżeniu najgorszemu pomyślała już zawczasu. Kiedy więc w 1672 urodził się Louis-César, a ona prawdopodobnie znów była w ciąży, postanowiła podjąć radykalne kroki, byle tylko zatrzymać Ludwika XIV przy sobie…

* * *

La Voisin wpatrywała się bacznie w twarz pani de Montespan. Jakże teraz była ona inna niż przed pięciu laty, gdy ją spotkała pierwszy raz. Spoglądała w twarz dość mocno już nalaną, o rysującym się drugim podbródku, obficie przypudrowaną, w twarz, której nie żałowano też ni różu, ni szminki, ni czernidła na brwi. Wyobraziła sobie jej, poznaczone fioletowymi żyłkami, tłuste uda, wielki tyłek, z którego pewnie wychylały się nabrzmiałe hemoroidy, obwisłe cyce, fałdy i rozstępy na brzuchu… No, może wyobraźnia zaprowadziła ją za daleko, ale jeszcze dwoje-troje dzieci i tak markiza będzie wyglądać. I to bez najmniejszej wątpliwości.

Tak – pomyślała sobie La Voisin, nic dziwnego, że już tu jest. Brzydnie w ogromnym tempie. Ma świadomość, iż chyba niezbyt długo, jeśli nie będzie stosować żadnych sztuczek, utrzyma króla przy sobie. Zatem? Nie poskąpi złota. O tak! Nie poskąpi złota!

– Pani… – La Voisin zawiesiła głos, w oczekiwaniu, że przybyła dama sama zechce wyjawić, jakie ma oczekiwania.

– Tak… tak… właśnie – odparła roztargniona z zamyślenia markiza. – Potrzebuję twojej pomocy.

La Voisin milczała dłuższą chwilę, aż w końcu chrapliwym szeptem powiedziała:

– Miej, pani, świadomość, że tu już nie wystarczą zwykłe lubczyki, afrodyzjaki…

– Co zatem?

– Najpotężniejsza magia.

– Czyli?

– To, czegoś już kiedyś była świadkiem… pamiętasz pewnie… tam, w piwnicy…

Markiza zadrżała.

– Pamiętam. Opłacę wszystko, szukaj dziewczyny…

– O nie, to zbyt mało.

– Jak to?

– Obca dziewczyna tutaj nie pomoże.

– Więc kto?

– Ty sama, pani.

– Ja?

– I owszem.

– Przenigdy!

– Zatem – La Voisin wstała z krzesła – zatem żegnaj, madame.

– Nie, nie!… zaczekaj…

La Voisin na powrót usiadła.

– Niechże będzie. Zgadzam się. Nie mam innego wyjścia.

– Aż tak źle jest między tobą, pani, a królem?

– Niestety.

– Więc należy temu zaradzić. I zaradzimy.

Usłyszawszy to, pani de Montespan z fałdów sukni wydobyła sporą giemzową sakiewkę, ciężką od złota.

– To zaliczka. Jeśli mi pomożesz – rzekła do wiedźmy – dostaniesz dużo, dużo więcej.

– Nie zawiodę cię, madame.

* * *

Ksiądz Étienne Guibourg z kościoła Saint-Marcel w Saint-Denis w roku 1672 miał już lat 62, więc na owe czasy uchodził raczej za starca. Nadal jednakowoż był jurny i trzymał kochankę, niejaką Jeanne Chanfrain, z którą spłodził całkiem spore stadko dzieci. Kiedy jego skandale stały się nazbyt widoczne, a biskupowi trudno było go dalej kryć, więc zrobił to, co powinien był zrobić przed laty – suspendował duchownego, czyli zakazał mu pełnienia funkcji kapłańskich.

Guibourg lekceważył i Kościół i biskupa i jego suspensy. Jako kapłan, czarownik i alchemista, nawiązał ścisłą współpracę z La Voisin. Z czego oboje mieli korzyści. Chociaż trucicielka, dzieciobójczyni i wiedźma nie z nim jednym zawarła pakt, bo również inni księża też z nią współpracowali.

Teraz czekała Guibourga bodaj najważniejsza msza, jaką miał odprawić w swoim życiu.

W odludnym zameczku, z dala od Paryża, nie na tyle jednak, że nie dałoby się w jedną noc obrócić w tę i z powrotem, w specjalnie urządzonej kaplicy, szykował się do bluźnierczego nabożeństwa.

Na kamiennym ołtarzu rozciągnięty był czarny, aksamitny obrus bogato zahaftowany srebrną nicią w okultystyczne symbole i jakieś dziwaczne fantastyczne stwory jakby wypełzłe z przerażających sennych majaków. Do ołtarza powoli podeszła pani de Montespan, rozebrana do naga i położyła się na nim.

Pomocnica celebransa, również naga La Voisin, zapaliła cztery świece z wosku zabarwionego na czarno, które stały na ołtarzu, tak trochę z tyłu, za nagą markizą. Leciuchny przeciąg kołysał ich płomykami, budząc fantastyczne groźne cienie na ścianach kaplicy.

Ksiądz Guibourg ubrany jak do mszy, tyle że w biały ornat pokryty czarnymi haftami magicznych i diabolicznych symboli i znaków, w tym i szyszek sosnowych, z nakrytym welonem i bursą kielichem mszalnym w rękach, dostojnie zbliżył się do ołtarza.

Ściszonym głosem odmawiał modlitwy u jego stopni… nagi ministrant mu odpowiadał… celebrans postąpił w górę… na brzuchu markizy rozłożył korporał, na nim patenę z hostią i kielich, który napełnił winem i odrobiną wody… wszystko zgodnie z rubrykami…

Msza się odprawiała.

Offertorium… Ministrant odebrał z rąk La Voisin niemowlę kupione od jakieś prostytutki… Guibourg nie będąc pewnym czy było chrzczone, ochrzcił je sub conditione4… a następnie ofiarował nie Bogu, lecz Diabłu i ponownie przekazał je ministrantowi.

Guibourg głośnym szeptem wymawiał słowa konsekracji:

– Hoc est enim corpus meum… Hic est enim calix sangunis mei… To jest bowiemciałomoje… To jest bowiemkrewmoja...

Guibourg okadził Najświętszy Sakrament i, przy okazji niejako, nagą markizę. Po kaplicy rozszedł się dziwny i drażniący zapach ziela bagna, asafetydy, obrzydliwa woń końskiego łajna, i dusząca – smoły i siarki…

Gdy wrzucił do kielicha z Krwią Przenajświętszą cząstkę konsekrowanej Hostii, wyciągnął ręce po niemowlę. Zakwiliło. Celebrans zdecydowanym ruchem schwycił je za główkę, odciągając ją jednocześnie do tyłu. Gdy maleńka szyjka znalazła się nad kielichem, ostrym ceremonialnym magicznym sztyletem wykonał szybkie cięcie, podrzynając gardło dzieciątka, aż żelazo zachrzęściło o kość. Świeża krew zmieszała się z konsekrowanym Winem…

Czym prędzej oddał martwe ciałko La Voisin, a ona wrzuciła je do kominka, w którym płonęły grube, bukowe szczapy. Zaskwierczało, płomień najpierw przygasł, a potem buchnął ze zdwojoną mocą, zasilony tłuszczem niemowlęcia…

Gdy ofiara okrutnego mordu gorzała, celebrans wygłosił inkantację do demonów Asztarot i Asmodeusza, błagając ich o miłość króla do markizy de Montespan, o miłość, która nigdy by nie ustała.

Msza dobiegła końca. Lecz, by czar zadziałał, mszy takich musiało się odbyć trzy…

La Voisin mosiężnym pogrzebaczem wyciągnęła zwęglone kostki niemowlaka, roztarła je w moździerzu na pył i podając je markizie, w misternie wyrzezanym z kości słoniowej puzderku, rzekła:

– Pamiętaj, madame. Codziennie król musi spożyć szczyptę tego proszku. Nie zapomnij, codziennie…

De Montespan w milczeniu skinęła głową. Przekroczyła ostatnią granicę, sprzed której mogła jeszcze się cofnąć. Teraz nie było już dla niej odwrotu…

* * *

Kościół Panien Wizytek w niewielkim miasteczku Paray-le-Monial przystrojony był odświętnie. Bo też i ten dzień, 6 listopada 1672 roku, był dniem szczególnie ważnym, nie tylko dla krnąbrnej nowicjuszki, chadzającej własnymi ścieżkami duchowości, za jaką uważano pannę Marguerite-Marie Alacoque, ale i dla Francji i dla całego Kościoła Świętego.

Oto bowiem – przełamując wszelkie opory i zastrzeżenia – matka przełożona zezwoliła, by Marguerite-Marie złożyła śluby wieczyste.

Łacińskie śpiewy celebransa, nieomal anielski w brzmieniu zaśpiew zakonnic… chorał przecudny… kłęby kadzideł… ostatnie jesienne kwiaty na ołtarzu… jakieś słowa kapłana… jakieś odpowiedzi… Jezus stojący tuż obok…

Marguerite-Marie… te słowa… z jej ust… i ślubuję… czystość… ubóstwo… posłuszeństwo…

Gromkie Te Deum jakby ją nieco ocuciło. Pan Jezus miał twarz poważną, choć usta ułożone jakby do uśmiechu…

– Czy zawsze, czy bezwarunkowo będziesz do mnie należeć? – zapytał.

Alacoque w milczeniu skinęła głową. Przekroczyła ostatnią granicę, sprzed której mogła jeszcze się cofnąć. Teraz nie było już dla niej odwrotu…

* * *

Minęło niewiele czasu, nadszedł był bowiem rok 1673, a markiza de Montespan znów musiała kłaść się na ołtarzu, aby uratować miłość, a może tylko przyzwyczajenie króla do niej… Teraz ceremonia odbywała się w domu La Voisin, która zrobiła się tak bezczelna w poczuciu bezkarności, że z czymś takim nawet się już nie kryła. Zresztą… Paryż jadł jej z ręki – księżne, markizy, hrabiny, ich mężowie i kochankowie, a nawet krewni monarchy bywali w jej salonie, gdzie oddawano się uciechom stołu i łoża, nawet najbardziej wyrafinowanym i plugawym.

Ową czarną mszę celebrował ten sam ksiądz – Guibourg… Tym razem jednak, zanim dziecko poświęcone demonom spalono w piecu, La Voisin wydobyła zeń serce i wnętrzności, z których miała przygotować magiczny proszek dla króla. Straszliwy. Wyjątkowy. Mocny. Zniewalający. Proszek, który markiza miała ustawicznie dosypywać mu do jadła…

Pani de Montespan w 1673 urodziła królowi córkę Louise-Françoise…

* * *

Marguerite-Marie Alacoque, dwudziestosześcioletnia zakonnica, wizytka, szczupła, o regularnych rysach twarzy, z których wyczytać można było ból wielki i cierpienie, ale jednocześnie też wielkie szczęście – prawdziwe, ogromne, spełnione, klęczała w chórze zatopiona w modlitwie i rozmyślaniu.

Owa szczupła dziewczyna chroniła się tu, ilekroć było to tylko możliwe. Tak było i tego dnia… 27 grudnia roku Pańskiego 1673. I oto naraz… chociaż Pan Jezus już nie jeden raz się jej objawiał, tym razem ukazał jej w wizji, coś, czego jeszcze nigdy dotąd jej nie pokazywał – Swoje Najświętsze Boskie Serce…

– Moje serce – powiedział Zbawiciel – przepełnia taki ogrom miłości do ludzi, iż chcę jej płomienny żar rozlać na nich, a ciebiem wybrał na pośredniczkę…

I ukazał jej w wizji Serce swoje jakby na tronie z płomieni od słonecznego blasku jaśniejszych i od najszlachetniejszego kryształu przejrzystszych. Miało jednakowoż ono otwartą ranę, a okalała je korona z cierni – ludzkich grzechów i niegodziwości.

A potem Pan w wizji wyjął serce młodej zakonnicy z jej piersi i umieścił je w piersi swojej, a gdy je ponownie umieścił w jego pierwotnym miejscu, dziewczyna zadrżała, albowiem było ono teraz uformowane nie z ciała, ale przyjęło formę ognia płomienistego i palącego.

– Marguerite – rzekł Pan – Marguerite, pragnę i żądam, iżby obraz Mojego Serca jął odbierać cześć publiczną, a na tych, którzy go wystawiać i czcić będą, wyleję moje błogosławieństwo i łaski niezmierzone i wydrę te osoby z szatańskich szponów i królestwo Boże zagości w ich sercach…

* * *

Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart, markiza de Montespan zaprzyjaźniła się serdecznie z nową królewską drugorzędną metresą, z Claude de Vin des Oeillets, zwaną Mademoiselle des Oeillets, ponad trzydzieści lat już liczącą, ale piękną jeszcze bardzo, powabną i pociągającą. Markiza nie uznała jej za przeciwniczkę i konkurentkę, lecz wręcz odwrotnie, uczyniła ją swoją powiernicą, dopuszczając do najskrytszych i najstraszniejszych sekretów.

Kiedy nastał więc czas i trzeba było wziąć udział w trzeciej czarnej mszy w domu przy rue de la Tannerie, de Montespan zabrała ją ze sobą.

Gdy bluźnierczy obrzęd dobiegł końca, La Voisin stwierdziła, że domieszanie do konsekrowanego Wina jedynie krwi niewiniątka, które – jak zwykle – dopalało się w piecu, nie wystarczy. Uznała, że aby powstała naprawdę skuteczna mikstura magiczna, należy ją wzbogacić o niewieścią krew miesięczną i nasienie mężczyzny.

Niestety, markiza nie miała wonczas periodu… I – wtedy w sukurs jej przyszła Mademoiselle des Oeillets, która właśnie miała swój czas. Wzięła tedy z rąk księdza kielich mszalny, wsadziła go pod suknię i wpuściwszy doń krople swojej krwi, na powrót podała kapłanowi, który niezwłocznie oddał do niego swoje nasienie.

Pani de Montespan w roku 1674 urodziła królowi córkę – Louise-Marie-Anne…

Ale od tamtej pory, w zastępstwie markizy, po napoje magiczne biegała panna des Oeillets, bo markiza, coraz bardziej otyła, zaczęła unikać domu przy rue de la Tannerie i kontaktów z La Voisin, zaś des Oeillets od tej pory wiele, wiele razy udawała się do czarownicy i dzieciobójczyni po proszki, eliksiry i coraz mocniejsze afrodyzjaki, którymi de Montespan nieustannie faszerowała króla, podając mu je w jadle i napojach…

* * *

2 lipca roku Pańskiego 1674 siostra Marguerite-Marie Alacoque, klęczała przed tabernakulum, modląc się żarliwie. I oto naraz stanął przed nią Pan Jezus. Od jego postaci rozchodził się nadziemski blask, a z Jego pięciu ran wydobywała się światłość, słoneczną światłość przewyższająca.

– Och! Czemuż to ludzie są tak niewdzięczni? Wszak oddałem za nich życie. Gdybyż okazali mi, choć odrobinę miłości, zlałbym na nich wszelkie możliwe łaski, ale nie, oni za dobro, jakie im zsyłam, nie płacą mi wdzięcznością, lecz odtrąceniem i wzgardą. Tak… ludzie mną pogardzają… Więc chociaż ty, przyjaciółko moja, staraj się, jak dalece możesz, jak dalece starczy ci sił, dawać mi zadośćuczynienie za niewdzięczność innych…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Catherine Monvoisin, Catherine Montvoisin z domu Deshayes znana jako La Voisin lub Catherine Voisin (ok. 1640-1680) – francuska trucicielka i wróżbitka, organizatorka satanistycznych czarnych mszy, dokonująca aborcji na masową wręcz skalę.

2Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart (1640-1707) oficjalna kochanka króla Ludwika XIV, matka 7 jego dzieci.

3Święta Małgorzata Maria Alacoque (1647-1690) – francuska wizytka i mistyczka, znana przede wszystkim z propagowania nabożeństwa ku czci Najświętszego Serca Jezusowego.

4Warunkowo.

W pieczarach Salamanki. Czas sprowadzić kres Czasu i Czasów… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (35)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (35)

W pieczarach Salamanki. Czas sprowadzić kres Czasu i Czasów…

W moim imieniu dokonasz rzeczy wielkich, wspaniałych, cudownych i ohydnych zarazem.

———————————–

Pan Jerzy Białecki podążał trop w trop za idącym przodem diukiem don Ferulcim. Była głucha, bezgwiezdna i bezksiężycowa noc. Mało co było widać, ale jakieś odgłosy, zapachy, zarysy budowli, wydały się Jerzemu jakby skądś znajome. Cała ta okolica miała jakąś nieobcą atmosferę…

W głowie zaczęły mu się jawić jakieś błyski, ułomki scen, jakieś zamglone obrazy… Nie mógłby tego uzasadnić, lecz był nieomal pewny, że nie jest tu pierwszy raz.

Zamajaczyła przed nimi bryła kościoła. Ferulci nacisnął klamkę i otwarł drzwi świątyni. W jej wnętrzu poruszali się po omacku, lecz diuk zdawał się doskonale wiedzieć, dokąd zdąża. Szedł tak pewnie, jakby, niczym wilk, widział w mroku.

Przeszli przez zakrystię i otwarłszy tajemne przejście w jednej z jej ścian, zstąpili do podziemi. Tu już było widno, bo paliło się kilka lampek oliwnych poustawianych na występach i nierównościach kamiennego muru.

Jeszcze parę kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj diuk nakazał swemu towarzyszowi, iżby ów zzuł buty i rozdział się do naga, po czym z jednego z licznych haków, nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru, zdjął fioletową cucullę z doszytym do niej szpiczastym kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.

Kiedy to uczynił, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jaskini. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.

Pieczara wyglądała niczym połączenie sali tronowej monarchy z kaplicą, sypialnią i biblioteką. Przy ścianie, znajdującej się na wprost wejścia, na podwyższeniu, stał tron wyrzezany z hebanu, a inkrustowany elektrum o barwie jasnego bursztynu.

Na środku sali stał ołtarz gładki, wyrobiony z jednej bryły ciemnozielonego malachitu, przed nim zaś wygodne leże z malachitu zielonkawego, przerośniętego błękitnymi konkrecjami azurytu, zasłane fiołkowej barwy pościelą, ściany zaś zakrywały potężne dębowe regały szczelnie zapełnione księgami, z których jedne wyglądały na bardzo stare, inne zaś na całkiem niedawno tłoczone. Prócz ksiąg były też tam zwoje papirusów i pergaminów pozwijanych w rulony.

W pewnej chwili do jaskini weszły dwie niewiasty odziane w dziwacznego kroju brokatowe, wrzosowej barwy habity i szkaplerze z pozłocistej lamy. Zbliżyły się do Jerzego i ująwszy go delikatnie pod łokcie, podprowadziły do łoża, a potem delikatnie przymusiły, aby zległ na nim. Następnie wniosły niski a długi stolik, ustawiły go przy na wpółleżącym, i zastawiły półmiskami i talerzami napełnionymi wykwintnymi, smakowicie pachnącymi potrawami, umieszczając pomiędzy nimi omszałe flasze wina. Na koniec i owe dziwne mniszki położyły się obok Jura, aby usługiwać mu, podawać co smaczniejsze kęsy, i dolewać trunków do opróżnianych kielichów.

Pan Jerzy rozglądał się bacznie dokoła, wypatrując Ferulciego, ale ów gdzieś się zapodział, jakby rozwiał w powietrzu. Zrezygnowany poddał się pieszczotom tych mniszek-nie-mniszek. Jedna z nich była czarna niczym heban, ale niezwykle urodziwa o bardzo proporcjonalnych i szlachetnych rysach twarzy, druga biała, alabastrowa blondynka, równie zjawiskowo wyglądająca, co jej współtowarzyszka.

Jedna z niewiast podała mu pełny kryształowy kielich starego i wybornego dojrzałego wina, o cudownym bukiecie i mahoniowej barwie. Jeszcze nigdy w życiu nie miał w ustach tak wybornego trunku.

– Pij, panie kawalerze, pij – ozwała się blondynka. – To palo cortado. Czy czujesz niebiański nieomal smak tego wina? Jest niezwykłe i unikalne, bo może powstać wyłącznie samoistnie. Jeszcze nigdy żadnemu człowiekowi nie udało się go w sposób celowy i zamierzony wyprodukować. Pij i nasyć się. Niech ukołysze ono twoją duszę…

Więc pan Białecki pił. Czas jakby się zatrzymał. Chwila zawisła w bezruchu, aż na koniec syty i odprężony przymknął oczy i odpoczął, zapadając się w czarną, miękką niczym plusz, otchłań… Czuł jeszcze pieszczotę delikatnych kobiecych dłoni, ale znajdował się już na granicy jawy i snu, aby miał chęć, siłę i zdolność, iżby ją odwzajemnić. Z niezmiernym trudem otwarł jeszcze raz i drugi ołowiane powieki i spojrzał w niewieścią twarz pochylającą się nad jego twarzą. Dziwna ona była – choć smoliście czarna, to odrobinę jakby przezroczysta i nieskazitelna. Oczy zaś, choć żywe, nie przypominały jednak oczu człowieka, ale raczej ślepia jaszczura…

* * *

Jur się ocknął. Nie miał poczucia ni miejsca, ni czasu. Otworzył oczy i wsparłszy się na łokciach, uniósł nieco i rozejrzał dokoła.

Naraz jego wzrok spoczął na dziwacznym stworze siedzącym na tronie ustawionym tuż przy ścianie. Była to jakaś androgyniczna istota, której twarz skrywał mrok. Białecki usiłował wstać, ale ogarnęła go straszliwa niemoc, a zawrót głowy sprawił, iż znów musiał położyć się na plecach… na parę chwil wręcz omdlał z przerażenia, coś jednak, nie wiedzieć co, rychło go jednak ocuciło…

A potem po raz drugi zapadł się w miękki mrok, nie tracąc już jednak świadomości… Od tronu, od istoty na nim siedzącej, doleciał go zduszony szept, na tyle jednak wyraźny, że rozumiał każde słowo:

– Przeszedłeś próbę… dlatego wróciłeś tutaj i teraz nasycisz się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie mógłbyś zdobyć…

– O jakiej próbie mówisz? – zapytał Jerzy.

– O próbie poczucia wdzięczności. I zdałeś ją. Była to próba, której ja kiedyś nie podołałem… na początku czasu… Przed tobą lata… albo sekundy… czas tu zamiera w bezruchu. Kiedy stąd wyjdziesz, nie poznasz świata, w którym dotąd żyłeś. Ale to nieistotne. Los sprawił, żeś utracił pamięć. Jesteś jak tabula rasa – tablica czysta… a ja ją zapiszę… Od tej pory jesteś mój… i gdy wyjdziesz stąd, będziesz mój i będziesz spełniał zadania, jakie mam do spełnienia. I w moim imieniu dokonasz rzeczy wielkich, wspaniałych, cudownych i ohydnych zarazem.

– Kim jesteś, panie?

Siedzący na tronie milczał czas jakiś. Jedna rękę uniósł w górę, wskazując na biały półksiężyc zawieszony w przestrzeni po jego prawej stronie, drugą opuścił w kierunku czarnego półksiężyca. Spomiędzy potężnych koźlich rogów wykwitł ogień, a śród rozedrganych płomieni mieniła się bielą i błękitem hebrajska litera ש – szin… oznaczająca analityczny umysł istoty.

– Jam Solve et CoagulaDzielący i Łączący. Mąż i Niewiasta. Nosiciel Światła i Mrok Najgęstszy. Mądrość i Głupota. Pycha i Chciwość i Nieczystość – jam Trójca Nieświęta w dwoistości zespolona w jedność. Jam Nienawiść. Jam Śmierć.

A ty od dzisiaj będziesz się zwał – wedle potrzeby: książę Rakoczy, markiz Baletti, markiz de Aymar, markiz Montferrat, hrabia Bellamare, hrabia de Saint-Germain, graf Sołtykow, graf Belmar, hrabia Tsarogy, hrabia Welldone, baron Reinhard Gemmingen-Guttenberg, von Schoening, de Surmount, Adanero, Zanoni1bo wejdę w ciebie i każdą twą cząstkę przeniknę. Nasączę cię sobą niczym woda gąbkę. Będziesz mnie nosił w sobie niczym ciężarna swój płód. Aż zrodzisz mnie, kiedy nadejdzie właściwy czas. A dam ci wiele czasu, ale nieśmiertelności w cielesnej powłoce zlepionej z przemijającej materii dać ci nie mogę… zresztą… nawet byś nie chciał… Posiądziesz jednak wiedzę i mądrość i pamięć swoich poprzedników… a było ich wielu… i wierz mi, każdy oddychał z ulgą, gdy nadchodził dzień, w którym gasł jego płomyk, bo zbrakło oliwy… a kupić więcej było niepodobna, bo noc już zapadła i sprzedawcy oliwy spali po swych domach…

Na chwilę zamilkł i wzniesioną do tej pory dumnie głowę opuścił na piersi. Jego milczenie aż drażniło. Cisza rozsadzała uszy… W końcu stwór zapytał:

– Wiesz już, kim jesteś?

– Wiem, panie, tobą.

– A wiesz, kim ja jestem?

– Wiem, panie, Nienawiścią i Śmiercią i Grozą…

– Więc kim ty będziesz?

– Zniszczeniem.

– I kimże jeszcze?

– Korzeniem Ohydy i Obrzydliwości…

– Dlaczego?

– Bo czas sprowadzić kres Czasu i Czasów…

* * *

Pani Waleria Białecka, czyli dawniejsza Kasia, każdego dnia, od kiedy Jerzy wyjechał do Paryża, brała dzieci za rączki i wychodziła hen, na zapyloną drogę wypatrując oczy, czy też nie ujrzy powracającego do domu męża.

Ale mijały tygodnie, miesiące i lata. Dzieci porosły, a ona wciąż na tę drogę wychodziła… Lecz widziała tylko rozkwitające wiosenne kwiaty, kłoszące się zboża, jabłka czerwieniejące na starych drzewach w sadzie, szron na zielonej jeszcze trawie i wreszcie kopiasty śnieg, który przynosiła zadymka…

Lecz wreszcie nadszedł dzień, że Kasia już na ową drogę nie wyszła, ale ją poniesiono w dębowej skrzyni, na barkach, na wierzch pagórka o łagodnych zboczach, skąd widać było trakt, którym ongi odjechał Jerzy – i pogrzebano obok rozłożystego krzaka jaśminu…

A ów jaśmin pachniał, mój Boże, jak upojnie, jak słodko… tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy, płonąc od wstydu, odwzajemniła pocałunek Jerzego…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Nazwiska, czy też pseudonimy, pod którymi rzekomo występował słynny XVIII-wieczny awanturnik, który najbardziej jest znany jako hrabia de Saint-Germain.

– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (34)

– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą…

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (34)

Principium novum

Duszno… ciemność… Jakiś ciężar na piersiach… Piasek chrzęszczący w zębach, a przy każdym płyciuchnym oddechu wciągany do nosa. Uczucie skrępowania. Jakby całego ciała. Ucisk ze wszystkich stron. Z trudem poruszył palcami. Wyczuł, jak przesypuje się pomiędzy nimi sypka ziemia. Próbował wstać. Nie dał rady, choć udało mu się jednak trochę poruszyć.

Najgorsze było to, że czuł, iż za chwilę się udusi. Jęła ogarniać go panika. Spokojnie… tylko spokojnie… zaczął międlić sypką ziemię w palcach, próbował zbliżyć dłonie do siebie, powolutku, powolutku… udało się.

Złożył ręce jak do modlitwy i skierowawszy je ku górze, zaczął rozpychać przygniatającą go ziemię. Opornie, bo opornie, ale się udawało. Milimetr po milimetrze, centymetr po centymetrze… W ślad za dłońmi kierował usta i nos.

Mijały sekundy, ale jemu, pogrzebanemu pod niezbyt zagęszczoną i zbitą warstwą gruntu, zdawało się, że to wieki mijają.

Nareszcie. Usta, nos, a po chwili oczy, wytknął ponad powierzchnię gleby. Wypluł ziemię, wydmuchał ją z nosa i zaczerpnął pełne płuca powietrza. Chwycił go ostry kaszel. Kiedy w końcu minął, ostrożnie i z trudem wygramolił się z płytkiej jamy, w której spoczywał przysypany z wierzchu.

Był potwornie obolały i kompletnie bezsilny, zebrał się jednak w sobie i dźwigając z trudem, usiadł wreszcie. Otwartymi ustami łapał powietrze jak ryba wyrzucona z wody na brzeg. Głowa pulsowała mu bólem nie do opisania.

„Jezu, co się stało?” – zapytał w myślach, bo nie pamiętał ani jak, ani kiedy, ani też dlaczego znalazł się w tym miejscu.

Wypełzł z jamy i rozejrzał dokoła.

Świtało. Szary brzask rozjaśniał nieboskłon. Z tyłu, za plecami, miał jakiś kamienny mur, przed nim zaś wyrastał gąszcz drzew oplątanych giętkimi witkami bluszczu. W prześwicie, między pniami, kiedy już rozjaśniło się na tyle, że mógł wzrokiem sięgnąć jeszcze dalej, wypatrzył bryłę okazałego budynku.

Zaczął czołgać się w jego stronę. Co i raz pojękiwał z cicha, lecz pełzł, pełzł niczym robak, któremu zmiażdżono odwłok. Pełzł uparcie i wytrwale.

Wreszcie wydostał się spomiędzy drzew i kęp zarośli. Zamiast nich miał teraz przed oczami rzędy krzyży górujące ponad mogiłami. A owa budowla to był niewielki kościółek, czy może raczej cmentarna kaplica.

Zdumiał się. Bo jakimże to sposobem znalazł się na tym miejscu wiecznego spoczynku? I dlaczego pochowano go nie pomiędzy innymi nieboszczykami, w poświęcanej ziemi, lecz gdzieś w krzakach pod murem?

„Ach tak! W niepoświęcanej ziemi, bo nie było pewności czym katolik…” – pomyślał.

I to było ostatnie, o czym pomyślał, osunął się bowiem zemdlony na murawę mogilnika, poprzetykaną białymi główkami stokrotek i złocistymi jaskrów.

* * *

– Gdzie ja jestem? – zapytał człowiek, który wydobył się z mogiły.

Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna położył mu palec na ustach.

– Nic nie mów, panie kawalerze… Odpoczywaj…

– Panie kawalerze?… Kimże jesteś, panie?… a kim ja jestem?…

Mężczyzna, szlachcic, cały ubrany na czarno, wpatrywał się hipnotyzująco prosto w oczy powstałego z martwych mężczyzny.

– Kim jesteś, panie?… i kim ja jestem?… – powtórzył pytanie ten ostatni.

– Nie pamiętasz, kim jesteś?

– Nie, panie.

– Mógłbym ci powiedzieć, ale chyba byłoby lepiej, jakbyś sam to sobie przypomniał.

– Nie dręcz mnie. Powiedz.

– Jesteś Jerzy Białecki, szlachcic polski, herbu Leszczyc. Znajdujesz się w Paryżu.

– Nie… nie wiem… nie pamiętam… A ty? Kim ty jesteś?

– Ja? Różne mam nazwiska i wiele tytułów. Jestem diuk don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. Lecz to tak naprawdę anagramy mych prawdziwych imion… Ale kiedy indziej… mogę zwać się inaczej… Ale teraz odpoczywaj, panie kawalerze, odpoczywaj. Najlepiej, gdybyś usnął. Sen cię pokrzepi.

– Dobrze, książę, lecz powiedz mi jeszcze, dlaczegom został żywcem pogrzebany.

– Cóż… może nie do końca żywcem. Pewien młodzieniec, któregoś przygarnął w podróży, karmił, poił i dał mu dach nad głową, połakomiwszy się na twoje pieniądze, najpierw cię poddusił – nieskutecznie na szczęście – a potem usiłował zadźgać nożem – nieskutecznie na szczęście… Medycy bez należytej obdukcji orzekli, żeś trup i kazali cię co rychlej pochować. Grabarz, jako że miał to zrobić za darmo, zrobił byle jak, ledwo przyprószywszy cię po wierzchu ziemią, w którą cię złożył nie tylko bez trumny, ale nawet i bez całunu. Potem się ocknąłeś, wróciła ci przytomność… wygrzebałeś się z płytkiej mogiły… a potem ja cię znalazłem i pielęgnuję…

– Panie, powiedz, czy wróci mi pamięć?

– Kiedyś… zapewne tak… kiedyś… Tymczasem jednak musisz wydobrzeć i wrócić do sił… – rzekł diuk po polsku.

– Panie! Ty znasz mój język?

– Ja znam każdy język. Ale już naprawdę dość… dość… Śpij i zdrowiej.

Diuk skinął głową panu Jerzemu, po czym ze złotego puzderka wydobył szczyptę białego proszku, umieścił go na grzbiecie lewej dłoni i dmuchnął nań tak, że proszek obsypał twarz Białeckiego. Nie minęła i minuta, a ten ostatni pogrążył się w głębokim śnie.

Ferulci de Atanas opuścił sypialnię rannego…

* * *

Pan Jerzy Białecki odzyskiwał siły. Rany się zasklepiły i zagoiły, nawet blizny po nich zbladły. W głowie jednak wciąż miał pustkę. Niczego, ale to absolutnie niczego ze swojej przeszłości, nie umiał sobie przypomnieć.

Diuk wyjawił mu jego nazwisko i herb, lecz nic to za sobą nie niosło, niczego nie mówiło. Nawet jeśliby powrócił do Polski, to do kogo? Nie miał pojęcia, czy ma tam jakąś rodzinę, jakichś krewnych, czy też nie. A jeśli nawet? Jeśli by i natrafił na bliskich, to i tak byliby oni obcymi dlań osobami. Być może tylko bólu by im przydał.

Bo przecie nawet nie wiedział, jak dawno z tejże Polski wyjechał i od kiedy jest we Francji… od dni, od miesięcy, od lat?…

Co jednak miał dalej czynić? Też nie wiedział. Nie miał nic, tyle co ubranie na sobie i ani dudka w kieszeni. Gdzie się podziać? Gdzie obrócić? Jak zdobyć środki na chleb codzienny?

Te ponure rozmyślania przerwał mu głęboki, lekko chrapliwy głos diuka:

– I co, wasze? Przypomniałeś coś sobie?

– Niestety nie, miłościwy książę… niestety, nie…

– Więc co zamierzasz? Wydobrzałeś, siły ci powróciły, czas, byś o jakimś zajęciu pomyślał.

– Ba! Ale o jakim?… Wpierw jednakowoż miłościwy książę, powinienem się wam odwdzięczyć. Życie mi, panie, uratowałeś i do ciebie ono teraz, tak po prawdzie, należy.

– Pewnie, pewnie – Atanas się uśmiechnął.

– Tedy? Jakże bym mógł wam, panie, swą wdzięczność okazać?

– No… na przykład mógłbyś się w obronie mojej godności pojedynkować i zginąć – diuk znów się uśmiechnął. – Lecz nie ma takiej potrzeby. A nie myślisz o powrocie do ojczyzny?

– Nie, panie. Nie myślę.

– Może masz rację. Więc co teraz czynić zamierzasz?

– Sam nie wiem…

– To zostań ze mną. Będziesz mi druhem bardziej i pomocnikiem niż sługą. Chociaż służyć mnie to bynajmniej nie byłaby dla nikogo ujma, a wręcz przeciwnie – zaszczyt.

– A cóż miałbym robić? Na czymże owa pomoc miałaby polegać?

– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/