Jean-Baptiste Lefevre, mając pieniądze, wynajął niezgorszą kwaterę, na dodatek przyzwoicie umeblowaną i z góry za trzy miesiące opłacił i locum i wikt i opierunek, czym wprawił w niekłamany zachwyt gospodarzy.
Siedział teraz na łóżku, przy zawartych na wewnętrzną zasuwę drzwiach i napawał się widokiem stosu złotych, nowiuśkich i lśniących, jakby dopiero co wyszły spod sztancy mincerza, monet.
Naraz posłyszał delikatne pukanie do drzwi. Przyrzucił złoto rogiem wypłowiałej kapy, powstał, podszedł do wejścia, odsunął zasuwę i zerknął przez szparę. W progu stała młodziuchna córka gospodarzy, tak na oko może ze czternaście-piętnaście lat licząca, ale nadzwyczaj powabna i wspaniale rozwinięta.
– Czegoż to chcesz, moja piękna?
– Matka pyta, czy byście czegoś nie przekąsili. Nie zeszliście na śniadanie na dół, to mnie tu przysłała.
– Zaspałem, ciężki dzień miałem i minioną noc ciężką. Ale dziękuje za pamięć. Powiedz matce, że owszem, że chętnie bym coś zjadł. A jak ci na imię, moja ty cudna?
– To akurat nie tajemnica – uśmiechnęła się zalotnie – Florine. Ależ się pan umiesz przypodchlebić dziewczynie! No, no!
– Pięknie!
– Co pięknie?
– Pięknie masz na imię.
Florine zrobiła niewinną minkę.
– A dasz mi buziaka na rozbudzenie apetytu?
Florine się zaczerwieniła po samo czoło.
– Panie… jakby to ojciec posłyszał, to by was chyba zarąbał siekierą…
– A zarąbał już kogoś?
– A czy ja wiem?! – Florine odzyskawszy rezon, roześmiała się perliście.
– To się dowiedz, bo jeśli nie zarąbał, to pozwolisz mi się pocałować w te słodkie usteczka. Dobrze?
Dziewczyna, chociaż prawie dziecko jeszcze, nie wyglądała na pierwszą naiwną.
– A cóż bym z tego miała?
– O! Widzę, że mówisz do rzeczy! Miałaś już jakichś chłopców?
– Jak dotąd, to jeszcze nie.
– Prawda li to?
– Najszczersza!
– Zatem jesteś najzwyczajniej w świecie łasa na pieniądze.
– Może tak… może nie… może i wy mi się, panie, podobacie – tyłek macie zgrabny – co nie wyklucza, że pieniądze również – znów się roześmiała. – Parę monet, na jakiś uroczy prezencik?…
– Przecie nie chcę ci wianka zabierać, a tylko o całusa proszę.
– To i cóż z tego? I całus ma swoją cenę. Nie stać was, panie, na mnie. Ot co!
– Przecie ci się podobam. Samaś tak rzekła.
– Ba! – wzruszyła ramionami.
Student przez jakiś czas patrzył jej w oczy, a ona nie odwracała wzroku. W końcu to on oczy spuścił i jakby odpowiadając na wcześniejsze wątpliwości dziewczyny, zawołał:
– Mnie?! Mnie nie stać?? Na dziesięć, na sto takich jak ty stać mnie! I to nie tylko na pocałunek!
Podniecony do granic możliwości, bo Florine, drocząc się z nim, niby to przypadkiem, uniosła nieco suknię, odsłaniając zgrabną kostkę i odrobinę cudnie toczonej łydki, nie bacząc, co robi, gwałtownie odrzucił na bok róg kapy, odsłaniając przed dziewczęciem cały ów stos złotych monet.
Florine aż zaniemówiła z wrażenia.
– No? I co teraz? Mogę cię pocałować?
Córka gospodarzy odzyskawszy spokój, nie odpowiedziała mu na owo pytanie.
– Zaraz przyniosę śniadanie.
Obróciła się na pięcie i wybiegła na korytarz.
Wtedy dopiero student uświadomił sobie, że głupio zrobił, ujawniając swoje bogactwo, ale co się stało, to się nie odstanie. Pomyślał, że najlepiej będzie, jeśli zmieni stancję. Postanowił zająć się tym zaraz po obiedzie. Chociaż żal mu było tracić tego, co już tutaj z góry opłacił.
Florine wróciła ze śniadaniem. Była bardzo miła. Niedwuznacznie dawała chłopakowi do zrozumienia, że odwiedzi go, gdy ciemności zapadną…
Jean-Baptiste ostatecznie więc uznał, iż niepotrzebnie się wyląkł. Przecie lepiej pielęgnować takiego lokatora jak on, niż się go pozbywać. Spodziewał się kradzieży, i owszem, ale nie tego, że zaraz ktoś zechce go zamordować. I to w centrum Paryża, gdzie raczej trudno byłoby pozbyć się trupa.
Florine tymczasem zaś wciąż się do niego umizgiwała, co już rozwiało jego ostatnie wątpliwości i rozterki.
– A niech tam, zostaję… chociaż wygląda, że młódka chce mnie troszkę oskubać… ale dla jej urody, warto na to pozwolić, absolutnie warto… – rozmarzył się.
– Co, panie, powiedzieliście? – panna nie dosłyszała.
– Że śniadanie smaczne. No, chodźże teraz do mnie, kruszyno – odrzekł.
Wytarł gębę rękawem, objął dziewczynę w talii i przyciągnąwszy do siebie, namiętnie pocałował w usta.
Nie broniła się, a i jeszcze odwzajemniła pocałunek.
Jean-Baptiste już nie mógł doczekać się nocy…
* * *
– Merde!1 – zaklął pod nosem Ambroise, ojciec Florine, potykając się o wyszczerbiony zębem czasu stopień schodów prowadzących na pięterko.
– Cicho, stary… – towarzysząca mu żona, Amália, szturchnęła męża w bok.
Ciemno było, choć oko wykol. Para szła po omacku. Wreszcie dotarli do właściwych drzwi. Stary poskrobał w nie delikatnie raz i drugi. Nie było reakcji.
– Chyba śpi.
– Cicho, stary!
Pocisnął klamkę. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Za dnia, pod nieobecność studenta, który wyszedł powałęsać się po mieście, Amália zadbała o to, żeby nie skrzypiały. Chociaż niebo było mroczne, noc bezksiężycowa, to w pomieszczeniu było odrobinę jaśniej niż na schodach.
Żona zatrzymała się przy wejściu, mąż zaś na palcach skierował się w stronę posłania, na którym spoczywał Jean-Baptiste. Jeszcze krok… jeszcze krok… dotarł na miejsce. A potem, zza pasa u spodni wyciągnął siekierę, odchylił się nieco do tyłu i jednocześnie odrobinę w bok, żeby wziąć lepszy zamach, po czym na oślep zadał leżącemu potężny cios. Najwyraźniej przypadek to sprawił, bo morderca nie był w stanie ocenić, w którą część ciała celuje, ale akurat trafił prosto w głowę, a ta rozpękła się na pół niczym dojrzała dynia. Rzygnęły dokoła rozbryzgi krwi i mózgu.
Amália drżąc z emocji, skrzesała ogień i zapaliła knotek łojowej świeczki. Uniosła ją do góry i nieomal zemdlała na widok, tego, co ujrzała na posłaniu. Zrobiło się jej niedobrze i zwymiotowała w kącie.
– Nie rozczulaj się stara! Już dobrze po północy, a przed nami wiele pracy. Ciężkiej!
Zawinęli trupa w prześcieradło i pled, omotawszy mu pierwej głowę szmatą, żeby zatamować krwawienie, i zaczęli go zwlekać po schodach, do piwnicy. Nielekki był, choć niezapasiony i młody. Po śmierci jakby ważyło się więcej, chociaż to subiektywne odczucie.
W loszku czekała już na zwłoki dość płytka grobowa jama wykopana nieopodal jednej ze ścian. Wtłoczyli w nią nieboszczyka i przysypali ziemią, którą na końcu bardzo starannie udeptali, a na koniec posypali po wierzchu warstwą kurzu, w który się jeszcze za dnia zaopatrzyli, zbierając go po kątach i zakamarkach.
Na pomysł bowiem, iżby zamordować lokatora i nielicho się przez to obłowić, wpadli natychmiast po tym, jak córka im powiedziała, że student pochwalił się przed nią wielką stertą złota.
Kobieta poświeciła – było idealnie, ziemia w piwnicy wyglądała na nieruszaną.
– Wracamy, stary, wracamy na górę. Trzeba posprzątać.
Pospołu, chociaż to mężczyźnie niezbyt wypadało, szorowali podłogę, zeskrobywali krew i odpryski mózgu ze ścian. Robili to szybko, ale zarazem starannie i solidnie. Kiedy zaczęło świtać, uporali się z robotą.
Zakrwawioną pościel zwinęli w tobół i upchnęli do przepaścistego kuchennego pieca. Mieli zamiar, roznieciwszy ognień spalić ją, tak by żaden ślad się nie ostał, a przy okazji wykorzystać też jakoś, żeby całkiem nie poszła na zmarnowanie, więc przynajmniej ugotować na niej śniadanie.
* * *
Florine obudziła się, jak na nią, bardzo późno, kiedy słonce jęło już zaglądać przez okno do jej izdebki. Zdziwiła się, że nikt jej nie budził, żeby zapędzić do pomocy w kuchni, albo posłać na targ.
Była też zła, bo z wieczora zaplanowała sobie, że po północy odwiedzi studenta i pobaraszkuje z nim trochę. Ale zaraz po zmroku usnęła tak mocno i spała tak twardo, że cały plan wziął w łeb.
W końcu podniosła się z posłania, twarz, szyję i uszy obmyła w glinianej misce o chabrowobłękitnej szklistej polewie, a potem pomaszerowała do kuchni.
W piecu buzował ogień, a śniadanie miało być lada chwila gotowe.
– Córko, a idźże obudzić młodzieńca. Powiedz, żeby zszedł, bo posiłek czeka.
– Dobrze, matko – odpowiedziała Florine. Posłusznie skinęła głową, wyszła z kuchni i pomaszerowała schodami do góry.
Nie minęło dłużej niż chwil parę i do uszu starych doleciał głos dziewczęcia:
– Chodźcie tu czym prędzej.
– I po cóż to? – odkrzyknął ojciec.
– Jego tu nie ma!
– Jak to nie ma?
– Zwyczajnie! Ulotnił się. I nawet pościel ukradł! A tyle przecie miał złota!
Starzy nie śpiesząc się, weszli na pięterko.
– A to ci łajdak! – zapiszczała skrzekliwie matka. – A to łotr! Na pościel, mówisz, się złakomił?
– Ano tak.
– Przebolejemy, w końcu zapłacił za trzy miesiące z góry.
– Ale ja miałam… – zaczęła Florine.
– Coś miała? Nadzieje, że się będziesz z nim gziła? I parę sou2 ci wpadnie do kieszeni fartuszka?
Dziewczyna nic już nie powiedziała, tylko zawstydzona spuściła głowę.
– Gdy nam o jego bogactwie powiedziałaś, matce się zamarzyło, żeby mu czynsz podnieść. Ale się ulotnił. Widzisz? Nic z twoich planów stara – rzekł Ambroise i porozumiewawczo mrugnął do żony…
* * *
Ambroise i Amália odczekali aż Florine wybierze się na targ. Kiedy już drzwi się za nią zamknęły, drżącymi rękami rozsupłali worek z pieniędzmi, wysypali je na stół i napawali ich widokiem. Teraz już mogli być spokojni o przyszłość nie tylko własną, ale i córki.
Naraz, skądś z ulicy, do ich uszu doleciał odgłos ciężkich kroków kogoś, kto najwyraźniej zmierzał w stronę drzwi ich domu.
Czym prędzej zatem zgarnęli złoto do worka, ten mocno związali rzemieniem i wsunęli za kredens.
Ktoś zastukał w futrynę.
Gospodarz podniósł się więc zza stołu i otwarł pukającemu. W wejściu stał mężczyzna, cały ubrany na czarno, według najnowszej kastylijskiej mody, z jednym tylko barwnym akcentem bogatego stroju, karmazynowym piórem egzotycznego ptaka u kapelusza, wskazującym na to, iż pewnie musiał odwiedzić Nową Hiszpanię, Nowy Świat odkryty za Oceanem i wpatrywał się zimnym wzrokiem w twarz pana Ambroise’a.
– Jestem diuk don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.
– Witam, witam niziuchno, w naszych skromnych progach, książę miłościwy – gospodarz aż zgiął się w pałąk.
Don Ferulci spojrzał na niego jakimś dziwnym wzrokiem, po czym zapytał:
– Czy nie zawitał do was młody człowiek, student?
– Nie, panie! – razem wykrzyknęli mąż i żona.
– A to… to jakiś wasz znajomy, panie?… – wybąkał Ambroise.
– Poniekąd.
– I cóż to znaczy?
– Posiadał coś, co do niego nie należało.
– A do kogo, jeśli wolno zapytać? – Ambroise jeszcze bardziej się zgiął, tak że zdawało się, iż wkrótce dotknie nosem podłogi.
– Nie wasza to rzecz – ozwał się groźnie i opryskliwie zarazem przybysz.
– Ale jego nie ma, panie – z lękiem wyszeptała żona gospodarza.
– Taak?
– Tak… właśnie… uciekł dzisiejszej nocy…
– O?! – zdziwił się szlachcic. – A miał jakiś powód po temu? Jak domniemywacie? Ale, ale! A cóż to skrywacie za kredensem? – don Ferulci wypatrzył skrawek rzemienia wystający ze skrytki.
– Eee, nic takiego.
– Czyżby? – zapytał szlachcic, ironicznie się uśmiechając. – Jeśli to rzeczywiście nic takiego, to wyciągnijcie to na wierzch.
Ambroise miał zamiar się postawić, sprzeciwić, czy chociażby zaprotestować, ale kiedy spostrzegł, że dłoń przybysza spoczęła na rękojeści szpady, w milczeniu podszedł we wskazane miejsce i wywlókł worek na środek izby. Z przerażenia strumyk potu spływał mu wzdłuż kręgosłupa, zęby dzwoniły, a włosy na przedramionach zjeżyły się i uniosły.
– A teraz go otwórz i pozwól, że zajrzę do środka.
– Proszę.
Don Ferulci rozchylił brzegi tobołka.
– Nie, to nie moje. Możesz zachować zawartość.
Gospodarz odetchnął z ulgą. Wraz ze szlachcicem zerknął do wnętrza worka i osłupiał ze zdumienia. Worek był aż po wręby napełniony nie złotem, lecz wyszlifowanymi przez wodę rzecznymi kamieniami…
– I warto było? – zapytał don Ferulci, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z domu, głośno trzasnąwszy drzwiami…
Tuż za progiem minął wracającą z targu Florine. Leciuchno się do niej uśmiechnął i zlustrował od stóp do głów.
Królowa-matka, jeszcze do niedawna regentka, siedziała na prostym, solidnym drewnianym krześle z czarnego dębu, którego oparcie i siedzisko, wypchane trawą morską, obite było również czarnym niczym heban jaszczurem1, przymocowanym do drewnianej konstrukcji mosiężnymi, grubo posrebrzanymi gwoździami tapicerskimi o okrągłych łebkach bez zdobień, o średnicy co najmniej półcalowej.
Była to kobieta otyła, o – pozornie – pospolitej, nalanej twarzy z podwójnym podbródkiem, policzkach grubo pokrytych różem i obfitych wargach, powiększonych jeszcze żywą czerwienią pokrywającej je barwiczki. Fryzurę miała nieskomplikowaną. Ondulowane, niegdyś jasnokasztanowe, a teraz dość już gęsto przetykane siwizną włosy zaczesane były do tyłu i skryte pod czarną mantylką, tak udrapowaną, iż skrywała ledwie czubek głowy, a większa jej część opadała na kołnierz i plecy.
Biżuterię też miała skromną – złotą obrączkę nałożoną na kciuk prawej dłoni, kolczyki w kształcie łez z osadzonymi w nich okazałymi perłami, zwieszające się z uszu i naszyjnik – również z pereł – okalający jej bawolą nieomal szyję.
Za to suknia prezentowała się wspaniale. Czarna, dość udatnie maskująca bardziej niż obfite piersi i wielgachny brzuch królowej, ozdobiona była ogromnym białym kołnierzem z tiulu i koronki, bardziej przypominającej zwiewną mgiełkę niż tkaninę, wycinanym w zaokrąglone zęby. Takież same, tegoż kroju i barwy, miała i mankiety, sięgające wyżej niż do połowy przedramienia. Wcięcie skromniuchnego dekoltu maskowała czarna atłasowa róża.
Ta pospolitość twarzy, o której wspomnieliśmy wyżej, była jednak myląca. Oczy Marii, ciemnoorzechowej barwy, błyszczały inteligencją, a uśmiech zawierał w sobie mieszaninę uprzejmości i chytrości zarazem. Obserwator jednakowoż nie był w stanie ocenić, co w nim przeważało.
Ci, którzy pamiętali ją z czasów młodości, twierdzili, że była prześliczną, szczupłą i zgrabną dziewczyną, tyle że obecnie królowa nie zachowała nawet śladu dawnej urody.
Kto się Medyceuszce baczniej przyjrzał, musiał dojść do wniosku, iż ma do czynienia z kobietą nie tylko nad wyraz inteligentną, ale i jednocześnie niebezpieczną. Taką, której lepiej schodzić z drogi, albo – jeśli byłoby to niemożliwe – przynajmniej nisko się kłaniać. Możliwie jak najniżej.
W bliskości władczyni, na równie skromnym krześle, siedziała druga kobieta, stanowiąca całkowite – przynajmniej z wyglądu, bo co tam miała w duszy, któż mógł wiedzieć – przeciwieństwo Marii.
Była to niewiasta szczupła, żeby nie powiedzieć chuda. Tak na oko mogąca się zbliżać do pięćdziesiątki. Włosy czarne, smagła cera, ogromne, również czarne oczy bardziej upodabniały ją do Cyganki niż do Włoszki, którą była.
Ubrana była również na czarno, a jedyny jasny akcent tworzył ogromny kołnierz z białej, najdelikatniejszej koronki okalający jej szyję.
Była to wdowa po dopiero co zamordowanym Concinim. Od czasu do czasu nerwowy tik wykrzywiał jej usta. Nie umiała ukryć tego, że się boi, że się bardzo boi. Doskonale bowiem rozumiała, że skoro syn się uratował, to przyszedł czas, by zająć się żoną… czyli właśnie nią, Leonorą Dori, markizą Concini…
Ktoś ostro załomotał do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, pchnął je z całej siły, aż rozwarły się na oścież. Stanął w nich, z dłonią na rękojeści szpady, wytwornie ubrany, ale zabezpieczony półpancerzem, faworyt Ludwika XIII, Charles d’Albert, diuk de Luynes, a za nim, w korytarzu, stało jeszcze kilku uzbrojonych żołnierzy.
– Z rozkazu króla – powiedział do Leonory, jednocześnie sztywno skłaniając głowę przed Medyceuszką. – Pani, powstań. Udasz się ze mną.
– A cóż ona takiego zrobiła? Zabieracie ją za to, że zawsze mnie kochała, że zawsze była mi wierna?
– Najjaśniejsza Pani – diuk ponownie sztywno, mechanicznie, skłonił głowę – nie moja to sprawa, nie mnie oskarżać, nie mnie decydować.
– Och! Łajdaku! To ty, wężu, szczujesz króla przeciwko mnie, przeciwko wszystkim, którzy mnie szanują i są mi wierni! Teraz zaś się wypierasz, jakoby nie było w tej tragedii twojej sprężyny! O nikczemniku!
Drzwi za wychodzącymi zatrzasnęły się z hukiem…
* * *
Urzędnik królewski o pomarszczonej twarzy i złych, wyłupiastych, oczach barwy wyblakłego cynamonu, wpatrywał się w głębokie, czarne, niczym smolista bezksiężycowa noc, oczy Leonory Dori, którą z Blois sprowadzono na powrót do Luwru. Świdrował ją wzrokiem, jakby próbował wwiercić się w jej mózg i wyssać stamtąd wszystkie jej myśli i uczucia. Ale oczy kobiety były puste.
– Wiesz, pani, o co się ciebie oskarża?
– Nie, panie. Nie mam pojęcia.
– O crimen laesae maiestatis
– A cóż to takiego?
– Lèse-majesté. A w twoim ojczystym języku lesa maestà.
– O zbrodnię obrazy majestatu? Ależ to jakaś bzdura! Wszak sama Najjaśniejsza Pani zaświadczyć może, że osoby bardziej oddanej Koronie niż ja nie było i nie ma na dworze.
– Hm… to ty, pani tak uważasz… Wszelako nie jest to zarzut jedyny…
– Więc cóż jeszcze mi się zarzuca?
– Blasphème. Bluźnierstwo.
Leonora skuliła się w sobie, zrozumiawszy, że to już nie przelewki, że król naprawdę zawziął się na jej głowę.
– No i jest jeszcze jeden zarzut. Najpoważniejszy. Mniej czy bardziej łączący się z dwoma poprzednimi.
– Jesteś pani judaizantką, na dobitkę oddającą się przeklętej żydowskiejkabale i parającą czarami. I to wespół z żydem, który najpierw się ochrzcił, a potem popadł w apostazję, do wiary żydowskiej jawnie wracając, z Elijahem Montalto2.
– Przecie on był oficjalnym lekarzem królowej! – zakrzyknęła Leonora, po czym raptownie zamilkła…
Przesłuchujący ją, który do tej pory notował wszystko, co mówiła, teraz spojrzał na nią bacznie i z przerażeniem patrzył na nienormalne zachowanie oskarżonej.
Mięśnie jej rąk, nóg, szyi i wreszcie całego tułowia jęły się dziwnie, nierytmicznie, dość chaotycznie kurczyć, skurcze zaś owe po jakimś czasie przeistoczyły się w drgawki. Gdy te ustały całe ciało Leonory jeden potężny ścisnął spazm, wraz z którym z jej krtani wydobył się głośny, nieartykułowany, chrapliwy głos, który przeszedł w krótki krzyk, trwający dwie-trzy sekundy. Po czym kobieta przestała oddychać, równocześnie siniejąc na twarzy. Jej usta nabrały barwy leśnych jagód, a policzki stały się szarofiołkowe. Spomiędzy zaciśniętych szczęk pociekł jej strumyczek śliny i spływał po brodzie aż na piersi. Rychło jednak ów strumyczek przemienił się w nader obfity ślinotok podbarwiony krwawo, a spod sukni przesłuchiwanej, na kamienną posadzkę więziennej izby wypłynęła struga moczu, zbierając się w kałużę.
Kiedy zdawało się, iż kobieta zaczyna się uspokajać, powróciły straszliwe konwulsje mięśni i drgawki całego ciała, którym rzuciły o ziemię i trzęsły czas jakiś. Z gardła Leonory jęło się wydobywać chrapliwe rzężenie, a ona sama zapadła jakby w sen somnambuliczny, nienaturalny, dziwny, przerażający…
Przesłuchujący, co sił w nogach, wybiegł na korytarz, głośno przyzywając księży, albowiem uznał, iż w oskarżoną wstąpił demon, a to, co widział, to były objawy opętania przez złego ducha…
* * *
Dwóch duchownych pochylonych nad leżącym na posadzce wysztywnionym ciałem Leonory, markizy d’Ancre, żarliwie się modliło, odmawiając egzorcyzmy przepisane kościelnym rytuałem i obficie skrapiało kobietę wodą święconą.
Minęła jednak dobra godzina, nim wreszcie otworzyła oczy. Nie wiedziała wszakże, gdzie jest ani co się z nią działo. Owa niepamięć utwierdziła księży w przekonaniu, iż mają tu do czynienia ze zdemonizowaniem i to typu possessio, a nie tylko zwykłym nękaniem przez moce nieczyste, z którymi zapewne była w kontakcie na bieżąco. To bowiem, iż doznała napadu podczas przesłuchania, uznano za formę pomocy, jakiej udzielił jej diabeł, iżby nie mogła, czy też nie musiała, odpowiadać na niewygodne i pogrążające ją pytania…
* * *
Leonora popadła w niełaskę, a co gorsza, wstępne badanie zdawało się potwierdzać wcześniejsze przypuszczenia, dotyczące jej występków. Dlatego też, by nie mogła kontaktować się z nikim i ewentualnie mataczyć w śledztwie, 4 maja przeniesiono ją do Bastylii, a 11 tegoż miesiąca translokowano do Conciergerie.
Co prawda król jej nienawidził, lecz jednocześnie zażyczył sobie, iżby proces markizy przeprowadzony był, jak należy, absolutnie uczciwie. Dochodzenie powierzono tedy dwom rzetelnym urzędnikom sądowym o nieposzlakowanej opinii, panom Jeanowi Courtin i Guilhemowi Deslandes.
Śledztwo, badanie oskarżonej, przepytywanie świadków, ciągnęło się od trzeciej dekady maja aż do pierwszych dni lipca 1617 roku. Sam proces zaś odbył się w siedzibie paryskiego Parlamentu. Przewodniczył mu Nicolas Verdun w asyście czterech innych sędziów i czternastu ławników.
Tak więc, ostatecznie, małżonkę markiza Conciniego jednak oskarżono o czary. To, iż rzeczywiście parała się magią, potwierdziły zeznania świadków, które nie do końca musiały być rzetelne, ale mogły mijać się z prawdą, choćby z czystej zawiści i nienawiści, bo wszak była kimś, od kogo zależał los i kariera niejednej osoby, a nawet i osobistości we Francji. A jak nie od markizy, to od jej męża. Chociaż wcale nie musiało tak być. Bynajmniej.
A nie były to oskarżenia błahe, albowiem Leonorze zarzucano uprawianie obrzydliwych i okrutnych satanistycznych obrzędów, jak choćby składania krwawych ofiar ze zwierząt. I byli świadkowie o nieposzlakowanej opinii, którzy zeznali, że markiza pewnej nocy zarżnęła w kościele koguta na ofiarę diabłu.
Niejasności, brak pewności do końca… sąd chciał być rzetelny. Nie oparto się zatem wyłącznie na zeznaniach świadków, lecz zarządzono jeszcze szczegółową rewizję w mieszkaniu markizy. I odkryto liczne diaboliczne amulety, księgi, w tym i żydowskie, i wonczas było już pewne i wiadome, iż zeznania świadków były jak najprawdziwsze. Owa rewizja przypieczętowała zły los, jaki miał unicestwić Leonorę…
Sąd nie mógł tedy postąpić inaczej i dlatego 7 lipca wydał wyrok śmierci. Może gdyby była młodsza, gdyby nie cierpiała na dziwną przypadłość, objawiającą się drgawkami, krwawą pianą toczącą się z ust i snem somnambulicznym, może gdyby nie była aż tak blisko z królową, to nawet małżeństwo ze znienawidzonym przez wszystkich Concinim, nie przesądziłoby o wymierzeniu jej kary ostatecznej. Niestety… było inaczej… I te diabelskie amulety i te żydowskie księgi…
Dlatego orzeczono, że ponad wszelką wątpliwość wyrzekła się wiary, parała czarami i oddawała cześć diabłu, a za to szło się na stos… Lecz mając na względzie jej pozycję, Leonora nie została skazana na spalenie żywcem, jak każda inna, pospolita czarownica. 8 lipca ścięto ją na Placu de Greve, a dopiero później martwe ciało przywiązano do słupa, wokół którego ułożono stos drew i chrustu i podłożono ogień…
Nim ją ścięto, jeden z sędziów zadał jej pytanie, jak to było możliwe, że udało się jej zdobyć tak ogromny wpływ na królową-regentkę. Czy dokonała tego przy pomocy magii? A jeśli tak, to jakiej?
Jej odpowiedź była zwięzła:
– Cóż, mogłam przy użyciu swojej inteligencji skutecznie oddziaływać tylko na ludzi o słabych umysłach… Niemniej zgrzeszyłam. Sromotnie zgrzeszyłam. Przyznaję, dopuściłam się ohydnych przestępstw, lecz spójrzcie, dobrzy ludzie, paryżanie – tu zakreśliła dłonią krąg, wskazując na pień i topór katowski i przygotowany w pobliżu stos drew i chrustu, czekający na jej trupa – jak straszną zgotowano mi pokutę…
Zamilkła na chwilę, a potem łamiącym się głosem dodała jeszcze te kilka słów:
– Zgrzeszyłam, żałuję i kajam się, błagając Zbawiciela, aby po mojej śmierci okazał mi miłosierdzie… To, co ze mną zamierza się tutaj uczynić, jest po stokroć słuszne, albowiem ani ludzka, ani Boska sprawiedliwość nie może dozwolić na to, by występki, a szczególnie takie jak moje, pozostały nieukarane… Zatem kacie… czyń swoją powinność…
Towarzyszący jej ksiądz rozpoczął recytację Psalmu 130 De profundis clamavi ad te, Domine…Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...
Ale w tym samym momencie gdzieś pośród tłumu, który był zamilkł, jakiś męski głos zagłuszył go błazeńską piosenką, którą chciał na koniec obrazić i dotknąć tę, która za chwil parę miała stanąć przed Sędzią Sprawiedliwym:
A jak umrę, a jak umrę,
Nic nie wezmę, tylko trumnę.
Tylko trumnę wezmę sobie.
I będę w niej leżeć w grobie.
Na cmentarzu będę w trumnie,
Wyprężona leżeć dumnie.
Idiotyzm słów, a zarazem ich niestosowność względem całej tej sytuacji, była taka, że na markizę po spopieleniu nie czekała żadna trumna, ponieważ jej prochy miał roznieść wiatr…
* * *
Pan Jerzy Białecki, obejrzawszy krwawy spektakl na Placu de Greve, boleśnie przeżywszy owo widowisko, pokręcił głową i, zwróciwszy się do studenta, rzekł:
– Odechciało mi się już oglądania tego twojego Paryża. Wracamy na kwaterę, a skoro jutrzejszy dzień zaświta, ruszamy w podróż i wracamy do Polski. A ty, chłopcze, jeśli chcesz, możesz jechać ze mną. Wyedukowany jesteś na tyle, iż mógłbym cię zatrudnić jako preceptora mojego syna. Biedy mieć nie będziesz. Dach nad głową, przyodziewek, utrzymanie i jeszcze tyle grosza, że będziesz miał z czego zaoszczędzić, a jeśli kiedyś pomyślisz, by powrócić w swoje rodzinne strony, to nie jako nędzarz, jakim teraz jesteś, ale człek dość zamożny. U nas jest normalnie. Czarami to się najwyżej babki jakieś po wsiach, po lasach i uroczyskach zajmują, zamawiaczki-szeptuchy, ale nikt poważny, a tutaj? Tu się co drugi diuk czy hrabia do diabła modli, król jest jakoby ich papieżem, a królowa – papieżycą.
– Panie, wszak i na waszym dworze bywało, a może i bywa podobnie!
– To znaczy?
– A doktor Tvardovius u nieboszczyka króla Zygmunta Augusta? A panowie Olbracht Łaski, John Dee i Edward Kelley, których na dworze swym nieboszczyk król Stefan mile gościł?
– Wyjątki. W Polsce wyjątki. Tutaj zaś, niestety, reguła…
Student przeciw temu, co usłyszał, nie miał już żadnego argumentu, więc zamilkł.
* * *
Noc była jakaś dziwna, gorąca i duszna, przesycona zapachem parującej ziemi, nieczystości wylewanych wprost z okien na ulicę, końskich odchodów, potu i moczu.
Tu i tam poszczekiwał pies. Okna kamienic były ciemne, czasem tylko było słychać szybkie kroki jakiegoś zapóźnionego przechodnia.
Chociaż Jur spał w samej cieniuchnej płóciennej koszuli, na dodatek rozpiętej na piersiach i famurałach, zwanych też pludrami, i tak dusił się od gorąca i przewracał z boku na bok, nie mogąc usnąć.
Wreszcie nad ranem, gdy niebo poczęło zmieniać barwę z ciemnogranatowej na szarą, zapadł w sen gorączkowy, pełen jakichś krwawych majaków. Rzucał się na łożu i pojękiwał. Niby spał, a jednocześnie miał świadomość tego, że śpi. Próbował się tedy ocknąć, oprzytomnieć, lecz bezskutecznie. W półsennym majaku owładnęło nim na dodatek paraliżujące poczucie zagrożenia. Lęk przydusił mu piersi. Straszliwy lęk.
Nie wiedział, czy dźwięk, który dobiegł jego uszu, to majak, czy jawa. Zaskrzypiały drzwi. A potem kroki… stawiane ostrożnie… powolutku… od czasu do czasu delikatne trzeszczenie podłogi. Ktoś zbliżył się do łoża… zatrzymał… pochylił i nasłuchiwał.
Panu Jerzemu Białeckiemu wreszcie udało otworzyć się oczy. Tyle że zrobił to – niestety – za późno. Jean-Baptiste Lefevre lewym przedramieniem z całych sił przydusił go, wgniatając mu krtań w szyję, a prawą jął na oślep zadawać ciosy sztyletem w korpus leżącego. Dźgał i dźgał bez opamiętania, aż pan Jerzy zwiotczał, zacharczał ostatni raz i zamilkł.
Teraz student rzucił się w stronę podróżnego kufra należącego do szlachcica. Kufer nie był zamknięty, więc jednym szarpnięciem podniósł wieko. Macał po wierzchu, po omacku, szukając czegoś. Z piersi mu się wyrwało westchnienie ulgi. Znalazł to, czego szukał… znalazł pieniądze…
– Ej, a czego tu buszujesz po nocy?
Uszu studenta dobiegł głos sługi zadźganego szlachcica. Nie spanikował. Szedł powoli w jego stronę, a gdy zbliżył się na wyciągnięcie ramienia, gwałtownie pochylił się do przodu i, wbijając mu sztylet prosto w serce, charczącym szeptem powiedział:
– Ciebie…
Sługa osunął się na podłogę i gwałtownie rzucając nogami, darł palcami jej surowe deski. Po dłuższej chwili i on znieruchomiał.
Student starannie wytarł sztylet w ubranie trupa i nie spiesząc się, ruszył w kierunku wyjścia…
* * *
– Asfiksja przez zagardlenie, chyba, bo ślad na szyi niewyraźny, a kość gnykowa nienaruszona – powiedział jeden z lekarzy oglądających zwłoki pana Jerzego Białeckiego. – No, a później nóż… Ale że aż tyle ciosów? I to gdzie popadnie? Najwięcej w przedramiona. Albo się strasznie bał, dopuszczając się zbrodni, albo jakiś wariat…
– Ten drugi zaś tylko nóż. Celnie, prosto w serce… I tylko raz…
Rok ów, 1617, to był dla Francji ważny rok. Siedemnastoletni król, Ludwik XIII1, za poduszczeniem swojego kochanka Charlesa d’Alberta2, diuka de Luynes, w końcu się zbuntował przeciwko rządom matki, Marii Medycejskiej i jej złego ducha, a być może również faworyta, choć tam różni różnie na ten temat gadali, Concino Conciniego3, markiza d’Ancre, zachłannego i nienasyconego niczym smok z pradawnych opowieści, któremu ciągle było mało złota i władzy, iżby się do końca wreszcie zasycił i zaspokoił.
Chytry Italczyk, który, nie wiadomo – z miłości, dla pozoru, czy też w zmowie z obiema – poślubił ulubienicę królowej-regentki Leonorę Dori Galigai, markizę Concini d’Ancre, dzięki czemu zyskał już absolutny, nieograniczony wpływ na Medyceuszkę, a przez nią na stan państwa, przez co poczuł się nieomal bogiem!
W efekcie to on rządził Francją, to on Francję okradał, to on był panem życia i śmierci każdego, kto mu się choćby próbował przeciwstawić, a że miał swoją prywatną, kilkutysięczną armię to i król nie czuł się bezpieczny, póki Concini z wszystkich dostojników królestwa najjaśniej błyszczał na świeczniku.
Świat jednak jest okrutny i nic nie trwa na nim wiecznie. Nadszedł więc i taki dzień, kiedy w końcu szczęście opuściło Italczyka.
Ludwik XIII wydał rozkaz jego aresztowania, a na pytanie, co czynić, gdyby wszechwładny gach królowej stawiał opór, dał przyzwolenie, aby go zabić.
A może taka jest tylko oficjalna wersja? Może w rzeczywistości król po prostu wydał rozkaz, by pozbyć się Włocha ostatecznie, nie ograniczając się do uwięzienia go, czyli tak naprawdę półśrodków? Zdarza się przecie, iż z wież i lochów czasem się wychodzi, a to i Conciniemu mogło się zdarzyć. Tak czy inaczej, w dniu 24 kwietnia 1617 roku, po upublicznieniu wszystkich jego łajdactw, zaufani Ludwika XIII, panowie du Hallier i Perray, pod wodzą markiza Nicolasa de L’Hôpital de Vitry4, po nieudanej – rzekomo – próbie aresztowania Conciniego na moście w pobliżu Luwru, zakończyli jego żywot strzałem prosto w pierś.
Król odetchnął z ulgą, królowa zaś, nie zwlekając, udała się na wygnanie do Blois. Wolała zejść synowi i jego kochankowi z oczu. Tak było i polityczniej i bezpieczniej.
Tymczasem trupa czym prędzej pogrzebano w St-Germain-l’Auxer-rois, ale szalejący z radości, w równych proporcjach wymieszanej z nienawiścią i żądzą zemsty, lud, wonczas nazywany pospólstwem, albo i dosadniej – motłochem, nie czuł się usatysfakcjonowany i już nazajutrz otyłe ciało królewskiej ofiary wykopano, powleczono ulicami Paryża i ostatecznie obwieszono na Pont Neuf. Lecz i to nie zasyciło rozsierdzenia gawiedzi względem owego łotra. Ściągnięto go tedy z postronka i dosłownie rozerwano na strzępy. Kęs, po kęsie, jeśli można takiego dość obrzydliwego określenia użyć. A w tej profanacji chciało brać udział jak najwięcej osób, tyle że – niestety – ścierwa Italczyka, mimo iż było obfite w kształtach i dosyć tłuste, nie starczyło dla wszystkich. Wielu musiało się obejść smakiem i odeszło zawiedzionych, klnąc pod nosem i ze złością spluwając.
W dalszej kolejności próbowano odłowić również dwunastoletniego syna ofiary, Henryka, ale jemu akurat udało się zbiec. Znaleźli się bowiem tacy, którzy chłopakowi pomogli. Czy z dobroci serca, czy z wyrachowania, nie jest to istotne. Ważne, iż chłopczyna uniknął wówczas losu ojca i dane mu było pożyć jeszcze kilka lat, bo królewscy siepacze zaszlachtowali go dopiero w 1631 roku we Florencji. Ale, jak widać, sędziwego wieku nie dożył.
Pan Białecki siedział zamyślony, zastanawiając się, co dalej, co mu teraz czynić wypada. Najprościej by było wywalić z domu resztę rupieci, co się da spalić, to spalić, czego się nie da spalić, to zakopać gdzieś w kącie ogrodu jak najodleglejszym od ulicy, księgę i pulpit, na którym spoczywała, też spalić, nie bacząc na ich dużą wartość materialną, stół-ołtarz porozbijać i pozbyć się gruzu z niego, laboratorium zlikwidować, piec, naczynia, ingrediencje magiczne zapakować na wóz i cichaczem wywieźć i utopić w Sekwanie. Potem zaś dom sprzedać, pieniądze rozdać biedakom i wrócić do żony i dzieci. Tak by było po bożemu.
– Ciekawe, kto tu przychodzi, wszystko dokoła zapuszczone, a izba alchemiczna w jak najlepszym porządku. I ten ołtarz i ona dziwna księga… – odezwał się Jean-Baptiste.
– Istotnie ciekawe – zgodził się pan Jerzy.
– A może by się zaczaić i przypilnować, a gdy się pojawi, ująć intruza i wypytać o wszystko?
– Powiem ci chłopcze, że wołałbym się tego domu jak najrychlej pozbyć i czym prędzej stąd wyjechać.
– To szkoda…
– Czego niby?
– Ano tego, iż nie ma w wielmożnym panu żadnej ciekawości.
– Mylisz się, bratku. Czego jak czego, ale ciekawości mi nie brakuje. Myślisz, że mnie księgi i wiedza nie interesują? Interesują, a owszem. Ale ujrzawszy to wszystko i zestawiwszy z tym, co się przytrafiło mojemu darczyńcy, po którym ów nieszczęsny dom dziedziczę, strach mnie jakiś ogarnął, dusza mi się lodem ścięła, a serce zmartwiało.
– Dziwy jakieś opowiadacie, panie. Dokończcie, proszę, bo mnie wielka ciekawość wzięła.
– Niechże będzie… – i pan Białecki opowiedział studentowi o dziwnej personie, która zabrała gdzieś starego Illuminatusa…
* * *
– Laudetur! – dało się słyszeć jakiś męski głos, dolatujący od bramy.
Białecki i student odwrócili się, spojrzeli w tamtą stronę. Trzymając się oburącz za pordzewiałe pręty kutej bramy, stał przy niej jakiś duchowny w podniszczonej rewerendzie, co nawet z daleka było widać.
– In saecula! – odpowiedział pan Jerzy. – Czego sobie wielebny życzy? – zapytał przybyłego po łacinie.
– Mijam ten dom od lat i nigdy tu żywej duszy nie widziałem. A teraz? Porządki, krzątanina. Wybacz, panie, żem może nazbyt ciekawy, bo to przecie nie moja sprawa, ale czy masz zamiar tu zamieszkać? – odpowiedział po francusku.
– A uchowaj Boże! – nieomal zakrzyknął Białecki.
– Po cóż zatem go pan sprzątasz?
– Bo jak najrychlej chciałbym się tego domu pozbyć i wracać do żony, do dzieci.
– Wszak możesz go sprzedać i nieposprzątany.
– Nie, nie mogę. Testator postawił warunek, że nim się go pozbędę mam go opróżnić. Co niniejszym – jak widzisz – czynię.
– A wiele ci tego sprzątania zostało?
– Prawdę powiedziawszy to, już prace dobiegają końca.
– Jeśli mnie wesprzesz drobną jałmużną, to chętnie pomogę.
Zdziwił się pan Białecki, słysząc takie słowa, ale po zastanowieniu się, przystał na ową propozycję. Pomyślał sobie bowiem, że jeśli w tym domu jakieś zło siedzi, to może go sama obecność osoby duchownej z niego przepędzi. Z drugiej strony nie spotkał jeszcze duchownego, który by się do jakiejkolwiek fizycznej roboty rwał, bo… jak to oni mawiali? Mieli poświęcone, olejami świętymi pomazane ręce, to im się tak pracować nie godzi, co najwyżej głową. Naszła go wtedy druga myśl, czy biskupom godzi się wykonywać już nie fizyczną, ale chociaż umysłową pracę, ci bowiem mieli olejami pomazane nie tylko ręce, ale i głowy. Żachnął się ze złością sam na siebie, bo co go to w końcu obchodziło.
– Niechże będzie, wchodźcie ojcze. Ale jakże wy będziecie zajmować się nieszlachetną pracą, wszak macie dłonie poświęcone, olejami świętymi pomazane. Nie godzi się wam – Jur nie mógł się jednak powstrzymać od drobnej złośliwości.
– Macie rację, niemniej ciekawość mnie zżera, co też jest w tym domu.
– A teraz to już prawie nic. Trzeba było zajść tu wczoraj.
– Tak czy inaczej pozwolicie zerknąć?
– To już nie chcecie pomagać?
– Cóż, samiście, panie kawalerze, powiedzieli, iż ręce mam poświęcone i nie godzi mi się kalać ich nieszlachetną pracą.
Pan Jerzy, słysząc to, parsknął śmiechem:
– Sam się, niebacznie, w pułapkę wpędziłem. Widzę ojcze, że niezły z was spryciarz i bazyliszek. Wchodźcie.
Księżulek jakby tylko na to czekał, czym prędzej otworzył jedno ze skrzydeł bramy i wślizgnął się na podworzec.
– Idź i czym prędzej zamknij wchód do tajnego loszku – Białecki szepnął na ucho Lefevre’owi.
– A co z marmurowym stołem?
– At! A nic. Pusty, czysty, nic niemówiący. To akurat może zobaczyć.
Student skinął głową i czym prędzej się oddalił. Duchowny zaś śledził jego kroki spod lekko przymrużonych powiek.
– Cóż tak, ojcze, wpatrujecie się w owego młodzieńca.
– Bo widzę, że się gdzieś bardzo śpieszy. Ciekawe, dokąd.
– A to wam akurat mogę w wielkim sekrecie zdradzić.
Ksiądz z nieskrywaną ciekawością schylił głowę i nadstawił ucha:
– Za potrzebą, wielebny, za potrzebą, co by w portki nie narżnąć – powiedział głośnym szeptem Białecki.
Ksiądz, widząc, że z niego zadrwiono, żachnął się i ze złości aż zamachał rękami.
– Teraz jesteśmy kwita, leniu – roześmiał się pan Jerzy. – Chcesz, wielebny, oglądać dom, to proszę.
Ruszyli w stronę wejścia wąską ścieżką wydeptaną śród chwastów.
Ksiądz buszował po budynku, lustrując wszystko dokładnie, aż się to wydało Białeckiemu podejrzane. Wyglądało bowiem na to, że nie jest to tutaj jego pierwsza wizyta. Chociaż… kto wie? Aura owego miejsca, ta jego tajemniczość, mogły sprawić, iż pan Jerzy już na wszystko zerkał podejrzliwie.
– A do piwnic też zajrzeć mogę? – zapytał księżulo.
– Jak tam wola – Białecki wzruszył ramionami i podążył w ślad za duchownym. Ciekaw był bowiem, jak zareaguje na ów przepiękny stół marmurowy.
Kiedy weszli do piwnicznej izby, w której się znajdował, ksiądz na widok stołu najwyraźniej był zaskoczony. Chyba że był znakomitym aktorem, ale nie było podstaw, żeby tak sądzić.
– Jakiż wspaniały mebel. Widać rękę mistrza…
– Właśnie jest to już ostatnia rzecz z tego domu, której chcę się pozbyć.
– I na nic innego, równie… dziw… pięknego jak ów stół ukryty w podziemiu nie natrafiliście, panie?
– A na co niby miałbym natrafić.
– Tak tylko pytam.
– Nie, na nic więcej. A co? Ów stół się wam tak podoba?
– I owszem, znakomicie by się prezentował na jakimś eksponowanym miejscu, na plebanii, w kościele, klasztorze…
Białecki, zanim się spostrzegł, że palnął głupstwo, rzekł:
– Skoro się wam tak podoba, to go wam daję.
– Naprawdę?
– Skorom tak powiedział…
– A ile byście, panie kawalerze, winszowali sobie za dom i posesję, na której on stoi?
Szlachcic zerknął na pocerowaną sutannę i z uśmiechem zapytał:
– To stać cię, ojcze, na taki zakup?
– Mnie niekoniecznie, ale mamy pewnego dobrodzieja. Przy pieniądzach, któryby wyłożył stosowną kwotę.
– A cóż takiego byście tu chcieli urządzić?
– Klasztor. Dom zakonny. Może z czasem by wybudowało się na podworcu kaplicę?…
– Zatem zbożny cel.
– O! Tak! Panie.
– Ojczulku rozmawiamy już zacny kęs czasu, a ja wciąż nie wiem, jak się nazywacie.
– Wybaczcie panie, jam człek roztargniony… jestem abbé1 Pierre David, kapelan Panien Urszulanek w Louviers.
– To po cóż wam, mój ojcze, dom w Paryżu? – wtrącił się do rozmowy Jean-Baptiste. – Wszak Louviers leży w Normandii.
– Najwyraźniej nie uważałeś na to, com wcześniej mówił. Chciałbym tu urządzić jakiś niewielki klasztor.
– Ach, tak, istotnie, tak żeście, abbé mówili.
– Panie – ksiądz zwrócił się do Białeckiego – tak się szczęśliwie składa, że rychło ma przybyć do Paryża mój dobrodziej, tak że nie byłoby potrzeby czekać nie wiadomo, jak długo na sfinalizowanie transakcji.
– A któż to taki?
– Zacna persona i bajecznie bogata! Czasem sobie myślę, że może bogatsza niż mityczny Krezus, czy też sam król Midas, który w złoto przemieniał wszystko, czego się tknął. To grand hiszpański, książę don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.
– Dziwaczne nazwisko – stwierdził pan Białecki.
– Istotnie, dziwaczne, nawet jak na Hiszpana – potwierdził student.
– Ale jego pieniądze dziwaczne nie są, panowie – skwitował te uwagi abbé Pierre David. Ślicznie brzęczą, jak się sakiewką potrząśnie.
* * *
Don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio cały ubrany na czarno, według najnowszej kastylijskiej mody, z jednym tylko barwnym akcentem bogatego stroju, karmazynowym piórem egzotycznego, świętego dla pogan ptaka kwezala u kapelusza, wskazującym na to, iż niedawno musiał odwiedzić Nową Hiszpanię, Nowy Świat odkryty za oceanem, wpatrywał się zimnym wzrokiem w twarz pana Białeckiego.
– Ile? – pytał. – Proszę powiedzieć ile. Dla mnie suma nie gra roli.
– Co byście, miłościwy panie, powiedzieli na 1666 pistoli.
– Ile? – Atanas nie potrafił ukryć zdumienia. – I czemu właśnie taka kwota?
– Przeliczcie panie, to około 20 funtów wagi czystego złota.
– Za tę ruderę? Na przedmieściu?
– Za niewielki pieniądz można dom wyremontować, a przemieście? Toż to zaleta, cisza, spokój, powietrze czyste – pan Białecki wwiercał się oczami w martwą, przypominającą maskę, twarz Atanasa. Pomyślał sobie: „No bratku, zobaczymy, jak bardzo ci na tej posesji zależy”.
Atanas wstał.
– Panie kawalerze, taka kwota nie stanowi dla mnie najmniejszego nawet problemu, w każdej chwili mógłbym ją wyłożyć, ale obawiam się o pańską głowę, o stan pańskiego umysłu…
– A jaką kwotę byś, wasza miłość, raczył mi zaoferować?
– Bez tej jedynki na początku.
– Słowem 666 pistoli?
– Tak jest, 666 pistoli.
– A czemu właśnie tyle?
– A czemu by nie tyle?
Pan Białecki wspomniał na Apokalipsę św. Jana, który te liczbę, 666, wymienia jako w eschatologicznym kontekście… w kontekście Złego… Najwyraźniej to nie jest przypadek… Wzięła go ciekawość, co też z całej owej sytuacji może wyniknąć, a ponieważ kwota ofiarowana i tak wielokroć przekraczała wartość tej rudery, kiwnął głową na zgodę i powiedział:
– Niechże będzie.
Diuk Atanas jakby czekał na te słowa. Przywołał księdza i coś mu poszeptał do ucha. Ten skinął głową i wyszedł. Po dobrej chwili wrócił, dźwigając okutą żelazem dębową szkatułę.
Atanas gestem polecił ją otworzyć, ksiądz pokręcił kluczykiem w dobrze naoliwionym zamku, a gdy odskoczyło wieko, pokazał się zacny stosik złotych monet. A wszystkie były nowe, ułożone w rulonach, z których każdy był zawinięty w gruby, mocny papier.
– Proszę przeliczyć – diuk zwrócił się do pana Jerzego.
– Ufam wam, miłościwy książę.
– Ech! Wy Polacy… ja sam sobie nie ufam…
– A skądże wiecie, panie, iżem Polak?
Ale diuk mu na to pytanie nie odpowiedział, za to rzekł:
– Skoro tak, to zabieraj, panie kawalerze, szkatułę i… żegnam ciebie, twego sługę i gościa.
– Jakże to? Już, natychmiast?
– Oto kwota, o którą żeśmy się umówili. Cóż cię więc jeszcze tu trzyma?
– Nie dokończyliśmy sprzątania.
– A to już chyba nie twój problem?
– No… niby nie mój… ale jednak… nie do końca…
– A czemuż to?
– Był warunek testatora, że jeśli nie uprzątnę wszystkiego, zanim dom sprzedam, to testament będzie należało uznać za niebyły… a przecie w piwnicy stół został…
– A na ile ten stół cenisz? – spytał Atanas. – Mogę go oddzielnie kupić.
– No nie wiem… a jeśli jeszcze jest coś, co przegapiłem? Nie tylko ten stół?
– Ale przecie ten stół już wcześniej mnieś, panie, ofiarował i to za darmo! – obruszył się ksiądz.
Książę Atanas odwrócił się do duchownego.
– A cóż to szkodzi, że zań zapłacę i ja ci go dam w prezencie?
– Hm… mnie wszystko jedno, kto mnie nim obdaruje.
Teraz zaprotestował znów pan Białecki:
– Skorom dał, tom dał.
– Dajże wasze spokój – Atanas skrzywił się pogardliwie. – Tyle wystarczy? Za ów stół i jakbyś coś tam jeszcze przegapił? – odpiął pękatą, dobrze wypchaną srebrem i miedzią sakiewkę mieszczącą w sobie równowartość trzynastu złotych luidorów, którą miał przytroczoną do pasa i podał ją panu Białeckiemu. Potem zaś, nie odzywając się ni słowem, w milczeniu, bo i Jerzemu język z wrażenia stanął kołkiem w gębie, delikatnie popychał go ramieniem w kierunku drzwi.
* * *
– No to się panu udało, panie kawalerze. Niesamowite! Tylko gdzie ja, nieborak, się teraz podzieję? – użalił się nad sobą student.
– A tego, to już nie wiem – odparł zagadnięty, po czym sięgnął do sakiewki i podał młodzieńcowi garść srebrnych monet. – Obłowiłem się niespodzianie, tyś mi rzetelnie pomagał, to miej coś z tego.
Młodzieniec skwapliwie przyjął pieniądze, uchwycił dłoń Białeckiego i ze czcią ją ucałował.
– Skoro z wszystkim żeśmy się tak chwacko uwinęli, to może – nim odjadę na powrót w rodzinne strony – to chociaż ów osławiony Paryż zobaczę? Może zechcesz Jean-Baptiste służyć mi za przewodnika?
Czy można zniszczyć coś, co już zostało zniszczone? Zabić coś, co od dawna nie żyje?
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (29)
Dom przy rue de la Tannerie
Była już głucha noc, nim dotarli na miejsce, ale wielki niczym koło młyńskie, świecący zimnym światłem księżyc pozwalał się im poruszać bez obawy, że poskręcają gdzieś nogi na nierównościach i wertepach.
Gdy zbliżyli się do misternie kutej, żelaznej bramy, spostrzegli, iż jest uchylona. Pan Jerzy nawet się nie zdziwił, przecie dom przez wiele lat stał opustoszały, a zatem kusił rozmaitych łyków i bezdomnych włóczykijów, a szczególnie zimą, co by tu osłony przed wiatrem, mrozem i śnieżycą szukali.
Podworzec był gęsto zarośnięty chwastem i krzakami, ale między nimi wiła się kręta ścieżyna prowadząca wprost ku drzwiom wchodowym. Podążyli nią tedy.
Otwór wejściowy ział czarną pustką niczym paszcza jakiegoś monstrualnego i budzącego grozę potwora. Opatrzyli tedy ślepe latarki, pozapalali w nich świece i ostrożnie weszli do wnętrza. Pierwszym, który przestąpił próg, był – jakże by inaczej – pan Jerzy, wszak w jego żyłach płynęła polska, szlachetna, rycerska krew.
Uniósł swoją latarnię najwyżej jak mógł, ale poza szczurem, który z piskiem uciekł mu spod nóg, nie zauważył niczego. Obszerną sień przepełniała cisza niczym na jakimś uroczysku, na które najodważniejszy nawet zwierz się nie zapuszcza, tylko stare wapno płatami osypywało się z kruszejącego, zrzesiałego, przerośniętego grzybem i przesyconego mocnym zapachem stęchlizny, tynku. Ruszyli w głąb domu. Przemierzali komnatę za komnatą, izbę za izbą, ale wszystkie były puste, wszystkie stęchłe i wszystkie nasiąknięte wilgocią. Po kątach niegdyś solidne, drewniane podłogi, teraz uginały się pod stopami mężczyzn, grożąc tym, iż się pozarywają pod ciężarem ludzi.
Zwiedziwszy parter, wspięli się na piętro. Ale tam było tak samo, jak na parterze. Na strychu wypatrzyli trochę rupieci, jakieś potrzaskane meble, rozbite puste ramy obrazów i mnóstwo pajęczyn.
– Zerknijmy może jeszcze do piwnic – zaproponował żak.
– A czego tam będziemy szukać po nocy? – sługa pana Białeckiego pogardliwie wzruszył ramionami. – Nie lepiej to już odpocząć?
– Skoro zadaliśmy sobie tyle trudu, to dokończmy, cośmy zaczęli. A potem będziemy mogli spać do woli. Nawet i do południa. A ty, jeśli nie chcesz schodzić do piwnic, to idź, zamknij dokładnie bramę, wyprząż konie, przynieś tu z bryki derki i okrycia, tak, byśmy, gdy już dokończymy oględzin, mogli zlegnąć i wypocząć. Posłania też oczywiście przygotuj.
– Każdemu w osobnej izbie? – zapytał sługa.
– Może lepiej nie. Zanocujmy wszyscy trzej w jednym pomieszczeniu. Diabli wiedzą, kto się tu plątał przez te wszystkie lata i czy nie zechce przyjść także i tej nocy. We trzech bezpieczniej.
– Wola jaśnie pana – sługa się skłonił i wyszedł na zewnątrz.
Pan Białecki i żak zaczęli ostrożnie schodzić po oślizgłych, kamiennych stopniach, prowadzących do rozległych podziemi, stanowiących jeszcze jedną, tyle że niewidoczną z zewnątrz, kondygnację budynku.
Młodzieniec w swoich byle jakich podartych chodakach szedł cicho, ale kroki pana Jerzego obutego w podkute buty budziły upiorne echa, które niosły się gdzieś w mroczną pustkę lochów.
Wchodzili do poszczególnych, sklepionych beczkowato sal, umurowanych z szarawobiałego, ale pokrytego już kurzem i wrosłym w chropowatości brudem, kamienia, lecz każde z nich było puste. Dopiero w ostatnim spostrzegli znacznych rozmiarów masywny stół, wykonany z dwóch rodzajów szlachetnego marmuru: portoro genuine – czarnego w złociste i białawe nieregularne linie i wzory oraz rojo alicante różowego, tu i ówdzie poznaczonego ciemnoczerwonymi nieregularnymi plamami i białym unerwieniem. Było to cacko, prawdziwe arcydzieło sztuki. Na jego środku stał rzezany w fantazyjne wzory czarny, drewniany, zapewne hebanowy, pulpit inkrustowany srebrem i macicą perłową. Na pulpicie wreszcie spoczywała księga.
Żak, nie bacząc na protesty pana Białeckiego, z rozszerzonymi i ciekawością i pożądaniem oczami, podbiegł do owej księgi. Była otwarta na pierwszej stronie, na której wykaligrafowany karolińską minuskułą był ten oto łaciński tekst, który, prawie sylabizując, bo chłopak nie był wprawny w czytaniu tak starodawnych liter, odszyfrowywał, od razu tłumacząc na francuski:
„Czy można zniszczyć coś, co już zostało zniszczone? Zabić coś, co od dawna nie żyje? Czy można zniszczyć coś, czego nie powinno się niszczyć? Zabić coś, czego nie powinno się zabijać?”
Gdy skończył czytać, Lefevre i Białecki popatrzyli na siebie zdumieni.
– Cóż to takiego? I o co w tym chodzi? – pan Jerzy bezradnie spojrzał na studenta.
– A bo ja wiem? Nie umiem się w tym doszukać żadnego sensu. Tekst bardzo stary, sądząc po wyglądzie pergaminu i rodzaju pisma, ale oprawa wtórna, ma najwyżej kilkanaście, no! kilkadziesiąt lat.
– A zerknijże, Jean-Baptiste, co jest na dalszych kartach.
Lecz na dalszych kartach niczego nie było. Tak jakby właściciel dziwnej księgi oczekiwał, iż kiedyś zjawi się tu ktoś, kto je zapełni…
– Wracajmy na górę – szepnął Lefevre.
– Masz rację – trzeba wypocząć przed jutrzejszym dniem. Niebo już szarzeje…
* * *
Jaskrawe promienie słońca i donośny śpiew ptaków w chaszczach za oknem, w zdziczałej ze szczętem namiastce parku, obudził pana Jerzego dużo, dużo wcześniej, niż zamierzał wstać. Ptaki jednakowoż tak hałasowały, że nie był w stanie ponownie zasnąć.
Zwlókł się zatem z posłania, rozejrzał za jakąś czystą, świeżą wodą i, wypatrzywszy w ogrodzie źródło, ujęte w cembrowinę, poszedł się umyć.
Wkrótce dołączyli do niego pozostali dwaj mężczyźni. Kiedy się odświeżyli, pomyśleli o jakimś śniadaniu. W podróżnych sakwach mieli chleb, ser i wino, jakie przezornie zabrali ze sobą z oberży, w której ostatnio obiadowali.
Napełniwszy brzuchy i pociągnąwszy solidnie z flaszy, zaraz im się w głowach rozjaśniło, nabrali werwy i chęci do życia. Nawet i ptasi śpiew przestał ich irytować.
– Zatem? – zapytał pan Jerzy.
– Zatem bierzmy się do pracy! – odpowiedział mu ochoczo Jean-Baptiste, bo aż skręcało go z ciekawości, co też ów opuszczony dom może jeszcze skrywać.
Zaczęli od strychu. Jeśli się spodziewali, że może znajdą tam coś cennego, to – niestety – srodze się zawiedli. Powyrzucali więc owe resztki mebli i pozostałe rupiecie przez okno na poddaszu na podworzec, gdzie złożyli to wszystko na kupę i podpalili.
Raz jeszcze, w świetle dnia, obeszli wszystkie pomieszczenia, ale były puste. Jedynie to jedno w piwnicy, wyposażone było w stół, pulpit i księgę.
Tę ostatnią zabrali na górę i przewertowali dokładnie i to nie raz i nie dwa. Szukali, czy też na pustych kartach nie zapisano czegoś atramentem sympatycznym, ale niestety – były czyste i dziewicze.
– Chłopcze, co sądzisz o tym? – tu wskazał na księgę.
– A cóż mogę sądzić? Jakaś zagadka. Lecz jak ją rozwikłać? Bóg jeden raczy wiedzieć.
– A o kimże może być mowa w owym dziwacznym, bo inaczej nie umiem go nazwać, tekście?
– Hm… O człowieku i…
– Właśnie. Tak też i ja sądzę o człowieku, ale nie o jakimś konkretnym, lecz człowieku w ogóle. A może jednak nie? Może nie o człowieku, lecz o innej istocie?…
– Może i tak – zgodził się z tym Lefevre.
– A owa inna istota to?…
– Właśnie… gdybyśmy owo wiedzieli, zagadka przestałaby być zagadką…
– Sądzisz młodzieńcze, że może tu chodzić o Boga?
– Nie, na pewno nie. Wszak tekst mówi, iż owa istota odczuwa lęk. Więc… albo jest to coś bardzo prozaicznego, list do nieczułej kochanki zapisany przed wiekami w niezwykłej formie, albo… Nie… nie… to nie ma sensu…
– Albo?
– Jeszcze dziwaczniejsza inwokacja, a może… ewokacja… jakiegoś bytu…
– Jakiego? – pan Jerzy pobladł. – Jakiego? Młody człowieku?
– Demonicznego? – ze strachem w oczach wyszeptał student.
– Ogień na podworcu jeszcze się żarzy. Weźmy tę księgę i ciśnijmy ją weń. Niech ją strawią płomienie, niech zostanie po niej tylko popiół. A popiół niech wiatr rozwieje…
– Panie kawalerze! Księgę w ogień? Toż to bluźnierstwo! A ponadto ma ona i swoją wartość, choćby sama okładka.
Mówiąc to, zamknął wolumin i jął dokładnie lustrować jego oprawę. Była ona sporządzona z drewna oliwnego, po wierzchu obciągnięta znakomicie wyprawioną świńską skórą ciemnobrązowej barwy, wpadającej w wiśniowy odcień. Skóra owa była tłoczona w przedziwne jakieś wzory, roślinne ornamenty i postaci pół-ludzi, pół-zwierząt, w jakieś hybrydy. Tłoczenia były złocone przy użyciu najpewniej cienkiej niczym najcieńsza bibułka folii z czystego złota. Okładka dodatkowo ozdobiona była również złotymi, misternie wyrobionymi przez jakiegoś znakomitego jubilera, guzami i dodatkowo zabezpieczona, również złotymi kantami i narożnikami. Miała też i klamrę złotą, wysadzaną maleńkimi, krwistoczerwonymi szlachetnymi kamieniami, zapewne rubinami.
– Panie kawalerze, proszę spojrzeć, sama oprawa tej księgi to arcydzieło sztuki, za które można by zażądać mnóstwa pieniędzy! I wy ją, panie, chcecie cisnąć w ogień?!
Jerzy zawahał się.
– Cóż, może się rzeczywiście powstrzymajmy przed tak radykalnym rozwiązaniem…
* * *
Pan Jerzy wespół ze studentem raz jeszcze zagłębili się w podziemia pod domem. Tym razem z mocnym postanowieniem, iż obejrzą je i spenetrują dokładniej niż wprzódy, a nuż jest tam coś jeszcze?
Chodzili zatem od pomieszczenia do pomieszczenia, ostukiwali ściany i podłogi, ale na nic skrytego nie natrafili, aż w pewnej chwili pan Białecki, potknąwszy się na nierówności ceglanej posadzki, aby nie upaść, z całych sił wsparł się rękami o jedną ze ścian w owej sklepionej izbie, w której znajdował się marmurowy stół.
I w tejże samej chwili pawiment1 gwałtownie ustąpił mu pod stopami, odsłaniając czarną czeluść, w którą z okrzykiem przerażenia runął młody szlachcic.
Student pochylił się z latarką nad właśnie odsłoniętym wejściem do kolejnej kondygnacji piwnic i wypatrzył leżącego u stóp niezbyt stromych, kamiennych schodów pana Jerzego.
– Panie kawalerze! – zawołał. – Panie kawalerze!
Ale nie usłyszał odpowiedzi. Zszedł tedy ostrożnie do owego nieznanego im dotąd pomieszczenia, poświecił leżącemu w oczy, przyłożył ucho do piersi, a posłyszawszy bicie serca, odetchnął z ulgą. Nie mając wody na podorędziu, coby skropić nią twarz zemdlonego, począł nim potrząsać i oklepywać policzki, aż w końcu Białecki otworzył oczy i powiódł nieprzytomnym wzrokiem dookoła.
– Co się stało?… Gdzie ja jestem?…
– Już dobrze, wielmożny panie. Wpadliście w dziurę, ale żyjecie i wygląda na to, iż nie ucierpieliście od upadku. Cali jesteście? – Białecki poruszał rekami, nogami, pokręcił głową i uniósłszy się na łokciu, powoli dźwignął się na nogi.
– Dziękować Bogu, nic mi nie jest, prawe biodro tylko szpetnie potłukłem.
– A nie pęknięte ono czasem? – zaniepokoił się Jean-Baptiste.
Białecki obmacał je dokładnie.
– Chyba nie, wygląda na całe. Na moje szczęście skończy się tylko na sińcu.
Skoro się już obaj uspokoili, a pan Jerzy zapalił swoją latarnię od świeczki w latarni Lefevre’a, bo ta jego zgasła podczas upadku, z ciekawością począł rozglądać się dookoła, a Francuz poszedł w jego ślady.
Niesłychane było ich zdumienie, kiedy rozpatrzywszy się dokładnie, stwierdzili, iż znajdują się ni mniej, ni więcej, tylko w ukrytym przed okiem profanów laboratorium alchemika… Ba! W laboratorium, które przez cały czas musiało być używane! Oto bowiem spostrzegli alembik, pod którym pełgał słaby płomyk wydobywający się z glinianej, o ciemnozielonej polewie, lampki napełnionej akwawitą. W alembiku bulgotał jaskrawofiołkowy płyn, który parował, a później się skraplał w odbieralniku, zmieniając barwę na szmaragdowozieloną.
Był tam również i atanor, w którym miarowym, spokojnym, słabym płomieniem, ledwo pełgającym nad żarem, spalał się olchowy węgiel drzewny, wydzielając stabilne i równe ciepło. Wewnątrz atanora, gdy otwarło się jego górne drzwiczki, można było dostrzec jajo filozoficzne napełnione tynkturą, która po przemianie winna przeistoczyć się w kamień uniwersalny, kwintesencję, czyli piąty element zespalający w sobie esencję czterech żywiołów, podstawowego budulca Universum, w lapis philosophorum… w kamień filozoficzny, dzięki czemu można by było dokonywać transmutacji metali nieszlachetnych w szlachetne, zdobyć panaceum i eliksir nieśmiertelności… elixir vitae…
Pan Białecki, chociaż nigdy nie zajmował się alchemią, miał jednak o niej niejakie pojęcie. Jean-Baptiste natomiast, jak się okazało, wiedział na temat tej hermetycznej wiedzy bodaj niewiele mniej niż wtajemniczony adept.
– Coś podobnego! – wzdychał i kręcił głową – nie wiadomo – bardziej ze zdumienia, czy z podziwu. – I co pan zamierza z tym zrobić, panie kawalerze?
– Ja? Mój Boże, nie wiem! Wszystkiego bym się spodziewał, lecz nie takiej niespodzianki.
– Ktoś tu musi bywać i doglądać owego laboratorium… ciekawe kto…
– Na pewno nikt poczciwy.
– I czemuż tak, panie, uważacie?
– Bo czy ktoś poczciwy zajmowałby się takim diabelstwem? Wszak za owymi tynkturami, atanorami, najstraszliwsze zło się czai.
– Eee, wszak po to Pan Bóg dał człowiekowi rozum, iżby korzystając z niego, poszerzał swoją wiedzę. Iżby czynić sobie Ziemię poddaną…
– Wiedzę, powiadasz?
– Ano wiedzę.
– A do czego ci wiedzieć więcej, niźli do przyzwoitego życia potrzeba?
– No…
– No?…
– Tak po prawdzie, to do niczego, ale człeka kusi, co by poznać więcej i więcej…
– Taaak… więcej i więcej… już byli tacy, wieżę budowali, Babel nazwaną i jak się ich przedsięwzięcie skończyło?
– Ale jednego z drugim nijak nie można porównać, panie kawalerze! W żaden sposób! Naprawdę!
– A i owszem. Tamci po schodach chcieli wejść do nieba, a ty i tobie podobni, po piwnicach siedząc, pożądacie nieskończonych ilości złota – a więc władzy, panaceum – a więc zdrowia i nigdy niekończącej się młodości i eliksiru nieśmiertelności. Zatem w co, w kogo się chcecie przemienić? No? Młodzieńcze? W kogo?
Lefevre spuścił głowę i wyszeptał:
– W bogów?…
– Właśnie!
Francuz przez jakiś czas się nie odzywał, ale w końcu wyrzucił z siebie, mówiąc prędko, jakby się bał, że mu pan Jerzy przerwie.
– Ale… ale… panie kawalerze… ktoś kiedyś powiedział… nie pamiętam teraz, kto, bodaj Plotyn, ale i kabała to samo głosi, że każdy jest bogiem, każdy, bez wyjątku. Nawet i świnia! Lecz w pełni bogiem jest tylko ten, kto to sobie uświadamia.
– Zatem ty to sobie uświadamiasz? Kimże ty jesteś, młody człowieku? Nazwisko masz pospolite, wiedzę niebywałą, na pysze też ci nie zbywa. Jesteś bogiem?
– No… nie, panie… ale…
– Ale bardzo byś chciał nim być, co? Otóż zdradzę ci pewną tajemnicę.
W oczach studenta pojawiła się ciekawość tak wielka, że aż dech wstrzymał.
– A tę, że nadejdzie kiedyś dzień twojej śmierci. Potem zgnijesz, zjedzą cię robaki, a na ostatek i kości spróchnieją. Oto i cała twoja doczesna boskość.
Student nic już na to nie odparł wyraźnie zawiedziony. Chociaż w głowie kłębiły mu się pożądliwe myśli: lapis philosophorum, elixir vitae… I żadną miarą nie mógł pojąć, iż komuś może na nich nie zależeć…
Francja, ta najstarsza córa Kościoła, coraz bardziej stawała się pierwszą córą Diabła.
Jerzy spory kęs drogi, bo prawie od granicy francuskiej z Rzeszą Niemiecką, podróżował w towarzystwie bystrego, młodziutkiego żaka, który studiował teologię i filozofię na paryskiej Sorbonie. Zabrał go ze sobą do bryki, powodowany litością, bo do stolicy Francji był znaczny kawał drogi, nie wszędzie bezpiecznej, więc obaj piekli niejako dwie pieczenie przy jednym ogniu.
Młodzieniec oszczędzał na czasie i butach, nie wycierając dziur w podeszwach, a pan Białecki zyskał towarzysza. Jechał co prawda ze sługą, postawnym, nielękliwym i do bójki skorym, ale co trzech mężczyzn, to nie dwóch. Choćby nawet z tego trzeciego miało w razie niebezpieczeństwa nie być nijakiego pożytku, to sama jego obecność się liczyła, mogąc działać odstraszająco na potencjalnych rabusiów.
Ponadto miał jeszcze ze studencika i tę korzyść, iż ów zabawiał go rozmową, w przeciwieństwie do mrukliwego i – co tu dużo ukrywać – tępawego sługi. A student, któremu było na imię Jean-Baptiste, na nazwisko zaś Lefevre, wskazujące, iż pochodzi z gminu, ale mający duże ambicje, wręcz go zasypywał nader zajmującymi opowieściami o splatających się ze sobą religijnych i politycznych dziejach, walkach, perypetiach, jakie przetaczały się przez ziemie Francji, nie wiedzieć czemu zwanej słodką. Słuchając bowiem Lefevre’a, pan Jerzy doszedł do wniosku, że bardziej by do niej pasowała nazwa okrutna i obrzydliwa. To, co tu się działo i czego tu się dopuszczano od stuleci, w Polsce byłoby absolutnie nie do wyobrażenia.
– Musisz, młodzieńcze wiedzieć, że jak na studenta, to wiedzę masz wręcz profesorską – pan Białecki pochwalił Lefevre’a.
– Dziękuję, panie kawalerze. I nie ukrywam, że ta opinia bardzo mnie cieszy, bo chyba każdy łasy jest na pochlebstwa – student uśmiechnął się szeroko.
– I to lubię. Tę szczerość – pan Białecki roześmiał się, słysząc owe słowa. – To lubię. Przynajmniej nie udajesz skromnisia. Powiedzże mi jeszcze, czy widać jakąś oberżę w pobliżu?
– Nie, oberży niestety nie. Pustać, aż po horyzont, chyba żeby gdzieś w bok od głównego traktu.
– To powiedz mi tymczasem, zanim jakiejś nie napotkamy, co z tą tajemnicą i skarbem heretyckich katarów, których żeście ze szczętem wyrżnęli, a o której wcześniej mi napomknąłeś?
– Stara tradycja głosi, że w noc przed poddaniem Montségur, ostatniej ich twierdzy, po stromych górskich ścianach uciekło czterech heretyków, czterech duchownych zwanych doskonałymi. Zachowały się nawet ich imiona: Hogo, Emoel, Eccard i Clame. Mieli oni uratować to, co najcenniejsze – wiarę i tradycję. Dość powszechnie sądzi się jednak, iż powód był zgoła inny, bardziej prozaiczny, że wynieśli z obleganej twierdzy jakieś nieprzebrane i tajemnicze skarby, pośród których miał się rzekomo znajdować również niezwykły i zagadkowy święty Graal1.
– Ech! Gdybyż tego Graala znaleźć… – rozmarzył się Jur Białecki.
– Nie jeden go szukał, życie temu nawet poświęcając, ale jak dotąd nikt nie tylko kielicha nie znalazł, ale nawet na jego ślad nie natrafił – odrzekł Lefevre.
– Przecie kiedyś w końcu komuś musi się to udać!
– Ba!… – na taki tylko komentarz zdobył się Jean-Baptiste, bo okrutnie z głodu zaburczało mu w brzuchu.
– Obiecałem, że cię, chłopcze, nakarmię, to słowa dotrzymam. O popatrz, akurat przed nami oberża „Pod Tłustym Węgorzem”. Zajeżdżajmy zatem.
* * *
„Pod Tłustym Węgorzem” przyjezdni uraczyli się jednak nie rybą, a porządną porcją pasztetu i pieczonym kurczęciem. Każdy zjadł swoją rację ze smakiem, bo oberżystka, choć młoda, ładna i absolutnie warta grzechu, umiała znakomicie gotować. Co należy do rzadkości, albowiem dobrymi kucharkami bywają zazwyczaj stare, tłuste i szpetne baby.
Ponieważ posiłek wzbudził pragnienie, nie pożałowali sobie i sporego dzbanka wybornego miejscowego wina, które, być może, ustępowało w dobroci i szlachetności trunkom, jakie znajdowały się w królewskich piwnicach, a stamtąd wędrowały na królewskie stoły, to jednak spragnionym wędrowcom smakowało nadzwyczajnie. Smakiem przypominało bowiem nieco zacny węgierski maślacz, choć takiej jak on dobroci jednak nie miało.
Ponieważ posiłek skończyli akurat wtedy, gdy słońce stanęło w zenicie, postanowili wytchnąć nieco i zlegli w cieniu starego platana, który swoją potężną, rozrośniętą koroną ocieniał więcej niż połowę podwórza. Trawa była miękka, gęsto okraszona białymi główkami stokrotek, a gdzieniegdzie i sterczącymi na sztywnych łodyżkach krzaczkami kwitnących na żółto jaskrów…
* * *
Kiedy ocknęli się po drzemce, student, do tej pory rozmowny, teraz zamilkł. Pan Jerzy natomiast posmutniał.
Wsiedli do bryki, a woźnica, szarpiąc lejcami i pokrzykując „wio!”, skierował konie ku gościńcowi. Wedle słów powabnej oberżystki – do granic Paryża nie było już daleko. Przed zmierzchem, nawet nie spiesząc się zbytnio, powinni osiągnąć cel podróży.
Białecki, zbliżając się ku rogatkom stolicy Francji, rozmyślał nad czasami, w jakich przypadło mu żyć. Niespokojnie było na świecie, niespokojniej niż kiedykolwiek dotąd. A co najgorsze diabeł się rozzuchwalił na dobre i coraz bardziej i coraz jawniej sobie poczynał. Ot, choćby to, co się wyrabiało na dworze nieboszczyka króla jegomości, Zygmunta Augusta, a potem też i nieboszczyka króla Stefana, który nie dość, że tolerował działania adeptów nauk tajemnych, to przyszedł czas, że mu ich – najznamienitszych w tamtoczesnej Europie, mianowicie Anglików Johna Dee i Edwarda Kelly’ego2 – sprowadził do monarszych komnat naturalny ojciec jego Kasi, wojewoda i senator, Olbracht Łaski. Ale nic dobrego z tego nie wynikło, poza podejrzeniami, że króla Batorego, który dla wielu osób był mocno niewygodny, otruto… Niby nikt niczego nie udowodnił, ale…
Na Zachodzie zaś było jeszcze gorzej. A już w szczególności w Italii i Francji. Tutaj nie zabawiano się wyłącznie obliczaniem biegu gwiazd i zastanawianiem się nad ich wpływem na losy świata i poszczególnych osób, nie tylko zabawiano się wywoływaniem duchów, nie tylko dopuszczano się wyuzdanych orgii, ale sprawowano też wyjątkowo obrzydliwe krwawe obrzędy – bluźniące Bogu – ku czci Szatana.
Francja, ta najstarsza córa Kościoła, jak ją nazywali papieże, coraz bardziej stawała się pierwszą córą Diabła.
Jur uświadomił sobie jednak, że jest niekonsekwentny wobec samego siebie, że z jednej strony całą tę okultystyczną, hermetyczną, czarnomagiczną obsesyjną namiętność, która przerastała Europę niczym grzybnia trujących muchomorów leśną ściółkę, uważał za coś bezdyskusyjnie złego, ale jednocześnie aż drżał z podniecenia, iżby te nauki zgłębić, a obrzędy poznać, doznając nieomal orgazmicznej rozkoszy na samą myśl o tym. Wmawiał sobie co prawda, iż tylko po to, by wiedzieć, jakie zło światu zagraża, żeby przeniknąć zamiary i strategię i cele przeciwnika, dobrze jednak przecież wiedział, iż się tak tylko oszukuje i szuka usprawiedliwienia swoich, ku śmiertelnemu grzechowi wiodących, poczynań. A przez to wszystko wewnętrznie był rozdarty…
Gdy słońce zaszło i tylko kilka krwawych jego promieni wyglądało zza horyzontu, pan Jerzy jakby się ocknął. Chłód przeniknął mu ciało, wzdrygnął się i skulił w sobie. Jednak to wszystko, co teraz – nudząc się w podróży – uzmysłowił sobie, nijak się miało do czystego kultu, jaki oddawano Diabłu.
I tutaj prym też wiodła Francja.
Chociaż po uroczyskach i leśnych ostępach całej Europy odbywały się jakieś obrzędy skryte, ku czci ciemnych mocy, to pierwszy naprawdę głośny proces o oddawanie czci Szatanowi odbył się na tej właśnie, na francuskiej ziemi, a został wytoczony panu Gillesowi de Rais marszałkowi Francji, sodomicie, gwałcicielowi dzieci i ich okrutnemu mordercy, ale także towarzyszowi broni Joanny d’Arc, który poświęcił się całkiem komu innemu, niż Dziewica Orleańska…
O tym, co działo się na dworze ostatnich Walezjuszy, już nie szeptano, a mówiono nieomal w głos. Za Henryka IV, łże katolika (bo tak naprawdę to w sercu hugenota, a może i nie, może wręcz poganina?) okultyzm wręcz kwitł. I to pod wszelkimi postaciami. Prym wiodła oczywiście astrologia, ale ona działała jawnie. Nawet Kościół ją tolerował, a po cichu popierał i korzystał z jej usług.
Działy się jednak obrzydliwsze rzeczy, sprawy i sprawki… Jak choćby Lamesse de saint Sécaire, czyli msza św. Sekariusza, będąca rodzajem zabiegu magicznego sprawowanego po to, aby na czyjegoś wroga sprowadzić śmierć, ale nie raptowną, nagłą, lecz powolną rozciągniętą w czasie i sprawiającą jak najwięcej cierpień. Była to parodia mszy katolickiej, którą musiał odprawić nie byle kto, ale ważnie wyświęcony ksiądz. Asystować zaś przy tym obrzędzie powinna mu jego kochanka.
Jerzy przypomniał sobie, co na temat owej bluźnierczej mszy wyczytał w papierach pozostałych po Illuminatusie.
Mszę taką rozpoczynano o jedenastej przed północą i równo o północy musiano ją zakończyć. Celebrowano ją zaś od końca. Ofiarowywano i konsekrowano nie białą, ale czarną hostię, a zamiast wina używano wody ze studni, w której wpierw rytualnie utopiono noworodka albo płód wydarty z brzucha matki.
Msza taka była rozpowszechniona przede wszystkim na terenie Gaskonii, za której granicą, tuż, na prawym brzegu Garonny, leżała Tuluza – katarskie gniazdo przez wieki. Przypadek? Być może… Pan Jerzy nie był tego taki pewny.
Chociaż zapewne odprawiano ten rytuał również i w innych regionach Francji, a może i poza jej granicami… Podobno jego skuteczność była blisko stuprocentowa. Msza, na czyją intencję została odprawiona, powoli słabł, sechł, aż w końcu duch z niego uchodził i gasł. Lekarze wówczas byli bezradni. Żadnemu z nich nigdy nie udało się przywrócić do zdrowia kogoś dotkniętego przekleństwem mszy św. Sekariusza…
Bluźnierstwa przeciw Bogu i te straszne, budzące grozę i przerażenie poczynania, jakich dopuszczali się Francuzi, nie pozostawały bez odpłaty ze strony Boga.
A właściwie to może nie tak, może Bóg, nie krępując wolnej woli tych, którzy mu wygrażali pięściami, pozwolił, iżby Szatan wzmógł na tej ziemi swoją nadzwyczajną aktywność. I wzmógł. Rzeczywiście wzmógł.
To we Francji właśnie, a nie gdzie indziej, wybuchła nieomal epidemia opętań, z których najgłośniejszym podówczas przypadkiem chyba, bo niezbyt oddalonym w czasie, było opętanie w Aix-en-Provence z roku Pańskiego 1611, o którym było głośno w całej Europie, a którego rozpoczęcie, przebieg i tragiczne zakończenie było doskonale znane panu Jerzemu. Nie wiedział on tylko jednego, i chyba miał się już tego nie dowiedzieć, iż poznał był kiedyś, w mrocznej, diabolicznej Jaskini Salamanki, głównego aktora dramatu, ojca Gaufridiego…
Kiedy Henryka IV, roku Pańskiego 1610, zadźgał nożem fanatyczny François Ravaillac, a władzę po nim formalnie objął Ludwik XIII, a faktycznie – jako regentka – rządziła Francją Maria Medycejska, znajdująca się pod przemożnym wpływem kardynała Armanda-Jeana du Plessis de Richelieu3, mogło się zdawać, że nastały złe czasy dla astrologów i magów. Myliłby się jednak, kto by tak myślał. Teraz dopiero nastąpił bujny rozkwit czarnoksięstwa! Z jednej strony królowa była bigotką, otaczającą się katolickim klerem, z drugiej jej najbardziej zaufanymi były osoby parające się naukami tajemnymi… Z jednej strony dla przykładu srodze karano bluźnierców i czcicieli Złego, jak na przykład pewnego katolickiego księdza, którego, roku Pańskiego 1615, za takie właśnie przewiny, za udział w sabatach i mszach św. Sekariusza, spalono na stosie, z drugiej – innych, jemu podobnych, suto wynagradzano, darząc ich najwyższym zaufaniem i obdarowując najwyższymi godnościami. Aż do tego, 1617, roku…
Pan Jerzy się otrząsnął, a chcąc się pozbyć nieprzyjemnych, własnych złych myśli zagadnął do towarzysza podróży:
– Nad czym dumasz, młodzieńcze, że tak milczysz i tylko wzdychasz?
– A, o wielu rzeczach rozmyślam… Na przykład, z jak bardzo odległych stron przybywasz, panie kawalerze…
– E… to raczej nie jest powód do wzdychania.
– Rzeczywiście. Ma pan rację, dostojny panie…
– Zatem?
– Cóż, jakoś z Boską i pańską pomocą szczęśliwie dotarłem do Paryża, ale gdzie tu głowę skłonię, to już nie wiem. Pewnie na razie pod którymś z mostów, bo na opłacenie noclegu teraz akurat mnie nie stać…
– Hm… – mruknął pan Białecki. Przez ów czas, póki nie sprzedam domu, którego jestem właścicielem, mogę ci – za dobre słowo – zapewnić dach nad głową, ale to – jak sądzę co najwyżej na tydzień-dwa…
– Ha! Dobre i to. Za ten czas się rozejrzę i może znajdę jakąś sublokatorską kwaterę za drobną monetę.
– Mamy jednak mały problem, nie wiem, jak do owego domu trafić.
– A gdzież się on znajduje?
– Przy rue de la Tannerie.
– A numer znacie, panie?
– Znam.
Żak uradowany plasnął w dłonie!
– Wiem, gdzie to jest! To na przedmieściu. A stąd już całkiem niedaleko.
– Zatem prowadź – Białecki odetchnął z nieskrywaną ulgą.
Student żwawo przesiadł się na kozioł i usadowił obok woźnicy, któremu jął tłumaczyć, którędy ma jechać, iżby było najbliżej… Zmrok bowiem gęstniał coraz mocniej…
1Tajemniczy przedmiot czy naczynie – kielich. Na ogół uważane za ten kielich, z którego Pan Jezus pił podczas Ostatniej wieczerzy i do którego później zebrano krew wypływającą z Jego przebitego boku.
2John Dee (1527-1608) i Edward Kelly (1555-1597) – angielscy okultyści, kabaliści alchemiści i astrologowie.
3Kardynał, diuk, francuski polityk i wybitny mąż stanu – żył w latach 1585-1642.
Pan Białecki trzymał w ręku kartę welinową, na której starannym pismem, wcale nie przypominającym nerwowego pismo doktora, widniał taki oto łaciński tekst:
„W razie mojej śmierci albo też mojego zaginięcia, czy też zniknięcia, gdy rok minie od tego momentu, mój dom w Paryżu, przy rue de la Tannerie, ma przejąć na własność z całym jego wyposażeniem – pod warunkiem, o którym będzie niżej – uczeń mój, polski szlachcic, pan Jerzy Białecki herbu Leszczyc. Z tym że jeśli chciałby dom ów sprzedać, ma wpierw obowiązek opróżnić go ze wszystkiego – mebli, ksiąg oraz wszelkich innych sprzętów i ma być on całkowicie pusty, inaczej sprzedaż nie będzie mieć mocy prawnej i ma zostać uznana za niebyłą, spadkobierca utraci do owego domu prawo, dom zaś, jak i cała posesja, przejdą wtenczas w ręce aktualnie panującego króla”.
Ten sam tekst powtórzony był jeszcze dwukrotnie – po francusku i po polsku i opatrzony charakterystycznym podpisem zaginionego doktora Cadavera Illuminatusa. Wyglądało to tak, jakby Cadaverowi podsunięto gotowy tekst, a on był zmuszony go podpisać.
Tak czy siak, pan Jerzy pomyślał sobie, że zaginiony doktor nie powiedział prawdy, iż musiał uchodzić z Francji, bo rzekomo nie miał gdzie się podziać. Przecież posiadał dom i do niego – jeśli istotnie mieszkał w Luwrze – mógł się przenieść. Musiał być zatem inny zgoła powód jego powrotu do Polski. Tak czy inaczej, tkwiąc pod Sandomierzem, nie miał szans na rozwikłanie tej zagadki.
Siedział więc zamyślony, a pewna pokusa powolutku zaczęła mu się wgryzać w mózg i w serce…
* * *
– Kasiu – Jerzy przy kolacji odezwał się do żony. – Kasiu, powiedz mi, co mniemasz na temat owego tajemniczego przybysza, który zabrał ze sobą, na moich oczach, a trzeźwym był i przytomny, naszego doktora?
– Co mniemam? Ano to, iż doktor nie był takim świętoszkiem, za jakiego starał się uchodzić. Miałam czas i możliwości, by mu się dobrze przyjrzeć.
– I cóżeś wypatrzyła?
– A choćby to, że chociaż bywał w kościele, to ani razu się nie przeżegnał, nie ukląkł, nawet na Podniesienie, że o spowiedzi i Komunii świętej nie wspomnę. A widziałeś kiedyś u niego jaki przedmiot poświęcony? Nic – ściany puste. Ni krzyżyka, ni obrazka… Jakby był poganinem. A co się z nim stało? Myślę, że miał konszachty ze Złym i kiedy nadszedł czas, Zły przyszedł po niego, jako po swoją własność… Powiem ci, jeszcze, że kiedy „się zapodział” odczułam ulgę, iż nie będzie miał już żadnego wpływu na nasze dzieci.
– Nie przesadzasz aby, Kasiu?
– Nie, nie przesadzam. Był twoim nauczycielem. Niby niczego zdrożnego cię nie uczył, ale… ale zasiał w tobie wiele wątpliwości, które teraz każą ci wzdychać, zaprzątają głowę i zabierają spokój. Częściej bujasz myślami gdzieś w obłokach, niż jesteś nimi przy mnie i przy dzieciach. Smutne to i to mnie martwi.
– Ale przecie, gdyby nie on, nie jego intryga, to nie bylibyśmy małżeństwem…
– To fakt. Cieszę się z tego, iż jestem twoją żoną i matką twoich dzieci, ale jakiś robak mimo wszystko wgryza mi się w duszę.
– Przecie, zaraz jak wzięliśmy ślub, udaliśmy się z pielgrzymką do Krakowa, do grobu św. Jacka Odrowąża i tam przed ojcem dominikaninem, pod stułą, u kratek konfesjonału wyznaliśmy swoje przewinienie. To oszustwo, jakiego żeśmy się dopuścili… I przecie rozgrzeszył nas z tego, więc – uważam – sprawa już zamknięta!
– Ty może nie, ale przecie ja dalej tkwię w oszustwie, udając córkę człowieka, który nie był moim ojcem… – w oczach Kasi zaszkliły się łzy.
– Nie, moja kochana, nie masz racji, wszak on na łożu śmierci oficjalnie uznał cię za córkę. Nie prowadził w twojej sprawie żadnego śledztwa, a mógł przecie podejrzewać, iżeś dla niego kimś obcym, łasym – jeśli nie na majątek – to na nazwisko. Miałabyś go za durnia? O nie! Ja myślę, że on dobrze wiedział, bo powiedział mi o tym Cadaver, iż wyznał mu to w wieczór przed śmiercią, że rozgryzł intrygę, a mimo wszystko uznał cię za swoje dziecko, za swoją krew. Grał to przedstawienie do końca. Czemu? Tego się już nigdy nie dowiemy. Zatem możesz być w sumieniu spokojna.
Kasia, słysząc te słowa, odetchnęła z wyraźną ulgą.
– Ty naprawdę jesteś tego pewny, Jur, czy tylko mnie tak pocieszasz?
– Pewny, Kasiu, kochanie ty moje, pewny! Zresztą, jeśli masz wątpliwości, idźże raz jeszcze do spowiedzi, ujawnij kapłanowi te wątpliwości i uczyń tak, jak on orzeknie. Najwyżej nasze dzieci stracą szlachectwo i tyle. Majątku nikt ci nie odbierze, boś go legalnie otrzymała. A tego nikt się nie waży zakwestionować.
– Skoro tak radzisz, tak też i uczynię.
– Proszę cię tylko, nie wyznaj tego naszemu plebanowi! Ani też żadnemu z sandomierskich świeckich księży czy mnichów. Bo wszyscy nas przecie znają.
– To gdzie?
– Jak i poprzednio – w Krakowie. Wybieram się tam za parę dni, to możemy pojechać razem.
* * *
Pani Waleria Białecka, czyli dawniejsza Kasia, odeszła od kratek konfesjonału w krakowskim kościele ojców franciszkanów uspokojona i rozpromieniona.
Wszystko, co jej powiedział Jerzy, potwierdził spowiednik. Mogła wreszcie odetchnąć z ulgą i sypiać spokojnie, bo sumienie nie miało już powodu, by jej cokolwiek wyrzucać.
* * *
Po powrocie do rodzinnego dworu Białeckich Jerzy zaczął się jednak jakoś dziwnie zachowywać.
– Cóż ci to, mój panie mężu? – pytała Kasia.
Ale on tylko wzdychał ciężko i jakoś nie mógł zebrać się w sobie, żeby się jej zwierzyć ze swoich dusznych rozterek.
Ponieważ jednak kobieta nie ustępowała i naciskała coraz mocniej, w końcu, gdy odpoczywali w ogrodzie po obiedzie, wyciągnął zza pazuchy welinową kartę złożoną we czworo i podał żonie.
– Czytaj.
Kasia, wprawna w tej sztuce, szybko przebiegła oczami tekst i ze zdumieniem popatrzyła na męża.
– Coś podobnego!
– Ano właśnie: coś podobnego…
– I co zamierzasz uczynić?
– Sam nie wiem. Dom w Paryżu pewnie co nieco wart. Może pojadę? Może go spieniężę?
– A może pluń na to. Brakuje nam tu czegoś? Żyjemy w dobrobycie, bez tych paru talarów za dom spokojnie się obejdziemy. Nie przesadzając, ale dzięki skarbom hrabiego, mego niby-ojca, jesteśmy bogaczami!
Ale pan Jerzy się zasępił. Nie na domu mu zależało, na to mógłby machnąć ręką, chociaż i domu byłoby żal. W głowie miał ciągle to dziwne zastrzeżenie, że jeśli chciałby budynek sprzedać, to ma go ze wszystkiego opróżnić. Po co? To go zastanawiało. A może była to zaszyfrowanawskazówka – przeszukaj dom, a znajdziesz w nim coś ważnego albo wartościowego…
I to był jedyny powód, dla którego, mimo wszystko, chciałby pojechać do Paryża.
Kiedy zwierzył się z tego Kasi, ta zrobiła kwaśną minę, ostatecznie jednak, wzruszywszy ramionami, powiedziała:
– Skoro to, Jerzy, jest takie ważne dla ciebie, to jedź. Nie będę ci stawała na przeszkodzie.
– To może jedźmy razem?
– Razem? A dzieci? Chcesz je zostawić ze służbą. O! Co to, to nie!
Zamilkli. Minęła dłuższa chwila, zanim Kasia podjęła przerwaną rozmowę.
– A na jak długo chciałbyś się tam wybrać?
– Hm… a bo ja wiem? Pojęcia nie mam, gdzie ta posesja z domem, w jakim jest stanie, ile może być warta, czy prędko znajdę nabywcę, jak długo potrwa opróżnienie domu. Co z tymi sprzętami zrobię? Przecie ich tutaj nie przywiozę… Myślę, że najbiedniej całe to przedsięwzięcie zajmie mi ze 3-4 miesiące, oczywiście licząc z podróżą w jedną i drugą stronę.
– Niechże będzie… jedź, ale pamiętaj, że my tu będziemy za tobą bardzo tęsknić… – Kasia przytuliła swój policzek, do policzka męża.
Pan Białecki od dnia, w którym zniknął stary Cadaver Illuminatus, nie mogąc odnaleźć spokoju, dręczony wciąż i wciąż wracającym obrazem cienistej lipowej alei, w której, na jego oczach, rozpływają się dwaj mężowie… a potem ten krzyk niewątpliwie doznającego męczarni doktora… usiłował dociec zarówno przyczyny, jak i tego, w jaki sposób mogło dojść do budzącego grozę tajemniczego zjawiska.
Pierwsze, co przychodziło na myśl Jurowi, to owo, że Cadavera porwał diabeł i zawlókł go w czeluści piekielne. To, czego był świadkiem było jednakowoż nie tylko dziwne, lecz i przerażające, a na dodatek tak nieprawdopodobne, iż nie sposób było w to uwierzyć. I to nawet nie dając wiary własnym oczom i uszom!
Lecz kto mu to mógł wytłumaczyć, objaśnić? Miejscowy pleban na kazaniu, nieudolnie, własnymi słowami, streszczający perykopę ewangeliczną, którą przed chwilą przeczytał, ani tego nie potrafił, ani nie chciał niczego przekazać, niczego nauczyć, niczego rozświetlić, bo i sam nic nie umiał.
Dla plebana było dobrze tak, jak było. Po mszy czekały go kluski z rosołem i obsmażona na masełku zacnych rozmiarów kurza noga albo pół kaczki, które mu przyrządziła dorodna i urodziwa gospodyni i to mu za cały ziemski raj i krynicę mądrości starczało.
Ale pan Białecki się dręczył.
Odczekawszy czas jakiś, albowiem mu się zdawało, iż Cadaver jeszcze powróci, ostatecznie – po dłuższym czasie – uznawszy, że jednak nie, wszedł do jego izby i rozejrzał się po niej. Niewiele tam było. Nawet książek – tych ledwie kilka. I każdą z nich znał, ale grzebiąc po kątach, natknął się na skrytkę w szafie, gdzie zza ruchomej deski zaplecka wyciągnął plik papierów, zapisanych nerwowym charakterem swego byłego preceptora.
Zaczął je przeglądać, a im bardziej zagłębiał się w ich treść, tym większej pewności nabierał, iż jego nauczyciel miał o wiele większą wiedzę, niźli ta, do której się przyznawał. Tak… musiał być adeptem. To nie ulegało najmniejszej nawet wątpliwości. Ze zdumieniem zauważył, że z tych zapisków dowiaduje się o rzeczach i sprawach, które go od dawna już nurtowały. Może nie było tam jasnych, prostych i ostatecznych odpowiedzi, ale wskazanie kierunku, w którym winien podążać, chcąc posiąść gnostyckie oświecenie… a może i te odpowiedzi były, tylko on ich nie potrafił odczytać?… Tak czy inaczej – znalazł jednakowoż punkt zaczepienia.
Pan Jerzy Białecki z ogromnym zainteresowaniem począł więc studiować owe szkice i notatki, jakie zostały po starym Cadaverze i ze zdumieniem spostrzegł, iż w jednym z dokumentów są przedstawione jakby w skrócie pewne sprawy: dzieje ludzkości, które stary doktor odnosił do wydarzeń ze swojego życia, jakby był co najmniej nadczłowiekiem, jeśli nie… samym wręcz bogiem. Tyle że według pewnego klucza, notacji, czy też kodu, który od razu rzucił mu się w oczy. W kodzie owym bowiem dominowała liczba 17.
Być może Cadaver, czyli po polsku trup, wydarzenia te porównywał i w jakiś niepojęty dla Jura sposób odnosił do siebie, bo z siedemnastki zapisanej cyframi rzymskimi w formie XVII, da się utworzyć anagram VIXI, co zapisane małymi literami, aby łatwiej nam było to przeczytać, nie myląc z cyframi, przybiera formę łacińskiego słowa vixi, będący czasem przeszłym czasownika żyć, czyli żyłem, a w domyśle i uzupełnieniu: lecz teraz już nie żyję. Ergo – jestem trup – cadaver.
Ale… przecie wcale nie tak się musiało tę siedemnastkę interpretować, bo równie dobrze mogła ona oznaczać – żyłem, lecz w innym sensie – istniałem, a teraz już nie istnieję, skończyłem się – skończyłem się jako pewien period, pewien przedział czasowy, a może… inkarnacja? Ale ponownie się odrodzę w nowym ciele i znów na ten świat powrócę, mniej czy bardziej zaznaczając się na jego dziejach?
Pan Jerzy ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że jest zbyt głupi, iżby snuć takie dociekania i zagłębiać się w obliczeniach, bez żadnego, najskromniejszego nawet przygotowania, wyłącznie na podstawie skąpych i schematycznych notatek Illuminatusa.
Uznał zatem, że lepiej zrobi, jeśli na razie zostawi to wszystko, a zajmie się dokładniejszym przeszukiwaniem izby opuszczonej przez doktora. A nuż jeszcze coś ciekawego w niej znajdzie?
Do odłożonego na razie pasjonującego tematu zamierzał jednak jeszcze kiedyś powrócić. Nie planował, kiedy, ale miał taki zamiar… Całą tę numerologię pozostawił w zawieszeniu… Dopóki się z nią gruntownie nie zapozna. O ile, oczywiście, będzie mu to dane.
ŻYCIE BŁOGOSŁAWIONEGO ANDRZEJA BOBOLI, MĘCZEŃSTWO I PRZEPOWIEDNIE.
Andrzej Sarwa 20. XII. 2022.
Urodził się w 1592 r. w województwie sandomierskim. Dotąd nie wiemy imion jego rodziców i miejscowości, w której przyszedł na świat. Niesiecki 1) podaje, że ojcem błogosławionego był Krysztof, za Niesieckim powtarza to samo O. Marcin Czerminski 2) zaznaczając, że Krysztof Bobola oprócz syna Jędrzeja miał córkę Urszulę poślubioną przez Andrzeja Zborowskiego. Na podstawie dokumentów znajdujących się w archiwum parafialnym w Jankowicach twierdzimy z wszelką pewnością, że Krysztof Bobola nie dwoje, a czworo miał dzieci, a mianowicie: 1. Andrzeja ożenionego z Marcjanną, z Łapszów Trembecką dziedzica Ruszczy, Nietni, Niedrzwicy, Zbigniewic i folwarku Kąpie. 2. Jakuba ożenionego z Zofią z Tulkowic Tulkowską, dziedzica Jankowic, Wilczyc, Dacharzewa i Pęczyn. 3. Córkę Urszulę za Andrzejem Zborowskim i 4. Córkę Katarzynę za Pawłem Suliszowskim.
Odnośnie do Bobolów, Niesiecki podaje inne jeszcze błędne wiadomości. Błogosławiony Andrzej ówczesne nauki gimnazjalne skończył w kolegium jezuitów w Sandomierzu, w 1611 r. wstąpił do ich nowicjatu w Wilnie, gdzie uczył się filozofii trzy, teologii cztery lata. W przerwie pomiędzy filozofią a teologią był przez dwa lata nauczycielem, w kolegiach swojego zakonu. Odznaczał się szczególną zdolnością w uczeniu się obcych języków, po grecku nprz. mówił tak biegle, jak po polsku. Po przyjęciu świeceń kapłańskich w Wilnie rozpoczął życie pełne pracy i poświęceń; wielka jego nauka, znajomość obcych języków i niepospolita wymowa, złożyły się na to, że był jednym z najznakomitszych mówców. Oprócz kazań, głoszonych z ambony, oddawał się z wielkim zapałem pracy misyjnej w okolicach Bobrujska i Pińska, gdzie nawracał nie tylko całe rodziny, ale i parafie z popami prawosławnymi. Podczas grasującej w tych okolicach zarazy chętnie śpieszył z pomocą zadżumionym, lecząc nie tylko dusze, ale i ciała.
W 1657 r. gdy motłoch kozacki w okolicach Bobrujska i Pińska urządzał formalne obławy na Polaków katolików, błogosławiony Andrzej udał się do Janowa, który uważał jako bezpieczniejsze miejsce. 16 maja oddział kozaków dopytywał się o niego w miejscowości Peredile; kiedy modlił się po odprawionej Mszy św., zawiadomiono go, że kozacy blisko i szukają „duszochwata”, na razie chciał zostać we wsi i spokojnie oczekiwać śmierci męczeńskiej, potem dał się namówić naleganiom katolików i wyjechał, w drodze jednak wpadł w ręce kozaków pod wsią Mogilno niedaleko Janowa; woźnica uciekł do lasu; kozacy, obstąpiwszy Andrzeja, namawiali go do odstępstwa od wiary katolickiej i przyjęcia prawosławia. Po stanowczej jego odpowiedzi, że prawdziwego Kościoła Katolickiego nigdy się nie wyprze, zdarli z niego sutannę, przywiązali do płotu i bili nahajkami; widząc to, pracujący w polu wieśniacy, ze strachu pouciekali. Potem kozacy uwili z wierzbowych gałęzi koronę, wcisnęli Andrzejowi na głowę, ściskając tak mocno, że aż czaszka trzeszczała; pokaleczywszy ręce, przytroczyli je do dwóch siodeł i między dwoma końmi zawlekli do Janowa, w drodze okładali toporkami, zadając dwie rany w głowę. W Janowie esauł kozacki zapytał: „Toś ty jest księdzem katolickim?”
Wtedy męczennik stanowczo i z pewnym akcentem radości wypowiedział otwarcie: „Jestem kapłanem katolickim, urodziłem się w tej wierze i chcę w niej umrzeć. Moja wiara jest prawdziwa i prowadzi do zbawienia i zaprzeć się jej nie mogę. Raczej wy się nawróćcie i pokutujcie, bo nie zbawicie się w błędach waszych. Jeżeli wzgardzicie waszymi schizmatyckimi błędami i przyjmiecie tę wiarę, którą ja wyznaję, rozpoczniecie poznawać Boga i zbawicie swe dusze”. Spokojna odpowiedź zakonnika doprowadziła esauła do wściekłości, zamierzył się szablę i tylko mimowolne zasłonięcie się ręką ocaliło Andrzeja. Cięcie jednak szabli skaleczyło palec u prawej ręki; nastąpiło drugie cięcie, przecięło żyły i nadwerężyło kość w lewej nodze. Odpowiedzią Boboli na te cięcia było nowe wyznanie wiary: „Wierzę i wyznaję, że jest tylko jeden Bóg i jeden prawdziwy Kościół i jedna prawdziwa wiara katolicka”.
Wtedy jeden z kozaków wyłupił końcem szabli oko Andrzejowi. To wszystko jednak było tylko wstępem do dalszych stokroć okrutniejszych męczarni. Zaprowadzono Andrzeja, a raczej zawleczono do rzeźni, pociągając za lewą nogę tak gwałtownie, że ją, wyrwali ze stawu w biodrze i w rzeźni rozłożono na rzeźnickim stole, zamknięto drzwi i poczęto gorejącymi drzazgami przypiekać boki; przy tej męczarni ponowiono namowy do odstępstwa. Zauważywszy wygoloną, na głowie tonsurę, czyli koronę, wycięli mu w tym miejscu do kości duży krąg skóry, u lewej ręki poranili palce, a z prawej zdarli skórę, przewrócili twarzą, do stołu i zawołali z szyderstwem: „Ubierzemy cię w ornat”, nożami rzeźniczymi zaczęli wycinać skórę na ramionach i plecach, nadając formę ornatu, rany posypali sieczką i obrócili męczennika twarzą, do góry dla lepszego wciśnięcia się sieczki w rany i bili po twarzy tak, że nabrzmiała krwią, wbijali igły i drzazgi za paznokcie u prawej ręki, obcięli nos i wargi, wyrznęli kilka sztuk ciała w okolicach serca i tułowia, wycięli w szyi otwór, wyrwali język, rzucając na ziemię, przywiązali postronki do nóg, pociągnęli ciało do góry, głową, na dół, a widząc konwulsyjne drgania, żartowali: „Patrzcie, jak Lach tańcuje”, Po wyjściu katów z rzeźni wiszącego jeszcze z godzinę i walczącego ze śmiercią, dwoma cięciami szabli dobił oficer kozacki.
To wszystko stało się 16 maja 1657 r. o godzinie 3 po południu. Po męczeństwie Boboli kozacy w popłochu i nieładzie uciekli z Janowa. Ciało męczennika wyrzucone z rozkazu esauła na pole przeniesione było wkrótce do kościoła parafialnego, gdzie, przybrane w kapłański mszalny ubiór, spoczywało na katafalku dwa tygodnie i ciało nie psuło się, było giętkie, jak żywe. Z Janowa przeniesiono zwłoki do grobów zakonnych w Pińsku i umieszczono w podziemiach kościoła jezuitów, gdzie w zapomnieniu zostawały przez 44 lata. W 1701 r. O. Marcinowi Godebskiemu ukazał się jakiś nieznajomy jezuita, a zapytany, kto jest, odpowiedział: „Ja jestem Andrzej Bobola, wasz brat, umęczony przez kozaków za wiarę. Szukajcie mojego ciała i odłączcie je od innych. Ja będę opiekunem waszego kolegium”. Na trzecią, noc objawił się znowu jednemu z zakonników i dokładnie opisał miejsce, gdzie znajdowało się jego ciało doskonale zachowane.
W 1730 r. komisja złożona z zaprzysiężonych lekarzy badała relikwie, okazało się, że ciało było giętkie i miękkie, krew zakrzepnięta, ale nie zepsuta.
Ks. Aleksander Bastrzykowski, Monografia historyczna parafii Jankowice Kościelne Sandomierskie, Warszawa 1927, s. 157-158.
————————-
Z Okólnika J. O. Arcypasterza, tyczący się zaprowadzenia czci błogosławionego A. Boboli.
Leon Przyłuski
z Bożego zmiłowania i łaski Ś. Stolicy Apostolskiej
arcybiskup gnieźnieński i poznański, legat tejże Stolicy, prałat domowy
i asystent tronu papieskiego i t. d.
Wszem wobec i każdemu z osobna, komu o tem wiedzieć należy, a w szczególności szanownemu duchowieństwu archidiecezji Naszych gnieźnieńskiej i poznańskiej wiadomo czynimy, żeśmy idąc w ślady ś.p. poprzedników naszych Stanisława Szembeka, arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa państwa, jako też Piotra Tarły, biskupa poznańskiego, którzy po kilkakrotnie prosili świętą Stolicę Apostolską o uzyskanie beatyfikacji świątobliwego sługi Bożego Andrzeja Boboli i powodowani szczególnym nabożeństwem prowincji naszej kościelnej ku temuż znakomitemu męczennikowi, a mając tylko na uwadze w powiększeniu czci dla świątobliwego sługi Bożego chwałę Boga w Trójcy jedynego, który jest także chwalebny w męczennikach swoich, mając na celu zbawienie wieczne mych kochanych owieczek, za przyzwoleniem Jego Świątobliwości Pana naszego Piusa papieża IX. z dnia 6. grudnia roku zeszłego udzielonem nam w formie należytej ku nabożeństwu publicznemu i kościelnemu błogosławionego Andrzeja Boboli męczennika towarzystwa Jezusowego dzień dwudziesty pierwszy lutego w powyżej rzeczonej połączonej archidiecezji naszej powagą naszą ordynariusza i wieczne czasy naznaczyli i niniejszym naznaczamy. Ku temu celowi oracje właściwe do mszy według modły od świętej kongregacji obrzędów naznaczonej, jako też lekcje właściwe do officium kościelnego, z obowiązku przypadającego, na nowo publikować polecamy.
Dan w Poznaniu dnia 29. września 1855.
+Leon, arcybiskup.
(L. S.)
Ks. Mirucki.
Lekcja IV
Andrzej Bobola, Polak, w województwie Sandomierskiem z szlacheckiej pochodzący rodziny, pierwsze młodości czasy w takiej skromności i niewinności chwalebnej przepędził, iż młodzieniec latami obyczajami zdawał się dojrzałym. Zapalony pragnieniem doskonalszego żywota, zrzekłszy się rodzicielskich dostatków, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego: gdzie co dzień większe czyniąc postępy, z natężeniem pracował nad ćwiczeniem się w cnocie doskonałości, i wkrótce tak daleko doprowadził, że był drugim pobudką i wzorem świętości. Po ukończonym nowicjacie życia zakonnego poruczono mu naukę i chrześcijańskie wychowanie młodzieży, a wyświęcony na kapłana całkiem się poświęcił na pozyskiwanie dusz dla Boga i całą prawie Litwę na apostolskich przeszedł wyprawach.
Przegląd Poznański. Pismo Sześciotygodniowe, Półrocze Drugie, Poszyt II, III i IV, Poznań 1855, s. 491-492
PRZEPOWIEDNIA ŚW. ANDRZEJA BOBOLI
List O. Grzegorza Felkierzamb o pojawieniu się błog. Boboli.
Jeden z białoruskich Jezuitów znajdujących się obecnie w Rzymie opisał szczegóły cudownego pojawienia się błog. Andrzeja Boboli na Litwie, w liście prywatnym, który dziennik Union franc-comtoise przed kilkoma miesiącami wydrukował. List ten podajemy w tłumaczeniu:
W r. 1819 znajdował się w Wilnie o. Korzeniecki dominikanin, kapłan wysokiej świętości i sławny kaznodzieja. Walczył on nieustannie a z niezmordowaną gorliwością przeciw błędom schizmatyckim i to nie tylko z kazalnicy, ale także w uczonych dziełach, które sprowadziły ze strony rządu rosyjskiego zakaz miewania kazań, ogłaszania jakichkolwiek pism, ba nawet spowiadania. Tak tedy zamknięty w klasztorze i skazany na nieczynność, biedził się w swojej samotności z myślą, że nic nie może dla chwały Bożej i zbawienia braci.
Owóż jednego razu, gdy był przyciśnięty smutkiem (zdarzyło się to w roku 1819, miesiąca i dnia nie pomnę), otworzył późno wieczór okno swojej celi i patrząc w niebo, zaczął wyzywać wielebnego Andrzeja Bobolę, ku któremu od dzieciństwa swojego czuł szczególniejsze nabożeństwo, chociaż jeszcze Kościół nie był tego Męczennika na ołtarzach postawił. O wielebny Andrzeju, mówił, wiele już lat przeszło, jak przepowiedziałeś wskrzeszenie nieszczęśliwej Polski. Kiedyż się ziści twoje proroctwo? Wiesz lepiej ode mnie, z jaką nienawiścią schizmatycy prześladują naszą świętą wiarę i jak starają się nasz kochany kraj, twoją ojczyznę, do schizmy popchnąć.Ach święty Męczennikunie pozwól na takie nieszczęście;wyjednaj u Boga Miłosiernego litość dla biednych Polaków. Niech Polska stanie się znowu jednym królestwem prawowiernym i Bogu podległym.
Już było późno w noc. O. Korzeniecki, skończywszy modlitwę, zamknął okno i chciał iść spać; aliści skoro się obrócił, ujrzał na środku celi poważną postać męską w ubiorze jezuity. Ta postać ozwała się: Stawiam się na twe wezwanie Ojcze Korzeniecki, jestem Andrzej Bobola. Otwórz jeszcze raz okno twoje, a dziwy obaczysz. Chociaż nieco przestraszony, uczynił dominikanin, co mu było rozkazane i z wielkim zdziwieniem ujrzał nie ciasny ogródek klasztorny, ale niezmierną przestrzeń rozciągająca się do krańców horyzontu. Płaszczyzna, którą masz przed sobą, mówił dalej wielebny Bobola, to okolica Pińska, śród której miałem szczęście ponieść męczeństwo dla wiary, przyjrzyj się, a dowiesz się o tym, co cię tak żywo obchodzi.
Ojciec Korzeniecki zwrócił znowu oczy na krajobraz, tą razą płaszczyzna była pokryta niezliczonymi batalionami Moskali, Turków, Anglików, Francuzów, Niemców i innych ludów, których nie umiał rozróżnić. Wszyscy oni walczyli z zaciekłością bezprzykładną. Zakonnik nie rozumiał, co to miało znaczyć; przyszedł mu w pomoc święty. Kiedy, rzekł, ludzie doczekają się takiej wojny, za przywróceniem pokoju nastąpi wskrzeszenie Polski, i ja zostanę uznany Jej głównym patronem. Uradowany obietnicą o. Korzeniecki, zawołał: O mój święty jakże mogę mieć pewność, że to widzenie, te odwiedziny niebiańskie i ta przepowiednia nie są złudzeniem wyobraźni, snem jedynie?– Daję ci na to rękę, odrzekł wiel. Andrzej, widzenie twoje jest prawdziwe i rzeczywiste. Wszystko się tak stanie, jakem ci powiedział. Udaj się teraz na spoczynek, zaś abyś miał znak mojego pojawienia się, ślad dłoni mojej na stoliku twoim zostawiam. To mówiąc, położył dłoń na stole i znikł.
O. Korzeniecki długo nie mógł przyjść do siebie; gdy się nieco uspokoił, podziękował z wylaniem Bogu i swojemu kochanemu Świętemu za otrzymaną pociechę potem zbliżywszy się do stołu, ujrzał wyciśnięty na nim ślad prawej dłoni Męczennika. Pamiątkę tę ucałował stokroć, zanim się spać położył. Nazajutrz ledwie się ocknął, pobiegł zaraz do stołu, aby się przekonać, azali ślad cudowny pozostał, a widząc go równie wyraźnym, jak w nocy, zbył wszelkiej wątpliwości. Zaczym zawołał do swej celi wszystkich ojców i braci klasztoru, i opowiedział im o niesłychanej łasce, jaka go spotkała. Wszyscy wtedy oglądali wycisk dłoni przez wielebnego dla przekonania pozostawiony.
Że o. Korzeniecki żył w ścisłej przyjaźni z ojcami naszego Towarzystwa, uwiadomił o wszystkim Jezuitów Wielkiego Kolegium w Połocku, między którymi się znajdowałem. Opowiadanie całego zdarzenia słyszałem na własne uszy.
Przegląd Poznański. Pismo Sześciotygodniowe, tom XX, Poznań 1855, s. 292-293.
Objaśnienia redakcji:
W dawnej literaturze, a także i oficjalnych dokumentach kościelnych jest podawane, iż św. Andrzej Bobola rodził się w województwie sandomierskim, a wg litewskiej (i tylko litewskiej!) Wikipedii wprost, że w samym mieście Sandomierzu: „Šv. Andriejus Bobola (lenk. Andrzej Bobola; 1591 m. spalio 3 d. Sandomeže, Lenkija – 1657 m. gegužės 16 d. Polesės Janovo apylinkėse) – šventasis, kunigas, kankinys. (…) Šv. Andriejaus Bobolos gimęs 1591 m. Sandomieže (Sandomierz, Lenkija), Andriejus Bobola 1611 m. įstojo į Jėzaus Draugiją. 1622 m. įšventintas kunigu jis buvo vienos Vilniaus marijinės kongregacijos pamokslininkas ir vadovas. Nuo 1636 m. jis tapo keliaujančiu misionieriumi ir siekė sutaikyti stačiatikius su Šventuoju Sostu [w:] Šv. Andriejus Bobola – https://lt.wikipedia.org/wiki/Andriejus_Bobola – dostęp: 20 grudnia 2022].
Informacje dot. województwa sandomierskiego podaje także autor pierwszego życiorysu świętego, jaki ukazał się w języku polskim, Ks. Aleksander Sobieszczański S.J., Rektor Kolegium Jezuickiego w Przemyślu w dziełku: Apostoł Piński, żarliwością zbawienia dusz ludzkich pałający, to iest Życie y Śmierć Świątobliwej Pamięci W.X. Jędrzeja Boboli, Societatis Jesu etc., Sandomierz 1755, s. 14 i n.).
Tymczasem Strachocina, wszędzie dziś uznawana za miejsce narodzin św. Andrzeja, chociaż i tam Bobolowie mieli swoje posiadłości, leżała już w województwie ruskim. Jako rzekomo pewne miejsce narodzin świętego niezbyt dawno wymyślił je proboszcz tamtejszej parafii.
W samym Sandomierzu do dziś zachował się budynek konwiktu dla ubogiej młodzieży szlacheckiej pobierającej nauki w sandomierskim kolegium jezuickim ufundowanego przez Jakuba Bobolę (1578-1636), podczaszego sandomierskiego, prawdopodobnie stryjecznego brata św. Andrzeja. Licznych śladów po Bobolach w powiecie sandomierskim I Rzeczypospolitej nie brakuje.
Jednakże jest to sprawa zapewne nie najważniejsza, bo ważniejsza jest inna, tycząca się przepowiedni św. Andrzeja Boboli zawartej wliście o. Grzegorza Felkierzamb i warto opatrzyć ją kilkoma uwagami. Mamy nadzieje, że dość istotnymi, zadając pewne pytania:
– Czy się już ona wypełniła?
– Bez wątpienia nie.
– Dlaczego?
– Otóż chociaż w roku 1819 po Kongresie Wiedeńskim (1815) formalnie przywrócono nazwę Królestwa Polskiego, a car Aleksander I (1777-1825) przybrał tytuł króla polskiego, to jednak koronowany nie był. Oficjalnie na króla polskiego koronował się dopiero jego następca Mikołaj I Romanow (1796-1855). Zatem w roku 1819 funkcjonowała nazwa, ale nie było króla. Mikołaj I natomiast i formalnym i faktycznym królem Polski był zaledwie kilkanaście lat. Potem go zdetronizowano, chociaż władzę zachował. A więc tego krótkiego czasu nie można uznać za odzyskanie przez Polskę niepodległości.
Taki stan rzeczy utrzymał się aż do roku 1918, kiedy to ogłoszono, iż przepowiednia św. Andrzeja Boboli w końcu się sprawdziła. Ale czy rzeczywiście? Niepodległość okresu „międzywojnia” trwała zaledwie dwie dekady, można więc ten czas uznać co najwyżej za okres pieredyszki i nic ponadto. Poza tym wielka wojna ludów i narodów bynajmniej nie zakończyła się na terenie obecnej Białorusi.
– Na co więc czekamy?
– Warto ponownie przywołać słowa świętego: Kiedy, rzekł [św. Andrzej], ludzie doczekają się takiej wojny, za przywróceniem pokoju nastąpi wskrzeszenie Polski, i ja zostanę uznany Jej głównym patronem.
– Czy taka wojna już miała miejsce, kończąc się tam, gdzie św. Andrzej poniósł śmierć męczeńską?
– Nie.
– Czy został głównym patronem Polski?
– Nie. W roku 2005 Jan Paweł II ogłosił św. Andrzeja jedynie patronem drugorzędnym. „Głównymi patronami Polski są: Najświętsza Maryja Panna Królowa Polski oraz dwóch świętych biskupów męczenników: Stanisław i Wojciech. Prócz tego za naszą ojczyzną orędują w niebie tzw. patronowie drugorzędni: bliski sercu młodzieży św. Stanisław Kostka oraz św. Andrzej Bobola”. (Wojciech Nowicki, ŚWIĘCI PATRONOWIE POLSCY, [w:] „Przewodnik Katolicki” 19/2007 – https://www.przewodnik-katolicki.pl/Archiwum/2007/Przewodnik-Katolicki-19-2007/Rodzina/SWIECI-PATRONOWIE-POLSCY – dostęp: 20 grudnia 2022 r.].
A zatem? Zatem wciąż należy czekać na wypełnienie się przepowiedni św. Andrzeja…
Pan Jerzy Białecki siedział zamyślony na ławeczce, w cieniu starej gruszy, opierając się plecami o jej chropawy pień, od czasu do czasu tylko zerkając na swego mentora, doktora Illuminatusa, który, otulony wielbłądzim pledem, usiłował rozgrzać się w gorącu piekielnego wprost, niespotykanego o tej porze roku, majowego upału, lecz na próżno, bo wciąż podzwaniał z zimna zębami, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Wyglądało na to, że jego osiemdziesięciosiedmioletnie życie powolutku zmierza do swego kresu. Cóż… zwykła kolej rzeczy…
Myśli pana Jerzego pogrążone były we wspomnieniach tego, co odeszło już bezpowrotnie, tak jak choćby jego opiekunowie, którym tyle w życiu zawdzięczał, jak beztroskie dni młodości, jak pola ciągnące się od horyzontu po horyzont, porośnięte łanami żyta, od których smużył się łagodny i lekko cierpkawy zapach kwitnących kłosów, wieszcząc rychłe nadejście lata… Jakoś smutno, jakoś ciężko zrobiło mu się na duszy…
Pan Jerzy, wzbogaciwszy się niepomiernie skarbami rodu d’Urgel y d’Osona po ślubie z Kasią, która teraz już nie była Kasią, lecz Walerią, a z którą oboje wczuli się w nową rolę znakomicie, nie kłopotał się o nic. Rodzinne majątki powypuszczał w dzierżawę, a sam żyjąc w dostatkach i luksusach, nie trapił się, co mu też los przyniesie.
Nie dbał nawet o to, czy dzierżawcy w porę i uczciwie wywiązują się ze zobowiązań. Pieniądze miał. I to jakie! A poza tym uważał się za kogoś więcej niż zwykłego śmiertelnika. Bo miał przeświadczenie, że będąc młodym, zdrowym i bogatym jest dla losu nietykalny i to on losowi, a nie los jemu dyktuje warunki.
Z Walerią mieli dwójkę dzieci, pięcioletniego Jana Chrzciciela i młodszą, czteroletnią, Marię Magdalenę, o których wychowanie nadto się nie troszczył, powierzając je matczynym rękom, głowie i sercu. Sam natomiast zainteresował się sprawami bardziej podniosłymi, hieratycznymi, seraficznymi, namaszczonymi.
Chociaż – trzeba to przyznać uczciwie – jego wiekowy mentor nigdy nawet nie próbował go zainteresować tym, nad czym większość swego życia strawił, i nie chciał zeń uczynić adepta, co z kolei sprawiało, iż przez to stawał się niewiernym swojemu mistrzowi, który, choć co prawda od lat nie dawał znać o sobie, to stary alchemik wiedział, iż kiedyś się pojawi i zażąda rozrachunku… Kiedy się zestarzał i nabrał tłuszczu przy Białeckich, było mu już wszystko jedno. Jednak wolał życie spokojne i stabilne. Dla pozoru chadzał nawet do kościoła, gdzie niemiłosiernie się nudził.
Brzęczenie owadów i żar lejący się z nieba powoli uśpiły Jerzego, przymknął oczy i zaczynał podrzemywać, kiedy naraz gwałtownie się przecknął na dźwięk słów Cadavera, który deklamował głosem mocnym i wyraźnym:
– Zrozumiałeś, paniczu sens, tego, com powiedział? – zapytał Illuminatus.
– Oczywiście. To banał.
– Być może… Ale czyż nie z banałów życie się składa?
– Zapewne.
– Zatem, chociaż uważasz, iż to banał, to przyjmij go, jako mój testament… dla ciebie…
– Wybieracie się gdzieś doktorze?
– A czy nie pora?
– Nie wam o tym, na szczęście, decydować.
– Otóż się mylisz. Nie dano człowiekowi decydować, czy chce tu przychodzić, lecz niekiedy dane mu jest wybrać chwilę, w której zechce odejść…
– Skazując się na męki po tej drugiej stronie?
– Ech! Chłopcze, chłopcze…
Skryte przed nami głębie przyszłego żywota,
Boć nikt jeszcze nie skruszył muszli perłopława.
Tak naprawdę nikt nie wie, jaka ich istota,
Choć każdy o nich prawi, co mu się tam zdawa.
Pan Jerzy zasępił się, słysząc owe słowa i chciał staremu odpowiedzieć… jakąś przyganę… cokolwiek… ale naraz uświadomił sobie, że nie miał żadnych argumentów. Wszystko, czego go uczono, w tym momencie zdało mu się miałkie i płytkie… a gdzieś w duszy coś zaskwierczało niczym sopel lodu rzucony na rozgrzaną do czerwoności kuchenną blachę.
A co jeśli stary ma rację?… A co, jeśli całe ludzkie życie nie ma najmniejszego sensu? Jeśli cel, o jakim prawią, to ułuda?
A stary nie przestawał…
Jutrzejszy dzień – niestety! – przed nami zakryty!
Śpieszmyż używać życia w bezdeń chwil pędzący.
Pij! moja ukochana, bo to jedno wiemy,
Że rychło wzejdzie księżyc – nas już niewidzący.
Jerzy czekał na kolejną strofę…
Dla tych, co umierają, Bagdad, Balch – za jedno!
Czy słodki, czy gorzki kielich – dojrzymy w nim dno.
Naraz doktor zamilkł i jął z bolesnym lękiem w oczach wpatrywać się w głąb lipowej alei, wiodącej ku bramie prowadzącej w głąb posiadłości Białeckiego.
Więc także Jerzy odruchowo zerknął w tamtą stronę i ze zdumieniem dostrzegł jakąś dziwną postać, która nie wiadomo skąd pojawiła się w ogrodzie.
Był to mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach.
Odziany był w rodzaj pątniczej opończy czy też mniszego habitu, z szerokimi rękawami uszytego z czarnej tafty, czyli drogiej tkaniny jedwabnej, gęstej i dość sztywnej, która mieniła się i szeleściła, kiedy mężczyzna się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym zgrzebnym sznurem splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, co nawet mało bystremu obserwatorowi od razu musiało rzucić się w oczy, że mężczyzna, choć sprawiał wrażenie zakonnika, nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic. Zupełnie jak nie mnich. Natomiast, co było jeszcze dziwniejsze, nad uchem zwisało mu karmazynowe pióro jakiegoś egzotycznego ptaka.
Przybysz zatrzymał się kilka kroków przed doktorem i stał tak w milczeniu. Ten ostatni zaś poszarzał na twarzy, groza wykrzywiła mu jej rysy i wyszeptawszy tylko do Jerzego, iżby nie brał sobie do serca i wyrzucił z umysłu wiersze, które mu deklamował przed momentem, z trudem podźwignął się z siedziska i powłócząc nogami, powlókł ku bramie za tajemniczym nieznajomym.
Jerzy chciał wstać, przegnać intruza, zawrócić doktora, ale jakaś niewyobrażalna siła wręcz wgniotła go w ławkę, w pień gruszy, w ziemię, o którą wspierał stopy. Nie mógł nawet drgnąć. Patrzył tylko jak owo dziwne indywiduum i stary doktor rozsnuwają się niczym mgła, rozpływają w powietrzu, niknąc mu z oczu…
Tylko skądś, nie wiedzieć skąd, z nieokreślonej przestrzeni, do uszu Białeckiego dobiegło zawodzenie, płacz i zgrzytanie zębów… bolesne skamlenie, krzyki i przeraźliwe jęki Illuminatusa, co sprawiło, że włosy na głowie pana Jerzego się podniosły, serce zamarło i dziwny chłód zmroził mu wnętrzności.
Gdy nareszcie odzyskał władzę nad ciałem, powstał i zataczając się niczym pijany, pomaszerował ową aleją, rozglądając się, czy aby jednak nie wypatrzy gdzieś pośród drzew owych mężczyzn.
Ale nie wypatrzył. Dojrzał za to leżący na ziemi zwój, zwinięte w rulon kilka kart zapisanych gęsto pięknym, wyraźnym odręcznym pismem. Schylił się odruchowo i zwój ów podniósł. Po raz ostatni bezradnie rozejrzał się po ogrodzie, a później wrócił pod gruszę, aby przyjrzeć się znalezisku. Nie wiedział, do kogo należało. Czy to doktor je zgubił, czy przybysz je upuścił?…
Pan Jerzy rozwiązał tasiemkę, którą zabezpieczony był ów rulon i rozprostowawszy go, spojrzał na pierwszą kartę, wybrał akapit na chybił trafił i przeczytał takie oto słowa:
…są pierwotne duchy, które przebywają parami (łącząc swe przeciwieństwa), lecz każdy z nich działa niezależnie. Jeden z nich jest lepszą istotą, drugi gorszą, jeśli chodzi o myśli, słowa i czyny. Niech wszyscy mądrzy ludzie wybiorą jednego, właściwego. Nie wybierzcie tak, jak ludzie czyniący zło!
Gdy nadejdą oba duchy, jeden z nich będzie chciał stworzyć życie, a Niebo uczynić Najwspanialszym Duchowym Stanem. Drugi natomiast będzie chciał stworzyć niebyt, a ze świata uczynić Piekło.
Każdy z nich, po ukończeniu czynu stworzenia, wybiera swój wymiar. Ten, który ma w sobie zło, wybiera najgorszą z możliwych alternatyw, a ten, który ma w sobie dobrego ducha, wybiera Boską Sprawiedliwość. Ten drugi na swój ubiór wybiera twarde, niebiańskie kamienie i jest uradowany działaniami Ahura Mazdy, które zawsze są wykonywane w wierze3.
Młody pan Białecki zamyślił się nad tymi słowami… Czyje to słowa?… Ach! Nie pamięta… A przecież to ważne… Przecież powinien wiedzieć… Ahura Mazda, no tak! To słowa Zoroastra! Mądrość irańskiego proroka… To on uczył, że zaraz po akcie kreacji wybuchł konflikt między Dobrem a Złem, Światłem i Ciemnością, Prawdą i Kłamstwem. I trwa on po dziś dzień.
Kiedyś jednak nastanie kres tej walki, Ziemia zginie w ogniu, nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego, a później, gdy już Zło zostanie ostatecznie pokonane, wszystko zostanie odnowione i zatriumfuje Dobro… Hm… tylko co jest Dobrem, a co Złem?… Tego już nie można być takim pewnym…
Pan Jerzy się zamyślił. Czy było przypadkiem, że rozwinąwszy rulon, natknął się na tak znamienny, streszczający w zasadzie całą naukę Persów, fragment ich świętej księgi? A jeśli to nie był przypadek, to co? Wskazówka? Rodzaj instrukcji, jaką wiedzę winien zgłębić? Od kogo? Od Illuminatusa? Od postaci nie z tego świata w szacie dziwnej mającego wygląd peregrynusa? Zatem? Którą drogą podążyć? Być może tą, którą szedł do tej pory, a być może całkiem inną?… Nie wiedział. Pomyślał zatem: „niechże więc los sam mną pokieruje” i zdecydował, iż podda mu się bezwolny i posłuszny… Bez względu na cenę… Bo… a nuż wyciągnie wygrany los z Wielkiej Loterii Przeznaczenia?… Przeznaczenia?…
Próba mnicha. Ten przeklęty Gaufridi. Nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”
Ojciec Jean-Baptiste Gaufridi1, mnich benedyktyński z opactwa Saint-Victor w Marsylii, a zarazem proboszcz w marsylskiej dzielnicy Accoules, żarłocznie wpatrywał się w czternaście lat liczącą Madeleine de Demandolx de la Palud2, którą nie tak dawno przygotował do przyjęcia pierwszej Komunii świętej i sam jej zresztą udzielił. Jej niewinna, uduchowiona twarzyczka bardzo go podniecała. I ta kibić, gibka i wcięta…
Dziewczynka, jak na swój wiek, wyglądała dość poważnie i śmiało można ją było wziąć za nieco starszą, ale to, ile lat sobie liczyła, było akurat dla ojca Luisa sprawą nawet nie drugo – ale wręcz trzeciorzędną….
* * *
Louis Jean-Baptiste Gaufridi, prostak, ale bystry, syn pasterza, lecz także i szczęściarz, bo miał wuja księdza, a ten, dostrzegłszy w chłopaku potencjał, postanowił nim pokierować, mógł dziękować losowi, iż ów – czy to wuj, czy to los – wyrwał go z krzaczastych wygonów, na których pasał kozy. I gdyby nie ów wuj, to pasałby je tam aż do śmierci.
Wuj zainstalował go u siebie na plebanii, poduczył czytać, pisać, łaciny, kręcić się koło ołtarza, co by się lepiej zapoznał, przyglądając się im z bliska, kościelnym nabożeństwom i inszym obrzędom. Dał mu też dostęp do swojej skromnej, bo skromnej, niemniej liczącej nieco woluminów, biblioteki…
I tu Gaufridi dokonał odkrycia, które zmieniło całe jego życie. Znalazł bowiem pomiędzy innymi księgami przekłady z hebrajskiego na łacinę autorstwa niejakiego Guillaume’a Postela3, Zohar, Sefer Yetzirah i Sefer ha-Bahir, fundamentalnych dzieł żydowskiej kabały i zaczął się w nich rozczytywać. Skąd się tam wzięły? Ano stąd, że nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”, ta jednak z powietrza wziąć się nie mogła, dlatego trzeba było wyjść od żydowskiej. Ot, i cała tajemnica.
Kiedy w roku 1590 Gaufridi podjął studia teologiczne w Arles, przygotowując się do święceń kapłańskich, nie oddawał się wyłącznie nauce i modlitwom, ale wręcz pochłaniał z wypiekami na twarzy pozostałe dzieła Postela i innych kabalistów, do których – mimo iż były potępiane przez władze kościelne – to jednak, z trudem, bo z trudem, jednakowoż zyskał dostęp. A tym bardziej je chłonął i żył nimi, bo były zakazane, a to, co zakazane, wzbudza przecie dreszczyk emocji. Przy okazji otarł się też o starodawną gnozę i czysty okultyzm.
Zresztą o Postelu głośno było w Europie, a szczególnie o głoszonych przez niego naukach, które rozpowszechniał po spotkaniu słynnej mniszki padewskiej, z którą się poznał w Wenecji, gdy tam zawiadywała zaopatrzeniem kuchni szpitala San Giovanni e Paolo, zwanej matką Johanną, ale bardziej znanej pod przydomkiem Zuana, słynącej z dobroczynności i zakładającej hospicja dla najuboższych, co bez wątpienia było nader chwalebne.
Ale… Zuana uważała się też za mistyczkę, doświadczającą niebiańskich wizji, a i Postel za takąż ją uznał. I od owej pory, jeśli tylko Postel nie udawał się w którąś ze swych licznych podróży, byli już razem. On – jako kierownik duchowy natchnionej niewiasty, ona – jako dar dla ludzkości zesłany przez Boga, ba! jako wcielenie samego Bóstwa… a przynajmniej tak się Guillaume’owi wydawało. Cel, jaki przyświecał ich wspólnemu działaniu, cel, który ukazano jej w owych nieziemskich wizjach, był taki, iżby doprowadzić do zjednoczenia wszystkich religii, jakie tylko są na świecie w jedną, którą każda istota ludzka mogłaby i chciałaby przyjąć za własną.
Mistrz Postel, zauroczony ową, niemłodą przecie kobietą, poświęcił jej nawet dwa dzieła: Les Très Merveilleuses Victoire des Femmes du Nouveau Monde, czyli Najwspanialsze zwycięstwo niewiasty Nowego Świata i La Vergine Venetiana, czyli Dziewica wenecka. I bynajmniej nie o Nowy Świat, nie o Nową Hiszpanię, odkrytą przez Kolumba za Oceanem chodziło, ale o Nowy Świat w znaczeniu Novus Ordo Mundi – Nowy Porządek Świata, a może nawet Novus Ordo Seclorum – Nowy Porządek Wieków…
W końcu, jako badacz i wyznawca kabały, dla niepoznaki nazwanej chrześcijańską, uznał Zuanę za nową Ewę, za pramatkę owego, mającego rychło nadejść, Nowego PorządkuŚwiata, co wcale nie kolidowało z naukami Zoharu, z którego można było wykoncypować, że prócz męskiego, ma zaistnieć też coś na kształt Mesjasza Niewieściego, Bóstwo bowiem raz jeszcze winno się wcielić, lecz tym razem w kobietę.
Ów zaś pogląd, jakby ideowo pokrewny kabalistyce Izaaka Lurii, przez Postela został doprecyzowany i w duchu chrześcijańskim przemieniony. Ogłosił on bowiem, iż grzech Ewy nie został odkupiony przez Chrystusa, i że może on być odkupiony dopiero przez wcielenie się Bóstwa w Mesjasza-Kobietę, która stanie się Sophią-Mądrością i Anima Mundi-Duszą Świata, a może wręcz, jak byśmy mogli się domyślać, wcielonym Duchem Świętym? No i dopiero wówczas skalany świat miałby szansę nareszcie powrócić do stanu idealnego.
Nie będzie trudno zgadnąć, kogo za tę Sophię i Duszę Świata nasz chrześcijański kabalista uznał. Oczywiście! Zuanę!
Gdzieś chyba wszakże popełnił pomyłkę, bo i on umarł i Zuana umarła, a na starym świecie wszystko trwało tak, jak trwało, a może wręcz było coraz gorzej…
Dało to do myślenia Gaufridiemu. Z całą ową ideą oczywiście się zgadzał, bo, roztrząsnąwszy ją na wszystkie strony i sposoby, nabrał pewności, iż na świecie musi się pojawić także i Żeński Mesjasz…
Przyszło mu też do głowy, że Postel bynajmniej nie był pierwszym, który głosił to, co głosił. Byli i inni mędrcy, którzy krzewili te same idee… A może… może jednak każdy z nich miał odrobinę racji? Może była jakaśjednaniewiasta, która musiała przejść cały cykl inkarnacji, wcielając się po śmierci w coraz nowe ciała, aż dojdzie do doskonałości i wtenczas dopiero będzie mogła – na końcu owego łańcucha awatarów – osiągnąć zdolność, by stać się Duszą Świata i przywrócić pierwotny i doskonały ład na Ziemi?
Louis zamyślił się… Sięgnął pamięcią do tego, czego się nauczył, starając sobie przypomnieć, kto też głosił po śmierci Jezusa podobne myśli. Plasnął się w czoło. Ależ tak, no przecież, nikt inny, tylko sam wielki Szymon zwany Magiem4!
Poznawszy pewną młodziuchną i piękną dziewczynę, noszącą imię Helena, Szymon całkowicie zanurzył się w rozpuście, w niej upatrując sposobu na zdobycie jeszcze większej wiedzy i mocy niż ta, którą dysponował wcześniej.
A czego uczył? Ano tego, iż to on sam jest Najwyższą Mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie przenika ludzkie dusze.
Powiadał jeszcze, że drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości bytów, jest jego kochanka, którą nazwał greckim mianem Ennoia, co oznacza PierwsząMyśl bóstwa.
Według Szymona od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i moce kosmiczne. Lecz aniołowie, będąc wrogo usposobieni do niej, stali się przyczyną opuszczenia przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii i przymusili ją do przyobleczenia się w ludzkie zniszczalne ciało i zamieszkania poniżej sfery gwiazd – właśnie na naszej Ziemi, gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który, jako niedoskonały z samej swej natury, podlega bezwzględnemu prawu śmierci.
Widząc, co się stało z kochanką, Szymon, jako Najwyższa Moc Boża, zwana Wielka, rychło zstąpił tutaj za nią, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materialnego ciała i konieczności umierania, na powrót zabrać ze sobą ponad niebieską powałę do swego królestwa, a w tej powrotnej drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani przez nich ludzie.
Wybrańcami zaś boskich Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład społeczny i porządek moralny.
A jak mieli to robić? Ano, przez dążenie do zrównania stanów, do równości i sprawiedliwości społecznej. Największą z zasług zaś było niszczenie wszelkich nakazów, zakazów, wszelkiej tradycji, hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście, co ich miało wyzwolić i uwolnić od wszelkich ograniczeń istot niedoskonałych.
Natomiast ci z ludzi, którzy trzymaliby się dawnych praw moralnych nakazanych Dekalogiem, a potwierdzonych i wzbogaconych przez Jezusa z Nazaretu, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.
Przyszedł jednak czas, iż umarł Szymon i umarła jego kochanka Helena. Czy odradzali się potem w nowych ciałach? Gaufridi uznał, że tak, że bez wątpienia. Na pewno Postel i Zuana znaleźli się w tym długim szeregu inkarnowanych, w nieustającym – obejmującym nawet tysiąc pokoleń – procesie zwanym przez żydów guilgoul – ponownego zagnieżdżania się dusz w nowych, kolejnych ciałach, co na płaszczyźnie fizycznej przebiegałorównolegle z ciążą.
Lecz kto przyszedł na ich miejsce? Musiała to być para – mężczyzna, dojrzały i mądry oraz młoda piękna dziewczyna…
Tylko tego był pewny i niczego więcej.
I wtedy to właśnie spojrzał na swoją córkę duchową… na Madeleine de Demandolx de la Palud… I wtedy to właśnie jasna niczym błyskawica i paląca niczym grom myśl przemknęła mu przez głowę: To oni byli kolejnymi w owym łańcuchu inkarnacji…
* * *
– Nie lękaj się Madeleine, wszak jestem z tobą – Gaufridi mocno ściskał drobną, delikatną dłoń dziewczynki. – Jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Musimy dotrzeć do tamtego wzniesienia, do tych białożółtawych nagich obłych skał.
– Których, ojcze?
– Do tego wzgórka, na którego szczycie samotnie rośnie ten potężny, stareńki jałowiec fenicki5, wiekiem pochylony, ale wciąż jeszcze dość krzepki, by przetrwać burze i nawałnice. Widzisz?
– Tak, widzę.
Przedzierali się dalej wąziuchną ścieżką przez wydychające upojne wonie gęste i niskie zarośla, zwane przez miejscowych garrigue.
Nierówne, zwietrzałe, postrzępione przez czas, wiatry i niepogodę wapienne skałki podłoża, poprzecinane tajemniczymi, skrytymi w cieniu parowami, porośnięte były odurzająco pachnącymi tymiankami, macierzankami, licznymi gatunkami mięty, rozmarynem, szałwią… Gdzieniegdzie strzelał wyżej nich krzak jałowca, żółto kwitnącego jaśminu, dzikiej oliwki, czy skalnego dębu oplecionego ciasno giętkimi pędami sarsaparilli6, z której witek zwieszały się dojrzewające już, zebrane w kiście ciemnowiśniowe, podługowate i ostrokończyste owoce.
– Ojcze…
– Cóż tam, moja córko?
– Opadam z sił, nogi mnie bolą – Madeleine wygięła buzię w podkówkę i widać było, że zbiera się jej na płacz.
– Dobrze, odpocznijmy zatem. Pamiętaj jednak, że w samo południe musimy znaleźć się u stóp tamtego samotnego jałowca.
Dziewczynka skinęła głową na znak zgody.
– Masz, pij – Gaufridi odpiął skórzaną butlę od pasa i podał ją swojej podopiecznej.
Upiła łyk i skrzywiła się.
– Co to takiego?
– Woda z odrobiną armaniaku, żebyś się wzmocniła. Poza tym lepiej gasi pragnienie.
Upiła jeszcze kilka łyków, a potem usiadłszy w cieniu starego wawrzynu, przymknęła oczy i odpoczywała.
Po kwadransie Gaufridi kazał jej jednak wstawać i znów ruszyli w kierunku obłej skały wyrastającej wysoko ponad okoliczne zarośla.
– Madeleine, czy pamiętasz, czego cię uczyłem, zanim przystąpiłaś do pierwszej Komunii?
– Pamiętam ojcze.
– Zatem wiedz, że to wszystko to były bajki dla profanów.
– Bajki? Dlaczego tak mówisz, ojcze?
– Właśnie, bajki… ale dziś ci powierzę wiedzę tajemną, skrytą, wiedzę, której nikomu niewtajemniczonemu nie wolno ujawniać i zdradzę ci prawdę o świecie i Bogu… wtajemniczęcię w prawdę o świecie i Bogu…
– To ten, w którego kazaliście mi wierzyć, nie jest prawdziwy?
– Poniekąd… jest…
– A zatem nie jest jedyny? Wszak tak mnie, do tej pory, nauczaliście. To wszystko było kłamstwem?
– I tak i nie. Aby to zrozumieć, posłuchaj teraz tego, co jest utajone przed profanami.
– Zatem mówcie, ojcze. Słucham.
– Bóg Świetlisty Ojciec, Bóg Pierwotny, Odwieczny i Starodawny zrodził dwóch synów – pierworodnego Satanaela i młodszego Logosa…
I popłynęła opowieść o Świetlistym Ojcu i jego dwóch synach, o światłości i ciemności, o dobru i złu, o walce pomiędzy nimi i o ludzkiej w tym starciu roli…
I wyszło na to, że ów dobry bóg jest złem, a ów zły bóg jest dobrem… tyle z tego zrozumiała dziewczynka. A skoro tak, to należy grzeszyć, bo grzech jest zasługą, a zasługa grzechem. Aż zakręciło się jej od tego w głowie, ale poczuła się wyróżniona. I była dumna z tego… bo posiadła wiedzę.
A więc całe nasze postępowanie trzeba podporządkować temu, co przybliża zwycięstwo dobrego/złego boga. I to jest ta wiedza ukryta. Ale sposoby na przyśpieszenie powrotu Porządku Pierwotnego są bardzo różne… niektóre mogą wprawić w zdumienie… niektóre w grozę i przerażenie… liczy się jednak ostateczny efekt. Zapamiętaj jeszcze – dopowiadał Gaufridi – że Dobro należy wspierać, całkowicie mu się oddać i prowadzić określony tryb życia… nie dziwując się niczemu… niczemu – podkreślił.
– Jaki, ojcze?
– Tego dowiesz się później.
– Dziś tylko chcę, abyś dobrowolnie ofiarowała się Dobru. Temu dobru, które przyniosło ludzkości światło wiedzy. Temu, który, to światło wciąż dzierży i udziela tylko swoim najwierniejszym sługom.
– Czy jesteś gotowa oddać mu się cała i na zawsze?
– Cóż to znaczy, ojcze?
– To, że zawsze i bez względu na jakiekolwiek okoliczności będziesz bez szemrania spełniać jego wolę.
– Czy ten Bóg to… Jezus?
– Nie, Madeleine.
– Zatem kto?
– Wszak ci mówiłem, Bóg Pierwotny, Świetlisty…
– Kim on jest?
– Olśniewającym światłem setek świec i oślepiającym światłem Słońca, łagodnym światłem lampki oliwnej, rozedrganym światłem płomieni ogniska, kropelką czerwonawo skrzącego się żaru dogorywających węgli i światłem tak ciemnym niczym noc najczarniejsza, którego ludzkie oko nie dostrzeże, światłem-ciemnością, najdoskonalszym światłem, które dostrzega się tylko oczyma duszy…
– Czy ma on jakieś imię?
– Ma…
– Jakie?
– Znasz je, lecz będę je mógł wypowiedzieć wówczas dopiero, gdy tam, na skale, oddasz mu się cała – do końca i bez reszty. Tam na skale, na której ja mu cię ofiaruję… Jako jego kapłan…
– Przerażasz mnie, ojcze, gdybyś nie był moim mistrzem i nauczycielem, mogłabym mniemać, że chcesz mi wyrządzić jakąś straszną krzywdę… może nawet zabić?…
– Nie. Ja nie chce cię zabijać. Ja chcę cię wskrzesić do życia. Do pełni życia, bo teraz martwa jesteś…
– Jakże? Wszak jem, piję, oddycham…
– To zbyt mało…
Umilkli, bo wreszcie dotarli do podnóża obłego wzniesienia uformowanego z wapienia białożółtawej barwy, które wiatr, deszcz, mgły niesione od Oceanu i drobny piach gnany tu od Maghrebu i Sahary, wypolerowały tak, iż trudno było wspinać się po śliskich ścianach ku niewielkiej płaszczyźnie szczytu, na której samotnie rósł prastary, okazały, pokaleczony przez czas, ale ciągle żywy, potężny jałowiec fenicki, o pochylonym pniu i pokrzywionych konarach, z których niejeden grom pozdzierał kawały kory…
* * *
Madeleine leżała naga na gładkiej kamiennej powierzchni. Słońce prażyło niemiłosiernie. Madeleine miała zamknięte oczy. Gaufridi klęczał przy niej, również nagi, i rozłożywszy szeroko ręce, wznosząc twarz ku słońcu, szeptał coś niezrozumiale. Nie wiadomo, modlitwy?… Ewokacje?…
* * *
Zmierzchało, gdy Gaufridi i Madeleine nieludzko zmęczeni na powrót stanęli na progu domu jej rodziców.
* * *
– Droga pani – Gaufridi z najwyższym szacunkiem skłonił głowę przed matką swej duchowej córki i pupilki zarazem, Madeleine. – Droga pani. Sądzę, że na tyle udało mi się poznać to słodkie, niewinne dziewczę, iż z czystym sumieniem będę mógł służyć radą w sprawie jej przyszłości.
– I jakaż to rada? – zapytała pani de Demandolx de la Palud.
– Odkrywszy, iż Madeleine ma powołanie, iżby służyć Bogu, pomyślałem, żeby przekonać was, abyście ją oddali do klasztoru.
– To fakt. Nie jest trudno zauważyć, że dziewczyna jest raczej marzycielką, jakby nawet nieco zaburzoną emocjonalnie, niż osobą twardo stąpającą po ziemi. Może więc, wielebny ojcze, istotnie macie rację? Może właśnie tam jest jej miejsce, a nie w świecie, gdzie musiałby być żoną i matką… Kto wie?…
– Jestem przekonany o tym… przemodliłem to… odbyłem wiele rozmów z dziewczęciem… wszak rychło skończy ona czternasty rok życia, więc… albo trzeba by się rozejrzeć dla niej za narzeczonym, albo… oddać ją na wieczność najdoskonalszemu Oblubieńcowi…
– A czy jakiś konkretny klasztor macie, ojcze na myśli?
– I owszem.
– Zatem któryż?
– Urszulanek. To niedaleko…
– Czy to zaleta?
– Ba!
– I czemuż?
– Stęsknicie się za tą słodką ptaszyną, to będziecie mogli ją odwiedzić.
– A ty, Madeleine, co ty o tym sądzisz?
Dziewczyna skromnie opuściła oczy, zarumieniła się aż po samo czoło i dopiero po dłuższym milczeniu, ledwo słyszalnym szeptem powiedziała:
– Niechże będzie tak, jak ojciec wielebny rzekł.
– Czyli chcesz do klasztoru? – upewniała się matka.
– Tak… chcę… tak… niech będzie… do klasztoru…
– Ale chyba nie zaraz?
– A na cóż tu czekać? – mnich wtrącił się do rozmowy. – Jak już rzekłem wkrótce mieć będzie lat piętnaście. Najwyższa zatem to pora. Byłbym zdania, iżby jak najrychlej rozpoczęła nowicjat. No, ale rodzina może mieć inną opinię na ten temat…
– Trzeba cię zatem spakować, Madeleine. Pomyśleć o jakimś wianie… – powiedziała matka.
* * *
Ojciec Louis Jean-Baptiste Gaufridi osobiście odwiózł Madeleine do urszulanek i przy owych urszulankach… już pozostał. Przełożona nawet się ucieszyła, że doświadczony i pobożny kapłan, za miskę zupy i Komunię świętą, podjął się niełatwej przecież pracy formowania dusz młodych nowicjuszek, a było ich podówczas nieco.
Miał w tym nowicjacie swoją grupę duchowych córek, których był spowiednikiem i kierownikiem duchowym, z którymi prowadził budujące rozmowy, chociaż… może nie zawsze budujące… a przynajmniej nie ze wszystkimi… aczkolwiek na ogół rozmowy owe obracały się wokół spraw nadprzyrodzonych, to niektóre dla postronnego słuchacza mogłyby się zdać bezwstydne, a nawet gorszące…
* * *
Nadszedł rok 1609, kiedy to nieco niezrównoważona emocjonalnie nowicjuszka skończyła właśnie siedemnasty rok życia, a jej probacja dobiegała końca… Właśnie… dobiegała… ale…
– Ojcze…
– Cóż takiego, moja córko?
– Ojcze… – Madeleine patrzyła ze smutkiem w oczy Gaufridiego. – Lęk mnie jakiś ogarnia. Pożerający. Straszliwy. Umysł mi się mąci. Nie ma już we mnie żadnej radości. Skoro tylko niebo szarzeje, nim zacznie świtać, kiedy nawet ptaki śpią jeszcze, ja szeroko otwartymi oczami wpatruję się w ciemność, a ta ciemność jest zarazem i pustką… czy wiesz, co to jest pustka? Taka bezdenna. Czy wiesz, co się czuje, gdy w tę pustkę się zapada, gdy leci niczym rozpędzony kamień wrzucony do studni, ale wie się, że będzie się tak lecieć w nieskończoność i nigdy nie usłyszy plusku toni, że nigdy nie dotrze się do głębi i że ten plusk z czeluści studni nie powróci echem…
– Madeleine!
– Tak, ojcze…
– Masz mnie…
– A cóż ty możesz?
– Być twoim wsparciem… twoją nadzieją… twoim obrońcą… na zawsze…
– Ty?! Ty moim wsparciem?! Moją nadzieją?! Nadzieją na co? Że i dzisiejszej nocy zakradniesz się chyłkiem, wśliźniesz przez okno, wpełzniesz do mojego łóżka?…
– Madeleine!
– Tak, ojcze?
– Zamilcz, bo jeszcze ktoś usłyszy…
– I cóż z tego? Niech słucha… czego się obawiasz? Wszak zawsze twierdziłeś, że masz potężnego nadludzkiego protektora! Czyżby to było łgarstwo? Czyś mi opowiadał takie bajki, żeby się dobrać do mnie, żeby wejść we mnie, gdym była jeszcze dzieckiem? – oczy uciekły jej w głąb czaszki i widać było tylko ich białka, a z ust dziewczyny wydobył się chrapliwy nieludzko brzmiący, ewidentnie męski głos – żeby ją zerżnąć, plugawy klecho?
– Wielebna matko, zdaje mi się, iż mojej protegowanej nowicjuszce, Madeleine, zdałoby się odrobinę oddechu…
– A cóż takiego masz na myśli?
– Może krótki pobyt przy rodzinie?
– Nie jesteś pewny jej powołania?
– Nie, to nie to…. Ale wyraźnie przechodzi teraz pewien kryzys…
– Kryzys wiary?
– Nie, nie wiary, ale jakiś… duchowy bez wątpienia, a może tylko nerwowy? Nerwy ma bowiem delikatne…
– Zatem?
– Jeszcze przecie nie złożyła ślubów. Jakiś czas spędzony w domu rodzinnym może ją wyleczyć.
– Cóż. To ty jesteś jej kierownikiem duchowym. Jej spowiednikiem. Niechże tak i będzie.
* * *
Madeleine z ulgą spoglądała na zatrzaskującą się za nią klasztorną furtę. Nogi same ją niosły po wyboistym bruku w stronę rodzinnych pieleszy.
Gdy stanęła w progu obszernej sieni, z lubością wciągnęła w nozdrza od dzieciństwa znane jej zapachy. Objęła matkę i zaniosła się łkaniem.
– Już dobrze, dobrze córeczko, już dobrze – matka gładziła jej włosy. – Już teraz wszystko będzie dobrze. Jeśli nie zechcesz, nie wrócisz za klasztorne kraty. Nikt cię do niczego nie będzie przymuszał.
Madeleine bez słowa skinęła głową i wytarła łzy rąbkiem rękawa matczynej sukni, tak samo, jak to robiła, gdy miała trzy-cztery latka.
* * *
Pierwsza noc w rodzinnym domu to była ulga i wytchnienie. Spała głębokim spokojnym snem, bez żadnych majaków. Obudziła się późno, gdy słońce już wtoczyło się na niebo wysoko, prawie do połowy firmamentu.
Przeciągnęła się rozkosznie w miękkiej puchowej pościeli, ale około południa głód przymusił ją, aby wstała. Wcześniej nikt jej ani nie budził, ani nie zaglądał do sypialni. Cierpliwie czekano, aż sama się przecknie.
Obiad zjadła ze smakiem. Nawet poprosiła o dokładkę pieczonego jagnięcego udźca. Od lat nie czuła się tak wolna, spokojna i szczęśliwa. Spokojna…
* * *
Zaczynało zmierzchać. Wieczorny chłód orosił trawy rosnące w niewielkim ogrodzie za domem. Cichły ostatnie ptasie szczebioty, krwawiące słońce skryło się za horyzontem, zostawiając tylko jarzące się czerwienią plamy posoki na gładkiej, bez jednej chmurki, powierzchni nieboskłonu.
Madeleine na nowo ogarnął smutek. Dopadł ją nagle. Straszny, zagnieżdżający się nie tylko w sercu, ale w każdym włókienku jej ciała. I ogarnęła ją tęsknota, taka, że aż chciało się jej wyć.
Pomyślała, że bez Gaufridiego zaraz skona… Och, ojcze Luisie! Jakże pragnęła mocnego uścisku jego ramion, tych ognistych pocałunków i tej słodkobolesnej rozkoszy…
* * *
Madeleine wróciła do klasztoru…
Madeleine na powrót odesłano do rodziny…
Madeleine znowu była w klasztorze…
Gaufridi… ciągle obok… nigdy bez niego… te spowiedzi trwające godzinami w jej skromnej celi zamkniętej na głucho… Te jęki jakby od smagnięć zadawanych pokutnym biczem, ale bynajmniej nie bolesne, a jakby przesycone niezdrową zmysłową rozkoszą…
* * *
Przełożona urszulanek, przerażona tym, co się działo z nowicjuszką, sama mająca znikomą wiedzę, a może nawet i żadnej, na temat ludzkiej duszy, zawezwała na pomoc specjalistów w owej dziedzinie – egzorcystów.
Kiedy przybyli, przyjrzeli się Madeleine i przepytali ją. Zbadali dokładnie. I zdało się im, iż poza tym, że przejawia pewną nerwowość i marzycielstwo, czasami przybierające formę kryzysów lękowych, nie mogli przecież ponad wszelką wątpliwość stwierdzić diabelskiego possessio.
– Matko wielebna – jeden z egzorcystów zwrócił się do przeoryszy. Zdaje nam się, że dziewczyna po prostu zadurzyła się w swoim kierowniku duchowym i wymyśla niestworzone historie, żeby zwrócić na siebie uwagę. Zdarza się to, w takiej formie jak u niej może niezbyt często, niemniej się zdarza.
– Co zatem, ojcowie zalecacie?
Egzorcyści, po naradzie, zdecydowali, iżby natychmiast przerwać wszelki kontakt pomiędzy ojcem Gaufridim a Madeleine i odizolować ją w ścisłej klauzurze bezpośrednio pod czujnym okiem Matki de Gaumer.
Niewiele to jednak dało, objawy szaleństwa nie ustępowały. Postanowiono tedy przenieść nowicjuszkę naznaczoną ową przedziwną chorobą do innego klasztoru.
Co też i uczyniono.
Madeleine zamieszkała w oddalonym o nieco ponad trzydzieści kilometrów od Marsylii klasztorze urszulanek w Aix-en-Provence.
Jednakowoż i to lekarstwo zawiodło….
* * *
Któregoś późnowiosennego dnia, gdy podczas południowego posiłku siostry, ze skromnie opuszczonymi oczyma, powoli, nie łapczywie, posilały się niewyszukanym obiadem, słuchając jednocześnie żywotów tych świętych Pańskich, których pamiątka na ów dzień przypadała i jedynie owo monotonne czytanie zakłócało panującą w klasztorze martwą, nieomal grobową ciszę, a poza tym trwała jakaś zamglona powszedniość upływającego czasu, chwil nijakich, godzin, które odchodziły bezbarwne, nużące, szare i nudne… i nic nie wskazywało, iż ów dzień czymkolwiek będzie się różnił od innych podobnych mu dni, wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Oto bowiem naraz siostra Madeleine, gwałtownie odsunąwszy od siebie talerz, na melodię jednej z popularnych gminnych piosenek, zaśpiewała:
Urszulanka ci ja, bardzo pragnę kija!
I księżowskiej pyty, by i on był syty!
W refektarzu zapadło milczenie… Mniszki zdumione popatrywały spod oka jedna na drugą, a lektorka, zaniechawszy czytania, z otwartymi ze zdumienia ustami, okrągłymi oczami wpatrywała się w Madeleine.
Ta ostatnia zaś odrzuciwszy głowę, zaczęła chrumkać niczym świnia, potem zaszczekała, zawyła, by na koniec błyskawicznie wysuwając i wciągając język zasyczeć raz, drugi, trzeci niczym rozdrażniony wąż.
Zakonnice jedna po drugiej z trwogą w oczach żegnały się i nie zważając na regułę posłuszeństwa, jedna po drugiej, nie czekając na pozwolenie, odchodziły od stołu, uciekając do kaplicy…
* * *
Wielebna Matka Catherine de Gaumer, przełożona marsylskich urszulanek, która specjalnie przybyła do Aix-en-Provence przeprowadzić badanie, siedziała tak blisko siostry Madeleine, że bliżej się już nie dało, dotykając kolanami jej kolan i z całych sił trzymając ją za nadgarstki, tak, ażeby uniemożliwić jej ewentualną próbę ucieczki.
– Mów! – rozkazała przeorysza.
– Co mam mówić, matko?
– Wszystko, od początku do końca.
– Lecz o czym?
– Ty wiesz!
Madeleine spojrzała rozmarzonymi oczyma w szeroko otwarte okno, na drżące gałązki i połyskujące liście korkowego dębu, które delikatnie poruszały się w łagodnym tchnieniu wietrzyku, budząc rozdygotane zielonkawe cienie, przez które przenikały słoneczne złociste cętki, pstrząc trawę u podnóża pnia.
– Pamiętam tamto słońce… i niemiłosierny upał… odurzający zapach szałwi, tymianku, macierzanek, wawrzynu i rozmarynów… jego słowa… niczym najpiękniejsza muzyka… jego słowa… przelewały się z jego umysłu wprost do mojej głowy… stareńki pień o spękanej i łuszczącej się korze jałowcowego drzewa… powietrze rozedrgane nad rozgrzaną skałą… ból… straszny i rozkoszny… i te cienie, które wraz z nim wniknęły we mnie i wespół z jego tłocznią wibrowały… i pociekły niby świeży sok winny te rubinowe krople mojej krwi, które zrosiły niepokalaną biel skalnego podłoża… w końcu on wyszedł ze mnie, lecz cienie pozostały…
Przełożonej ciarki przeszły po skórze.
– O kim mówisz, córko?
– O moim ojcu i kochanku…
– O ojcu?!
– Tak, o ojcu Gaufridim…
– A owe cienie? Co to za cienie, które w ciebie wniknęły? Co to za cienie?
Madeleine przymrużyła powieki i zimnym, stalowym wzrokiem przewiercała na wylot twarz przeoryszy, aż ta poczuła nieomal fizyczny ból.
– A cóż ci do tego stara macioro? Ty zgęstku smarków, ty śmieciu, ty zapleśniałe łajno…
Przeorysza, choć przerażona, nie straciła jednak przytomności umysłu. Błyskawicznie zakryła dłonią usta młodej mniszki i jęła w głos odmawiać modlitwę do świętego Michała Archanioła, pogromcy Złego.
Nic to jednak nie dało. Madeleine ugryzła ją do krwi i zaniosła się szalonym, niepohamowanym śmiechem.
– Rozdziewiczył mnie, gdy miałam czternaście lat, a gdym doszła do siedemnastu, rżnie mnie regularnie, gdy tylko sposobność się nadarzy! I nocą i za dnia! A coś myślała, parchata suko? Już wiesz i pewnie mi zazdrościsz! Pewnie byś sama przed nim nogi rozłożyła!
Zamilkła. Ukryła twarz w dłoniach i na długą, bardzo długą chwilę zastygła w bezruchu. Bardziej przypominała kamienny posąg niż żywą istotę. A potem spomiędzy palców zaczęły się jej przesączać łzy…
– Matko… matko… pomóż mi… to katusze, męki straszne, których opisać się nie da… skrzywdził mnie straszliwie… wprowadził we mnie demony…
– Ojciec Gaufridi?
– Tak, on sam… I zmuszał mnie do niewyrażalnych bezeceństw…
– Kopulował z tobą?
– Och, stale to robi… znieprawił mnie… do bezwstydu pociągnął, do wszeteczeństwa, rozpasania, wyuzdanych sprośności, o których wstydzę się nawet myśleć, a czynić muszę…
– I czemuż to?
– Bo ma władzę nade mną przez demony, które we mnie za jego przyczyną zamieszkały.
– To jest ich wielu?
Madeleine potwierdziła, skinąwszy głową.
– Ilu?
Madeleine jednak zamilkła i nie odpowiedziała już na to pytanie.
Przeorysza przeżegnała się kilkakroć, raz za razem i tyłem wyszła celi dziewczyny, zamykając drzwi na klucz. Goniły ją słowa ohydne, wulgarne, pełne nienawiści i szaleństwa, a zaraz po nich skomlenie żałosne i prośby o pomoc… o ratunek…
* * *
W nowym miejscu cierpienia Madeleine stały się wręcz nie do zniesienia. Co gorsza, przybrały formę rzeczywistego opętania demonicznego. Czy to za dnia, czy nocą, doznawała wizji przerażających, kryzysów duchowych i diabelskich ataków, a najczęściej działo się tak podczas wspólnych modlitw.
Tego nie można już było traktować lekko…
* * *
Kiedy przybyli egzorcyści, atmosfera w klasztorze zgęstniała tak, że aż dusiła. Wyczuwało się straszliwe napięcie i oczekiwanie na coś, co się musi wydarzyć, ale nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, co.
I zaczęło się na dobre. Ciało Madeleine wiło się i skręcało. Miewała tak straszliwe napady wściekłości, iż trudno ją było poskromić. Dopuszczała się bluźnierstw i profanacji. Potrzaskała krucyfiks, łamiąc go i ciskając szczątki na posadzkę. Czego więcej było trzeba? To, to się działo z dziewczyną, było oczywiste…
Przez rok bezskutecznie egzorcyzmował ją dominikanin Jean-Baptiste Bomillon, ale nie tylko, że nie podołał zadaniu, to z przerażeniem spostrzegł, iż zaraza zdemonizowania rozszerza się na inne mniszki. Najpierw złe duchy weszły w trzy, a potem w następne – w sumie ofiarą Szatana padło osiem urszulanek.
Za najsilniej opętaną uznano siostrę Louise Capeau, którą posiadło trzy demony: Verin, Sonilon i Gresil, kiedy Madeleine tylko dwa – Belzebub i Astaroth.
Ojcu Bomillonowi przyszedł w sukurs sam Wielki Inkwizytor7 i inni egzorcyści. Efektów, pozytywnych efektów, zaklinania złych duchów wszelako nadal nie było.
Demony zniewalające mniszki zgodnie oskarżały ojca Gaufridiego, iż to on sprowadził na nie to nieszczęście, że jest sługą Szatana, że je Szatanowi ofiarował, że kopulował z Madeleine. Demon Verin obsiedlający ciało siostry Louise oświadczył egzorcystom wprost, iż Gaufridi jest czarownikiem!
Do tej pory uważano benedyktyna za zwyczajnego, rozwiązłego mnicha, jakich było, jest i będzie wielu, ale teraz sam demon oskarżył go o czary. A to już była poważna sprawa! To nie było jakieś tam pospolite uwiedzenie młodej i ładniutkiej zakonnej nowicjuszki.
Duch nieczysty Verin ustami siostry Louise Capeau w zasadzie wydał wyrok na Gaufridiego, kiedy nie dość, że potwierdził, iż w Madeleine siedzi sześćset sześćdziesiąt sześć diabłów, co odkrył jeden z egzorcystów, ks. Domptius, to na dodatek oświadczył, iż Gaufridi jest czarownikiem. Ba! Ludożercą nawet!
Co prawda były nieścisłości i sprzeczności w zeznaniach, bowiem Verin twierdził, w przeciwieństwie do tego, co zeznała Madeleine, iż ojciec Gaufridi uwiódł i rozdziewiczył ją w pewnej pieczarze, czemu asystowały przyjazne mu demony, a potem nakłonił dziewczynę do podpisania cyrografu krwią pochodzącą z defloracji, a owo sprawiło, że stawszy się przez to Królową Sabatów, nie miała już najmniejszych nawet szans, by wyrwać się ze szponów złych mocy.
A potem były orgie na zlotach czarownic, sabaty odbywane pośród pustkowi, skał i zarośli, podczas których zabijano niemowlęta, aby je Złemu ofiarować, a Madeleine parzyła się z samym Szatanem…
Gdyby nie to, iż benedyktyn postanowił oczyścić się z owych zarzutów i oskarżeń, zamiast machnąć na nie ręką, może wszystko potoczyłoby się inaczej, ale on nie chciał żadnych plam na swoim życiorysie. I to był błąd…
Zaczęło się tak, jak chciał, lecz skończyło bynajmniej nie tak, jak by sobie tego życzył…
Gdy rewelacje Verina wykpił oskarżany przez niego mnich, śmiejąc się, że gdyby rzeczywiście był czarownikiem, to nie zadowoliłaby go liczba sześciuset sześćdziesięciu sześciu demonów, ale posłałby ich co najmniej tysiąc, sędziowie uznali to za przyznanie się do winy.
I tym, wedle jego mniemania, niewinnym żarcikiem, przypieczętował swój los…
Bo potem już poszło gładko…
Proces… przesłuchania… zeznania…
Przegrał… uznano go za winnego uprawiania czarnej magii, połamania ślubów zakonnych, rozpusty…
A gdy na dodatek na jego ciele znaleziono signum diaboli,8nie było już dlań ratunku.
Wyrok… wiadomo, jaki…
30 kwietnia 1611 roku, przez pięć godzin przed zawleczeniem go na stos, w asystencji straży oprowadzano go po mieście. Nim jednak podłożono ogień pod wiązki suchego chrustu i drew, okazując wyjątkową łaskę, Gaufridiego uduszono…
Lecz gdy kat zakładał mu garotę, zza jego pleców wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:
– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym rozpustnym klechą, który oddał mi tyle dusz niewinnych dziewcząt… tyle dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś je opętywał płciowo, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i, rozpłynąwszy, zniknął.
I w tej samej chwili siostra Madeleine oślepła i ogłuchła. Popadła w tak straszną rozpacz, iż nie była w stanie przełknąć nawet kęsa strawy. Zdaje się, iż ona naprawdę kochała Gaufridiego…
A potem ją i Louise Capeau przepędzono z klasztoru…
Nie był to jednak kres całej sprawy, gdy bowiem prochy spalonego na stosie ciała ojca Louisa Jeana-Baptiste Gaufridiego rozsypano na wietrze, a ów wiatr rozniósł je po okolicy, to jakby wraz z nimi rozsnuły się i bakcyle opętania.
Alarmujące wieści dochodziły z różnych miejsc i rozmaitych klasztorów Prowansji, w których mniszki doznawały ataków konwulsji, spazmów i wpadały w jakiś obłęd erotyczny, w jakieś wyuzdanie niebywałe, w obsceniczną histerię, w bezwstydną lubieżność…
Niejeden egzorcysta był świadkiem orgiastycznych scen… Niejedna mniszka usiłowała go uwieść… Niejeden demon chichotał skrycie, widząc, że jego wysiłki nie poszły na marne, że zastępy rozszalałych kobiet bluźnierstwem, wymazanych krwią i śluzem, służą mu i cześć oddają…
A przecież się zdawało, że po polowaniu Pierre’a de Lancre na wiedźmy z Labourd 1609 roku już nic podobnego we Francji zdarzyć się nie może…
Ale jednak później były trzy wiedźmy w Cassis, a jeszcze potem opętane mniszki w Loudun i Louviers… a jeszcze potem konwulsjoniści z Cmentarza św. Medarda w Paryżu…
3Guillaume Postel (1510-1581) francuski językoznawca, astronom, kabalista i okultysta.
4Według wierzeń starożytnej sekty gnostyckiej symonitów był on bogiem w ludzkiej postaci. Według Dziejów Apostolskich usiłował kupić od apostołów moc udzielania darów Ducha Świętego.
7 Sébastien Michaëlis (1543-1618) – inkwizytor i przeor zakonu dominikanów. Jego dzieło Histoire admirable de la possession d’une penitente (1612) zawiera klasyfikację demonów, która powszechnie jest używana w literaturze ezoterycznej.
Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których strzelała w niebo tylko jedna niezrujnowana wieża, mozolnie wspinała się trójka wędrowców: mężczyzna odziany w doktorską togę i biret uszyte z zacnego materiału oraz piękna młodziutka blondynka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do szlachetnego rodu, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.
Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu co prawda kiedyś bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej pogodzie.
Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.
Nikt nic nie mówił, jeden tylko doktor Cadaver Illuminatus od czasu do czasu wzdychał ciężko, bo takiej sytuacji nie przewidział.
Otóż był pewny, że stary hrabia dawno już oczy zamknął, tymczasem alkad mieściny leżącej u podnóża góry zamkowej oświadczył im, że pan Sancho d’Urgel y d’Osona nie tylko, że żyje, ale i w miarę nieźle się miewa. A liczył sobie…. doktor szybko porachował w pamięci… jakieś dziewięćdziesiąt siedem-osiem lat! A może nawet i rok więcej.
Cała okolica już wiedziała, iż właśnie zjechała do niego córka, która ojca po raz pierwszy w życiu zobaczy na oczy, a ojciec ją.
Illuminatus był mocno wystraszony spotkaniem ze starym hrabią, bo jego pierwotny plan załatwienia spraw – ujawnienia córki, przejęcia spadku, potwierdzenia tożsamości dziewczyny na podstawie metryki, którą kiedyś wycyganił od miejscowego plebana, obrócił się wniwecz.
Co prawda może nie do końca, bo z nowym proboszczem urzędowe potwierdzenie posiadanego dokumentu, stwierdzenie oryginalności podpisu jego poprzednika i pieczęci parafialnej, pomyślnie załatwił, ale ostatnie słowo dotyczące dziewczyny i tak należało do hrabiego. A co będzie, jeśli się jej wyprze. I to przy świadkach? Gdyby dziadyga nie żył, całą sprawę prościej byłoby przeprowadzić. Pokazałoby się papiery stosownym urzędnikom i po kłopocie. A tak?… Drapał się tedy doktor w głowę, pomrukiwał, wzdychał i szedł jak na ścięcie…
* * *
Hrabia Sancho d’Urgel y d’Osona wsparł się na łokciu i pilnie wpatrywał w przybyłych. Mimo sędziwego wieku doktora poznał od razu i nawet ucieszył się na jego widok. Później jął lustrować Kasię i jej służebną, wytężając wzrok, ale na koniec tylko pokręcił głową.
– Kimże są owe młode niewiasty, doktorze, jakże ci tam, Illuminatusie?
– To twoja córka, panie hrabio, Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, zrodzona w tym zamku…
– Hm… tak twierdzisz? A ta druga?
– To jej służebna.
– A co z jej matką?
– Czyją? Służebnej?
– Idiota!
– Ach! Pańskiej córki!
– Tego nie stwierdzę. Nie znam tej panny.
– Panie hrabio, ponad wszelką wątpliwość! Oto tu są dokumenty.
Cadaver podał starcowi oryginalną metrykę sprzed kilkunastu lat i aktualne potwierdzenie jej prawdziwości, jakie uzyskał przed kilkoma dniami.
Hrabia zagłębił się w lekturę. Ku zdumieniu doktora czytał bez okularów, i to bez najmniejszych trudności, mimo półmroku panującego w izbie.
– Hm… Autentyczne. Zatem i ty, dziecko, musisz być autentyczna. Zbliż no się do mnie, a pan doktorze, zapal świecę… Tak… znakomicie… bliżej… bliżej… poświeć jej na twarz. Mój Boże! Wykapana matka. Ta mleczna cera, te błękitne oczy, te włosy złociste… Dłonie… pokaż dłonie…
Kasia wyciągnęła je przed siebie, a starzec dokładnie je obejrzał.
– Nie ma wątpliwości… arystokratyczne… takie wysmukłe, zgrabne, rasowe… nieskalane…
Opadł na poduszki, przymknął powieki i odpoczywał.
Widać było, iż się wzruszył.
– Nie spodziewałem się… że dożyję… moja krew… cóż, nie syn… ale i tak… niechże będzie… Żal… żal…
– Czego panu żal, panie hrabio?
– Nie miałem jej przy sobie, nie widziałem, jak dorastała…
– Jeszcze się nią pan nacieszy, panie hrabio – wesołym głosem powiedział uradowany z obrotu spraw Cadaver Illuminatus.
– Nie… już się nie nacieszę… Powiedz, doktorze, co z jej matką, jak się jej powodzi?
– Tego, niestety, nie wiem. Gdy ją pan hrabia oddalił, wyjechała do Nowej Hiszpanii.
– Kto zatem wychowywał moją córkę?
Na takie pytanie Cadaver nie był przygotowany. Zapadło ciężkie milczenie.
– No? Kto? – ponownie zapytał starzec.
– Zakonnice.
– Jakie.
– Benedyktynki.
– Gdzie?
– W Polsce.
– W Polsce? A skądże się tam ona wzięła?
– Wracając do kraju, zabrałem dziecko ze sobą. A com się umęczył z nią w drodze, to opowiedzieć trudno! Kiedym dotarł do ojczyzny, podrzuciłem dzieciątko na progu klasztornej furty z listem, że pochodzi ze szlachetnego rodu i kiedy dojdzie do lat, zgłoszę się po nią, a potem rodzina pokryje wszelkie zobowiązania.
– Bajki jakieś opowiadasz, doktorze. I pewnie żeś to dziecię własną piersią karmił? Czyż nie?
– Panie hrabio, pozwolę sobie zaprotestować…
– Bajdurzysz, ot co. Czy masz mnie za idiotę?
– Ależ! Gdzież bym śmiał!
– Tedy mów prawdę.
– Ale ta prawda…
– Jaka by nie była, zawsze prawda najlepsza, choć nie zawsze smakuje jak marcepan.
Głowa doktora pracowała bez wytchnienia, a nie umiał niczego sensownego wymyślić na poczekaniu. Milczał.
– No?… – odezwał się starzec. – Wcale nie wyjechała do Nowej Hiszpanii, czyż nie tak?
– Tak, panie.
– Więc gdzie jest.
– Nie ma jej… Zamieszkała w Paryżu… Miała kilku kochanków… Żyła wystawnie i wesoło…
– Ach! Teraz wiem! Cóż… liczni kochankowie… nie dziwota… No nic, przynajmniej użyła, nim zgasła. Nie to, co ja…
Hrabia znów wyczerpany opadł na poduszkę, ostatecznie kończąc temat żony.
– Mam nadzieję, że moja córka nie poszła w ślady matki…
– Panie hrabio! – gwałtownie zareagował Cadaver. – Panie hrabio! Jak możesz nawet tak myśleć! To czysta, słodka, święta istota!
– Mam nadzieję – westchnął hrabia i ponownie uniósł się nieco, wspierając na łokciu. – A powiedz mi pan, doktorze, po co tak właściwie tutaj przybyliście?
– Cóż… córka chciała poznać ojca… albo przynajmniej zobaczyć miejsce, w którym przyszła na świat…
– A na jakiej podstawie przypuszczała, że zastanie mnie przy życiu? I czyż wcześniej nie mogła o tym pomyśleć?
– Przecie mówiłem, że pewności nie miała, pan hrabia raczył mnie nie zrozumieć… A wcześniej nie mogła przybyć, bo matka jej nie pozwalała.
Cadaver zebrał się na odwagę i przymknąwszy oczy, bowiem nie był pewny reakcji starca, wypalił:
– Skoro jednak zastaliśmy pana hrabiego przy życiu, to panna mogłaby skorzystać z okazji i poprosić o pańską zgodę na zamążpójście.
– O?! – strzec wyraźnie się ożywił i przywołał stojącą w kącie izby milczącą Kasię. – Podejdź do mnie dziecko.
A kiedy Kasia podeszła, ciągnął:
– Zatem masz adoratora… To pięknie, pięknie. Stary, młody?
– Mój równolatek…
– Równolatek? Dziwne, dziwne… I któż to taki?
– Polski szlachcic, Jerzy Białecki.
– Polski?
– Od czasów nieboszczyka króla Henryka III sporo Polaków można spotkać we Francji i sporo Francuzów w Polsce – wtrącił się do rozmowy doktor, aby pannę wybawić z kłopotu, bo ta absolutnie kłamać nie umiała.
– No dobrze, rozumiem. I chce cię? Przecież ty nie masz posagu? Groszem nie śmierdzisz!
– Ale, panie…
Stary wbił wzrok w oczy Kasi i sprostował:
– … ojcze. Tak się do mnie zwracaj.
Kasia się zaczerwieniła po samo czoło, natomiast doktorowi aż serce szybciej zabiło z radości.
– Trudno mi… tak od razu… pierwszy raz…
Hrabia uśmiechnął się.
– To jakże? Chce cię bez posagu?
– Kochamy się, a on jest bogaty… i… starożytnego rodu, chociaż nie magnat…
– Skoro tak… to raczej nie mam wyjścia – roześmiał się starzec – i muszę ci dać moją zgodę i błogosławieństwo.
Cadaver dyskretnie szturchnął Kasię w plecy, a ona, wczuwszy się już w rolę, uklękła przy posłaniu hrabiego i ze czcią pocałowała go w rękę. On delikatnie pogładził jej włosy i przymknął powieki, spod których po zwiędłych policzkach popłynęły łzy…
– Doktorze… tam… w sekretarzyku… papier… inkaust…
Doktor sięgnął we wskazane miejsce.
– Zredaguj moją zgodę na to małżeństwo… ale pośpiesz się, bo dziwnie jakoś słabnę…
Cadaver, jako człowiek i w pisaniu i w redagowaniu dokumentów wprawiony, w chwil parę nakreślił ową zgodę po łacinie, ale mając świadomość, iż znajomość tego języka u hrabiego jest, delikatnie mówiąc, skromna, napisał to samo także i po francusku.
Ale hrabia dokumentu nie czytał. Złożył swój podpis we wskazanym mu miejscu, po czym postukał palcem obok. Doktor zrozumiał. Pogrzebał raz jeszcze w sekretarzyku i wydobył laskę czerwonego laku, rozgrzał go od świecy i nakapał na dokument, wówczas hrabia podał mu sygnet ze swoim herbem, który zsunął z palca, a Cadaver zmoczywszy wpierw sygnet w wodzie, odcisnął go w miękkim laku.
– Dobrze… bardzo dobrze… – uśmiechnął się hrabia. – Masz także i moje błogosławieństwo. Szkoda tylko, iż nie poznam twojego narzeczonego, bo nie ma nadziei, bym dotrwał żywy do jego przyjazdu z Polski… A może dotrwam? Bo może on jest w Paryżu?
– Nie, ojcze. Nie ma go w Paryżu.
– Trudno…
Zapadło milczenie zakłócane tylko przez skrobanie myszy gdzieś w najmroczniejszym kącie izby.
– Córko – po upływie dłuższej chwili starzec zwrócił się do Kasi. – Córko. Nie zostawię cię bez posagu. Przyślijcie mi z rana alkada i księdza z Wiatykiem. A teraz idźcie już, idźcie, jestem wyczerpany…
– Panie hrabio! Co też pan opowiada? Jaki ksiądz z Wiatykiem? Po co? Jeszcze musicie się, dostojny panie, nacieszyć wnukami…
Starzec przerwał mu machnięciem reki.
– Daj spokój, doktorze, wypaliłem się już do cna. A to, że jeszcze mogłem ucieszyć oczy córką, zanim je ostatni raz zamknę, to cud jakowyś i łaska Boga. Mój płomyk dogasa. Ja tego nie przeczuwam, ja to wiem… Idźcie, już idźcie… ja naprawdę muszę odpocząć…
* * *
Skoro nastał ranek następnego dnia, stawili się – zarówno pleban z Panem Bogiem i Olejami Świętymi, jak i alkad w asyście pachołków miejskich.
Najpierw hrabia pojednał się ze Stwórcą, a potem zwrócił do alkada:
– Każ swoim ludziom wziąć się za szpadle i we wschodnim kącie izby, tuż przy murze zdjąć kilka płyt posadzkowych i zacząć kopać dół.
W całkowitym milczeniu spełniono to polecenie. Obecni drżeli z ciekawości i niecierpliwości, co też pachołkowie z wykopanej dziury wyciągną.
A wyciągnęli szkatułę dębową, okutą żelazem i zabezpieczoną solidną kłódką.
Chociaż hrabia dał klucz do niej, to nie szło jej nijak otworzyć, tak była pordzewiała. Nie mając wyjścia, ostatecznie w końcu ją utrącono, a w tejże samej chwili odskoczyło wieko.
Alkad drżącą dłonią uniósł wysoko zapaloną świecę i jako pierwszy zajrzał do środka. Szkatuła pełna była złotych monet i najwyraźniej bardzo starożytnej biżuterii, pierścieni z igrającymi świetlistymi refleksami różnobarwnymi kamieniami, brosz, bransolet, kolczyków, łańcuchów…
Wyglądało na to, iż są to dobra rodowe gromadzone od pokoleń. I te oto dobra, ów wielki majątek, miał teraz trafić w ręce Kasi, jako jej wiano.
Stary hrabia zwrócił się do alkada:
– Przeliczcie wszystko, co się znajduje w szkatule i sporządźcie spis. Następnie zabezpieczcie owe dobra w skarbcu miejskim, a gdy panna wyjdzie za mąż, nie zwlekając, dostarczycie jej to wszystko do miejsca zamieszkania. Chociaż zaraz… chwileczkę… Odliczcie z tego piątą część na Kościół, pod warunkiem, że przez czterdzieści lat będą się odprawiały Msze za spokój mojej duszy w każdą rocznicę mojego zgonu. Z reszty oddzielcie piątą część dla alkada, jako należność za wykonanie powierzonej mu pracy, i kolejną piątą część dla obecnego tutaj doktora Cadavera Illuminatusa, dzięki któremu nie tylko to moje dziecko mogło przyjść na świat, ale i przywiódł je tu do mnie, w godzinę mojej śmierci. To com tu i teraz powiedział, spiszcie w formie testamentu, a ja ów dokument podpiszę, przy was, jako świadkach…
Dniało. I, jak to nad ranem, wzmógł się chłód i rosa opadła na ziemię. Młody, dostatnio odziany szlachcic spał na ulicy, wsparty plecami o mur starożytnego kościoła.
Chociaż ledwie szaro jęło robić się na dworze, wstrząsany dreszczami otworzył oczy i powstał. Był cały skostniały, a na dodatek miał zamęt w głowie.
Doskonale pamiętał, gdzie był i co widział, lecz nie miał pojęcia ani kiedy, ani jak znalazł się tutaj, na ulicy.
Rozejrzał się bezradnie, wypatrując jakiegoś zacisznego miejsca, lecz niczego takiego nie wypatrzył. Ruszył więc przed siebie, kierując się na powrót tą samą drogą, którą tu wczorajszego wieczora dotarł.
Na myśl przyszły mu słowa, które jako ostatnie dotarły do jego świadomości:
– A teraz czas by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…
Próba? Bzdura! Ktoś wysilił się na niewczesny żart, ktoś chciał go wystraszyć i rzeczywiście to mu się udało. Cała ta mroczna, diaboliczna sceneria. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby przedstawienie dobrze wypadło.
Z niepokojem sięgnął za pazuchę, gdzie namacał mieszek z pieniędzmi, był pękaty, ale czy na pewno zawierał to, co winien zawierać? Drżącymi ze zdenerwowania palcami rozsupłał rzemienie i zajrzał do środka. Odetchnął z ulgą.
A więc go nie okradziono. O co zatem w tym wszystkim chodziło?
Podumał jeszcze chwil parę, aż w końcu machnął ręką. Bzdura – pomyślał – trzeba, skoro tylko dzień wstanie, poszukać sobie jakiegoś wygodnego lokum. Przyłożyć się do nauki, a na przyszłość nie zadawać się naiwnie z nieznajomymi. Tak czy inaczej, ostatnia przygoda zrobiła na nim duże wrażenie i chciał ją co rychlej usunąć z pamięci…
Louis Jean-Baptiste Gaufridi, bo tak się zwał ów mnich, który Jura Białeckiego i czeskiego doktora zaprowadził do owianej mgłą tajemnicy jaskini w hiszpańskiej Salamance, ocknął się całkiem zdezorientowany. Pamiętał wszystko, co wydarzyło się w podziemnej pieczarze. Pamiętał ucztę, niewiasty, potworną postać na tronie, trumny, czarne świece. Nie pamiętał tylko, skąd się w owej Salamance wziął i jak trafił do tej sławetnej jaskini, prowadząc ze sobą jeszcze jakichś innych dwóch mężczyzn, których nigdy wcześniej na oczy nie widział.
I jeszcze jednej rzeczy nie rozumiał, dlaczego miał na sobie habit hieronimity, a nie swój własny, benedyktyński.
Rozejrzał się bacznie dokoła. Bez wątpienia znajdował się w swojej celi klasztoru w Arles, w którym to mieście studiował teologię i przygotowywał się do święceń kapłańskich. Na haku przy drzwiach wisiał jego benedyktyński habit, pod ścianą, u stóp krucyfiksu, stał jego klęcznik, a on sam siedział na swoim wąskim łóżku z materacem z końskiego włosia. Pomyślał, że może to wszystko mu się przyśniło. Ta cała Salamanka, w której nie był nigdy życiu.
I pewnie by tak myślał nadal, gdyby nie fakt, że przecież wciąż miał na sobie ów habit hieronimity…
Cóż, nie rozwikła tej zagadki. Przynajmniej na razie. Próżno tedy suszyć nią sobie głowę. Przyjdzie czas po temu, to się wszystko wyjaśni.
Lecz w tym momencie zakołatały mu jeszcze w czaszce słowa, które wypowiedziało androgyniczne monstrum, a które jako ostatnie dotarły do jego świadomości:
– A teraz czas by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…
Próba? Niechże będzie próba. Chętnie się jej podda. A nuż podoła? A nuż dzięki temu posiądzie całą tę wiedzę, której od lat pragnął? A nie podoła? To i cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu pewnie…
* * *
Dnie mijały, zmieniały się pory roku, słońce wschodziło i zachodziło, rzucano ziarno w ziemię, zboża się kłosiły, żniwiarze wychodzili na pola, kociły się owce i kozy, ludzie się rodzili i umierali, a życie Gaufridiego płynęło niczym spłycona od posuchy rzeka, leniwie… Nie działo się w nim nic… żadnej próbie nikt go nie poddawał… aż w końcu przyszedł dzień, gdy wspomnienie tamtej nocy spędzonej w Salamance nie tylko się rozmyło, ale całkiem rozwiało i nie pozostał po nim żaden ślad…
Próba Venceslausa Lepusa Unicoviusa – Mundus Novus & Novus Ordo Mundi
Palące promienie rozjarzonego w zenicie słońca parzyły twarz śpiącego mężczyzny, który leżał u podnóża rozwalin jakiegoś kamiennego muru skruszonego czy to przez czas, czy to ludzką ręką – nie wiadomo.
Mężczyzna się przecknął, otwarł oczy, przetarł je kciukami zwiniętych w kułaki dłoni, dźwignął się i usiadł, wspierając się plecami o chropawą kamienną ścianę.
Rozejrzał się wokół i zdumiał, ujrzawszy rośliny, jakich nigdy w życiu nie oglądał i nie potrafiłby ich nazwać. A rosły tam jukki o ciemnozielonych, twardych, mieczowatych liściach i dzwonkowatych, kremowobiałych kwiatach, dumnie pięło się ku niebu potężne drzewo ceiby yaxché, gęsto pokryte różowym wonnym kwieciem, otoczone zewsząd przez zarośla złożone z krzewów białej szałwi oraz kryjącej się w jej cieniu szałwi wieszczej, wydzielających upajające i odurzające balsamiczne aromaty. Nieco dalej, na bardziej otwartej przestrzeni, ujrzał dziwaczne, nastroszone ostrymi, kłującymi areolami rośliny bez gałęzi i bez liści – niektóre o płaskich pędach, inne o kulistych, jeszcze inne o maczugowatych. Były to kaktusy – opuncje i cereusy, a tu i ówdzie skromne, niepozorne blossfeldie.
Zarośla owe przecinała wąska ścieżka prowadząca w dół niezbyt łagodnego zbocza. Mężczyzna dźwignął się na nogi, rozejrzał raz jeszcze wokół, ale, prócz ruin i dzikich zarośli, przeciętych niepozorną dróżką, nie wypatrzył niczego więcej. Ruszył tedy z westchnieniem ku podnóżu, ostrożnie stawiając stopy, bo chociaż przywykły był do górzystego terenu stron ojczystych i rodzinnego miasta, to jednak wolałby na tym odludziu nie skręcić nogi.
Po jakimś czasie wędrowiec dotarł do miejsca, skąd u swoich stóp ujrzał ogromną metropolię leżącą na jeziorze i wgryzającą się w jego toń licznymi budowlami, mniejszymi wyspami i wysepkami, wyglądającymi stąd niczym pływające bajkowe ogrody. Widok był zachwycający.
Mężczyzna przyspieszył kroku, aby czym prędzej znaleźć się między ludźmi. Nie miał pojęcia ani gdzie jest, ani skąd się tu wziął. Ostatnie, co pamiętał, to była jaskinia w Salamance, uczta, dziwne, rozwiązłe kobiety o alabastrowych twarzach i gadzich oczach, mnich, który go zaprowadził w owo tajemnicze miejsce, będący najwyraźniej, jak i on sam, kandydatem na adepta, młody polski szlachcic, którego teraz tutaj z nim nie było, androgyniczna istota na tronie, trumna, w której spoczywali i czarne świece jarzące się żółtawymi płomykami wokół owej trumny.
W zestawieniu z tym, co teraz zobaczył, przyszło mu na myśl, że umarł i znalazł się na drugim brzegu żywota, ale dokąd go zawiedzie ta ścieżyna? Do nieba, czy w piekielne czeluście?…
Nie zawiodła go wszakże ni tu, ni tu.
Kiedy bowiem dotarł do brukowanej drogi, skąd do pierwszych budynków miasta było co najwyżej kilkaset kroków, naraz usłyszał słowa wypowiedziane przez jakiegoś bez wątpienia rodowitego Kastylijczyka:
– O! Coś podobnego?! Świecki doktor! Nie rycerz, nie ksiądz, a doktor! I togę ma i biret i bodaj nawet dyplom w garści! Cóż was, panie, tu sprowadza? Jesteście lekarzem?
– Nie, filozofem.
Kastylijczyk ryknął śmiechem.
– Hm… ale gdzie ja jestem? – niezrażony tym wędrowiec zapytał nieśmiało.
– No nie! Chyba mi nie powiesz mój panie, żeś podróż przez cały ocean przebył tak pijany, iż teraz nie wiesz, gdzieś zacumował?!
– Hmm… No niby… – doktor się jąkał. – No podpowiedz señor, nazwa trudna, nie spamiętałem…
– Kraj to Nowa Hiszpania, Meksyk, a miasto Tenochtitlan.
Doktor stanął jak wryty, z otwartą ze zdumienia gębą. Niczego już pojąć nie umiał. W końcu przyszło mu na myśl, że to nadnaturalne przeniesienie go z Salamanki do Tenochtitlanu, to nic innego tylko owa próba, której miał zostać poddany, tak jak mu to oznajmiono w jaskini.
– Señor – zagadnął Kastylijczyka przybranego w półpancerz i hełm – a można tu coś dostać do jedzenia?
– A i owszem, o ile masz czym zapłacić.
– Mam… Byle tanio…
Doktor pomacał sakiewkę i wyczuł w niej te kilka miedziaków, które przybyły tu wraz z nim z Salamanki. Westchnął, bo w jego sytuacji nic nie zmieniło się na lepsze. Jeśli tu ceny były podobne do tych w Hiszpanii, to kilka dni jakoś przeciągnie, ale co potem? Kraść nie umiał, żebrać się wstydził, a na żadną pracę raczej nie mógł tu liczyć…
– Więc co tu jest? Jaki to kraj? – raz jeszcze zapytał żołnierza.
– Raczej świat, panie, raczej świat. A świat to nowy i nowy też będzie porządek tegoż świata, bo właśnie w nim go zaprowadzamy.
– Nowy Świat i Nowy Porządek Świata… Mundus Novus et Novus Ordo Mundi – doktor ciężko westchnął. – A wskażecie mi drogę do jakiejś taniej gospody, panie rycerzu?
– A i owszem, trzymajcie się mnie panie, ponieważ i ja tam właśnie zmierzam. Lecz nie używajcie łaciny, bo jej ni w ząb nie rozumiem.
– Jak chcecie. A jesteście, panie rycerzu, szlachcicem?
– Oczywiście! Jakże by inaczej.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. W końcu Hiszpan zapytał:
– Mieliście, panie, wątpliwości co do mojego szlachectwa? I czegóż to?
– Hm… Jakby wam to, señor, rzec, a nie urazić.
– Mówcie, będę dla was wyrozumiały.
– Zdawało mi się, że każdy szlachcic czy lepiej, czy gorzej, ale łacinę znać powinien…
– Nie macie, panie, większych zmartwień?
– Hm… No niby mam… Mundus Novus et Novus Ordo Mundi – doktor ciężko westchnął – doktor raz jeszcze wypowiedział to zdanie i z rezygnacją machnął ręką. – I moje życie też na nowo się zaczyna… nowe życie?…
* * *
Na znacznych rozmiarów bazaltowym, gładko wypolerowanym głazie, spoczywającym na brzegu jeziora Texcoco, siedział mężczyzna, Europejczyk, i zamyślony wpatrywał się w leciutko falującą toń. Na jego twarzy malowała się troska, a gdyby mu się lepiej przyjrzeć, można by dostrzec nawet rozpacz i to skrywaną z trudem.
Był to chudy jegomość nikczemnego wzrostu, na oko liczący jakieś niespełna czterdzieści lat. Twarz miał szczupłą, cienkie, sterczące, jak u szczura, wąsiki i capią bródkę rudawej barwy. Głowę zaś porośniętą żółtawymi kępami włosów pozostającymi w nieładzie. Przyodziewek miał w miarę przyzwoity, choć podniszczony nieco, lecz wyglądał na wygłodzonego.
Od grobli wiodącej ku jednej z wysepek, ku siedzącemu na głazie zbliżał się ubrany na czarno szlachcic, z karmazynowym piórem przy kapeluszu. Podszedł, zatrzymał się, trzema palcami prawej dłoni podpadł sobie brodę, a lewą wsparł na ozdobnej rękojeści szpady znakomitej francuskiej roboty.
Dłuższą chwilę tkwili tak bez ruchu nieopodal siebie, od czasu do czasu zerkając tylko jeden na drugiego, aż wreszcie przybyły zagaił rozmowę.
– Mężu uczony – sądząc z ubioru i postury – proszę wybaczyć, iżem się dotychczas nie przedstawił – z drwiną w głosie odezwał się szlachcic. – Jestem diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. Przedstawiam się pierwszy, bo, jako żywo, niezwykle cenię ludzi światłych i wielkiego umysłu. A takim człowiekiem bez wątpienia być musisz. Chylę więc przed tobą czoło.
– Jam zaś jest Václav Zajíc z Uničova w Czechach, alias Venceslaus Lepus Unicovius magister artium et philosophiae doctor.
– Liche mniemanie macie doktorze o sobie – Atanas parsknął śmiechem – skoro taki przydomek sobie obraliście. Nie można było czegoś wzniosłego, patetycznego? Lepus – Zając! No, no! A i owo imię pogańskie jakieś, chociaż zawierające w sobie nadzieję, iż staniecie się sławni1. Jeśli tego świętego obraliście sobie na patrona, to bądźcie ostrożni, iżby was brat wasz u drzwi kościoła nie zamordował.
– Nie mam brata, mości książę.
– To i macie szczęście, bo jak nic zadźgałby was przed jakąś świątynią. Za sam wygląd choćby! Ha, ha, ha! Nie dość, żeście zając to jeszcze Venceslaus! Wnosząc z tego oraz z miejsca tuż przy drodze, przy której tkwicie, nie omylę się, jeśli powiem, iżeście, doktorze, jest perypatetykiem, jeśli się oczywiście jakiś chętny słuchacz trafi, ale czy także i stoikiem2?
– Panie, nie drwij, zęby zjadłem, pochłaniając wiedzę!
– Panie, zęby ci się popsuły, boś o nie nie dbał!
– Szydzisz ze mnie, książę. Szydzisz, bom ubogi, ale wiedz, iż mądrość z bogactwem nie chadzają w parze.
– Ejże! Aby na pewno? Miałem zamiar wesprzeć cię kilkoma realami, ale skoro uważasz mnie za głupca… to… syć się swoją mądrością! – Atanas odwrócił się na pięcie i chciał odejść, ale w tejże samej chwili doktor porwał się na równe nogi i składając ręce, zawołał:
– Panie! Mądrość mnie przecie nie nakarmi! Chleba za nią nie kupię!
– Mądrość?… ta by cię akurat nakarmiła, tyle że jest jej w tobie tyle tylko, co oleju w jednym ziarnku maku. Zdobyłeś pewien zasób wiedzy, co potwierdza twój doktorski dyplom, ale nie mądrość, nie mieszaj pojęć. – Atanas znów się odwrócił od rozmówcy i zamierzał podążyć w swoją stronę, ten ostatni jednak nie dawał za wygraną.
– Książę miłościwy, a czy nie trzeba ci wiernego, oddanego sługi?
Atanas znów przystanął.
– Przecież ty nic nie umiesz!
– Panie, ale ja w lot się uczę!
– Nie dajesz za wygraną. A to dla mnie pozytywna cecha. Nie chcę cię za sługę, ale mogę wziąć na ucznia.
– Na ucznia? Jakiegoż znów ucznia? Mnie? Doktora? – Venceslaus aż gębę otwarł ze zdumienia, a potem świdrował kaprawymi oczkami de Atanasa i milczał. A tamten stał i cierpliwie czekał, co uczony mąż powie. I doczekał się.
– Miłościwy książę… panie… wy jesteście adeptem… wielkim wtajemniczonym... – wyszeptał z nabożnym podziwem, po czym pochylił się w głębokim ukłonie i skwapliwie ucałował dłoń, którą wyciągnął ku niemu arystokrata.
– Choć nie trafiłeś w samo sedno, toś trafił w pobliskie jego rejony. Widzę, iż nie jesteś głupcem, choć brak ci zaradności, albo… szczęścia, albo… patrona. Czy zatem istotnie chcesz zostać moim towarzyszem w podróży, w której jestem?
– Z rozkoszą! Z największą rozkoszą!
– Nie będzie ci łatwo. Ani… być może… bezpiecznie…
– Niechaj tam! Bylebyś mnie panie zechciał wtajemniczyć w arkana prawdziwej mądrości… no i nie będziesz skąpił chleba…
Atanas nic nie odpowiedział, a jedynie, na znak zgody, skinął głową. Szli dość szparko, nie odzywając się do siebie. W końcu Atanas przerwał milczenie i odezwał się do towarzysza po czesku:
– A w ogóle, to skąd się tu wziąłeś? Wszak Uničov w bardzo odległej krainie się znajduje, aż w Czechach.
– Panie! Ty mówisz w moim ojczystym języku? – doktor zdumiał się niepomiernie. Gdzieś go posiadł? I wiesz, gdzie leży Uničov!
– Nadto jesteś ciekawy.
– A to źle?
Atanas zbył go wzruszeniem ramion.
– Więc skąd się tu wziąłeś? Tu w Nowej Hiszpanii?
– Studiowałem, panie, w Salamance…
– Aha, to już wszystko rozumiem… żądza złota? Czyż nie? A skoro nie nauczyli cię tam, jak go robić, to miałeś nadzieję, że tu się nieźle obłowisz, rabując tubylców.
– Zdaje mi się, że się nadasz. Miałem do niedawna na służbie innego doktora, także po studiach w Salamance, twojego pobratymca nieomal, bo Polaka, ale gdzieś się zawieruszył. Nawet się nie pożegnał, a choć tyle mi się należało za kilkadziesiąt wspólnie spędzonych lat i mnóstwo łaskawości ilem mu okazał.
– Kilkadziesiąt lat?… Wszak, miłościwy książę, nie wyglądacie na zgrzybiałego starca, lecz na męża w sile wieku, na jakieś lat czterdzieści najwyżej… Nie rozumiem…
– Nie musisz. Chociaż pewnie kiedyś zrozumiesz… Jeśli zatem decydujesz się zostać ze mną, musimy jakąś umowę spisać. Jakieś pacta zawrzeć.
Doktor skwapliwie skinął głową.
– A jak się zwał ów mój poprzednik w służbie u was dostojny panie?
– Miałeś już więcej pytań nie zadawać. Ale ci odpowiem, żaden to sekret. Cadaver, Cadaver Illuminatus się zwał… Czmychnął, ale ja go znajdę. Niewdzięcznik… Przede mną nie ma ucieczki. Ale dość już tej pogawędki.
– Idiotycznie i horrendalnie. Zaczynam się lękać. – mruknął pod nosem sam do siebie Venceslaus i już się więcej nie odezwał. Szedł posłusznie pół kroku za diukiem. Dokąd jednak szedł – nie wiedział…
* * *
Kwietniowy dzień, jak na tę wczesnowiosenną porę, był wyjątkowo ciepły, słoneczny i spokojny. Ptaki śpiewały po zaroślach, a łagodny wietrzyk, przesycony słodkimi zapachami rozwitych, egzotycznych kwiatów i balsamiczną wonią ziół, delikatnie poruszał listkami drzew i krzów. Na zapylonej pustej drodze widać było dwóch samotnych jeźdźców – szlachcica przyodzianego na czarno, dosiadającego pysznego andaluzyjskiego dzianeta o karym umaszczeniu, rzadkim u tej rasy i chudego uczonego męża, w todze i birecie doktorskim, jadącego na zgrabnym mule o ciemnoczekoladowej sierści.
Byli to książę de Atanas i doktor Venceslaus.
Zmierzali w stronę Tlatelolco, gdzie osiedli franciszkańscy misjonarze przybyli tutaj z Hiszpanii, aby nawracać tubylców na wiarę katolicką, zdawać więc by się mogło, że jadą tam, iżby wziąć udział w nabożeństwie, akurat bowiem była to Wielka Sobota.
I kto by tak pomyślał – bynajmniej by się nie omylił.
Kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli tłum Indian, otaczający spory brukowany placyk, z kamiennym prowizorycznym ołtarzem pośrodku, przy którym się zaczęło odprawiać nabożeństwo, bo do kościoła cały przybyły tu tłum żadną miarą nie mógłby się pomieścić.
Szlachcic i uczony trzymali się z boku, nie pchając bynajmniej w pobliże ołtarza, ale znaleźli sobie takie miejsce, skąd wszystko widać było jak na dłoni.
Celebrans miał donośny głos i mimo że wszystko działo się na dworze, bardzo dobrze było go słychać.
– Czy znasz tego klechę? – szeptem zapytał de Atanas, zwracając się do uczonego. – Plączesz się tutaj od jakiegoś czasu, toś chyba powinien go znać.
– Osobiście nie, ale wiem, jak się nazywa.
– Więc jak?
– To franciszkanin, ojciec Juan de Valencia. Pobożny bardzo, ale i odrobinę fanatyczny. A przynajmniej taką sławą się cieszy. To wszystko.
Diuk skinieniem głowy podziękował informatorowi i dalej pilnie śledził przebieg nabożeństwa. Rysy twarzy miał napięte, a palce niespokojne, które co i raz wyłamywał, aż strzelało w stawach, jakby czekał na jakieś ważne wydarzenie.
I doczekał się. Nadszedł kulminacyjny punkt uroczystości. Z tłumu, w stronę ołtarza, wolno, z powagą ruszyli pierwsi tubylcy – mężczyzna i kobieta, najwyraźniej małżeństwo.
Celebrans odwrócił się do nich, ujął za ręce i podprowadził do ogromnej kadzi napełnionej po wręby wodą. Pierwszy do niej wszedł, podkasawszy wysoko szatę, mężczyzna. Kapłan rozpoczął ceremonię.
Gdy doszedł do jej sedna, rzekł:
– Już nie będziesz nosił pogańskiego imienia i wylawszy wodę na głowę katechumena, wypowiedział sakramentalne:
– Carlosie Diego, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…
Potem przyszła kolej na kobietę:
– María Lucía, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…
A potem ruszył się tłum i ku chrzcielnicy szli i szli, mężczyźni, kobiety, dzieci, a szło ich dziesiątki, dziesiątki, dziesiątki… nieporachowany tłum…
Na ten widok don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio szarpnął doktora za rękaw togi i śpiesznym krokiem, nawet się nie oglądając, czy ten ostatni nadąża za nim, skierował się w stronę wierzchowców.
Wskoczył na grzbiet swojego dzianeta, z całej siły wbił mu ostrogi w boki, aż zwierzę zarżało żałośnie i stanęło dęba, po czym pognał cwałem, kierując się jak najdalej od miasta, szukając bezludnych, pierwotnych ostępów.
Po dłuższym czasie jeźdźcy dotarli do niezbyt szerokiego parowu, którego łagodne zbocza porastały dzikie astry, braunerie, rudbekie, polipogony, ostnice, szałwie, jukki i kaktusy, dnem zaś płynął dość wartko strumień niosący czystą, krystaliczną wręcz wodę, szemrząc przy tym i cichuśko bulgocząc, jakby zapraszając, by jej pokosztować.
Atanas zeskoczył z ogiera i puścił go wolno, w jego ślady poszedł doktor. Ten ostatni jednakże, po dłuższej chwili, złapawszy oddech, urwał parę przygarści trawy, zwinął je w wiechcie i wytarł nimi do sucha spocone i zakurzone szyje i boki wierzchowców, a potem, dopiero gdy nieco ostygły, pozwolił im się napić do syta.
Książę niby obserwował to wszystko, ale widać było, iż myślami jest daleko. Milczał. Więc i doktor milczał.
Mijały chwile, upływały kwadranse, aż wreszcie Atanas zapytał:
– O czym marzysz, doktorze? Co jest twoim największym pragnieniem? Czego byś oczekiwał od życia, losu, czy jak to tam jeszcze można nazwać? Bogactwa? Sławy?
Venceslaus nie odpowiedział od razu, wbił wzrok w ziemię i milczał, w końcu jednak podniósł głowę i wpatrując się wprost w żółtozielonkawe oczy diuka, rzekł:
– Bogactwa? Sławy? Zapewne. Kiedyś tak, tylko tego. I dziś też… po trosze. Ale co najwyżej jako apendyksów pragnień upływającego tymczasu. Wszelako każdy chyba śmiertelnik pożąda dwóch rzeczy: poznania tajemnicy istnienia i pełni szczęścia. Tego bym chciał zaznać, tego posmakować i zamknąć to w jednej jedynej chwili, lecz tak, iżby ta chwila zatrzymała się poza czasem, stając się wiecznością. By trwała… by owa chwila nigdy nie mijała, by trwała… trwała… Lecz czemu pytasz? Czyż możesz mi to dać?… – uśmiechnął się smutno.
– A gdybym mógł?
Doktor ze smutkiem pokręcił głową.
– Nie, to niemożliwe, musiałbyś być Bogiem…
– Albo?…
Na te słowa Venceslaus gwałtownie przybliżając swoją twarz do twarzy księcia, wychrypiał:
– Albo Szatanem…
– Czyż nie na jedno wychodzi?…
– Więc daj mi, czego pragnę, a uczynię, czego zażądasz… Szatanie… – prychnął lekceważąco.
– Więc odprzysięgnij się Tego, którego dotąd uważałeś za swego pana i…
– I?
– Mnie przyjmij zamiast Niego.
– Nie natrząsaj się ze mnie!
– Nie natrząsam i nie drwię… Jestem jak Śmierć sama poważny… bo i jestem Śmiercią – te ostatnie słowa wypowiedział tak cicho, że doktor ich nie dosłyszał.
Teraz na odmianę Atanas przybliżył swoją twarz do twarzy Venceslausa i mocowali się wzrokiem.
I naraz doktor sobie uświadomił, iż oczy diuka są jakieś inne. Bynajmniej nie ludzkie. Zielonożółtą tęczówkę przecinała pionowo czarna źrenica. Było to oko węża.
– A więc naprawdę nim jesteś… – wyszeptał i gwałtownie, z bojaźnią, szarpnął się do tyłu.
– Zatem?
Doktor drżał cały. Inaczej bowiem jest jak się teoretyzuje bądź plecie trzy po trzy, a inaczej, gdy trzeba podjąć decyzję na wieczność.
Atanas wyciągnął do niego rękę. Venceslaus po chwili wahania wyciągnął i swoją. Mocno uścisnęli sobie dłonie… Atanas na sekundę wypuścił dłoń doktora i pochwycił jego rękę, wysoko ponad łokciem, jednocześnie przyciągając go do siebie, aż się dotknęli piersiami…
* * *
Venceslaus klęczał pośrodku strumienia. Woda była lodowatozimna, tak zimna, że aż czuł dotkliwy ból w stopach i poczęły drętwieć mu łydki, ostry żwir wbijał mu się w kolana, które zaczęły krwawić. Diuk stojąc na brzegu, nabrał w złożone „w kubek” dłonie wody i chlusnął nią na głowę Venceslausa, jednocześnie wypowiadając formułę:
– Niechże Bóg, któregoś właśnie odrzucił i któregoś się wyrzekł, którego już nie czcisz, ani nie wyznajesz, opuści cię wraz z ową wodą, która cię omywa i opłynąwszy, uchodzi precz, niechaj ta odpływająca woda poniesie też ze sobą twoje dawne imiona. Ja na ich miejsce nadaję ci nowe: Sapientissimus Invincibilis3.
– Unicovius4 – dorzucił człowiek, nad którym dokonano obrzędu odczynieniachrztu… bo widać bardzo kochał swoje rodzinne miasto…
I oto skończył się dzień. Ogromny księżyc wypełzł na niebo i prószył srebrnym blaskiem, budząc w tym dzikim ostępie jakieś dziwne cienie, którym towarzyszyły odgłosy kwileń i szeptów…
* * *
Unicovius był sam… Niebo błękitne, tu i owdzie popstrzone drobnymi klaczkami białych obłoczków, rozciągało się nad jego głową niczym baldachim. Unicovius był sam…
Diuk Atanas, zanim ruszył w swoją stronę, swoje sprawy załatwiać, wyznaczył mu tutaj zadanie, zadanie nader ważne – siania wątpliwości w sercach tak Hiszpanów, jak i nowo ochrzczonych Indian… Wątpliwości co do bożej miłości, bożej sprawiedliwości, bożego miłosierdzia…
I Unicovius tak czynił…
Udało mu się nawet obałamucić jednego z księży, tak iż ów nasamprzód stracił wiarę, a w końcu przeżarty rozpaczą się powiesił…
Unicovius chciał dotrzeć jak najdalej w głąb kraju, obejść jak największe jego połacie i głosić tę poruczoną mu antyewangelię…
Unicovius pod południe, wyczerpany wędrówką, przysiadł w cieniu drzewa rosnącego nieopodal drogi i oparłszy się plecami o chropawy pień, przymknął oczy i odpoczywał. Zaczynał nawet podrzemywać, kiedy naraz do jego uszu dobiegł trzask łamanej suchej gałązki. Jednej… drugiej…
Unicovius wstał, w obawie, że może to jakiś dziki zwierz może go niespodzianie, od tyłu, zaatakować. Ale to było coś groźniejszego niż zwierz… Oczyma, z których wprost tryskała nienawiść, wpatrywał się w niego indiański kapłan…
Unicovius próbował uciekać, lecz dwie pary krzepkich, brunatnych dłoni tubylców, osadziło go na miejscu, przytrzymując żelaznym chwytem palców za ramiona.
Skrępowano mu ręce, na szyję zarzucono pętlę uplecioną z mocnych roślinnych włókien i powleczono w głąb dżungli.
– Och, dzięki wam, bogowie, dzięki! – zawołał ściszonym głosem kapłan, spoglądając w niebo. – Dzięki za ten dobrowieszczący dar…
Unicovius, gdy nieco ochłonął z przerażenia, rozejrzał się bacznie dokoła. Nie był jedynym mężczyzną prowadzonym dokądś w pętach. Zadrżał, bo pojął, iż został przeznaczony na rytualną ofiarę… Tylko czy już, dziś, czy dopiero za jakiś czas?… Czy uda mu się umknąć, czy też jego los został przesądzony?…
Jął się modlić, wzywając na pomoc Atanasa, swego nowego boga, ale daremnie. Na modlitwy owe nijakiego nie było odzewu…
Wilgotne wyziewy puszczy osłabiały go za to coraz bardziej i z minuty na minutę tracił siły. W końcu indiański wojownik musiał go nieomal wlec. Najchętniej już tu i teraz rozpłatałby gardło ostrym obsydianowym nożem temu białemu ścierwu, ale wiedział, że kapłani nim samym mogliby zastąpić tego obcego przybłędę zza wielkiej wody… więc pohamował emocje…
Pod wieczór tubylcy wraz z jeńcami prowadzonymi na postronkach przybyli do samego serca tropikalnego lasu, gdzie ponad korony drzew wystawały wierzchołki na poły zrujnowanych pradawnych piramid…
Unicovius pomyślał, że to chyba tu się dokona jego smutny i ciężki żywot. I porzucił wszelką nadzieję, bo gdyby nawet udało mu się umknąć, to i tak by zginął w tym niegościnnym, przesyconym parującą gorącą wilgocią, lesie… Nie umiałby o własnych siłach odnaleźć drogi do cywilizacji.
Oczy zamgliły mu się łzami, a z piersi wyrwał krótki szloch bólu, lęku i przerażenia…
* * *
Unicovius poczuł na żebrach kilka tęgich kopniaków. Nowy dzień rozświetlało dopiero co omyte w porannej rosie słońce.
Szarpnął sznur zarzucony na szyję doktora, aż temu ostatniemu tchu przybrakło.
– Iść! Iść dalej – Indianin pokrzykiwał łamaną hiszpańszczyzną.
– A więc to nie tu… Jeszcze nie tu… – Unicovius podźwignął się na nogi i posłusznie ruszył za Indianinem.
Nadzieja znów zakiełkowała mu w sercu…
* * *
Dzień był piękny, ciepły, ale nie nazbyt upalny. Wilgotne nieruchome powietrze cokolwiek zatykało dech w piersiach, ale za to aż drżało od ptasich śpiewów, a kwiaty pachniały, och jak pachniały!
Zza grupy dostojnych drzew-olbrzymów, oplecionych gibkimi lianami i otulonych poroślami złożonymi z cudownych orchidei, guzmanii i oplątw – tych kwietnych klejnotów, z paproci, mchów i porostów, wysunął się orszak azteckich kapłanów, prowadzących na rzeź kilku mężczyzn, pośród których jeden był biały. Nabożeństwo miało być skromne, bo o ofiary było coraz trudniej.
Uroczysty pochód dotarł do pojedyńczej starej, pogruchotanej i mocno skruszonej przez czas piramidy skrytej w jeszcze odleglejszym od zamieszkałych terenów gąszczu dżungli, jednej z niewielu już, gdzie sprawowano kult, a której jeszcze nie odnaleźli hiszpańscy konkwistadorzy.
Budząca grozę procesja jęła się wspinać ku szczytowi budowli, a gdy go już osiągnęła, za chwil parę miało się rozpocząć przerażające, makabryczne nabożeństwo.
Lecz nim się ono zaczęło, zza pleców Unicoviusa wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:
– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym chciwym chwały człeczyną, który oddał mi ledwo parę dusz niewinnych… ledwo parę dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś opętywał ich umysły, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i rozpłynąwszy zniknął.
Procesja dotarła do szczytu. Unicoviusa rozciągnięto na kamiennym ołtarzu. Nożami z obsydianu rozpłatano pierś tej pierwszej z ofiar – białego człowieka – i wyrwano bijące jeszcze serce. Trzeba było niemałej siły i zręczności, żeby tak sprawnie i szybko rozciąć mostek, rozchylić żebra i jednym szarpnięciem wydrzeć serce… Widać było, iż z wyglądu niemłody już kapłan ma w tym ogromną wprawę. Cóż, pewnie lata doświadczeń…
Gdy ten skończył, do trupa podbiegł drugi i wprawnie obdarł go ze skóry, którą natychmiast zaczął naciągać na swoje nagie ciało. W tymże czasie zaś trzeci, odciął zwłokom głowę, uniósł ją wysoko, tak aby stojący u podnóża piramidy mogli się jej dobrze przyjrzeć, po czym cisnął ją w dół, a ta, odbijając się niczym piłka od kolejnych stopni, spoczęła wreszcie u cokołu budowli, między poskręcaniami gałęziami i korzeniami jakichś skarlałych drzewek… a może były to tylko bardziej wybujałe krzewy?…
Oprawionego trupa wypatroszono i zaczęto ćwiartować. Wyglądało na to, iż kapłani mają zamiar go spożyć.
Nie dane im jednak było dokończyć ceremonii, bo oto ni stąd, ni zowąd pojawiła się inna grupa mężczyzn, rosłych i dobrze uzbrojonych Indian, pod wodzą hiszpańskiego żołnierza, powtarzających okrzyk:
Zadawali celnie mierzone ciosy lancami, których końce zaopatrzone były w ostre jak brzytwa groty z obsydianu. Hiszpan natomiast wprost w grupkę kapłanów wypalił z arkebuza, trafiając mistrza ceremonii prosto między oczy. Ten zaś, śmiertelnie raniony, rozłożywszy ręce na całą szerokość, runął tyłem z wysokości i podobnie jak głowa ofiary spoczął w tej samej plątaninie gałęzi i korzeni krzów.
Pozostali ze skazanych na śmierć, po uwolnieniu ich z więzów, upadli na twarze przed wybawicielami. Nie umiejąc ukryć radości i wdzięczności pełzli ku nim, a potem usiłowali całować buty Hiszpana.
Ten wszakże odskoczył jak oparzony.
– Nie mnie dziękujcie, lecz Synowi Bożemu, Panu Jezusowi, który, iżby was ocalić, oddał Swoje życie za was i świętemu Jakubowi, który jest naszym patronem i śmierć męczeńską za wiarę poniósł. Taka jest cena waszego okupu!
A potem wszyscy razem ruszyli w stronę Tenochtitlanu…
Gdy wyszli z leśnej gęstwiny, łagodny wietrzyk owionął ich twarze, a serca wypełniły się ulgą i spokojem. Całowały ich ciepłe promienie słońca, które minęło już zenit. Koiła słodka cisza, chrzęst żwiru pod stopami, dzień zmierzający ku wieczorowi… Życie zamiast śmierci… Niedowierzanie. Wdzięczność. A potem? Potem kolejne pochylone głowy i spływająca na nie krystaliczna źródlana woda…
Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę…
Zmierzch. Noc. Spokojny sen bez budzących trwogę majaków…
* * *
Diuk Atanas obserwował, skryty w przesiąkniętym wilgocią tropikalnym gąszczu to, co się przy piramidzie wydarzyło. Był wściekły. Przebiegło mu przez myśl, że tu jego czas na razie dobiegał końca. Pocieszał się jednak myślą o Lutrze, Niemcach, Europie…
Samobójstwa, mordy, napaści, grabieże… dobre i to, lepsze wszakże było oglądać te setki trupów z powyrywanymi sercami, jakie każdego dnia staczały do stóp piramid, milej było słuchać przerażających wrzasków dzieci, którym wyrywano paznokcie, czy napawać się widokiem tańców kapłanów przyobleczonych w skóry zdarte ze swych ofiar, kiedy te jeszcze żyły… Ale to już mija… już mija… jeszcze tylko gdzieniegdzie, w głuchych leśnych ostępach, w ruinach dawnych, zapomnianych miast, pokruszonych piramid… aż i tam skończy się to bezpowrotnie… Przyjdą jednak lepsze czasy… wiedział to… przyjdą… za setki lat, za mgnienie chwili… Ale już dziś trzeba zacząć odrabiać straty! Już dziś…
1Wacław, łac. Venceslaus, oznacza tego, który zdobędzie sławę. Patron doktora, św. Wacław, książę czeski, męczennik, zginął z ręki własnego brata, wchodząc do kościoła.
2Perypatetyk zwolennik arystotelizmu, nauczający podczas przechadzek; stoik – tu osoba cierpliwie znosząca przeciwności losu.
Niestary jeszcze, pod czterdziestkę co najwyżej mający mężczyzna, szpetny jednakowoż niczym tyłek pawiana i o prawie bezwłosym czerepie, z rzadka tylko porośniętym żółtawymi kłakami, chociaż twarz przyozdobił rzadkim zarostem, przypominającym jakby mech na psiej kupie, zakończył właśnie kolejne studia, po Paryżu i Padwie w Salamance, z nadzieją, że zdobędzie wiedzę jawną i tajemną, ukrytą i odsłonioną, dzięki czemu uda mu się urządzić w miarę wygodne i bezpieczne życie, że mu wystarczy grosza na życie przynajmniej godziwe, już nie na żadne tam zbytki i luksusy, lecz na pełny brzuch, przyzwoity przyodziewek i dach nad głową, na ciepły piec, w którym zimą wesoło buzuje ogień, na odrobinę szacunku zamiast ustawicznych drwin, czy bolesnych szyderstw ze strony bliźnich, jakich doświadczał od najwcześniejszych dziecięcych lat, ale te jego rojenia spełzły na niczym.
Na głowie miał biret doktorski, a przyodziany był w mocno zniszczoną togę, ściągniętą w talii rzemiennym paskiem, do którego przytroczona była chuda, zapewne pusta albo prawie pusta sakiewka, która miała mu wedle jego wyobrażeń przydawać powagi.
Jakby był trochę sprytniejszy, to mógł był ją napełnić kamykami, przez co by rzeczywiście wyglądał na osobę, jeśli nie zamożną, to przynajmniej nie na nędzarza, jakim pozostawał. Ale jakoś mu to nie przyszło do głowy. Zapewne od nadmiaru niepotrzebnej wiedzy, jaką wtłoczono w ten wielki czerep osadzony na krótkiej szyi.
Stał tak, dość mocno zdezorientowany, co mu dalej czynić wypada, bowiem od mnogości dyplomów i stopni naukowych, jakie już posiadł, ani mu się w życiu nie poprawiło, ani nic nie wskazywało na to, że mu się kiedykolwiek poprawi. A wiedzy tajemnej, której pragnął się wyuczyć, wcale w Salamance nie posiadł, chociaż taką opinią cieszył się miejscowy uniwersytet – opinią gniazda okultystów, astrologów i czarnomagów.
Wreszcie, po tylu latach trudów, wyrzeczeń, głodowania, marznięcia w biednych pokoikach na poddaszach czy wręcz strychach, zrozumiał, iż ani zdolności, ani talenty, ani wiedza, ani nawet i te dyplomy, które przez wszystkie owe lata poniewierki zgromadził, niczym są w porównaniu z tym, kim się urodziłeś i jakie miejsce zajmujesz z tej tylko racji w hierarchii społecznej. A on był mieszczańskim, a właściwie to przedmieszczańskim synem, któremu po trosze wmówiono, a po trosze sam to sobie uroił, iż mimo to może coś w życiu osiągnąć, byleby tylko być upartym i wytrwałym.
Pewnie by i tak było, gdyby został księdzem, lecz w tej epoce religijnego – nazwijmy to nader delikatnie – rozgardiaszu, zetknąwszy się zresztą w ojczyźnie już w początkach swojego życia, jako młody chłopak, z husyckim odszczepieństwem, a potem i z bluźnierczym arianizmem, nie umiałby się przełamać i zostać rzymskim duchownym, choć za tym szła stabilność, bezpieczeństwo i jakieś regularne dochody. Co prawda wiary jeszcze całkiem nie stracił, ale powoli zaczynał wątpić, czy aby oddaje cześć właściwej Istocie, którą by obchodził jego los, bo jakoś nie umiał dostrzec choćby odrobiny bożego błogosławieństwa, ani krztyny opieki. Ba! zwykłego choćby zainteresowania!
Co prawda cokolwiek sobie tylko zaplanował, jakiego by sobie celu nie wyznaczył, to go osiągał, do mety docierał, tyle iż nic użytecznego z tego nie wynikało. Zupełnie nic… i to zawsze… Czasem przychodziło mu nawet na myśl, że może go ktoś przeklął…
No więc dotarł do finału, został doktorem, miał ten dyplom pięknie wypisany na pergaminie i zwinięty w rulon. I co z tego? Nawet się nie mógł nim podetrzeć, bo pergamin się do tego nie nadawał.
Był rozgoryczony i zdezorientowany. Tu, w Salamance, już nie miał czego szukać. Tu się kolejny etap jego życia właśnie skończył. Dwie czy trzy drobne monety, które kołatały w sakiewce, mówiły mu, iż może jakoś nadchodzący tydzień jeszcze przebieduje – o suchym chlebie i kwaśnym winie, mocno rozcieńczonym wodą, bo na nic innego stać go już nie było, ale co potem? Czarna rozpacz.
Doprawdy, nie wiedział, co ma począć, ani w jaką obrócić się stronę…
I oto naraz – ni stąd, ni zowąd – podszedł do niego młodzik jakiś, dzieciuch nieomal, nader dostatnio odziany i zaczepił go po łacinie:
– Sądząc, panie, z twojego stroju i miejsca, w którym się znajdujesz, mniemam, że mógłbyś mi dopomóc.
– A to w jaki sposób? – w tym samym języku odpowiedział doktor.
– Ano w taki, by mną pokierować, gdzie i do kogo mam się udać, iżby się zapisać na ten tu oto uniwersytet – tu wskazał dłonią gmach uczelni.
– I owszem, ale czas mój cenny… – zaryzykował doktor, nie bacząc, iż odrobinę niestosowne było, co powiedział.
– Domyślam się – przerwał mu młodzik, robiąc poważną minę, tym samym dowodząc, jak bardzo nieobeznany jest w świecie. – Nie obawiaj się panie, zyskasz na tym kilka monet.
– I wieczerzę! – dodał doktor.
– Niechaj będzie – i wieczerzę.
– Tedy pójdź za mną.
Młodzikiem owym był nie kto inny, ale Jur Białecki, zaś doktorem Václav Zajíc z Uničova w Czechach, który przybrał łacińskie imię Venceslaus Lepus Unicovius.
Mężczyźni, w drodze pod właściwe drzwi, przedstawili się sobie nawzajem, a Jur, nim zapukał, ozwał się do towarzysza:
– Zaczekajcie na mnie, panie, na podworcu, bliżej bramy. Gdy tylko pozałatwiam wszystko, co tu mam załatwić, przyjdę po was i jako przyobiecałem, udamy się razem, żeby się posilić. Wy miasto znacie, to i gospodę jakąś przyzwoitą wskażecie. Ma być smacznie i niedrogo.
– Pewnie, pewnie – doktor ochoczo pokiwał głową, a na samą myśl o tym, iż może mu się udać i napełnić brzuch, ślinka napłynęła temu wyposzczonemu osobnikowi do ust.
Czas jednak płynął, minęła jedna godzina, zegar na wieży wydzwonił połowę następnej, a młodego szlachcica nie było widać.
Venceslausowi coraz głośniej burczało w brzuchu, a na dodatek zaczynał tracić nadzieję, że coś z tej fundowanej kolacji wyjdzie. Pomyślał sobie, że zaczeka jeszcze kwadrans, a jak polski panicz się nie pojawi, będzie sam musiał zatroszczyć się o pożywienie.
W tym samym nieomal momencie podszedł do niego wyglądający na jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, mnich w stroju hieronimickim, składającym się z białej sukni, brązowego szkaplerza i takiejże barwy kaptura i zagadnął zepsutą hiszpańszczyzną, czyli po portugalsku:
– Bom dia, doutor. Dzień dobry, doktorze.
– Buenos dias, padre. Dzień dobry, ojcze – odpowiedział mu po hiszpańsku zagadnięty.
– Wybaczcie, doktorze, ale nie wiedzieć czemu wziąłem was za Portugalczyka. Chodźcie za mną.
– A dokąd?
– Nie pytajcie, chodźcie.
Świeżo upieczony doktor pomyślał, że miast tkwić na dziedzińcu swojej Alma Mater salmantina, nie mając pojęcia, co dalej ze sobą począć, może udać się za mnichem. A nuż zaprowadzi go gdzieś, gdzie go nakarmią? W brzuchu bowiem burczało mu już wręcz sromotnie, a wydawać ostatnie miedziaki było żal. I zdecydowanie wolałby się z tym wstrzymać do następnego dnia. Zawsze to na dzień dłużej by ich starczyło.
Już mieli ruszać, gdy na horyzoncie nareszcie się pojawił młody pan Białecki.
– Wstrzymajcie się ojcze – ozwał się Venceslaus – rzeknę tylko temu tam młodzianowi, iż udaję się z wami, a on niech sam już sobie dalej radzi. Wyczekałem się na niego bowiem ponad miarę.
– Jak tam chcecie, doktorze, ale – tu mnich bacznie zlustrował Jerzego – i on by mógł nam towarzyszyć.
– Panie – ozwał się doktor – ten wielebny ojciec zaprasza nas obu do siebie. Co ty na to?
Białecki stanął, podrapał się po głowie, bo nie bardzo wiedział co ma począć. Z jednej strony dwu nieznajomych, którzy może chcą go zwabić w pułapkę, pozbawić sakiewki, a może nawet i życia, z drugiej – jeden z nich był bezwątpieniadoktorem, drugi zaś osobąduchowną. Wyglądało więc na to, iż ryzyko, o ile w ogóle, to było minimalne, natomiast miał szanse nawiązać pierwsze znajomości w mieście, w którym przyjdzie mu spędzić dwa długie lata.
Ostatecznie więc skinął głową na znak zgody:
– Niechże tak i będzie. Pójdźmy.
Venceslaus pomyślał, iż mnich zawiedzie ich do klasztoru San Jerónimo de Buenavista, to znaczy do sewilskiej siedziby hieronimitów, ale on pomaszerował w innym kierunku. Zdziwiło to doktora, niemniej dreptał wytrwale za przewodnikiem, a Jur tuż za nim. Czechowi w brzuchu burczało coraz głośniej.
Mnich stąpał cichuśko, w milczeniu, w ogóle nie zwracając uwagi na towarzyszy. Nie odpowiedział też na kilka pytań, jakie mu usiłowali zadać. Od czasu do czasu tylko dyskretnie zerkał na doktora i młodego szlachcica, czy go aby nie mają zamiaru porzucić. Doktor jednak, licząc na jakąś – choćby nawet najskromniejszą – kolację, nawet o tym nie pomyślał. A skoro ten ostatni dreptał wytrwale, to i pan Białecki również.
W końcu, chociaż dzień się już chylił ku wieczorowi i mocno zmierzchało, doktor, znający doskonale Salamankę, zorientował się dokąd podążają – nie gdzie indziej, tylko w kierunku murów otaczających Stare Miasto, a dokładniej ku miejscu, gdzie wznosiła się starożytna świątynia San Cebrián, a nieopodal niej strzelała ku niebu wieża pałacu markiza de Villena, o którym opowiadano straszliwe, mrożące krew w żyłach historie.
Hieronimita podążał już prosto ku bocznym, północnym, drzwiom, wiodącym do wnętrza kościoła. Nacisnął klamkę, a one otworzyły się bezszelestnie. Widać było, iż ktoś dbał o to, by zawiasy zawsze były dobrze naoliwione i – broń Boże – nie skrzypiały.
Weszli do środka. W chramie1, którego mury i powietrze przesycone były wonią przywiędłych kwiatów i balsamiczno-słodkawych kadzideł z lekko cierpkawą żywiczną nutą olibanum, panował już mrok. Mnich szedł jednak pewnie, a doktor trop w trop za nim, aż dotarli do prezbiterium, w którego ścianie, w pobliżu ołtarza, gdzie przed Sanctissimum pełgał pomarańczowo płomyk wiecznej lampki, pokazały się drzwi prowadzące do zakrystii, równie licho oświetlonej, niemniej oświetlonej, co mocno zdumiało doktora, bo nie widział takiej potrzeby, skoro żadne już nabożeństwo nie miało się odbyć tego dnia w owej świątyni. Ale czy by marnowano oliwę po próżnicy? Raczej nie…
Weszli tedy do zakrystii, przemierzyli na skos jej budzące przygnębienie wnętrze i na koniec stanęli przed umurowanym z żółtawego, ciosanego kamienia solidnym murem, niepobielonym, nieotynkowanym, całkiem surowym i chropawym. Teraz mnich, zwracając się do doktora i Białeckiego, rzekł:
– Odwróćcie się i nie patrzcie.
A gdy oni to uczynili, pomajstrował coś przy jednym z wielu nierównych głazów i ściana ze skrzypieniem się rozwarła, ukazując czarną czeluść prowadzącą schodami gdzieś w głąb, poniżej kościelnej posadzki.
Hieronimita pomacał jedną ze ścian i zdjął z niezbyt szerokiego gzymsu trzy pochodnie, które jakby czekały na odwiedzających owo miejsce. Zapalił je od kaganka, jedną zachował, pozostałe zaś wręczył doktorowi i jego towarzyszowi, a następnie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie spaść z dość stromych, lekko oślizgłych i nieco koślawych kamiennych schodów o nierównych stopniach, począł zmierzać w dół.
I w tej chwili doktor pojął, że to, co uchodziło za legendę, bynajmniej legendą nie było. Oto prowadzono go do jak najbardziej realnej, budzącej grozę jaskini salamanckiej…
W ciągu paru chwil przypomniał sobie wszystko, co wiedział na jej temat, że to podobno sam piekielny duch, Asmodeusz, książę nieczystości i rozpusty, ją wydrążył i ukrył w niej wszelkie księgi zawierające całeprawdziwepoznanie. Że tu urządził Akademię, w której w siedmioletnich cyklach studiowało po siedmiu uczniów, ale tylko jeden z nich zdobywał pełną, a nie cząstkową wiedzę tajemną, przedzierzgał się w adepta2 i nie tylko uchodził stąd z życiem, ale stawał się potężny, bogaty i sławny, a co się działo z pozostałymi – nikt nie wiedział – bo gdzieś bez wieści znikali.
Podobno pobierał tu nauki kastylijski szlachcic krwi królewskiej – wnuk króla Jakuba II Aragońskiego i królowej Blanki Andegaweńskiej, Enrique de Aragon, markiz de Villena3, señor miasta Iniesta, mnich-rycerz i przez kilka lat wielki mistrz Zakonu Calatrava4, który, iżby nim zostać, skłamał, że jest impotentem, co dało podstawę do unieważnienia wcześniej zawartego małżeństwa i otworzyło mu podwoje Calatravy.
Jednocześnie był to nekromanta parający się czarną magią i astrolog – słowem uznany okultysta, a prócz tego i pisarz i tłumacz, spod którego pióra wyszły takie między innymi sławne dzieła jak Księga Śmierci, Traktat o Alchemii czy Anioł Raziel. I otóż ów markiz, jakimś cudem niepojętym, uciekł stąd, z tej jaskini diabła, tuż przed końcem edukacji, zdobywszy ogromną wiedzę i zachowując życie. Z ogromnym trudem udało mu się wymknąć na zewnątrz i ujść demonowi, który goniąc zbiega, sromotnie go poturbował, zadając tak głębokie rany, że blizny po nich były widoczne na ciele markiza aż do śmierci.
Doktor uświadomiwszy sobie to wszystko, jął drżeć cały i spoglądać za siebie, pragnąc zawrócić. Niestety drzwi wchodowe do podziemia ujrzał zamknięte na głucho, a na domiar złego tuż za nim szedł Jur, którego żadną miarą na tych stromych i wąziuchnych stopniach nie dałoby się ominąć. Westchnąwszy tedy głęboko, widząc, iż nie ma innego wyjścia, schodził niżej.
Jeszcze kilka kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj mnich zzuł sandały i rozdział się do gołego, na co ze zdumieniem i przerażeniem zarazem, patrzyli doktor i jego towarzysz. Z jednego z licznych haków nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru zdjął czarnej barwy cucullę5 z doszytym do niej szpiczastym, również czarnym, kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.
Przebierając się, dawał znaki, by goście poszli w jego ślady. Rychło więc wszyscy trzej przeodziani, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jaskini demona. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.
Jaskinia wyglądała niczym połączenie sali tronowej monarchy z kaplicą, sypialnią i biblioteką. Przy ścianie znajdującej się na wprost wejścia, na podwyższeniu stał tron wyrzezany z hebanu, a inkrustowany elektrum o barwie jasnego bursztynu.
Na środku sali stał ołtarz gładki, wyrobiony z jednej bryły ciemnozielonego malachitu, po jego dwu bokach zaś wygodne leża z malachitu zielonkawego, przerośniętego błękitnymi konkrecjami azurytu, zasłane purpurowej barwy pościelą, ściany zaś zakryte były potężnymi dębowymi regałami szczelnie zapełnionymi księgami, z których jedne wyglądały na bardzo stare, inne zaś na całkiem niedawno tłoczone. Prócz ksiąg były też tam zwoje papirusów i pergaminów pozwijanych w rulony. Doktor pożądliwie wpatrywał się w ów przebogaty księgozbiór, ale bał się podchodzić do półek. Stał, prawie się nie ruszając, i czekał, co też będzie dalej się działo. Prócz niego, Białeckiego i mnicha nie było tu bowiem nikogo więcej.
W pewnej chwili weszły do jaskini trzy niewiasty odziane w dziwacznego kroju brokatowe, bordowej barwy habity i szkaplerze ze srebrnej lamy. Zbliżyły się do mężczyzn i ująwszy ich delikatnie pod łokcie, podprowadziły ich do łoży, a potem, delikatnie przymusiły, aby położyli się na nich. Następnie wniosły niskie a długie stoliki, czy może bardziej ławy, ustawiły je przy na wpółleżących, wspierających się na łokciach, a otwartymi dłońmi podpierających głowy mężczyznach, i zastawiły półmiskami i talerzami napełnionymi wykwintnymi, smakowicie pachnącymi potrawami, umieszczając pomiędzy nimi omszałe flasze wina. Na koniec i owe dziwne mniszki zległy obok przybyszów, aby usługiwać im, podając co smaczniejsze kęsy, i dolewać trunku do opróżnianych kielichów.
Doktor był tak głodny, że nie czekając nawet na zaproszenie, sam łapczywie zabrał się za jedzenie, a i wina sobie nie skąpił. Jak bardziej zgadł, niż wyczuł, nigdy bowiem tak unikalnego, a na dodatek starego i wybornego trunku nie pił, było to dojrzałe, o cudownym bukiecie i mahoniowej barwie palo cortado6. Czuł niebiański nieomal smak tego wina, które jest bardzo unikalne i które może powstać wyłącznie samoistnie, bo żadnemu człowiekowi nigdy jeszcze nie udało się go w sposób celowy i zamierzony wyprodukować. Syty i odprężony wyciągnął się na łożu, przymknął oczy i odpoczął, zapadając się w czarną, miękką niczym plusz otchłań… Czuł jeszcze pieszczotę delikatnych kobiecych dłoni, ale znajdował się już na granicy jawy i snu, aby miał chęć, siłę i zdolność, iżby ją odwzajemnić. Z niezmiernym trudem otwarł jeszcze raz i drugi ołowiane powieki i spojrzał w niewieścią twarz pochylającą się nad jego twarzą. Dziwna ona była – biała i prześwitująca – niczym wyrzeźbiona z najczystszego alabastru. Oczy zaś, choć żywe, nie przypominały jednak oczu człowieka, ale raczej ślepia jaszczura…
Można się domyślić, że młody pan Jerzy Białecki doświadczał tego samego, co i doktor.
* * *
Doktor i Jur się ocknęli. Nie mieli poczucia ni miejsca, ni czasu. Otworzyli oczy, wsparli się na łokciach i rozejrzeli dokoła. Z przerażeniem spostrzegli, iż spoczywają w… trumnach. Dokoła trumien zaś, w srebrnych wysokich lichtarzach, płonęły świece z barwionego na czarno i czerwono wosku.
Naraz ich oczy spoczęły na dziwacznym stworze siedzącym na tronie wpodle ściany. Była to jakaś androgyniczna istota, której twarz skrywał mrok. Doktor usiłował wstać, ale ogarnęła go straszliwa niemoc, a zawrót głowy sprawił, iż znów musiał położyć się na plecach… Jur natomiast na parę chwil omdlał z przerażenia, coś jednak – nie wiedzieć co – rychło go jednak ocuciło…
A potem po raz drugi zapadli się w miękki mrok, nie tracąc jednak świadomości… Od tronu, od istoty na nim siedzącej doleciał ich zduszony szept, na tyle jednak wyraźny, że zrozumieli każde słowo:
– A teraz czas, by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…
Doktor próbował zapytać, jaka to ma być próba, i co owo niedokończone zdanie, to cóż oznacza, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Próbował… próbował… ale udało mu się wydać tylko jakiś nieartykułowany dźwięk…
2Adeptem nazywa się osobę, która posiadła wiedzę tajemną.
3 Enrique de Aragon (1384-1434), w latach 1404-1407 wielki mistrz Zakonu Calatrava.
4 Orden de Calatrava – Zakon Rycerski Kalatrawy – utworzony w 1158 roku w Kastylii przez opata Rajmunda z cysterskiego opactwa Fitero, od 1487 podległy królom Hiszpanii.
5Długa do ziemi zwierzchnia szata mnichów z niektórych zakonów z niezwykle szerokimi rękawami, czasem posiadająca kaptur, a czasem nie.
6 Typ czy rodzaj xeresu (ang. sherry) z pogranicza dwóch klasycznych wyrobów: amontillado i oloroso.
Jerzy stał ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami.
– Jeśli nie, to nie. Sam sobie poradzę.
– Niby jak?
– Sprzedam swoje dobra w Sandomierskiem i ucieknę z Kasią tam, gdzie nas nikt nie zna.
– Zwariował chłopak. Ze szczętem zwariował! Ledwie szesnasty rok skończyłeś, wąs ci się jeszcze nie sypnął, a już się chcesz żenić? I to z kim? Z chłopką? Młodą masz krew, gorącą, ale ochłódnie. Gwarantuję ci, że ochłódnie!
Pani Anastazja zaczęła płakać.
– Na stare lata nas porzucisz? A swoje potomstwo chcesz schłopić? Majętności utracić? Myślisz, że jak uciekniesz, to się przed ludźmi schowasz? Kiedyś ktoś i tak cię znajdzie i wszystko na wierzch wywlecze. Siebie skrzywdzisz, Kasię skrzywdzisz i potomstwo wasze, jeśli będziecie je mieć, też skrzywdzisz. O to ci chodzi?
– Ale ja ją kocham! Ja bym życie za nią oddał.
– My w to nie wątpimy, ale czy chociaż ona wie o tym?
– Ona też mnie kocha…
– Hm…
– Ucieknę na Dzikie Pola! – odgrażał się Jur.
– Sam, czy z nią? Jeśli sam, to szczęśliwej drogi, już cię tam mołojcy wyedukują! Młodyś, gładki niczym panna, to przerobią cię na dziewkę. Bo oni tam żadnych kobiet nie tolerują. To sodomici. A jeśli z nią, to najpierw jej gardło poderżną, a potem…
Jerzy nie dosłuchał już tego do końca, trzasnął drzwiami i wybiegł na dwór.
– Konia! – wrzasnął, a kiedy mu go podstawiono, wskoczył na grzbiet i ruszył niczym oszalały! Hen, przed siebie! Gnał i gnał, aż koń w końcu zaczął robić bokami. Wtedy dopiero ochłonął, zatrzymał wierzchowca i puścił go wolno na trawę, a sam położył się pod powykręcaną przez czas i wiatr stareńką sosną przydrożną i zapatrzył w niebo, w obłoki układające się w najniezywklejsze kształty…
Chyba przysnął. Na pewno przysnął i nawiedził go niebywale cudny majak, tak, że kiedy się ocknął, cały żal, cały ból, cała wściekłość od niego odeszły. Smutek tylko pozostał. Cichy smutek, kąśliwy.
Powoluśku, nie poganiając konia, przyczłapał do dworu, ale nie chciał się widzieć z opiekunami, więc zaszył się w swoich czterech ścianach…
Powoli zaczęło zmierzchać. Od pól niosło się jeszcze cykanie polnych koników. Po niebie, które zakwitało zorzami, śmigały ostatnie jaskółki, gdzieś, z oddali, spośród listowia rosochatych wierzb dobiegał przenikliwy i głośny świergot wróbli, które, jak co dnia o tej porze, odprawiały ptasie nieszpory, chwaląc Boga na swój sposób…
Knowania i spiski
Pan Czerenowski wpatrywał się w twarz doktora Cadavera Illuminatusa z nadzieją, ale i z niepewnością. Ten ostatni zaś skubał bródkę i myślał…
– Cóż mam rzec, waszmości?… To i owo przyszło mi do głowy, lecz nie wiem, czy pójdziecie państwo na to…
– No, cóż takiego? Mówże, mów, doktorze!
– Skoro ojciec, nie-ojciec, dziewkę przegnał, a waszym sercom jest bliska i jakoś byście jej chcieli życie ułożyć, to…
– To?… – zawołali jednocześnie pani Anastazja i Krzysztof, nieomal podrywając się z krzeseł.
– To dajcie jej przyzwoity posag i zamknijcie w klasztorze.
– Et! A toś pan nawymyślał. Tyle to i mnie samemu najsampierw przyszło do głowy. Nic by owo nie dało, Jerzy by ją wykradł i czmychnął Bóg wie gdzie. Ich oboje byśmy wtenczas stracili, a oni sami, jakie by mieli życie? No jakie?
– Mam tedy inny jeszcze pomysł. Ale już niezbyt ani czysty, ani też uczciwy.
– No? Mówcież doktorze. Byle on tylko nikogo nie ukrzywdził, to całkiem legalny być nie musi.
– Ale na to potrzeba i pieniędzy i czasu.
– No, dalej! Nie trzymajcie w niepewności!
Cadaver odchrząknął i jął snuć opowieść:
– Kiedym jeszcze mieszkał we Francji, nieobcy mi byli ludzie z najwyższych sfer. Poznałem wielu – i królów i książąt krwi, i zwykłych diuków i hrabiów… Bogaczy i nędzarzy. I mędrców i… głupków. Tak, tak, nie przesłyszeliście się wielmożni państwo. Można być hrabią z rodowodem sięgającym Merowingów, a w sakiewce nie mieć ani dudka, w głowie zaś trociny.
Któregoś razu poznałem takiego jednego. Zwał się Sancho d’Urgel y d’Osona. Hrabia… Przynajmniej za takiego się podawał, chociaż to jego hrabiostwo wywoływało uśmiech na twarzach arystokratów, bo wyglądem raczej przypominał proszalnego dziada, niż wysoko urodzonego potomka możnowładców. Szlachectwa mu jednakowoż nie odmawiano ani starożytności rodu nie przeczono, a i hrabią też tytułowano. Sam twierdził, że wywodzi się od Borrella I, hrabiego Urgell i Osony. Zamek miał – jak twierdził – zacny, w Pirenejach, do którego kiedyś mnie nawet zaprosił.
Pojechałem, bom ciekawy świata, a zobaczyć gniazdo tak starodawne, to też była nie lada pokusa. A może księgi bym tam jakie starożytne znalazł? Kto wie? Księgi… właśnie… księgi… te mnie najbardziej interesowały…
Kiedym dotarł wreszcie na miejsce, wysoko, na szczycie jednej z gór, wypatrzyłem jakieś rozwaliska z jedną tylko w dobrym stanie utrzymaną wieżą. To była cała siedziba – owa wieża – hrabiego.
Z trudem wspiąłem się stromą ścieżką i zakołatałem do drzwi. Otworzył mi sam pan na włościach i wyraźnie ucieszony moim widokiem, zaprosił gestem do środka. Akurat wieczerzał. A wieczerzał wystawnie! Na sosnowym stole zbitym z surowych tarcic, stały dwa wytarte talerze. Na jednym widać było kupkę koziego twarogu, na drugim parę kromek owsianego chleba i gliniany dzbanek, w którym, jakżem się później przekonał, na popitkę była serwatka.
Wyciągnął z jakiejś skrzyni i dla mnie gliniany, glazurowany na zielono talerz, nieco tylko wyszczerbiony oraz porysowany, po czym zaprosił, bym mu towarzyszył w wieczerzy.
Głodny byłem tak bardzo, że zjadłbym konia z kopytami, więc nie odmówiłem, chociaż za jadło zabrałem się ze sporym obrzydzeniem.
Po kolacji pan hrabia jął mnie zabawiać rozmową, opowiadając dzieje swego rodu, co mnie raczej średnio interesowało, bom z grubsza już się z nimi zaznajomił, nimem tu przybył. Ale wreszcie doszedł do sedna.
– Posłuchaj doktorze – rzekł – Jestem już ostatni z d’Urgel y d’Osonów, dziedzica nie mam, nawet i z nieprawego łoża. Ty zaś jako człek światowy, znający tego i owego, może byś zechciał mnie wspomóc?
– A w jakiż to sposób?
– Znajdź mi jakąś młodą a ładną, biedną niczym mysz kościelna szlachcianeczkę – byle krwi absolutnie błękitnej, bez najmniejszych nawet domieszek szczurzej – i zeswataj mnie ze mną. Chciałbym jeszcze zanim zamknę oczy, zobaczyć swojego następcę na tym zamku.
– Wybaczcie, panie hrabio, ale któraż was zechce? Ile macie, monsieur le comte, lat?
– Na świętego Marcina skończę osiemdziesiąt jeden.
– I jeszcze niewiasty się wam zachciewa? To coście robili przez całe życie?
– At! Jakoś mnie do niewiast nie ciągnęło, ale jeszcze jest czas. Uwierzcie doktorze, iżem sprawny… w tej kwestii… że tak to określę…
– Ale która was zechce? Ani urody, ani majątku?…
– O to się nie trap. Dziewkę mi tylko naraj. Jeden warunek – ma to być szlachcianka, która swego szlachectwa dowieść potrafi, co najmniej od czasów św. Ludwika! Inaczej wszystko by było na nic.
Pomyślałem sobie, a co mi szkodzi? Znałem jedną taką, co to choć gorzej żyła niż niejedna chłopka, to aspiracje miała, że ho, ho! A nuż warto spróbować?
– No dobrze, panie hrabio, przyszła mi na myśl pewna osóbka, ale bym musiał wracać do Paryża. Za to jednak, czy da się przekonać do mariażu, to już nie ręczę.
– Nie więcej niż dwadzieścia trzy, no, może cztery.
– O! To dla mnie w sam raz!
Hrabia dźwignął się zza stołu, pogrzebał w kieszeni i wyciągnąwszy z niej kilka złotych monet, wręczył mi je.
– To na koszta.
A ja ze zdumienia aż zaniemówiłem. Owo złoto do koziej serwatki nijak nie przystawało. Stary nie był nędzarzem, ale raczej kutwą. Zatem warto było zaryzykować i wdać się w tę intrygę.
Nie zwlekając, ruszyłem tedy w drogę powrotną do Paryża i tam odwiedziłem ową szlachcianeczkę, sierotkę, której kazałem zabrać ze sobą metrykę chrztu i zgodę wuja, jej prawnego opiekuna, na małżeństwo. Wuj przeszkód nie czynił, przy omszałej butelce starego calvadosu, jednej, drugiej, trzeciej, a gdym mu jeszcze wcisnął w rękę parę srebrnych monet, podpisał dokument, który żem mu podsunął, a miejscowy pleban, również dobrze w czubie mający, swoim podpisem i pieczęcią parafialną ową zgodę potwierdził.
Ruszyliśmy w drogę. Narzeczona per procura, nie mogła się już tego ślubu doczekać, bo choć może i późniejsze jej hrabiostwo, w zestawieniu z najpierwszymi rodami w kraju, liche by było, to jednak wchodziła do bardzo zacnego i niezwykle starożytnego rodu, co też się przecie liczyło. To zamęście traktowała jako swego rodzaju kapitał na przyszłość, a może i trampolinę, aby skoczyć wyżej, nie sądziła bowiem, że narzeczony pociągnie dłużej niż rok-dwa, no w najczarniejszych snach może dobić do pięciu.
Czasem jednak można się w życiu przeliczyć, a plany niekoniecznie się spełniają.
Gdyśmy dotarli do zamku w górach, hrabia, ujrzawszy narzeczoną, uradował się niezmiernie i zarządził, iż ślub się odbędzie niezwłocznie. Posłał tedy swego zaufanego plebana do biskupa, iżby ów dał dyspensę od zapowiedzi. Pewnie sypnął groszem, bo pasterz diecezji trudności nie czynił najmniejszych.
Nadszedł wreszcie i czas ożenku. Była to niedziela. Ślub miał być skromny, bez jakiejś wielkiej pompy, ale jawny, zawierany nie w ukryciu, w górskim zamku, lecz w kościele parafialnym, aby świadków tego wydarzenia zebrało się jak najwięcej.
Ponieważ była to sensacja nie lada, z tych, które się jeszcze po latach wspomina, do kościoła naszło się ludzi z całej okolicy, a i z odleglejszych stron także.
Ledwo przebrzmiały organy, ledwo państwo młodzi, a przynajmniej w połowie młodzi, złożyli przysięgę małżeńską, hrabia wraz ze swą oblubienicą czym prędzej udali się do zrujnowanego zamczyska. Udałem się i ja wraz z nimi, czując się i zaproszony i w obowiązku. Jeślim oczekiwał jakiegokolwiek przyjęcia weselnego, tom się srodze omylił. Po skromnym obiadku, składającym się z odrobiny owsianego chleba, połówki pulardy i ćwierci dzbanka kwaśnego wina na cztery osoby – państwa młodych, mnie i plebana, stary hrabia ujął swoją wybrankę za rękę, pociągnął do izby sypialnej, zatrzasnął drzwi z hukiem i przekręcił wielki klucz w pordzewiałym zamku. Zazgrzytało niemiło i stało się cicho.
Nie na długo bynajmniej. Za czas jakiś spoza zaryglowanych podwoi jęły dobiegać odgłosy miłosnej bitwy. Przeciągały się one niepomiernie. Raz dziennie tylko hrabia uchylał drzwi, a ja mu podawałem nieco strawy, po czym wracał do przerwanej przez głód czynności. Gdzie się państwo młodzi wypróżniali – nie dociekałem, ale, znając francuskie obyczaje, zapewne, gdzie popadło.
Minął tydzień. Cały tydzień. I wtedy dopiero drzwi sypialni rozwarły się na oścież.
Pierwszy wyszedł stary hrabia. Wyglądał na zadowolonego. Mimo podeszłego wieku i minę miał dziarską i chód sprężysty, natomiast jego młoda żona ledwo się wlokła za nim. Skulona w sobie, o poszarzałej cerze, wyglądała na straszliwie zmęczoną i sponiewieraną.
Hrabia – bo jak wiadomo, nie miał on żadnej służby – osobiście zakrzątnął się koło kolacji, tym samym mnie uwalniając od tego przykrego obowiązku. Chciałem mu co prawda służyć pomocą, ale odpędził mnie gestem dłoni niczym niesforną muchę. Wolał sam mieć kontrolę nad spiżarnią, z wrodzonego skąpstwa zapewne.
Nie myliłem się, na stole postawił dwa talerze, na jeden nałożył kupkę koziego twarogu, na drugi zaś cztery kromki owsianego chleba i gliniany dzbanek, w którym, jakże by inaczej, na popitkę była serwatka.
Potem wydobył ze skrzyni kolejne dwa talerze i stawiając je przed nami, zaprosił, abyśmy wieczerzali, życząc nam smacznego. Sam nie jadł, nie wiedzieć czemu. Pani hrabina dodatkowo dostała pół kubka wina, bo, jak hrabia domniemywał, mogła być już przy nadziei, toteż trzeba było odżywiać ją lepiej.
Hrabina na ten skromniuchny wikt rzuciła się – nie przesadzam, tak to określając – z wielką łapczywością. Zdawało mi się, że pochłonie nie tylko chleb i twaróg, ale i samą cynową łyżkę takoż.
A potem dni płynęły monotonne, podobne jeden do drugiego, w dziczy gdzie łatwiej było wypatrzeć wilka niż człowieka.
Hrabina każdego dnia po wielokroć błagała męża, aby jeśli już sam nie chce, albo nie czuje takiej potrzeby, przynajmniej jej pozwolił, chociażby raz w tygodniu, w niedzielę wychodzić z zamku do kościoła.
Ale zgody nie dostawała. Minęła resztka lata, jesień ledwie mignęła za dziurawymi oknami, przyszła zima z okrutnymi śniegami, a myśmy tkwili zawieszeni w tej pirenejskiej głuszy między niebem i ziemią.
Aha, bom zapomniał dodać, że i mnie hrabia uwięził w tych ruinach, tłumacząc owo tak, że potrzebny mu jest towarzysz do czasu, aż hrabina powije, a z wielkości jej brzucha można było wysnuć domniemanie, że nastąpi to gdzieś w okolicy kwietnia-maja. Nudziłem się setnie, a na kozi ser nie spojrzę już chyba nigdy, do końca życia, już prędzej z głodu zejdę, niż do ust go wezmę. Nudziłem się zatem setnie, com już był powiedział, lecz miałem nadzieję na sowite wynagrodzenie, bo mi je za usługę hrabia przyobiecał, a że miał pieniądze, tylko żył jak dziad, to też już wiedziałem.
Wreszcie nadszedł ów wytęskniony czas rozwiązania. Którejś nocy, nad ranem, pamiętam, jakby to było wczoraj, 28 kwietnia 1575 roku, w sam dzień św. męczennicy Walerii, hrabinie odeszły wody. Wedle moich obliczeń do porodu brakowało jeszcze ponad tydzień, dziesięć dni, ale cóż, człowiek jest omylny. I nie zawsze wszystko da się dokładnie wykalkulować. Nie pomyśleliśmy tedy zawczasu o babce, to znaczy o akuszerce.
Gryząc wargi, doszedłem do wniosku, że nim zejdę do miasteczka, nim znajdę tę akuszerkę, to tu może być krucho. Westchnąłem tedy głęboko, bo już wiedziałem, że to mnie przyjdzie ów poród odbierać. Mówiąc sobie, że odważnym przecie los sprzyja, zająłem się przygotowaniami.
Szczęście było to wielkie, w niecałe bowiem pół godziny po odejściu wód, lekko i nieomal bezboleśnie, hrabina porodziła zdrową – niewiasta by powiedziała śliczną, ja tego nie powiem, bo dla mnie wszystkie noworodki są obrzydliwe – dziewczynkę. Ta wdała się w matkę, bo cerę miała mleczną, a oczka niebieskie, chociaż hrabia smagły był i bardziej przypominał Maura niż męża naszej rasy.
Trzeba było widzieć, jak hrabia się ucieszył, chociaż zapewne wolałby syna, dziedzica nazwiska, to i córka go zadowoliła. W tym wieku zwłaszcza.
Zarządził tedy, że w najbliższą niedzielę dziecko się ochrzci, co też i uczyniono. Uroczyście bardzo, ale same chrzciny wcale nie były wystawniejsze od „uczty” weselnej.
Ja dostąpiłem zaszczytu bycia jednym z trzech ojców chrzestnych, jako że niemałe były moje zasługi w kwestii tych narodzin i tego chrztu także.
Prawdę mówiąc, nie wiedzieć czemu, ale po uroczystości, kiedy inni ruszyli już ku zamkowi, nie czekając na plebana, który miał dołączyć za małą godzinkę, ja zostałem jeszcze i wszedłszy do zakrystii, zażądałem, niby to w imieniu hrabiego, odpisu metryki chrztu małej hrabianki Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, który to – nie pytając o nic – ksiądz proboszcz sporządził, opatrzywszy go swoim zamaszystym podpisem i pieczęcią odciśniętą na opłatku.
Podziękowałem, złożyłem dokument starannie i ukryłem go w wewnętrznej kieszeni, za pazuchą.
Skromne chrzciny urządzone dla paru gości upłynęły w milczeniu, bo hrabia nie miał nastroju do konwersacji, potem wszyscy się rozeszli, a myśmy się znów ostali sami, tyle że z dzieckiem.
Najpierw hrabia ze skąpstwa nie chciał brać mamki, ale widocznie coś tam sobie w głowie przekalkulował i ostatecznie ją wziął. Widać było, że z niecierpliwością czeka, kiedy hrabinie zaniknie pokarm. Gdy zaś już to nastąpiło, dopiero zrozumiałem, o co mu tak naprawdę chodziło.
Hrabia bowiem znów ostro zabrał się do roboty, najwidoczniej mając nadzieję, że spłodzi syna. Tym razem jednakże nic z tego nie wychodziło. Mijały miesiące, przebiegł był rok, hrabia zesłabł tak, że ledwie nogami powłóczył i nic. Aż w końcu odpuścił i dał spokój żonie.
Pewnego wczesnoletniego wieczora, gdyśmy wieczerzali, pan resztek zamczyska tak przemówił:
– Widzę, że Bóg nie pobłogosławił moim zamierzeniom. Bądź wola Jego. Synem i spadkobiercą nazwiska mnie nie obdarował, a z córki żadnego pożytku mieć nie będę. Siedzicie mi tu na karku, niedługo będzie pewnie dwa lata, i tylko mnie męczycie. Co byście powiedzieli, gdybym dał ci, pani żono, jakiś kapitalik na utrzymanie ciebie i dziecka i ruszaj stąd czym prędzej, gdzie tam tylko chcesz?
Hrabina, słysząc te słowa, omal nie popłakała się ze szczęścia i zakrzyknęła z radością:
– Och! Z największą przyjemnością opuszczę te rozwaliny, mój ty panie mężu! Mogę w drogę wyruszyć choćby i jutro!
– To i dobrze, ale pod warunkiem, że zrzekniesz się wszelkich praw do dziedziczenia po mnie czegokolwiek, z wyjątkiem nazwiska.
Nie wiedziała biedaczka, że dziad był bogaty niczym Krezus, dlatego bez wahania spełniła to jego żądanie i podpisała stosowny dokument, jaki jej podsunął.
– Ale powiedz mi, czy nasza córka także nie będzie po tobie dziedziczyć? Tych ruin, stada kóz i kozich pastwisk? A masz jeszcze parę glinianych talerzy w skrzyni i kilka cynowych łyżek, ich też nie? – zapytała ze zgryźliwą ironią w głosie.
– A! Tego to ja dziś jeszcze nie wiem. Potrzebuję czasu, iżby rzecz ową przemyśleć.
Ja siedziałem cicho, do rozmowy się nie wtrącając, myślałem bowiem sobie, że może nadejść kiedyś taki dzień, iż tę swoją wiedzę będę mógł jakoś chytrze spożytkować. A jak nie przyjdzie, to i trudno. Tak czy siak, lepiej mówić mniej, niż za dużo.
Następnego ranka spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy z hrabiną i jej dzieciątkiem w stronę Paryża.
Ale nie miała nieboga szczęścia. Zaspokojona niezbyt wielką kwotą, przemyśliwała jakby tu sobie dalsze życie urządzić, kiedy spadło na nią nieszczęście. Otóż dzieciątko zachorowało. Na krup1. No i tenże krup dzieciątko udusił.
Pochowaliśmy dziewczynkę na jakimś wiejskim cmentarzyku, nawet nie pomnę już nazwy owej miejscowości i nasze drogi się rozeszły. Ja postanowiłem wrócić do Paryża, hrabina zaś, z tą niezbyt obfitą garścią grosza od męża, zapragnęła poszukać szczęścia w Nowym Świecie.
Zatem rozstaliśmy się i nasze drogi nigdy się już nie skrzyżowały. Czy dotarła do Nowej Hiszpanii? Nie wiadomo. Tak w ogóle, to nic nie wiadomo. W Paryżu nigdy się już bowiem nie pojawiła, a rodzina nigdy nie powzięła o niej żadnej wiadomości.
Ot i cała historia…
– Bardzo ona interesująca, doktorze, tylko co to ma wspólnego z naszą bolączką? – ozwała się pani Anastazja.
– Otóż ma! – odrzekł jej Cadaver.
– Nie pojmuję… – pan Krzysztof zrobił mocno zdziwioną minę.
Wtenczas Illuminatus przeprosiwszy gospodarzy na chwilę, udał się do swojej izdebki i wrócił z kartą welinową złożoną we czworo. Po czym wręczył ja panu Czerenowskiemu ze słowami:
– Proszę, niechże waszmość pan czyta.
Pan Czerenowski wziął dokument do ręki, rozpostarł go na kolanie i zagłębił się w lekturę. Była to ni mniej, ni więcej tylko metryka hrabianki Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona.
– No i co z tego niby ma wynikać? – zapytał dziedzic, oddając metrykę doktorowi.
– No jakże co? Jak dziewka ma na imię?
– Jaka dziewka?
– No, mleczna siostra Jura.
– Katarzyna.
– A co w metryce stoi?
– Waleria Katarzyna Małgorzata. I cóż z tego?
– Ano to, jaśnie panie, że nie wołaliście jej z pierwszego imienia, a z drugiego. Nie Waleria, a Katarzyna. A teraz pora to odmienić.
– Czy wyście doktorze zwariowali?
– Nie. Jestem jak najbardziej przy zdrowych zmysłach! A plan obmyśliłem chytry i misterny…
– I jakiż to niby?
– Zależy wam na chłopaku i tej jego miłości.
– Jak na własnych duszach!
– Tedy posłuchajcie. Tak jak zamiarowaliście, sprzedajcie czym prędzej swoje dobra w Kaliskiem i kupcie za nie inne, w Sandomierskiem. Przenieście się tam z chłopakiem, ale bez dziewki!
– A co z nią?
– A ją powierzcie mojej opiece. Zabiorę ją do Francji, w drodze poduczę języka, którym, jak zauważyłem, już znośnie włada, bo najwyraźniej wasz Jerzy, czy to z nudów, czy z innego powodu, przerabia z nią każdą lekcję, jaką wpierw ze mną przerabiał.
– A co we Francji?
– Zamieszkamy przez jakieś pół roku, no może dziesięć miesięcy w Paryżu. Panna zacznie bywać w towarzystwie. Cudownie odnaleziona hrabianka d’Urgel y d’Osona! Zrobi się nielichy huczek na salonach, bo ludzie wszędzie spragnieni są sensacji, może ją nawet do Luwru zaproszą, a jak się wprawi w roli i z audytorium oswoi, wywiozę ją w Pireneje, w rodzinne strony, po majątek ojca. A za jakiś kolejny rok przywiozę ją na powrót do Polski, odmienioną, hiszpańską, czy też francuską – jak zwał, tak zwał – damę szlachetnego rodu, czego będzie mogła dowieść, bo dokument na to mamy, Jerzy się jej oświadczy, pobiorą się i będą żyli długo i szczęśliwie. A i wy, wielmożni państwo, także będziecie szczęśliwi, dożywając w spokoju sędziwego wieku, otoczeni gromadką wnucząt. I co? Przednia intryga?
– Boże! To podłe i nieuczciwe – wyszeptała pani Anastazja.
– Zaraz, zaraz. Fakt, uczciwe to nie jest, ale sens w tym jakiś dostrzegam. Odpowiedzcie mi tylko doktorze na trzy pytania: Czy zrealizowanie przedstawionego tu planu skrzywdzi choćby jedną osobę? Co wy na tym zyskacie? Ile pieniędzy chcecie wyrwać z mojej sakiewki, aby zrealizować tę intrygę?
– Tak więc: nikogo się nie ukrzywdzi, bo hrabia nie miał już żadnych krewnych, nawet takich „dziesiąta woda po kisielu”, żona – jeśli żyje – zawczasu i legalnie zrzekła się wszystkiego, zatem niczego nie dziedziczy, a co do pieniędzy, wyliczcie mi tam panie sami, ile uważacie, abyśmy godnie się przyodziali i mogli żyć przez te około dwa lata na przyzwoitej stopie. Kwoty nie podaję ufny w polską hojność i szczodrobliwość pana dziedzica. A co ja na tym zyskam? Chcę gwarancji, że pod waszym, dostojni państwo dachem, dożyję swoich dni, a kiedy zejdę z tego świata, zapewnicie mi niekoniecznie wystawny, ale przyzwoity pochówek.
– A nie zamiarujecie wy, doktorze, porwać, aby dziewki i sprzedać ją pohańcom? – zaniepokoiła się nie na żarty pani Czerenowska – bo gładka bardzo, blondynka, to wzięlibyście za nią dobrą cenę.
– Chociaż obraża mnie posądzenie o taką nikczemność, waszmość pani dobrodziejko, to zapewne, mógłbym tak zrobić. Następnie pieniądze rozpuścić w rok-dwa (nader oszczędnie żyjąc), a potem powrócić do sytuacji i stanu, w jakim zapukałem do drzwi państwa dobrodziejów. Tyle że po raz drugi na takie drzwi mógłbym już nie trafić…
– Rzeczywiście, zysk mierny, a ryzyko ogromne.
– Tedy zaufacie mi państwo dobrodzieje?
– Niechże już będzie, co ma być, bylebyśmy Jureczka nie utracili – zgodziła się pani Czerenowska.
– No… nie do końca… – pan Czerenowski zasępiony ozwał się półgłosem.
– Jakże to „nie do końca”? – zdziwiła się małżonka.
– Myśmy tu uknuli spisek i zdaje się, że misterny. Ale młodych nie wtajemniczyliśmy w te nasze plany, ani też nie zapytali o zdanie… A nuż się nie zgodzą?
– Hm… prawda… Lecz jeśli Jur odgrażał się, że ujdzie w Dzikie Pola, to chyba jest w wielkiej desperacji i raczej się powinien ucieszyć, a nie wydziwiać. A Kasię co czeka, jeżeli na owo nie przystanie? Niemniej, tak czy siak, zapytajmy ich o opinię. Niechże mają ostatnie słowo, bo przecież bez tego i tak nie będzie można podjąć żadnych działań – ozwał się doktor.
Zawołano młodych i rzecz całą, z detalami im wyłuszczono, czekając, co też na to powiedzą. Czas jakiś milczeli oboje, bo ich to oszołomiło, aż w końcu nerwowo odezwał się Jerzy:
– To kiedy, doktorze, planujecie ruszać w drogę do Paryża?
– No właśnie, kiedy? – z wypiekami na twarzy zawtórowała mu Kasia…
– A czy ja bym nie mógł wam towarzyszyć? – zapytał Jur.
– Nie sądzę, iżby to był dobry pomysł – szorstko ozwał się pan Czerenowski.
– Ale ja bez Kasi oszaleję! – młodzieniec nie mógł pohamować uczuć i emocji.
– Zajęcia paniczowi brak. To dlatego. A ja mam pewien pomysł i lekarstwo zarazem na to – ozwał się Illuminatus.
– I jakiż to doktorze? – zaciekawiła się pani Anastazja.
– A taki oto. Skoro mnie i Kasi całe przedsięwzięcie zajmie – lekko szacując – dwa lata, to młodzieniec, zamiast czas po próżnicy mitrężyć, niechże do jakiejś Akademii wstąpi. Wiedzy więcej łyknie, chociem mu już jej i tak sporo przekazał. Pojętny jest, to za dwa lata wiele zyska.
– Przednia to rada. Wyekspediujemy zatem chłopaka do Krakowa.
– Do Krakowa? – skrzywił się Cadaver. – Ja bym radził za granicę.
– Czyli dokąd? Na Sorbonę?
– No… raczej nie… wszak w Paryżu będzie Kasia, to ona częściej niźli owa Sorbona by go widywała. Pożytek żaden.
– Zatem dokąd?
– Memu sercu bliska jest Salamanka…
– Ba! Ale jakiż to szmat drogi!
– Prawda, daleko, ale wedle mnie warto. Naprawdę warto.
– A ty byś, Jur, gdzie wolał?
– W Salamance. Tyle mi o niej doktor naopowiadał, żem okrutnie onego miasta ciekaw, ludzi, obyczajów…
– Niechże więc będzie. Stać nas.
Kasi oczywiście nikt o zdanie nie pytał. Zresztą, na tyle ona była sprytna i roztropna, iżby się zgodzić na uczestnictwo w owej intrydze, która mogła całe jej życie odmienić…
– Dziewczyno! Nie plącz mi się po kuchni! Panicz nauki pobiera! Nie masz co czekać, że będzie jak dawniej. Zresztą idzie ci już na szesnasty rok, to i pora by ci o zamęściu zacząć myśleć, a nie po polach ganiać i na zabawach a psotach czas mitrężyć – złościła się kucharka. – Lepiej byś mi cokolwiek pomogła, a nie przeszkadzała.
Na te słowa mleczna siostra Jerzego wygięła usta w podkówkę, a potem zaniosła się szlochem.
– O co znów chodzi?
– Matuś ciężko się pochorowała, nie wiadomo, co będzie.
– A co jej jest?
– Boli ją w sobie. Bardzo. Aż od tego bólu jęczy i łzy jej z ócz cieką.
– A był kto u niej?
– Była, taka jedna babka-zielarka. Mięty jej naparzyła z dziurawcem, ale nic nie pomogło.
– Hm… to niedobrze… – zasępiła się kucharka. – Może samo z siebie jej przejdzie?… Ale, ale! A czemu ty tutaj się plączesz, a nie pilnujesz matki? Co z ciebie za córka?
– Nie mogę…
– Jakże to – „nie mogę”? I czemuż niby?
– Ojciec mnie z chałupy powrozem precz przegnali.
– A to czemu?
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Sponiewierał mnie, zwyzywał od najduchów1 i precz kazał iść. A gdziem miała się podziać jak nie przyjść do dworu? Tum całe życie przepędziła, więc jeżeli i stąd mnie wyganiacie, to już nie wiem, gdzie mam się podziać…
– Kto cię niby skąd wygania? – zapytała, wchodząc do kuchni, pani Czerenowska. A w ogóle, to o co chodzi, skąd te zapłakane śliczne oczęta chabrowe? Te łzy na krasnych policzkach?
– Matka Kasina zachorzała, ojciec pobił ją powrozem i wygnał z chałupy, wyzywając od najduchów.
– Matkę? – zdumiała się pani Anastazja.
– Co też pani dziedziczka mówi, Kasię przecie!
Pani Czerenowska się zasępiła i zrazu nic nie rzekła, dopiero za czas jakiś zapytała:
– A matuś twoja, Kasiu, bardzo licha?
– Oj bardzo. Babka-zielarka powiedziała, że może jeszcze co najwyżej dzień-dwa pociągnie i zemrze…
– Zdałoby się, co by ją jakiś doktor obejrzał… hm… tylko skąd tu wziąć doktora?
– No przecie jest – wtrąciła się kucharka. – Preceptor panicza.
– At! – pani Czerenowska machnęła ręką, ale on nie od leczenia doktor.
– A od czego?
– Od filozofii.
– To ja już nic nie powiem, bo nawet nie rozumiem, co też jaśnie pani dziedziczka do mnie mówią.
– No to się nie odzywaj. Tak sobie jednak myślę, że chociaż Cadaver nie jest medykiem, to może jakąś wiedzę i w tym zakresie posiada. Pójdę do niego.
* * *
Doktor Cadaver Illuminatus pochylał się nad chorą, mierzył puls, zaglądał w oczy, odciągając powieki, a na koniec zadarłszy zgrzebną koszulinę, jął obmacywać słabującej kobiecinie brzuch. Kładł też rozpostartą lewą dłoń na nim i stukał w nią palcami prawej, a potem tę lewą uciskał prawą dłonią i wodził tak nimi po napiętej skórze, a chora jęczała. Na koniec kazał kobiecie podnosić prawą nogę, a jak ją opuszczała to aż stękała z bólu. Przeprowadzając badanie, zapytał jeszcze:
– A nudności, a womity miała?
– Miała – przytaknął mąż.
Illuminatus badanie skończył, koszulinę obciągnął i krzywiąc usta, pokręcił głową.
– I co doktorze?! Co?! – nieomal jednocześnie zadali to pytanie pani Czerenowska i mąż chorej.
– Nic. Poślijcie po księdza. Brzuch twardy jak kamień. Na mój rozum to appendicitis acuta2 i to już w ostatnim stadium, może i pękł ów wyrostek i ropa się rozlała po wnętrznościach, a na to ratunku nie ma. Chyba żeby cud. Ale na to bym zbytnio nie liczył.
* * *
Ksiądz przybył z Panem Bogiem. Zaopatrzył konającą na wieczność i poszedł sobie. W dłoń wetknięto jej zapaloną gromnicę. Baby poklękały i jęły zawodzić pieśni nabożne i litanie odmawiać.
Kasia upadła przy posłaniu matki na kolana i przylgnęła policzkiem do jej bledniejącej dłoni.
A potem wszystko się skończyło…
* * *
– I co aśćka myślisz? Co teraz z dziewczyną? – zagadnął żonę pan Czerenowski.
– Ty, kochaneczku coś kryjesz przede mną i wyczuwam, iż nie jest to rzecz błaha. Gadaj mi co rychlej, o co tu chodzi! – zirytowała się pani Anastazja.
– Cóż, wszak wiesz, że o Kasię, mleczną siostrę naszego Jurka trzeba by zadbać.
– A to niby czemu, aż tak ci na tym zależy?
– No bo i co ona teraz pocznie, skoro ją ojciec z chałupy wyrzucił.
– To akurat najmniejszy problem. Zamieszka we dworze. A jego zdałoby się wybatożyć.
– O! Jakaś ty dobra, duszko! A gdzie zamieszka? W czworakach?
– No wiesz? Panie mężu, toż to nie przystoi! Dam jej izdebkę na poddaszu. Przecie ona prawie jak domownik. To jednak rzecz drugoplanowa. Ty mi lepiej powiedz, co kryjesz przede mną, bo skoro ojciec ją wyrzucił, nazywając najduchem, to jakiś powód musiał mieć ku temu. Patrz mi w oczy. No! Patrz! Nie odwracaj głowy. Tu się patrz!
Pani Anastazja aż wstała, a twarz miała purpurową od gniewu.
– Przyznaj się mopanku, to twoje nasienie, to tyś Kasię spłodził?
Pan Krzysztof na owe słowa też porwał się na nogi i nie hamując się wcale, rąbnął pięścią w stół:
– Na Mękę Pańską! Nie ja! Jam cię nigdy i z nikim nie zdradził! Pierwszą mi byłaś i jedyną! Ale jak tak będziesz gadać, to cię zacznę zdradzać, choćby i z kucharką, choć waży ona niczym dobry wieprz i jest jego urody i powabu!
– No to kto?! A jeśli nie ty, to czemuś się tak zmieszał?
– Bom maczał w tym palce, ale o tyle tylko, iżby niewinnej, a pokrzywdzonej dziewczynie pomóc.
– Tedy opowiadaj. Czyja ona. Co ty wiesz i jak to było?
– Pamiętasz skarbeńku, jak to we żniwa roku Pańskiego 1574, przejeżdżał tędy pan Olbracht Łaski herbu Korab3, wojewoda sieradzki. Jam wtedy był na polu żniwiarzy doglądać, a on zatrzymał się, zagadnął coś tam do mnie, ale jakoś tak bez składu i sensu, bo podpity był, a potem jął się przyglądać dziewkom, które za żniwiarzami szły i zbierały garści z pokosu. Widziałem, że szczególnie jedna z nich bardzo mu się spodobała. Powiedział wtenczas – wybacz pani małżonko, ale ja tylko jego słowa przytaczam, że „przyrodzenie tak mu nabrzmiało, że jeśli sobie zaraz nie ulży, to chyba się rozpęknie”. I zaraz też zaczął sięgać w stronę mojego krocza i za kolana łapać i za tyłek.
Wyciągnąłem tedy szablę i odskoczyłem w bok, ale on się tylko roześmiał i ruszył ku jednej z dziewek, chwycił ją wpół, przerzucił przez koński grzbiet i ruszył cwałem ku dość odległej gruszy rosnącej na miedzy. Tam się zatrzymał, dziewkę na ziemię zrzucił i na oczach moich i żniwiarzy gwałt jej zadał, biorąc ją siłą. Nimem dobiegł, bo w nerwach zapomniałem, żeby konia dosiąść, było już po wszystkim. Wyzwałem go na ubitą ziemię, ale on się znów tylko roześmiał, mówiąc: „Zepsowałem ci dziewkę, nieruszana jeszcze była, ale co ci do tego?” „Co? – stawaj mi tu zaraz łajdaku, już ja cię nauczę, co przystoi, a co nie przystoi. Najechałeś mnie, na mojej ziemi zhańbiłeś moją poddankę…” Nie dał mi dokończyć. „Wiesz ty, lichoto, z kim chcesz zadzierać?” „To, panie, iżeś wojewodą i senatorem akurat mnie nie przestraszy. Szlachcic jestem, polski szlachcic, więc żem królom równy!” „A całujże mnie w dupę, królu! Ja diabła mam za pana, zadrzesz ze mną, to i z nim zadrzesz”. Potem sięgnął do sakiewki i rzucił złotą monetę leżącej na ziemi i zanoszącej się od płaczu dziewczynie. „Poznajcież, żem prawdziwy wielmoża!” Mnie cisnął drugą taką monetę pod nogi – „to za kłopot i zepsowanie poddanki”. Wskoczył na konia, spiął go ostrogami i precz odjechał. Jakbym go wtenczas mógł dopaść, to bym go chyba na miejscu ubił, tak mnie poniżył i tak rozwścieczył. Ale jemu towarzyszyło jeszcze trzech kozaków, po zęby uzbrojonych, a ja byłem sam, a i konia miałem lichego, nie dognałbym ich, choćbym nie wiem jak się starał…
Podszedłem do dziewczyny, otarłem jej łzy i powiedziałem tak głośno, iżby wszyscy tam obecni dobrze usłyszeli:
– Jak się który z parobków z nią ożeni, to do tej monety dodam jeszcze dziewięć takich samych. No i trafił się jeden. Prawie po pół roku, kiedy ciąża już była mocno widoczna. Jakiś chyba wyjątkowo zachłanny, ale czemu aż tyle czasu zwlekał? Pewnie chciał mieć pewność, czy dziewka z Łaskim zaciążyła, czy też nie. W końcu jednak ożenił się z nią, a ona urodziła Kasię. Resztę już znasz.
– Tedy Kasia, to nie taka zwykła Kasia… bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi… tyle że niczego, niestety, w jej sytuacji owo nie zmienia. Choćby się i Łaski przyznał, to dziewka i tak do stanu szlacheckiego ma zamkniętą drogę.
Uzupełnienia i wyjaśnienia do generała-księdza-masona-teozofa Tokarzewskiego i o sukcesji apostolskiej.
Andrzej Sarwa
[tytuł – MD, z trzech maili AS]
Do ustępu:
„Jej współpracownikiem w różnych wywrotowych dziełach był generał Michał Tokarzewski-Karaszewicz. Został m.in. on „kapłanem” utworzonego przez Dynowską „Liberalnego Kościoła Katolickiego”, który miał na celu forsowanie masońskiego założenia rozmywania religii na bazie „wolności religijnej” i działań „ekumenicznych”.” Nie trzeba daleko szukać ani studiować dzieł naukowych, wystarczy sięgnąć do tej jakże wyśmiewanej Wikipedii, żeby się dowiedzieć, że to nie Dynowska tworzyła Liberalny Kościół Katolicki, ani tym bardziej z gen. Tokarzewskim, lecz powstał on w innym miejscu, innym czasie i kto inny go tworzył. Założycielem, twórcą i pierwszym zwierzchnikiem Liberalnego Kościoła Katolickiego był James Ingall Wedgwood (24 marca 1883 – 13 marca 1951). Pierwotnie anglikanin, który za przystąpienie do Towarzystwa Teozoficznego założonego przez Bławacką i Olcotta, a po śmierci Bławackiej do odłamu, którym kierowała Annie Besant i płk Henry Olcott, został z Kościoła anglikańskiego usunięty. Wtedy Wedgwood po nawiązaniu kontaktu z arcybiskupem Arnoldem Harrisem Mathew, który posiadał ważną i niekwestionowana sakrę biskupią otrzymaną od hierarchów Kościoła Starobiskupiego Kleru w Holandii (potem Starokatolickiego) został – po dość długim badaniu – do Kościoła Starokatolickiego przyjęty, w roku 1913 ponownie ochrzczony i ponownie bierzmowany [sub-conditione], a następnie otrzymał niższe święcenia aż do subdiakonatu. Potem został wyświęcony na diakona, a wreszcie zaś w dniu 22 lipca 1913 r. w Londynie na kapłana. Ostatecznie jednak rozstał się z biskupem Mathew, gdy ten zażądał od swoich księży, aby wyrzekli się teozofii. Wtedy oczy Wedgwood zwróciły się w stronę biskupa Fredericka Samuela Willoughby, którego za skandale homoseksualne Mathew ekskomunikował. Willoughby konsekrował Wedgwood na biskupa, a ten utworzył wtedy Liberalny Kościół Katolicki.
Konsekracja Wedgwood przez Willoughby’ego, Kinga i Gauntletta, 13 lutego 1916 r.:
„Wiernym” tegoż Kościoła był gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz, w tym też Kościele został duchownym, a święceń kapłańskich w dniu 14 listopada 1926 udzielił mu w Warszawie biskup James Ingall Wedgwood. Prócz niego biskup ów wyświęcił wtedy jeszcze dwóch mężczyzn – Tadeusza Bibro i Władysława Bocheńskiego. [por. https://docplayer.pl/67790595-Materialy-wladyslaw-bochenski-wolnomularstwa.html ]. ZAKON WSZECHŚWIATOWEGO ZJEDNOCZONEGO Wolnomularstwa „LE DROIT HUMAIN” .
W Warszawie funkcjonowały dwa oratoria, w których odprawiano msze i inne nabożeństwa.
==========================
(Gen. Tokarzewski) W maju 1964 roku wyjechał do Maroko na leczenie. Zmarł 22 maja 1964 roku w Casablance. Pogrzeb generała odbył się na cmentarzu Brompton w Londynie, bez ceremonii pogrzebowej, a nawet bez oficjalnego udziału duchowieństwa. Okazało się bowiem, że generał był masonem i to najwyższego 33. stopnia wtajemniczenia. Jeszcze w 1921 roku wstąpił do wileńskiej loży masońskiej im. Tomasza Zana. Skłoniły go do tego socjalistyczne poglądy i pragnienie dokonania zmian społecznych przez ukształtowanie postaw obywatelskich. Był jednym ze współzałożycieli Polskiego Towarzystwa Teozoficznego, którym zarządzał w Polsce i na uchodźstwie. W 1926 r. został wyświęcony na księdza, kapłana Kościoła liberalno-katolickiego, przez holenderskiego biskupa Jamesa Ingalla Wedwooda i do końca życia odprawiał msze święte oraz inne nabożeństwa w obrządku liberalnym. (podkr. moje). Był jednym z najaktywniejszych polskich wolnomularzy. Należał do Wielkiej Loży Narodowej Polski i Zakonu Le Droit Humain. Był współzałożycielem i członkiem lóż: „Tomasz Zan”, „Orzeł Biały”, „Święty Graal” i „Św. Michał Archanioł”.
We wrześniu 1992 roku urnę z jego prochami przewieziono na Cmentarz Powązkowski w Warszawie, gdzie spoczęły przy pomniku Gloria Victis. (za SŁOWNIK BIOGRAFICZNY Żołnierzy 2 Korpusu Polskiego [w:] “Znaki Pamięci”, [w:] http://indeks2kp.pl/biogramy-zolnierzy/entry/691/ dostęp 3 grudnia 2022 r.)
=========================
MD:
Facet, który prowadził 9 czerwca 2019 mszę na Paradzie Równości w Warszawie w asyście mężczyzny z durszlakiem na głowie, co jest znakiem Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, to „aktywista LGBT” Szymon Niemiec, jak piszą oficjalnie: <były prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek oraz biskup „Zjednoczonego Ekumenicznego Kościoła Katolickiego w Polsce”.
Otóż on uzyskał sakrę biskupią naprawdę, w jakiejś sekcie, ale mającej sukcesję apostolską poprawną!! Nie należy więc przy nim pisać „ biskup” [ w cudzysłowie]. Księdzem czy biskupem jest się na wieczność, [nie tylko„do śmierci” – jak małżonkowie]. Apostata ma dalej ważne święcenia!!
Sataniści do swych bluźnierczych mszy też potrzebują kapłana poprawnie wyświęconego, by swe bluźnierstwa popełniać nad Prawdziwym Ciałem Chrystusa. Szatan przecież wie [nie tylko wierzy!!}, że Hostia to Ciało Chrystusa.
Sztylet Jakuba Clement. Przekleństwo, jakie rzucił umierający na stosie ostatni wielki mistrz templariuszy.
Kto pamiętał jeszcze, mimo upływu wieków, przekleństwo, jakie na swoich prześladowców rzucił umierający na stosie ostatni wielki mistrz templariuszy, spodziewał się, że już wkrótce nastąpi jego ostateczne wypełnienie.
Gdy bowiem de Molaya1 ogarniały płomienie, ten, zapewniając świadków egzekucji o swojej niewinności, zwrócił się do oprawców tymi słowy:
– Papieżu Klemensie i królu Filipie! Pozywam was na sąd Boży i zanim rok przeminie, spotkamy się na nim, a tam odpowiecie przed żyjącym i prawdziwym Bogiem, który jest w niebie, za swe zbrodnie!
Umierający miał ponoć jeszcze przekląć i cały ród Filipa, jego samego, synów i wnuki, a pozostałych krewnych sukcesorów aż do trzynastegoz tych, którzy będą zasiadać na tronie Francji…
A owym trzynastym był nie kto inny, tylko spadkobierca w tak potwornych okolicznościach zmarłego Karola IX, Henryk III, tytułujący się królem Francji i – bezprawnie – Polski…
Ponieważ Henryk III nie spłodził dziedzica tronu, a jego – wedle prawa salickiego – następca, najmłodszy z braci, Franciszek d’Anjou odszedł z tego padołu w 1584 roku, również nie zostawiwszy sukcesora, stało się jasne, że klątwa templariusza wypełni się na Henryku…
Nie wiedziano tylko, w jaki sposób.
Czy dane będzie mu przejść do wieczności po długim życiu, w dostojnej i spokojnej starości, czy może na polu walki, może w pojedynku, a może w wypadku na łowach, czy też raczej mniej szlachetny zgon go czekał?
* * *
Dzień 2 sierpnia 1589 roku zapowiadał się na piękny, dlatego król Henryk Walezy, chcąc nieco odpocząć, zamiast zajmować się wojną, tym razem zażywał wywczasu w Saint-Cloud, na odległych przedmieściach Paryża, gdzie mieścił się sztab jego armii i armii Henryka z Nawarry i skąd on i jego dowódcy dowodzili dobywaniem stolicy.
Na te parę godzin oddechu wystroił się wedle swego najnowszego, a zarazem najdziwaczniejszego, gustu, z którym już całkiem przestał się kryć, czy udawać, że to niby tak sobie tylko od czasu do czasu żartuje i się z nudów bawi.
Otóż przyodziany był w kobiecą suknię, z dużym dekoltem i z odsłoniętymi ramionami. Kolczyki z perłami dyndały mu w uszach, a smród odchodów, bo król akurat defekował, siedząc na krześle z dziurą, pod którą stał okazały urynał, mieszał się z ciężką słodką wonią drogich perfum i egzotycznych olejków. Ta mieszanina zapachów dawała odór nie do zniesienia. Wszakże gwardziści dzielnie mu asystowali. Zresztą, nie mieli innego wyjścia.
Monarcha stękał głośno, z całej mocy napinając powłoki brzuszne, i wypychając odbyt, by ulżyć już sobie do końca, kiedy mu przeszkodzono w sfinalizowaniu tej przyjemnej czynności, bo i owego dnia, a nawet w takiej mało stosownej chwili, nie zostawiono go w spokoju.
Oto bowiem zaanonsowano posła, który ponoć w sprawie nagłej, niecierpiącej zwłoki, na spienionym koniu przybył wprost spod murów stolicy, którą Henryk utracił, a teraz oblegając, chciał odzyskać.
– Widać, nie będzie mi dane odetchnąć, ni przez jeden dzień, ani nawet w spokoju opróżnić kiszek – westchnął król, a potem zapytał:
– A któż to taki?
– Jakiś młody mnich, dominikanin, Jacques Clément2, Sire.
– Nie przebieraniec?
– Nie, swobodny, umie się po mniszemu zachować, nic podejrzanego.
– Zatem dajcie go tu, może istotnie przynosi jakieś ważne wieści. Zresztą nazwisko mi nieobce, musiał tu już bywać.
– Tak, Sire, bywał – potwierdził jeden z gwardzistów.
– Skoro tak, to bez wątpienia człek pewny – rzekł król i głośno wypuścił wiatry. – Musiałem wczoraj zjeść coś wzdymającego – mruknął jakby na usprawiedliwienie.
Wprowadzono więc zakonnika przed oblicze władcy, siedzącego na krześle z dziurą, pod którym stało naczynie na ekskrementy, a ów, nie przerywając sobie przyjemności, nadal fajdał, równocześnie w głos, przypominający darcie starej bawełnianej poszwy, wypuszczając cuchnące gazy.
Nie mając innego wyjścia, chociaż z obrzydzeniem, to przecie mnich zmuszony był przed Henrykiem przyklęknąć, aby podać mu listy, które trzymał w lewej ręce. Starał się przy tym nie oddychać, iżby nie wąchać smrodów monarszych dobywających się z monarszego odbytu i ozdobnego porcelanowego wiadra. W momencie, gdy król po owe listy sięgał, dominikanin szepnął:
– Najjaśniejszy Panie, mam jeszcze wiadomość poufną, którą mogę wyjawić wyłącznie w cztery oczy.
Na skinienie króla gwardziści dyskretnie usunęli się do sąsiedniego pomieszczenia, a Henryk spytał:
– I cóż to za poufna wiadomość, ojczulku?
– A taka oto – odparł mnich z jakimś dziwnym błyskiem w oku i pochyliwszy się jeszcze bardziej w stronę władcy, mocno i jednym ruchem, wpierw wytrząsnąwszy sztylet z lewego rękawa habitu, prawą dłonią ująwszy go za rękojeść, z całych sił wbił mu go w podbrzusze. Celował w wątrobę, ale nóż ześlizgnął się po sztywnym jedwabiu sukni i utkwił nieco powyżej krocza, rozdzierając brzuch, pęcherz i jelita.
Król z okrzykiem bólu spadł z sedesu, krzycząc:
– Zamordował mnie! Zamordował! Ubijcież go zaraz! – Henryk powalony bólem, osunąwszy się z dziurawego krzesła, skulony legł na posadzce.
W tej samej chwili dopadło mnicha kilku dworzan, zwabionych do komnaty owym krzykiem i dobywszy szpad i sztyletów, rozsiekali go na miejscu.
Króla zaś ostrożnie przeniesiono do jego sypialnej komnaty i wezwano medyków. Ci, w swojej bezradności wobec srogiej rany zadanej w tak czułe miejsce, nie umiejąc wymyślić niczego lepszego, zaaplikowali Henrykowi lewatywę…
Po nocy straszliwych cierpień ostatni, trzynasty król z dynastii Walezjuszy zmarł… Nim jednak skonał, jako swego następcę wskazał Henryka z Nawarry3, Burbona, potwierdzając jego sukcesję i prawo do korony.
I tak oto tron Francji ostał się pusty, a klątwa ostatniego wielkiego mistrza templariuszy Jacquesa de Molaya wypełniła się na zgasłym bezdzietnie Henryku III.
Droga do władzy nad Francją stanęła otworem dla Nawarczyka. To prawda, był protestantem, hugenotem, ale chyba jego wiara nie była zbyt głęboka, a przywiązanie do nauk Kalwina dość liche, bo wypowiedziawszy słynne słowa:
Paris vaut bien une messe – Paryż wart jest mszy, 27 lutego 1594 jako katolik pozwolił się namaścić i nałożyć na skronie, w katedrze w Chartres, a nie w katedrze w Reims, która znajdowała się w rękach jego przeciwników, koronę królów Francji…
1Jacques de Molay (1243-1314) – ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy, oskarżony o herezję, magię i sodomię, aresztowany w piątek, 13 października 1307, spalony na stosie 18 marca 1314. Przed śmiercią przeklął swoich oprawców – króla i papieża.
2Jacques Clément OP (1567-1589) – francuski duchowny katolicki, dominikanin, morderca króla Henryka III Walezego.
3 Henryk z Nawarry (1503-1555) król Francji Henryk IV, pierwszy władca z dynastii Burbonów.