Wróżymy z dymów

Wróżymy z dymów

Stanisław Michalkiewicz   25 maja 2024 dymy

W dymach bijących z lufy pistoletu zamachowca strzelającego do słowackiego premiera Roberta Fico, nasi Umiłowani Przywódcy, jeden przez drugiego, próbują uwędzić sobie swoje półgęski. Tak napisałby – gdyby oczywiście żył – sławny za pierwszej komuny pisarz Józef Ozga-Michalski. W 1967 roku bowiem napisał, że swoje półgęski ideowe „wielu” próbuje uwędzić w „dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej”. Teraz o wojnie izraelsko-arabskiej, to znaczy – o operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej lepiej się nie wypowiadać – ale od czegóż dymy bijące z lufy wspomnianego pistoletu? A o dymach bijących z operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej na wszelki wypadek lepiej głośno, albo nawet i wcale nie mówić, bo właśnie w Kongresie USA tamtejsi twardziele rozważają uchwalenie ustawy penalizującej w s z e l k ą krytykę Izraela. Tej ustawy jeszcze nie ma, ale krążą fałszywe pogłoski, że w związku z protestami jakie przewalają się przez amerykańskie wyższe uczelnie, pojawiła się tam orwellowska Policja Myśli w postaci zespołów złożonych z pracowników naukowych i wyselekcjonowanych studentów, którzy nieubłaganym palcem na razie wskazują i rejestrują przyszłych myślozbrodniarzy – a kiedy już powstanie tam, wzorowane na NKWD Ministerstwo Miłości, to ono już się nimi zajmie na swój sposób. „Wiecie, rozumiecie obywatelu; skoro nie podoba się wam bezcenny Izrael, to będzie z wami brzydka sprawa”.

Jak widzimy na przykładzie tych fałszywych pogłosek, wykoncypowana jeszcze w latach 60-tych przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego teoria konwergencji, zaczyna się na naszych oczach właśnie potwierdzać. Głosiła ona, że antagonistyczne, trwające w śmiertelnym klinczu zimnej wojny supermocarstwa: USA i ZSRR, w miarę, jak trwanie w klinczu się przedłuża, coraz bardziej się do siebie upodabniają. Do czego to doprowadzi? Nietrudno się domyślić; doprowadzi do tego, że w razie czego nie będzie już gdzie uciekać, bo z jednej strony zimny ruski czekista Putin, a z drugiej – bezpieczniacy amerykańscy, którzy w ramach eksperymentów ze sztuczną inteligencją, z pewnością dysponują już maszynami śledczymi o mocy kilku tysięcy trupsów – co przewidział jeszcze w latach 60-tych Stanisław Lem.

Tymczasem u nas – jak to u nas – okazało się, że niezawisły pan sędzia Tomasz Szmydt, co to wybrał wolność na Białorusi, mieszkał z damą o egzotycznym imieniu „Olena”, nawiasem mówiąc, takim samym, jakie nosi pierwsza dama Ukrainy. Ta „nasza” pani Olena tymczasem najsampierw zacierała za sobą ślady, a teraz w ogóle zniknęła. Toteż rząd wprawdzie porozsyłał za panem sędzią listy gończe i nawet wydał – co prawda nie bardzo wiadomo komu – nakaz aresztowania go – ale jak tu go aresztować skoro Putin porozmieszczał na Białorusi broń jądrową? Toteż – chociaż ABW oczywiście wszczęła tzw. „energiczne śledztwo” – pani Olena jednak zniknęła w sinej dali.

Nie budzi to naszego zdziwienia, bo przecież żyją ludzie pamiętający, jak to w sprawie „Amber Gold” też zostało wszczęte „energiczne śledztwo” – ale dopiero wtedy, kiedy ukradziona forsa też zniknęła w sinej dali. Widzimy choćby na tych przykładach, że mimo podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje. Unosi się nad nią odwieczne pytanie: kto upilnuje strażników? – bo chyba nikt dorosły i normalny nie wierzy, że zdolny do tego jest poczciwy pan Tomasz Siemoniak?

Wróćmy jednak do dymów bijących z lufy pistoletu, z którego – i tak dalej. Jako pierwsza spróbowała uwędzić w nich sobie swój półgęsek Wdowa Narodowa, czyli pani Adamowiczowa. Wysmażyła mianowicie list otwarty do Naczelnika Państwa, wiążąc zamach na słowackiego premiera z kandydowaniem do Parlamentu Europejskiego byłego prezesa TVP, Jacka Kurskiego. Wdowa Narodowa bowiem, podobnie jak inni dawni koledzy pana prezydenta Pawła Adamowicza, tak długo powtarzali mantrę, że to rządowa telewizja zadźgała go podczas występów pana „Jurka” Owsiaka, że najwyraźniej sami w to uwierzyli. Toteż kol. Ziemkiewicz, któremu najwyraźniej jeszcze mało bliskich spotkań III stopnia z niezawisłymi sądami, zaapelował do Wdowy Narodowej, by się opamiętała, w dodatku nazywając ją „obłudną kobietą”. Ciekaw jestem co na to powiedzą znane na całym świecie z niezawisłości niezawisłe sądy z gdańskiego okręgu sądowego – o ile oczywiście Wdowa zechce schronić się pod ich praesidium.

Wdowie Narodowej najwyraźniej pozazdrościł Książę-Małżonek, przypominając, jak to podczas jakiegoś zbiegowiska urządzonego przez Strajk Kobiet, ktoś zmierzał w jego kierunku ze strzykawką. Książę-Małżonek jest przekonany, że ta strzykawka miała być narzędziem zbrodni niesłychanej. Wszystko to oczywiście być może – ale niekoniecznie. Warto bowiem zwrócić uwagę, że zbiegowisko było organizowane przez Strajk Kobiet, który stoi na nieubłaganym gruncie popierania zapłodnienia w szklance. Jak wiadomo, przy zapłodnieniu w szklance strzykawka jest nieodzowna – ale nie jako narzędzie zbrodni, tylko przeciwnie – jako zastępczy instrument przekazywania życia. Bardzo tedy możliwe, że żadna z uczestniczek zbiegowiska urządzonego przez Strajk Kobiet nie próbowała zgładzić Księcia-Małżonka, tylko przeciwnie – przy pomocy strzykawki go zapłodnić, dokonując w ten sposób eksperymentu podwójnego: po pierwsze – zapłodnienia w szklance, a po drugie – na mężczyźnie, którego męstwo w dodatku nie budzi niczyjej wątpliwości.

W ten sposób życie naśladuje literaturę – bo nie od rzeczy będzie przypomnieć nieśmiertelny poemat „Bania w Paryżu” Janusza Szpotańskiego, który opisując paryski, szalenie postępowy salon księżej de Guise, ujawnia najskrytsze marzenie jego gospodyni – „żeby Książę także zachodzić musiał w ciążę”. Skoro tedy w zasięgu strzykawki pojawił się Książę-Małżonek we własnej imponującej postaci, to trudno się dziwić, że któraś z uczestniczek zbiegowiska musiała ulec – jak to ująłby słynny filozof Immanuel Kant – „nieodpartemu impulsowi”. Oczywiście trudno wymagać od Księcia-Małżonka, by w atmosferze tumultu, jaka towarzyszy zbiegowiskom, zwłaszcza z udziałem pobudzonych nienaturalnie kobiet, trafnie rozpoznał zamiary osoby próbującej podejść go ze strzykawką, ale teraz po tumulcie przecież ani śladu; Strajk Kobiet najwyraźniej urządzanie zbiegowisk ma od swoich oficerów prowadzących zakazane, żeby nie szkodzić Donaldu Tusku w jego markowaniu polityki światowej i krajowej – bo uprawianie prawdziwej polityki on przecież także ma surowo od Naszych Sojuszników zakazane.

Stanisław Michalkiewicz

Judenrat w służbie Rzeszy

Judenrat w służbie Rzeszy

Stanisław Michalkiewicz 23 maja 2024 prawy

Niby wiemy, że historia się powtarza, ale za każdym razem, kiedy się o tym przekonujemy, czujemy się zaskoczeni, zwłaszcza, gdy historia nie tylko się powtarza, ale w dodatku w tych powtórkach uczestniczą jeśli nawet nie te same osoby, to członkowie tych samych starych rodzin – oczywiście już w kolejnych pokoleniach.

Żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to każdego, komu nie podobała się polityka PZPR Naszej Partii, ówczesne niezależne media głównego nurtu oskarżały o powiązania, albo nawet gorzej – o pozostawanie na żołdzie zachodnioniemieckich rewizjonistów i odwetowców, a konkretnie – Hupki i Czai – bo ci byli najlepiej znani ówczesnym paniom Werner, czy Olejnik, więc nie było się co namyślać, tylko walić z grubej rury tym bardziej, że tego właśnie oczekiwali oficerowie prowadzący – bo z wrogami ludu, wiadomo – ceregielić się nie można. Tę metodę przyswajali sobie również inni funkcjonariusze i na przykład kiedy w marcu 1968 roku nasza 3 kompania zmotoryzowana Studium Wojskowego UMCS w Lublinie odbywała na tamtejszym poligonie ostre strzelanie, dowodzący ćwiczeniami podpułkownik Hipolit Kwaśniewski, mający zwyczaj mówienia przez zaciśnięte zęby, tak nas podsumował: “to cała kompania nie wykonała strzelania, mimo, że karabinki były przystrzelane, warunki widoczności dobre. Ja tu podejrzewam waszą złą wolę i każden jeden żołnierz, który nie wykona strzelania, będzie uważany za agenta Bundeswehry”. Bo w 1968 roku Bundewehra uchodziła za najgorszego wroga, będącego zbrojnym ramieniem rewizjonistów i odwetowców Hupki i Czai.

Minęły lata, zmieniło się – jak pisze poeta – oblicze świata – a zmieniło się w taki oto sposób, że dotychczasowi wrogowie, to znaczy – Bundeswehra, Niemcy, a Hupka i Czaja w szczególności, nie mówiąc już o NATO – stali się naszymi serdecznymi druhami, podobnie jak kiedyś naszymi druhami byli Rosjanie, to znaczy – Sowieci. Teraz wprawdzie Sowietów już nie ma, ale Rosjanie są jak najbardziej i nie tylko że wojują z bratnią Ukrainą, to jeszcze dybią również na nasz nieszczęśliwy kraj. Co prawda, zanim doszło do tych wszystkich paroksyzmów, to w tak zwanym międzyczasie Rosja była nawet naszym strategicznym partnerem. Mam na myśli okres po 20 listopada 2010 roku, kiedy to na szczycie NATO w Lizbonie proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, w ramach którego w sierpniu 2012 roku przyjechał do Warszawy Patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl, z którym JE abp Józef Michalik, ówczesny przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim.

Ale potem amerykańskiemu prezydentowi Obamie coś się w głowie odmieniło i w 2014 roku wysadził to całe strategiczne partnerstwo w powietrze, wykładając 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie “majdanu” od którego wszystko się zaczęło, to znaczy – wojna Rosji z Ameryką i NATO do ostatniego Ukraińca. Od tamtej pory o żadnym “pojednaniu” nikt nie chce nawet słyszeć, bo w przeciwnym razie Judenrat “Gazety Wyborczej” pana red. Michnika zrobiłby z niego marmoladę, tak, jak za pierwszej komuny marmoladę robiła “Trybuna Ludu” i “Żołnierz Wolności” z każdego, na kogo padło podejrzenie, że sympatyzuje z Hupką, albo Czają.

Nie tylko nikt nie chce słyszeć o żadnym “pojednaniu”, ale w dodatku, wiodące siły polityczne naszego bantustanu, z których jedna rotacyjnie udaje władzę, a druga – opozycję, zaczęły od pewnego czasu licytować się między sobą, kto jest ruskim agentem. Jak pamiętamy, pod koniec dobrego fartu obozu “dobrej zmiany”, to znaczy – dopóty, dopóki Nasz Najważniejszy Sojusznik w nagrodę za dobre sprawowanie, tzn. – za odstąpienie od strategicznego partnerstwa z Rosją na rzecz strategicznego partnerstwa z bezcennym Izraelem, nie pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu. Wtedy Niemcy nie mieli wyjścia, tylko musieli dokonać podmianki na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej, w następstwie której ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego przeszła do opozycji, podczas gdy administrowanie naszym bantustanem zostało przydzielone Donaldu Tusku, jego Volksdeutsche Partei z satelitami. Więc pod koniec dobrego fartu ekipy “dobrej zmiany” Naczelnik Państwa wykombinował sobie, że jak będzie demaskował ruskich agentów w obozie zdrady i zaprzaństwa, to może uchowa się na pozycji lidera. Powstała specjalna komisja, która wstępnie wytypowała kilku agentów, odradzając powierzanie im stanowisk państwowych. Na tej liście znalazł się m.in Donald Tusk.

Nic to nie pomogło, bo siekiera była już do pnia przyłożona, a kiedy Donald Tusk 13 grudnia ub. roku złożył na ręce pana prezydenta Dudy krzywoprzysięstwo z całym swoim rządem, to już bodaj następnego dnia tę komisję rozgonił i zapowiedział powołanie swojej, która już tam nieubłaganym palcem wszystkich ruskich agentów wskaże co do jednego. I właśnie 21 maja taka komisja została utworzona,a na jej czele stanął… – o nie, wcale nie pan generał Marek Dukaczewski, któremu taki zaszczyt teoretycznie należał się z wieku a przede wszystkim- z urzędu – jako ostatniemu szefowi Wojskowych Służb Informacyjnych, których już “nie ma”, bo w 2006 roku rozwiązał je złowrogi Antoni Macierewicz. Więc chociaż taka satysfakcja należała się panu generałowi Dukaczewskiemu, to jednak, gwoli uniknięcia zbytniej ostentacji, na czele komisji stanął inny stary kiejkut w osobie szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, która – podobnie jak Służba Wywiadu Wojskowego, z WSI wypączkowała.

W tej sytuacji nietrudno sie domyślić, że jako pierwszy nieubłaganym palcem zostanie wskazany jako ruski agent złowrogi Antoni Macierewicz, któremu rzeczywiście sporo się nazbierało. Nie tylko w 1992 roku ujawnił konfidentów, nie tylko rozwiązał WSI, nie tylko anulował kontrakt na śmigłowce i to gdy pod stołem zakończyły się już rozliczenia, ale w dodatku zafundował kurację przeczyszczającą naszej niezwyciężonej armii. No a potem trup będzie ścielił się gęsto, dostarczając żeru paniom Werner i Olejnik, nie mówiąc już o panu Czyżu i jego komandzie. Ale to są tylko wyrobnicy zbawiennych idei, podczas gdy od wymyślania zbawiennych idei po staremu jest żydokomuna, czyli nasz dobry znajomy Judenrat – tym razem nie “Trybuny Ludu” tylko oczywiście – “Gazety Wyborczej”.

I oto Judenrat wzniósł już nieubłagany palec, którym wskazał najgroźniejszego agenta Putina w Postaci komitetu Wyborczego “Polexit”, który ośmielił się wystawić kandydatów w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Nie ulega wątpliwości, że szef SKW na sygnał znajomej trąbki od razu zerwie się na równe nogi, w związku z czym polowanie na ruskich agentów zatoczy możliwie najszersze kręgi.

Stanisław Michalkiewicz

Z dymem pożarów…

Z dymem pożarów…

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    19 maja 2024 z-dymem

Starsi ludzie z pewnością pamiętają, jak to przed V Zjazdem PZPR w listopadzie 1968 roku w Warszawie wybuchło 5 zagadkowych pożarów. Co było ich przyczyną – tego ani wtedy, ani teraz nikt nie wiedział i nie wie, w związku z czym na mieście krążyły fałszywe pogłoski, że to „pięć pożarów na piąty Zjazd”. Coś mogło być na rzeczy, bo jesienią 1968 roku, po spacyfikowaniu tzw. „wydarzeń marcowych” i po inwazji na Czechosłowację, kilka partyjnych gangów rzuciło się sobie do gardła. Z jednej strony byli to „partyzanci” z Mieczysławem Moczarem na czele, z drugiej – sklerotyczny Władysław Gomułka z „Zenonem naszych dni”, czyli Zenonem Kliszką, a z trzeciej – „grupa Katangi”, czyli Edward Gierek ze swoimi śląskimi pretoriany. Wprawdzie w marcu 1968 roku Gierek wykrzykiwał, że jak ktoś podniesie rękę na socjalizm i sojusze, to „śląska woda” zaraz „pogruchoce mu kości” – ale na Zjeździe jeden gang wykrzykiwał: „Wiesław, Wiesław!”, a drugi: „Gierek, Gierek!” – na co Gomułka odpowiedział, że „nie będzie żadnych gierek!” Jak zwykle się pomylił, bo wskutek tych „gierek” w grudniu 1970 roku, w wyniku masakry na Wybrzeżu, stracił stanowisko I sekretarza, którym został właśnie Edward Gierek. Skrupulatność nakazuje mi przypomnieć jeszcze jedną ówczesną teorię spiskową, że upadek Gomułki był rezultatem tego, iż samowolnie, to znaczy – bez pozwolenia Sowietów – 7 grudnia 1970 roku podpisał traktat z Niemcami, w którym RFN uznała granicę na Odrze i Nysie.

Wspominam o tamtych zawirowaniach, bo akurat w dniach ostatnich nie tylko Warszawę, ale całą Polskę nawiedziła seria groźnych pożarów, które nie wiadomo właściwie jak się zaczęły, ale każdy z nich miał gwałtowny przebieg. Największe straty przyniósł pożar Hali Marywilskiej w Warszawie, w której spłonęło ponad tysiąc stoisk razem z towarem i zapasami. Pikanterii dodaje okoliczność, że co najmniej połowa kupców, którzy tam handlowali, to Wietnamczycy. Ponieważ nikt nie wie, co było przyczyną pożaru, który ponadto rozszerzał się bardzo gwałtownie, a w dodatku ostatnia kontrola przeciwpożarowa odbyła się tam w roku 2014, w związku z tym na mieście pojawiło się kilka fałszywych pogłosek. Pierwsza – że pożar wybuchł na tle konkurencji polsko-wietnamskiej. Z czymś takim zetknąłem się już w pierwszej połowie lat 90-tych, kiedy to największym obiektem handlowym w Warszawie, a może nawet w Polsce, był Stadion Dziesięciolecia. Wtedy okazało się, że Wietnamczycy sprzedają tam towary po cenach znacznie niższych od Polaków – a w dodatku nie były to towary chińskie, tylko polskie. Okazało się, że Wietnamczycy mają tu organizację, która w ich imieniu negocjuje wszystkie sprawy z polskimi urzędami, a efekt tych negocjacji jest właśnie taki. Ile forsy przeszło w związku z tym pod stołem, ile starych rodzin założyli urzędnicy skarbówki – tego już nigdy się nie dowiemy, podobnie, jak chyba nie dowiemy się, czy w Hali Marywilskiej było podobnie.

Skoro tak się amerykanizujemy, no to w końcu musiało dojść do tego, że Warszawa upodobniła się do Chicago z jego najlepszych lat – bo nie ma ognia bez dymu. Druga teoria związana jest z obecnością w Polsce bardzo licznej diaspory ukraińskiej. Rząd ukraiński, któremu coraz bardziej brakuje mięsa armatniego, chciałby ściągnąć z Polski chociaż ze 200 tysięcy mężczyzn i próbuje sprowokować polskie władze, by zaczęły ich wyłapywać i odstawiać do granicy. Skoro ukraińska bezpieka potrafi wywoływać takie pożary w Rosji, to dlaczegóż nie u nas, gdzie Ukraińcom nikt niczego nie ośmieliłby się odmówić – a już zwłaszcza – tubylcza bezpieka, która, Bóg jeden wie, komu naprawdę służy?

Trzecia wreszcie, najmniej prawdopodobna teoria, do której podobno skłania się Donald Tusk, głosi, że to Putin próbuje w ten sposób destabilizować Polskę przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Sęk w tym, że wybory do Parlamentu Europejskiego mało kogo tak naprawdę obchodzą, może poza samymi kandydatami i partiami, które w ten sposób chciałyby odesłać zawadzających im „byłych ludzi” do tego luksusowego przytułku w Brukseli. W każdym razie świeżo wystrugany z banana na ministra spraw wewnętrznych pan Tomasz Siemoniak zapowiada „energiczne śledztwo” – ale choćby na przykładzie sprawy „Amber Gold” nie rokuje to dobrze. Jak bowiem pamiętamy, w sprawie „Amber Gold” prokuratura też wszczęła „energiczne śledztwo”, ale dopiero gdy cała ukradziona forsa ulotniła się w nieznanym kierunku. Wtedy wieść gminna wskazywała na stare kiejkuty, które zabroniły nie tylko niezawisłym sądom i niezależnej prokuraturze wściubiać nosa w nie swoje sprawy, ale nawet sejmowej komisji śledczej, która w tej sytuacji tylko potwierdziła to, o czym wszyscy wiedzieliśmy od samego początku – że mianowicie organy państwa nie zadziałały prawidłowo – ale już nie odważyła się nawet postawić pytania, dlaczego tak się stało. Toteż nikogo nie dziwi, że premier Donald Tusk w pierwszym odruchu zapowiedział przywrócenie „delegatur” terenowych ABW. Teoretycznie chodzi o to, by takie pożary gasić w zarodku, ale tak naprawdę – by Agencję lepiej posmarować, bo jak sze posmaruje, to wtedy biznes lepiej sze kręczy.

W ogóle „rząd się mniemaną potęgą nasrożył” – co widać na przykładzie pana sędziego Tomasza Szmydta, co to wybrał wolność na Białorusi. Jak się okazuje, orzekając w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Warszawie, który między innymi zajmował się certyfikatami dostępu do informacji niejawnych i sprawami lustracyjnymi, mógł on poznać wiele tak zwanych „wstydliwych zakątków”, a kto wie – może nawet słynny „Aneks do Raportu o Rozwiązaniu Wojskowych Służby Informacyjnych”? Ajajajajajajaj! Toteż wśród bezpieczniaków i konfidentów zapanował jaskółczy niepokój, który dygnitarze próbują zagłuszać bezsilnymi represjami pod adresem sędziego, który zresztą sędzią właśnie być przestał. Teraz wysłano za nim list gończy, a nawet pojawiają się projekty, by go aresztować – ale jak tu go aresztować, kiedy Putin właśnie rozmieścił na Białorusi broń jądrową?

Podobnie było w stanie wojennym, kiedy wolność wybrało dwóch ambasadorów: panowie Spasowski i Rurarz. Zostali przez niezawisły sąd w podskokach skazani na karę śmierci – ale pan Rurarz zmarł śmiercią naturalną w USA dopiero w roku 2007, chociaż w 1990 roku wyroki mu pouchylano – ale skonfiskowanego mienia oczywiście nie zwrócono. Podobnie pan Spasowski, który zmarł w USA w roku 1995.

A skoro już o komisjach sejmowych i niezawisłych sądach mowa, to warto odnotować postanowienie Trybunału Konstytucyjnego, który właśnie nakazał sejmowej komisji do sprawy „Pegasusa” wstrzymać się ze wszystkimi czynnościami do czasu wyjaśnienia, czy powołanie tej komisji nie było przypadkiem sprzeczne z konstytucją – bo taki wniosek został złożony przez posłów PiS. Toteż kiedy przewodnicząca komisji, Wielce Czcigodna pani Sroka, próbowała przesłuchać byłego rzecznika praw dziecka pana Pawlaka, który miał podpisywać kwity na zapłatę za „Pegasusa”, ten nie tylko odmówił złożenia przyrzeczenia, ale nazwał komisję „spotkaniem publicystycznym”, po czym, w towarzystwie mec. Marka Markiewicza opuścił salę, zostawiając panią Srokę – no, mniejsza o to, z czym w garści.

A w ogóle z tą komisją są same zgryzoty, bo okazało się, że pan sędzia Igor Tuleya, przez lata zażywający sławy płomiennego szermierza praworządności, podpisywał zgody na używanie „Pegasusa”, w pełnym zaufaniu do bezpieczniaków. Toteż nawet w przychylnym rządowi Donalda Tuska portalu „Onet” można było przeczytać zniecierpliwioną opinię, że „komisje śledcze już zwijają manatki”. I słusznie – bo przecież nie o to chodzi, by cokolwiek wyjaśnić, tylko – by się wyfikać przed telewizyjnymi kamerami z nadziei, że dzięki temu łatwiej trafi się do wspomnianego luksusowego przytułku.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Robactwo

Robactwo

Stanisław Michalkiewicz „Prawy.pl” (prawy.pl)    18 maja 2024 michalkiewicz

Kolejny protest rolników w Warszawie po raz kolejny pokazał, że pretendująca do miana politycznej elity menażeria, uprawianie prawdziwej polityki ma surowo zakazane. Grupa rolników weszła do Sejmu, stawiając jedyny warunek opuszczenia gmachu, by spotkał się z nimi premier Donald Tusk. Ale premier Donald Tusk, podobnie jak wystrugany przez niego na wiceministra rolnictwa pan Michał Kołodziejczak, schronił się za murami godności twierdząc, że odpowiednim miejscem jest Kancelaria Premiera. Ale to oczywiście pretekst, bo mocny w gębie cienki Bolek Donald Tusk, nie ma rolnikom nic do powiedzenia. A dlaczego nie ma im nic do powiedzenia, podobnie jak nie miał im nic do powiedzenia Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, kiedy jeszcze zażywał dobrego fartu przed podmianką, przeprowadzoną w październiku ubiegłego roku na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej w związku z udzielonym w marcu ubiegłego roku przez amerykańskiego prezydenta Józia Bidena niemieckiemu kanclerzowi Scholzowi pozwoleniem, by Niemcy urządzały Europę po swojemu?

A dlatego, że zarówno sprawa ukraińskiego eksportu rolnego na teren Unii Europejskiej, jak i sprawa Zielonego Ładu, którego skasowania domagają się rolnicy, pozostaje poza granicami możliwości tubylczych Zasrancen. Sprawa ukraińskiego eksportu została bowiem załatwiona przez tamtejszych oligarchów z brukselskimi biurokratami, prawdopodobnie nie za darmo, więc nic dziwnego, że z tubylczymi ministrami, czy nawet niemieckim owczarkiem, postawionym przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen na czele tubylczego rządu, ani jedni, ani drudzy nie chcą gadać – bo niby o czym, skoro łapówka została wypłacona i pewnie już wydana? Podobnie w sprawie „Zielonego Ładu”, który jest kolejnym, po epidemii zbrodniczego koronawirusa, programem tresury miliardów ludzi, tym razem pod pretekstem „ratowania planety” przez zbrodniczym klimatem, co to się zmienia.

Tresurę pod pretekstem epidemii trzeba było przerwać w momencie, gdy zimy ruski czekista Putin rozpoczął inwazję na Ukrainę, tym samym z dnia na dzień likwidując epidemię. Od czegóż jednak zbrodniczy klimat? On naprawdę się zmienia, co prawda nie z przyczyn antropogenicznych – jak głoszą skorumpowani eksperci – tylko powodów natury kosmicznej, które były, są i będą po wiek wieków poza zasięgiem ludzkich możliwości. Tego jednak nie można głośno powiedzieć, bo wtedy nie można by ani tresować miliardów ludzi do pożądanych zachowań stadnych, ani też ograbiać ich w tak zwanym „majestacie prawa” – zgodnie z programem likwidacji własności ogłoszonym przez Klausa Schwaba.

Toteż z jednej strony Donald Tusk wykombinował sobie retoryczny wybieg, by uchylić się przed natarczywością ze strony rolników. Chodzi o wybory do Parlamentu Europejskiego. Rzeczywiście dzieli nas od nich już tylko miesiąc, więc to znakomita okazja, by powiedzieć, iż ten cały protest, to rodzaj politycznej manipulacji przedwyborczej, żeby od suwerenów wyłudzić dodatkowe głosy. To oczywiście prawda – a najlepszym tego dowodem jest próba podczepienia się pod rolnicze protesty byłego Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, jako „prostego obywatela” – chociaż to na nim osobiście, podobnie jak na Donaldzie Tusku, ciąży odpowiedzialność za wprowadzenie Polski w stan postępującego obezwładnienia. I jeden i drugi w 2003 roku stręczył Polakom Anschluss i jeden i drugi popierał w 2008 roku ratyfikację traktatu lizbońskiego, który Donald Tusk 13 grudnia 2007 roku podpisał w Lizbonie – jak sam przyznał – bez czytania – ani jeden, ani drugi nie pisnął nawet słowa protestu, kiedy prezydent Lech Kaczyński, lansowany dzisiaj na świątka, ten amputujący Polsce ogromny kawał suwerenności politycznej traktat w październiku 2009 roku ratyfikował i wreszcie – to Jarosław Kaczyński, bełkocący dzisiaj, że „jest za, a nawet przeciw” – w 2021 roku przy pomocy klubu parlamentarnego Lewicy – bo nawet część jego własnego klubu mu się zbuntowała – przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych UE, która dała Komisji Europejskiej dwa nowe uprawnienia:

Do zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii, to znaczy – w mieniu wszystkich państw członkowskich, które potem muszą spłacać przypadającą na nie część zaciągniętego długu – oraz do nakładania „unijnych” podatków – co stanowi jeden z filarów „Zielonego Ładu”.

Więc rzeczywiście; były Naczelnik Państwa próbuje podłączyć się pod rolnicze protesty, żeby wyłudzić jeszcze trochę głosów dla drużyny swoich drapichrustów w wyborach do PE – ale to nie zmienia ani trochę faktu, że Donald Tusk i hałastra zwąca się „rządem”, też z tych wyborów korzysta, jako z pretekstu, by psim swędem wymigać się od odpowiedzialności.

W tej sytuacji trudno się dziwić, że i jedni i drudzy uczepili się tematu zastępczego w postaci ucieczki sędziego Tomasza Szmydta na Białoruś. Przerzucają go sobie niczym gorący kartofel, oskarżając się nawzajem o wysługiwanie się Putinowi. Najzabawniejsze w tej sytuacji jest to, że i w jednym i w drugim przypadku te oskarżenia mogą być prawdziwe.

Pamiętamy przecież, że gdy prezydent Obama 17 września 2009 roku dokonał słynnego „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, to nikt nie protestował, gdy 17 sierpnia 2012 roku, na Zamku Królewskim w Warszawie patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl, wespół z ówczesnym przewodniczącym KEP, abp Józefem Michalikiem, podpisywał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. Nie tylko nikt nic nie pisnął, ale asystowała przy tym liczna reprezentacja dygnitarzy obozu zdrady i zaprzaństwa oraz „parlamentarzystów”. Pewnie większość z nich wolałaby dzisiaj o tym zapomnieć, bo dzisiaj, z łaski Naszego Najważniejszego Sojusznika, mamy inny etap, kiedy to obowiązują inne mądrości – ale my nie kierujemy się mądrościami etapu, tylko staramy się pokazywać prawdę.

Drugim akcentem komicznym całej sprawy jest to, że kiedy ABW zaczęła sprawę sędziego Szmydta „energicznie wyjaśniać”, to nie mogła wyjść poza ogólniki. Trzeba było tedy wołać pana generała Marka Dukaczewskiego, ostatniego szefa WSI, który jednym rzutem oka spenetrował prawdę: „powiedziałbym, że jest agentem”. Ten tryb przypuszczający to pewnie z ostrożności, by nie ujawnić tajemnicy państwowej – ale i tak możemy się domyślać, że pan generał wie więcej, niż mówi i kto wie – może nawet osobiście zwerbował pana sędziego Szmydta, który potem dostawał rozmaite zadania, aż wylądował na Białorusi. Inna sprawa, że pan sędzia Szmydt nie należał do organizacji „Iustitia”, która powstała w 1990 roku, zaraz jak rozwiązała się PZPR, która – jak wiadomo – była pasem transmisyjnym bezpieki do sądownictwa – tylko drugiej organizacji „Themis” – o której po mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby skupiała niezawisłych sędziów, zwerbowanych przez ABW w ramach operacji „Temida” – jako że ABW też chciała mieć własny pas transmisyjny, a nie korzystać z pasa starych kiejkutów.

Powiadają, że wystarczy odwrócić kamień, by zobaczyć kłębiące się pod nim robactwo – i właśnie taki kamień został odwrócony, dzięki czemu możemy lepiej zrozumieć funkcjonowanie nie tylko naszej młodej demokracji, nie tylko naszego bantustanu, ale i zrozumieć przyczyny, dla których towarzystwo pretendujące do bycia elitą polityczną, żadną miarą nie może zasługiwać na szacunek, ani nawet na wyrozumiałość.

Stanisław Michalkiewicz

Frajer pilnie poszukiwany

Frajer pilnie poszukiwany

michalkiewicz

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Najwyższy Czas!”    14 maja 2024

Izba Reprezentantów Kongresu przyznała Ukrainie 61 mld dolarów na kontynuowanie wojny, której celem – jak to ujawnił w swoim czasie sekretarz obrony USA Lloyd Austnin – jest „osłabienie Rosji”. Do tej pory, to znaczy od lutego 2022 roku, kiedy to – po wysłuchaniu zachęty amerykańskiego prezydenta Józia Bidena – ukraiński prezydent Włodzimierz Zełeński podjął decyzję o odrzuceniu porozumień mińskich, co stało się pretekstem do rosyjskiego uderzenia na Ukrainę, Stany Zjednoczone przekazały Ukrainie pomoc wartości co najmniej 45 mld dolarów. Oznacza to, że każdego dnia Stany Zjednoczone wydawały w tym okresie na wojnę na Ukrainie około 57 mln dolarów. To oczywiście sporo – ale w porównaniu do 300 mln dolarów dziennie, jakie Stany Zjednoczone wydawały na operację pokojową i misję stabilizacyjną w Iraku i Afganistanie, w których uczestniczyli amerykańscy żołnierze, używający amerykańskiej broni, amerykańskiego sprzętu i amerykańskiej amunicji, za którą przecież żadne inne państwo Stanom Zjednoczonym nie płaciło, wojna na Ukrainie wygląda na niemal sześciokrotnie tańszą, nawet jeśli nie uwzględnić zysków rządu USA z tytułu podatków płaconych przez amerykański przemysł zbrojeniowy, który broń, sprzęt i amunicję dla Ukrainy musi przecież wyprodukować, a od uzyskanych w ten sposób dochodów musi przecież zapłacić rządowi podatki.

Do tego dochodzą korzyści polityczne, wynikające stąd, że amerykańscy żołnierze nie walczą, ani nie giną, ani nie odnoszą na Ukrainie ran, co też przekłada się na dodatkowe oszczędności, które w tym rachunku nie są uwzględnione, bo trudno je oszacować – ale niewątpliwie istnieją.

W sumie z punktu widzenia amerykańskiego prowadzenie wojny z Rosją za pośrednictwem jakiegoś innego państwa, które w dodatku ponosi straty w ludziach, sprzęcie i w postaci dewastacji terytorium państwowego, jakie stały się udziałem Ukrainy, jest wyjątkowo korzystne, zwłaszcza w porównaniu z kosztami ewentualnego zaangażowania bezpośredniego. Pomijam przy tym kwestię skuteczności tamtych operacji, które ani w Iraku nie przyniosły zapowiadanych rezultatów, ani zwłaszcza – w Afganistanie – gdzie amerykańskie zaangażowanie zakończyło się fiaskiem, również w postaci pozostawienia całego użytego tam amerykańskiego uzbrojenia i wyposażenia znienawidzonym talibom, którzy teraz są panami sytuacji nie tylko w samym Afganistanie, ale także stanowią liczącą się siłę w regionie. Inna sprawa, że jeśli chodzi o Irak, to cele deklarowane w operacji „Iracka Wolność” nie pokrywały się, jak się wydaje, z celami rzeczywistymi.

Wśród rzeczywistych celów tamtej operacji, podobnie jak tak zwanych „jaśminowych rewolucji” w państwach Afryki Północnej, chodziło raczej o wyeliminowanie potencjalnego zagrożenia z ich strony dla bezcennego Izraela, któremu każdorazowy prezydent USA, bez względu na to, jaka partia wysuwa go do władzy, na samym początku urzędowania składa coś w rodzaju hołdu lennego, w postaci deklaracji, że obrona Izraela pozostaje dla USA priorytetowym celem polityki i to bez względu na to, co bezcenny Izrael będzie robił. Znakomitą ilustracją tej sytuacji było przemówienie izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu w Kongresie USA zaraz po rozciągnięciu przez Izrael swojej suwerenności nad obszarem Jerozolimy. Chociaż było to sprzeczne z amerykańską polityką, która wtedy popierała międzynarodowy status Jerozolimy, premier Netanjahu z naciskiem podkreśli w swoim przemówieniu, że „Jerozolima nie będzie już podzielona nigdy. Nigdy!Kiedy po raz drugi z naciskiem powtórzył słowo „nigdy” – część kongresmanów wstała i zaczęła izraelskiego premiera owacyjnie oklaskiwać. Inni początkowo siedzieli na swoich miejscach, ale widząc tę owację, też zaczęli z ociąganiem wstawać, aż wreszcie owacja objęła całą Izbę. Niechby który ośmielił się nie wstać! W tej sytuacji trudno tak całkiem zlekceważyć opinię Patryka Buchanana, który pół żartem, ale zarazem pół serio, określił Waszyngton, jako „terytorium okupowane przez Izrael”.

Wracając na Ukrainę, to jej przykład pokazuje, iż zresetowanie swojego poprzedniego resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich przez prezydenta Obamę w roku 2013, kiedy to USA wyłożyły 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie drugiego „majdanu”, którego nieukrywanym już celem było wyłuskanie tego państwa z rosyjskiej strefy wpływów, jaka została ustanowiona na szczycie N ATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku, razem z ustanowieniem strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, które było najważniejszym punktem politycznego „porządku lizbońskiego”, jaki po 25 latach od rozpoczęcia prac nad jego ustanowieniem miał zastąpić nieaktualny już porządek jałtański, było tylko początkiem nowej amerykańskiej polityki prowadzenia wojen per procura. Ta polityka, bardzo podobna do postępowania Wielkiej Brytanii w okresie świetności Imperium Brytyjskiego, polegała na zachęcaniu państw słabszych i głupszych, by zaufały rozmaitym enigmatycznym gwarancjom i przyjmowały na siebie pierwsze uderzenia nieprzyjaciół Wielkiej Brytanii, która potem miała tym większe możliwości nie tylko frymarczenia ich interesami, a nawet nimi samymi – jak to miało miejsce w przypadku Polski, sprzedanej Stalinowi w 1945 roku w Jałcie.

Nic tedy dziwnego, że Wielka Brytania, która po kryzysie sueskim w 1956 roku, zaprzęgła się na dobre do amerykańskiego rydwanu wojennego, obecnie znowu kusi Polskę swoimi obietnicami. Kiedy tylko Izba Reprezentantów Kongresu USA przyznała Ukrainie wspomniane 61 mld dolarów, zaraz brytyjski premier nie tylko zadeklarował pomoc dla Ukrainy w wysokości 500 mln funtów, ale w dodatku wygłosił deklarację, która u każdego normalnego Polaka powinna wzbudzić podejrzenia – że mianowicie jesteśmy sojusznikami „na zawsze”. A po co Wielkiej Brytanii potrzebni są tacy sojusznicy? A po to, by w razie potrzeby można ich było komuś korzystnie sprzedać. W tym celu przyśle nam nie tylko myśliwce „Tajfun”, które będą „strzegły polskiego nieba”, ale i 16 tysięcy żołnierzy. Żołnierze ci – podobnie jak członkowie kontyngentu amerykańskiego w Polsce – nie będą słuchali rozkazów rządu polskiego, tylko własnego rządu, który – co wydaje się oczywiste – bardziej będzie miał na oku własne interesy państwowe, a nie interesy państwowe polskie.

No dobrze – ale skąd taka nagła czułość Wielkiej Brytanii wobec naszego nieszczęśliwego kraju, skąd taka troska, by z jasnego nieba nie spadła nam na głowę żadna cegła? Myślę, że przyczyna tkwi w tym, iż po niemal 800 dniach wojny na Ukrainie, tamtejsze mięsko armatnie zaczyna powoli się wyczerpywać. Przyznanie 61 mld dolarów pomocy dla Ukrainy przez Izbę Reprezentantów Kongresu USA oznacza, że wojna może tam potrwać jeszcze około 1050 dni, oczywiście jeśli dzienne wydatki na jej prowadzenie utrzymałyby się na dotychczasowym poziomie. Jednak jest to możliwość czysto teoretyczna, bo 23 mld dolarów z tej puli mają zostać przeznaczone na uzupełnienie ubytków w amerykańskim arsenale po sprzęcie przekazanym Ukrainie, 11,3 mld na utrzymanie amerykańskich sił „w regionie”, a więc – w Europie Środkowej, a na zakup sprzętu tzn. broni i amunicji dla Ukrainy – niecałe 14 mld dolarów. Oznacza to, że za te pieniądze można będzie kontynuować wojnę na Ukrainie przez około 250 dni, czyli dokładnie tyle, ile upłynie od dnia dzisiejszego do momentu objęcia urzędu przez prezydenta USA wybranego w listopadzie. A co potem? A potem się zobaczy – bo w tej chwili, według ekspertów – Ukraina leci już „na oparach”.

Ale – jak wspomniałem – podstawowym problemem jest widoczny brak tamtejszego mięsa armatniego. Sprzeczne interesy tamtejszych oligarchów – a Ukraina jest oligarchią oligarchów – sprawiają, że tamtejsze władze sprawiają wrażenie skrępowanych w tej kwestii jakąś tajemniczą siłą wyższą i podejmują działania o charakterze pozornym – bo trudno inaczej potraktować buńczuczne deklaracje, że ukraińskie konsulaty np. w Polsce nie będą obsługiwały młodych Ukraińców. Cóż; bez pomocy konsulatów ci młodzi Ukraińcy pewnie jakoś sobie poradzą, a wreszcie – czy aby na pewno konsulaty nie będą ich obsługiwały? „Jak się da, to się zrobi” – mawiało się w Polsce za pierwszej komuny, a myślę, że na Ukrainie ta sentencja nadal jest podstawową mądrością życiową.

W tej sytuacji uważam, że zarówno oferty brytyjskiej pomocy, jakimi obsypał nas ostatnio brytyjski premier i rojenia pana prezydenta Andrzeja Dudy o rozmieszczeniu broni jądrowej na terenie Polski należy traktować jako potencjalne próby wepchnięcia naszego nieszczęśliwego kraju, jako następnego frajera, który w imieniu Naszych Odwiecznych Sojuszników, został wytypowany do prowadzenia wojny per procura. Timeo Danaos et dona ferentes – co się wykłada, że boję się Greków, nawet gdy przychodzą z darami – jak miał w „Eneidzie” Wergiliusza przestrzegać swoich rodaków Laokoon, kapłan Apollina w Troi, kiedy ci wśród okrzyków radości wciągali do miasta konia trojańskiego.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Pogłośność jasna i agenci

Pogłośność jasna i agenci

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    12 maja 2024 michalkiewicz

Ładny interes! Ledwo wyjechałem na pięć dni w sentymentalną podróż na Litwę i Łotwę, a już w naszym nieszczęśliwym kraju wybuchła istna sodomia i gomoria. Jeszcze nie zdążyłem na dobre poddać się sentymentom, a już światem wstrząsnął dreszcz oburzenia na wieść, że jakiś 16-latek rzucił cocktailem Mołotowa w kierunku warszawskiej synagogi. Oczywiście policja natychmiast go złapała, dając tym samym dowód swojej wyjątkowej sprawności i wiarygodności, co natychmiast nasunęło mi podejrzenia, że z jakichś zagadkowych powodów ów młody człowiek zwyczajnie został wynajęty, z taką oto instrukcją: wiecie, rozumiecie, młodzieńcze. Macie tu cocktail Mołotowa. Rzućcie nim w stronę synagogi – ale tak, żeby nikomu nic się nie stało. My was zaraz złapiemy, ale nic się nie bójcie, bo w naszym fachu nie ma strachu.

Oczywiście trzęsący się z oburzenia świat nie miał już głowy do zajmowania się ostatecznym rozwiązaniem kwestii palestyńskiej w Rafah w Strefie Gazy, więc gabinet wojenny bezcennego Izraela mógł bezpiecznie podjąć decyzję o kontynuowaniu operacji ostatecznego rozwiązania, mimo groźnego kiwania palcem w bucie przez amerykańskiego twardziela, prezydenta Józia Bidena, który teraz musi podlizywać się wszystkim dookoła, żeby go znowu wybrali na prezydenta. Aby jednak i on nie stracił prestiżu, to znaczy – żeby nie wyglądało, iż premier Netanjahu olewa go ciepłym moczem, dał on na użytek amerykańskich twardzieli przedstawienie, że prawicowi ekstremiści, co to uczestniczą w wojennym gabinecie jedności narodowej, postawili go pod ścianą, odgrażając się, że w razie odstąpienia od ostatecznego rozwiązania wywrócą mu rząd o góry nogami.

Na takie dictum prezydent Biden przestał grozić palcem w bucie, bo i on wie i my wiemy, że gdyby dzisiaj w bezcennym Izraelu rozleciał się rząd jedności narodowej, to następnego dnia świat by się zawalił, do czego miłujące pokój Stany Zjednoczone w żadnym wypadku dopuścić nie mogą. Tedy niech w tej całej Gazie dzieje się co chce, bo przecież nie ma takiego poświęcenia, którego nie można by ponieść dla ratowania pokoju światowego.

A tymczasem powoli nadszedł dzień Świętego Floriana, w którym swoje święto obchodzą straże pożarne. Z tej okazji podniosłe przemówienie pod adresem strażaków, a pana komendanta w szczególności wygłosił kandydujący do Parlamentu Europejskiego minister spraw wewnętrznych, pan Marcin Kierwiński. Zaraz na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby pan minister Kierwiński był narąbany, jak autobus, że aż plątał mu się język. Najwyraźniej jednak pan minister musiał być o możliwości pojawienia się fałszywych pogłosek zawczasu poinformowany, bo ledwo tylko zakończył swoje płomienne przemówienie, zaraz udał się na komendę rejonową policji, żeby go przebadano alkomatem, a kiedy to się stało, triumfalnie pokazał opinii publicznej dowód swojej trzeźwości, zapowiadając jednocześnie, że każdego kto będzie wspomniane fałszywe pogłoski powtarzał, zaciągnie przed niezawisły sąd, który z takim zuchwalcem zrobi porządek.

Żeby jednak jakoś wyjaśnić pewne zagadkowe nieprawidłowości w przemówieniu, ogłoszono, że ich przyczyną była pogłośność. Myślę, że to wyjaśnienie na dobre zagości w naszym politycznym wokabularzu, ale gwoli nadania mu charakteru poważnego, to znaczy – medycznego, dobrze byłoby ową pogłośność opatrzyć przymiotnikiem, na przykład – pogłośność jasna. Skoro może być pomroczność jasna, na którą – jak pamiętamy – zapadł w swoim czasie syn Kukuńka, to dlaczego mielibyśmy sobie żałować jasnej pogłośności? Taka pogłośność może trafiać nawet najzacniejsze głowy, podobnie jak choroba filipińska, która w swoim czasie rzuciła się – ale nie na głowę, ani nawet na szyję, tylko na goleń – panu prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Cała Polska ze współczuciem oglądała katiusze, jakie z tego tytułu przechodził na cmentarzu w Charkowie, więc jeśli ktoś nie chciałby wierzyć w pogłośność jasną, to zaraz wracze stwierdzą u niego sławną schizofrenię bezobjawową, a niezawisłe sądy nakażą takiego niedowiarka umieścić w polit-izolatorze.

Jeszcze nie ucichły echa odkrycia nowej jednostki chorobowej w postaci pogłośności jasnej, a tu się okazało, że sędzia Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, pan Tomasz Szmydt, akurat przebywający na urlopie, pojechał na Białoruś, gdzie poprosił o azyl polityczny. Zaraz niezależne media głównego nurtu przypomniały, że pan sędzia Szmydt, działając wspólnie i w porozumieniu ze swoją ówczesną małżonką, uczestniczył w tak zwanej, aferze hejterskiej, która polegała na odkrywaniu rozmaitym niezawisłym sędziom różnych wstydliwych zakątków. Podobno małżonka pana sędziego zorientowała się, że odkrywając wstydliwe zakątki źle się bawi i nie tylko zaprzestała hejterstwa swego, ale nawet przeskoczyła na jasną stronę Mocy, niczym w swoim czasie pan mecenas Giertych i podobnie jak i on, przepoczwarzyła się w tak zwaną sygnalistkę. Konkretnie polegało to na tym, że nadal odkrywała wstydliwe zakątki, tylko komu innemu i z innych pozycji. Dla pana sędziego Szmydta musiało to być przeżycie traumatyczne do tego stopnia, że nie tylko rozstał się z żoną, ale – jak już wspomniałem – wyjechał na Białoruś, gdzie poprosił o azyl.

Wkrótce jednak sentymentalno-prywatniacki wątek sprawy pana sędziego Szmydta został wyparty przez wątek wywiadowczy. Tajniacy z ABW zaczęli gorączkowo sprawdzać, co też taki niezawisły sędzia, jak, dajmy na to, pan Szmydt, mógł wiedzieć, to znaczy – czy wszedł w posiadanie jakichś tajemnic państwowych, które następnie mógłby przekazać złowrogiemu Aleksandrowi Łukaszence. Jeśli nawet i wszedł, to nigdy się o tym nie dowiemy, a to z uwagi na tajemniczy charakter tych tajemnic.

Jeśli o mnie chodzi, to stawiam na to, iż pan sędzia Szmydt mógł się dowiedzieć, którzy sędziowie są konfidentami, zwerbowanymi jeszcze przez Wojskowe Służby Informacyjne, a którzy zostali zwerbowani przez ABW w ramach tzw. Operacji „Temida. Na podejrzenie, że coś może być na rzeczy, naprowadza nas okoliczność, iż nagle został uruchomiony ostatni szef Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, od 2006 roku już „nie ma”, pan generał Marek Dukaczewski. Pan generał pochodzi z porządnej, ubeckiej rodziny i nawet przeszedł stosowne przeszkolenie w Moskwie, ale – jak wyjaśnił – właśnie dzięki temu przeszkoleniu amerykańscy bezpieczniacy uznali go za swoją umiłowaną duszeńkę, podobnie jak kiedyś generała Reinhardta Gehlena, który u Hitlera kierował formacją Fremde Heere Ost, co się wykłada: Obce Armie Wschód.

Wygląda na to, że nikt tak nie będzie służył demokracji, jak szubrawcy, czy to hitlerowscy, czy to komunistyczni. Toteż i pan generał Dukaczewski zaraz powinność swej służby zrozumiał i oświadczył, że jego zdaniem pan sędzia Tomasz Szmydt musiał być agentem. Ładny interes!

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Parchowie-oligarchowie i przekomarzania

Stanisław Michalkiewicz: Oligarchowie i przekomarzania oligarchowie-i-przekomarzania

A to się dopiero narobiło! Sezonowy pan marszałek Szymon Hołownia właśnie przełożył na inny termin posiedzenie Sejmu z dnia 10 maja, bo tego dnia przez Warszawę ma znowu przewalić się kolejny protest rolników. Jak pamiętamy, protestują oni z dwóch zasadniczych powodów.

Po pierwsze – przeciwko zalewaniu krajów Unii Europejskiej ukraińskimi produktami rolniczymi, które nie tylko trafiają tu bez żadnych ograniczeń, ale w dodatku, przy ich wytwarzaniu nie obowiązują standardy, które w stosunku do rolników tubylczych Unia Europejska surowo egzekwuje.

Drugim powodem jest tak zwany “Zielony Ład”, czyli seria wariackich pomysłów, mających rzekomo na celu “ratowanie planety” – ale tak naprawdę – kontynuowanie tresury milionów, a może miliardów ludzi, wcześniej tresowanych w ramach pilotażowego programu tresury uruchomionego pod pretekstem epidemii zbrodniczego koronawirusa.

Tym razem dodatkowej pikanterii całej sprawie ukraińskiego eksportu rolnego na obszar państw UE dodaje aresztowanie ukraińskiego ministra rolnictwa,  Mikołaja Solskiego, który jest oskarżony o przywłaszczenie sobie państwowych gruntów wartości 7 mln dolarów. Ale – jak się dowiadujemy – po zapłaceniu kaucji nie tylko został wypuszczony na wolność, ale “wrócił do pełnienia obowiązków”. Najwyraźniej nie tylko zapłacił kaucję, ale i podzielił się z kim tam było trzeba i już tamtejsza iustitia nie ma do niego żadnych pretensji.

Zresztą – jakże tu mieć pretensje do ministra, że chciał sobie to i owo na boku sprywatyzować, kiedy na Ukrainie jest to reguła? W przeciwnym razie skąd wzięliby się tam “oligarchowie”, a nawet “parchowie-oligarchowie”, którzy nie tylko mają prywatne wojska, nie tylko drużyny deputowanych do najwyższego sowietu, ale nawet decydują, kto będzie prezydentem? Na tym zresztą polega zasadnicza różnica między Ukrainą i Rosją.

Na Ukrainie to oligarchowie decydują, kto zostanie prezydentem, podczas gdy w Rosji, to prezydent decyduje, kto może zostać oligarchą.

Za Jelcyna było inaczej, to znaczy – tak samo, jak na Ukrainie – ale zimny ruski czekista Putin tych wszystkich “parchów-oligarchów” przechytrzył, czego Judenrat “Gazety Wyborczej”, której współwłaścicielem jest stary żydowski grandziarz finansowy Jerzy Soros, do dzisiaj nie może mu darować, że pozbawił go takich wielkich, ruskich alimentów.

 Jak pamiętamy, właśnie to pozbawienie starego grandziarza ruskich alimentów, które wyrabiali mu tam “parchowie-oligarchowie”, było przyczyną kolorowych rewolucji. Pierwsza taka, nazwana “rewolucją róż”, odbyła się w Gruzji, gdzie jedna grupa osiłków w czarnych, skórzanych marynarkach wyprowadzała w sali obrad tamtejszego parlamentu prezydenta Edwarda Szewardnadze, podczas gdy druga wprowadzała drugimi drzwiami Michała Saakaszwiliego, prawdopodobnie amerykańskiego agenta.

Następnego dnia w Tbilisi wylądował pod fałszywym paszportem przepędzony przez Putina z Rosji Borys Abramowicz Bieriezowski, żeby się zorientować, co z tej całej Gruzji można wycisnąć dla starego grandziarza. Okazało się, że chyba niewiele, w zwiazku z czym, w następnym, 2004 roku, wybuchła “pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie.

W odróżnieniu od Gruzji, Ukraina to dla grandziarza było prawdziwe złote jabłko, więc Borys Abramowicz chciał nawet się tam osiedlić, ale ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu wytłumaczyć, że to niepotrzebne, skoro teraz na Ukrainie interesu pilnuje prezydent Wiktor Juszczenko i jego pierwszy minister w osobie pięknej Julii Tymoszenko.

A potem, kiedy prezydent Obama za 5 mld dolarów urządził na Ukrainie “majdan”, kraj ten stał się dla “parchów-oligarchów” – również amerykańskich – prawdziwym Eldorado, w związku z czym europejskie rolnicze protesty rozbijają się o mur obojętności, niczym bałwany morskie o skały. Cóż w tej sytuacji może zrobić cienki Bolek, czyli sezonowy pan marszałek Hołownia, jeśli nie przełożyć posiedzenie Sejmu, żeby się z tymi całymi rolnikami już nie konfrontować?

Tymczasem w związku ze zbliżającymi się wyborami do Reichstagu, tym razem nazywanego Parlamentem Europejskim, nasi Umiłowani Przywódcy muszą na siłę wynajdować sobie jakieś punkty, w których mogliby się “pięknie różnić”.  Ponieważ – jak wiadomo – uprawianie prawdziwej polityki mają od naszych sojuszników surowo zakazane, to muszą wynajdywać sobie tematy zastępcze.

I oto w dniach ostatnich obóz “dobrej zmiany” pod wodzą byłego Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego oznajmił, że rząd Donalda Tuska podpisał cyrograf stwierdzający, iż prawo Unii Europejskiej ma charakter nadrzędny nad prawem tubylczym, z tubylczą konstytucją włącznie. Łapani na sejmowych korytarzach dygnitarze z gabinetu Donalda Tuska nic na ten temat nie wiedzieli, chociaż wyglądali na zmieszanych przyłapaniem na takim akcie zdrady.

To zmieszanie wynika jednak z ignorancji. Rzecz w tym, że już w roku 1964, orzekając w sprawie Flaminio Costa przeciwko ENEL, Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu sformułował zasadę, według której prawo wspólnotowe (bo wtedy nie było jeszcze Unii Europejskiej, jako odrębnego podmiotu prawa międzynarodowego, która została proklamowana dopiero 1 grudnia 2009 roku, tylko “wspólnoty europejskie”) ma charakter nadrzędny nad prawami krajowymi i to bez względu na rangę ustawy.

Z tego właśnie powodu, podczas przeprowadzonej wiele lat temu debaty na Uniwersytecie Warszawskim, poświęconej ewentualnemu wejściu Polski do unii walutowej (Polska zobowiązała się do wejścia do unii walutowej, to znaczy – do przyjęcia euro – już w traktacie akcesyjnym, ratyfikowanym po referendum w roku 2003, tyle, że nie ustalono daty tego przystąpienia), pani sędzia Małgorzata Jungnikiel z Sądu Apelacyjnego w Warszawie otwartym tekstem powiedziała, że sądy w Polsce będą stosowały prawo Unii Europejskiej nawet w sytuacji jego sprzeczności z polską konstytucją.

I tak właśnie jest, czego dowodem jest choćby faszystowska regulacja w postaci ustawy o ochronie danych osobowych, która nakłada na obywateli ograniczenia swobody wypowiedzi tylko do sytuacji dozwolonych przez prawo. Tymczasem konstytucja, która w przypadku organów władzy publicznej wymaga, by postępowały one “na podstawie i w granicach prawa”, w stosunku do obywateli stoi na stanowisku, że dozwolone jest wszystko, co nie jest zakazane.

Tymczasem wspomniana ustawa wprowadza zasadę, że jeśli jeden człowiek chce powiedzieć coś drugiemu, to musi prosić o pozwolenie trzeciego. Dlatego nazywam tę regulację “faszystowską”, ponieważ istotą faszyzmu jest przekonanie, że państwu wolno wszystko – na przykład penalizować “mowę nienawiści”. A co to jest “mowa nienawiści”? Ano, to każda opinia sprzeczna z aktualną linią partii.

I niezawisłe sądy w Polsce  akomodują się do tych faszystowskich, unijnych regulacji tak samo skwapliwie, jak w czasach stalinowskich akomodowały się do standardów sowieckich, sformułowanych w art. 58 Kodeksu Karnego RSFRR, na podstawie którego miliony ludzi straciły życie, mienie, zdrowie i wolność.

Wokół wyborów do PE

Wokół wyborów do PE

Stanisław Michalkiewicz  serwis „Prawy.pl”   11 maja 2024 michalkiewicz

W związku z wyborami do Parlamentu Europejskiego, w których swoje kandydatury powystawiali nie tylko liczni ministrowie rządu koalicji 13 grudnia pod przewodnictwem Donalda Tuska, jak i wybrani niedawno do Sejmu parlamentarzyści, pojawiły się na mieście fałszywe pogłoski, że nie jest to przypadek i że wcale nie chodzi o to, iż posłowie do PE dostają znacznie większe pieniądze, niż ministrowie, nie mówiąc już o parlamentarzystach tubylczych. Owszem, pieniądze są większe, a poza tym podobno żadna Schwein nie stoi nad takim jednym z drugim posłem i nie patrzy mu na ręce – podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju nad każdym byłym ministrem czy posłem wydziwia nie jakaś pojedyncza Schwein, tylko cały chlewik, w którym porozumiewawczo chrząkają, albo dla odmiany — przeraźliwie kwiczą – płomienni szermierze praworządności ludowej pod batutą pana ministra Bodnara.

Nie to jednak jest przyczyną dla której dygnitarze uczestniczący w koalicji 13 grudnia, kierowanej przez Volksdeutsche Partei, jeden przez drugiego stają do wyborów. Pozornie idzie o to, by zmobilizowani przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen folksdojcze wszystkich krajów połączyli się i viribus unitis dali odpór tym wszystkim, którzy pragną sypać piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, co to pędzi prosto do Ausch… to znaczy pardon – nie do żadnego „Auschwitz”, tylko ku świetlanej przyszłości – ale prawdziwa przyczyna, o której mówią wspomniane fałszywe pogłoski może być całkiem inna. Chodzi o to, że kto jak kto – ale ministrowie, a nawet niektórzy parlamentarzyści – coś tam przecież muszą wiedzieć, więc kto wie, czy już się nie dowiedzieli, że zaraz po czerwcowych wyborach do PE, tak, żeby zdążyć ze wszystkim przed listopadowymi wyborami prezydenckimi w Ameryce, a już najpóźniej – do stycznia następnego roku, kiedy to wybrany w listopadzie na prezydenta USA twardziel obejmie urzędowanie – nasz nieszczęśliwy kraj zostanie zlikwidowany, nie tyle może w sensie dosłownym, chociaż oczywiście wszystko jest możliwe – tylko w tym sensie, że III Rzeczpospolita zostanie przekształcona w Generalne Gubernatorstwo.

A w Generalnym Gubernatorstwie nie będzie potrzeby zatrudniać aż tylu ministrów, zwłaszcza na stanowiskach czysto operetkowych, jak na przykład resort równości, którym kieruje Wielce Czcigodna pani Kotula, czy resort kultury, z którego właśnie czmycha do PE moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, co to myśli, że Średniowiecze było „ciemne” – i wielu innych. Toteż, zgodnie z rozkazem zawartym w „Międzynarodówce” („ruszamy z posad”), opuszczają tubylcze dygnitarstwa, żeby w nowej sytuacji ustrojowej zająć odpowiednią pozycję społeczną, materialną i polityczną w aparacie nadzoru i terroru nad mniej wartościowymi narodami tubylczymi, o których zarówno Alfiero Spinelli, jak i wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler mówili, że powinny zostać zlikwidowane.

Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, więc nic dziwnego, że w sytuacji gdy nasz mniej wartościowy naród tubylczy ze swoim – pożal się Boże! – państwem, zostanie poddany likwidacji, lepiej się trzymać od niego z daleka. Przecież ośrodek przygotowawczy dla przyszłych kadr pełniących służbę wartowniczą i porządkową w uruchomionych, a chwilowo nieczynnych obozach, w Trawnikach koło Lublina nie został jeszcze uruchomiony, chociaż pan minister Bodnar już zapowiadał zwolnienie co najmniej 20 tys. więźniów kryminalnych, którzy te wszystkie obowiązki przejmą. A z doświadczenia wiadomo, że nie ma nic gorszego, niż takie niedoszkolone kadry, które jeszcze nie do końca rozróżniają między interesem państwowym i prywatnym. Dopóki zatem Generalne Gubernatorstwo ze swoimi kadrami nie okrzepnie, lepiej trzymać się od niego z daleka, żeby nie oberwać nawet przypadkowo, jakimś rykoszetem.

A tu jeszcze jak na złość, na Ukrainie sytuacja się komplikuje. Wprawdzie ostateczne zwycięstwo nadejdzie, bo – jak wiadomo – nadejść musi, ponieważ taki jest rozkaz, ale na razie brakuje tam 200 tysięcy żołnierzy. Tak w każdym razie uważa jeden z naszych generałów, który chwilowo odzyskał poczucie rzeczywistości. Spora część tych brakujących żołnierzy, a może nawet wszyscy, znajduje się w naszym nieszczęśliwym kraju. Problem jednak w tym, że nie chcą oni wcale wracać na Ukrainę, by tam chwalebnie zginąć w amerykańskiej wojnie o osłabienie Rosji, tylko woleliby przyczyniać się do nieubłaganego postępu w naszym nieszczęśliwym kraju. W takim razie ukraińskie władze mogą nakazać naszym Umiłowanym Przywódcom, żeby zaczęli ich wyłapywać i dostarczać na Ukrainę, gdzie… – i tak dalej.

Jakieś zobowiązania musiały zostać podjęte, bo jeszcze niedawno Książę-Małżonek wprawdzie wspominał o takiej możliwości, ale właśnie – jako o „możliwości”, która w dodatku obfitowałaby w „trudności natury etycznej”, ale cóż robić; Polska nadal pozostaje przecież „sługą narodu ukraińskiego”, więc nic dziwnego, że pan minister Władysław Kosiniak-Kamysz niedawno oznajmił, że jak padnie taki rozkaz, to Ukraińcy będą łapani. Czy te łapanki będzie prowadziła nasza niezwyciężona armia, czy też 16 tysięcy żołnierzy brytyjskich, o których niedawno mówił brytyjski premier – tego jeszcze nie wiemy, podobnie jak nie wiemy, czy ci młodzi Ukraińcy nie stawią na przykład jakiegoś desperackiego oporu. W takiej sytuacji również ukraińskie władze mogłyby dopatrzyć się plusów dodatnich, bo niewątpliwie ułatwiłoby to uzyskanie dla Ukrainy jakiejś rekompensaty za terytoria utracone na rzecz Rosji w ostatniej wojnie Ameryki z Rosją, prowadzonej do ostatniego Ukraińca.

To niewątpliwie ułatwiłoby Ukrainie podjęcie decyzji o nawiązaniu z Rosją jakichś rokowań, a z drugiej strony ułatwiłoby to Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, albo jakiemuś innemu Reichsfuhrerowi, jaki objawi się po czerwcowych wyborach do PE, przeprowadzenie zamiany III RP w Generalne Gubernatorstwo, łącząc ją z dokończeniem procesu zjednoczenia Niemiec, zgodnego z aktualną konstytucją, czyli – do granicy z 1937 roku. W takiej sytuacji mandaty parlamentarzystów zarówno z tamtych okręgów wyborczych chyba by wygasły, podobnie jak z terenów przeznaczonych na rekompensatę dla Ukrainy. Nie jest wykluczone, że jakimści sposobem wszyscy zainteresowani już się o tym dowiedzieli i dlatego obserwujemy taki exodus części Wybrańców Narodu do Brukseli, gdzie te wszystkie zawirowania będzie można bezpiecznie przeczekać, aż do momentu, gdy wszystko się – jak pisał Adam Mickiewicz – „jak figa ucukruje, jak tytuń uleży”.

Stanisław Michalkiewicz

PolExit to słowo zakazane

Dlaczego nie ma debaty o wyjściu Polski z UE? Stanisław Michalkiewicz: PolExit to słowo zakazane

pch/dlaczego-nie-ma-debaty-o-wyjsciu-polski-z-ue

Politycy najwyraźniej mają surowo zabronione wypowiadania słowa „PolExit” – ocenił red. Stanisław Michalkiewicz w rozmowie z Łukaszem Karpielem w programie Prawy Prosty na kanale PCh24.TV. 

Jak dodał, jest przyzwolenie na „konstruktywną krytykę” – jak w czasach sowieckich – tzn. dozwolona jest taka krytyka, która odbywała się na akceptacji ustroju socjalistycznego i sojuszu ze Związkiem Radzieckim.

Tu mamy dokładnie tą samą historię. Można krytykować Zielony Ład (no za bardzo nie można), ale ta konstruktywna krytyka jest dopuszczalna, natomiast na nieubłaganym gruncie uczestnictwa w UE. Dlatego pewne rzeczy nie mogą naszym politykom przejść przez gardło. Skoro my to wiemy, że mają to surowo zakazane, to oni tym bardziej to wiedzą – mówił.

Zdaniem red. Michalkiewicza, ów zakaz pochodzi dokładnie od tych samych, co „wystrugali z banana” owych polityków. – Tak było 20 lat temu. Przypomnę, że w czerwcu 2003 roku, kiedy było referendum w sprawie „anszlusu” PiS ramię w ramię z dzisiejszą PO i Lewicą, a nawet częścią przewielebnego duchowieństwa, zgodnie agitowało za „anszlusem”. Więc co dzisiaj mają mówić? Jarosław Kaczyński latem ub. roku w Bogatyni powiedział, że w UE jesteśmy i być chcemy, ale suwerenni. Nie wiem jak on sobie to wyobraża, bo to jest próba skonstruowania kwadratury koła – albo w UE, albo suwerenni – mówił.

Jak zauważył, skoro Polska w traktacie akcesyjnym zobowiązała do pewnych rzeczy, m.in. do wejścia do unii walutowej, a referendum akcesyjne odbywało się w 10 lat po wejściu traktatu z Maastricht, który miał zasadnicze znaczenie dla kształtowania Wspólnoty Europejskiej i nakreślał kierunki UE jako IV Rzeszy, co miało następować „na drodze pokojowego jednoczenia Europy” i zasadniczo zmieniał formułę funkcjonowania Wspólnoty Europejskiej (do traktaty działającej w formule konfederacji, czyli związku państw). Zatem od tego czasu nie mamy już formuły związku państw, ale państwa związkowego.

– Powinni nasi umiłowani przywódcy wiedzieć co tak naprawdę nam stręczą, stręcząc nam UE. Dalszym krokiem było wejście w życie traktatu lizbońskiego, który amputował każdemu państwu członkowskiemu, z wyjątkiem Niemiec, ogromny kawał suwerenności. Do dzisiaj nie wiemy jak duży. Nie jesteśmy w stanie uzyskać odpowiedzi ani od Pana prezydenta, ani od Pana premiera, od nikogo – do czego Polska się zobowiązała w traktacie lizbońskim – wskazał red. Michalkiewicz.

Częściowo wyjaśnia to okoliczność, że Donald Tusk, który traktat podpisał 13 grudnia 2007 roku, przyznał, że go nie czytał. Stąd też jest wielce prawdopodobne, że posłowie, którzy 1 kwietnia 2008 roku głosowali nad ustawa upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego do ratyfikacje tego traktatu, też go nie czytali.  W tej okoliczności trudno oczekiwać od prezydenta, żeby on ów traktat czytał – ironizował gość PCh24.TV.

Jednak zdaniem red. Michalkiewicza, nawet po lekturze traktatu, udzielenie odpowiedzi może sprawić trudności. Dlaczego? Więcej o tym w programie Prawy Prosty – zachęcamy do wysłuchania całej rozmowy na kanale PCh24.TV:

https://youtube.com/watch?v=POky2VN30GQ%3Ffeature%3Doembed

Deo gratias !?!

Deo gratias

Stanisław Michalkiewicz  „Forum Polskiej Gospodarki” (fpg24.pl)    5 maja 2024 micha

Towarzyszu z Kanady, który zbożem palisz, To nieprawda, że mąki nikomu nie trzeba. Łopatą ziarna ty mnie od głodu ocalisz. Daj chleba!” – Pisał dawno temu Antoni Słonimski w wierszu: „Palenie zboża” . Chodziło o to, że zdarzyło się wtedy, iż gwoli podtrzymania cen na pszenicę, podobnie jak na kawę i bawełnę, w Kanadzie palono zboże, w Brazylii topiono w morzu kawę, a w południowych stanach Ameryki palono bawełnę.

W tamtych czasach zdarzało się to wyjątkowo, podczas gdy teraz jest to rutynowa praktyka, która nazywa się „kwotowaniem produkcji”. Kiedy jeszcze w latach 80-tych byłem we Francji na winobraniu, niszczyliśmy część zbiorów, bo w przeciwnym razie wydajność winnicy przekroczyłaby 50 hl wina z hektara, a wtedy właścicielowi groziły drakońskie kary. Tymczasem taka maksymalna wydajność była podyktowana przez Brukselę, bo produkcja wina już wtedy była w UE „kwotowana”. Była to realizacja ideału gospodarczego Hilarego Minca – jednego z trójki wszechmogących Żydów, których Stalin przysłał do Polski, żeby tresowali nas do komunizmu. Ten Hilary Minc miał ideał gospodarczy w postaci „planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy”. W Polsce to nigdy w stu procentach się nie udało, podczas gdy na Zachodzie, gdzie przez całe dziesięciolecia rządziły partie socjaldemokratyczne, często do spółki z komunistami, udało się ten ideał osiągnąć.

Kwotowanie” jest biurokratyczną reakcją na prawo podaży i popytu. Wielu ludzi reaguje na nie w sposób nieoczekiwany. Adam Grzymała-Siedlecki w swoich wspomnieniach pisze o niejakim panu Zapalskim, ziemianinie gdzieś w Świętokrzyskiem, który nawet skończył uniwersytet. Gospodarował w swoim majątku całkiem sprawnie, aż do momentu, kiedy zimą, wywrócił się z saniami, uderzając głową w węgieł stodoły. Od tego czasu jego umysł zaczął pracować jakimś ilorazem teorii naukowych i bzika. Akurat Europa została zalana tańszym amerykańskim zbożem, co spowodowało kryzys w tutejszym rolnictwie. Pan Zapalski zareagował nań właśnie takim ilorazem: nie mogę zwiększyć popytu na pszenicę, ale mogę zmniejszyć jej podaż na rynek – i ku desperacji oficjalistów i rodziny, zabronił obsiewać pola w swoim majątku.

Ponieważ w Unii Europejskiej, w odróżnieniu od takiej Ukrainy, która do Unii nie należy, rolnictwo, podobnie jak wszystkie inne gałęzie gospodarki – może z wyjątkiem przemysłu molestowania – podlega biurokratycznej dyktaturze, to wskutek tego tutejsze koszty produkcji rolniczej są wyższe, niż gdziekolwiek indziej – również dlatego, że biurokraci w ostatnich dziesięcioleciach popadli w zależność od wariatów, którzy w ten sposób narzucili całemu kontynentowi rozmaite absurdalne pomysły, w rodzaju walki z klimatem, co jeszcze bardziej te koszty podnosi. Dodatkowo w tej sytuacji Unia Europejska jest zasypywana ukraińskim zbożem i innymi produktami rolniczymi, które nie podlegają żadnym standardom, jakie są egzekwowane od tutejszych rolników.

Ci przeciwko temu protestują, ale te protesty są daremne w sytuacji, gdy oligarchowie, którzy zdominowali ukraińskie rolnictwo, musieli przekupić brukselskich biurokratów, by otworzyli unijny rynek rolny przed ukraińskimi produktami. Toteż jakiekolwiek interwencje u tubylczych ministrów, czy nawet premiera Tuska, nie przynoszą żadnych rezultatów, ponieważ ani oligarchowie z Ukrainy, ani brukselscy biurokraci nie chcą rozmawiać z żadnymi tubylczymi kacykami, od których nic już nie zależy, bo suwerenność polityczną swoich bantustanów już dawno przefrymarczyli za tak zwane „subwencje”. Teraz, gdy chodzi o umieszczenie w brukselskim przytułku dla „byłych ludzi” swoich faworytów, którzy przy okazji będą firmowali kolejne kroki na drodze „pogłębiania integracji”, czyli budowania IV Rzeszy, na użytek naiwniaków, któtrzy w czerwcu mają wziąć udział w głosowaniu, demonstrują asertywność – jak na przykład Książę-Małżonek, czy nawet sam Gauleiter Donald Tusk, albo nawet sprzeciw („jestem za, a nawet przeciw” – mówił Kukuniek) – jak Jarosław Kaczyński, czy Mateusz Morawiecki, który jeszcze niedawno w podskokach podpisywał wszystkie „Zielone łady” i inne biurokratyczne wynalazki – teraz się odgraża, że będzie odbudowywał „Europę Ojczyzn” – jakby nie wiedział, że została ona pogrzebana wraz z wejściem w życie traktatu z Maastricht już w roku 1993. Co ciekawe – i jednym i drugim to uwodzenie swoich wyznawców może się udać, bo – jak zauważył Franciszek ks. de La Rochefoucauld – „tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego”.

I chyba nieprzypadkowo (nieżyjący już ksiądz Bronisław Bozowski mawiał, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”) doszliśmy do Pana Boga, jako że w Nim ostatnia nadzieja. I rzeczywiście. Kiedy już wyglądało na to, iż na ten kryzys w rolnictwie, spowodowany z jednej strony unijną biurokracją, a z drugiej – ukraińskimi oligarchami – nie ma rady – kiedy Gauleiter Donald Tusk zaczął grozić, że będzie „wypalał żelazem” zatajonych putinowców, do których oczywiście zalicza wszystkich przeciwników Volksdeutsche Partei z rolnikami na czele, kiedy pan wiceminister Kołodziejczak z wyżyn swojej wieży z kości słoniowej zaczął z sejmowej trybuny pomstować na „głupców” – nie było rady – musiał interweniować Pan Bóg. Na szczęście nie w taki sposób, jak to zrobił Putin, który z dnia na dzień zlikwidował pandemię zbrodniczego koronawirusa, tylko po swojemu, to znaczy – dyskretnie.

Zesłał mianowicie na Europę nagłą falę przymrozków, które wymroziły nie tylko znaczną część sadów i zbóż ozimych. Mogłoby się wydawać, że to dla rolnictwa niekorzystne, ale tak nie jest, bo te przymrozki doprowadzą do obniżenia plonów zarówno zbóż, jak owoców, a także miodu – a więc tych produktów rolniczych, z którymi są największe problemy. Dzięki temu jest szansa, że ceny nie tylko nie spadną do jakiegoś katastrofalnego poziomu, ale nawet – że nieznacznie wzrosną. Tak to Pan Bóg sprytnie wykorzystał prawo podaży i popytu, być może nawet wychodząc naprzeciw prośbom zdesperowanych rolników, którzy uznali, że tylko On może jakoś zaradzić złu. „Stąd dla żuka jest nauka”, by nie lekceważyć mechanizmów rynkowych, skoro posługuje się nimi sam Stwórca Wszechświata, który – mówiąc nawiasem – musiał te mechanizmy rynkowe też ustanowić już podczas aktu stworzenia. Dotyczy to nie tylko Lewicy, która ostentacyjnie nie wierzy w Pana Boga, ale również socjalistów pobożnych, którzy wprawdzie w Pana Boga wierzą, ale nie wierzą w istnienie mechanizmów rynkowych – bo bardziej wierzą w Jarosława Kaczyńskiego. Jednak w sprawie kryzysu rolnego Jarosław Kaczyński – podobnie jak Gauleiter Donald Tusk – okazał się całkowicie bezradny, podczas gdy Pan Bóg – przeciwnie – i to w dodatku – przy pomocy mechanizmów rynkowych.

Stanisław Michalkiewicz

Walka o pokój dla świata

Walka o pokój dla świata

Stanisław Michalkiewicz 5.05.2024 walka-o-pokoj

„Z wielkich idei rodzą się wielkie nieszczęścia” – twierdził Aldous Huxley. Trudno mi powiedzieć, co konkretnie miał na myśli, bo w świecie krążą rozmaite idee, które przez ich wyznawców uznawane są za wielkie, ale przez pozostałych – już niekoniecznie. Jednak zamiast gubić się w domysłach, spróbujmy sprawdzić trafność spostrzeżenia Huxleya na konkretnym przykładzie.

Oto w biblijnej Księdze Rodzaju czytamy, jak to Stwórca Wszechświata, który dlaczegoś upodobał sobie pewnego mezopotamskiego koczownika, pewnego dnia obiecał mu solennie, że „jego potomstwu” oddaje obszar „od Rzeki Egipskiej”, czyli Nilu, aż do „rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”. Obecnie, słusznie czy niesłusznie, za potomków Abrahama uważają się Żydzi i z tego tytułu snują marzenia o „wielkim Izraelu”, który miałby rozciągać się właśnie na obszarze ujętym w ramy tych dwóch rzek. Snują marzenia – bo Stwórca Wszechświata przez kilka tysięcy ostatnich lat z zagadkowych przyczyn swojej obietnicy nie spełniał – ale ostatnio jakby coś w tej sprawie drgnęło.

Czy stało się to za sprawą wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, który – podobnie jak rzymski cesarz Klaudiusz – uważał, że Żydzi są przyczyną „powszechnej choroby świata cywilizowanego”, czy też Marcina Lutra, który dał początek Reformacji, dzięki której w Ameryce pojawił się odłam wyznania protestanckiego, według którego nie będzie na świecie pokoju, dopóki nad światem nie zapanują Żydzi – tego pewnie się nie dowiemy, bo – w odróżnieniu od czasów dawniejszych, kiedy to Stwórca Wszechświata co i rusz rozmawiał z wieloma osobami – teraz jakby przestał się komukolwiek zwierzać, a jeśli w ogóle komunikuje się z ludzkością, to raczej przez czynności konkludentne – ale to nieistotne, bo zamiast dociekać przyczyn, skupmy się na skutkach, które są widoczne.

Oto po II wojnie światowej, której towarzyszyła masakra europejskich Żydów zainicjowana przez wspomnianego wybitnego przywódcę socjalistycznego, w 1948 roku proklamowana została niepodległość Izraela, który – jak to potwierdza niedawna uchwała tamtejszego parlamentu, czyli Knesetu – jest „państwem żydowskim”, czyli ex definitione przeznaczonym dla Żydów.

Warto zwrócić na to uwagę, bo ten pogląd uważany jest przez opinię światową za oczywistą oczywistość, podczas gdy opinie, że takie na przykład Niemcy powinny należeć do Niemców, czy taka na przykład Polska powinna należeć do Polaków, uchodzą nie tylko za „kontrowersyjne”, ale nawet za rodzaj orwellowskiej myślozbrodni, i bywają ścigane przez niezawisłe sądy.

Wynika z tego, że Żydzi, w odróżnieniu od innych mniej wartościowych narodów, cieszą się specjalnym statusem, na straży którego stoi jedno z najsilniejszych współczesnych państw, czyli Stany Zjednoczone. Składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, wśród których jedna uważana jest przez nowojorską Ligę Antydefamacyjną za opinię „antysemicką” – że mianowicie Żydzi w Ameryce mają duże wpływy w sektorze finansowym, w mediach i przemyśle rozrywkowym, co sprawia, że tamtejsi twardziele, z obawy, by Żydzi nie zrobili z nich marmolady, skaczą przed nimi z gałęzi na gałąź. Wyraża się to m.in. w tym, że każdy twardziel, który zostaje prezydentem USA, składa bezcennemu Izraelowi coś w rodzaju hołdu lennego – że mianowicie będzie bronić jego interesów przy użyciu całej potęgi Stanów Zjednoczonych i to bez względu na to, co bezcenny Izrael zrobi.

Ponieważ po proklamowaniu niepodległości bezcennego Izraela na Bliskim Wschodzie w ciągu 76 lat wybuchły cztery duże wojny i co najmniej tyle samo mniejszych, wielu ludzi uważa bezcenny Izrael za coś w rodzaju krosty, która na ciele świata wywołuje nieustanne stany zapalne, i nawet twierdzi, że zgoda społeczności międzynarodowej na utworzenie tego państwa była błędem.

Ale takie opinie są energicznie zwalczane właśnie przez amerykańskich twardzieli, spośród których wielu naprawdę wierzy, że nie będzie na świecie pokoju, dopóki nad światem nie zapanuje bezcenny Izrael. Nie tylko wierzy – ale podejmuje w tym kierunku dość skuteczne starania, które dotychczas przyniosły rozmaite rezultaty. Rozmaite, bo wprawdzie dla bezcennego Izraela okazały się korzystne, ale dla sąsiadujących z nim narodów uważanych za mniej wartościowe – już niekoniecznie.

Na przykład w 1991 roku, w następstwie operacji „Pustynna Burza”, pod pretekstem skarcenia złowrogiego Saddama Husajna za samowolne zajęcie Kuwejtu nieżyczliwy bezcennemu Izraelowi Irak został skotłowany. Ale to był dopiero pierwszy krok, bo w 2003 roku, w ramach operacji pokojowej „Iracka Wolność”, iracki potencjał został zniszczony całkowicie, a złowrogi Saddam Husajn, po zawleczeniu go przed niezawisły sąd, został powieszony – i w ten sposób Irak przestał być dla bezcennego Izraela jakimkolwiek problemem. Ot i teraz słyszymy, że irańskie drony i rakiety były przez amerykańskie myśliwce strącane nad Irakiem, z czego wynika, że to państwo jest wasalem USA, podobnie jak Jordania, dzięki czemu zarówno tam, jak i w Arabii Saudyjskiej amerykańscy twardziele nie forsują demokracji, pozwalając tamtejszym królom na samowładne, żeby nie powiedzieć – tyrańskie panowanie. W zamian za to jordańska wielka księżniczka musiała wsiąść do myśliwca i strącać irańskie drony, żeby nie doleciały do bezcennego Izraela. Warto na koniec dodać, że „rzeka wielka, rzeka Eufrat”, która miała stanowić wschodnią granicę obszaru podarowanego przez Stwórcę Wszechświata potomstwu mezopotamskiego koczownika, przepływa akurat przez terytorium Iraku.

Wreszcie w październiku 2010 roku, na szczycie w Deauville, Nasza Złota Pani z Berlina pozwoliła Francji na budowanie sobie kieszonkowego imperium w basenie Morza Śródziemnego. W następstwie tych ustaleń w Tunezji, Egipcie i Libii wybuchły wkrótce „jaśminowe rewolucje”, które doprowadziły do obalenia tamtejszych tyranów, a nowi tyrani ani myślą podskakiwać bezcennemu Izraelowi. Prezydent Obama chciał, by demokracja zwyciężyła też w Syrii, ale tamtejszy tyran, dufny w protekcję Putina, nie chciał ustąpić, za co Syria została ukarana operacją pokojową, która trwa do dzisiaj i po której z Syrii wkrótce nie zostanie kamień na kamieniu, więc i ona przestanie być problemem dla bezcennego Izraela.

Pozostał jednak złowrogi Iran, na który, jak się wydaje, właśnie przyszła kryska. Jeśli „siły obronne” bezcennego Izraela zdecydują się skarcić go za zuchwalstwo, to może to rozpalić kolejną dużą wojnę w regionie, a może nawet w skali światowej, zwłaszcza gdyby się okazało, że złowrogi Iran, podobnie jak bezcenny Izrael, też ma broń jądrową. Wtedy na świecie może rzeczywiście zapanować pokój – jak to sobie wyobrażają niektórzy amerykańscy protestanci.

Mówimy językami – regionalnymi

Stanisław Michalkiewicz Mówimy językami – regionalnymi

Czczony w IV Rzeszy świątek nazwiskiem Alfiero Spinelli, który w Brukseli ma podobno nawet swoją kapliczkę, w swoim wyznaniu wiary zwanym „Manifestem z Ventotene” głosił potrzebę likwidacji historycznych narodów europejskich twierdząc, że to właśnie one są przyczyną wszelkich zgryzot. Ten jego postulat stał się zasadniczym punktem programu rewolucji komunistycznej, jaka przewala się przez Amerykę Północną i Europę.

W rewolucyjne przemiany w Ameryce zaangażowała się nawet sztuczna inteligencja i to w sposób absolutnie politycznie poprawny. Zadano jej pytanie, czy można być dumnym z przynależności do razy białej – na co sztuczna inteligencja bez wahania odparła, że w żadnym wypadku, bo dumnym można być tylko z własnych osiągnięć. Po chwili zadano sztucznej inteligencji kolejne pytanie – czy można być dumnym z przynależności do rasy czarnej. Sztuczna inteligencja natychmiast odpowiedziała, że należy pielęgnować własną tożsamość i czynić wszystko, by doznać pełnej samorealizacji.

Wynika z tego, że osobnicy należący do rasy czarnej nie tylko przez sztuczną inteligencję, ale i przez promotorów rewolucji komunistycznej, którzy sztuczną inteligencję najwyraźniej kontrolują i instruują, zaliczyli Murzynów do proletariatu zastępczego, który – podobnie jak „kobiety” oraz sodomczyków i gomorytki – trzeba będzie „wyzwolić” z opresji, jakiej poddają je „męskie szowinistyczne świnie” należące do znienawidzonej rasy białej.

Z historycznymi narodami sprawa jest bardziej skomplikowana, bo w Ameryce tworzą one zwarte skupiska, o charakterze jakby eksterytorialnym, w związku z czym wielu ludzi ma wątpliwości, czy „naród amerykański” o którym tyle się mówi, rzeczywiście istnieje, czy też jest to raczej rodzaj propagandowej fikcji, podobnie jak „naród sowiecki” w ZSRR. W Europie jest inaczej. Tutaj wymagania rewolucji komunistycznej nakładają się na potrzeby związane z budowaniem IV Rzeszy, w związku z tym, zarówno z jednego powodu, jak i z drugiego, historyczne narody tak czy owak trzeba zlikwidować. Nie chodzi przy tym o eksterminację, bo dzisiaj już wiadomo, że nie jest ona opłacalna, że z żywego niewolnika można wydostać większy szmal, niż z jego zwłok. Chodzi zatem o likwidację historycznych narodów, jako właśnie narodów i zastąpienie ich tak zwanym „nawozem historii”, w który wynarodowione jednostki zostaną przez promotorów rewolucji komunistycznej przekształcone. Jednym z narzędzi, którymi posługują się zarówno promotorzy rewolucji, jak i architekci IV Rzeszy, jest regionalizacja.

Najogólnie biorąc, chodzi o rozparcelowanie geograficznych siedzib historycznych europejskich narodów na tak zwane „regiony”, które można by w miarę przerabiania ich mieszkańców na „nawóz historii” dowolnie łączyć w doraźne lub stałe większe całości, na podobieństwo dawnych europejskich kolonii w Afryce, które połączono w państwa, bez zaprzątania sobie głowy przynależnością narodową tubylców. Warto jednak zwrócić uwagę, że politykę regionalizacji aplikuje się nie wszystkim krajom, a tylko niektórym. Oto w latach 70-tych ub. wieku we Włoszech powstała Liga Północna, Jej twórca, Umberto Bossi, opowiadał się nie tylko za gospodarką rynkową i przeciwko imigracji z Północnej i czarnej Afryki, ale również – za podziałem Włoch na trzy regiony: Republikę Północną, w którego skład wchodziłaby Lombardia, Piemont, Liguria, Romania, Toskania i Venetto oraz region środkowy i południowy. Republika Włoska ze stolicą w Rzymie utrzymywałaby armię i prowadziła politykę zagraniczną. Te postulaty Ligi Północnej spotkały się we Włoszech ze sporym pozytywnym rezonansem, ale również z krytyką, również ze strony Stolicy Apostolskiej. Do akcji wkroczyły nawet tamtejsze niezawisłe sądy, w następstwie czego Umberto Bossi przestał przewodzić Lidze Północnej, a jego następcy w ogóle zrezygnowali z forsowania regionalizacji. Na tym przykładzie widzimy, że w niektórych państwach przyszłej IV Rzeszy regionalizacja jest dobra, ale w innych – niedobra.

Jeśli chodzi o Polskę, to regionalizacja jest dobra, a w porywach nawet bardzo dobra. Mamy zatem euroregion Pomerania, obejmujący Pomorze Zachodnie, następnie Pro-Europa Viadrina, dalej na południe – Sprewa-Nysa-Bóbr, następnie – idąc w kierunku południowym oraz wschodnim – Nysa, dalej Glacensis, potem Pradziad, potem Silesia, później – Śląsk Cieszyński, Beskidy i Tatry, dalej na wschód – potężny euroregion Karpacki, na północ od niego – Euroregion Bug, dalej na północ – Puszczę Białowieską – następnie Euroregion Niemen, dalej – Łyna-Iława i wreszcie – Bałtyk.

W środkowej części Polski żadnego euroregionu nie ma, pewnie dlatego, że tu ma być Generalna Gubernia, której to nazwy jeszcze oficjalnie się nie używa, żeby tubylców niepotrzebnie nie płoszyć. Nie znaczy to jednak, że nic się nie dzieje. Oto w dniach ostatnich Sejm przyjął ustawę o uznaniu gwary śląskiej za „język regionalny”. Zgodnie z prawem IV Rzeszy takie uznanie ma swoje konsekwencje. W Polsce reguluje je ustawa z 2005 roku, która już wtedy nadała status języka regionalnego językowi kaszubskiemu. Obecnie mamy również język śląski.

Co wynika z uznania jakiegoś języka ze język regionalny? Ma być nauczany w szkołach, łącznie z możliwością zdawania matury, a także – zgodnie ze zobowiązaniami przyjętymi przez państw członkowskie – również na poziomie uniwersyteckim. Ponadto język regionalny powinien być używany w sądach, zarówno w postępowaniach karnych, jak i cywilnych, podobnie – w administracji państwowej i samorządowej. W związku z tym również powszechnie stosowane formularze powinny być sporządzane również w języku regionalnym. To samo dotyczy policji, a także mediów. Inna sprawa, że – przynajmniej na podstawie doświadczeń z regionalnym językiem kaszubskim – zainteresowanie uczniów, zwłaszcza maturzystów jest raczej umiarkowane; na przykład do zdawania matury w tym języku przystąpiło w ubiegłych roku zaledwie 14 osób – ale w przypadku skargi, że ktoś z powodów językowych został zdyskryminowany, trzeba będzie się tłumaczyć przed stosownymi instancjami Rzeszy.

Charakterystyczne jest, że wspomniana ustawa w części dotyczącej języków regionalnych jest szalenie lakoniczna, w związku z czym informacji o konsekwencjach uznania jakiegoś języka za „regionalny” trzeba szukać w dokumentach brukselskich – ale rozumiem, że to dlatego, żeby nikogo nie płoszyć, przynajmniej do czasu. Potem, to znaczy – gdy już Rzeczpospolita Polska zostanie przekształcona w Generalną Gubernię – bo chyba takie jest nasze przeznaczenie w Generalplan Ost? – nie będzie to miało specjalnego znaczenia, bo i tak każdy będzie musiał nauczyć się języka urzędowego.

Stanisław Michalkiewicz

Walka o pokój dla świata

Walka o pokój dla świata

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    30 kwietnia 2024 michalkiewicz

Z wielkich idei rodzą się wielkie nieszczęścia” – twierdził Aldous Huxley. Trudno mi powiedzieć, co konkretnie miał na myśli, bo w świecie krążą rozmaite idee, które przez ich wyznawców uznawane są za wielkie, ale przez pozostałych – już niekoniecznie. Jednak zamiast gubić się w domysłach, spróbujmy sprawdzić trafność spostrzeżenia Huxleya na konkretnym przykładzie.

Oto w biblijnej Księdze Rodzaju czytamy, jak to Stwórca Wszechświata, który dlaczegoś upodobał sobie w pewnym mezopotamskim koczowniku, pewnego dnia obiecał mu solennie, że „jego potomstwu” oddaje obszar „od Rzeki Egipskiej”, czyli Nilu, aż do „rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”. Obecnie, słusznie, czy niesłusznie, za potomków Abrahama uważają się Żydowie i z tego tytułu snują marzenia o „wielkim Izraelu”, który miałby rozciągać się właśnie na obszarze ujętym w ramy tych dwóch rzek. Snują marzenia – bo Stwórca Wszechświata przez kilka tysięcy ostatnich lat, z zagadkowych przyczyn swojej obietnicy nie spełniał, ale ostatnio jakby coś w tej sprawie drgnęło. Czy stało się to za sprawą wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, który – podobnie jak rzymski cesarz Klaudiusz – uważał, że Żydowie są przyczyną „powszechnej choroby świata cywilizowanego”, czy też Marcina Lutra, który dał początek Reformacji, dzięki której w Ameryce pojawił się odłam wyznania protestanckiego, według którego nie będzie na świecie pokoju, dopóki nad światem nie zapanują Żydowie – tego pewnie się nie dowiemy, bo – w odróżnieniu od czasów dawniejszych, kiedy to Stwórca Wszechświata co i rusz rozmawiał z wieloma osobami – teraz jakby przestał się komukolwiek zwierzać, a jeśli w ogóle komunikuje się z ludzkością, to raczej przez czynności konkludentne – ale to nieistotne, bo zamiast dociekać przyczyn, skupmy się na skutkach, które są widoczne.

Oto po II wojnie światowej, której towarzyszyła masakra europejskich Żydów zainicjowana przez wspomnianego wybitnego przywódcę socjalistycznego, w 1948 roku proklamowana została niepodległość Izraela, który – jak to potwierdza niedawna uchwała tamtejszego parlamentu, czyli Knesetu – jest „państwem żydowskim”, czyli ex definitione przeznaczonym dla Żydów. Warto zwrócić na to uwagę, bo ten pogląd uważany jest przez opinię światową za oczywistą oczywistość, podczas gdy opinie, że takie na przykład Niemcy powinny należeć do Niemców, czy taka na przykład Polska powinna należeć do Polaków, uchodzą nie tylko za „kontrowersyjne”, ale nawet za rodzaj orwellowskiej myślozbrodni i bywają ścigane przez niezawisłe sądy.

Wynika z tego, że Żydowie, w odróżnieniu od innych, mniej wartościowych narodów, cieszą się specjalnym statusem, na straży którego stoi jedno z najsilniejszych współczesnych państw, czyli Stany Zjednoczone. Składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, wśród których jedna uważana jest przez nowojorską Ligę Antydefamacyjną za opinię „antysemicką” – że mianowicie Żydowie w Ameryce mają duże wpływy w sektorze finansowym, w mediach i przemyśle rozrywkowym, co sprawia, że tamtejsi twardziele, z obawy, by Żydowie nie zrobili z nich marmolady, skaczą przed nimi z gałęzi na gałąź. Wyraża się to m.in. w tym, że każdy twardziel, który zostaje prezydentem USA, składa bezcennemu Izraelowi coś w rodzaju hołdu lennego – że mianowicie będzie bronić jego interesów przy użyciu całej potęgi Stanów Zjednoczonych i to bez względu na to, co bezcenny Izrael zrobi.

Ponieważ po proklamowaniu niepodległości bezcennego Izraela, na Bliskim Wschodzie w ciągu 76 lat wybuchły cztery duże wojny i co najmniej tyle samo mniejszych, wielu ludzi uważa bezcenny Izrael za coś w rodzaju krosty, która na ciele świata wywołuje nieustanne stany zapalne i nawet twierdzi, że zgoda społeczności międzynarodowej na utworzenie tego państwa była błędem. Ale takie opinie są energicznie zwalczane właśnie przez amerykańskich twardzieli, spośród których wielu naprawdę wierzy, że nie będzie na świecie pokoju, dopóki nad światem nie zapanuje bezcenny Izrael. Nie tylko wierzy – ale podejmuje w tym kierunku dość skuteczne starania, które dotychczas przyniosły rozmaite rezultaty. Rozmaite – bo wprawdzie dla bezcennego Izraela okazały się korzystne – ale dla sąsiadujących z nim narodów uważanych za mniej wartościowe – już niekoniecznie.

Na przykład w 1991 roku, w następstwie operacji „Pustynna Burza”, pod pretekstem skarcenia złowrogiego Saddama Husajna za samowolne zajęcie Kuwejtu, nieżyczliwy bezcennemu Izraelowi Irak został skotłowany. Ale to był dopiero pierwszy krok, bo w 2003 roku, w ramach operacji pokojowej „Iracka Wolność” iracki potencjał został zniszczony całkowicie, złowrogi Saddam Husajn, po zawleczeniu go przed niezawisły sąd został powieszony i w ten sposób Irak przestał być dla bezcennego Izraela jakimkolwiek problemem. Ot i teraz słyszymy, że irańskie drony i rakiety były przez amerykańskie myśliwce strącane nad Irakiem, z czego wynika, że to państwo jest wasalem USA, podobnie jak Jordania, dzięki czemu zarówno tam, jak i w Arabii Saudyjskiej, amerykańscy twardziele nie forsują demokracji, pozwalając tamtejszym królom na samowładne, żeby nie powiedzieć – tyrańskie panowanie. W zamian za to jordańska wielka księżniczka musiała wsiąść do myśliwca i strącać irańskie drony, żeby nie doleciały do bezcennego Izraela. Warto na koniec dodać, że „rzeka wielka, rzeka Eufrat”, która miała stanowić wschodnią granicę obszaru podarowanego przez Stwórcę Wszechświata potomstwu mozopotamskiego koczownika, przepływa akurat przez terytorium Iraku.

Wreszcie w październiku 2010 roku na szczycie w Deauville, Nasza Złota Pani z Berlina pozwoliła Francji na budowanie sobie kieszonkowego imperium w basenie Morza Śródziemnego. W następstwie tych ustaleń w Tunezji, Egipcie i Libii wybuchły wkrótce „jaśminowe rewolucje”, które doprowadziły do obalenia tamtejszych tyranów, a nowi tyranowie ani myślą podskakiwać bezcennemu Izraelowi. Prezydent Obama chciał, by demokracja zwyciężyła też w Syrii, ale tamtejszy tyran, dufny w protekcję Putina, nie chciał ustąpić, za co Syria została ukarana operacją pokojową, która trwa do dzisiaj i po której z Syrii wkrótce nie zostanie kamień na kamieniu, więc i ona przestanie być problemem dla bezcennego Izraela.

Pozostał jednak złowrogi Iran, na który, jak się wydaje, właśnie przyszła kryska. Jeśli „siły obronne” bezcennego Izraela zdecydują się skarcić go za zuchwalstwo, to może to rozpalić kolejną dużą wojnę w regionie, a może nawet w skali światowej, zwłaszcza gdyby się okazało, że złowrogi Iran, podobnie jak bezcenny Izrael, też ma broń jądrową. Wtedy na świecie może rzeczywiście zapanować pokój – jak to sobie wyobrażają niektórzy amerykańscy protestanci.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Folksdojcze wszystkich krajów…

Stanisław Michalkiewicz : Folksdojcze wszystkich krajów… magnapolonia

Co tu ukrywać; Księcia-Małżonka nie opuszcza poczucie humoru. Inna sprawa, że może to być niezamierzony efekt komiczny, bo Książę-Małżonek może traktować swoją osobę serio, jako urodzonego w czepku człowieka Renesansu, który jest zdolny do wszystkiego – to znaczy – do kierowania wszystkimi resortami na raz. No, może nie na raz, bo to chyba byłoby sprzeczne z konstytucją – ale rotacyjnie, to już pewnie by mógł.

W swoim czasie, jako wynalazek ówczesnego ministra obrony, pana Jana Parysa, będąc chyba jeszcze poddanym brytyjskim, został wiceministrem obrony narodowej i tak się zaczęło. Pojawiły się w związku z tym wzruszające wątpliwości, czy nie ma tu jakiegoś konfliktu interesów, ale osoba Księcia-Małżonka została uznana za gwarancję, że żadnego konfliktu nie ma.

W międzyczasie Książę-Małżonek poddanym brytyjskim chyba być przestał, a poza tym został prześwietlony przez Wojskowe Służby Informacyjne, czyli stare kiejkuty, w ramach operacji “Szpak”, więc nic już nie stało na przeszkodzie, by “wataha” to znaczy – Naczelnik Państwa z satelitami – wystrugała go nawet na ministra obrony.

Na tym stanowisku świetnie się prezentował, ale chyba przyczyny, dla których Naczelnik go na to stanowisko wystrugał, albo przestały istnieć, albo utraciły znaczenie, w związku z czym zarówno Naczelnik, jak i prezydent Lech Kaczyński, dali mu do zrozumienia, że mu już nie ufają. Dlaczego – tajemnica to wielka – ale pod tym pretekstem Książę-Małżonek dokonał zwrotu o 180 stopni, deklarując swoje nawrócenie na łono Volksdeutsche Partei Donalda Tuska i oferując swoje usługi w dziele “dorżnięcia watahy”.

W nagrodę za dobre sprawowanie Donald Tusk wystrugał go znowu na ministra, tym razem – spraw zagranicznych. Wsławił się wielkimi czynami, wśród których na uwagę zasługuje zlikwidowanie wielu polskich ambasad. W ten sposób Książę-Małżonek  przez czynności konkludentne dał wyraz przekonaniu, że Polska prowadzenie jakiejkolwiek polityki, a już zwłaszcza – polityki zagranicznej – powinna mieć surowo zakazane.

I tak się właśnie stało, co było zadaniem o tyle łatwym, że – zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową – Polską rotacyjnie rządziły trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie – co było konsekwencją przewerbowania się na służbę do naszych nowych sojuszników, tubylczych bezpieczniaków, którzy stanowili najtwardsze jądro systemu komunistycznego.

Ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju mamy do czynienia ze zjawiskiem dziedziczenia pozycji społecznej, sprawiającym że dzieci konfidentów zostają konfidentami, zależności powstałe na przełomie lat 80-tych i 90-tych reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii. Obecnie, wskutek wojny, jaką Nasz Najważniejszy Sojusznik prowadzi na Ukrainie z Rosją do ostatniego Ukraińca, Stronnictwo Ruskie ze sceny politycznej właściwie zniknęło, a na placu pozostały tylko dwa: Stronnictwo Pruskie i Amerykańsko – Żydowskie.

Sprawiają one wrażenie, jakby chciały utopić się nawzajem w łyżce wody, ale tak naprawdę, w sprawach najważniejszych dla naszego bantustanu idą ręka w rękę. Tak było w sprawie Anschlussu w roku 2003, tak było w sprawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego w roku 2008 i 2009 i tak było w przypadku forsowania przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen oraz brukselski gang, rozmaitych wynalazków, zarówno prowadzących do IV Rzeszy, jak i wprzęgniętych w służbę rewolucji komunistycznej, która przewala się przez Amerykę Północną i Europę.

Kiedy więc w marcu ub. roku amerykański prezydent Józio Biden, w nagrodę za dobre sprawowanie, pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, zaraz na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej naszego bantustanu została dokonana podmianka, w ramach której liderem została Volksdeutsche Partei Donalda Tuska z satelitami.

Z uwagi na to, ze Naczelnik Państwa wierzgał przeciwko ościeniowi, deklarując przywiązanie do różnych wstecznych i obskuranckich zabobonów, postępowy prezydent Józio Biden pozwolił spuścić go z wodą, podstawiając w charakterze jasnego idola, w którym nasz mniej wartościowy naród tubylczy powinien się zakochać, pana Szymona Hołownię, dyskretnie prowadzonego przez pana Michała Kobosko. Toteż Volksdeutsche Partei ma wolną rękę, zarówno od Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, jak i amerykańskich twardzieli, żeby “watahę” pogrążać aż do ostatecznego rozwiązania.

Jak mogliśmy się przekonać, Niemcy robią wszystko, by w czasie darowanym, to znaczy – do listopada br, kiedy to w USA zostanie wybrany następny prezydent – stworzyć fakty dokonane, które ostatecznie przesądzą o powstaniu i okrzepnieciu IV Rzeszy, a w Polsce III Rzeczpospolita zostanie zastąpiona Generalną Gubernią.

Aliści w czerwcu odbyć się mają wybory do Parlamentu Europejskiego, w których sporo miejsc mogą uzyskać rozmaite europejskie Schwein, pragnące sypać piasek w szprychy rozpędzającego się parowozu dziejów, Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen zarządziła tedy mobilizację Volksdeutsche Partei we wszystkich bantustanach Rzeszy, żeby również po wyborach nic już nie moglo zagrozić niemieckiemu dziełu odbudowy Europy.

Folksdojcze wszystkich krajów łączcie się! – tak brzmi dzisiejszy rozkaz – toteż Donald Tusk pod ciężarem takiego zadania aż się rozchorował – ale zanim weźmie wolne dla poratowania zdrowia, kazał wszystkim swoim pretorianom wystawić się w wyborach do PE, żeby w ten sposób zablokować miejsca “lunatykom” i “idiotom”. Mają znaleźć się tam czyste typy nordyckie, co to i bez mydła są czyste. One dadzą odpór wrogim siłom, które nieubłaganym palcem wskazała Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, a do których w naszym bantustanie zalicza się Konfederacja.

Toteż kiedy tylko po wyborach do PR Europeische Volksdeutsche Partei się skonsoliduje, przystąpi on do następnego zadania, to znaczy – do “wypalania żelazem każdej zdrady i próby destabilizacji”. Od razu widać, że w Generalnej Guberni nie będzie już miejsca na żadne polskie safandulstwo, tylko nastanie dyscyplina, jak za Adolfa Hitlera. Tako rzecze Zara…, to znaczy pardon – jaki tam znowu “Zaratustra”?

Nie żaden “Zaratustra”, tylko Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, która albo zachowa swoje stanowisko równiez po wyborach, albo zostanie zastąpiona przez jakiegoś innego Reichsfuhrera – bo przecież IV Rzesza bez Reichsfuhrera, to jak Cygan bez drumli! A tymczasem Książę-Małżonek swoje “expose” przedstawił tak, jakby wierzył, iż to on nie tylko uprawia, ale nawet kreuje politykę europejską i światową. Widać, że mimo tylu rozmaitych zawirowań, poczucie humoru go nie opuszcza – bo przecież przypuszczenie, że wierzy w to, co mówi, byłoby niegrzeczne.

Wojujemy po Bożemu

Wojujemy po Bożemu

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    28 kwietnia 2024 michalkiewicz

Druga tura wyborów do samorządu terytorialnego została przyćmiona zamorską wyprawą pana prezydenta Andrzeja Dudy, który najpierw złożył był prywatną wizytę byłemu prezydentowi USA i zarazem kandydatowi Partii Republikańskiej w tegorocznych, amerykańskich wyborach prezydenckich, Donaldowi Trumpowi. Donald Trump przeżywa obecnie trudne chwile, bo tamtejsza Partia Komunisty…, to znaczy – pardon – nie żadna „komunistyczna”, tylko zwyczajnie – Partia Demokratyczna – robi wszystko, żeby wpakować go do kryminału jeszcze przed wyborami, oczywiście przy pomocy tamtejszych niezawisłych sądów, które – podobnie jak te u nas – „powinność swojej służby rozumieją” – ale sprawa nie jest prosta, przede wszystkim ze względu na tamtejsze prawo, które prowadzi przy takich okazjach do niezamierzonych sytuacji komicznych.

Chodzi mi oczywiście o sąd przysięgłych, czyli 12 gniewnych ludzi, którzy uprzednio przysięgliby na wszystkie świętości, że nigdy nic nie słyszeli o żadnym Donaldzie Trumpie, ani o jego bezeceństwach i nie wyrobili sobie na ten temat żadnej opinii. Wprawdzie Rejent Milczek twierdził, że „nie brak świadków na tym świecie”, ale – po pierwsze – chodziło o świadków, a nie żadnych sędziów przysięgłych, a po drugie – okazuje się, że nie tak łatwo w Ameryce znaleźć jakichś ćwoków, co to nigdy nie słyszeli o Donaldzie Trumpie. Ale żeby iustitia mogła odprawować swoje liturgie, w następstwie których Trump trafi za kraty, to coś tam jurysprudensi uradzą i może jakichś ćwoków, to to przysięgną na wszystkie świętości, że – i tak dalej – znajdą.

Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość, bo przecież chodzi o prywatną wizytę pana prezydenta Dudy. Jak zwykle wystąpił on w roli rzecznika rządu ukraińskiego, a nawet – izraelskiego, bo namawiał się z Donaldem Trumpem na temat Ukrainy i Bliskiego Wschodu. W ten sposób pan prezydent Duda zaspokaja swoje pragnienie kształtowania polityki światowej – ale podobno w rozmowie poruszone zostały też „inne sprawy” – kto wie, czy nie jakieś tubylcze, polskie? Coś może być na rzeczy, bo pan prezydent zaczął coś przebąkiwać o możliwości rozlokowania w Polsce broni jądrowej – oczywiście amerykańskiej, bo jakiejż by innej? W ten sposób Polska zostałaby mocarstwem światowym, jakim była już za pierwszej komuny, kiedy to na swoim terytorium też miała broń jądrową, tyle, że sowiecką. Historia lubi się powtarzać, więc co nam szkodzi zostać światową potęgą po raz drugi?

Sukces ma wielu ojców, a klęska – jak wiadomo – jest sierotą. Skoro pan prezydent Duda odniósł taki sukces towarzyski i polityczny, że jak równy z równym rozmawiał z Donaldem Trumpem w dodatku w jego prywatnym mieszkaniu, a potem, w Kanadzie, również z Justinem Trudeau, to zaraz jeden przez drugiego zaczęli zgłaszać się ojcowie tego sukcesu. Wprawdzie Judenrat „Gazety Wyborczej” był tej wizycie przeciwny, bo na tym etapie „my wszyscy za Józiem Bidenem”, podobnie jak wcześniej „my wszyscy za Józiem Stalinem”, w związku z czym Księciu-Małżonkowi nie podobał się wystrój mieszkania Trumpa – ale taki np. pan Pawło Kowal przymilnie przypisał ojcostwo amerykańskiego sukcesu Donaldu Tusku. Co prawda chodziło nie tyle o samą rozmowę z Trumpem, bo patrioci ukraińscy traktują tego całego Trumpa jak trupa, co o decyzję Izby Reprezentantów, która wreszcie poskromiła węża w kieszeni i przyznała Ukrainie, podobnie jak bezcennemu Izraelowi i Tajwanowi stosowny szmalec. Dla Ukrainy przypadło 61 mld dolarów, co pozwoli kontynuować wojnę jeszcze przez pewien czas. Nie dlatego, by dzięki temu ukraińscy żołnierze mogli strzelać do ruskich sołdatów złotymi, czy też brylantowymi kulami. O tym nie ma mowy, bo znaczna część tej forsy trafi do Ameryki, a na Ukrainę druga część – żeby tamtejsi oligarchowie też nie stracili smaku do wojny i nadal popierali prezydenta Zełeńskiego.

W Ameryce będzie tak, jak to pisał Maurycy Rothbard w książce „Złoto, banki, ludzie – krótka historia pieniądza” – że najpierw Rezerwa Federalna wykreuje z niczego, dajmy na to, 150 mld dolarów, które pożyczy amerykańskiemu rządowi. Ten za tę forsę złoży zamówienia w amerykańskim przemyśle zbrojeniowym na rozmaite bronie i amunicje. Przemysł wszystko to wyprodukuje, a od zysków zapłaci rządowi podatki, które on z kolei przekaże Rezerwie Federalnej tytułem zwrotu pożyczki. Jak widzimy, wszyscy będą zadowoleni, a zwłaszcza – Rezerwa Federalna – która tylko dlatego może kreować pieniądze z niczego, że dolar jest walutą światową i dlatego właśnie militaryści nawołują, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny. Toteż potężna armia amerykańska pilnuje, by wszędzie zwyciężała demokracja to znaczy – by dolar nadal był walutą światową. Ukraińscy oligarchowie i prezydent Zełeński świetnie to rozumieją, w związku z tym jedynym problemem jest okoliczność, że ukraińskiego mięsa armatniego zaczyna powoli brakować – ale myślę, że do listopadowych wyborów prezydenckich w USA jeszcze go wystarczy – a potem się zobaczy.

Na razie dla Ukrainy na osłodę prawdopodobnych goryczy, przygotowywane jest makagigi w postaci obietnicy przyłączenia jej do Unii Europejskiej. Warto odnotować, że to makagigi całkiem niedawno otrzymało nawet pozór sankcji nadprzyrodzonej. Oto 19 kwietnia w Łomży zakończyło się trzydniowe plenum Komitetu Cent… to znaczy pardon – jakiego tam znowu „Komitetu Centralnego”? Teraz już żadnego „Komitetu Cenralnego” nie ma, a na to miejsce jest Profsojuz, czyli Związek Zawodowy Biskupów Rzeszy, zwany w skrócie COMECE. Jego przewodniczący, biskup Mariano Crociata wyraził pogląd, że „delegitymizowanie Unii Europejskiej jako takiej, ponieważ nie respektuje całkowicie naszej chrześcijańskiej wizji, byłoby wielkim błędem”. A dlaczego? A dlatego, że „koniec Unii byłby jeszcze większą zdradą”.

Ale to były raczej ogólniki, bo wizję, jak ma być, przedstawił czeski ksiądz Tomasz Halik. Ma być tak, że w imię miłości nieprzyjaciół, trzeba wytrącić Putinowi broń z ręki – i to jest jedyna realistyczna droga do pokoju na Ukrainie. Jak widzimy, wizja przewielebnego księdza Halika jest kompatybilna z wizją Izby Reprezentantów Konkresu USA Zresztą nie tylko z tą – bo w jeszcze większym stopniu z wizją pielęgnowaną przez europejsów, w szczególności – przez Judenrat „Gazety Wyborczej”, który – podobnie jak inne Judenraty europejskie – najwyraźniej przejmuje rząd dusz nie tylko w naszym bantustanie, ale w skali całej Rzeszy, do której Kościół będzie się dostosowywał w ramach sławnej „synodalności”. Początek został już zrobiony właśnie w Niemczech, gdzie jeden z tamtejszych biskupów wyświęcił 13 dam na „diakonisy w duchu”.

Co tu ukrywać; będzie się działo!

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Fatalne wpływy kosmiczne lub niemieckie

Fatalne wpływy kosmiczne lub niemieckie

  27 kwietnia 2024 Stanisław Michalkiewicz oj, fatalne…

Rosyjski historyk Lew Gumilow twierdził, że przyczyną „pasjonarności”, jakiej od czasu do czasu ulegają rozmaite narody, są wpływy kosmiczne. Że zjawiska kosmiczne mają wpływ na ludzi, to wydaje się oczywiste. Nie mam na myśli astrologii, bo to szamaństwo – ale weźmy np. takie kobiety, których niektóre funkcje życiowe najwyraźniej pozostają pod wpływem Księżyca. A przecież byłoby dziwne, gdyby wpływy kosmiczne manifestowały się tylko w ten sposób. Możliwe, że właśnie one są też przyczyną „pasjonarnosci”, o której mówił Lew Gumilow, tylko ani nie zdajemy sobie z tego sprawy, ani też nie wyobrażamy sobie sposobu, w jaki zjawiska kosmiczne na „pasjonarność” wpływają.

Na przykład „wiatr słoneczny”, czyli strumień korpuskularnego promieniowania, który dzień i noc bombarduje Ziemię z różnym zresztą nasileniem? Jest on hamowany przez magnetyczną osłonę naszej planety, bo w przeciwnym razie promieniowanie to zabiłoby życie na Ziemi, ale przecież część wiatru słonecznego do Ziemi dociera i z pewnością wywołuje rozmaite następstwa z „pasjonarnością” włącznie. Na przykład – czy wiatr słoneczny nie był przypadkiem przyczyną, dla której Niemcy w latach 30-tych i 40-tych tak zafascynowali się Adolfem Hitlerem? Historycy dopatrują się co prawda innych przyczyn, jak np. traktat wersalski – ale czy traktat wersalski mógłby wywołać aż takie skutki i to nie tylko w Niemczech, ale i w Rosji, gdzie z kolei miliony ludzi zafascynowały się gromadką Żydów, z Włodzimierzem Eljaszewiczem Ulianowem, znanym jako „Lenin”, którego matka pochodziła od jakiegoś żydowskiego handełesa ze Starokonstantynowa na Wołyniu, czy Lejbuszem Bronsteinem, znanym jako „Lew Trocki”? Przecież traktat wersalski dotyczył całej Europy, ale zwariowali tylko Niemcy i Rosjanie, a poza tym ci ostatni popadli w obłęd zanim jeszcze doszło do konferencji wersalskiej, więc przyczyny mogą być całkiem inne.

W dodatku wszystko wskazuje na to, że jakiekolwiek by te przyczyny nie były, to – przynajmniej w stosunku do Niemców – wcale nie ustały. Przeciwnie – po pewnym okresie braku aktywności, zaktywizowały się na nowo. Objawiło się to w postaci niewątpliwego obłędu podczas tak zwanego kryzysu migracyjnego, kiedy to z inicjatywy Naszej Złotej Pani, która musiała paść ofiarą tej przypadłości jako pierwsza, bo nie tylko kazała witać miglanców chlebem, solą i kwiatami, ale w dodatku chciała ten swój obłęd narzucić innym europejskim narodom. Jak zauważył Izaak Newton, każda akcja wywołuje reakcję skierowaną w stronę przeciwną, więc w następstwie obłędu, jakiemu uległa Nasza Złota Pani, w Niemczech pojawiła się reakcja w postaci Alternatywy dla Niemiec, którą Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen uznała – obok Konfederacji – za ugrupowanie szkodliwe z punktu widzenia budowy IV Rzeszy.

Ale incydent z miglancami był – jak się okazało – zaledwie wstępem do objawienia się innych form obłędu, zgodnie zresztą ze spostrzeżeniem Rosjan, którzy twierdzą, że każdy durak po swojemu s uma schodit [Каждый дурак по-своему с ума сходит] , co się wykłada, że każdy wariat wariuje na swój sposób. O ile jedni Niemcy zaczęli popadać w wariactwa polityczne, na przykład w postaci klimatyzmu, to z kolei inni powariowali na tle seksualnym. Klimatyzm polega na dopuszczeniu sobie przez wariata do głowy, że klimat zmienia się z powodów antropogenicznych, to znaczy – spowodowanych działalnością ludzi, w związku z tym ludzie powinni im zapobiegać. No i próbują – co właśnie doprowadziło do potężnej powodzi w Dubaju, gdzie jacyś wariaci postanowili „zasiewać chmury”, to znaczy – gwoli sprowadzenia deszczu traktować je jakimiś chemikaliami – co doprowadziło do katastrofy. Teraz oczywiście wszyscy zaprzeczają, jakoby zasiewanie chmur miało miejsce, ale właśnie to utwierdza nas w przekonaniu, że jednak wariaci musieli dojść do głosu.

Znowu okazało się, że „wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”, zwłaszcza gdy zarazi obłędem jakiegoś dygnitarza. Z kolei przewielebne duchowieństwo Kościoła katolickiego w Niemczech najwyraźniej popadło w obłęd na tle seksualnym. Objawy występują już od dłuższego czasu, ale ostatnio doszło do incydentu, który powinien spowodować interwencję infirmerów. Oto w katedrze św. Piotra w Trewirze, tamtejszy biskup Stefan Akcerman, w towarzystwie pastorów protestanckich odprawił – jeśli można tak nazwać tę liturgię – nabożeństwo promujące rozmaite seksualne dewiacje, jako rzekomo są miłe Stwórcy Wszechświata.

Celebransi na razie wstrzymali się od spółkowania na ołtarzu czy na jego stopniach, ale sytuacja jest rozwojowa, więc pewnie doczekamy się wszystkiego, zwłaszcza gdy obłęd będzie narastał, a wśród przewielebnego duchowieństwa, w charakterze biskupek czy diakonis pojawią się damy. Zresztą rewolucyjna teoria do tej rewolucyjnej praktyki została przygotowana już zawczasu przez Wiktora Emanuela kardynała Fernandeza, który zajął się mistyką płciową, to znaczy – sposobami doświadczania obecności Stwórcy Wszechświata przy pomocy orgazmu. Słowem – będzie się działo – a jestem pewien, że gwoli doświadczenia takich mistycznych odlotów, w kościołach zaroi się również od osób niewierzących, więc przynajmniej ten cel duszpasterski zostanie osiągnięty.

Wspominam o tym, bo po podmiance, jaką za pozwoleniem Naszego Najważniejszego Sojusznika, 15 października ub. roku na pozycji lidera sceny politycznej przeprowadzili u nas Niemcy, pojawiły się symptomy zakażenia obłędem. Oczywiście na pierwszy ogień poszły najbardziej podatne na wariactwo, najsłabsze głowy, którym akurat postawiony na fasadzie nowego vaginetu Donald Tusk powierzył fuchy ministerialne. Nie mówię już o redukowaniu edukacji do absolutnego minimum, to znaczy – by absolwenci potrafili narysować swoje imię i nazwisko, potrafili liczyć do 500 i orientowali się w znakach drogowych – jak to postulował Reichsfuhrer Henryk Himmler w Generalplan Ost, ani wprowadzania do polskich szkół apologetycznych opowieści o Stefanie Banderze – ale o obłędzie na tle problemów vaginalnych. Oto feministra od równości w vaginecie Donalda Tuska, Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula najwyraźniej nie zamierza poprzestać ani na pigułce „dzień po” dla 15-latek, ani nawet na aborcji, bo właśnie wystąpiła z kolejną inicjatywą, by gwoli zabezpieczenia kobiet przed niepożądaną ciążą, można je było na koszt państwa sterylizować.

Myślę, że na tym ten rewolucyjny rozpęd się nie skończy, bo sterylizacja może być tylko wstępem do całkowitego patroszenia kobiet, które w ten sposób uwolniłyby się od menstruacyjnych i wszelkich innych, np. menopauzalnych przypadłości, a poza tym, po wypatroszeniu, zmiana płci nie przedstawiałaby specjalnych trudności. W tej sytuacji wyjaśnienia wymagałoby tylko jedno; czy mianowicie feministry z vaginetu Donalda Tuska, a także i on sam nie wystawiał się aby zbyt długo na działanie wiatru słonecznego, bo jeśli ta przyczyna nie wchodziłaby w grę, to musielibyśmy uznać, że źródłem zarazy znowu stały się Niemcy.

W mocy wariatów

W mocy wariatów

Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Najwyższy Czas!”    23 kwietnia 2024 w-mocy-wariatow

Biurokratyczny gang pod nazwą Światowej Organizacji Zdrowia, co to w drodze głosowania ustalił, że sodomia i gomoria, a także inne dewiacje nie są dolegliwościami, tylko szlachetnymi „orientacjami”, ani piśnie w tej sprawie. Wody w usta nabrali również „aktywiści”, a nawet „sygnaliści” – jak we współczesnym żargonie nazywa się starych, poczciwych donosicieli – a przecież „Hannibal ante portas!”, a nawet nie „ante portas”, tylko wśliznął się za bramy, wskutek czego zaraza już w Grenadzie! To nie są ćwiczenia, to nie jest żadna przenośnia!

Chodzi o zarazę w znaczeniu dosłownym, podobną do tej, która za sprawą zbrodniczego koronawirusa przewalała się przez świat, dopóki zimny ruski czekista Putin z dnia na dzień jej nie zlikwidował – a nawet groźniejszą. O ile bowiem tamta atakowała płuca i w ogóle – drogi oddechowe, o tyle ta pada ludziom na mózgi, co może przynieść skutki nieobliczalne, a nawet – kto wie – doprowadzić do wysadzenia w Kosmos całej „planety”! Chodzi oczywiście o zarazę klimatyczną, której symptomami są – po pierwsze – wiara w antropogeniczne przyczyny zmian klimatycznych, po drugie – halucynacje, że zmianom tym można zapobiec przez redukowanie tzw. „śladu węglowego”, a po trzecie – co jest symptomem wspólnym również dla innych psychiatrycznych przypadłości – halucynacje, że wszystkiemu może zapobiec działalność „państwa”, czyli biurokratycznych gangów.

Ale nie to jest najgroźniejsze. Najgroźniejsza jest okoliczności, że przypadłość klimatyczna, podobnie jak te inne – stanowi jeden z fragmentów tej najgroźniejszej epidemii, mianowicie wariactwa.

Powinno tę kwestię szczegółowo i wnikliwie zbadać międzynarodowe konsylium weterynaryjne, jako, że wścieklizna – również umysłowa – prawdopodobnie jest chorobą odzwierzęcą. Ale bez względu na to, czy praprzyczyną epidemii wariactwa są jakieś wściekłe zwierzęta (warto tu sięgnąć do skarbnicy starożytnych rzymskich mądrości w postaci sentencji. Jedna z nich głosi „senatores boni viri sed Senatus mala bestia” – co się wykłada, że senatorowie dobrzy ludzie, ale Senat – wściekłe zwierzę).

O aktualności tej spiżowej sentencji możemy przekonać się każdego dnia, przyglądając się i przysłuchując obradom Senatu, a zwłaszcza Sejmu, gdzie – zgodnie z regułami demokracji – znalazła się całkiem liczna, polityczna reprezentacja wariatów. Żadnych nazwisk nie będę podawał, bo jeden proces mi wystarczy – ale i tak przecież każdy wie, o kogo chodzi. Statystyki medyczne podają, że około 20 proc, obywateli naszego nieszczęśliwego kraju cierpi na rozmaite dolegliwości psychiatryczne. Myślę, że ta statystyka jest zdecydowanie zaniżona, bo nie obejmuje ani sodomczyków, ani gomorytek, ani osobników niezdecydowanych co do płci, ani wreszcie tych, którzy nie są pewni, czy są psem, czy kozą.

Tymczasem jeśli komuś wydaje się, że jest Aleksandrem Macedońskim, czy Napoleonem, to pakują go w kaftan bezpieczeństwa, przewożą do psychiatryka i tam kurują, aż odzyska poczucie rzeczywistości, podczas gdy osobników niepewnych, czy są psami, czy kozami, leczyć psychiatrycznie nie wolno pod pretekstem, że w ten sposób manifestują oni swoją samorealizację. Dlatego też uważam, że osób cierpiących na psychiatryczne dolegliwości może być nawet dwukrotnie więcej, więc zgodnie z regułami demokracji muszą oni mieć reprezentację polityczną – no i mają! A ponieważ w przypadku każdej epidemii najważniejsze jest wykrycie jej ogniska, to w sytuacji, gdy wszystko wskazuje na to, iż tym ogniskiem może być Sejm i Senat, konieczność przebadania wszystkich Wielce Czcigodnych posłów i senatorów przez konsylium weterynaryjne, wydaje się bezsporna. W przeciwnym razie katastrofa i to w skali planetarnej, będzie nieuchronna, bo wszystko wskazuje na to, iż Polska nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem.

Oto w dniach ostatnich (najwyraźniej nadchodzą zapowiadane w przepowiedniach „dni ostatnie”) Międzynarodowy Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wydał wyrok w sporze między dwoma tysiącami starszych pań ze Szwajcarii, które oskarżyły rząd tego państwa, że nie walczy z klimatem w sposób dość energiczny, co naraża je na śmierć z powodu upału. Trybunał uznał rację starszych pań i napiętnował rząd Konfederacji Szwajcarskiej za łamanie konwencji praw człowieka. Oczywiście na napiętnowaniu się nie skończy, bo jestem pewien, że starsze panie, której najwyraźniej zorientowały się, że „z wszystkiego można szmal wydostać, tak, jak za okupacji z Żyda”, na tej podstawie wystąpią o stosowne odszkodowanie. Jeśli bowiem mnóstwo pań wyciska szmalec pod pretekstem, że kiedyś ktoś tam wsadził im rękę pod spódniczkę, to cóż dopiero pretekst w postaci nieuchronnej śmierci z powodu upału? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że ten sposób na rozwiązanie sobie problemów socjalnych podsunął im pewien drogi pan mecenas z Poznania, osiągający spore sukcesy właśnie na tym polu.

Ale nie to jest najważniejsze, chociaż pokazuje, że dynamicznie rozwijająca się branża przemysłu molestowania zaczyna pączkować i obrastać w gałęzie pokrewne. Starsze szwajcarskie panie, którym z powodu wieku może szwankować pamięć, już nie mogą sobie przypomnieć, czy ktoś im kiedyś wkładał rękę pod spódniczkę, a jeśli nawet by sobie to przypomniały, to prawdopodobnie nie mogłyby już zrozumieć, w jakim to mianowicie celu robił – ale od czego świadomość nieuchronnej śmierci? Przed osobami w pewnym wieku perspektywa nieuchronnej śmierci jest pewniejsza, niż cokolwiek innego, nawet pewniejsza, niż podatki.

Wiem co mówię, bo sam też przekroczyłem i to znacznie tak zwany „wiek rębny” (właśnie dostałem w prezencie przedwojenny „Przewodnik gajowego”, gdzie te sprawy są szczegółowo przedstawione). Skoro tak, to dlaczego właściwie nie spróbować wycisnąć z tego szmalu? Z powodu kryzysu demograficznego systemy emerytalne nawet w Szwajcarii stają się coraz bardziej napięte, podobnie, jak i u nas, gdzie nawet znany liberał Donald Tusk pod naciskiem nieubłaganej konieczności pękł i – zapatrując się na cwanego Jarosława Kaczyńskiego – forsuje korupcyjny program przekupywania starszych pań ich własnymi pieniędzmi w postaci „babciowego” – więc trudno się dziwić, że starsze szwajcarskie panie też na to wpadły – być może dzięki podszeptom wspomnianego drogiego pana mecenasa.

Nic by im jednak to to dało, gdyby nie narzucona przez utytułowanych i skorumpowanych wariatów teza o antropogenicznych przyczynach zmian klimatycznych, a zwłaszcza – „globalnego ocieplenia”. Zwróćmy bowiem uwagę, że starsze pani pozwały rząd Konfederacji Szwajcarskiej przed Trybunał w Strasburgu pod pretekstem nieuchronnej śmierci z powodu upałów. Ponieważ Trybunał przyznał im rację, to nieomylny to znak, że przebierańcy, tworzący ekipę orzekającą, sami też wierzą w antropogeniczne przyczyny globalnego ocieplenia. To jest dowód, że wariactwo jest zaraźliwe, a to znaczy, że mamy do czynienia z epidemią. Jeszcze nie wiadomo, co konkretnie jest przyczyną, dla której się ona szerzy z szybkością płomienia. Może składać się na to szereg zagadkowych przyczyn, bo na przykład u nas mamy do czynienia z feminizacją niezawisłych sądów. Z uwagi na dość długi cykl szkolenia i awansów, znaczna część sędziów płci żeńskiej orzeka dopiero wtedy, gdy zaczyna odczuwać uderzenia gorąca i doświadczać klimakterycznych, gwałtownych wahań nastrojów. Nic więc dziwnego, że kapitanowie przemysłu molestowania wykorzystali tę sposobność do wciągnięcia sfeminizowanych niezawisłych sądów w swoją działalność biznesową. Z własnego doświadczenia wiem, że właściwe obsadzenie sądu orzekającego w takich sprawach gwarantuje pełny sukces. Tutaj żadne konsylium weterynaryjne nic nie poradzi – ale w innych przypadkach mogłoby być pomocne.

Na tym jednak nie koniec, bo szwajcarskie starsze panie, jako osoby starej daty, oparły swoje roszczenia na nieubłaganym gruncie globalnego ocieplenia. Wynika to niezbicie z pretekstu, w postaci nieuchronnej śmierci z powodu upałów. Ale – jak wiemy – kiedy w Ameryce przez cztery lata z rzędu nastały surowe zimy, lansowanie globalnego ocieplenia stało się nieco ryzykowne. W tej sytuacji filuci od walki ze znienawidzonym klimatem postanowili rozłożyć akcenty nieco inaczej. Już nie walczymy z „globalnym ociepleniem”, tylko ze „zmianami klimatycznymi”. Klimat bowiem – jak to klimat – raz się ociepla, a innym razem – oziębia – więc tak czy owak walka z nim musi opłacać się w każdych okolicznościach. Bowiem „z wszystkiego można szmal wydostać, tak, jak za okupacji z Żyda” – więc dlaczego nie z powodu globalnego oziębienia?

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak inna grupa starszych pań, czy też starych pierdzieli, czy to ze Szwajcarii, czy skądinąd, wytoczy w Strasburgu proces przeciwko jakiemuś rządowi – może nawet Komisji Europejskiej, czyli IV Rzeszy – że nic nie robi żeby zapobiec globalnemu oziębieniu, wskutek czego grozi im nieuchronna śmierć z przeziębienia. Że starszym paniom, czy starym pierdzielom grozi nieuchronna śmierć – to sprawa oczywista, której nie trzeba Trybunałowi udowadniać – a czy jej przyczyną jest upał, czy przeziębienie, to już nie takie istotne – jednak pod warunkiem, że w Trybunale będą zasiadali sami wariaci. Dlatego tak ważna jest polityka kadrowa, zarówno w organach przedstawicielskich, jak Sejm, czy Senat, ale również – w organach władzy wykonawczej – jak rząd – a także, a może nawet przede wszystkim – w organach władzy sądowniczej. Im więcej wariatów będzie tam zasiadało, tym lepiej dla demokracji. Przewidział to już dawno temu klasyk demokracji Józef Stalin, wygłaszając spiżową sentencję, że „kadry decydują o wszystkim”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Sprawy „inne”, czyli polskie?

Stanisław Michalkiewicz: Sprawy „inne”, czyli polskie? sprawy-inne-czyli-polskie

Czyżby coś drgnęło? Czyżby w tunelu pana prezydenta Andrzeja Dudy pojawiło się jakieś światełko?  Dotychczas bowiem ani nic nie drgnęło, ani też w tunelu pana prezydenta Dudy nie pojawiało się żadne światełko. Sprawiał on wrażenie  rzecznika rządu ukraińskiego, albo izraelskiego, zwłaszcza, gdy całkiem niedawno zadeklarował „pełną zgodność” poglądów z Generalnym Gubernatorem Donaldem Tuskiem w kwestii przekazywania Ukrainie jakiegoś ułamka polskiego PKB, a tymczasem teraz… – ale incipiam.

Oto gdy tylko – w związku z zuchwałym, chociaż nader ostrożnym, irańskim uderzeniem na  bezcenny  Izrael –  zebrał się tamtejszy „gabinet wojenny”, czyli rząd jedności narodowej z Beniaminem Netanjahu, co to jeszcze wczesną jesienią ub. roku uchodził za kandydata do odsiadki za rozmaite bezeceństwa, a teraz jest naukochańszą duszeńką całego miłującego pokój świata – w Warszawie odbyła się pod przewodnictwem pana prezydenta podobna wojenna narada, bo jużci – gdy konie kują, to żaba nie może się powstrzymać przed podstawieniem swojej nogi.

Aliści podczas tej narady, kiedy okazało się, że pan premier, to znaczy – Generalny Gubernator Donald Tusk oznajmił, że Polska znajdzie się pod „europejską żelazną kopułą” i że wcale mu nie przeszkadza, że to jest inicjatywa niemiecka, pan prezydent przyjął tę deklarację z rezerwą oznajmiając, iż ta cała „kopuła” to taki niemiecki „projekt biznesowy”.

Przy okazji gruchnęła wieść, że właśnie wybiera się do Ameryki, żeby odbyć „prywatną rozmowę” z Donaldem Trumpem, który zamierza stanąć do jesiennych, amerykańskich wyborów prezydenckich, ale na razie został zawleczony przed tamtejszy niezawisły sąd. Chodzi o to, że jakaś dama przypomniała sobie, że zapłacił jej, czy może chciał jej zapłacić za dyskretne milczenie o jakichś obyczajowych figlikach.

Na razie jednak trwa kompletowanie ławy przysięgłych, to znaczy – jakichś 12 gniewnych ludzi, którzy zdobyliby się na chwalebny obiektywizm, oświadczając, że nigdy nie słyszeli o żadnym Donaldzie Trumpie, ani nie wyrobili sobie opinii, o co tu naprawdę chodzi. Podobno z 90 kandydatów wyeliminowano już kilkudziesięciu, którzy na taki chwalebny obiektywizm się nie zdobyli.

Jestem jednak pewien, że gdy idzie o świętą sprawiedliwość, to w końcu znajdzie się jakaś „parszywa dwynastka”, która przysięgnie na wszystkie świętości, co tam będzie trzeba, bo wiadomo: „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” – jak bunczucznie twierdził w latach 40-tych Władysław Gomułka.

Zamiar przeprowadzenia przez pana prezydenta rozmowy z Donaldem Trumpem zaraz skrytykował Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo na tym etapie Judenrat stoi na nieubłaganym gruncie kolaboracji z Niemcami, najwyraźniej mając nadzieję, że tym razem Niemcy skorzystają z doświadczeń Józefa Stalina i administrowanie Generalnym Gubernatorstwem powierzą Żydom, no a Żydowie już tam będą wiedzieli, jak utrzymać w ryzach mniej wartościowy, w dodatku porażony „antysemityzmem”, naród tubylczy.

Chodzi o to, by naród ten nie wierzgał przeciwko ościeniowi i nie przeszkadzał w realizacji „niemieckiego dzieła odbudowy”.

Pan prezydent puścił te zastrzeżenia mimo uszu, chociaż dołączył do nich również Książę Małżonek – i do Ameryki zaraz poleciał.

Tam odbył dwu i półgodzinną, prywatną rozmowę z Donadem Trumpem, a prywatny charakter tej rozmowy dodatkowo podkreślała okoliczność, iż odbyła się ona w prywatnym mieszkaniu Donalda Trumpa, którego wystrój, a zwłaszcza drzwi, niezwykle uraziły subtelny zmysł estetyczny Księcia Małżonka, który – jak wiemy – wytworne gusta odziedziczył również po królu – swoim ojcu. Z lakonicznego komunikatu dowiedzieliśmy się, że rozmówcy rozmawiali o wojnie na Ukrainie i o sytuacji na Bliskim Wschodzie – ale również o „innych sprawach”.

Co tam pan prezydent mógł powiedzieć o wojnie na Ukrainie, czy o sytuacji na Bliskim Wschodzie, to mniej więcej wiemy – ale co to za „inne sprawy”, o których też rozmawiano? Czyżby chodziło tylko o wysondowanie Donalda Trumpa, jaką prestiżową synekurą udelektowałby pana prezydenta Dudę, kiedy już w 2025 roku skończy mu się dobry fart na stanowisku tubylczego prezydenta, czy również o jakieś polskie interesy państwowe?

Uprzejmie zakładam, że wykluczyć tego nie można, bo inicjatywa utworzenia „europejskiej żelaznej kopuły” oznacza nie tylko niemiecki „projekt biznesowy”, ale przede wszystkim – polityczny. Konkretnie chodzi o to, że „kopuła” może być, a skoro może być, to pewnie też jest, rodzajem embrionu „europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO”. Jak pamiętamy, Niemcy od ponad 30 lat pielęgnują tę inicjatywę, której dotychczas amerykańscy twardziele stanowczo się sprzeciwiali – ale od marca ub. roku mogło się to zmienić.

Rzecz w tym, że właśnie wtedy obecny prezydent USA, Józio Biden, w nagrodę za dobre sprawowanie, pozwolił był Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, w związku z tym pragną oni stworzyć fakty dokonane jeszcze przed listopadowymi wyborami prezydenckimi w Ameryce – a szybkie utworzenie „europejskiej żelaznej kopuły” byłoby ważnym krokiem na drodze do budowy IV Rzeszy i zainstalowania w Polsce Generalnego Gubernatorstwa w miejsce safandulskiej III RP.

Zatem uprzejmie zakładam, że deklaracja Donalda Tuska mogła zainspirować pana prezydenta Dudę również do próby wysondowania, co też Donald Trump na ten temat sądzi.

Jak bowiem pamiętamy, w lipcu 2017 roku, prezydent USA Donald Trump, podczas wizyty w Warszawie, na konferencji prasowej zadeklarował, iż projekt Trójmorza bardzo mu się podoba i że Stany Zjednoczone będą go wspierały. Co to jest, ten cały „projekt Trójmorza”?  Jest to nawiązanie do rozgonionej w początkach lat 90-tych inicjatywy politycznej państw Europy Środkowej w postaci Heksagonale, to znaczy – utworzenia w Europie Środkowej  systemu reasekuracji niepodległości leżących tam państw.

Wadą tej inicjatywy był brak silnego lidera, a nawet – silnego protektora – co sprawiło, że Niemcy bez trudu tę inicjatywę wysadziły w powietrze i odtąd same wypełniają polityczną próżnię po ewakuacji sowieckiego imperium z tej części Europy, rozszerzając na wschód Unię Europejską, której są politycznym kierownikiem.

Warto dodać, że zrealizowany projekt Trójmorza godziłby w trzy ważne interesy niemieckie: podważałby niemiecką hegemonię w Europie, blokowałby budowę IV Rzeszy i pozwalałby państwom Europy Środkowej na uwolnienie się od ograniczeń, narzuconych im przez niemiecki projekt „Mitteleuropa” z roku 1915, który w fazę realizacji wszedł dopiero po 1 maja 2004 roku, to znaczy – po Anschlussie szeregu państw Europy Środkowej do Unii Europejskiej.

Poparcie tej inicjatywy przez USA ustami Donalda Trumpa sprawiło, że zaniepokojone Niemcy nawet zgłosiły akces do Trójmorza, najwyraźniej kierując się indiańskim porzekadłem, że jeśli nie możesz ich pokonać – przyłącz się do nich.

W związku z  tym wszystkim wydaje się szalenie ciekawe, co to były za „inne sprawy”, o których w prywatnym mieszkaniu Donalda Trumpa rozmawiano i czy Donald Trump coś panu prezydentowi Dudzie w jednej z tych „innych spraw” obiecał, a jeśli obiecał – to konkretnie co?

Tego oczywiście od razu się nie dowiemy, ale z tym większym zaangażowaniem będziemy interesowali się listopadowymi wyborami prezydenckimi w USA, bo kto wie, czy od ich wyniku nie będzie zależało, czy zostaniemy już na wieki przykryci „europejską żelazną kopułą”, czy też nadal, po staremu, będziemy mieli czyste niebo nad głową?

Niemcy organizują Europę

Niemcy organizują Europę

 Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Goniec” (Toronto)    21 kwietnia 2024

Tak się historii koło kręci…” – zaczyna poeta kolejny wątek w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”- ale my tu pozostaniemy jak najdalej od filozofii, tylko będziemy trzymać się faktów – w dodatku tak zwanych „autentycznych” – w odróżnieniu od tych „prasowych”, które w swoim czasie lansował „Drogi Bronisław”, uznany przez panią Magdalenę Albright za jeden z naszych „skarbów narodowych”.

Trzymając się tedy faktów autentycznych przypomnijmy, że odkąd tylko Niemcy odzyskały w Europie względną swobodę ruchów po tak zwanym „zjednoczeniu”, czyli wchłonięciu byłej sowieckiej strefy okupacyjnej, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zaraz zaczęły wypuszczać balony próbne, czy by tu nie utworzyć europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO. Jednak każdy taki niemiecki balon próbny spotykał się niezmiennie ze stanowczym amerykańskim „NIET!” A dlaczego? A z dwóch powodów. Po pierwsze Ameryka zarówno wtedy, jak i dzisiaj, trzymała i trzyma w Niemczech spory kontyngent swojego wojska, w związku z czym stoi, a właściwie stała na nieubłaganym gruncie jedności „bezpieczeństwa euroatlantyckiego” – bo tak nazywa się pseudonim amerykańskiej kurateli nad Europą, ustanowionej w 1945 roku w Jałcie. Po drugie, kiedy na skutek sowieckiej presji na Europę Zachodnią, Ameryka w 1954 roku zgodziła się na remilitaryzację Niemiec, to znaczy – na pozwolenie Niemcom na posiadanie armii – to na wszelki wypadek, gdyby Hitler niespodziewanie zmartwychwstał, w 1955 roku całą powstałą wówczas Bundeswehrę wmontowała właśnie w struktury NATO, za pośrednictwem których sprawuje nad nią surveillance. Toteż Amerykanie nie mają złudzeń, że te całe „europejskie siły zbrojne niezależne od NATO”, to taki pseudonim wyprowadzenia Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. Stąd to stanowcze „NIET!

Z tej tradycji wyłamał się tylko prezydent Obama, który 17 września 2009 roku dokonał słynnego „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Było ono następstwem uzgodnień izraelskiego prezydenta Szymona Peresa, który 18 sierpnia 2009 roku spotkał się w Soczi z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem. Z tego spotkania nie ukazał się żaden komunikat, ale prezydent Peres w wypowiedzi dla izraelskiej gazety wyznał, że złożył tam prezydentowi Miedwiediewowi dwie obietnice. Pierwszą – że Izrael nie uderzy na Iran. Drugą – że on, czyli Szymon Peres – „namówi” prezydenta Obamę do usunięcia amerykańskiej tarczy antyrakietowej ze Środkowej Europy. No i chyba go „namówił”, bo prezydent Obama nie tylko dokonał wspomnianego „resetu”, nie tylko zlikwidował tarczę, ale też nie powiedział „NIET!”, kiedy Niemcy po raz kolejny wypuściły próbny balon w sprawie euroejskich sił zbrojnych.

Ale w 2014 roku prezydent Obama zresetował swój poprzedni reset, wysadził w powietrze lizboński porządek polityczny, którego najważniejszym punktem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, w związku z tym amerykańska polityka wróciła w poprzednie koleiny. I kiedy francuski prezydent Macron próbował wyjaśniać, że europejskie siły zbrojne są niezbędne do obrony Europy, miedzy innymi przed… Stanami Zjednoczonymi, zdumiony prezydent Trump zauważył, że Ameryka nigdy na Europę nie napadła, dodając złośliwie, że gdyby nie USA, to Francuzi w Paryżu uczyliby się po niemiecku. Na to francuski premier napisał prezydentowi Trumpowi, żeby nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy. Na takie dictum we Francji znienacka zaraz pojawił się ruch „żółtych kamizelek”, z którym rząd ledwo mógł sobie poradzić. Na kamizelkach oczywiście nie było napisane, że dostarczyła je CIA, ale takie rzeczy są zrozumiałe same przez się.

Aliści następcą prezydenta Trumpa został prezydent Józio Biden, który postanowił pójść krok dalej, niż prezydent Obama. Ten tylko kupił sobie Ukrainę za 5 mld dolarów, a tymczasem prezydent Biden, w ramach przygotowań do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej, postanowił „osłabić” Rosję, używając w tym celu Ukraińców w charakterze mięsa armatniego. Ponieważ dalsze osłabianie Rosji sprawiło, że ukraińskiego mięsa armatniego zaczęło brakować, a poza tym w USA nastał rok wyborczy, prezydent Józio Biden postanowił wyplątać się z ukraińskiej awantury, przerzucając część obowiązków na Europę, to znaczy – na Niemcy. Niemcy – owszem, czemu nie – ale w odróżnieniu od polskich mężyków stanu, którzy za wielką łaskę uważają dopuszczenie do zrobienia Amerykanom laski za darmo – zażądali od Józia zgody na urządzanie Europy po swojemu – oczywiście w ramach pokojowego jej „jednoczenia”, to znaczy – przekupywania biurokratycznych gangów, okupujących poszczególne europejskie bantustany. W ten sposób Niemcy przybliżyły się do celu przedstawionego w 1943 roku przez Adolfa Hitlera, który w przemówieniu do gauleiterów nakreślił obraz zjednoczonej Europy. „Małe państwa” – powiedział – nie mają w niej racji bytu, bo tylko Niemcy potrafią prawidłowo zorganizować Europę. I właśnie Józio Biden wyraził na to zgodę.

Lecz tymczasem na mieście inne były już treście”. Józio uznał, że Rosja już jest passe, toteż przystąpił do osłabiania Chin. Oczywiście ostrożnie, bo z Chinolami nigdy nic nie wiadomo – toteż „namówił” premiera Netanjahu do potargania za wąsy Iranu. Nie musiał go zresztą specjalnie namawiać, bo premier bezcennego Izraela korzysta z wojny póki może, wiedząc, że dla niego pokój będzie straszny. Toteż izraelskie myśliwce zbombardowały irański konsulat w Damaszku, w którym zginęło kilku ważnych tamtejszych generałów. Żeby nie stracić prestiżu, Iran odpowiedział atakiem dronami i rakietami na Izrael, pilnując przy tym, żeby bezcennemu Izraelowi nie wyrządzić żadnej szkody – co się w pełni udało. Szkoda, że Biblia już została napisana, bo w przeciwnym razie dowiedzielibyśmy się, że Najwyższy zrobił kolejny cud – jak ten, z Morzem Czerwonym, co to się rozstąpiło.

W związku tym prezydent Józio Biden groźnie kiwnął palcem w bucie, przestrzegając Izrael, żeby już się na Iranie nie mścił. Ale nie z Beniaminem Netanjahu takie numery! Puszczając mimo uszu rady Józia Bidena, 16 kwietnia zwołał gabinet wojenny, znaczy się – „rząd jedności narodowej”, na którego czele stoi – żeby rada w radę uradzić, co by tu zrobić znienawidzonemu Iranowi. Najwyraźniej obietnica prezydenta Peresa złożona rosyjskiemu prezydentowi Miedwiediewowi, przestała być już aktualna.

Kiedy kują konie, żaby też nogę podstawiają. Może nie wszystkie, ale jeśli chodzi o te z Warszawy, to nie ma takiej siły która by je przed tym powstrzymała. Toteż tego samego dnia, kiedy w bezcennym Izraelu zebrał się tamtejszy gabinet wojenny, jego tubylczy odpowiednik zebrał się też w Warszawie. Najwyraźniej pan prezydent Duda wyobrażał sobie, że rada w radę uradzą, jakby tu włączyć się do wojny po jedynie słusznej stronie, to znaczy – po stronie bezcennego Izraela – i co zrobić ze złowrogim Iranem. Wyobrażam sobie, że narada przypominała trochę rozhowory Murzynów, co to na pustyni złapali grubasa. Nie wiedzieli, co mu zrobić, ucięli… – no, mniejsza z tym.

Toteż zniecierpliwiony Donald Tusk najwyraźniej musiał to przerwać informując, że Polska właśnie dostanie się pod „europejską żelazną kopułę” i że „wcale mu nie przeszkadza, że to będzie kopuła niemiecka”. Pewnie, że mu nie przeszkadza, bo przecież taki rozkaz musiała wydać Reichsfuhrerina Urszula von der Leyen, no a poza tym, właśnie dzięki tej kopule – „niezależnej od NATO” – IV Rzesza nie będzie już musiała obawiać się żadnych niespodzianek ze strony amerykańskich twardzieli, a nasz mniej wartościowy naród tubylczy też będzie zażywał bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Czyżby finał zabawy w mocarstwowość?

Czyżby finał zabawy w mocarstwowość?

Stanisław Michalkiewicz  13 kwietnia 2024 finał zabawy

Wygląda na to, że wskutek bęcwalstwa naszych Umiłowanych Przywódców w polityce zagranicznej naszego bantustanu nareszcie będziemy mogli osiągnąć upragniony sukces. Chodzi oczywiście o białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenkę, którego – od pamiętnej zabawy pana prezydenta Dudy i Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego z panią Swietłaną Cichanouską w mocarstwowość – funkcjonariusze tubylczego Propaganda Abteilung zaczęli nazywać „uzurpatorem”. Otóż po zagadkowej śmierci jego ochroniarza w Sankt Petersburgu, w mediach coraz częściej pojawiają się doniesienia, że jego dni są policzone, a na jego miejsce Putin wprowadzi jakiegoś swojego faworyta.

Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że polityka zagraniczna, to stosunki z sąsiadami. Jednak Nasi Umiłowani Przywódcy są ponadto. Uważają, że polityka zagraniczna, to stosunki z Sojusznikami – im bardziej odległymi, tym lepiej – bo to znaczy, że prowadzą politykę zagraniczną w skali światowej. I Sojusznicy to rozumieją, bo z ich punktu widzenia tacy sojuszniczkowie są bardzo przydatni. Jak się ma kilku takich sojuszniczków, to w razie potrzeby któregoś z nich można korzystnie przehandlować. Tak właśnie było w 1945 roku w Jałcie, kiedy Nasi Sojusznicy sprzedali Polskę – czyli swego sojuszniczka – Sojusznikowi Naszych Sojuszników, tak jak się rzeźnikowi. sprzedaje krowę. Ale ta lekcja niczego Naszych Umiłowanych Przywódców nie nauczyła, co jeszcze w XVII wieku przewidział francuski aforysta Franciszek ks. De La Rochefocauld pisząc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.

I właśnie na przykładzie Białorusi bęcwalstwo naszych Umiłowanych Przywódców widoczne jest szczególnie jaskrawo. Oto w roku 1994 prezydentem Białorusi został Aleksander Łukaszenka, uchodzący za rodzaj bicza Bożego na skorumpowanych polityków i „przyjaciela ludu”. W 1997 roku wraz z rosyjskim prezydentem Borysem Jelcynem, podpisał umowę o utworzeniu Związku Białorusi i Rosji (ZbiR). Ponieważ w tym czasie Borys Jelcyn był zaawansowanym alkoholikiem, Łukaszenka wykombinował sobie, że w tych okolicznościach, to on będzie tym całym ZBiR-em kręcił. Ale w roku 1999 Borys Jelcym abdykował; w Sylwestra wystąpił przed kamerami telewizyjnymi z oświadczeniem: „Ja uchażu w adstawku”, a jego następcą został młody czekista Włodzimierz Putin, który Jelcynowi i jego rodzinie zagwarantował bezkarność.

W tej nowej sytuacji Aleksander Łukaszenka zaczął się migać przed realizowaniem postanowień ZbiR-a, a w 2002 roku zdecydowanie odrzucił propozycję Putina, by wcielić Białoruś, jako jedną z guberni, do Federacji Rosyjskiej. Jednocześnie wykorzystywał status Białorusi, jako państwa zaprzyjaźnionego z Rosją, do uzyskiwania specjalnych warunków importu przez Białoruś rosyjskiej ropy i rosyjskiego gazu, po cenach sześciokrotnie tańszych, niż np. Polska.

Aliści w kwietniu 2005 roku, wkrótce po wybuchu „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie, Kondoliza Rice będąca sekretarzem stanu w administracji prezydenta Jerzego Busha, na szczycie NATO w Wilnie oświadczyła, że z tym całym Łukaszenką trzeba zrobić porządek, a jak już się zrobi z nim porządek, to starsi i mądrzejsi pomyślą, jakby tu Ukrainę i Białoruś przyjąć do NATO. Wprawdzie spotkała się w Wilnie z grupą białoruskich dysydentów, ale nie bardzo byli oni w stanie podjąć próbę obalenia Łukaszenki. W tej sytuacji ówczesny minister spraw zagranicznych w Warszawie, Adam Daniel Rotfeld, poderwał Związek Polaków na Białorusi w charakterze jeśli nie jedynego, to z pewnością czołowego oddziału antyłukaszenkowskiej opozycji.

Dla białoruskiego prezydenta to był prawdziwy dar Niebios, bo polskie wpływy na Białorusi zostały zredukowane do gołej ziemi, a w miejsce zdelegalizowanego dotychczasowego Związku, powołał on własny, skupiający działaczy przez niego mianowanych. Czy to był wypadek przy pracy pana ministra Rotfelda, czy też wykonywał on jakieś zadanie – trudno powiedzieć, bo wprawdzie wypadki przy pracy się zdarzają, ale z drugiej strony pan minister Rotfeld, w odróżnieniu od innych szefów naszej dyplomacji, był w swojej dziedzinie fachowcem, więc trudno przypuszczać, by nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji swoich poczynań. W 2007 roku Polska uruchomiła radiostację i telewizję „Biełsat”, w której pani Agnieszka Romaszewska dostała posadę dyrektora, a która to rozgłośnia i stacja miała podburzać Białorusinów przeciwko Łukaszence i stręczyć im demokrację. Kto jej tam słuchał i kto ją oglądał – Bóg jeden wie – ale mimo to działała, aż do momentu, kiedy znienawidzony Donald Tusk kazał zwolnić panią Agnieszkę z posady. Wszyscy zachodzili w głowę („zachodzim w um z Podgornym Kolą…”) co się stało, aż po kilku dniach okazało się, że zażądali tego… Ukraińcy, którzy ze znienawidzonym Łukaszenką knuli przeciwko jeszcze bardziej znienawidzonemu Putinowi.

A że Amerykanie niczego Ukraińcom nie potrafią odmówić – z wyjątkiem pieniędzy, to zwyczajnie kazali Donaldu Tusku sprawę załatwić – no i została załatwiona. Ten incydent pokazuje, że ukraińska dyplomacja jest znacznie bardziej elastyczna od nieruchawej i doktrynerskiej dyplomacji naszej, której nigdy nie przyszłoby do głowy jakieś knucie do spółki ze znienawidzonym Łukaszenką. O tym schematyzmie świadczy fakt, że nasze MSZ przekazało białoruskiemu urzędowi skarbowemu informację o wypłatach dla działaczy zdelegalizowanego Związku Polaków na Białorusi – żeby Białorusini wymierzyli im podatki bo praworządność – wiadomo – przede wszystkim.

Wcześniej jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik wpadł na pomysł, żeby ponownie zrobić porządek z Łukaszenką, chociaż wywijał się on jak piskorz. Nic mu nie pomogło, że nie uznał aneksji Krymu, ani niepodległości republik Ługańskiej i Donieckiej. Nic mu nie pomogło, że nie uznał niepodległości Osetii i Abchazji, ani niepodległości Naddniestrza. Akurat odbywały się na Białorusi wybory prezydenckie, w których przeciwko Łukaszence kandydował Wiktor Babaryka, prezes Biełhazprambanku – rosyjskiego banku, kontrolowanego przez Gazprom. Okazało się, że jest on najukochańszą duszeńką tamtejszego ludu pracującego. Kiedy jednak złowrogi Łukaszenka zablokował mu konta a w końcu zrobił z niego więźnia politycznego, rolę najukochańszej duszeńki objęła pani Swietłana Cichanouska, z którą nasi Umiłowani Przywódcy rozpoczęli zabawę w mocarstwowość. Skończyła się ona tak, że pani Swietłana uciekła za granicę, odgrywając rolę prezydenta Białorusi in partibus infidelium, a ofiarą zabawy w mocarstwowość padł pan Andrzej Poczobut, który do dzisiaj siedzi w więzieniu.

Tymczasem Łukaszenka na żądanie Putina 9 września 2021 roku podpisał 28 porozumień – między innymi o scaleniu armii i bezpieki. Podpisał – ale wszystko wskazuje, że wcale nie zamierza ich realizować – co przyznaje nawet Ośrodek Studiów Wschodnich. A tymczasem u nas można odnieść wrażenie, że politykę wschodnią RP projektują na spółkę pani red. Danuta Holecka, ongiś z telewizji rządowej, a dzisiaj – z nierządnej – i pani red. Anita Werner – ongiś z telewizji nierządnej, a dzisiaj – z nadrządowej – bo prezentującej najtwardsze jądro punktu widzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika.

Stanisław Michalkiewicz