Lipa św. Jacka i błogosławieni Męczennicy. Sandomierz.

Lipa św. Jacka i błogosławieni Męczennicy. Sandomierz.

Andrzej Sarwa

Sandomierski klasztor dominikanów zakładał, jako drugi w Polsce, po krakowskim, sam św. Jacek Odrowąż… Legenda głosi, że wokół kościoła św. Jakuba, przy którym mnisi owi osiedli, święty posadził lipy… 

22 maja 2024, pod wieczór, runęła przedostatnia już z lip sadzonych ponoć ręką św. Jacka… lipa z przymocowaną do niej kapliczką Matki Bożej…

Zatem – jeśli by ktoś chciał tego rodzaju zdarzenia odczytywać jako znaki… to ten znak byłby bardzo wymowny… Św. Jacek nie tylko sam opuścił Sandomierz, ale… i zabrał ze sobą figurkę Matki Najświętszej… jak niegdyś w Kijowie…

Nie najlepszy to chyba prognostyk dla Sandomierza, jedynego z najważniejszych polskich  miast, jednej z kolebek naszej państwowości, kultury, chrześcijaństwa, które przez burze dziejowe całkowicie straciło swoje znaczenie… Kraków, Wrocław, Poznań, Płock przetrwały, Sandomierz zaś nie… 

A lipa? Przeżyła najazdy Tatarów, Litwinów, Szwedów, Sasów, Napoleona, dwie wojny światowe, niemiecką okupację…

Pewnie można by ją „odbudować” z odrostów korzeniowych, jak dąb Abrahama w Mamre, ale… pewnie prościej będzie kupić sadzonkę…

Ale Sandomierz i kościół św. Jakuba to nie tylko świętojackowe lipy…

Wczoraj, 2 czerwca, była Uroczystość Błogosławionego Sadoka i 48 Braci Męczenników, którzy w mieście tak nasyconym przecudownymi tradycjami dziś prawie już odeszła w zapomnienie…

Może warto przypomnieć o nich?…

============================

SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH

Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.

Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.

— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.

Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.

Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…

Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.

Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.

Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.

Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.

Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?

Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.

Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.

Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…

Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…

* * *

Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.

Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…

Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.

Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.

“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.

Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.

Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.

Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.

Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:

— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?

— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.

— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…

— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:

— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…

Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:

— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…

* * *

Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.

Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.

— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…

A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…

— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?

Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…

— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?

Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.

* * *

Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.

Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:

— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…

Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:

— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…

— Ja?…

— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:

“— Uchodź!”

— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…

I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.

* * *

Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.

Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.

Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.

Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.

Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…

Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.

2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.

Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.

Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.

Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.

Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:

— Ty czytaj…

Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:

“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”

Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…

Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:

— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…

I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.

— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.

I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.

A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.

Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.

A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.

Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.

Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.

I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:

— Salve Regina… Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia…

Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.

A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.

Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…

A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.

Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…

A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.

A imiona owych Męczenników były te:

Błogosławiony Sadok, przeor. Błogosławiony Paweł, wikary. Błogosławiony Malachiasz, kaznodzieja. Błogosławiony Piotr, furtian. Błogosławiony Jędrzej, jałmużnik. Błogosławiony Jakub, mistrz nuwicjatu. Błogosławiony Abel, syndyk. Błogosławiony Szymon, penitencjarz. Błogosławiony Klemens. Błogosławiony Barnabasz. Błogosławiony Eliasz. Błogosławiony Bartłomiej. Błogosławiony Łukasz. Błogosławiony Mateusz. Błogosławiony Jan. Błogosławiony Barnabasz II. Błogosławiony Filip. Błogosławiony Joachim, diakon. Błogosławiony Józef, diakon. Błogosławiony Stefan, diakon. Błogosławiony Tadeusz, subdiakon. Błogosławiony Mojżesz. subdiakon. Błogosławiony Abraham, subdiakon. Błogosławiony Bazyli, subdiakon. Błogosławiony Dawid, kleryk. Błogosławiony Aaron, kleryk. Błogosławiony Benedykt, kleryk. Błogosławiony Onufry, kleryk, Błogosławiony Dominik, kleryk. Błogosławiony Michał, kleryk. Błogosławiony Maciej, kleryk. Błogosławiony Maurus, kleryk. Błogosławiony Tymoteusz, kleryk. Błogosławiony Gordian, kleryk. Błogosławiony Felicjan, kleryk. Błogosławiony Marek, kleryk. Błogosławiony Jan, kleryk. Błogosławiony Gerwazy, kleryk. Błogosławiony Krzysztof. kleryk. Błogosławiony Donatus, kleryk. Błogosławiony Medardus, kleryk. Błogosławiony Walenty, kleryk. Błogosławiony Dawid, nowicjusz. Błogosławiony Makary, nowicjusz. Błogosławiony Rafał, nowicjusz. Błogosławiony Izajasz, nowicjusz. Błogosławiony Cyryl, laiczek. Błogosławiony Hieronim, laiczek. Błogosławiony Tomasz, organista.

Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.

Andrzej Sarwa

DRZEWO I KUNDELEK

Andrzej Juliusz Sarwa

DRZEWO I KUNDELEK

Panu naszemu, który widział,

że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre…

Był upalny dzień, zapyloną drogą wijąca się gdzieś hen, daleko, w stronę horyzontu, wędrowało dwóch mężczyzn. Niby podążali w tym samym kierunku, niby szli blisko siebie, ale przecież nie byli towarzyszami podróży. Od czasu do czasu tylko jeden z nich łypał na drugiego złym okiem, wędrowali jednak w milczeniu.

Słońce prażyło niemiłosiernie, jakby chciało świat spopielić, cała przyroda dyszała ciężko, ale na tych dwóch nie widać było najmniejszego nawet śladu zmęczenia. Kiedy jednak spotkali spory zagajnik starodrzewu, zboczyli z drogi i weszli w jego mroczną głąb, aby postronny obserwator mógł uznać, że nie do końca tak jest i że jednak szukają cienia, a w cieniu wytchnienia i ulgi. Wędrowcy nie zwolnili jednak tempa marszu i nadal stawiali pewne, długie kroki, jakby doskonale wiedzieli, dokąd mają dotrzeć. I wreszcie dotarli. Dotarli do polany zarosłej trawą i ziołami, na której środku rosło samotne drzewo. Było jeszcze dość młode, ale piękne, wysmukłe i z wyglądu krzepkie.

Pierwszy z wędrowców, ten, który przez cały czas trzymał się lewej strony drogi, zbliżył się do niego, ogarnął je pieszczotliwym wzrokiem, pogładził chropawą korę i wyrył na niej znak trójkąta, tak jakby brał je w posiadanie i cechował swoim znamieniem. Może planował później je wyciąć i wykorzystać do czegoś? Pewnie tak było.

Kiedy pierwszy z wędrowców odszedł, a jego sylwetka zagubiła się gdzieś pomiędzy pniami starodrzewu, drugi mężczyzna, ten, który wcześniej trzymał się prawej strony drogi, stojący dotąd z boku, teraz podszedł do pnia, ogarnął go smutnym wzrokiem, objął ramionami, dłonią przesunął po znaku trójkąta, który pod tym dotykiem znikł, a na koniec ukląkł, skłonił głowę i wsparł się czołem o szorstką korę. A wtedy listki na drzewie poczęły drżeć, jakby w przeczuciu zbliżającej się burzy…

W końcu i drugi z wędrowców dźwignął się na nogi i ruszył w tę samą stronę co ów, który pierwszy się oddalił… a po paru chwilach i on jakby rozsnuł się śród kolumnady pni…

Niebo się zmroczyło, gwałtowny podmuch wichru raz i drugi szarpnął konarami samotnika rosnącego na środku polany, strącił z nich dobrą przygarść liści, zakręcił nimi w jakimś szalonym wirze, a potem ustał i ucichł…

* * *

– Spójrz synu, jakie zgrabne drzewo! Zetnijmy je, będą ze dwie belki na powałę domu. Tyle że jedna dłuższa, a druga krótsza, więcej się z tego nie wyciosa.

Słowa te wyrzekł stary brodaty, posiwiały i już lekko przygarbiony od znojnej, ciężkiej roboty, choć w miarę krzepki jeszcze mężczyzna, dźwigający ciesielską siekierę. A skierował je do towarzyszącego mu wysokiego, z wyglądu silnego i nad wyraz proporcjonalnie zbudowanego młodzieńca, który tak na oko mógł mieć jakieś 20–23 lata, który niósł piłę. Taką zwykłą, dwuchwytową, o potocznej nazwie „moja, twoja”.

– Nie – ono jeszcze nie dojrzało, jeszcze nie nadszedł jego czas. Drzewo tylko tak dorodnie wygląda, ale jak się je ociosze, zesłabnie i nie udźwignie tego ciężaru, jaki ma się na nim utrzymać. Niech jeszcze pożyje…

* * *

Gdy drzewo dojrzało, to ścięto je i z grubsza oczyszczono. Konary i drobniejsze gałązki zebrano w stos i spalono, iżby wiatr, rozwiawszy popiół, użyźnił dookolną glebę. A potem smukły pień powieziono do warsztatu cieśli.

Nie był to już ten warsztat, co jeszcze przed kilku laty, stary majster bowiem umarł, a młody w pojedynkę nie mógł brać tylu zleceń, ile ich brali we dwóch. Zresztą młody postanowił rzucić ciesielkę, nie była ona bowiem jego misją, a było nią coś zgoła innego…

Kiedy przywlekli mu ten pień i wyprzęgli suchotniczego, zabiedzonego konika, który go z trudem przyciągnął, młody cieśla najpierw, jakby na przywitanie, lekko dmuchnął szkapinie w chrapy, niezwykle delikatnie i czule pogładził ją po nich, przytulił swój policzek do łba zwierzęcia, poklepał je po szyi i zwrócił się do stojącej nieopodal wyglądającej na jakieś czterdzieści kilka lat kobiety:

– Mamo, bardzo cię proszę, przynieś trochę miodu. Tego, co to już się zestalił i stwardniał. Odłup go nieco, ale nie skąp, daj tak od serca, dobrze?

Sam zaś nadal głaskał konia i szeptał mu coś do ucha. Matka przyniosła spory kęs zbrylonego miodu. Podziękował jej spojrzeniem.

– No, staruszku, skosztujże jakie to pyszne, podetknął koniowi słodką i wonną bryłkę pod sam pysk.

A ów wziął ją delikatnie aksamitnymi wargami i przez jakiś czas międlił językiem, jakby rozkoszując się smakiem, aż w końcu przełknął. 

– Smaczne było, staruszku? Pewnie nigdy czegoś takiego w swoim smutnym życiu nie próbowałeś…

Koń jakby rozumiejąc, zarżał cichuśko.

Zobaczywszy to czarny kot i rudawy pies popędziły teraz na wyprzódki, kot, by otrzeć się o nogi młodego cieśli, a pies, by podstawić mu łeb do pogłaskania, bo każdy chciał dostać swoją porcję czułości.

– No już, już, wystarczy – mówił cieśla, ale nie odmawiał im pieszczot.

A kiedy zwierzaki wreszcie odbiegły, każdy w swoją stronę, zwrócił się do ludzi, którzy dostarczyli mu surowy pień drzewa.

– To już ostatnia robota, jaką biorę. Następną zlecajcie komuś innemu.

– Ale ty jesteś najlepszym cieślą na całą okolicę!

– To już ostatnia robota, jaką biorę – powtórzył dobitnie. – Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić z tego pnia?

– Gładko ociosaj w kant, podziel na dwie części – dłuższą i krótszą, wyżłób zakłady na poprzeczne łączenie… tyle…

– Zatem mam zrobić… krzyż?…

– Właśnie…

* * *

Gdy już młody cieśla, którego teraz nazywano nauczycielem, po trzech latach wędrówek i nieustannego opowiadania o miłości, prawdzie i dobru znów dotarł przed kolejną Paschą do świętego miasta Jeruzalem, witany przez tłumy niczym król, chociaż jechał na oklep na oślątku, źrebięciu oślicy, i to na dodatek jeszcze pożyczonym, nie zaś na szlachetnym arabskim rumaku przybranym w złoty czaprak, tak wystraszył tych, którzy mieli władzę, pieniądze i rządy dusz, iż umyślili sobie, aby go zgładzić. Postanowili więc unicestwić raz na zawsze dobro, miłość, prawdę i życie.

A kiedy już go opluli, kiedy wyszydzili, kiedy sponiewierali, skatowali, to nałożyli mu na barki starannie ociosaną belkę. Od razu wyczuł pod palcami własną robotę. Przymknął oczy, lekko się zachwiał pod ciężarem i powoli wyruszył w swą ostatnią drogę…

Tłumy pobożnych, rozsądnych i przyzwoitych zebrane w podwójnym szpalerze wzdłuż trasy wiodącej na Miejsce Czaszki, szydziły z niego i ryczały ze śmiechu… garstka niewiast płakała… a z tych dwunastu mężczyzn, którzy mu byli uczniami, przyjaciółmi, synami nieomal, raptem tylko jeden nie uciekł w popłochu, drugi zaś, ten co go zdradził i sprzedał za garść grosiwa, ten się był już zdążył powiesić w rozpaczy…

I mijał go też konik, ten sam zabiedzony, który ongiś przyciągnął pień, a któremu dał skosztować słodyczy miodu… i chciał konik pomóc, chciał ten pień łbem podeprzeć, chciał ulżyć umęczonemu, zaczął więc rozpychać zwarty szereg gapiów, już był tuż–tuż, tuż–tuż, ale właściciel smagnął go rzemiennym batem raz, drugi, dziesiąty klnąc przy tym głośno i ordynarnie… i upadł konik na kolana… i serce mu pękło…

* * *

Wisiał obnażony między niebem a ziemią. Wisiał na drzewie, które ongiś napotkał w lesie, na drzewie, które sam ociosał, na drzewie hańby, między złoczyńcami. Przybity za ręce i nogi wielkimi gwoździami z kutego żelaza o tępych kwadratowych łbach…

A tuż przy jego stopach stała matka i jedyny uczeń, który się nie uląkł, ani się też swojego mistrza nie powstydził. W ich twarzach dało się wyczytać udrękę, lecz oczy mieli suche. Może już wszystkie łzy wypłakali? Kto to wie?…

Omijając nogi rozlicznych gapiów, próbował podpełznąć do krzyża rudawy kundelek, lecz jakiś pobożny lewita wymierzył mu tak potężnego kopniaka, że pies ze skowytem runął na kamieniste zbocze, kalecząc boki i łamiąc żebro.

A zawieszony na drzewie, uprażony na słońcu, spragniony, napojony octem i żółcią, by mu jeszcze przydać męki, zawołał wielkim głosem:

– Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?!

Kundelek znów podjął próbę, by podpełznąć do stóp swego pana i znów kolejny kopniak odrzucił go precz…

A zawieszony na drzewie, mimo bólu rozdzierającego mu całe ciało, rozejrzał się wokół. W słońcu srebrzyły się gaje oliwne, gdzieś, hen, za miastem, zieleniały połacie pól porosłych młodziuchną pszenicą, w powietrzu smużył się zapach wiosennych kwiatów… wtedy przymknął oczy, pojedyncza łza stoczyła się po policzku, po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i zwiesił głowę na piersi… bo w końcu ból rozdarł mu serce na strzępy…

Ciało osunęło się bezwładnie, a wtedy żołnierze podeszli… i zobaczyli, że już umarł, więc nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda.

I tak wisiał na tym drzewie hańby, aż słońce się zaćmiło, aż ziemia zadrżała, aż zasłona w świątyni rozdarła się na dwoje… aż cała natura skamieniała zdjęta grozą… aż ptaki zamilkły i nawet wiatr wstrzymał oddech… i tylko jeden, jedyny pies, który wreszcie doczołgał się do stóp Zamordowanego, patrząc w oczy jego matki, zawył długo i przeciągle, ale tylko jeden, jedyny raz…

Tymczasem on wciąż wisiał na krzyżu, na drzewie hańby… A wiatr, który łagodnie owiewał Jego przesycone gorączką ciało, które jeszcze nie zdążyło ostygnąć, wstawiał się za Nim u owego Drzewa, które już drzewem hańby być przestało, błagając drżącym i świszczącym głosem:

Skłoń gałązki, drzewo święte, ulżyj członkom tak rozpiętym.

Odmień teraz oną srogość, którąś miało z przyrodzenia.

Spuść lekuchno i cichuchno Ciało Króla Niebieskiego…

– Zaiste, ten był Synem Bożym – zbielałymi ze strachu wargami wyszeptał rzymski setnik, ów, który włócznią przebił Mu bok. Powtórzył to raz jeszcze, wycierając krew, która trysnęła z boku skazańca na jego chore, zarastające powoli bielmem, oczy. A one w jednej chwili odzyskały całą jasność i całą moc i całą ostrość widzenia, bo ta krew je uleczyła!

– Oj, a jakże mi to udowodnisz? Synem Bożym, zaraz Synem Bożym… – uczony w Piśmie nachalnie schwycił żołnierza za rękę. – No, udowodnij, że był Synem Bożym. To tylko twoja wiara, a ta nie ma nic wspólnego z wiedzą. No… to, co mi na to odpowiesz?…

Rzymianin szarpnął się gwałtownie.

– Odejdź! Zostaw!

– Ale… wiara… wiedza… nie musisz wierzyć… dam ci wiedzę… będziesz wiedział… Nie masz wiedzy, jesteś jak ślepiec… błądzisz po omacku… ja ci dam wiedzę! Będziesz znał dobro i zło.

Lecz żołnierz, który właśnie odzyskał wzrok, już nie słuchał parskającego śliną i gwałtownie gestykulującego natręta. Szybkim, sprężystym krokiem podszedł do matki Ukrzyżowanego i do młodzieńca, który jej towarzyszył.

– Posłuchajcie, zrobiłem, co musiałem. Jestem żołnierzem… Czy możecie mi wybaczyć?…

– Wiem. Jak ci na imię, synu? – zapytała kobieta.

– Longinus… – zawahał się przez chwilę, a potem dodał – matko…

* * *

Przed pieczarą grobową, do której wejście zakryto potężnym okrągłym głazem, płonęło niewielkie ognisko. Skądś z zarośli, dobiegały tajemnicze szepty nocy, jakieś trzaski, ptasie kwilenia, pohukiwanie sów, widać było niewyraźne cienie drgające na żwirowej ścieżce prowadzącej w głąb ogrodu.

Rzymscy żołnierze, pod wodzą setnika Longinusa, trzymali straż. Tak im nakazano. Zimno było, więc każdy chciał się znaleźć jak najbliżej ognia.

Naraz coś poruszyło się w krzakach, dało się słyszeć trzask łamanych suchych gałązek. Jeden z Rzymian gwałtownie powstał i zacisnął dłoń na rękojeści krótkiego miecza zwanego gladius, wpatrując się w ciemność, z której dobiegły te niepokojące odgłosy. Ale zaraz odetchnął z ulgą, widząc, że to tylko pies, ten sam pies, który był na Golgocie, a teraz, choć pobity i pokrwawiony, przywlókł się do grobu swojego Pana.

Żołdacy zaczęli ciskać w niego kamieniami, ale kundelek nie dawał się odpędzić. Odbiegał nieco tylko na bezpieczną odległość, a potem z uporem znów pełzł, przywierając brzuszkiem do ziemi, w stronę kamienia tarasującego wejście do grobu.

– Dajcież mu już spokój – powiedział Longinus. – Popatrzcie, bezrozumne stworzenie, a jakie wierne, jakie oddane. Chodź, no chodź do mnie – wyciągnął rękę w stronę zwierzęcia, chodź tu i zagrzej się, bo i ty zmarzłeś.

Pies nieufnie popatrzył na żołnierzy, ale ostatecznie posłuchał i zbliżył się do ognia. Położył się na brzuchu, wyciągnął przednie łapy i wsparł o nie łeb. Nie spał. Szeroko otwartymi brązowymi oczami wpatrywał się w kamień tarasujący wejście do pieczary. Jakby na coś czekał.

Czas płynął wolno, ale wreszcie niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. I naraz… ni stąd, ni zowąd… w mgnieniu oka zrobiło się widno niczym w upalne południe, ale tylko w pobliżu grobowca. Nie wiedzieć skąd pojawili się jacyś młodzi mężczyźni, w jaśniejących szatach, z których przy każdym poruszeniu wydobywały się ogniste refleksy i rozświetlał je blask i lśniły niczym błyski zwiastujące nadchodzącą burzę. Jeden skinął dłonią, a kamień grobowy sam z siebie z hukiem się odtoczył i runął na płask, odsłaniając wnętrze pieczary. Wtedy z jej mrocznego wnętrza wykwitł tak potężny strumień złocistobiałej światłości, jakby to samo słońce na niebie eksplodowało.

Oślepieni i wystraszeni strażnicy, odrzuceni tym blaskiem precz od grobu, upadli na ziemię tracąc przytomność. Tylko Longinus trwał świadomy na tym samym miejscu nieporuszony, pies zaś z radosnym skomleniem rzucił się w stronę wejścia do pieczary. Wtedy jeden z młodzieńców w świetlanych szatach przytrzymał go za kark, a potem wziął na ręce. I już nie było widać psa, który jakby roztopił się w nieziemskim blasku, choć jeszcze przez jakiś czas dało się słyszeć jego szczęśliwe, przepełnione radością skomlenie i poszczekiwanie…

Andrzej Juliusz Sarwa

Duch [widmo] popa z Cmentarza Katedralnego

Duch popa z Cmentarza Katedralnego

środa, 26 września 2018 andrzej-sarwa/legendy-sandomierskie-duch-popa

LEGENDY SANDOMIERSKIE (33) – Duch popa z Cmentarza Katedralnego

Pan S., a było to latem roku 1935 lub 1936, około północy, udawał się dorożką na stację kolejową. Wyjechali z ulicy Listopadowej i jadąc ulicą Mickiewicza w stronę Zawichojskiej ujrzeli coś niezwykłego. Otóż z bramy Cmentarza Katedralnego wyszedł ubrany w sutannę, z krzyżem napierśnym, długimi siwymi włosami i brodą, duchowny prawosławny. Przeszedł przed bryczką, strasząc konie, które na jego widok zareagowały rżeniem, parskaniem i rzucaniem się w uprzęży.

Tymczasem duchowny, nie zważając na to zupełnie, wszedł do parku po drugiej stronie ulicy i spokojnym krokiem udał się w kierunku zabudowań dawnego klasztoru O.O. Reformatów. Podczas zaborów znajdowała się w nim prawosławna parafia pod wezwaniem św. Archanioła Michała, zaś w okresie międzywojennym – dowództwo 2 Pułku Piechoty Legionów, a więc obiekt niedostępny dla cywilów (nie mówiąc już o księżach prawosławnych!).

Cmentarz prawosławny w Sandomierzu

———————

– I cóż w tym niezwykłego? – możecie zapytać. Ano na razie nic. Ale nim przejdę do następnej relacji, kilka słów wyjaśnienia. Otóż z chwilą odzyskania niepodległości przez Polskę parafię prawosławną w Sandomierzu zlikwidowano. Mieszkający tu Rosjanie (poza dwiema czy trzema rodzinami) wyjechali i nie było też duchownego wschodniego wyznania. Skąd się zatem wziął ten ostatni i to w środku nocy, w drugiej połowie lat trzydziestych, na owym cmentarzu? Czyżby jaki przejezdny odwiedzał mogiłę bliskiej osoby, albowiem grzebano tam również prawosławnych? Może.

Nieżyjący już dziś pan S. aż do śmierci z uporem godnym lepszej sprawy, twierdził, iż obydwaj z woźnicą widzieli upiora.

* * *

Doktor R. wiosną 1945 lub 1946 roku został około północy wezwany do chorego. Wypadło mu przejść obok bramy Cmentarza Katedralnego. Śpieszył się, szedł zatem dość szybko i nieomal nie wpadł na wychodzącego z niej akurat prawosławnego księdza. Zatrzymał się, aby go przepuścić i przy okazji przyjrzał mu się dokładnie. Miał go na wyciągnięcie ręki, a pobliska latarnia dawała sporo światła.

Ksiądz był w sutannie (riasie), na piersiach wisiał mu na łańcuchu srebrzysty krzyż i miał siwiutkie jak gołąbek włosy i brodę. Wszelako jego twarz nie była twarzą żywej istoty, lecz trupiosiną, o martwych oczach, twarzą upiora. Przeciął jezdnię i wszedłszy do parku, skierował się w stronę dawnej cerkwi św. Michała.

* * *

I wreszcie ostatnia relacja, pochodząca z lipca lub sierpnia 1976 roku. Młodzieniec P. zasiedział się u swojej dziewczyny dłużej niż zwykle i wyszedł od niej tuż przed pierwszą w nocy. Najbliżej mu było do domu obok Cmentarza Katedralnego. Minął go i przeszedłszy na drugą stronę ulicy Mickiewicza, znalazł się na chodniku biegnącym równolegle do parku, odruchowo odwrócił się i spojrzał w bramę cmentarną. Była pełnia i – jak twierdzi – prawie tak widno jak w dzień. I wtedy zobaczył wychodzącą stamtąd postać.

Przystanąwszy, czekał, aby przyjrzeć się jej, gdy nieco się przybliży. Postać minęła jezdnię i szła dokładnie w stronę chłopaka. Gdy była odeń zaledwie kilka kroków, z przerażeniem spostrzegł, iż to nie zwykły ksiądz, za jakiego ją wziął, lecz dziwnie wyglądający duchowny prawosławny. I tym razem opis zjawy dokładnie pokrywa się z dwoma poprzednimi relacjami. Sutanna, krzyż napierśny, siwe włosy i broda, a także coś, o czym nie mówi pierwsza relacja, ale co występuje w drugiej – trupio-sina twarz i martwe oczy.

——————————-

Cóż, trzy identyczne relacje ze spotkań z tą samą zjawą (na przestrzeni pół wieku) to chyba nie bujna wyobraźnia świadków? Lecz jeśli nie ona, to co?

© Andrzej Juliusz Sarwa 2018

Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Księgarnia ARMORYKA

Księgarnia “Na Starówce”

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

Platforma Virtualo

POLTERGEIST

POLTERGEIST

[Jakiś ks. prof. napisał ostatnio: część ludzi zdaje się wierzyć w duchy, w poltergeisty i inne tego typu istoty…” md]

————————————–
Andrzej Juliusz Sarwa
Nigdy nie byłem zbyt łatwowierny, nigdy też nie byłem nadto sceptyczny. Zawsze starałem się podchodzić do świata i zjawisk w nim zachodzących w sposób ostrożny, ale równocześnie byłem otwarty na przyjmowanie do wiadomości i godzenie się z każdym, najbardziej nawet nieprawdopodobnym zdarzeniem, o ile rzecz jasna miałem absolutną pewność, że ono rzeczywiście zaistniało.


Oczywiście wielokrotnie zdarzyło mi się słuchać rozmaitych i licznych relacji o niewytłumaczalnych faktach, jakich świadkami czy uczestnikami byli krewni oraz bliżsi i dalsi znajomi. Owszem, słuchałem owych opowieści zawsze chętnie (bo je lubię, podobnie jak pewnie lubisz je Ty, Czytelniku), ale przecież nigdy wszystkiego, co zasłyszałem, nie przyjmowałem absolutnie bezkrytycznie, starając się – o ile było owo możliwe – sprawdzić prawdomówność i rzetelność opowiadającego.

Jak nietrudno się chyba domyślić, zdarzało się, że pragnąłem, aby i mnie spotkało coś tak dziwnego, niesamowitego, budzącego dreszcz emocji, co spotykało moich rozmówców. Niestety – tak dobrze nie ma i niewytłumaczalnych zdarzeń nie doświadcza się na zawołanie.

Aż tu raptem, zgoła nieoczekiwanie, moje wcześniejsze pragnienie się ziściło. Niestety, nie byłem wówczas przygotowany na przeżycie niesamowitości, wszystko to mnie po prostu zaskoczyło i dlatego chyba pierwszym odruchem było szukanie – co jest zresztą chyba typowe – racjonalnych wyjaśnień.

Ale przejdźmy do rzeczy. Może jednak zacznę od początku. Pamiętam doskonale: było to 8 maja 1982 roku, między godziną 18.30, a 20.00. Nie zajmowałem się wówczas jeszcze pisarstwem, lecz uprawiałem, któryś tam z kolei, przypadkowy, absolutnie mnie niesatysfakcjonujący zawód. Pracowałem wówczas w Spychaczowie, małym podwrocławskim miasteczku.

Tego dnia miałem popołudniowy dyżur, który pełniłem z dwiema jeszcze osobami Grażyną M. i Bronisławem W. Około godziny 18.20 przyszedł mnie odwiedzić mój kolega Stanisław J., który nie był pracownikiem Urzędu Telekomunikacyjnego, a sprowadził go wówczas do mnie interes.

Skoro się zjawił, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na podwieczorek. Gdy zatem zagwizdał czajnik, a herbata poczęła dymić ze szklanek, wszyscy usiedliśmy – gość również – w niewielkim pomieszczeniu, sąsiadującym z biurem napraw telefonicznych z jednej strony i wąskim, ciemnym korytarzykiem, zakończonym ciężkimi metalowymi drzwiami, prowadzącymi na klatkę schodową, a z niej na podwórze na tyłach Urzędu, z drugiej strony.

Jedliśmy ubogie kryzysowe kanapki, popijaliśmy „popularną” lurą udającą herbatę i rozmawialiśmy na jakieś błahe tematy. Gdy zacząłem ze swoim znajomym Stanisławem J. umawiać się na spotkanie u mnie w mieszkaniu, gdzie mieliśmy zabrać się do przepisywania na maszynie tekstu książki, którą przełożył z angielskiego, dało się słyszeć kilkakrotne, bardzo silne – jakby pięścią – uderzenia w żelazne zewnętrzne drzwi, sąsiadującego z naszym pomieszczeniem korytarzyka.

– Pewnie to któraś z telefonistek – zauważyła Grażyna M., nie kwapiąc się, by wstać, podejść do tych drzwi i wpuścić osobę stojącą za nimi.

Zresztą żadnemu z nas nie chciało się ruszać z miejsca. Aż wreszcie, widząc, że nikt tego nie ma zamiaru uczynić, sam wstałem. Podszedłem do ciężkich podwoi, uchyliłem je, ale nie zobaczyłem za nimi nikogo.

– Pewnie były to tylko żarty – zauważył Bronisław W. – Pewnie telefonistka szła do kiosku i przechodząc obok naszych drzwi, postukała w nie.

Ale nim zdążyłem dobrze usiąść przy brudnym, obskubanym biurku, na którym stała moja szklanka z herbatą i nadgryziona kromka chleba, z centrali automatycznej do naszych uszu dobiegł tak potworny hałas, że wszyscy porwaliśmy się z przerażeniem na równe nogi.

Trwał akurat stan wojenny, znajdowaliśmy się na terenie obiektu zmilitaryzowanego, urządzenia telekomunikacyjne były pod szczególną ochroną, a tu wyglądało, iż na naszym dyżurze centrala się rozpada. Już obydwaj z drugim dyżurnym widzieliśmy się w więzieniu.

Łomot (nie potrafiłem znaleźć bardziej odpowiedniego słowa) był tak ogromny, że ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, iż to istotnie rozpadają się urządzenia albo – co nam dosłownie zamroziło krew w żyłach – do pomieszczenia centrali dostał się jakiś szaleniec i teraz ją demoluje.

Dźwięki dobiegające naszych uszu jako żywo przypominały ze straszną, potworną siłą zadawane żelaznym łomem uderzenia w metalowe stojaki z wybierakami.

Obydwaj z Bronisławem W. co rychlej przebiegliśmy te kilka kroków do pomieszczenia centrali, ale nim zbliżyliśmy się do stojaków, łoskot jak nieoczekiwanie się zaczął, równie nieoczekiwanie ustał.

Spoglądaliśmy na siebie zupełnie zdezorientowani, a potem poczęliśmy dokładnie i szczegółowo oglądać urządzenia. Pracowały spokojnie jak zawsze. Słychać było terkotanie wybieraków, startujących, gdy abonenci w swoich mieszkaniach podnosili słuchawki i wykręcali numery.

A zatem? Co to było? Tego, co słyszeliśmy przez jedną czy dwie minuty, nie umieliśmy sobie wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób. Wszystko się okazało w absolutnym porządku. Więc? Zaczęliśmy powątpiewać w swoje zdrowe zmysły.
Powoli szliśmy przez pomieszczenie centrali, w kierunku pokoiczku, gdzie usiłowaliśmy się posilić podwieczorkiem, a co się nam nie udawało. I wtedy znów się zaczęło! Tym razem wyglądało na to, że jakiś wariat kopie ciężkimi buciorami w drewniane drzwi korytarza prowadzącego w głąb budynku Urzędu Telekomunikacyjnego, jednocześnie na zmianę silnie potrząsając żaluzjową kratą oddzielającą nasze pomieszczenie od reszty budynku.

– Ki licho? – zawołał Stanisław J., który zawsze i wszędzie zachowywał kamienny spokój i zdrowy sceptycyzm. Podbiegliśmy czym prędzej do owych drzwi wszyscy trzej, a za nami Grażyna M., która pierwsza zaczęła się bać.

Na cienkie deski stanowiące lichą przegrodę między pomieszczeniem biura napraw telefonicznych a korytarzem wiodącym w głąb budynku, cały czas spadały silne ciosy. Jeszcze moment, a deski rozsypią się w drzazgi. Bronisław W. delikatnie ujął za klamkę, jednocześnie przekręcając klucz tkwiący w zamku i z całej siły pchnął drzwi, otwierając je na całą szerokość.

Zdumieni wytrzeszczyliśmy oczy: za nimi nie było nikogo. Tylko żaluzjowa krata, potrząsana przed chwilą jakąś nieznaną ręką, jeszcze się chwiała!

I dopiero wówczas poczuliśmy ogarniającą nas grozę. Tak, grozę. To chyba będzie najodpowiedniejsze słowo. Uświadomiliśmy sobie bowiem, że jest rzeczą absolutnie niemożliwą, aby te silne uderzenia mogły pochodzić od istoty z krwi i kości. Żaden śmiertelnik nie byłby w stanie umknąć i schować się w ciągu – dosłownie – ułamka sekundy, bo tyle właśnie trwało otwieranie drzwi. Zresztą, po ich otwarciu, co już wcześniej zaznaczyłem, jeszcze się chwiała żelazna żaluzjowa krata, znajdująca się tuż za nimi.

Zdezorientowani i przestraszeni zamknęliśmy drzwi i stojąc za nimi, spoglądaliśmy jeden na drugiego, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. Lecz nie dano nam czasu na zastanowienie. Oto bowiem na nowo rozpoczął się potworny, przerażający łomot. Drzwi drżały pod ciosami, ze szpar obok futryny posypały się grudki odbitego tynku. A jednocześnie słychać też było charakterystyczny klekoczący łoskot żaluzjowej kraty.
Bronisław W. znów nagle i gwałtownie nacisnął klamkę i znów na korytarzu nie zobaczyliśmy nikogo, choć krata tak jak i poprzednio, jeszcze delikatnie się chwiała.
Wybiegliśmy z pomieszczenia, ale zanim zbliżyliśmy się do najbliższego sąsiadującego z biurem napraw telefonicznych pokoju, oto rozpętało się prawdziwe piekło. Z pokoiku zwanego monterką, w którym znajdowały się ustawione pod ścianami metalowe szafki ubraniowe telemonterów, dobiegł naszych uszu tak przerażający łomot, że poprzednie hałasy zdały się przy nim delikatne i ciche. Oto „coś” (bo już mieliśmy stuprocentową pewność, iż nie może to być żadna cielesna istota), ni mniej, ni więcej, tylko – na co niezbicie wskazywały odgłosy – jęło ciskać ciężkimi metalowymi szafkami o podłogę.
Lecz nim dopadłem drzwi monterki, potężny huk dobiegł naszych uszu z pomieszczeń piwnicznych, ku którym – rad nierad – musiał skierować się mój współdyżurny.
Na monterce panował – jak chyba już łatwo się domyślić – idealny porządek. Szafki stały równo, zupełnie nietknięte tak jak zwykle pod ścianami. Podobnie niczego nie znaleziono w piwnicy.
Zrezygnowani postanowiliśmy dać spokój całej sprawie, bo i co tu można było zdziałać, kiedy tylko słyszeliśmy łoskot i nic poza tym?
I wówczas – niejako na pożegnanie – raz jeszcze rozpętało się piekło: niesamowite huki dobiegały naszych uszu z wielu miejsc jednocześnie – słychać było dobijanie się do drewnianych drzwi na korytarz, i do żelaznych, prowadzących na klatkę schodową, potrząsanie żaluzjową kratą, uderzenia w stojaki z wybierakami, przewracanie metalowych szafek, wreszcie rumor w piwnicy.
Około godziny 20-tej zapanowała wreszcie cisza. Owo „coś” nie dawało nam spokoju przez półtorej godziny! Był to – powtarzam – majowy wieczór, widno i w pomieszczeniu znajdowało się nas czworo. A zatem? Zatem omamy czy przywidzenia należy absolutnie wykluczyć.
Podobne zdarzenie – a pracowałem w tej instytucji jeszcze przez kilka lat – nigdy więcej się już nie wydarzyło. Tylko starzy pracownicy opowiadali, że zanim jeszcze ja przyszedłem pracować do tego urzędu, jakieś dziwne trzaski słyszała jedna z telefonistek mająca nocny dyżur. Poza tym zaobserwowała, iż okazała palma rosnąca w ciężkiej donicy, przesuwa się po podłodze w jej kierunku…
Andrzej Juliusz Sarwa

====================

Tło:

Zastanawialiśmy się, czemu ten Poltergeist, a może poltergeisty, robiło taki akustyczny raban. Jedynie akustyczny, bo potem stwierdziliśmy, że stojaki z wybierakami są nieuszkodzone. A rumor był taki, że jeden z kolegów, ateista narobił w gacie ze strachu. Następnego dnia przyszedł na dyżur z krzyżem, który mu dała żona.

Dodam więc, może niedyskretnie, tło:

Budynek tej centrali telefonicznej zbudowano za komuny na średniowiecznym cmentarzu. Z drugiej strony, jak to bywało w podobnych przedsiębiorstwach, bywało tam pijaństwo, rozpusta, na przykład dyrektor na sprzątaczce wołał: dajcie mi jeszcze wódki.

Może więc złe duchy ciągnęły tam jak swój do swego?

======================

mail:

Może profanacja cmentarza spowodowała otwarcie jakichś furt piekielnych – i wypuszczenie na krótko tego poltergiesta? 

Biskup ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie nocą palenia konfesjonałów…

Biskup ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie dniem palenia konfesjonałów.

Sceny usunięte z jednej z powieści Andrzeja Sarwy, napisane na podstawie snu, jaki miał ich autor.

Andrzej Sarwa

Był to radosny czas w dziejach Kościoła sandomierskiego. Oto bowiem wreszcie kolejny pasterz diecezji uznał, iż trzeba szybciej kroczyć z postępem i nie dać się wyprzedzać innym hierarchom.

Ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie nocą palenia konfesjonałów. Miało to oznaczać symboliczne uwolnienie wiernych z opresji tego starego groźnego, ponurego Kościoła i jednocześnie stanowić nawiązanie do radosnych starosłowiańskich tradycji i rytuałów, w których nowy, przyjazny wiernym Kościół nie dostrzegał już niczego groźnego, co by mogło zagrażać zbawieniu dusz. Wszak piekło jest puste, czy może nawet w ogóle go nie ma, a każdy i tak osiągnie wieczne zbawienie, bez względu na to, jaką drogą podąża. Bez względu na to w kogo lub w co wierzy, komu lub czemu cześć oddaje, albo nawet i w nic nie wierzy i nikogo nie czci – byleby kochał, kochał, kochał…

Biskup podszedł do mikrofonu i wypowiedział tylko dwa zdania, z których pierwsze było dosłownym wersetem z Koranu otwierającym każdy z jego rozdziałów-sur:

– W imię Boga litościwego i miłosiernego! Dość ucisku, dość niewoli – radujmy się!

Na te słowa krzyk wielki, zgiełk, piski, gwizdy i zamęt wielki powstał w katedrze. Tłum rzucił się, z czym kto tam miał i rozbijał stare, barokowe konfesjonały, a potem ich kawały, deski, a nawet drzazgi wynosił do ogrodu znajdującego się na południowym stoku Wzgórza Katedralnego i rozniecał z nich ogniska.

W ciemnościach nocy wysoko strzelały krwawe płomienie, wokół których tańczyły gromady ludzi. A niektórzy tańczyli nawet nago… Co młodsi skakali przez ogień, inni upijali się lub oszałamiali narkotykami, leżąc na wilgotnej od rosy trawie, a jeszcze inni łączyli się w pary, i prowadząc się za ręce, kierowali się w nieodległy mrok…

* * *

Ksiądz Władysław wszedł do sandomierskiej katedry głównymi drzwiami, by zobaczyć, jak świątynia wygląda po gruntownym remoncie, zapowiadanym przez dobre dwadzieścia lat i z przerażeniem dostrzegł, że wystrój wnętrza został zupełnie zmieniony – przemalowano cudowne bizantyjskie freski, na ich miejscu umieszczając ohydne diaboliczne bohomazy. Cała bazylika została zmieniona, wszystkie boczne ołtarze zlikwidowano, ściany naw, sklepienie i filary na nowo otynkowano i pomalowano na biało i chór też był biały. Po organach nie ostał się nawet ślad. Natomiast na chórze umieszczono wielki zegar elektryczny. Nowoczesny, okrągły, z białą tarczą i czarnymi wskazówkami. Co on miał symbolizować? Że czas się zbliża?… Czas czegoś niezmiernie ważnego? Przełomowego? Ostatecznego?…

Ogarnęła go bezsilna wściekłość. Oto bezpowrotnie zniszczono tę wspaniałą świątynię, której nasi najwięksi monarchowie nie szczędzili swych względów i darów…

Kapłan postanowił więcej tu nie przychodzić. Postanowił zaszyć się w swojej kwaterze i unikać ludzi. Tym bardziej że tak naprawdę, to nie było już komu służyć. Została zaledwie garstka trydenciarzy i novusowców, którzy nijak nie mogli się ze sobą zgodzić w kwestii obrządku. W końcu jednak nie mając wyjścia, przyjęli propozycję księdza, że będzie odprawiał trydent po polsku, u siebie w mieszkaniu. Przynajmniej do czasu, aż ktoś na niego nie doniesie. Władysław nie zwracał już uwagi na to, co było, a co nie było dozwolone przez władzę kościelną, bo ta władza przestała dla niego istnieć…

* * *

Księdza Władysława ciągnęło jednakże, mimo wszystko, na Wzgórze Katedralne, gdzie gotycka bryła świątyni przynajmniej z zewnątrz była jeszcze nienaruszona, a stare drzewa – lipy, wiązy i kasztanowce dawały ożywczy cień. Toteż któregoś dnia powędrował w tamtą stronę.

Już z daleka poczuł upajający zapach kwitnących lip. Wszedł na plac przyświątynny. Zbliżył się do pierwszego z drzew nieomal parującego słodkim aromatem i dostrzegł na nim tylko jedną samotną pszczołę… a wtedy poczuł wielki, wszechogarniający go smutek…

„Nie ma już pszczół… niedługo i ludzi nie będzie…” – pomyślał.

Wolnym krokiem ruszył dalej wzdłuż południowej ściany, aż zobaczył, że kaplica Najświętszego Sakramentu została zburzona. Wszedł zatem do katedry wejściem od strony kaplicy, tyle że wprost z dworu. Znalazł się w prezbiterium.

Było mocno zdewastowane. Zerwany dach, zrujnowany strop i częściowo ściana od strony południowej. Ściany – te ocalałe – pozbawione były tynku. Widać było cegłę – białawą. Tak właśnie wygląda cegła, z której odbito tynk. W jakim stanie były nawy z tego miejsca nie widział zbyt dobrze, ale chyba raczej ich nie naruszono.

* * *

Ksiądz Władysław Białecki od jednego z zaprzyjaźnionych księży, jeszcze wierzących w Boga (bo większość raczej już w nic nie wierzyła, poza pieniędzmi i pozycją społeczną), otrzymał informację, że te ich niedobitki mają się zebrać w katedrze w dniu 8 września, w święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, aby modlić się o duchowe uleczenie Kościoła, świata i ludzkości.

Gdy przybył, zauważył, iż w nawie głównej, gdzieś w okolicy filara, przy którym niegdyś znajdował się boczny ołtarz bł. Wincentego Kadłubka, patrona Sandomierza, stoi niewielka grupa kapłanów ubranych w same alby i fioletowe stuły. Zbliżył się do nich i stanął z brzegu.

I oto naraz do katedry wtargnął zachowujący się agresywnie oddział policji i otoczył duchownych. Aresztowano wszystkich i wyprowadzono ze świątyni. Lecz Władysław jakimś cudem wyrwał się funkcjonariuszom, roztrącił ich i uciekł. Miał pewność, że mu się uda (co? – nie wiedział jednak, co ma się udać), że spełni swoją misję (jaką misję? – nic nie wiedział na jej temat). Cieszył się tylko, że czmychnął, że chyba nie wszystko jeszcze stracone…

Do mieszkania już jednak nie wrócił… Zamelinował się na peryferiach miasta w piwnicy domu jednego z wiernych, dla których niegdyś odprawiał msze

Oblężenie. O Halinie córce Piotra z Krępy. Część VII- ostatnia. Franciszku, jeśliś papieżem, poczytaj !!!

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VII- ostatnia

Oblężenie

Lato 1287 roku gorące było i suche, toteż zboża dojrzewać poczęły wcześniej niż zazwyczaj. Srebrzyły się łany żyta, falując w łagodnych podmuchach wietrzyku, czerwieniały kłosy białoziarnistej, rodzajnej pszenicy sandomierki. Morele w klasztornym sadzie Świętojakubskim wybarwiły się na piękny pomarańczowy kolor i okryły pąsowym rumieńcem, i tylko winne grona, ciężkie a grube, zwisały z łóz wciąż jeszcze zielone, wciąż jeszcze zachłannie pijące soki ziemi i chłonące ciepło słonecznych promieni. 

Tego dnia w Sandomierzu sennie było i spokojnie. Żar lejący się z nieba przegnał precz ludzi z wąskich uliczek. Jedni skryli się we wnętrzach domostw, a kto mógł, ten wymykał się za miasto, szukając wytchnienia w wilgotnawym chłodzie cienistych parowów. Nawet przekupnie umilkli znużeni, niechając nawoływania i zachwalania swych towarów.

Tylko wpodle Bramy Zawichojskiej gromadka dzieci bawiła się w kurzu. Niedaleko nich, schowany pod ogromnymi liśćmi łopianu drzemał czarny kundel z białą łatą na pysku, od czasu do czasu otwierający to jedno, to znów drugie oko. 

Pszczoły brzęczały pracowicie, uwijając się w gęstwie polnych kwiatów, rosnących wespół z szarozieloną murawą wzdłuż miejskich obwałowań. Smętnie wyglądały kępy pokrzyw, obsypane szarożółtym pyłem.

Strażnicy przy bramie drzemali, drzemał też strażnik na jej wierzchu usadowiony. Nie było się czego bać. Dyć trwała pełnia lata – czas, gdy Tatarzy, Ruś czy Litwini zażywają wywczasu i zwykle nie urządzają wojennych wypraw. 

Spoza wzgórza nazwanego Żmigrodem albo po nowemu – Górą Świętego Michała – które swą krępą sylwetą zasłaniało widok na zawichojski gościniec, dał się słyszeć odgłos licznych kopyt końskich. 

Strażnik na bramie niechętnie otworzył oczy i wychylił się przez wąskie okienko. Spoza pagórka wyłonił się wyciągnięty orszak zbrojnych, zmierzających ku miastu. Strażnik natężył wzrok, a później – uspokojony – wrócił na swój zydel, ponownie oddając się drzemce. 

Poznał był bowiem jadącego na czele oddziału Kresława, Halinę, wdowę po wojewodzie Pilawie i jej przyjaciółkę Bożenę. Na ich widok uśmiechnął się pogardliwie sam do siebie i pomyślał: 

„Ileż to było gadania o bohaterskich czynach, o bitwach, o Tatarach. Toż się nawojowali. Ledwie parę dni przeszło, jak wyjechali z Sandomierza, a oto już wracają. Nie wiadomo, czy chociaż z dzień zabawili w pobliżu granicy. At, babskie to było gadanie i babskie chwalby! Tak, tak, przechwałki i tyle. Dziwić się tylko trzeba onemu Kresławowi, że zgodził się na niewieściego pachołka… Eee… dziwić i nie dziwić… Jakby się nie zgodził, to by pewnie do tej pory gnił w zamkowym lochu. A tak, to wolność odzyskał, ze służby się wykpił, a na honorze uszczerbku nie doznał… Poszczęściło się Kresławowi, nie ma co, poszczęściło…”

Strażnik począł zapadać w sen i błogo mu było i miły jakiś majak roić mu się już nawet zaczynał, gdy naraz ocucił go głos ostry, wibrujący mocą wielką i trwogą bijącą w powietrze, unosząc się wysoko ponad wały i bramy: 

– Luuudzieee! Luuudzieee!!! 

Strażnik przestraszony porwał się na równe nogi. Wściekły, iż go wyrwano z lubej drzemki, podbiegł znów ku oknu, wystawił przezeń głowę i wrzasnął ile mocy w piersiach, a dechu w płucach:

– A czegóż się drzesz, pacanie jakiś! No czego?!

– Ludzie! Ludzie!!! Nieszczęście! Tatary idą! – odkrzyknął mu jeden ze zbrojnych Haliny.

– No, tego już nazbyt wiele! Nie będziesz sobie bezkarnie takich żartów stroił, abyś czego w złą godzinę nie wypowiedział! 

Strażnik złapał dębowego sękacza, który służył mu trochę do podpierania, a trochę do obrony przed psami i ześlizgnął się zwinnie niczym kot po drabinie z platformy strażniczej na ziemię. 

Wybiegł przed miejską bramę, z dala już grożąc pałą temu, który był krzyczał. 

– Stój. Zatrzymaj się, człowieku. 

Spokojny, ale władczy głos Kresława osadził go na miejscu. 

– Stój, człowieku. To nie żarty. To prawda. Spod granicy jedziemy prosto, siebie ani koni nie szczędząc. 

– Panie Kresławie! Blekotu żeście się wszyscy objedli?! Tatarzy?! W środku lata?! 

– Cała orda kipczacka tu ciągnie. Zagonami na nasz kraj nacierają. Mazowsze już płonie. Lubelskie już płonie. Inni kierują się na Sieradz, a reszta pod wodzą samego chana Teleboga ciągnie na Sandomierz by, gdy nas zgniotą, otworzyć sobie wolną drogę ku Krakowowi! 

– Jezu Panie! A my bez obrony. Ani księcia Leszka nie masz w Sandomierzu, ani wojewody Boksy z rycerstwem. Pociągnęli nie tak dawno do Krakowa wraz z dworem, bo księżnej Gryfinie zachciało się odmiany. 

– To nie masz żadnych zbrojnych ni w mieście, ni w grodzie? – zawołała Halina. 

– Et, garstka ledwo. Garstka, która miasta nie obroni… 

– A któż jest obecny ze starszyzny? Wojewody nie masz, toś już rzekł, a co z kasztelanem Mikołajem?

– Kasztelana też nie masz. Jako i wojewoda, jest przy księciu w Krakowie. 

– Więc któż się tutaj ostał, na Boga! – zawołał Kresław z rozpaczą w głosie. 

– Jeden tylko Witkon, wójt sandomierski, i trocha zbrojnych, którzy podówczas chorzeli, gdy reszta rycerstwa wyruszała z miasta. Prócz onych, garstka nas, straży miejskiej, no i łyczkowie, z których niewiele może być pożytku, bo chociaż serca w nich lwie i strachu nie znające, to przecież ręce mają niewprawne do mieczów. 

– Tak… Doliczyć jeszcze i nas pięćdziesięcioro… Cóż… chyba przyjdzie dać głowy… Ze dwie setki zbrojnych tylko, a wali na nas cała armia, sam kwiat tatarskiego wojska. I chan… I chan. A oni przy chanie zawsze lepiej się biją… – głośno myślał Kresław, nie tając swego niepokoju. 

– Cóż tedy czynić wypada? – ozwała się Bożena. – Chyba… chyba najlepiej uczynimy… poddając miasto? 

– Nie wiesz, niewiasto, o czym mówisz! – ofuknęła ją Halina. – Poddać miasto! Toć najprościej zawczasu mieczem się przebić, bo i męka mniejsza, i hańba ominie. Będziemy się bronić – ciągnęła Halina. – Pewnie, że nie strzymamy Tatarom, ale przecie głów parę wrażych spadnie w tej bitwie, a my polegniemy z honorem.

– Niech się dzieje wola Boska – dodał Kresław. – Co ma być, to i będzie. A może tym razem Pan Chrystus ulituje się nad miastem? Może użali się dzieci niewinnych, niewiast bezbronnych, nie dozwoli, by poszły na łup i na pohańbienie? 

– Toż cudu czekasz, panie Kresławie. A przecie Pan Bóg na zawołanie cudów nie czyni. Ale kto wie, kto wie… Przez krew pobitych w przeszłe lata, przez krew Sadoka i dominikańskiej braci… Módlmy się, ale też i gotujmy do obrony! – rzekła Halina. – Brońmy się, bo jako powiedziałam, nawet jeśli paść przyjdzie, to padniemy, lecz z honorem. Teraz zasię do roboty. Ogień niecić, wodę gotować w kotłach, kamienie w kłody pod wały toczyć. Do roboty! Do roboty, bo czasu niewiele i tylko patrzeć, gdy pierwszy zagon stanie pod wałami.

* * *

Skoro tylko po całym mieście wieść o nieszczęściu się rozeszła, lament się podniósł wielki. Głosy trwogi, płacz i zawodzenie głuche, żałobne dudnienie dzwonów po kościelnych wieżach były zwiastunami tego, co wkrótce spaść miało na tych ludzi dobrych, cichych i pracowitych i na to miasto, jedno z najpierwszych i najpiękniejszych w całym kraju.

Ale szybko szlochy ustały i narzekania, bo mądry Witkon, wójt sandomierski, począł rozkazy wydawać i każdemu jakowąś przydzielać pracę. Nikogo nie pominął, nawet niewiast i dzieci, wiedząc, że każdy dzień zwłoki w zdobyciu miasta przez Tatarów, to jeden więcej dzień życia, a może i też nadzieja na to, iż książę z odsieczą nadejdzie. 

Szybko tedy rosły wzdłuż całych obwałowań sterty kamieni, które miały się gradem posypać na głowy oblegającej tłuszczy. Nawet i starcy, nawet i kaleki ze szpitala Świętego Ducha, który przed laty kasztelan krakowski Żegota ufundował, chętnie garnęli się do pomocy. 

Następnego dnia rankiem, skoro tylko dzwon na kościele Panny Maryi dzwonić przestał, wzywając wiernych na poranną Mszę, świątynia cała wypełniła się mieszczanami, którzy przyszli szukać pociechy i o ratunek błagać Przedwiecznego. 

Łacińskie słowa modlitw rozlegały się od ołtarza, kędy sam kustosz Sifryd sprawował Najświętszą Liturgię. Chociaż nie była to ni niedziela, ni święto żadne, po skończeniu obrzędów wyszedł z prezbiterium, stanął na ambonie i tak przemówił: 

– Bracia moi i siostry! Pana Chrystusową krwią odkupione dzieci! Oto znów czas próby się zbliża, oto znów śmierć na rączym koniu cwałuje ku nam. I może to być, iż nie jeden z nas nie ujrzy już dzisiejszego zachodu słońca, albo-li też nie uraduje oczu jutrzejszym porankiem. Wszelako powiadam wam, dzieci, że lękać się nie ma czego. Wcześniej czy później i tak każdy z nas ten padół łez i bojowania ustawicznego opuścić musi, a jeśli go opuści teraz, w obronie ojczyzny krew przelawszy, może być pewien nagrody rajskiej i wiekuistej szczęśliwości. Oto patrzcie – tu podniósł obie ręce ku górze, a oczy zebranych podążyły ich śladem. – Oto patrzcie! Niebo otwarte nad nami: Światłość Wiekuista, przy której słońce palące lichym jest tylko płomykiem kaganka, czeka na nas. Rozkosz, której ludzkim językiem opisać nie sposób, rozkosz nas tam oczekuje. Chłodne, cieniste ścieżki rajskich ogrodów i drzewa kłoniące gałęzie, obsypane soczystym owocem wszelkiego z możliwych rodzajów. Ścieżki rajskich ogrodów wysypane żwirem z chalcedonów, agatów, turkusów. Ze szmaragdów i rubinów, ametystów i granatów, z grudek złota i srebra, ścielić się będą miękko pod nasze stopy, a wietrzyk łagodny owieje nas, niosąc w sobie cudowny zapach lilii i hiacyntów, kwiecia pomarańczy i fiołków, róż i ambry, kadzidła i najprzedniejszych wonności Wschodu. Pośród ogrodów owych strumyczki szemrzą, wijąc się meandrami, między kępami trawy pachnącej i kolorowego kwiecia. Niosąc łagodnym nurtem – jedne miody najprzedniejsze, inne – mleko wyborne, inne jeszcze – wina woniejące, a inne – wodę o smaku, któremu żaden smak nie dorówna, wodę perlącą się kroplami o wszystkich barwach tęczy. 

Aniołowie Pańscy dźwigają kosze poziomek o słodkim zapachu, dzbany musującego piwa, chleby ciepłe jeszcze, mięsiwa najprzedniejsze. Wszystko to dla nas. Wszystko dla nas! A ponad tymi ogrodami szczęścia, miasta ze światła wznoszą swoje mury, a Pan królem jest i lampą, szczęściem i rozkoszą świętych i ich odetchnieniem. I smutku tam nie masz ni choroby, ni bólu, ni łez, ni śmierci tam nie masz! Czemuż zatem się lękać? Niech lichy zewłok ciała odda duszę jej Stwórcy. Niech raj otworzy nam swoje podwoje. Trochę bólu nas czeka jeno i przejście budzące niepokój. Przejście przez ów próg światów, wędrówka przez tunel ciemny… Trochę bólu. Ale jakaż tam czeka nagroda! Bo święci są ci, którzy życie oddają za ojczyznę! Nie oszczędzajmyż się tedy. Podążajmy na wały, niechaj każdy, kto zdolen jest unieść kamień, podźwignie go. Kto umie robić mieczem, niech zawrze prawicę na jego rękojeści. A kto potrafi szyć z łuku, niechże napnie jego cięciwę! 

Wszelki mąż, wszelki wyrostek i wszelki starzec! Mało jest rąk ku obronie, lecz poddać się nie wolno! Jeśli kto wprzódy upadł był na duchu, niech wspomni, iż nie nicość go czeka, chociaż ciało w popiół się rozsypie, lecz raj i Pan, który w nim króluje! A teraz klęknijcie! Przez moje ręce spłynie na was błogosławieństwo Trójcy Świętej – Ojca i Syna i Świętego Ducha. Idźcie, Msza skończona. Na wały!

Mężczyźni opuścili świątynię i zbiwszy się w gromadę, stanęli na rozległym placu przed nią, zagrzewając jedni drugich do walki. Witkon z Kresławem wyszedł naprzeciwko tłumu i poczęli wydawać rozkazy. Podzielili wszystkich mieszczan na oddziałki, z których każdym dowodzić miał jeden z owych zbrojnych, którzy ostali się w mieście. 

Utworzono naprędce drużynę łuczników, formując ją z tych, co twierdzili, iż umieją zabawiać się łukiem. Reszta miała bronić wałów przed wdzierającym się na nie nieprzyjacielem, lejąc ukrop i smołę wrzącą, spychając kłody i ciskając kamienie.

Gdy mężczyźni rozeszli się, każdy na wyznaczone sobie stanowisko, kobiety i dzieci podniosły lament.

Rozgniewało to Halinę, wdowę po Pilawie wojewodzie, i zawołała ile mocy w piersi, przekrzykując odgłosy żalu i rozpaczy: 

– Słuchajcie mnie, niewiasty! Słuchajcie!

A gdy stało się cicho, mówiła: 

– Czyż nie wstyd wam łzy przelewać po próżnicy? Po próżnicy mówię, boć przecie w niczym wam one nie pomogą, losu nie odwrócą, a sprawić mogą jedno tylko zgoła – że ciężej wam będzie na sercach. Sandomierzankami jesteście! Wasi ojcowie i ojce waszych ojców, dziady i naddziady wasze, zawsze tego miasta, tego kraju bronili, krew przelewali, życia nie szczędząc. Toć samo czynić muszą i wasi mężowie, wasi synowie i bracia. Muszą, skoro inaczej być nie może. Ale pamiętajcie i o tym, że wasze matki i matki waszych matek także ofiar nie szczędziły. Obrońcom pomagały. A gdy trzeba było, to i miecze chwytały w swe ręce! Pójdźcie w ich ślady! Idźcie do obrony! 

Płacz ustał. Kobiety spoglądały jedna na drugą, aż któraś zapytała:

– Lecz co nam czynić wypada? 

– Niechaj staruchy zbiorą wszystkie dzieci i schronią się z nimi w jakowymś bezpiecznym schowie. Zaś my pozostałe podzielimy się na oddziały. Niech jeden oddział niewieści na jeden męski przypada. Będziecie mężom, ojcom, synom kamienie donosić, gotować wodę i smołę, podtaczać drewniane kłody. A jeśli będą umierać, to i na wałach ich zastąpicie. Ja będę wami dowodzić! 

Jak powiedziała, tak też i uczyniła. Rozdzieliła niewiasty na grupy, z których każda pewnego odcinka wałów miała doglądać, wraz z Bożeną obejmując nad nimi komendę. 

Przygotowania do obrony skończono i tylko pozostawało czekać, aż nieprzyjaciel nadciągnie. I owo czekanie było najstraszniejsze, bo zawierało w sobie niepewność, a niepewność rodzi strach.

* * *

Wójt Witkon wespół z rycerzem Kresławem uwijał się pomiędzy zbrojnymi, dodając im ducha i zagrzewając do mającej odbyć się bitwy. Rychło przyszedł im w sukurs Sifryd, kustosz kościoła Panny Maryi.

Przybył na wały w asyście dwu diakonów w pozłocistych dalmatykach. Sam przyodziany w czerwoną kapę zdobną haftem srebrnym. W ręku dzierżył krzyż ciężki, ze złotego kruszcu ukuty, w którego wnętrzu znajdowała się drzazga z Drzewa Prawdziwego Krzyża uszczerbana. 

Tenże Prawdziwy Krzyż Pański była ongiś święta, równa Apostołom, cesarzowa Helena znalazła na wzgórzu Golgoty w ziemi zagrzebany, a ułomek cudownej relikwii dostał przed wielu laty od cesarza greckiego książę Henryk Sandomierski, gdy na ratunek Grobu Świętego się udawał.

Sifryd wciąż obchodził wały, okrążając całe miasto i błogosławił krucyfiksem zgromadzonych ku obronie mężczyzn i niewiasty, rycerzy i mieszczan. 

Słońce jęło się chylić ku zachodowi, czerwienią, fioletem i złotem krasząc chmury zawisłe ponad horyzontem. Stada wróbli rozsiadły się śród gałęzi wierzb starych o spróchniałych pniach, rosnących nad brzegiem strumyka płynącego u podnóża Wzgórza Miejskiego. Świergot onych ptasich nieszporów mącił ciszę wiszącą ponad Sandomierzem. Stadko gołębi po raz ostatni przed nocą wzbiło się nad rynkiem i okrążyło go, srebrząc się i lśniąc w dogorywających promieniach.

Naraz, zgoła niespodzianie, ktoś załomotał ostro do furty obok Bramy Krakowskiej. Szmer się rozległ zdziwienia, kto zacz i o tej porze mógł przybyć, nie lękając się spotkania z Tatarami. Kto szuka schowu w mieście, kiedy bezpieczniej w puszczy się ukryć.

Strażnik, który się wychylił przez wykusz w bramie, zawołał: 

– To nasz! Jakowyś rycerz! Rysów nie poznaję, bo cały krwią oblany. 

– Otwórzcie, ludzie! Wpuśćcie mnie do środka – zawołał przybyły. 

Nie ociągając się, poczęto usuwać pnie ciężkie, które tarasowały furtę, aby rycerza wpuścić. 

Ale ów rzekł: 

– Niechajcie tego. Lepiej zsuńcie mi drabinę, to prędzej będzie, a wam roboty nie przysporzy. 

Uczyniono tedy, jak zażądał. 

Gdy wspinał się po szczeblach, zebrała się gromadka dowodzących – Witkon, Kresław, Halina i Sifryd – którym co prędzej dano znać o przybyłym.

Obcy rycerz wreszcie przestawił nogę z ostatniego szczebla i stanął na wale. Witkon zbliżył się do niego, przyjrzał bacznie, a potem się cofnął z przestrachem: 

– Chryste Jezu! Toż to pan Dersław z Obręczny!

* * *

Tej nocy długo radzono w grodzie, obmyślając jakby można miasto, jeśli nie ocalić, to przynajmniej jak najdłużej obronić, zatrzymując wroga pod wałami. Dając tym samym czas Krakowowi, aby jak najskuteczniejszą mógł przygotować obronę. 

Na samym początku wysłuchano opowieści rycerza Dersława. 

– A zatem gadajcież, co też się wam przytrafiło, panie Dersławie – zagaił wójt Witkon. 

– Bitwa była wielka, z której-em ja sam tylko z życiem uszedł. Wszelako zacznę może od początku. 

Księżna Gryfina, jako wiecie, ostatnimi czasy nudziła się srodze. Kazała sobie wprzódy namioty po okolicznych wzgórzach rozbijać i w nich przemieszkiwała, aby mieć jakowąś odmianę. Później z panem naszym na łowy jeździła do puszczy za Wisłą, ale i tego było jej mało. Toteż gdy książę Leszek powziął zamiar do Krakowa – swojej senioralnej stolicy – się udać, naparła się z nim jechać, chociaż obiecywał, iż rychło powróci, najpilniejsze tylko sprawy państwowe załatwiwszy. Mało tego. Wymogła na księciu, ażeby zabrał wszystko rycerstwo sandomierskie ze sobą, co by ich osobom przydało splendoru, a dostojeństwa. Zrazu książę się opierał, w końcu jednak przystał na to. Sądząc, iż nic miastu pośrodku lata nie zagrozi. Bo to, jak wiemy, czas, którego na łupieżcze wyprawy nie lubią Tatarzy, Rusini, Litwini czy Jadźwingi. Daleko jużeśmy zawędrowali. Z pół drogi pewnie, gdy książęcia tknęło jakoweś niedobre przeczucie. Wezwał on mnie i pana kasztelana sandomierskiego, komesa Mikołaja – Panie świeć nad jego duszą… 

– To kasztelan nie żyje?! – zawołał Kresław. 

– Ano, nie żyje. Poległ od strzały, a mieczem go dorżnięto. Wszelako o tym będzie później. Tedy wezwał nas książę Leszek i prawi: „Jedźcie z częścią rycerstwa na powrót do Sandomierza. Sen miałem niemiły tej nocy. Majaczyło mi się, iż na Sandomierz chmara jastrzębi spadła, a naprzeciw niej stadko wróbli jeno wyfrunęło. Sen taki niczego dobrego wróżyć nie może. Niespokojny jestem i lżej mi będzie, gdy wrócicie”. Zebraliśmy tedy pięć setek rycerzy i czym prędzej ruszyliśmy w powrotną drogę. Ledwo jednak ujechaliśmy z dziesięć mil, a natknęliśmy się na człeka, który samotnie ku Krakowowi zmierzał. Począł wołać, z daleka nas ujrzawszy, iż nawała tatarska tutaj ciągnie. Nie wiedzieliśmy, co nam czynić wypadało – gdy po wybadaniu onego zwiastuna przekonaliśmy się, iż rzetelną prawdę powiadał. Nie wiedzieliśmy zatem, co czynić. Czy co rychlej pędzić do Sandomierza ku jego obronie, czyli raczej do księcia zawracać i armię jego zasiliwszy, bój poganom w polu wydać. Radziliśmy spory czas. W końcu kasztelan Mikołaj zdecydował, iż do księcia się wrócimy, bo dopędzić go łatwo z racji bliskości, a Sandomierz może już oblegany i naszymi skromnymi siłami ulżyć mu nie zdołamy. Zawróciliśmy tedy, bodąc konie ostrogami, aż im boki krwią spłynęły, a w pyskach zabieliła się piana. Nam od onego pędu tchu brakowało, a serca uciec chciały z piersi. Próżno wszelako pędziliśmy. Nie dogoniliśmy księcia. Skręcił był bowiem z głównego traktu i zaszył się kędyś w leśnych ostępach, krążąc po bocznych dróżkach przez puszczę biegnących. Chciał bowiem przy okazji użyć przyjemności łowów. Komes Mikołaj, kasztelan sandomierski, jakiś niezdecydowany był człowiek, bo gdy nie dognał księcia, miast jechać dalej do Krakowa, postanowił do Sandomierza zawrócić, dowodząc, że choć nas mało, to może Tatarzy się przestraszą, sądząc, iż to pierwszy oddział odsieczy i od miasta – jeśli wpodle niego stoją – odstąpią. Znów pędziliśmy, ile tylko sił koniom stało, a wiatr świszczał nam w uszach. Daleko wszakże tego dnia już nie ujechaliśmy, bo zmitrężyliśmy darmo czas na uganianie się to w tę, to w inną stronę. Wierzchowce były pomęczone srodze, spragnione i głodne, my zresztą także. Toteż gdy pod wieczór wypatrzyliśmy dogodne na obozowisko miejsce, ucieszyliśmy się niezmiernie. Było to błonie rozległe, którego bok jeden zamykała zwarta ściana sosnowego boru, drugi zaś, strome, pionowe obrywy lessowego wzgórza, na których tylko gdzieniegdzie dostrzec można było z całych sił wczepione korzonkami kępy traw, bądź liche jakoweś badyle. Wzdłuż boku trzeciego płynęła Wisła, rozlewając się na tej płaszczyźnie szeroko i leniwie tocząc swoje szare wody. Wszelako brodu tu nie było. Konie popętaliśmy i puścili na gęstą, soczystą murawę, aby podjadły sobie do syta i wypoczęły przed czekającą nas zaraz o świcie dalszą drogą. Spokojnie było. Wieczór był ciepły. Żaby rechotały w nadbrzeżnych rozlewiskach, a ponad jednostajny rechot wybijało się niezbyt częste kumkanie. Od czasu do czasu rzuciła się ryba tak silnie, że plusk wody słychać było aż wpodle ściany wzgórza. Wszyscy rozsiedli się wygodnie. Rozniecono ogromne ognisko i kilkoro pomniejszych, których ciepło promieniowało w okrąg, i poczęliśmy się posilać, każdy tym, co miał ze sobą w worku. Nie rozbijaliśmy namiotów, nie chcąc czasu mitrężyć daremnie. Ułożyliśmy się tylko jak najbliżej ogni i rychło zapadli w mocny sen, który spadł na nas z nagła, bośmy pomordowani byli okrutnie. Zdawało mi się, iż ledwie przed chwilą zamknąłem oczy, gdy obudził mnie, wibrując w uszach, krzyk przeraźliwy, przesycony grozą. Porwałem się na nogi. Dniało już. Słońce wychylało się spoza widnokręgu, rozświetlając niebo na wschodzie. Poranne zorze krasiły horyzont, a w pobliskim lesie ptaki świergotem witały rodzący się dzień. Rozejrzałem się na boki, szukając tego, który krzyczał i wówczas z przerażeniem dostrzegłem, jak jednego z naszych, stojącego wpodle lasu na straży, na naszych oczach, bośmy się już byli wszyscy pobudzili, Tatar zarzyna wielkim nożem niczym wieprza. Chwyciliśmy za broń i pobiegli w ową stronę, aby pomścić śmierć towarzysza, ale Tatarzyn niechał trupa i znikł w leśnych komyszach. W tym samym nieomal czasie, poza naszymi plecami ozwał się z setek piersi wydany jazgot i wrzask pogańskich wojowników. Stanęliśmy wpodle lasu, usiłując naprędce sformować szyk bojowy, wszelako na próżno. Zaskoczeni we śnie, obudzeni z nagła, w większości nieobuci, bez zbroi, nie mogliśmy stawić czoła tym, którzy pół świata podbili i zniewolili. Byliśmy dla nich łatwym łupem. Chmura strzał wypuszczonych z łuków spadła na nas, rażąc śmiertelnie wielu. Ozwały się jęki i rzężenie konających. Ciężko stękały dogorywające konie. Kasztelan Mikołaj zakrzyknął:

„Naprzód! Atakujmy ich, bo inaczej wystrzelają nas tu niczym dzikie gęsi!”

„Naprzód! – krzyczałem i ja. – „Zetnijmy choćby parę głów wrażych! Nie oddajmy darmo żywota!” Ruszyliśmy, ale nie stało serca w ludziach. Wielu z nich – szczególnie młodzików, którzy nigdy jeszcze w bitwie nie byli – ogarnęło przerażenie i gdy mrowie tatarskie ruszyło na nas, dosiadłszy swych kusych koników, nie jeden prosząc zmiłowania, rzucał się do ucieczki. Gnali na oślep ku stromym skarpom lessowego wzgórza, na które próbowali się wspinać, wbijając paznokcie w załamania uschłej na kamień gliny. Stanowili dla Tatarów łatwy cel. Widziałem, jak jednego z giermków, który wdrapał się już był do połowy wysokości, przeszyto może setką strzał, z których wiele przebiło go na wylot i utkwiwszy w lessowym zboczu, utrzymywało trupa zawieszonego między niebem a ziemią. Inni uciekali w kierunku lasu, ale nie dobiegali nawet w jego pobliże, gdy przeszyci strzałami ukrytych w gąszczu pogan, padali niczym złamane badyle, znacząc ziemię krwią, obficie wyciekającą z ran. Inni na koniec rzucali się w szare wiślane odmęty, próbując przepłynąć na drugi brzeg rzeki. Ani jednemu się nie powiodło. Albo wciągały ich wiry i tonęli, albo-li też tatarskie strzały i oszczepy dosięgały nieszczęsnych. Tak poległy niesławnie ze dwie setki naszych. Pozostałe trzy seciny kasztelan Mikołaj uformował w zwarty szyk i dał rozkaz, abyśmy nagłym atakiem próbowali się przebić przez oddział nękający nas od jedynej wolnej, niczym niezasłoniętej strony błonia. Ruszyliśmy ostro, bośmy wiedzieli, że w tym tylko jedyna nasza nadzieja i że jeśli się nie uda przebić, polegniemy tu wszyscy, nie zraniwszy nawet ani jednego Tatara. Dopadliśmy wrogów i rzuciliśmy się z pasją na nich. Piesi na konnych! Zdawać by się mogło, iż nic innego nas nie czeka tylko rzeź okrutna i śmierć prędka. Ale nie. Nasze zuchwalstwo i impet natarcia tak zaskoczyły pogan, iż z początku nie stawiali prawie oporu. Cięliśmy i kłuli, rąbali i gnietli, aż wraża posoka rozpryskiwała się na boki, rosząc nas swą czerwienią od stóp do głów. Cudów waleczności dokonywał stary i siwogłowy rycerz Klawa, który własnoręcznie tylu Tatarów życia zbawił, sam przy tym nie odniósłszy nawet zadrapania, że poczęto go sobie pokazywać palcami, krzycząc coś przy tym. Zdawało się, iż biorą go za czarownika. Wrychle też kilku najsilniejszych wojowników go opadło i chociaż próbowaliśmy Klawy bronić, legł z rozpłatanym brzuchem i z na wpół odrąbanym ramieniem, oddając duszę Bogu, a nas jeszcze ostatnim słowem zagrzewając do walki. Wszelako próżne były owe wysiłki i na nic się nie zdały. Oto ze strasznym wyciem wypadli z lasu skryci tam pierwej łucznicy i zaatakowali nas od tyłu. Z wierzchołka wzgórza, po pionowym obrywie skały, zbiegały dziesiątki innych Tatarów, tak chyżo, jak chyżo wiewiórka zbiega po pniu niebotycznej jodły. Wzięci w dwa ognie już nie myśleliśmy o ocaleniu, lecz raczej o tym, aby żywoty swoje jak najdrożej sprzedać. Cięliśmy tedy mieczami na lewo i prawo. Jęki, a krzyki zgrozy wzbijały się w niebo. Tatarzy wyli, myśmy wzywali Boga ku pomocy i Bogarodzicy. Ramiona nam mdlały od wysiłku, a co i raz któregoś z naszych ubywało. Widziałem, jak kasztelan Mikołaj padł strzałą ugodzony i jak zaraz potem jeden z wojowników, przechyliwszy się w siodle, szyję mu przeciął końcem miecza, aż krew trysnęła grubym strumieniem. W tej samej chwili, ugodzony śmiertelnie, przez któregoś z naszych, tatarski koń obalił się całym swym ciężarem na mnie, przygniatając do ziemi tak mocno, iż straciłem przytomność. Blisko dzień cały leżałem pod zwałami trupów – tułubów końskich i ludzkich ciał. Gdy się ocknąłem, słońce nisko już stało nad horyzontem, a wokoło panowała martwa cisza. Tak, właśnie martwa, bo całe błonie wszerz i wzdłuż zaścielali milczący umarli. Podniosłem się i z trudem wielkim wyczołgałem spod zwałowiska ciał. Popełzłem ku Wiśle, zaczerpnąłem w garść wody, omyłem wargi, a później położyłem się na brzegu i piłem, piłem, piłem wprost z rzeki. Nie miałem siły, by odejść z tamtego miejsca. Wyciągnąłem się tedy na trawie i zasnąłem. Rankiem następnego dnia obudziło mnie głośne krakanie. Ponad pobojowiskiem krążyły setki, może nawet tysiące kruków, gawronów i wron. Co śmielsze siadać poczęły na trupach. Podniosłem się i jąłem przepędzać padlinożerne skrzydłacze. Odfruwały niechętnie. Kołowały nisko, coraz niżej, by po chwili znów opaść na ciała, by rozorywać je pazurami, rwać wielkie kęsy mocnymi dziobami. Chryste! Jakiż to był przerażający widok! Naraz, skądś od strony lasu, dało się słyszeć rżenie konia. Poszedłem tam i ujrzałem, jak silny rumak, osiodłany nawet – co zdało mi się dziwne, bo zaskoczono nas przecie we śnie – stał ponad jednym z naszych poległych, chyląc nisko swój wielki łeb i grzebiąc kopytem ziemię. Poklepałem go po szyi, pogładziłem chrapy. Zarżał radośnie raz i drugi, jakby tęsknił za ludzką pieszczotą. Dosiadłem go i, ostrożnie, by nie deptać leżących na ziemi umarłych, skierowałem się ku gościńcowi. W torbie przytroczonej do siodła było trochę chleba i wędzonej słoniny. Posiliłem się tym, co znalazłem, a później popędziłem wierzchowca traktem wiodącym ku Sandomierzowi. Nie szczędziłem rumaka. Nie szczędziłem też siebie. Bodłem boki konia ostrogami, co i raz przynaglając do zwiększenia wysiłku, do szybszego biegu. Nie będę wam opowiadał całej drogi, bo nic szczególnego się przez ten czas nie działo. Koń padł mi wyczerpany, gdy już widać było ponad falującymi łanami zbóż wieże Sandomierza. Zostawiłem go na gościńcu, a sam przywlokłem się tutaj na piechotę. Jedyny ocalały. Ale czemu uciekałem do Sandomierza, skoro wszystko zdawało się pokazywać na to, iż oblegają go Tatarzy, nie wiem. Biegłem do domu. Chyba tak. Do domu. Wówczas nie zastanawiałem się nad tym. 

Chociaż Dersław z Obręczny już zamilkł, nadal panowała śród słuchaczy cisza. Jedni na drugich poglądali ze zgrozą i przerażeniem. W końcu Kresław zapytał: 

– Ale czemu nie masz jeszcze tutaj Tatarów, skoro – jak wyrozumieć można z opowieści pana Dersława – dawno już miasto minęli i znaleźli się na krakowskim gościńcu? 

– Pewnie to tylko oddział zwiadowczy. Silny, ale tylko zwiadowczy – ozwał się wójt Witkon. 

– Lecz skoro tak rzecz się przedstawia cała, to głównych sił tylko patrzeć – dorzuciła Halina. 

– Może nawet już gromadzą się wokół wałów – powiedział Dersław. 

– Et, to widać by co było… – zaczął mówić Witkon.

– Przecie nie ma pełni. Ciemno, choć oko wykol – ktoś z zebranych mu przerwał.

– No to chociaż słychać… 

– Niekoniecznie. Tatarzyn jako i kot bezszelestnie skradać się potrafi. 

– Myślmy tedy o odpoczynku dzisiejszej nocy, bo pewnie rankiem ciężkie zapasy nas czekają. Dobrej nocy wam życzę! – rzekła Halina i skinąwszy na towarzyszącą jej Bożenę, wyszła z zamku. 

Czas jakiś posuwały się w milczeniu. W końcu Halina odezwała się: 

– Jak to dobrze, Bożeno, że książę wysłał twego syna wraz z posłami do niemieckich krain. Wiem, że tak mówić się nie godzi, wszelako dla nas, dla ciebie – matki, to szczęście. Gdyby teraz tu był… Jezu Panie!… A tak, ocaleje. Może kiedyś nas pomści. Lżej będzie umierać, wiedząc, że on przeżyje… 

Bożena z długo tłumionym szlochem rzuciła się na szyję Halinie. 

– No, dobrze już, dobrze. Nie płacz. A właściwie płacz. Płacz, jeśli możesz, to ulży twemu sercu. Ja już płakać nie mogę. Wszystkie łzy wypłakałam. Wszystkie… Teraz oczy mam suche, a w piersiach ciężki, gorzki kamień. Może to i lepiej… Może lepiej, że z tego świata zabierać się trzeba… Męka się skończy serdeczna i ból, i żal przeminą… Ale poddawać się nie wolno! Musimy walczyć, dopokąd tchu w piersi stanie, a ramiona nie pomdleją! 

* * *

Nad ranem czatownicy na wałach i bramach siedzący spostrzegli jakieś podejrzane ruchy i posłyszeli dziwne odgłosy dobiegające od strony kościoła Świętego Wojciecha, na Przedmieściu Czwartek, poza murami miasta się znajdującego. 

Natychmiast tedy podnieśli alarm, trąbiąc i wołając, aby obrońcy mieli się na baczności. Rychło też rozdzwoniły się na trwogę dzwony wszystkich kościołów.

W odpowiedzi na to wąwozy okalające miasto zaroiły się mrowiem tatarskim, a w niebo uderzyło przeraźliwe wycie i bojowe okrzyki poszczególnych oddziałów.

Ostro wibrowały w uszach dźwięki kościanych gwizdków, przy pomocy których pogańscy dowódcy kierowali swymi wojownikami.

Konnica zbrojna w łuki zbliżyła się pod same wały i wypuściwszy w górę ćmę strzał, która niczym gęsty grad spadła na głowy sandomierzan, wycofała się spiesznie, aby nie stanowić łatwego łupu dla obrońców. 

Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, nie przynosząc większych szkód i raniąc lekko tylko dwie osoby. Tatarzy zresztą chyba owych popisów łuczniczych nie traktowali inaczej, jak rozgrzewkę jeno przed mającą rychło nastąpić bitwą. 

Istotnie, tak było. Nie minęły i trzy pacierze, gdy mrowie ludu rzuciło się, wyjąc przeokropnie, ku wałom i bramom, niosąc ze sobą drabiny i dźwigając olbrzymie kloce dębowe mające służyć za tarany.

Przystawiono drabiny do wałów w kilkunastu miejscach na raz i jęto szturmować dwie bramy – Opatowską i Zawichojską – uderzając w nie potężnymi pniami z taką mocą, iż wierzeje trzeszczeć poczęły.

Obrońcy rzucili się przeciw napastnikom i rychło na głowy nacierających posypał się deszcz strzał i kamieni. Jakiś Tatar, który dobiegał już szczytu drabiny, runął w dół, przeraźliwie krzycząc i rozkładając ręce na boki, gdy oblano mu twarz wrzącą smołą. 

Atak był nadzwyczaj wściekły i zajadły, tak iż zdało się sandomierzanom, że dłużej nad pół dnia nie wytrzymają naporu nawałnicy tatarskiej.

Wójt Witkon wraz z rycerzem Dersławem z Obręczny i Kresławem herbu Półkozie uwijał się, jak w ukropie, przebiegając między obrońcami, zagrzewając ich do walki, wydając rozkazy.

Niewiasty także nie ustawały w pracy. Chociaż pot zalewał im oczy, ramiona mdlały, a dłonie poobcierane miały do krwi, to jednak bezustannie podtaczały kłody, donosiły kamienie, gotowały nowe gary wrzątku. Halina czuwała ponad całością, wbiegając także co jakiś czas i na wały, aby dodawać ducha i pomagać broniącym ich mężom. 

Nadeszło południe, a wróg dzięki bohaterstwu obrońców wciąż jeszcze nie wdarł się w obręb obwałowań. 

Słońce stanęło w zenicie, prażąc niemiłosiernie i szyjąc w dół palącymi strzałami swych promieni. Sandomierzanie omdlewali od upału, bo prócz słonecznego żaru dokuczał im niezmierny żar rozchodzących się wokół ognisk, nad którymi gotowano wodę i smołę. Ta ostatnia poza tym smród rozsiewała silny, sprawiając, iż co słabsze niewiasty potraciły przytomność.

Wszelako pozostałe zwiększyły wysiłki, tak iż nie można było dostrzec z zewnątrz, że siły sandomierzan słabną, a duch w nich maleje. 

Podjęli Tatarzy następną próbę, szturmując wały z jeszcze większym niż dotąd impetem. Około bramy Zawichojskiej uczynił się naraz tumult wielki. Oto poganin pewien niski i krępy, przyodziany w gruby, watowany kubrak z niebieskiego jedwabiu i spiczastą żelazną misiurkę, piął się ku górze, dzierżąc w zębach krótki miecz.

Próżno lano nań wrzątek i roztopioną smołę, próżno staczano całe masy kamieni, próżno szyto z łuków. Wszelkie pociski weń skierowane, wszelka broń przeciw niemu wymierzona, mijały go, szwanku żadnego nie czyniąc. 

– Nawiedzony! – krzyczano. – Nawiedzony! Żadna broń się go nie ima! To sam szatan! 

Ktoś próbował długą sosnową żerdzią odepchnąć drabinę z Tatarem precz od wałów, wszelako żerdź – na wygląd zdrowa i mocna – trzasnęła sucho i pękła na dwoje.

Tymczasem poganin wybiegł był już na wał, niosąc ze sobą śmierć dla wielu. Jego miecz błyskał srebrzyście w blasku słońca, a sandomierzanie, którzy usiłowali z nim walczyć, padali niczym podcięte kłosy żyta, brocząc wokół ziemię krwią szkarłatną.

Zgroza ogarnęła obrońców, bo oto bowiem za onym niezwyciężonym Tatarzynem jęli się wdzierać na wały, idąc jego śladem, następni i następni wojownicy. Zdało się, iż oto dobiega kres obrony. Ktoś krzyknął:

– Uciekajmy do grodu! Uciekajmy! 

Ale w tejże samej chwili Halina, wdowa po wojewodzie Pilawie, dzierżąc miecz w swej dłoni, niczym burza ruszyła na niezwyciężonego. 

I o dziwo! Już pierwszy jej cios krwawą pręgą zaznaczył policzek wojownika. Wrzasnął z bólu i z wściekłością natarł na Halinę. Ta parowała ciosy, jak mogła, lecz nie dorównując fizyczną siłą Tatarowi, cofała się i cofała coraz bardziej. 

Już widmo śmierci zajrzało jej w oczy, już ostrze miecza zawisło nad głową, gdy oto naraz Kresław, który tamtędy w sam raz przebiegał, ujrzał, co się święci, i pośpieszył jej na ratunek.

Szczęknęły zwierające się w impecie natarcia miecze. Posypały skry z żeleźców, by po chwili ostrza obydwa migające w powietrzu przypomniały jasność błyskawic z chyżością wielką przebiegających nieboskłon podczas burzy. 

Już Kresław napierał na Tatara, już Tatar się cofał, już-już zachybotał na krawędzi wału, z trudem tylko utrzymując równowagę, gdy miecz Kresława pękł, a w dłoni ostała mu się jeno sama rękojeść. 

Zawył w dzikiej radości poganin i rzucił się do przodu, zagłębiając brzeszczot w piersi sandomierzanina. Padł pan Kresław na oba kolana i konając, uchwycił oburącz ostrze tatarskiego miecza. 

Wówczas Halina poderwała się ku przodowi i tnąc na odlew, rozpłatała głęboko czaszkę napastnika. Ten stęknął, obrócił się kilkakroć wokół własnej osi, a potem runął z wałów na dół, rosząc głowy swoich ciepłą krwią, która obficie wypływała z rany. 

Zawyli głucho Tatarzy. Lament się podniósł i płacz w ich obozie, oto bowiem stracił żywot najwaleczniejszy z walecznych, krewny chana – Jałoir.

Ustała bitwa. Już tego dnia napastnicy nie ponowili ataku, tak iż sandomierzanie mogli odetchnąć. 

Poukładali się obrońcy, gdzie kto mógł pod wałami, dysząc ciężko, a gdy odpoczęli nieco i opatrzyli rany, poczęli grzebać pozabijanych na cmentarzu wpodle kościoła Świętego Piotra.

A śpieszyli się z grzebaniem, aby zaraza w mieście nie wybuchła, co mogło się było zdarzyć przy panujących natenczas upałach. 

* * *

Gdy zmierzch zmroczył powietrze, ptaki zamilkły uśpione, a od wąwozów i sponad Wisły chłód przyjemny jął ciągnąć, obrońcy w milczeniu – zamiast na odpoczynek się udać – ze spuszczonymi głowami, przygnębieni, podążyli do kościoła Świętego Piotra, kędy kustosz Sifryd odprawić miał nabożeństwo żałobne za pobitych w ciągu dnia i za rycerzy poległych w boju na błoniu wpodle wzgórza.

Msza była uroczysta, śpiewana. Świątynię rozjaśniało dziesiątki jarzących się złocistym blaskiem świec woskowych, a ku sufitowi unosiły się gęste, woniejące słodko dymy kadzideł. 

Sifryd po odprawieniu Najświętszej Liturgii miast odesłać ludzi do domów, przemówił do nich w te słowa: 

„A gdy się dokonają tysiąc lat, będzie rozwiązań szatan z ciemnice swej. I wynidzie, i zwodzić będzie ludzie, którzy są na cztyrzech kąciech ziemie Gog i Magog, i zgromadzi je na wojnę, których liczba jest jako piasek morski”1. Dzieci miłe, bracia moi, siostry moje. Oto na waszych oczach wypełnia się słowo, które był napisał przed wieki Jan święty, umiłowany uczeń Pański w swej Apokalipsie. Oto Gog i Magog z krańców ziemi, liczni niczym piasek morski, obiegli miasto nasze umiłowane. Obiegli… I śmierć nam przynieśli. Wielu już ona pożarła dzisiejszego dnia, a wielu pożre jutro… Wszelako czyż to powód, by płakać, a narzekać? Nie, zaiste! Radujmy się raczej, że odeszli, a cieszmy z całego serca, bo ból już za nimi i weselą się w niebie! Zdało się naszym oczom, iż oni pomarli! Tak, zdało się nam, że pomarli, ale posłuchajcie, co dalej Jan święty powiada: „I widziałem umarłe – wielkie i małe – stojące przed oblicznością majestatu, a księgi otworzone są żywota… I dało morze umarłe, którzy w nim byli, a śmierć i piekło dały umarłe swoje, którzy w nich byli… A piekło i śmierć wyrzucony są w jezioro ogniste… I widziałem niebo nowe i ziemię nową. Bo pirwsze niebo i ziemia pirwsza już przeszła, i morza już nie masz!… A ja Jan widziałem Święte Miasto – Nowe Jeruzalem, stępujące z nieba, od Boga, zgotowane, jakoby oblubienica przybrana mężowi swemu. I usłyszałem głos wielki z majestatu, mówiąc: Oto przybytek Boży z ludźmi. I będzie mieszkać z nimi, a oni jego ludem będą, a On Bóg z nimi będzie ich Bogiem…”2 Nie będę wam wiele prawił. Czyż w Słowie Bożym, któregoście wysłuchali, nie ma największej ochłody? Ukojenia bólów i utrapień? Nie ustawajcie w męstwie. Nie ustawajcie w ofiarności. Nie oszczędzajcie sił, i życia nie oszczędzajcie, gdy trzeba. A dziś trzeba! Nie ustępujcie z placu, broniąc swojej ziemi. Bo ziemia to święta, rodzinna. Nie sięgajcie po cudzą, ale tej brońcie! Ona karmiła waszych ojców, ona was karmi i winna także karmić wasze dzieci. 

Gdy Sifryd skończył, na środek świątyni wystąpił wójt Witkon, mając u boku pana Dersława z Obręczny, i rzekł: 

– A ja do tego dodać jeszcze chcę, żebyście jutro, skoro znów Tatarzyn szturm przypuści do wałów, tak samo dzielnie stawali w ich obronie, jak dziś stawaliście. Teraz zasię odpocznijcie po dniu znojnym, boć jeszcze znojniejszy czeka was wraz z nadchodzącym świtem. 

* * *

Halina mimo nieludzkiego zmęczenia nie mogła spać tej nocy. Przewracała się na łożu z boku na bok, tak iż całą pościel skołtuniła. 

Wreszcie widząc, iż próżno usiłuje uleżeć, bo sen krzepiący nie nadchodzi, podniosła się i przywdziawszy suknię, wyszła na dwór.

Noc była ciepła. Granatowe niebo wyiskrzone gwiazdami, z wąziutkim obrąbkiem księżyca nie dającym żadnego światła zgoła, wyglądało niczym baldachim rozpostarty nad głową. 

Jednostajny, kojący żabi rechot niosący się od kałów-rozlewisk, ciągnących się wzdłuż wiślanego brzegu, tam kędy rybitwy mieszkali, koił i uspokajał.

Ptak jakiś nocny albo nietoperz bezszelestnie przeleciał nad jej głową. Z lubością wciągnęła w płuca świeże powietrze, przesycone zapachem stygnącej ziemi i oroszonych ziół. 

Czoło miała rozpalone, lecz lodowate dłonie. Lęk straszny począł zaciskać swoją dłoń stalową na jej sercu. Za dnia – wobec ludzi – musiała być dzielna, ale teraz, w samotności nocy?… 

Pod powieki cisnęły się jej obrazy okropne, krew mrożące w żyłach – wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów widziała potworność rzezi, jaką miastu przed laty sprawili Tatarzy. Słyszała głosy konających, chrypienie zdychających koni. Widziała głowy ojca i stryja nadziane na piki… 

– Jezu Chryste, Boski nasz Zbawicielu – poczęła szeptać – oddal od nas przekleństwo tatarskie. Uchroń miasto, ocal niewinnych. Zmiłuj się, zmiłuj się nad nami…

Wszelako modlitwa owa nie niosła ukojenia. Modliła się, nie wierząc, iż jej prośby mogą zostać wysłuchane. Modliła się wargami, nie zaś sercem, nie umysłem. 

Oparła się o pokrzywiony pień jarzębiny, rosnącej w kącie między ścianą domu a wałem grodowym. Płakała. Szloch szarpał piersi, gorycz zalewała gardło targane bolesnym skurczem. Łzy orosiły jej policzki, wciskając się do kącików ust słonawymi strużkami. 

Mimowolnie, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, poczęła znów szeptać:

– Ojcze Sadoku, ojcze Sadoku! Brałeś mnie na kolana, gdy byłam małą dziewczynką. Prawiłeś pięknie o Bogu, uczyłeś świat kochać i ludzi. Ojcze Sadoku! Czy mnie zapomniałeś? Czemuż nie przybywasz teraz mi na pomoc ze swej rajskiej ojczyzny? Czyżby Sandomierz, nasz Sandomierz, nic już dla ciebie nie znaczył?

I stała się rzecz dziwna. Oto w oddali, przy końcu uliczki grodowej, ukazała się postać siejąca wokół siebie srebrnobiały blask, podobny nieco do księżycowej poświaty. Tylko z głowy widma wytryskały pęki promieni – na przemian czerwonych i złotych. 

Zjawa zbliżyła się do Haliny, sunąc, a właściwie płynąc tuż ponad drogą, lekko niczym puch mleczu niesiony łagodnym podmuchem wietrzyku. A gdy zbliżyła się do niej, stając o parę kroków zaledwie, Halina poznała, iż przybył ten, którego przed chwilą wzywała.

Twarz Sadoka spokojna była i jasna. Nie mówił nic, tylko wpatrywał się z tkliwością w kobietę. I stali tak, zapatrzeni w siebie czas pewien, aż wreszcie Halina, choć nie słyszała żadnego głosu, poczuła iż do jej serca, do umysłu, wlewają się słowa jakieś, zdania całe:

„Możesz to miasto ocalić… – Dotarło do jej świadomości, jakby z pozaziemskiej oddali, jakby sponad sfery gwiazd. Możesz to miasto ocalić… Ty jedna… Ty jedna… Ale… Czy jesteś gotowa…?”

Naraz pojęła wszystko, wszystko. Szukała tej myśli w sobie nieświadomie, od czasu, kiedy dowiedziała się o tatarskim napadzie, a teraz przeszyła ją ona swą jasnością niczym błyskawica, niosąca w sobie nie grom i zniszczenie, lecz zaród ocalenia. 

Wiedziała już, co musi uczynić. I wierzyła, że jej się to uda. Nie mogła wątpić. Wszak sam przeor Sadok zesłał jej myśl ową. 

Chciała teraz podbiec do niego, paść na kolana, ucałować dłonie, wypłakać się na piersi dominikanina, wszelako widmo znikło, obraz rozpłynął się w nicość. Spostrzegłszy to, zwątpiła. Przestała być pewna, czy istotnie coś widziała, czy też był to jeno wytwór jej rozognionej wyobraźni. 

Bezwiednie postąpiła kilka kroków w kierunku, gdzie widziała stojącego przeora Sadoka. I oto spostrzegła, iż w kurzu ulicy odciśnięte są ślady bosych stóp ludzkich, z których wciąż jeszcze promieniuje jasność. I w jej umyśle znów dały się słyszeć słowa owego milczącego głosu, dobiegającego z jakby jeszcze większej niż wprzódy oddali. Słowa zupełnie wyraźne: „Bo nie masz większej miłości nad tę, by życie swoje oddać za przyjaciół swoich…”

Schwyciła się Halina oburącz za głowę jakby przytłoczona doniosłością ich znaczenia, ciężarem ich wagi. A potem pędem wróciła do swojej izby. I teraz nareszcie opuścił ją niepokój. Z całą jasnością wiedziała, co musi uczynić, i wiedziała także, iż owo uczyni.

Tym razem sen kojący spłynął na nią z nagła, objął, otulił swym miękkim, jedwabnym płaszczem i dał odetchnienie. 

* * *

Wrzask dziki spłoszył stadko kawek śpiących jeszcze w załamaniach dachów domostw, stojących zwartymi szeregami wokół rynku. To Tatarzy, wraz z brzaskiem pierwszych promieni słonecznych rozświetlających nieboskłon na wschodzie, przypuścili nowy atak na wały Sandomierza. 

Wszelako obrońcy przygotowani byli na to i szturm ich nie zaskoczył. Na głowy nacierających znów posypał się grad kamieni i polał wrzątek. Ale tego dnia Tatarzy próbowali jeszcze innych sposobów, aby się dostać do miasta.

Niewielki oddziałek zwartym szykiem podbiegł pod samą Bramę Opatowską i obrzucił ją dziwnymi przedmiotami o kształcie kul – szytymi ze skóry, bądź lepionymi z gliny – nie można tego było dojrzeć z oddali – które rychło wybuchały, rumor wielki czyniąc i wydając z siebie kłęby smrodliwego dymu i jęzory ognia. Owe poczęły lizać uschłe na pieprz smolne bierwiona, z których była wzniesiona brama i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie przytomność jednego z mieszczan, który porwawszy zmoczoną w wodzie płachtę, ześlizgnął się z wału i ogień zadusił. Krzyknęli z wściekłością Tatarzy i kilkudziesięciu pędem rzuciło się ku śmiałkowi. 

I nie udało się mu ocalić życia. Bezskutecznie szyto z łuków do owych wojowników, bezskutecznie sandomierzanin próbował wspiąć się na powrót na wał. Dopadli go poganie i mieczami na strzępy roznieśli.

Brama jednak była ocalona. 

Lecz oto, jakby w odpowiedzi na to, chmura strzał zapalonych wypuszczona z giętkich łuków, utkwiła w bramie, ale czy zbyt liche były ich płomienie, czy też z innej przyczyny, dość że bierwiona się nie zajęły. 

Od tej chwili atak wściekły następował za atakiem. Obrońcom ręce mdlały z wysiłku, kobiety nie mogły już nadążyć na czas z gotowaniem wody, podtaczaniem kłód, noszeniem kamieni.

Coraz słabszy opór stawiano na wałach, a Tatarzy jakby tylko na owo czekali. Jęli wdzierać się w kilkunastu miejscach naraz do miasta. Na szczęście ich próby wciąż jeszcze kończyły się niepowodzeniem. 

Lecz nadeszła taka chwila, kiedy zdało się, iż dla Sandomierza ostatnia już wybiła godzina. Bowiem w miejscu, w którym nikt nie spodziewał się był ataku i wał najsłabiej był strzeżony, w pobliżu Bramy Krakowskiej, Tatarzy natarli z impetem tak ogromnym, iż sandomierzanie go nie wytrzymali. 

Spory oddział, z pięćdziesiąt może ludzi liczący, wdarł się w obręb obwałowań, czyniąc wielkie spustoszenie, siejąc zamęt i przerażenie. 

Pod razami mieczów pokładli się w pyle, krwią brocząc, dzielni mieszczanie, a Tatarzy bez przeszkód zabrali się do odryglowywania bramy, aby wpuścić przez nią posiłki.

Lecz oto naraz – mimo iż zajęci robotą – spostrzegli, że rozwiera się brama grodowa i w jej kierunku biegną, by ratować życie, niedobitki tych, którzy przed chwilą stawiali opór. 

Rzucili się poganie ich śladem. Dopadli bramy, wbiegli do grodu, unosząc miecze nad głowami uciekających. Nie wiedzieli, że był to podstęp. W tejże chwili bowiem brama zamknęła się z trzaskiem, a napastników zewsząd otoczyli zbrojni, rażąc ich mieczami i włóczniami, aż wybili wszystkich i nie ostał się ni jeden żywy.

Pojęli jednak obrońcy, iż na długo sił już im nie stanie i że tylko odsiecz… lub cud mogą ich ocalić. Ponieważ jednak nie spodziewali się ni odsieczy, ni cudu, przygnębienie ogarnęło wszystkich. 

Około południa – o dziwo – ataki ustały, a od strony wzgórza, na którym wznosił się drewniany kościół Świętego Wojciecha, ku Bramie Opatowskiej poczęło zbliżać się trzech mężów – dwu Rusinów i jeden Tatar, już z daleka krzycząc, aby ich wpuścić do miasta, bo niosą poselstwo od chana. 

Wójt Witkon, Dersław z Obręczny i Halina jęli zastanawiać się nad tym, co też uczynić wypada. Wpuścić onych posłów do środka, czy raczej nie. 

Witkon uważał, iż lepiej będzie nie wdawać się z nimi w żadne rozmowy, wszelako Dersław i Halina przekonali go, żeby wysłuchać przybyłych. Jeśli już nie po to, by z nimi paktować, to chociaż po to, aby przez czas jakiś dać wycieńczonym obrońcom nieco odetchnienia, kilka chwil odpoczynku. 

– A zresztą – ozwała się na koniec Halina. – Cóż to szkodzi dowiedzieć się, co nam poganie proponują?

– Macie rację – odparł Witkon. – Niech zatem otworzą furtkę obok bramy i wpuszczą posłów do środka.

Przybysze, znalazłszy się wewnątrz, rozglądali się ciekawie dookoła. Tatar skrzywił się w szyderczym uśmiechu, widząc nieludzko zmęczonych obrońców. Powiedział coś wysokim, gardłowym głosem do Rusinów, pokazując na dyszącego ciężko rycerza, który z oblaną krwią twarzą siedział u podnóża muru, wprost na ziemi.

Rusini odpowiedzieli śmiechem. 

– Czyście tutaj przyszli z nas kpić, czyli też macie coś ważnego do przekazania od chana? – spytał Dersław. 

– Owszem, mamy – odezwał się jeden z Rusinów.

– Tedy nie naigrawajcie się z nas, lecz chodźcie co prędzej. 

Rycerz prowadził przybyłych do grodu. Gdy weszli w jego obręb, przywitał ich dwuszereg zbrojnych, stojących wzdłuż ulicy wiodącej od bramy ku zamkowi. W grodzie wszystko wyglądało inaczej. Nie było tu śladów walki, a zbrojni nie wydawali się być zmęczonymi. 

W wielkiej sali audiencyjnej kędy książę zwykł był przyjmować rozmaitych dostojników i posłów, na ozdobnym krześle ustawionym u stóp tronu, siedział wójt Witkon. Zajmując owo miejsce, chciał uczynić na Tatarze jak największe wrażenie. I nie omylił się. Dumna mina, przepych sali, zbrojni stojący w krąg za plecami wójta, wszystko to zadziwiło Tatara.

Niczego jednak nie dał poznać po sobie. Łamaną ruską mową, którą znał na tyle dobrze, iż bez przeszkód i nie korzystając z pomocy tłumaczy, mógł porozumieć się z Polakami, ozwał się w te słowa: 

– Pan mój, chan kipczacki Telebog powiada: „Poddajcie się! Poddajcie się co rychlej! Jeśli otworzycie bramy, wydacie łupy, złoto, konie i niewolników, waszym wodzom daruję życie. Wszelako, jeżeli nie posłuchacie mojego rozkazu, śmierć was wszystkich czeka, a miasto spalimy!” Pan mój – ciągnął dalej Tatar – jest wielkomyślny i wierny. Jeśli moimi ustami przyobiecał darowanie życia, to wiedzcie, iż słowa dotrzyma. Ale ostrzegam, gdybyście nie usłuchali wezwania wielkiego Teleboga, wszyscy pomrzecie, a z tego miasta zostaną tylko zgliszcza i ruiny, a po nich będą się snuły wilki i niedźwiedź znajdzie sobie tutaj legowisko.

Wójt Witkon siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach i milczał. Milczenie owo przeciągało się, tak że aż Tatar począł chrząkać zniecierpliwiony. Wtedy Witkon podniósł na niego oczy. Był spokojny i nikt nie mógłby doszukać się w jego twarzy choćby śladu lęku. 

– Ty, wojowniku – nie wiem nawet, kim jesteś, boś nie powiedział swojego imienia… 

– Zwą mnie Tochtamysz. Jestem krewnym chana. 

– A zatem, panie Tochtamyszu, wiedzieć musisz jedno, iż źle czynisz, przyszedłszy nas tu straszyć. My nie z tych, którzy drżą, usłyszawszy byle pogróżkę. A ponadto czy mniemasz, że zdolni bylibyśmy wydać wam w niewolę kobiety, dzieci, mieszczan? I to za co? Za obietnicę darowania życia? 

– Tedy umrzecie! Nasz chan nie żartuje! – krzyknął jeden z Rusinów. 

– Ach, my wiemy przecie, czego po Tatarach spodziewać się można! Wiemy doskonale! I wiemy także, czego można spodziewać się po was, po Rusi! Okrutnicy bez serca! Wiarołomcy! Krzywoprzysięzcy!

– Miarkuj się, miarkuj, panie Witkonie – począł uspokajać wójta Dersław.

Zdawać by się mogło, iż usłyszawszy takową odpowiedź, posłowie odejdą czym prędzej do swoich. Wszelako nie. Tochtamysz uśmiechnął się i rzekł: 

– Widzę, iżeście ostrożni. A gdybyśmy zaprzysięgli wam wolność? 

– Lecz nie na warunkach, jakie przedstawiłeś? Nie na takich warunkach! – zawołał Witkon. 

– Możemy wydać, co mamy drogocennego. Ale ludzi – nigdy! – dorzucił pan Dersław z Obręczny.

– Jeśli otworzycie bramy, może chan ucieszy się waszym posłuszeństwem i sam zrezygnuje z niewolników? – rzekł Tatar.

Witkon był nieugięty: 

– Nie! Możemy dać wam tylko to, co mamy cennego. Możemy dać konie, broń. Nie żądajcie jednak ludzi! To już lepiej zginąć. 

– Głupi jesteście. Wszyscy jesteście głupi. Wy zginiecie, my miasto zdobędziemy i któż wtedy zabroni nam pognać waszych w niewolę? Przecież lepszy proponujemy interes.

– Wyrzekliśmy już ostatnie słowo! – Witkon był nieugięty. 

Tochtamysz stał zamyślony, milcząc. Zastanawiał się nad czymś. Po chwili rzekł: 

– Czy moglibyśmy naradzić się na osobności, bez świadków? 

Spojrzeli sandomierzanie po sobie, nie spodziewając się takiego obrotu rzeczy. 

– Ostawmy ich – rzucił półgłosem Dersław. – Niech radzą tutaj. 

– Masz rację, przejdźmy do sąsiedniej komnaty – zgodził się Witkon. 

Gdy wszyscy wyszli, posłowie poczęli naradzać się przyciszonymi głosami, rozważając odpowiedź obrońców. Nie zdążyli wszakże niczego ustalić, bo przerwało im coś, czego się zgoła nie mogli byli spodziewać. 

Oto spoza kotary adamaszkowej, w ciężkich fałdach spływającej ku ziemi, zasłaniającej drzwi korytarza wiodącego do sypialnej komnaty księżny, wysunęła się postać kobieca, przyodziana w suknię czarną, ściągniętą na biodrach rzemiennym paskiem, co sprawiało iż początkowo wzięto ją za mniszkę. Twarz miała okrytą szczelnie cieniutkim płatem czarnej jedwabnej materii, tak iż rysy jej twarzy były niewidoczne. 

– Kim jesteś? – zapytał zdziwiony Tochtamysz. 

Ale kobieta dała dłonią znak, by milczał, a podszedłszy bliżej, ozwała się w te słowa: 

– Pewnie zdziwi was to, co usłyszycie… Milczcie jednak, aby nikt się nie dowiedział, iż jest w tej komnacie ktoś jeszcze prócz was trzech. Gdyby sandomierzanie mnie tutaj odkryli, zginęłabym okrutną śmiercią… 

– Mów, o co ci chodzi – wyszeptał jeden z Rusinów.

– O co? O coś, co was bez wątpienia ucieszy. Wiem, jak się dostać do miasta niepostrzeżenie zgoła. Wiem, jak tu wprowadzić potajemnie oddział tak silny, aby obrońcy nie mogli już sobie z nim poradzić. Słowem wiem, jak zdobyć Sandomierz bez walki prawie. Mało tego – ciągnęła dalej. – Wiem też, gdzie mieszczanie i księża ukryli skarby ogromne. Jest tam wszystkiego dostatek: złota i srebra, kamieni szlachetnych i drogocennych futer. Są tam kobierce wspaniałe i broń sadzona szmaragdami, rubinami, zdobna złotem. Wszystko to może być wasze. Wszystko… 

– Kim jesteś? – pytał zdziwiony i zaskoczony Tochtamysz.

– Nie czas teraz o tym opowiadać. Rzeknę tylko krótko, co macie zrobić. Pojutrze w nocy – wcześniej żadną miarą nie będę mogła tego uczynić – a zatem, pojutrze w nocy czekajcie na mnie. Zsunę się z wałów po sznurze. Zawiedziecie mnie przed oblicze chana i jemu samemu cały plan wyłożę. Nim do was przybędę, zaniechajcie ataków. Nie warto bowiem ludzi na śmierć narażać, skoro jest sposób, by miasto zdobyć, nie ponosząc ofiar.

– Lecz czemu chcesz zdradzić? Czemu? Czyż nie jesteś sandomierzanką? 

– Jestem i nie jestem. A czemu? Powiem, gdy przybędę do waszego obozu. 

– W jakiż poznamy cię sposób, skoro kryjesz twarz za zasłoną. 

Wtedy kobieta uniosła w górę płat materii i odsłoniła oblicze. Była to Halina, córka Piotra z Krępy, wdowa po wojewodzie Pilawie. 

* * *

Gdy Witkon z Dersławem i zbrojnymi powrócił do sali audiencyjnej, poseł chański ozwał się w te słowa: 

– Naradziliśmy się, lecz jednak nie możemy wam tu i teraz dać odpowiedzi. Poniesiemy twoje słowa, panie wójcie, do chana. Oby żył długo! On to je rozważy i on zdecyduje, co uczynić z wami. Teraz zasię chcemy już odejść. Odprowadźcie nas tedy do bramy, aby który z waszych ludzi – widząc nas bez eskorty – nie chciał wypróbować, aby ostrości swojego miecza na poselskich skórach. 

– My nie mordujemy posłów, jak to i wy, i Ruś macie w zwyczaju. Osoba posła święta jest. Nie ubliżaj nam tedy, Tochtamyszu – oburzył się Dersław z Obręczny. 

– A prawda! Wy, Lachy, nadto miękkie macie serca. Zapomniałem o tym. – Tochtamysz skrzywił usta w ironicznym uśmiechu i skierował się ku wyjściu.

W ślad za nim udali się obydwaj Rusini. Całą trójkę – tak jak tego zażądał Tatar, a czego grzeczność wymagała – eskortowali, aż do samej Bramy Opatowskiej, zbrojni z otoczenia wójta Witkona. 

Gdy z trzaskiem zamknęły się ciężkie, z dębowych bierwion zbite, drzwi bocznej furty, które natychmiast poczęto dodatkowo zabezpieczać ciężkimi kłodami, Witkon wyszedł na wał i spoglądał na oddalających się, którzy zmierzali wprost ku kościołowi Świętego Wojciecha. 

– Najwidoczniej w onej świątyni znalazł sobie chan Telebok pomieszkanie – mruknął sam do siebie wójt. 

– Zapewne – ozwała się, usłyszawszy to, Halina, która niepostrzeżenie stanęła za plecami Witkona. – Zapewne. Im jakoś najwygodniej po kościołach siedzieć. Przed laty – jak pomnę – w kościele Panny Maryi urządzili sobie legowisko i tam też, w świętym miejscu, przelali krew mego ojca i stryja. 

– Tak, wiem o tym. Wiem. I wiem też, co nastąpiło później. Chryste Jezu! Boski nasz Zbawicielu! A teraz znowu, znowu czeka nas to samo! A może i większe jeszcze okrucieństwa! Jak ów poganin spoglądał na naszych pomęczonych ludzi, jak się uśmiechał! Pewnikiem chan już wie, iż miasto prawie bezbronne, że sił nam nie staje i zbrojnych. Tylko patrzeć, jak znowu ruszy nawała, jak się zaroją pod bramami. Czy wytrzymamy i ten atak jeszcze? 

– Nie będzie ataku – cicho powiedziała Halina. 

Witkon na te słowa obrócił się gwałtownie i spojrzał na mówiącą. 

– Jak to nie będzie? Cóż ty pleciesz, pani? Skąd takowe przypuszczenie? – pytał. 

– Nie będzie ani teraz, ani później. Nie będzie ataków i jutro, aż do samego wieczora. A czy będą, gdy nastanie dzień pozajutrzejszy, to już od was tylko zależy. 

– O czym ty mówisz, kobieto?! Rozum ci się pomieszał z wielkiej żałości! Odejdź! Odejdź do swojego domu. Nie wychodź zeń, nie patrz na to, co się dzieje dookoła odpocznij. Może powróci do ciebie rozsądek!

– Nie oszalałam, panie Witkonie, chociaż masz prawo tak sądzić. Jest sposób, by miasto ocalić, i ja go znam. 

– Tedy mów! Tedy mów co prędzej – z radością w głosie zakrzyknął wójt. I wówczas jęła Halina wyłuszczać swój plan. 

– Są popod miastem rozległe korytarze, lochy ciągnące się na wszystkie strony świata. Głębokie i mroczne, a splątane tak, iż ktoś, kto ich nie zna, łacno może pobłądzić, a raz drogę zgubiwszy, już jej nie odnajdzie, chyba że pomógłby mu w owym jakiś traf szczęśliwy. Lecz traf takowy zdarza się raz na sto lat, a w tym stuleciu już się był wydarzył… 

– Do czego zmierzasz? – Witkon spoglądał na mówiącą z niepokojem. – Cóż chcesz uczynić? 

– Wczorajszej nocy myśl pewna przyszła mi do głowy… 

– Jakaż myśl?! Jaka?! 

– Pójdę do chana i powiem, iż mogę ukazać mu tajemne przejście, które go zawiedzie do środka i do skarbca pełnego klejnotów, skrytego pod ziemią. Chan się zgodzi, wiem to. A gdy już się zgodzi, gdy Tatarzy zapuszczą się w lochy, nigdy więcej nie ujrzą słonecznego blasku, nie powrócą bowiem na powierzchnię ziemi. Takiż to poganie grób znajdą, a miasto ocaleje. Oto mój plan. Jest prosty, nieprawdaż?

Witkon pobladł, słuchając słów Haliny. Patrzył na nią z przerażeniem w oczach. Twarz kobiety była spokojna, pogodna nawet. Nie szpecił jej lęk czy niezdecydowanie. 

– Boże… – wyszeptał Witkon. – Na cóż chcesz się ważyć? Nigdy nie pozwolę na to. Nie mogę wysłać cię na pewną śmierć. Na śmierć w męczarniach!

– A jakież mamy inne wyjście, panie? Pokaż mi owo, lepszy plan tu przedstaw, a odstąpię od swego zamiaru.

Wójt, jakby nagle opuścił go ostatek siły, usiadł na trawie u stóp obwałowań i ukrył twarz w dłoniach. Halina przysiadła obok na zwalonym, wypróchniałym pniu wierzby. Milczeli. Milczeli długo. Aż wreszcie, gdy już spory kęs czasu przeszedł, Witkon się odezwał:

– Nie znam innego wyjścia. Nie znam… Nie znam…

– Tedy mi nie wzbraniaj, lecz raczej pomóż spełnić zamierzenie. 

– Ale to śmierć! Nie powrócisz żywa! Boże, nie mogę! Nie mogę! 

I wtedy Halina poczęła mówić głosem cichym, wpatrując się w dal najdalszą błękitnego nieba, po którym wolniutko płynęły białe, kłębiaste obłoczki. 

– Wczorajszej nocy nijak nie mogłam usnąć. Dusił mnie lęk i niepewność. Wyszłam na dwór, prosząc Boga o pomoc, o światło dla umysłu i wówczas… – zawiesiła głos, jakby nie wiedząc, w jakie ująć słowa to, co przeżyła.

– Co wówczas, pani? 

– I wówczas, z oddali, nie wiem skąd, z głębi nieba, spośród gwiazd czy z mgieł nadwiślańskich, spłynęła ku mnie postać promieniejąca blaskiem świętości i chwały. 

– Któż to był? 

– Przeor Sadok. Przed laty u Świętego Jakuba przez pogan rozsieczon. 

Zamilkła, by dopiero po dłuższej chwili ciągnąć dalej swoją opowieść: 

– I ów święty męczennik myśl mi ową zesłał. Wskazał sposób, w jaki miasto można uratować. 

– Właśnie tak jak zamierzasz? Właśnie tak? Na śmierć cię wystawiając pewną? Na śmierć w mękach? Na okrutne konanie? Nie uwierzę. Święty takiej rady dać nie mógł. Nie mógł kusić, byś – idąc tam, do Tatarów – niejako sama na się zbrodniczą rękę podniosła! Nie może się owo Boskiemu Majestatowi podobać. Nie może! 

– Nie macie racji, panie Witkonie. Nie macie racji. Czyś nigdy owych słów nie słyszał, że nie masz większej miłości nad tę, która życie swoje oddaje za przyjaciół swoich? 

– Słyszałem… – wyszeptał zgnębiony wójt. 

– Słyszałeś! Tak, słyszałeś, aleś nigdy tego poważnie nie brał do swojego serca. Nigdyś do umysłu nie dopuścił myśli, iż mógłbyś siebie samego złożyć w ofierze za bliskich. Nie winię cię za to. Przecież to zwyczajne. Każdy chce żyć. Każdy lęka się umierania.

– A ty? 

– I ja się lękam. Boję się owego przejścia przez mrok ciemnej nocy. Lecz przecie wiem, iż po tej nocy słoneczny blask rozświetli moją dalszą drogę. Drogę po tamtej stronie życia. 

– Zastanów się jeszcze. A raczej nie. Już wiem, co uczynimy. Ja pójdę za ciebie. 

– Nie pleć, panie wójcie. Znają cię Tatarzy, wiedzą kim jesteś, nikt ci nie uwierzy.

– To może któryś z rycerzy tam pójdzie! 

Halina pokręciła głową: 

– Nie wolno decydować ci o cudzym życiu, a ponadto też mu nie uwierzą. Gdy pójdzie mężczyzna, zwietrzą podstęp. Inaczej jest ze mną. Zresztą… Już się stało… 

– Co się stało?! – zawołał zaniepokojony Witkon. 

– Już rzekłam Tochtamyszowi, gdy tu był z poselstwem, iż do nich przybędę jutrzejszej nocy i drogę im wskażę tajemną do środka miasta i do skarbów skrytych. 

– Rozumiem teraz, skąd wiedziałaś, iż ataki ustaną…

– Właśnie. Przestań mnie tedy odwodzić i pomóż zamysł ziścić. Pomożesz? Wierzaj mi, mnie jednej tylko może się to udać. Nikomu więcej. 

– Nie wiem… Doprawdy, nie wiem… 

– Pomyśl, Witkonie. Pomyśl o wszystkich tych ludziach. O kobietach, o dzieciach, o mężach. Połóż na jednej szali ciężar tylu istnień, a na drugiej ciężar mojego żywota. Nie trudno zgadnąć, co przeważy. A ponadto jeszcze miasto ocaleje. To miasto, któreśmy oboje ze wszech sił ukochali. Spójrz, rozejrzyj się dookoła. Z jakim trudem ledwo co dźwiga się z ruin. Jest piękne. Jest bogate. Pomyśl, czym stać się może za dni parę. Ruiny tu będą tylko i zgliszcza. Wypalone mury domostw porosną pokrzywy, łopian i bylica. Czy stać będzie tych, co po nas przyjdą, raz kolejny odbudować miasto? Czy znajdą się chętni, by wznieść tutaj domy, nie wiedząc, czyli za parę lat nie pójdą z dymem, a oni sami nie oddadzą szyi pod miecz poganina? 

– Wszystko to prawda i wiem, że masz rację… Mój Boże, dobry Boże… Zgoda. Niechże się stanie, jak chcesz… Niech się tak stanie… – odpowiedział Witkon.

– A zatem posłuchaj, panie. Już wszystko obmyśliłam. Wszystko, w każdziuchnym szczególe. Wwiodę Tatarów w loch onym wejściem, które znajduje się w Winnicy Łazarzowej, przy Świętym Wojciechu. Stamtąd prowadzi tylko jeden korytarz ku Wzgórzu Świętopawelskiemu, a u jego stóp rozgałęzia się na liczne odnogi, stając się istnym labiryntem korytarzy. Jeśli uda mi się aż do tego miejsca dotrzeć, nikt już nie wyjdzie na powierzchnię ziemi. Nie sposób bowiem, raz tam zabłądziwszy, właściwą drogę odnaleźć.

– A jeśli Tatarzy będą ją sobie znaczyli? 

– Nie powinni. Przecież posłużę im za przewodniczkę.

– Nigdy nie wiadomo. 

Halina wzruszyła ramionami: 

– Będą, nie będą, to nie ma znaczenia. Pomyślałam bowiem i o tym, jak się zabezpieczyć. Niechaj tej nocy wymknie się niepostrzeżenie z miasta kilkunastu ludzi. Niech się ukryją w Lesie Gołębickim, a gdy zaświta ranek pozajutrzejszego dnia, niechże czuwają skryci w gąszczu tarniny w pobliżu winnicy.

Skoro ujrzą, iż ostatni z pogan w loch się opuścił, wyskoczą i czym prędzej zawalą wejście kamieniami, których górę całą zgromadzili tam właśnie ojcowie benedyktyni, pragnąc ogrodzić murem swój ogród i kościół Świętego Wojciecha. 

– Ale przecie nie wszystkich Tatarów wprowadzisz do lochu. Najwyżej jeden oddział tylko. Reszta zostanie tam, gdzie jest i teraz. Nie może tedy powieść się ów plan. Żadną miarą nie może. 

– I o tym myślałam. Resztę wojowników odciągnę stamtąd. Wyślę ich pod Krakowską Bramę, tak by nasi rycerze bez przeszkody mogli zasypywać wejście do podziemi. 

Witkon bez przekonania pokręcił głową. 

– Nic nam to nie da. Garść jeno pogan zginie, a reszta? Reszta zdobędzie miasto i srogo się zemści za twoją zdradę. 

– I o tym myślałam. Gdy chan zginie w lochach, reszta wojowników poniecha oblężenia. 

– Ale czy zginie? Jakże go tam wwiedziesz? Czy zechce cię posłuchać? 

– Nie martwcie się o to, panie Witkonie. Wiem, co mam mówić, aby go przekonać, by go zachęcić, by zszedł do podziemia. 

– Cóż, zatem zgoda. Niech się dzieje, co się ma dziać. Ufam, iż wiesz, co czynisz. Wszelako, gdybyś chciała się wycofać, masz czas do wieczora. Pomyśl raz jeszcze o całej tej sprawie, zanim nie wyślę zbrojnych poza wały.

– Wierz mi, panie Witkonie. Nie odmienię zdania. A teraz żegnaj, chcę pozostać sama. 

Wójt skłonił się przed Haliną i ruszył do grodu. Gdy zniknął za zakrętem wąziutkiej uliczki Świętego Ducha, podniosła się i ona na nogi. Ruszyła wolno przez miasto, nad którym wisiała nienaturalna jakaś cisza.

Ludzie rozeszli się do domów, tylko straże pozostały na wałach i bramach, pilnie obserwując tatarskie obozowisko rozłożone na sąsiednim wzgórzu. 

Wreszcie dotarła do kościoła Panny Maryi. Gdy weszła w obręb świątynnego placu, objął ją miły chłód lip i wiązów, których gęste korony ocieniały biegnącą tam wąziuchną ścieżkę. 

Przystanęła, zatrzymując się obok sędziwego wiązu, który splątane konary, niczym kościste dłonie starca, w niemym geście błagania o litość wyciągał ku niebu. 

Oparła się Halina o chropawy pień, objęła go dłońmi, delikatnie głaszcząc nierówności spękanej kory, przywarła do niej rozpalonym policzkiem. 

Patrzyła zwilgotniałymi oczyma na skłon sąsiedniego wzgórza, kędy wznosił się kościół Świętego Jana. Spoglądała tam, gdzie spoczywali snem wiekuistym jej najbliżsi – matka, której nie znała, ojciec, którego obraz w miarę upływu lat coraz bardziej blakł i rozmywał się w pamięci, aż w końcu pozostał w jej sercu tylko dziwny, słodki smutek jawiący się na wspomnienie dziecinnych zabaw i pieszczot. Tam również, wpodle świątynnej ściany, spoczywał jej Jasiek.

– Już rychło do was przybędę – szeptała. – Już wkrótce spotkamy się wszyscy. Czekajcie na mnie, tam poza progiem życia. Lękam się go przekroczyć, pomóżcie mi, proszę. Pomóżcie…

A później jęły nawiedzać ją wspomnienia dawno minionych dni. Łagodny wietrzyk owiewający twarz przyniósł ze sobą obraz ojca, z którym przechadzała się śród pól poza miastem… Znów widziała wierzbowe bazie… Zapachniał jej widłak, którym strojono święcone na Wielkanoc… Kaczeńce złociły się na łące błogosławionego Wincentego Kadłubka… Ciężkie, dojrzałe kłosy żytnie syciły powietrze swą wonią… Jesienna szaruga miotła jej w twarz potoki dżdżu… Słońce iskrzyło się w śniegu, a lekki mrozik szczypał w uszy, policzki i palce…

Sroka przelatująca w pobliżu zaskrzeczała głośno raz i drugi. Halina ocknęła się. Spojrzała na ptaka, który przysiadł nieopodal na gałęzi lipy i przekrzywiwszy głowę, wpatrywał się w kobietę. Uśmiechnęła się doń i zamachała dłonią. A on, spłoszony, poderwał się do lotu i wzbił w powietrze. Zakołował ponad dachem świątynnym raz i drugi, a później poleciał w stronę Wisły. 

Halina, westchnąwszy, weszła na most łączący Wzgórze Kolegiackie z Zamkowym i podążyła do grodu.

* * *

Ciemno było, choć oko wykol. Cieniuchny obrąbek księżyca nie dawał bowiem prawie wcale blasku. Miasto spało, a nocną ciszę mąciły jeno poszczekiwania psów, rechot żabiego chóru dobiegający znad Wisły i nawoływania straży, ustawicznie krążącej po wałach. 

Z furtki, obok bramy grodowej wysunęły się dwie ludzkie postacie i skierowały ku miastu, a doszedłszy w pobliże Bramy Opatowskiej, zatrzymały, skryte w cieniu wału i poczęły rozmawiać szeptem: 

– Pani Halino, pomyśl raz jeszcze, proszę. Ostatnia chwila, aby się wycofać. 

– Dajcie spokój, wójcie Witkonie. Nie wracajcie do tego. Nie przekonujcie, bo wiecie, że owo jedyna nadzieja dla miasta, a ja się już zdecydowałam – odrzekła kobieta, siląc się na spokój, chociaż głos się jej łamał. 

Umilkli. Witkon ujął ją za ręce, ścisnął mocno, a potem z szacunkiem ucałował. Wpierw jedną, a później drugą. Stał tak pochylony przed Haliną, gdy naraz głuchy szloch targnął mu piersią, a gorące łzy potoczyły się po policzkach. 

Płakał.

Dorosły mężczyzna, zahartowany w bojach, a płakał jak dziecko.

– No, dajcie już spokój, dajcie spokój. Nie przystoi mężowi zachowanie niewieście. Panie Witkonie, bo i ja się rozpłaczę – głos Haliny drżał. – Chodźcie, chodźcież. Czasu mało. Rychło zacznie świtać, a wówczas będzie zbyt późno. 

Weszli tedy na wał. Halina stała wyprostowana, wpatrując się w sylwety domów, które głęboką czernią odcinały się od rozjaśnionej granatem czerni wygwieżdżonego nieba. Patrzyła ostatni raz na owo miasto, które tak ukochała. 

Tymczasem Witkon przymocował mocny i gruby sznur do jednej z belek obwałowania i zrzucił go w mrok.

– Dobrze się trzyma? Nie zerwie się, aby pod moim ciężarem? – spytała kobieta. 

– Bądźcie spokojna, pani. Wytrzyma. 

– Pozdrówcie ode mnie Bożenę. Dobrą mi była i wierną przyjaciółką przez te lata. Żal mi się z nią rozstawać. Jak żal!… – Rzekłszy to, ujęła sznur mocnym chwytem, a później – odpychając się stopami od wału – pogrążyła w mroku. Przez chwilę słychać było jeszcze odgłosy zsuwania się po nierówności w dół, a później wszystko ucichło.

Witkon wychylił się, usiłując cokolwiek dojrzeć, ale nie widział niczego w głębokim mroku. 

– Czegóż tak pilnie wypatrujecie, panie wójcie? – zagadnął go naraz strażnik, który niepostrzeżenie nadszedł od strony Bramy Zawichojskiej.

– At, niczego, spać nie mogę – odburknął Witkon.

* * *

Tymczasem Halina posuwała się po omacku, raczej wyczuwając, niż widząc znajomą, wyboistą dróżkę, wiodącą ku kościołowi Świętego Wojciecha.

Skoro wspięła się na sam szczyt niewielkiego wzgórka, kędy rozpierała się przysadzista, z modrzewiowych bierwion wzniesiona świątynia, spostrzegła kilku strażników siedzących wokół przygasłego ogniska. Byli to Tatarzy i Rusini. 

Na ich widok zawołała przytłumionym głosem, używając łamanej ruskiej mowy: 

– Ej, ludzie! A oświećcie mi drogę! 

Zbrojni porwali się na równe nogi i zapaliwszy pochodnię od żaru tlejącego w pokładach siwego popiołu, czym prędzej przyskoczyli do przybyłej. Jeden z nich wydobywszy z pochwy zakrzywiony miecz, przyłożył jej ostrze do szyi. 

– Ktoś ty? Czego tu szukasz po nocy?!

– Odłóż owo żelazo. Nie twoja to sprawa. Do chana idę z wieścią.

– Nie łżyj, żmijo-Laszko! Przyszłaś na przepatry! – zawołał jeden z Rusinów i uderzył Halinę otwartą dłonią w usta tak mocno, że aż z rozciętej wargi poczęła sączyć się krew.

– Zostaw, psie! – ostry głos mężczyzny, który wychynął z mroku i kierował się ku strażnikom, powstrzymał Rusina od następnego ciosu. 

W krąg światła rzucanego przez jarzącą się krwawo pochodnię wszedł bogato odziany Tatar. Był to Tochtamysz, krewniak chański. Żołdacy z lękiem odstąpili od Haliny, jednocześnie nisko chyląc głowy przed przybyszem. 

– Chodź ze mną – rzekł ów do Haliny. – Pan mój, wielki chan Telebog czeka na ciebie ciekaw, co też chcesz mu oznajmić. 

– Dzięki, panie. Cieszę się, iż chan na mnie czeka mimo tak późnej pory. Dużo mam mu do powiedzenia. Dużo. A co najważniejsze, będą to dlań rzeczy ciekawe. 

Chan siedział u stopni wielkiego ołtarza na stosie skór baranich okrytych haftowanymi srebrem i złotem szatami kapłańskimi, które najpewniej wywleczono z kościelnej zakrystii. Z tyłu za nimi, na ołtarzu, stało kilkanaście zapalonych świec woskowych, rozjaśniających nieco mrok panujący w świątyni. 

Halina, ujrzawszy władcę, podbiegła doń i upadłszy na kolana, wznosząc ręce w błagalnym geście, zawołała:

– O wielki panie! Obyś żył wiecznie! Pomścij mnie, pomścij! Słońce sprawiedliwości, pomścij mnie!

Chan spoglądał na kobietę spod wpół przymkniętych powiek. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gestem nakazał, by Halina podniosła się z klęczek i zbliżyła ku niemu. 

– Czego chcesz, niewiasto? Jakiej zemsty pożądasz? Na kim pragniesz się zemścić i dlaczego? 

– Pomścij mnie na sandomierzanach. Na tym plemieniu wężowym, na owych podłych łotrach… 

– Mów jaśniej – oschle przerwał jej Tatar.

– Zową mnie Ludmiła. Przeszłego roku odumarł mnie małżonek. Zacny był człowiek i majętny. Rodziny nie mam nijakiej ni dzieci, ni krewieństwa. Nikogo, kto by się za mną ujął. Jam nietutejsza. Z Poznania za mężem przyszłam. Skoro się tedy one sandomierskie sępy zwiedziały, że mój oczy zamknął, wyostrzyły sobie zęby na wdowi dobytek. I dopięli swego. Poprzez fałszywe sądy wyzuli mnie z wszelkiego dobra. Zabrali dom, ogród, winnicę. Nawet i suknie chcieli mi zrabować. Ostałam się tedy w nędzy, a upodleniu, bez dachu nad głową. Ach, gdybym mogła – tu zacisnęła pięści i jęła nimi wygrażać w kierunku miasta. – Ach, gdybym mogła, na kawałki bym ich wszystkich pokrajała, ażeby konali w mękach. Pomścij mnie, panie! Tyś moją jedyną nadzieją!

Chan uśmiechnął się złośliwie. 

– A zatem chęć zemsty tobą kieruje, rozum mąci? 

– Tak, tak! Pomogę wam! Loch tajemny wskażę, który zawiedzie wojowników aż do serca grodu. A gdy go już opanujecie, wytnijcie w pień wszystkich – mężów i niewiasty i dzieci, klechów i rycerzy, i łyków. Niechaj raz na zawsze owo wężowe plemię zniknie z lica ziemi. Za moją krzywdę! Za moje łzy! 

Halina krzyczała prawie, co i raz wygrażając dłońmi zaciśniętymi w kułaki.

Lecz myliłby się, kto by sądził, iż głos łamie się jej i drży z wielkiej nienawiści. To strach przesycony grozą na myśl o tym, co ją wrychle czeka, chwytał za gardło, dusił a dławił, piersi uciskał, plątał język. 

– Uspokój się, uspokój, niewiasto! 

Tochtamysz podszedł do niej, ująwszy za ramiona, potrząsnął mocno. 

– Nic ci one krzyki nie pomogą, jeśli nie powiesz, z jakowym tutaj przyszłaś planem. Żeby cię pomścić, pierwej musimy wejść do Sandomierza. 

Chan roześmiał się złowieszczo: 

– Twoim pragnieniom stanie się zadość. Przyrzekam, że cię pomścimy. Bądź spokojna. Masz na to moje słowo. Lecz wpierw odpowiedz nam na kilka pytań.

Halina całą siłą woli przemogła się, by zapanować nad lękiem i w miarę spokojnym głosem rzekła: 

– Cóż chcecie wiedzieć? 

– Jak nas wprowadzisz do grodu? 

– Tutaj, nieopodal onego kościoła, znajduje się wchód tajemny do podziemnego lochu, który wiedzie aż do zamkowych piwnic. Znam drogę, bom kilkakroć onym lochem chadzała, więc łatwo mogę was poprowadzić. 

– Iluż jest zbrojnych w mieście? 

– Zbrojni są wszyscy. Nawet niewiasty, nawet i wyrostki. Wszelako rycerzy garstka zaledwie.

– Ilu?

– Może setka, i to wielu spośród nich poranionych. 

– Tedy po cóż lochami chadzać? – skrzywił się chan. – Skoro świt uderzymy z wszystkich stron na miasto i będziem dotąd atakować, aż padnie. 

Halina, słysząc te słowa, zamarła z przerażenia. Oto podstęp się nie udał. Mało! Zdradzając, iż Sandomierz jest bezbronny prawie, przyłożyła swej ręki do rzezi, jaka nastanie bez ochyby za dnia. 

Lecz w tej samej chwili, w której chan skończył mówić, ozwał się Tochtamysz: 

– Nie masz racji, panie mój. Warto posłuchać niewiasty. Zaoszczędzi to czasu i ludzi. Pomyśl, przecież od początku oblężenia broni miasta owa garstka, a nie udało się nam ich dotąd przemóc. Prawda, że wcześniej czy później muszą ulec, wszelako nie jednego jeszcze z naszych wojowników zbawią żywota. Posłuchaj mnie, panie. Posłuchaj, jaki plan przyszedł mi do głowy – ciągnął dalej. – By zdobyć Sandomierz, korzystając z onego lochu, o którym nam mówi kobieta, starczy z tysiąc zaledwie wojowników. Tymczasem reszta może spiesznie ciągnąć na Kraków. Korzystajmyż z okazji, że się nas tam tak rychło nie spodziewają, a złupimy go, skarby mnogie zdobywając i licznych niewolników.

Na twarzy Teleboga malowało się niezdecydowanie. Podparł głowę na pięściach i wbiwszy wzrok w ziemię, myślał. Mijała chwila za chwilą, a lęk coraz większy – już nie o siebie, lecz o los tak wielu ludzi pożerał Halinę. I raptem przyszła jej do głowy myśl pewna. 

Podbiegła ku chanowi i padłszy znów przed nim na kolana, jednocześnie spod płaszcza wyciągnęła zawiniątko, które zabrała ze sobą na wypadek, gdyby trzeba było przekonywać Tatarów, iż zna drogę do ukrytych skarbów. Otóż teraz podała zawiniątko Telebogowi na wyciągniętej dłoni. 

Ów podniósł na nią pytający wzrok: 

– Weź to, weź! Owo wszystko, co mam! Weź, spełnij moją prośbę! Powiodę was tajemnym lochem! Najłatwiejszy to sposób, by zdobyć gród i skarby!

Chan rozpostarł zawiniątko i ujrzał w środku kilka złotych pierścieni, zausznice, broszę, srebrny łańcuch, naszyjnik z granatów i przygarść monet. 

– A zatem co nieco udało ci się uchronić z onego majątku, który rzekomo wszystek zabrali wrogowie? – uśmiechnął się władca. – Przekonałaś mnie. Tym mnie przekonałaś, że wiesz, iż lochy to najpewniejszy sposób, by wejść do miasta. Musisz ich wszystkich srodze nienawidzić, skoro dla zemsty gotowa byłaś poświęcić nawet one liche błyskotki. Bierz je z powrotem. A gdy zdobędziemy gród…

– Pokażę ci, panie, kędy jest ukryty skarbiec! – pośpiesznie zawołała Halina. 

– Tedy z owego skarbca dorzucę ci jeszcze kilka pierścieni i łańcuchów. Może też pieniędzy trochę. 

– Budź ludzi, Tochtamyszu. Wyszykuj oddział, który lochem pójdzie, a reszta niech siada na koń, gdy tylko pierwszy brzask rozjaśni niebo, i pędzi na Kraków. 

– Jak każesz, panie! A tobie, którego osiodłać wierzchowca?

– Mnie? Żadnego. Ty poprowadzisz ludzi na południe, Tochtamyszu, a ja zostanę tutaj. Nie może ominąć mnie zabawa, gdy zdobędziemy Sandomierz. Później was dogonię. 

Tochtamysz nic już nie rzekł, skłonił się nisko i wyszedł na dwór. Chan zaś raz jeszcze bacznie przyjrzał się Halinie i powiedział. 

– Jeszcześ dość urodziwa. Uczynię cię swą nałożnicą. Po wszystkim.

* * *

Ledwo niebo poczęło szarzeć na wschodzie, a po zaroślach i w koronach drzew obudziły się pierwsze ptaki, w obozie tatarskim ogłoszono pobudkę. 

Dziesiętnicy i setnicy uwijali się między wojownikami, wydając rozkazy. Siodłano konie, przygotowując je do odjazdu. Tylko wpodle Świętego Wojciecha spory oddział ze dwa tysiące ludzi liczący, nie śpiesząc się wcale, czekał, aż ów ruch ustanie i współtowarzysze odjadą. Tymczasem jednak zaspokajali głód i pragnienie.

Nie minęło wiele czasu i pozłocisty obrąbek tarczy słonecznej wychylił się spoza widnokręgu, barwiąc niebo różem, szkarłatem i fioletem, wyzłacając białe puszyste obłoczki i skrząc się w kropelkach rosy perlących się na źdźbłach traw i łodygach ziół. Wówczas wojsko tatarskie wyjechało na krakowski gościniec.

Posuwali się równo, oddział za oddziałem, zrazu nie spiesząc się wcale i dopiero wtedy, gdy wieże Sandomierza skryły się poza szczytami wzgórz porosłych zagajnikami złożonymi z brzóz i buków, bodli konie piętami, przynaglając je do cwału. 

Czatownicy na bramach i wałach, ujrzawszy ów widok, widok najmniej spodziewany, podnieśli alarm. Wkrótce rozniosły się po mieście okrzyki radości, budząc mieszkańców z niespokojnego snu: 

– Luuudzieee!!! Ludzieee! Tatary uchodzą! Uchodzą!

Rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Srebrzyste dźwięki uderzyły o niebieską powałę, rozlały się po okolicy, wieszcząc wszystkim, iż oto Bóg ulitował się nad Sandomierzem i sprawił, iż poganie poniechali oblężenia.

Jeden tylko wójt Witkon znał prawdę o tym cudzie i podczas gdy wszyscy cieszyli się, tańcząc na ulicach, padając sobie w ramiona, śmiejąc się i śpiewając, na jego twarzy nadal malowała się powaga i smutek. 

– Panie Witkonie! Panie Witkonie! – zaczepił go jeden z mieszczan. – Cieszże się! Tatary uchodzą, a wy markotni. Gotów-em pomyśleć, iż ich żałujecie!

– Jeszcze nie czas na radość. Jeszcze nie czas…

– Co też pleciesz, panie wójcie?! – mieszczanin machnął ręką i poszedł w swoją stronę. 

Witkon wspiął się na wał i spoglądał w kierunku Świętego Wojciecha. Wszelako niczego nie mógł dojrzeć. Ponad korony drzew wystawał jedynie dach świątynny i wieża z sygnaturką. Usiłował też wypatrzeć cokolwiek w zwartym gąszczu tarniny, czarnego bzu i trzmieliny, oplatanym giętkimi łodygami dzikiego chmielu, który porastał obydwie strony dróżki wiodącej ku wsi Gołębice, ale wzrok nie mógł się przebić przez plątaninę gałęzi i liści.

Naraz uszu Witkona dobiegł stukot wielu męskich kroków i głos rycerza Dobrosława z Zaleszan:

– Przywiodłem, panie wójcie, oddział zbrojnych, jak mi rozkazałeś. Tyle że nie bardzo wiem, po co. Tatarów nie ma. Odjechali. I chwała Bogu. Ale, ale! Powiedzcież mi, gdzież to się zapodział Dersław z Obręczny? Nie widziałem go od wczorajszego zmierzchu.

Wójt popatrzył na pytającego i odparł: 

– Pan Dersław jest tam – i wskazał dłonią krzaki przy gołębickiej dróżce. – Niech twoi ludzie czym prędzej odryglują furtkę obok Opatowskiej Bramy i czekają dalszych rozkazów. Tylko się pośpieszcie. Skoro dostrzeżecie, iż wpodle Świętego Wojciecha ruch jakowyś się zaczyna, czym prędzej tam biegnijcie. Wspomożecie Dersława i jego rycerzy. 

* * *

Gdy umilkł stukot końskich kopyt, a obłok kurzu zakrył ostatniego z odjeżdżających wojowników, chan rzekł do Haliny: 

– Teraz czas i na nas. Prowadź do lochu. 

Podniósł się i przypasał do boku ostry krzywy miecz z niebieskawej damasceńskiej stali, miecz o głowni wyrobionej ze złota i wysadzanej koralami i perłami. Pod kaftanem z żółtego jedwabiu haftowanego w kwiaty i smoki, miał lekką, lecz mocną kolczugę. Przywdziawszy więc tylko na głowę stalową, spiczastą misiurkę, obciągniętą po wierzchu białą cielęcą skórką, skierował się do wyjścia. 

Przed świątynią w zwartym szyku czekał nań oddział – sam kwiat tatarskiego wojska. Chan gestem nakazał im milczenie i tak się odezwał: 

– Ta oto niewiasta, która ma powody, by nienawiścią darzyć sandomierzan, podjęła się nam pokazać tajne przejście biegnące lochami podziemnymi od tego miejsca, aż do środka grodu. Obiecuję wam, że przed południem miasto będzie nasze! 

Halina wysunęła się na czoło zbrojnych i rzekła: 

– A zatem chodźmy. 

Na południowym skłonie wzgórka rozpościerała się winnica, Łazarzową zwana. Gdy weszli w jej obręb, oczom ich ukazał się przepiękny widok – rzędy krzewów winnych, których grube łozy obwieszone były ciężkimi, opitymi sokiem gronami jagód. 

Wszelako nikt na to nie zwracał uwagi. Halina skierowała się pewnym krokiem ku wschodniej stronie i gdy dotarła do częściowo już wzniesionego muru, pokazując na stertę głazów polnych, wapiennego kamienia i cegieł, ozwała się: 

– Otóż i jesteśmy na miejscu. 

Chan bacznie spoglądał dookoła, lecz nigdzie nie mógł dojrzeć wejścia do podziemia. 

– Odrzućcie wierzchnią warstwę ziemi z tego miejsca – pokazała dłonią lekkie zagłębienie gruntu pod samym murem. 

Rzucili się wojownicy i ryjąc ostrzami dzid, a odgarniając to, co uskrobali rękoma, rychło odsłonili mocne dębowe drzwi nabijane mosiężnymi ćwiekami. Drzwi owe były ściśle dopasowane do kamiennego obramowania. Z trudem wielkim je podważyli, a gdy ustąpiły, oczom patrzących ukazała się czarna czeluść, z której powiało chłodem i stęchlizną. 

Halina postąpiła kilka kroków w jej kierunku, a zatrzymując się nad otworem, naraz trząść się zaczęła, a lęk objął jej serce tak mocarnym uściskiem, iż zdało się, że za chwilę upadnie. 

– Cóż ci to, kobieto?! – krzyknął chan i podbiegłszy do niej, ujął za ramiona. 

Całą siłą woli przemogła Halina słabość, zdusiła nieco strach w sobie i odparła: 

– Nic mi. Nic. Już dobrze. To ziąb ciągnący z podziemia. To tylko ziąb.

– Prowadź. Nie ma nazbyt wiele czasu. Chciałbym najpóźniej jutro przed nocą dopędzić Tochtamysza.

Popatrzyła Halina w niebo. Błękitniało nad głową, a rozświetlone słonecznym blaskiem białe obłoczki leniwie sunęły po jego bezmiarze. 

W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi, traw, ziół i kwiatów. Ptaki zanosiły się śpiewem, uganiając między gałęziami drzew pobliskiego sadu. Od miasta dobiegało poszczekiwanie psa, a kędyś spoza wzgórz, pianie dalekich kogutów. 

Po raz ostatni ogarnęła to wszystko wzrokiem, wsłuchała w odgłosy budzącego się nowego dnia, wciągnęła w nozdrza znajome zapachy. A potem lęk, który do tej pory ani na chwilę jej nie opuszczał, zniknął gdzieś, i w sercu Haliny zapanował spokój.

Postąpiła pewnie do przodu i schodząc w głąb lochu po oślizgłych kamiennych stopniach, dała ręką znak Tatarom, aby podążyli jej śladem. 

Poczęli tedy zstępować jeden po drugim, aż wreszcie ostatni skrył się w podziemiu. Tutaj, zapaliwszy pochodnie, ruszono dalej. 

Loch był dość niski, nie na tyle wszakże, aby trzeba było się pochylać. Opadał łagodnie w dół, wijąc się niczym strumień, który wędruje przez płaszczyznę łąki. Nie widać było żadnych odgałęzień. 

W miarę jak oddalano się od wejścia, milkły odgłosy dobiegające z dworu, aż wreszcie zapanowała cisza tak wielka, iż nawet nieustraszonym i okrutnym wojownikom tatarskim udzielił się nastrój tajemniczości. Mimo woli ściszyli głosy, a w końcu przestali się w ogóle odzywać. 

Posuwano się tedy w milczeniu i powoli, bowiem na śliskim od wilgoci dnie lochu łatwo można się było przewrócić. 

Krwawy poblask płonących pochodni tańczył na ścianach i skrzył się w grubych pokładach saletry osiadłej na kamiennych wspornikach zabezpieczających loch przed zawaleniem.

– Dalekoż jeszcze do celu? – zapytał chan przyciszonym głosem. 

– Niezbyt. Uzbrójcie się, panie, w cierpliwość. Już rychło nastanie kres naszej wędrówki. Może… 

Nie dokończyła zaczętego zdania, bo oto z tyłu, skądś z daleka, doleciał ich głuchy łoskot, przypominający nieco stłumiony głos burzy przewalającej się po niebie, albo dudnienie ciężkich kłód toczonych po wyboistej drodze. 

– Co to?! – zawołał zaniepokojony chan. – Co to za dziwne odgłosy? 

A one nie milkły, jeno narastały, odbijały się od ścian podziemia i wracały echem z odległych korytarzy. 

Chan skinął dłonią i kilku wojowników pędem pobiegło do wejścia. Reszta wylękniona zatrzymała się, czekając, aż wrócą. 

Halina pojęła, że oto nadeszła już ostatnia chwila. I wówczas znów, tak jak przeszłego dnia na Kolegiackim Wzgórzu, pod przymkniętymi powiekami poczęły przesuwać się obrazy z całego życia, które oto dobiegało kresu. 

Były barwne i nadzwyczaj wyraźne. Nadpływały widoki zdarzeń, które – zdało się – dawno już winny całkiem zniknąć w grubych pokładach niepamięci. Wizje zmieniały się jak w kalejdoskopie. 

Oto znów jest małą dziewczynką, zrywającą stokrotki na trawiastym skłonie Wzgórza Zamkowego… Pszczoły buszują w gałęziach lip, spijając słodki nektar z ich wonnego kwiecia… Gruby trzmiel przysiadł na łodydze liliowych dzwonków… Głowa ojca nadziana na pikę… Pierwszy pocałunek Jaśka… Wiatr od Wisły niosący zapach wilgoci i świeżych ryb… Rzędy trumien pobitych rycerzy… Krew… ból… łzy… Ciągle łzy… Nieustający żal… Tęsknota za szczęściem, które wciąż umyka, wciąż umyka… Zda się starczy sięgnąć ręką… Zrobić krok… 

Naraz pod powieki napływa obraz surowej twarzy księżnej Kingi okolonej zakonnym welonem, a w duszy odzywa się jej głos: „Módl się, dziecko, módl tak, jak cię uczyłam”. 

I wtedy wargi poczynają szeptać dawno już nieodmawiane słowa zapomnianej dziecięcej modlitwy:

Zakonniku, święty Franciszku pokorny, przez swe święte rany wspomóż chrześcijany. Matko, Klaro święta u Boga jeś wzięta. Proś za nas Gospodyna, Panny Maryi Syna…”3

Otworzyła Halina oczy, spojrzała w głąb lochu wijącego się w stronę grodowego wzgórza i naraz, w oddali, zamajaczyła jej postać ojca. Stał nieporuszony, jakby czekając, kiedy córka do niego dołączy.

Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ręce do widma. 

Przyskoczył do niej chan i krzyknął podniesionym głosem: 

– Ktoś ty, niewiasto?! I cóż to wszystko oznacza?!

A wtedy ona, wpatrując mu się w oczy, wyrzekła głośno i dobitnie:

– Jestem Halina, córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, któregoście przed laty ubili. Jestem Halina, wdowa po Janie Pilawie, wojewodzie sandomierskim, który z waszych rąk śmierć poniósł. Dziś los się od was odwrócił, poganie. Skon was tu czeka straszny, z głodu i pragnienia. A miasto ocaleje! Miasto ocaleje! Ocaleje! 

– Panie nasz, wielki Telebogu! Panie nasz! Lachy głazami i ziemią przywalili wchód do podziemia. Jesteśmy w pułapce! – krzyknął jeden z wojowników wysłanych ku wyjściu. 

– Wyprowadź nas stąd! – zasyczał chan. 

Schwycił Halinę rękoma za szyję i dusił. Twarz wykrzywiła mu się strachem i wściekłością zarazem, posiniała, a w kącikach ust zabieliła piana. 

– Wyprowadź nas, bo zabiję!!! Zaaabiiiiję!!! – ryczał.

– Zabij, skróć mękę – wychrypiała kobieta. – Nie znam drogi… do innego… wyjścia… Nie wydostaniemy się stąd… nigdy…

Puścił ją Tatar i dobył miecza. Zamachnął się nim szeroko i ciął ze straszną siłą w sam środek piersi. 

Poczuła tępe uderzenie, osunęła się na kolana i przycisnęła ręce do serca. Spomiędzy palców przesączyła się strużka ciepłej, lepkiej krwi. Oczy Haliny zaszły mgłą, ogarnął ją mrok głębokiej czeluści, w którą jęła spadać z zawrotną prędkością.

I oto naraz, gdzieś w oddali rozjarzyło się złocistobiałe światło, pełne ciepła i miłości. Popłynęła w jego kierunku, spokojna i ufna. Wokół siebie poczuła obecność bliskich osób i było jej dobrze, tak dobrze, jak wówczas, gdy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

1Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

2Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

3Tekst tej modlitwy widnieje wypisany na ścianie północnej nawy bazyliki katedralnej Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu.

———–

Andrzej Sarwa

Krystyn Tarnawita. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część VI

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VI

Krystyn Tarnawita

Jako rzekłem, zowię się Krystyn, a moim herbem jest Tarnawa. Dobry to ród Tarnawici i krajowi zasłużony. Nie o tym wszelako chciałem mówić.

Rodziłem się dawno, dawno temu. Ile to lat od onej chwili upłynęło, sam już nie wiem. Wszelako myślę, że zebrałoby się ich z dziewięćdziesiąt. 

Matka kochała mnie tak mocno, jak mocno można kochać jedynaka. Ojciec zaś wiązał ze mną wielkie nadzieje. Nietrudno się domyślić, iż sposobił mnie do rycerskiego rzemiosła, a że ambitny był ponad miarę, tedy pragnął, abym – gdy dorosnę – dostąpił najwyższych dworskich zaszczytów. 

Tymczasem ja, cóż, nie przywiązywałem wagi do tego, co dla mojego ojca uchodziło za najważniejsze w życiu. Mnie się marzyła nieśmiertelna rycerska sława. Zwycięstwa w bojach, pierwszeństwo w turniejach, uśmiechy najpiękniejszych dam. 

To, iżeśmy oba nie mieli racji, że wszystko na tym padole marność tylko nad marnościami, przekonałem się grubo później. Na początku jednak życie moje płynęło tak, jak może płynąć życie młodzieńca z rycerskiego rodu i niebiednego na domiar. 

Wprawiałem rękę do miecza, do włóczni. Uganiałem po puszczy za zwierzyną, stawałem w szrankach. Nigdy nie zapomnę, gdy książę po Mszy w zamkowej kaplicy wręczył mi pas, miecz, pozłociste ostrogi, pasując mnie na rycerza. Od tamtej chwili żyłem na dworze. 

Któregoś dnia – na moje nieszczęście chyba – naparłem się jechać w poselskim orszaku do niemieckich krain. Gdyśmy po podróży stanęli w cudnym mieście Bambergu, spadło na mnie nieszczęście, którego skutkiem jestem dziś tym, kim jestem. 

Staruch zamilkł i przymknąwszy oczy, przywoływał pod powieki obrazy dawnych zdarzeń. Minął spory kęs czasu, zanim wrócił do przerwanej opowieści:

– Wyprawiono dla nas ucztę. Podejmowano najwykwintniejszymi potrawami, których nawet nie umiałbym nazwać, bowiem przygotowali je kucharze z południowych krain. Pojono nas najwyborniejszymi, jakie w swym życiu piłem, trunkami. Zabawiano śpiewem trubadurów. 

Byłem oszołomiony. Od nadmiaru wrażeń czułem zawrót głowy. Chwilami zdawało się, iż jestem w raju, a nie na ziemi. 

Wtedy do sali biesiadnej weszła ona. Była szczupła i nadzwyczaj kształtna. Pyszne pozłociste włosy wpół skręconymi pierścieniami spływały jej na plecy. Oczy… Boże, cóż to były za oczy… Głębokie i zielone niczym toń morska w piękny letni dzień.

Oniemiałem z zachwytu. Ona to zauważyła i od owej chwili starała się czynić wszystko, abym do reszty stracił dla niej głowę. 

Młody byłem. I głupi. Nim uczta dobiegła końca, padłem na kolana przed margrabią, jej ojcem, żebrząc o rękę córki. Wszyscy się śmiali. Dziewczyna też. Tylko margrabia był poważny. Zapytał: 

„I cóż ty na to, Hildegardo?” 

Na imię bowiem miała Hildegarda. A ona roześmiała się perliście i dotknąwszy białą, wypielęgnowaną dłonią moich rozognionych policzków, rzekła: 

„Jeśli to prawda, że żyć beze mnie nie będzie już mógł, niechaj pozna moje litościwe serce. Zgoda, zostanę jego żoną”. 

Boże, radość rozsadzała mi piersi. Nigdy nie byłem w życiu tak szczęśliwy jak wówczas. Ale Hildegarda rychło sprowadziła mnie z obłoków na ziemię. Powiedziała bowiem:

„Zostanę twoją żoną, ale pod pewnym warunkiem”. 

Patrzyłem na nią z niepokojem w oczach, a ona ciągnęła: 

„Pod warunkiem, iż przyniesiesz mi nieco wody z czarodziejskiego źródła wiecznej młodości. Czy zgadzasz się na to?” 

Nie myślałem wówczas o tym, że owo, o co mnie prosi, jest bez mała wyrokiem śmierci. Wtedy czułem się tak silny, jak żaden z żyjących pod ziemskim niebem mężczyzn. Czułem, iż mam w sobie coś z potęgi anioła. Zresztą to ona mnie prosiła, a dla niej gotów byłbym uczynić wszystko. 

Poprzysiągłem tedy, iż nie spocznę, aż spełnię owo żądanie. Porwałem się na nogi i nie zwlekając, wybiegłem na dwór. Gonił mnie śmiech biesiadników, ponad którym górował jej śmiech perlisty. Dosiadłem konia i pognałem przed siebie, drogą wiodącą na zachód. Ponoć kędyś tam, gdzie słońce kryje się wieczorem na spoczynek, leżała zaklęta kraina, w niej zaś źródło wody wiecznej młodości. 

Nie będę opisywał drogi. Była bardzo ciężka. Słońce paliło mnie żarem, wichry smagały bezlitośnie, w wysokich górach mróz kąsał uszy, policzki, palce. Nie raz i nie dwa razy narażałem życie. Poszarzałem i wychudłem. Po kilku miesiącach wędrówki stałem się cieniem człowieka, a przecież jeszcze nie tak dawno wyglądałem niczym zapaśnik.

W końcu dotarłem na najdalszy Zachód. Od morza, pośród którego leżała wyspa, kędy tryskało czarodziejskie źródło wód młodości, oddzielały mnie tylko niebotyczne góry. Poza nimi był już piach morskiej plaży omywany słonymi falami. 

Nie będę o tej przeprawie opowiadał, chociaż podczas niej śmierć tyle razy zajrzała mi w oczy, iż gdybym nie był nadal zaślepiony miłością do Hildegardy, pewnie czym prędzej bym wrócił do swoich. 

Ale ja byłem szalony i uparty. Za ostatek pieniędzy wynająłem okręt, aby mnie przewiózł na ową wyspę tam i na powrót. Wreszcie moje stopy dotknęły ziemi kraju, który był celem tej wędrówki, a zwał się Wyspą Niezmierzonych Bogactw.

Powietrze było tam zdrowe i czyste, niosące ze sobą woń rozlicznych – u nas nieznanych – kwiatów. Ziemia była żyzna, ludzie syci, a król Roderyk był władcą sprawiedliwym. 

Mieszkańcy wyspy opływali w dostatki, bo z nieba raz w roku padał złoty deszcz. Nic tedy dziwnego, iż nikt nie musiał pracować, by w pocie czoła zdobywać kęs strawy. Za złoto bowiem kupowano wszystko, co niezbędne, od mieszkańców okolicznych krain.

Wszelako również raz w roku, na kilka dni przed złotym deszczem, całe królestwo pogrążało się w żałobie. Oto bowiem na ziemi nie ma nic za darmo, więc i złoty kruszec, który opadał z chmur, był rodzajem zapłaty. 

W sercu kraju, w pobliżu siedziby króla, znajdowała się studnia, w której zamieszkiwał smoliścieczarny, demoniczny wąż o potężnym cielsku. Wystarczyło, iż wystawił głowę z owej czeluści i zasyczał, a wszystko, co żyje – od zwierzęcia, po człowieka – drętwiało ze zgrozy i przerażenia.

Otóż ongiś ów wąż zawarł pewien układ z pierwszym królem Wyspy Niezmierzonych Bogactw, który zapewniał krajowi niespotykany na całym świecie dobrobyt, władca natomiast i jego następcy, raz w roku, dostarczali mu dziewicę na pożarcie.

Mijały pokolenia, zmieniali się królowie, a wąż trwał. Obie strony – on i kolejni królowie – wiernie wywiązywały się z warunków umowy. W czasie, gdy na tronie zasiadał Roderyk, los wyznaczył na ofiarę dla węża piękną Esclarmondę, jego córkę jedynaczkę.

A stało się to wówczas, gdym ja przybył na wyspę.

Skoro tylko powiedziano królewnie, iż ma być ofiarą dla gada, rozpłakała się. W pierwszą noc śniły się jej koszmary: twarze straszne jakieś, białe, o jarzących się niesamowitym ogniem oczach, dłonie z krogulczymi palcami, wyciągające się po nią w zachłannym geście i jakieś fantastyczne stwory. 

Ale lepszy był nawet tak męczący sen od jawy, kiedy wracał lęk przed śmiercią, przybliżającą się do niej bardziej, i bardziej z każdą chwilą, z każdym uderzeniem serca. 

W duszy dziewczyny niepodzielnie zapanował strach. Uciskał jej pierś, skurczem obejmował gardło, spłycał oddech, a zarazem sprawiał, iż krzyczała przeraźliwie, buntując się przeciw temu, co miało ją spotkać. 

Żal jej bowiem było porzucać świat. Żal jej było błękitnego przestworu nieba, żal słońca, choć dawniej nie jeden raz narzekała na upał. Widoki najbardziej pospolite – lichych przydrożnych krzaków obgryzionych przez kozy, czy wyliniałego psa-staruszka o sparszywiałej skórze, któremu ongiś lubiła nogą porachować kości – teraz były jej drogie, a myśl, iż wkrótce nie będzie już mogła tego oglądać, sprawiała, że łzy obficie spływały jej po policzkach.

Im bliżej było do strasznego dnia, tym bardziej niespokojna się stawała i w coraz większym żyła napięciu. Gdy wcześniej, choć ciężki, ale jednak morzył ją sen, teraz przestała sypiać w ogóle. 

W końcu nadszedł ów dzień straszny. Zaraz z samego rana po Esclarmondę przyszła gromadka staruch, które przyniosły przepiękne szaty panny młodej i drogocenne ozdoby. Choć płakała, krzyczała, i jak mogła, tak opierała się jędzom, wykąpały ją, namaściły wonnymi olejkami i stosownie ubrały. 

Tymczasem przed zamkiem formował się weselny orszak, bowiem udawano, iż dziewczynę oddaje się wężowi nie na pożarcie, lecz jako panią i małżonkę.

Gdy przygotowania skończono, wszyscy w uroczystym pochodzie wyruszyli w kierunku studni – mieszkania potwora. Muzykanci wygrywali radośnie, a tłum wyśpiewywał pieśni weselne. 

W pobliżu studni tłum zatrzymał się w pewnym oddaleniu od cembrowiny, trochę z szacunku dla węża, ale przede wszystkim z lęku o własną skórę. Dwie wiekowe, lecz silne kobiety, o suchych i żylastych rękach, prowadząc dziewczynę, mocniej zacisnęły palce na jej ramionach i powlokły ku otworowi czeluści. 

Opierała się nieszczęsna z całych sił i krzyczała przeraźliwie, błagając o litość. A wąż wystawił swój budzący grozę łeb na zewnątrz i wpatrując się pożądliwie w ofiarę, co chwila wysuwał błyskawicznie rozwidlony język, badając w ten sposób otoczenie, jak to węże mają w zwyczaju. 

Podszedłszy do samej cembrowiny, staruchy powaliły Esclarmondę na ziemię, a same co sił w nogach rzuciły się do ucieczki. 

W owym czasie panowała cisza tak wielka, iż słychać było brzęczenie unoszących się w powietrzu much. Tłum zamilkł. Gdy wąż otworzył szeroko paszczę, chcąc rozpocząć połykanie ofiary, niejednemu ojcu zrobiło się dziwnie na sercu, bo pomyślał, iż gdyby los był mniej łaskawy, w tej chwili przed wężem leżałaby nie Esclarmonda, lecz jego własna córka. 

I oto tę wielką ciszę przerwał mój krzyk. Z kręgu gapiów, z obnażonym mieczem, srebrzyście połyskującym w promieniach palącego słońca, stojącego akurat w zenicie, skoczyłem do przodu.

W kilku susach dopadłem gada i wziąwszy potężny rozmach, ciąłem na odlew we wraże cielsko, aż łeb potwora odpadł i potoczył się po ziemi, a wszystko wokół zabarwiło się od posoki, która wyciekła z rany. 

Owo stało się tak nagle i niespodziewanie, że początkowo tłum nie wiedział, jak zareagować. Później dopiero wybuchnął okrzykami na moją cześć. Rozgwar zrobił się tak potężny, iż zadrżały liście na koronach okolicznych drzew. 

Radość zapanowała ogromna. Oto bowiem, chociaż miał skończyć się dobrobyt, życie owych ludzi nareszcie opuścił lęk. 

Król Roderyk zaprosił mnie do pałacu. Esclarmonda upadła przede mną na kolana, dziękując za ocalenie życia i zowiąc wybawicielem, a władca zaproponował, bym w nagrodę pojął dziewczynę za żonę i po jego śmierci przyozdobił skronie królewską koroną. 

Ale ja nie chciałem. Wciąż bowiem miałem w pamięci Hildegardę. Piękną Hildegardę. Jej obraz pieściłem pod powiekami, o niej śniłem, o niej marzyłem, tęskniłem za dotykiem jej delikatnych, wypieszczonych dłoni.

Słysząc moją odmowę, zdziwił się król i zasmucił, zasmuciła się też i królewna – bo jak mi się zdaje – pokochała mnie wówczas za to, iż ją ocaliłem. Wszelako ja byłem niezłomny w zamiarze powrotu. Bez przeszkód zaczerpnąłem tedy wody wiecznej młodości ze źródła, które tryskało właśnie na dnie studni, w której zamieszkiwał ów potworny wąż.

Nie będę mówił o drodze powrotnej. Była nie mniej ciężka i trudna niźli ta, która wprzódy zawiodła mnie na morską wyspę. A właściwie było mi jeszcze trudniej, bowiem teraz poza dzbanem z wodą nie posiadałem już nic. Żywiłem się tedy albo tym, czym mnie ktoś z łaski poczęstował, albo upolowaną zwierzyną. Wszelako najczęściej głodowałem, nie chcąc mitrężyć czasu na uganianie się za zwierzętami. Pragnąłem bowiem jak najrychlej stanąć przed Hildegardą. 

W końcu na horyzoncie zarysowały się strzeliste wieże Bambergu. Serce mocniej uderzyło mi w piersi. Oto rychło ziszczą się moje pragnienia. Oto posiądę tę, bez której nie umiałbym już żyć. 

Straże nie chciały mnie wpuścić do wnętrza zamku, tak byłem zmieniony i tak nędznym okryty łachmanem. W niczym nie przypominałem rycerza. W końcu jednakże udało mi się przekonać strażników i poszedłem prosto do biesiadnej sali, jako że trafiłem na czas, kiedy znowu odbywała się uczta, a moja wybranka lubiła ucztować.

Już z daleka dobiegł mych uszu gwar. Szczęk naczyń, dźwięczenie srebrzystych pucharów, odgłosy walki psów, które kąsały się zajadle, wydzierając sobie z paszczy na wpół obgryzione kości, ciskane przez biesiadników wprost pod stoły. 

Wszedłem do sali. Na mój widok zapanowała cisza. Tylko Hildegarda zapatrzona w oblicze jakowegoś rycerza dalej szczebiotała wesoło. Można było dostrzec, iż świata poza onym rycerzem nie widzi, ów zaś poglądał na nią tylko od czasu do czasu, rzucając raczej znudzone spojrzenia. 

W końcu spostrzegła mnie i Hildegarda. Wpatrzyła się bacznie w moją twarz i chyba poznała, bowiem zmieszała się jakby nieco. Rychło jednakże wróciła jej pewność siebie. 

– Oto jestem, pani – rzekłem. – Otom wrócił. 

Zbliżyłem się do niej i przyklęknąwszy na jedno kolano, podałem jej dzban napełniony cudowną wodą, który niosłem przez tyle dni, tygodni, miesięcy z pieczołowitością, nie uroniwszy zeń ani jednej kropli.

– Oto woda, o którą prosiłaś. Ja wypełniłem swoje przyrzeczenie. Teraz ty dotrzymaj słowa. Zostań moją małżonką jak ongiś, w obecności świadków, mi przyobiecałaś. 

Cisza była wielka. Biesiadnicy zamarli w bezruchu, oczekując na dalszy bieg zdarzeń. Hildegarda zaś najpierw pobladła, później jej lica okryły się szkarłatem, a na koniec krzyknęła: 

– Głupcze! Głupcze! Czyś myślał, że do starości żyć będę w bezżennym stanie?! Nie było cię prawie dwa lata! Skąd mogłam wiedzieć, czy dotrzymasz słowa, czy powrócisz?! Spójrz! – tu wskazała dłonią na siedzącego obok niej rycerza. – Spójrz! Oto mój pan i małżonek. Poślubiłam go wtedy, gdyś ty się uganiał za mrzonką! To człowiek rozsądny, czego nie można o tobie powiedzieć. Zakpiłam z ciebie! Wysłałam po coś, co nie istnieje! Nie ma wody wiecznej młodości! To bajka! Wszyscy o tym wiedzą!

Krzyczała, poczerwieniała z gniewu. Jej mąż patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem na wargach, jakby chciał zapytać: „No i cóż? Który z nas lepszy, ty głupcze?” Ja zaś klęczałem nadal. 

Później powoli podniosłem się na nogi i odrzekłem spokojnie, chociaż gniew mnie dusił: 

– Mylisz się, Hildegardo. Woda młodości istnieje. To nie bajka. I ja ową wodę przyniosłem dla ciebie.

Uniosłem do góry dzban, aby wszyscy widzieli, i przechyliwszy go – powoli wylałem zawartość na posadzkę. Spływający strumień mienił się wszystkimi barwami tęczy, a rozpryskujące się krople dzwoniły niczym srebrne dzwoneczki. Później odwróciłem się i nie oglądając już wstecz, opuściłem zamek na zawsze. 

Tyle przecierpiałem. Ryzykowałem życie, odrzuciłem rękę królewny, pogardziłem tronem. Wszystko to dla niej i wszystko na darmo. Zakpiła ze mnie, oszukała i wydrwiła. A ja przecież nadal ją kochałem! Nadal! Czy rozumiecie?!

Mogłem wrócić, mogłem wyzwać jej pięknego męża i zabić go w walce. Mogłem ponownie żebrać o jej rękę, ale tego nie chciałem. 

Zrozumiałem wówczas, że żyć z Hildegardą nie mogę, a żyć bez niej nie będę już umiał. Wszystko straciło dla mnie sens, wszystko zatraciło wartość. 

Błąkałem się po świecie, szukając zapomnienia, ukojenia bólu serdecznego, ale ono nie przychodziło. Szukałem śmierci, rzucałem jej wyzwania, wszelako ona mnie omijała. Aż któregoś dnia spotkałem człowieka Bożego, który w pustelni, samotny, z dala od całego świata, umiał się radować każdym przeżytym dniem.

Postanowiłem tedy pójść w jego ślady. Wszelako nie byłem stworzony na mnicha. Nie złożyłem więc ślubów, lecz i nie wróciłem pomiędzy ludzi. 

Jak długo żyję w tej samotni, sam już nie wiem. Nie mierzę upływającego czasu, nie liczę przemijających chwil. Nareszcie znalazłem ukojenie, lecz nie zapomnienie przecież. 

Chociaż widziałem nie jedną wiosnę i nie jedną przeżyłem zimę, chociaż wiem, że Hildegarda – jeżeli jeszcze nie odeszła do wieczności – nie jest już tą Hildegardą, która ongiś, przed laty, wlała w moje serce niepokój, to przecie zapomnieć jej nie chcę i nie mogę.

Może to głupie, może ja jestem głupi, a może tak właśnie, a nie inaczej być musiało? Może ten, a nie inny los był mi przeznaczony? 

I ufam, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym na zawsze zamknę powieki, i że po tamtej stronie spotkam swoją Hildegardę. Ufam, iż wówczas pojmie ona, jaki popełniła błąd, jak ogromną uczyniła mi krzywdę. Wierzę, że wtedy nareszcie odnajdziemy się nawzajem. Na wieczność całą… Na wieczność… 

Chociaż już starzec skończył snuć tę zadziwiającą opowieść, nadal panowało głębokie milczenie. Historia, którą usłyszeli, wprawiła ich w zadumę. 

Halina rozmyślała o tym, iż nawet miłość niespełniona, tragiczna i nieszczęśliwa zdolna jest sprawić, iż ktoś poświęci dla niej całe swoje życie. Utwierdziła się w przekonaniu, że tym bardziej ona, ona, która choć krótko, ale jednak zaznała szczęścia u boku ukochanej istoty, winna jest jej wierność aż po kres dni, aż po oddech ostatni, po grób.

Bożena podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami, siedziała zapatrzona w ogień. W kącikach oczu błyszczały jej łzy. 

Kresław natomiast otrząsnąwszy się już widocznie z przygnębiającego nastroju, jaki wywołała opowieść starca, spoglądał na niego spode łba i uśmiechał się drwiąco. 

Po chwili zaś ozwał się w te słowa: 

– Tak, teraz sobie przypominam. Ten staruch zwariował. Ongi krążyły gadki o jakowymś Tarnawicie, którego dziewka rzuciła dla innego, a ów z tej przyczyny oszalał. Prawili, iż uszedł od świata i zaszywszy się w głębi boru, żyje na poły jak pustelnik, na poły jak dzika istota. I oto gadki okazały się prawdą. Znaleźliśmy owego Tarnawitę. Jedno mu tylko przyznać trzeba. Bajać umie pięknie. Bo chyba nie wątpicie, iż wszystko, o czym żeście odeń usłyszały, to nic innego jeno bajka?

– I po cóż kpić? – zapytała Halina. – Jeśli nawet nie wszystko jest prawdą w owej opowieści, której żeśmy przed chwilą wysłuchali, to przecie sam mówisz, Kresławie, iż to z wielkiej, a nieszczęśliwej miłości pomieszało się w głowie Krystynowi. 

– Też mi powód do zmartwień. Nie jedna dziewka, to druga. Małoż ich na świecie? A wszystkie chętne, żeby tylko wydać się za mąż, a w staropanieństwie nie dożyć sędziwego wieku – odparł na to Kresław. 

– Jakież to szczęście, iż nie wszyscy mężowie myślą w taki sposób – ozwała się Bożena. – Są przecie, i wielu ich jest, dobrzy i szlachetni, tak jak i są dobre i szlachetne niewiasty. Nie zaś tylko takowe, jak ta Hildegarda. Dajmy już spokój onym gadkom. Czas pomyśleć, co dalej czynić nam wypada.

– Może lepiej się stanie, jeśli będziem myśleć jutro – ozwał się Kresław. – Dzisiaj, gdyśmy zdrożeni, a sen powieki skleja, nic mądrego do głów nam nie przyjdzie. Ostańcież tedy, niewiasty, w chacie Tarnawity i śpijcie spokojnie. Ja idę na noclegowisko pomiędzy naszych zbrojnych. Dobrej nocy!

* * *

Halinę obudził świergot ptasi. Leżała czas jakiś z otwartymi oczami, wpatrując się w złocistą smugę słońca, która wpadała do izby przez szczelinę w zmurszałej ścianie, kładąc się jasną plamą na glinianym klepisku podłogi. W smudze onej wirowały, skrząc się – kiedy indziej niedostrzegalne – drobiny kurzu.

Śpiew ptaków to nasilał się, co słabł. Gdzieś daleko słychać było odgłosy pracowitego kucia dzięcioła-stukacza.

Halina podniosła się z legowiska i omywszy twarz w zimnej źródlanej wodzie, której pełen dzban stał w kącie izby, przyodziała się spiesznie i wyszła na dwór. 

Z lubością wciągnęła w nozdrza chłodne, wilgotne leśne powietrze, przesycone balsamicznym zapachem żywicy. Po zrudziałej ściółce przemknęła złotoruda wiewiórka, gdzieś hen, pośród kolumnady pni zamajaczyła sarna stojąca w bezruchu, wpatrująca się ze zdziwieniem swymi dużymi brązowymi oczyma w intruzów przybyłych mącić spokój leśnej głuszy – w ludzi śpiących wokół prawie wygasłego ogniska i w Halinę opartą o ścianę chałupy.

Pięknie było, spokojnie, i aż wierzyć się nie chciało, iż kędyś tam, za onym lasem, za szeroko rozlaną rzeką, w ruskiej ziemi czai się wróg chytry i okrutny, dybiący na mienie i żywoty mieszkańców tej krainy. 

Cudnie było i spokojnie. Przyroda żyła własnym życiem, nie bacząc na ludzkie troski, na ból, żal, ale i nie bacząc na ludzkie radości i szczęście. 

Słońce i świergot ptasi obudziły nie jedną tylko Halinę. Jej śpiący drużynnicy po kolei otwierali oczy i przeciągali ciała, aż kości chrzęściły im w stawach. 

Rychło ponad polaną dał się słyszeć rozgwar i śmiechy. Zapłonął suty ogień, a na rożnie z jałowcowego sękacza uczynionym poczęła przyrumieniać się sarna, rozsiewając wokół smakowity zapach pieczystego.

Kresław oporządziwszy siebie i konia, omywszy się w strużce krystalicznej wody, uparcie drążącej sobie łożysko w grubych pokładach zbrunatniałych opadłych igieł świerkowych, skierował swe kroki ku chacie Krystyna. 

Nie uszedł jednak i połowy drogi, gdy raptem przystanął, nasłuchując czegoś bacznie. 

– Cisza! – krzyknął. – Cisza! 

W obozowisku ucichło i wówczas skądś z dala, od duktu wiodącego ze wschodu na zachód przez puszczę, dobiegł uszu wszystkich odgłos końkich kopyt. W miarę upływu czasu tętent narastał, aż wreszcie stał się całkiem wyraźny. Oto jakiś samotny jeździec, śpiesząc się bardzo, podążał w ich stronę.

– Jasiek, Pietrek! – zawołał Kresław. – Skoczcie na koń i wyjedźcie onemu naprzeciw. Wypatrzcie, kto zacz, nie pokazując się najpierw. Jeśli to istotnie jeden tylko jeździec – na co by ów stukot zdawał się wskazywać – wypytajcież go, skąd i dokąd podąża i czemu tak mu spieszno.

Obaj młodzieńcy bez słowa odpowiedzi, by nie tracić czasu, dosiedli koni na oklep i trzymając się długich grzyw rumaków, pojechali w kierunku, z którego zbliżał się ów tajemniczy jeździec.

– Czyżbyś się lękał, Kresławie? – zapytała Halina.

– Nie wiem. Dziwne to. Samotny jeździec na tym odludziu, cwałujący o brzasku ku nam od ruskiej strony. Musiał wyruszyć w drogę, nim jeszcze słońce wstało. Nie, nie boję się przecież, bo i niby czego. Wszelako dziwne jakoweś mam przeczucia…

Ale nim zdążył dokończyć, dobiegł ich uszu odgłos łamanych suchych gałęzi i po chwili z zarośli wyłonił się Jasiek z Pietrkiem, wiodąc między sobą, również na oklep jadącego na wierzchowcu wyrostka liczącego nie więcej niż dwanaście czy trzynaście lat. 

Już z daleka widać było, iż jest zmęczony i ledwo utrzymuje równowagę na końskim grzbiecie. 

Gdy jezdni znaleźli się przed chatynką, otoczono ich ze wszech stron. 

– Kim jesteś, dziecko? – zapytała Halina obcego. 

– Zwą mnie Miłosz. Jestem synem rybaka Wojciecha. Żyjemy nad Bugiem, w takiej maleńkiej osadzie rybitwów. 

Przerwał zmęczony i łapał oddech szeroko otwartymi ustami. 

– Zsadźcie go z konia. Dajcie napić się wody – zarządził Kresław. 

Polecenie spełniono w mig. 

Chłopiec usiadł, oparł się plecami o pień sosny rosnącej samotnie tuż przy ścianie chaty i przełknąwszy kilka dużych łyków, począł mówić dalej: 

– Wczoraj ojciec popłynął na połów pod ruski brzeg. W samo południe, gdy słońce jęło najmocniej dokuczać spiekotą, dobił do lądu i poszedł w las szukać cienia i jagód, bo naszła go jak raz na nie ochota. Nie wiedzieć kiedy znacznie oddalił się od rzeki i przez przypadek odkrył coś, co mu kazało natychmiast zawracać. Oto na rozległym błoniu dojrzał setki i tysiące wojowników tatarskich wespół z Rusinami i Kumanami, którzy rozbijali obozowisko. Co rychlej wrócił do osady, zwołał wszystkich mieszkańców i zbiegli w puszczę, na uroczysko pośród bagien, gdzie nikt nie trafi, jeśli dobrze nie zna drogi. Mnie pierwej kazał siadać na konia, który ongiś się do nas przyplątał, nie wiedzieć skąd. Może od Tatarów? Otóż mnie kazał siadać na onego konia i pędzić ku Lublinowi, ostrzegając wszystkich po drodze, że pożoga wojenna się zbliża. 

– Et, przesadzasz pewnie – ozwał się na to Kresław.

– Nie wiem, panie. Ja nic nie wiem. Jam niczego nie widział. Wszelako ojciec wrócił wielkim strachem zdjęty – a byle czego się nie lęka – i opowiadał, że wojska mrowie nieprzebrane. Że setki i tysiące zbrojnych ciągnie w nasze strony. Że to nie zwyczajny podjazd, jakiś się tu kręci, jak to zwykle przy granicy, łupiąc i łowiąc niewolnika. Ojciec mówił – ciągnął chłopak – iż to cała armia, którą chyba sam chan dowodzi. Patrzeć tylko, jak wejdą w nasze granice, grabiąc i mordując. I mówił ojciec jeszcze, żebym spróbował dotrzeć do któregoś z rycerzy i niech ten, co prędzej, da znać do Sandomierza i do Krakowa, iżby wojsko sposobiło się do obrony.

– Jakże daleko teraz mogą być Tatarzy? – spytała Halina. 

– Trudno mi rzec, pani. Ale pewnie ze trzy dni konnej jazdy. Jam tu pędził dwa dni, nocy zarywając i nie szczędząc konia. Oni tak prędko się posuwać nie mogli, tedy pewnie zdobyłem nad nimi z dzień przewagi.

– Bystry z ciebie chłopak – pochwalił go Kresław. – Ponad wiek bystry. Szkoda cię na rybitwę. Pani Halina pomówi o tobie z księciem, żeby cię do służby przyjął… Jeśli przeżyjemy… 

Po tych ostatnich słowach zapadła cisza, a zbrojni Haliny poglądali po sobie z niepokojem. 

– Cóż nam zatem czynić wypada? – ozwał się jeden z nich.

– Jak to co?! – zakrzyknęła Bożena. – Będziemy walczyć! Po to przecie was ćwiczono, po to zbrojono! Wyszliśmy szukać Tatarów i patrzcie, jak się nam poszczęściło. Już ich mamy! 

– Oj, mielibyście rozum – Kresław pokiwał głową – i nie oplatali byle czego, pani Bożeno. Dyć armia cała tu idzie, nie podjazd jakowyś. Woje obznajomieni z rycerskim rzemiosłem, a nie ciury i hultaje, co nocami wsie napadają, krowy a wieprze rabując.

– Cóż więc radzisz, panie Kresławie? – zapytała Halina. 

– Co radzę? Ano radzę, by kilku ludzi pchnąć z wieścią ku Lublinowi, a my z resztą na krótsze drogi, wracajmy co koń wyskoczy do Sandomierza. Nic tu po nas. Jeśli nas teraz ogarną, nikt z życiem nie ujdzie, a w Sandomierzu każde zbrojne ramię się przyda.

– Masz rację, panie – rzekła Halina. – Masz rację. Zostać tutaj, to tyle samo co śmierci szukać z własnej ręki. Posilmy się jednak przed drogą i dopiero ruszajmy. 

Poćwiartowano mięsiwo, chociaż było dopiero na wpół upieczone, i podzielono je na porcje tak duże, ażeby każdy mógł głód zaspokoić. Pragnienie zaś ugaszono wodą kryniczną, tak zimną, że aż zęby cierpły. Wreszcie jęto siodłać konie. 

Halina podeszła do trzymającego się na uboczu Krystyna Tarnawity, który ze spokojem, jakby nic się nie stało, albo-li też rzecz cała jego nie dotyczyła, z lubością wysysał szpik z sarniej kości. 

– A wy, ojcze? Cóż zamierzacie czynić? 

Staruch wzruszył ramionami i nie odezwawszy się wcale, dalej wysysał szpik. 

– Jedźcie z nami, ojcze. Dam wam któregoś z luzaków, przecie chyba utrzymacie się w siodle, a jak nie, przywiążemy was rzemieniami. Jedźcie, życia na szwank nie narażajcie. Porzućcie to pustkowie. Dam wam w Sandomierzu pomieszkanie, zaopiekuję się wami jak córka rodzona.

Stary podniósł na nią oczy i rzekł: 

– Wiem, że prawdę mówisz. Wiem, że byś mi była jak córka. Ale po co? Tatarzyn mi niestraszny. Ujdę przed nim do swojego schowu na trzęsawisku, jak już nie jeden raz bywało. A nie uda się ujść? Cóż? Czyż nie dość żyłem na tym Bożym świecie. Czas spocząć, stare kości złożyć w ziemi, Dnia Sądu czekając.

Umilkł, by po chwili ciągnąć dalej: 

– Widzisz, moje dziecko. Tam, po drugiej stronie żywota, czeka na mnie przecie Hildegarda… A powiem ci jeszcze jedno. Czy ujdę stąd, czyli też zostanę, to wiem, iż tegorocznej zimy nie doczekam. Pisane mi bowiem umrzeć wówczas, gdy jesień okrasi liście czerwienią i żółcią.

– Nie mówcie tak, ojcze. Nie mówcie. Nikt nie może mieć pewności, jak długo żyć mu sądzono i kiedy ma odejść. 

Krystyn uśmiechnął się łagodnie. 

– Jeśli Bóg dozwoli ci dożyć wieku tak sędziwego, jak mój, to wtedy otworzą ci się oczy na wiele, wiele rzeczy, których dzisiaj nie dostrzegasz. Wewnętrznym okiem, okiem swojej duszy będziesz umiała wypatrzeć więcej, niż widzisz oczyma ciała. Wierzaj mi, ja wiem, iż rychło już umrę. Wiem, że czas mojego bojowania dobiegł kresu, a nadszedł wreszcie czas odpocznienia.

Oczy Haliny zwilgotniały, a w ich kącikach zaszkliły łzy. Upadła przed starcem na kolana, prosząc:

– Pobłogosławcie mnie, ojcze, pobłogosławcie! 

– Co czynisz, dziecko? Co czynisz? Nie jestem przecie mężem Bożym, sługą Kościoła. Ot, starym, nieszczęśliwy człowiek, który nie umiał żyć zwyczajnie, jako drudzy żyją. 

– Pobłogosławcie mnie, ojcze. Proszę o to. Może nie umieliście żyć, ale umieliście kochać tak, jak mało kto umie. 

– Nie, moje dziecko. Kochać także nie umiałem. Może kiedyś to zrozumiesz. Zmarnowałem życie. Zmarnowałem. Wszelako teraz na odmianę już zbyt późno. Oby Bóg był dla mnie miłosierny. 

Przerwał i zapatrzył się w błękitny przestwór niebios. A potem znów zaczął mówić, ale mówić zgoła inaczej:

– Tam czeka na mnie Hildegarda… Włosy ma złote, a oczy niebieskie… szyję smukłą i pierś bujną… Hildegarda… czeka… 

Ocknął się raptem. Wstrząsnął nim krótki, urywany szloch. Pochylił się nad Haliną, objął ją oburącz za głowę i przytulił do piersi. 

– Jedź z Bogiem, dziecko. Jedź z Bogiem. 

– Na koń! Na koń! – Ostry głos Kresława wydającego komendę poderwał Halinę na nogi. Uścisnęła mocno dłonie Krystyna i nic już nie mówiąc, podeszła do swego wierzchowca.

Gdy wszyscy usadowili się w siodłach, ścisnęła boki konia kolanami, jednocześnie z lekka kłując zwierzę ostrogą. Po chwili zwarty oddział podążał spiesznie leśnym traktem ku Sandomierzowi. Śród kolumnady pni tętent niósł się szeroko i powracał echem, aż po pewnym czasie ucichł w oddali i słychać było jeno ptasi szczebiot i szelest liści poruszanych wiatrem. Gdzieś trzasnęła uschła gałąź złamana racicą dzika… 

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

Drużyna. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część V

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część V

Drużyna

Bożena siedziała przy oknie. Wrzeciono furczało w jej zręcznych palcach, snuła się długa nić. Przędąc, podśpiewywała sobie: 

Jak ja pójdę na pole, da to wesele moje,

A jak przyjdę do domu, to kieby do zakonu.

Oj daj-że mnie, mój Boże, da daj-że mnie za morze,

A zza morza na podole, da tam kochanie moje.

Siedząca naprzeciwko niej Halina, usłyszawszy ową przyśpiewkę, spojrzała na kobietę i zapytała: 

– Smutno ci? 

– A pewnie, że smutno – odpowiedziała Bożena. – Już blisko siedemnaście lat minęło od czasu, jakeśmy obie owdowiały i cięgiem żałobę nosimy, w żałobie żyjemy. Nie usłyszysz śmiechu w tym domu.

– Winnyśmy szacunek zmarłym! – ofuknęła ją Halina.

– A pewnie, pewnie. Ale przez to wasze zapamiętanie to my nie szacunek zmarłym oddajemy, lecz sobie grzechów przysparzamy! 

– Cóż ty pleciesz?! 

– Toż słyszałam, co głosił pleban od Świętego Pawła, a co sam Pan Chrystus wyrzekł. 

– Niby co takiego? 

– Zaraz, niech sobie przypomnę. Aha. Tak to było: „Zostawcie umarłe swoim umarłym” i jeszcze: „Niechaj umarli grzebią swych umarłych”. Jeśliby – ciągnęła dalej – wszyscy ludzie czynili, jako my obydwie czynimy, nie usłyszałoby się nigdy śmiechu na tym świecie. I ani jednego by nie było weseliska.

– Może masz i rację – rzekła Halina – ale nie mogę się z onego smutku wyleczyć. Nazbyt wiele w życiu wycierpiałam i nie wierzę, że jeszcze może być mi szczęście pisane. Nie wierzę. 

– Tedy wstąpcie, pani, do klasztoru! Bo tak, to tylko po próżnicy czas tracicie. Ni świat z was pożytku nie ma, ni Pan Bóg. A starość idzie! 

– Prawdę powiadasz, a i księżna Gryfina, małżonka naszego pana, księcia Leszka Czarnego, sama mi owo radziła, ale za furtę mi nie sporo. Inne ja mam marzenia, inne plany. Tyle, że nie śmiem ich w czyn wprowadzać, bo nie wiem, co by wówczas ludzie o mnie rzekli. A i – po prawdzie – nie mam pojęcia, jak mogłabym one w czyn wprowadzić. 

– A jakież to plany? – zaciekawiła się Bożena. 

– Chciałabym zebrać drużynę, stanąć na jej czele i ruszyć nad granicę. Strzec jej przed tatarskimi zagonami. Ileż żywotów można by w ten sposób ocalić, a iluż ludziom zaoszczędzić męki lub strasznej niewoli!

– Cóż wy, pani, mówicie?! – zakrzyknęła Bożena. – Toż nie godzi się niewieście parać wojennym rzemiosłem! Nie dla białogłowskich dłoni rękojeść miecza. Ot, nici prząść, a tkać, a haftować, dzieci rodzić, miłości Boga i ojczyzny ich uczyć! Toż nasza powinność! Toż nasze przeznaczenie! Toż odpowiedzialność największa! 

– Wiem, wiem ci ja o tym. Lecz pomyśl sobie tylko. Czyż nie mam aby takiego obowiązku? Ojciec prócz mnie, nie miał dziedzica. Któż go pomści? Jaśkowi nie dałam syna, bezpotomnie odszedł z tego świata. Tedy i on niepomszczony. Jedno mnie tylko martwi. 

– Cóż takiego? 

– To, iż jeślibym się zdecydowała w czyn wprowadzić one rojenia, nikt za mną pójść nie zechce. Któryż mężczyzna podda się niewieście? 

Halina umilkła, a Bożena wsparłszy głowę na pięści, siedziała zamyślona. Minęło chwil kilka, zanim ozwała się na nowo: 

– A na to może by i była rada. 

– Jakaż rada? – zaciekawiła się Halina. 

– Słuchajcież, pani. Wy myślicie brać pod rozkazy prawych rycerzy. Otóż jak sama powiadacie, żaden z nich nie zechce słuchać. Ale gdybyście tak…

Tu urwała, jakby nie śmiejąc dokończyć myśli. 

– Co, gdybym? Mówże, kobieto! – zniecierpliwiła się Halina. 

– Kiedy nie śmiem, bo pomysł, choć nie głupi, to chyba niegodziwy. 

– Ależ powiadaj, a ocenę mnie pozostaw! 

– Gnije w lochach zamkowych paru nieprawych rycerzy. Za rozliczne winy tam gniją. Przyobiecaj któremuś wolność w zamian za posłuszeństwo i uczyń z niego przywódcę. Resztę drużyny uformuj ze swych poddanych. Może i z kmieciów? 

– Ba! Obiecywać mogę wiele! Ale po pierwsze obiecać wolność, a dać ją, to dwie różne rzeczy. Po wtóre zasię, wątpię, by nawet owi skazańcy chcieli oddać się pod niewieście rozkazy. 

– Co do pierwszego, to nie wierzę, by wam książę odmówił łaski, jeśli go tylko o to poprosicie. Co do drugiego zaś myślę, że wszystko zależy od waszej wymowy. Przecie spróbować nie zawadzi. 

– Masz rację. Spróbować nie zawadzi. 

Bożena poweselała nieco i znów zaczęła nucić pod nosem. Tym razem jakowąś weselszą piosenkę. Halina natomiast zamyśliła się: „Oto może istotnie warto będzie popróbować?” 

– Najlepiej zrobicie, pani, jeżeli rozmówicie się z którymś z onych skazańców jak najrychlej – ozwała się znów Bożena. – A weźmiecie mnie ze sobą na oną wojnę? – dodała po chwili.

Halina roześmiała się: 

– Przecie mi sama tłumaczyłaś, że nie godzi się niewieście wojować, a teraz się napraszasz? 

– Zawsze wam będzie raźniej ze mną niż samej. I przystojniej. 

* * *

Gdy Halina zeszła po wąskich i stromych kamiennych stopniach w głąb podziemia, kędy za rozmaite przewiny odbywali karę skazańcy, ogarnęło ją przygnębienie i lęk. Owo miejsce przywodziło jej bowiem na myśl niemiłe wspomnienia z dzieciństwa, gdy to wraz z piastunką błąkały się w zawikłaniu mrocznych korytarzy, a śmierć-kostucha zaglądała im w oczy. 

Tym razem jednak nie musiała się lękać. Przodem podążali pachołkowie unoszący w górę smolne pochodnie gorejące krwawym blaskiem i rozświetlające ciemność podziemi.

Rychło też stanęli u mocnych drzwi zbitych z dębowych bali, a gęsto okutych żelaznymi ćwiekami. Gdy rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem zardzewiałych wrzeciądzy, ujrzała w głębi niewielkiej sklepionej komnatki, do której nie przenikał ani promyk dziennego światła, wiązkę słomy i leżącego na niej skazańca. 

Był to rosły, chociaż bardzo chudy mężczyzna, przypominający swoim wyglądem straszydło jakieś, a nie zwyczajnego człowieka. Włosy i brodę miał niezmiernie długie, splątane ze sobą, a odziany był w brudne łachmany, porozrywane w wielu miejscach. Przez dziury w odzieniu wyzierało gołe ciało. 

Loch był nadzwyczaj zimny i wilgotny. Więzień chyba jednak przywykł już do tych przerażających warunków, bo nie widać było, aby cierpiał z onego powodu.

Oswoiwszy się nieco z blaskiem pochodni i dostrzegłszy przybyłą wraz ze strażnikami Halinę, podniósł się na nogi i ze zdziwieniem ogromnym przyglądał się jej. 

– Kim jesteście, pani? I czegóż tu szukacie? – zapytał po krótkiej chwili milczenia, podczas której kobieta lustrowała go bacznie. 

– Jestem Halina, wdowa po świętej pamięci Janie herbu Pilawa, wojewodzie sandomierskim. 

– Ja zaś – tu więzień skłonił się grzecznie – jestem Kresław, herbu Półkozię, niewinnie skazany na loch, w którym Bóg jeden wie, jak długo już gniję, bom zatracił rachubę czasu. 

– Nie tylko jeden Pan Bóg wie o tym, ale i ja także – wtrącił któryś ze stróżów więziennych. – Ledwo minęło cztery lata, jak cię tu, panie, zamknięto. I dziękuj Najwyższemu, iż żyjesz. 

Na te słowa Kresław błysnął białymi zębami, wpół rozwarłszy w grymasie wściekłości wargi. Zaklął szpetnie, nie bacząc na obecność niewiasty, a później krzyknął: 

– Bodaj by mnie wówczas ścięto, a nie skazywano na powolne konanie w tym grobie, gdzie jedynymi towarzyszami są szczury i… wspomnienia. 

– I za cóż cię, panie Kresławie, uwięziono? – zapytała Halina. 

– At, za nic! Rozpłatałem łeb jednemu ruskiemu kupczykowi, bom go przyłapał na oszustwie. Ale jego towarzysze narobili gwałtu, do księcia poszli ze skargą, pomawiając mnie o rozbój. Książę zaś nie bawił się w ceregiele, tylko kazał mnie ściąć, ale pani Gryfina wybłagała, by darował mi życie. I od tamtąd gniję tu, bez nadziei na śmierć i bez nadziei na życie. 

– Rozbój to ciężkie przewinienie… – ozwała się Halina. 

Kresław nie pozwolił jej dokończyć. Uderzył się z całej mocy ściśniętą pięścią w udo i ryknął pełną piersią: 

– Jakiż tam rozbój?! No, jaki?! Ubiłem Rusina, to prawda, alem przecie jego towaru nie tknął. A że reszta przerażona umknęła, porzuciwszy ładowne wozy u mnie na dziedzińcu, to czy moja w tym wina? Gdybyż miał to być rozbój, wszystkich ich bym wydusił, ciała cichaczem pogrzebał, wozy spalił, a towary dobrze schował. Alem przecie tego nie uczynił. Jeśli mi, pani, nie wierzysz, spytaj ludzi, jak było. Gdy książęcy przyszli mnie brać, anim się opierał, anim się lękał. A one wozy kupieckie stały nienaruszone tam, kędy je hołota ruska zostawiła. Osądź tedy sama, jakiż to niby ze mnie rozbójnik? 

– Jeślić to prawda, co mówisz, owo istotnie niewinnie cierpisz w tym podziemiu i może warto byłoby… 

– Co byłoby warto?! – oczy Kresława zabłysły pełne nadziei. 

– Wyrwać cię z lochu. Wszelako pod pewnym warunkiem – ozwała się Halina. 

– Mów, pani, mów! 

Opowiedziała mu tedy pokrótce swe dzieje, opowiedziała też o planie, jaki wylągł się w jej głowie, aby zebrawszy drużynę zbrojnych, osiąść z nią na pograniczu i tam ścierać drobne oddziały tatarskie i ruskie, zapuszczające się na polską stronę dla łupów i by łowić niewolników. 

– A jakaż moja w tym rola? – zapytał Kresław. 

– Ty oną drużynę zbierzesz, ludzi wyćwiczysz i powiedziesz do walki. 

– Tedy szykujesz mnie, pani, na swojego wojewodę? 

– Nie, raczej na swoją prawą rękę, bo przewodzić zbrojnym będę sama – powiedziała Halina. 

Usłyszawszy te słowa, więzień zaniósł się śmiechem serdecznym. Śmiał się długo i głośno, a gdy się już nieco uspokoił, rzekł: 

– No! O czymś podobnym nie słyszałem, jak żyję? Niewiasta-rycerz! Tego nawet w baśniach nie znajdziesz! 

– Jeśli tylko tyle masz mi do powiedzenia, Kresławie – zimno ozwała się Halina – tedy żegnaj. 

Dała znak pachołkom, ażeby zawarli drzwi, i przestąpiwszy próg, wyszła na korytarz.

– Nie! – krzyknął więzień. – Nie! Zaczekaj, pani! Nie odchodź! Dobrze! Zgadzam się na wszystko! Tylko wydobądź mnie z tego grobowca. Zabierz na słońce, na powietrze! Zaaabierz mnieee!

Halina powoli odwróciła się do krzyczącego i powiedziała: 

– A zatem dobrze. Wyjdziesz z lochu, ale przecie nie od razu. Uzbrój się w odrobinę cierpliwości. Pierwej muszę pomówić z księciem, przekonać go, iż zasługujesz na łaskę i na uwolnienie, a to przecież musi potrwać. 

– Lecz wrócisz po mnie? Wrócisz?! 

– Wrócę, boś mi potrzebny… A poza tym, uwierzyłam także, iżeś niewinny, że to tylko los okrutny zawziął się na ciebie i wpędził w oną nędzę, którą teraz cierpisz. Zaufaj mi tedy i czekaj… czekaj.

Drzwi więzienia zatrzasnęły się, a pachołkowie zaryglowali je mocno, po czym wysunąwszy się do przodu i uniósłszy wysoko pochodnie, skierowali ku wyjściu. 

Halina podążała za nimi zamyślona. Oto znalazła człowieka gotowego za cenę wolności pomóc zrealizować jej plany. Ale czy zdoła go wydobyć z mroków podziemia, czy zdoła przekonać księcia, iż nie uczyni błędu, jeśli odda go światu? 

Zastanawiała się także, czy ów jej nie zawiedzie i nie odwoła obietnicy uczynionej w lochu. Gotowa jednak była zaryzykować. Gotowa byłaby zresztą i na więcej, niż tylko na to, co miała zamiar teraz uczynić, czyli błagać księcia Leszka Czarnego, następcę Bolka, Wstydliwym zwanego, na sandomierskim tronie, o łaskę dla więzionego rycerza Kresława.

Gdy weszła do swojej izby, znajdująca się tam Bożena spojrzała na nią pytająco. Halina potakująco skinęła głową i rzekła: 

– Zgodził się. I jak mi się widzi, nie kłamie, że niewinnie jest więziony.

– Tedy proś za nim księcia, pani – ozwała się Bożena – a nie tylko ziszczą się twoje pragnienia, ale jeszcze spełnisz dobry uczynek. 

Naraz z dworu dobiegł ich uszu jakiś gwar. Słychać było głosy wielu ludzi, śmiech, stąpanie licznych końskich kopyt. Halina krzyknęła, przyzywając pannę służebną, a gdy ta weszła do izby, rzekła do niej: 

– A wyjrzyj na dwór i zobacz, co tam się dzieje. 

– To nie wiecie, pani? – zdziwiła się dziewka. – Toż książę ściągnął do Sandomierza z całym dworem! Oj, wesołoż teraz będzie na zamku, wesoło! 

– Los wam idzie na rękę. Miast wy do księcia, książę przybył do was – uśmiechnęła się Bożena. 

– Dobry to znak – zgodziła się Halina. – Jutro, skoro książę odpocznie nieco, pójdę prosić za Kresławem.

* * *

Zima upłynęła na formowaniu drużyny. Chociaż wszyscy, którzy byli uwiadomieni o planach Haliny, dowodzili, iż owo, co zamierza, niczym innym nie jest tylko czystym szaleństwem, ona nie przejmowała się takimi opiniami i plan swój realizowała z uporem. 

Nic dziwnego tedy, że gdy lody na Wiśle ruszyły, a śnieg topiąc się, spływał rozlicznymi strumykami po zboczach sandomierskich wzgórz, żłobiąc w miękkim lessie wyrwy i rozpadliny, drużyna pięćdziesięciu zbrojnych pozostających pod rozkazami Haliny była już sformowana. 

Kresław po opuszczeniu lochu przez kilka niedziel nie mógł przyjść do siebie. Zesłabł bardzo przez lata uwięzienia. Pierś mu odwykła od szerokiego oddechu wolnego przestworu, oczy od słonecznego blasku, mięśnie od wysiłku, a wnętrzności od posilniejszego jadła. 

Gdy po raz pierwszy rzucił się na kawał pieczystego, rwąc je zębami, połykając wielkie kęsy i pomrukując przy tym z rozkoszą, niby jakowyś zwierz dziki, żołądek nie strzymał onych dobroci i uczta skończyła się dla Kresława boleściami tak silnymi, że nawet napar z dziurawca i piołunu ich nie uśmierzył.

W końcu przecież odzyskał dawną formę, a wówczas z wielką energią zabrał się za wprawianie do wojennego rzemiosła rąk nienawykłych do miecza. 

Większość drużyny składała się z młodzików, którzy nocami śnili o przygodach, nie wiedząc, że i wojna woli raczej dobrych rzemieślników niźli bohaterów, chociaż przecie tymi ostatnimi nie pogardza.

Wyposażenie w broń i konie całej onej gromadki kosztowało krocie i przyniosło znaczny uszczerbek majątkowi Haliny. Wywołało to gniew i oburzenie nie tylko Pilawów, ale i jej krewniaków, Nałęczów.

Jednym bowiem i drugim szło o to, by majątek ów, jeśli się już nie miał powiększyć, to by przynajmniej nie topniał. A prócz tego i jedni, i drudzy źli byli na wdowę po wojewodzie za to, iż wstyd familii przynosiła, imając się zajęcia nieprzystającego zgoła niewieście. 

Próbowano nie raz i nie dwa razy wybić jej z głowy owe pomysły niewczesne, ale do upartej nie docierało nic – ni prośby, ni groźby. A gdy zawiodła też żyjąca we franciszkańskim klasztorze w Sączu księżna Kinga, wdowa po Bolesławie Wstydliwym, odmawiając interwencji w onej sprawie, zrezygnowano, starając się zgoła nie myśleć o Halinie, narażającej na szwank dobre imię dwu rodów.

Gdy w końcu maj rozdzwonił się słowikami, rozwonił kwieciem, zazielenił trawą i ukrasił pękami rozmaitych ziół, ruszono ku wschodniej granicy. 

Halina i Kresław, jako dowodzący, jechali na czele zbrojnych, którzy zwartą gromadą podążali gościńcem wijącym się śród pól, gubiącym się w głębi cienistych parowów, wspinającym na zbocza wzgórz, a ciągnącym het, daleko, aż po horyzont, gdzie niknął w błękitnosinej mgiełce.

Szeroko niósł się śmiech zbrojnych, rżenie ich koni o lśniącej sierści, chrzęst srebrzystych kolczug, podzwanianie ostróg i słowa piosenek wyśpiewywanych pełną piersią, a powracających echem. 

Kopyta końskie to wzniecały obłoki kurzu na wysuszonym spiekotą gościńcu, to wzbijały bryzgi wody, jeśli trzeba było przekraczać nurt rzeczek i strumieni, płytkimi łożyskami zmierzających do matki wszelkich wód, do Wisły. 

Gwar i śmiech milkły jednak gdy nad głowami zbrojnych zwierało się sklepienie uplecione z konarów drzew leśnych, a stukot końskich kopyt zamierał, grzęznąc w grubych pokładach zrudziałej, miękkiej ściółki.

Bożena, która nie rezygnowała z pierwotnego zamiaru, towarzyszyła Halinie w tej drodze. Najpierw ciężko jej było. Nienawykła do siodła cierpiała bardzo, ale w miarę upływu czasu przyzwyczajała się do trudów podróży, a nawet zaczynało się jej to wszystko podobać. 

Nareszcie przybyli w rodzinne strony Bożeny z zamiarem, iż najlepiej uczynią, jeśli wzniosą w puszczy strażnicę i poczną czatować na wroga, aby, gdy ów zapuści się na polską stronę, atakować go znienacka i ścierać drobniejsze oddziałki grabieżców.

Trzeba było tylko wyszukać jakieś miejsce, zarówno dobrze skryte przed ludzkim okiem, jak i obronne. Wszelako nie było to ani łatwe, ani proste i kto wie, ile czasu by zmitrężono na poszukiwaniu onego miejsca, gdyby Bożenie nie zaświtał w głowie pomysł, aby skorzystać z pomocy tego człeka, który samotnie przemieszkiwał w puszczy, a przed kilkunastu laty udzielił bezbronnej schronu, gdy z dzieckiem uchodziła przed Tatarami.

Jeśli żyw był jeszcze, oczywiście. 

Ponieważ pomysł ów wydał się zarówno Halinie, jak i Kresławowi najszczęśliwszy, tedy nie ociągając się, ruszono na poszukiwanie skromnej chatynki. 

* * *

Zmierzchało, gdy wreszcie drużyna dotarła na miejsce. 

Koślawe drzwi chałupy zamknięte były na głucho, wokoło panowała cisza i nie uświadczyłbyś śladów człowieka. Wszakże były to pozory tylko, bowiem zgrzybiały, z grzbietem przygiętym do ziemi starzec, spłoszony odgłosem licznych końskich kopyt ukrył się był bacząc, kogo to los prowadzi do jego ustronia. 

Gdy przekonał się, iż to swoi, nie zaś Tatarzy, Ruś czy Jadźwierz, wylazł ze swego schowu. 

– Czegóż tu szukacie?! – zapytał z gniewem w głosie Kresława, biorąc go zapewne za dowódcę. 

A ów odrzekł:

– Nie mnie pytaj o to, lecz ową niewiastę w męskie szaty odzianą – tu wskazał na Halinę. – Ona władzę sprawuje nad nami. 

– Blekotu się objadłeś, że bredzisz od rzeczy? Widzianoż to?! Niewiasta przewodzi zbrojnym! 

Halina, ścisnąwszy boki konia kolanami, wysunęła się do przodu. 

– Witaj, starcze! – ozwała się. – Nie objadł się blekotu. Prawdę mówi. Ja dowodzę tymi ludźmi.

– Boskiego gniewu się nie bojąc! – krzyknął staruch i splunął z obrzydzeniem pod nogi rumaka Haliny.

– Uważaj, dziadu – ozwał się Kresław – na kogo plujesz! Uważaj, jeśli ci życie miłe! 

– Straszysz? Też mi rycerz, co na bezbronnego rękę chce podnosić! A w ogóle, to czego tu szukacie? Czy mała ona puszcza? Innych ścieżek, innych miejsc w niej nie ma? Nie po tom uszedł przed światem, by lazł on za mną aż tutaj!

Halina zeskoczyła zwinnie na ziemię. 

– Nie sądź mnie źle, starcze. Zrozumiesz moje zamiary i nie potępisz ich, jeśli usłyszysz dzieje nieszczęśliwej niewiasty. 

– Poznaję cię przecie – odpowiedział starzec. – Ty jesteś córka Piotra z Krępy, a wdowa po Janie Pilawie. Byłaś tu przed laty po zwłoki męża i rycerzy z jego drużyny. Nie zmieniłaś się wcale. 

– Pozazdrościć ci wybornej pamięci, ojcze. Po siedemnastu latach poznałeś twarz zmienioną przez czas i przez troski. Nie zaprosisz mnie do swej chaty? – odparła na to Halina. 

– A cóż innego mogę uczynić? – zapytał staruch. – Skoro już zjawiliście się tutaj, to i wejdźcie.

Skłonił się przed nią i rozwarłszy szeroko drzwi, gestem zaprosił do wnętrza. 

Za Haliną podążyli Bożena i Kresław. Reszta drużyny jęła przygotowywać się do spędzenia nocy pod gołym niebem, moszcząc sobie wygodne legowiska z gałązek jedliny, mchu i liści paproci. 

Na polance rozpalono ogromne ognisko i zabrano się do pieczenia jednej z dwu saren ubitych po drodze.

Tymczasem starzec rozniecił ogień w chacie. Rozdmuchał żar otulony warstewką szarobiałego popiołu i nakarmił go kilkoma smolnymi polanami i przygarścią chrustu. 

Krwawozłoty poblask zatańczył na ścianach. Przybysze usiedli na topornych ławach, za równie topornym stołem, odpoczywając po całym dniu konnej jazdy, w oczekiwaniu na wieczerzę. Z dworu dolatywał miły dla nozdrzy zapach płonącego igliwia i piekącego się mięsa. 

– Już drugi raz cię widzę, ojcze – ozwała się Halina – a nadal nie wiem, jakie nosisz imię. 

Starzec wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. 

– Jeśli chcesz milczeć – twoja wola. Wszelako ty wiesz, kim my jesteśmy, lecz my nie wiemy, kto nas gości. 

Starzec skrzywił się szpetnie. 

– Skoro tacy jesteście ciekawi… Ongi, przed laty, tak dawno, że żadnego z was nie było jeszcze na świecie, nazywano mnie Krystynem. 

– Krystyn – ozwał się Kresław. – Ładne imię, ale niezbyt wiele nam ono powiada. Nie jeden przecie Krystyn na świecie.

Starzec znów wzruszył ramionami. 

– A cóż byś jeszcze chciał wiedzieć? 

– Wszystko. Skąd jesteś, czemu mieszkasz sam w lesie… 

– Widzę, iżeś bardzo ciekawy. 

– A owszem, bo Krystyn to rycerskie imię. Skąd ono u smolarza, czy innego licha – chłopa, bartnika… czort wie zresztą, kim jesteś.

– Nie grzeszysz grzecznością – odpowiedział zagadnięty. – I cóż cię obchodzę ja, biedny, stary człowiek.

Ale odpowiedź owa nie zadowoliła nie tylko Kresława, lecz i obu niewiast. Tajemniczość postaci samotnika i uporczywe wzbranianie się przed opowiedzeniem czegoś o sobie rozpaliły tylko ciekawość ich wszystkich. 

Halina wespół z Bożeną jęła nalegać na starca, dołączając swoje prośby do pytań Kresława: 

– Nie odmawiajcie, ojcze! 

– Opowiedzcie o sobie! 

– Kim jesteście?! 

– Czemu tu żyjecie samotnie? 

Krystyn ukrył twarz w dłoniach i siedział czas jakiś milczący. A potem podniósł głowę i ogarnąwszy spojrzeniem swych gości, ozwał się w te słowa: 

– A więc dobrze. Nie mam czego taić. Skoro koniecznie chcecie poznać moje dzieje, niech i tak będzie. Smutne są one i nie wiem, czy nie zepsuję wam humorów. Ale skoroście się napierali, nie chcąc uszanować mojego milczenia, tedy słuchajcie.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

Pąsowy liść klonu. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. CZĘŚĆ IV.

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

CZĘŚĆ IV

Pąsowy liść klonu

Mijały pory roku. Przeszła zima, przeszła wiosna i lato. Nadciągnęła jesień i przebarwiła liście w sadach, okolicznych zagajnikach i lasach. Pyszna purpura mieszała się z żółcią, złotem, brązem, rozmaitymi odcieniami czerwieni.

Dnie, chociaż krótkie, piękne były, bo słoneczne. Ranki wstawały lekko zamglone, ale mgła niknęła w jasnych promieniach i świat cały weselał. 

Blisko rok minął od owego dnia, w którym losy Jaśka i Haliny złączyły się w jeden los. Rok szczęśliwy, rok dobry, pachnący miodem i schnącym na pokosach sianem. Smakujący jak morele z sadu ojca Eliasza. Przyprawiający o zawrót głowy niczym stare węgierskie wino, które księżna kazała sprowadzać dla dworu ze swej południowej ojczyzny.

Ale nadszedł dzień, w którym Jasiek znowu musiał ruszyć w pole, aby bronić granicy na wschodzie. Halina została sama w Sandomierzu. 

Pani Kinga wyjechała do Sącza, książę do Krakowa. Na zamku zrobiło się cicho i smutno. Zresztą Halina rzadko tam zaglądała. Za to co dnia wychodziła na wzgórze górujące ponad gościńcem wiodącym ku Lublinowi i wpatrywała się w dal, mając nadzieję, iż ujrzy powracającego z wyprawy, wraz z rycerską drużyną, męża.

Gdy zapadał zmierzch, długo nie kładła się spać. Siedziała zapatrzona w ogień tańczący po grubych dębowych polanach ułożonych w kominku wymurowanym z polnych kamieni. 

Szkarłatny poblask kładł się chybotliwymi refleksami na bielonych wapnem ścianach izby. Halina, wsparłszy głowę na pięściach, wsłuchiwała się w odgłosy dobiegające z dworu. 

Najpierw był to gwar licznych głosów, później kroki spóźnionych przechodniów, wreszcie tylko poszczekiwanie psów i ciche skrzypienie okiennic kołysanych podmuchami chłodnego wiatru. 

Tak mijał dzień za dniem. Tak mijała noc za nocą. Tęsknota Haliny rosła, a o Jaśku wciąż nie było żadnej wieści. Namawiali ją krewni, by na czas jakiś opuściła Sandomierz, by udała się do któregoś z nich w gościnę. Księżna Kinga przez posłańca zapraszała ją do siebie, do Sącza. Ale Halina nie chciała. Pragnęła bowiem, aby Jasiek zastał ją po powrocie w domu.

* * *

Noc była ciemna. Chociaż na aksamitnym granacie nieba iskrzyły się roje gwiazd, to jednak księżyc nie był widoczny i swoim blaskiem srebrzystosinym nie oświetlał pogrążonej we śnie ziemi. 

W mieście panowała cisza, z rzadka tylko przerywana poszczekiwaniem psów lub odgłosem kroków ludzkich, które rozlegały się nieprzyzwoicie głośno, zwielokrotnione echem odbitym od murów domostw.

Naraz dał się słyszeć jeszcze jeden odgłos – skrzypienie nienaoliwionych zawias u drzwi. Trudno było odgadnąć, z którego to domu wybiera się ktoś na przechadzkę, czy może raczej wyszedł przymuszony koniecznością, o tak późnej porze, bowiem strona uliczki, z której dźwięk ów dobiegał, spowita była głębokim mrokiem. Lecz gdyby dobrze natężyć przywykły już do ciemności wzrok, można by dostrzec sylwetkę kobiety, dźwigającej na rękach jakiś pakunek i przemykającej chyłkiem jak najbliżej murów zabudowań. Zachowanie tej tajemniczej istoty pozwalało przypuszczać, iż za wszelką cenę stara się ukryć przed ludzkim wzrokiem. 

Po przejściu kilkudziesięciu kroków, najwyraźniej zmęczona dźwiganiem swego ciężkiego brzemienia, kobieta zatrzymała się i wsparła plecami o narożnik domu. Lecz nie odpoczywała długo. Po kilku chwilach ruszyła w dalszą drogę. Wszystko wskazywało na to, iż chce jak najszybciej opuścić miasto. I tak też się stało. 

Mimo iż coraz częściej przystawała, a przerwy w marszu były coraz dłuższe, uparcie szła przed siebie. Dopiero gdy sylwetka miasta odcinająca się głęboką czernią na tle granatowego nieba całkowicie zniknęła jej z oczu, usiadła obok przydrożnego drzewa i oparła się o chropawy pień. Tobół zaś złożyła na kolanach, przyciskając ramionami do piersi, niczym jakiś drogocenny skarb i odetchnęła głęboko z ogromnym uczuciem ulgi. 

I owo uczucie ulgi, jakiego doznała wędrowczyni, było zrozumiałe. Miasto bowiem, a właściwie miasteczko, które opuściła nocą, sprawiające wrażenie otulonego ciemną opończą snu, w istocie było martwe. Domy wzniesione na poły z sosnowych bierwion, a na poły z wapiennego kamienia, ziały martwymi otworami powyłamywanych okien, porozbijanych drzwi.

Tatarzy, którzy rankiem poprzedniego dnia przemknęli niczym burza gradowa przez wąskie uliczki mieściny, mordując jednych mieszkańców, innych biorąc w jasyr, tylko dlatego nie puścili domostw z dymem, bo nie chcieli tracić na to czasu. Spieszyli po bogatsze łupy do większych osiedli. 

Za głównym oddziałem ciągnęły jeszcze grupki maruderów złożone w mniejszości z Tatarów, w przeważającej mierze zaś z Rusinów i Jadźwingów, nie mniej jednak okrutnych i chciwych niż regularne wojsko. Oni to, przybywszy przed wieczorem do miasteczka, myszkowali po domach, łupiąc wszystko, co przedstawiało najmniejszą choćby wartość, a zostało przeoczone przez wojowników. 

Gdy zupełna ciemność spowiła ziemię, maruderzy pijani piwem i miodem znalezionym w piwniczkach i składach, pokładli się spać w opustoszałych domostwach, nie bacząc nawet na sąsiedztwo nieboszczyków. Czasem tylko na wąskich uliczkach rozlegały się kroki jakiegoś zapóźnionego grabieżcy.

Jeśli można mówić, iż dla kogoś los był łaskawy, to chyba nocna wędrowczyni winna się uważać za jego ulubienicę. Gdy bowiem członkowie głównego oddziału wpadali po kolei do domów, rabując, mordując, biorąc w pęta, ona wraz z synkiem, którego niosła teraz niczym tobół, owiniętego w spory płat materii, ocalała. Strach schwytał jej serce w swoje szpony i tak potężnie je ścisnął, iż zemdlała, padając na ciało dziecka. Tatarzy przeszli, biorąc ją za martwą, a gdy odzyskała zmysły, w miasteczku nie było już nikogo prócz psów i umarłych. 

Nie mniej szczęścia miała wieczorem, gdy maruderzy przeszukiwali sadyby. Drżała ze strachu schowana na ciasnym stryszku nad sienią domu, iż oto zbliża się już kres życia jej i dziecka. I tym razem udało się jej ocaleć.

Postanowiła wszakże nie ryzykować dłużej i skoro tylko zapadła noc, wymknęła się z miasteczka. 

Teraz siedziała na skraju gościńca, odpoczywając i zastanawiając się, co ma dalej uczynić, w którą udać się stronę w poszukiwaniu ratunku i pomocy. Oto z dnia na dzień ostała się sama na świecie. Sama z dzieckiem. Reszta rodziny zginęła od tatarskich mieczów. 

Kobieta, odpocząwszy nieco po długiej i wyczerpującej nocnej wędrówce, skierowała wzrok, w którym dało się zauważyć niepokój, w stronę skrytego za widnokręgiem miasteczka. Widać było, iż jest nieludzko zmęczona i że teraz najbardziej przydałby się jej odpoczynek w ciepłej i wygodnej pościeli. Poranny chłód, który mógł nieco zelżeć dopiero wówczas, gdy słońce wypłynie wysoko na firmament, również dawał się jej we znaki, bo drżała na całym ciele, otulając się dużą wełnianą chustą. 

Chłopczyk najwyraźniej także zmarzł, bo wstrząsały nim dreszcze. Otworzył rozespane oczy, wykrzywił buzię w podkówkę i zaczął płakać. 

– Cicho, mój malutki. Cicho – szeptała kobieta, przytulając dziecko mocniej do siebie.

Chłopiec, najwyraźniej już zupełnie rozbudzony, rozejrzał się ciekawie dokoła i zapytał: 

– Gdzie ja jestem, mamo? A czemu nie ma z nami tatki?

Na te słowa kobieta poczęła płakać i rzekła: 

– Nie masz już ojca, malutki. Nie masz go już, nie żyje. 

– Ale ja nie chcę, żeby on nie żył! Ja chcę do tatki!

Kobieta, widząc, że taka rozmowa do niczego nie prowadzi, podniosła się z ziemi, wzięła malca za rękę i ruszyła w dalszą drogę. Porzuciła wszakże ubity trakt i skierowawszy się ku zachodowi, weszła w leśny gąszcz, gdzie zwarte poszycie utrudniało marsz. Giętkie witki krzewów chwytały za ubranie, biły po twarzy, a pędy jeżyn oplątywały nogi. 

Przedzieranie się przez bezdroża, w dodatku z małym dzieckiem u boku, nie było rzeczą łatwą. Wkrótce na stopach wędrowczyni utworzyły się bolesne pęcherze, a na ramionach i twarzy liczne ranki i zadrapania.

Chłopczyk od czasu do czasu usiłował zatrzymać matkę, ale ta, nie przerywając marszu, bez słowa brała go na ręce i z uporem graniczącym z determinacją podążała ciągle naprzód i naprzód.

Za wszelką cenę chciała jak najdalej odejść od gościńca, obawiała się bowiem, że i tu mogliby wpaść w ręce tatarskich wojowników lub ciągnących za nimi maruderów. 

Na szczęście dzień był wyjątkowo piękny i ciepły jak na jesienną porę. Słońce przeświecało przez gałęzie drzew, przedzierało się pozłocistymi smugami przez rzadkie korony sosen i kładło jasnymi plamami na zrudziałym mchu i siwawym dywanie porostów.

W miarę, jak upływał czas, obydwojgu – dziecku i kobiecie, począł doskwierać głód. Zaspokoili go, posilając się czarnym chlebem, który ona rwała rękoma z wielkiego bochenka, jedynego prowiantu, jaki udało się jej znaleźć i zabrać na drogę. 

Pragnienie zaspokoili, pijąc wodę z płytkiego leśnego bajorka, pełnego zeschłych liści i patyków. 

Około południa dotarli do dość szerokiej przesieki, która prowadziła dokładnie na zachód, a więc zgodnie z kierunkiem ich marszu. Kobieta była już nazbyt zmęczona, aby nie skorzystać z owej wygodniejszej drogi. Zresztą myślała, że na odgłos końskich kopyt zawsze zdąży umknąć w leśny gąszcz.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy wyszedłszy spoza zakrętu, ujrzała przerażający widok. Oto na ziemi piętrzyły się tułuby końskie i ciała pobitych polskich rycerzy. 

Przezwyciężając w sobie lęk i odrazę, podeszła do pobojowiska, mając nadzieję, iż może któryś z leżących daje jeszcze oznaki życia. Nie dawał jednak żaden. Usiadła opodal i ukrywszy twarz w dłoniach, zapłakała cicho. Chłopczyk przykucnął obok niej i tuląc się do matczynych kolan, również cicho pochlipywał.

Ale oto naraz kobiecie zdało się, iż do jej uszu dobiegł jęk. Zamarła w oczekiwaniu i po pewnym czasie, tym razem całkiem wyraźnie zgoła usłyszała, jak jeden z leżących jęczy. Podeszła doń. Wyglądał na jakiegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio, lecz odzież splamiona była krwią wypływającą z licznych ran.

Przyklęknąwszy obok, połą koszuli, którą oddarła jakiemuś spoczywającemu w pobliżu martwemu rycerzowi, jęła obcierać rany jęczącego. Ów otworzył z trudem oczy i wpatrując się w twarz pochylonej nad nim kobiety, wyrzekł urywanym szeptem:

– Ktoś… ty?… 

– Zwą mnie Bożena, panie. 

– Co tu… robisz?… 

– Uciekam z synkiem przed Tatarami, panie. 

– Niech cię Bóg… ma w swej… opiece… Ja… już nie… obronię… 

Osłabł od wysiłku, jaki włożył w wypowiedzenie tych kilku słów, i zamilkł, ciężko dysząc. 

Bożena pochylała się nad leżącym, pilnie nasłuchując, czy też nie powie czegoś jeszcze. Po jakimś czasie ranny ozwał się znowu: 

– Jestem Jan Pilawa… sandomierski wojewoda… To moi… rycerze… Wszyscy… pobici… Jezu! Wszyscy. Ogarnęli nas Tatarzy… nie daliśmy rady…

– Powiedzcie, panie, czy mogę wam jakoś pomóc? – pytała Bożena. 

– Już nie… Umieram… Ale wyświadcz mi przysługę… 

– Jeśli będę mogła. 

– Będziesz… jeśli uda ci się przeżyć. Idź do Sandomierza… do mojej żony, do Haliny… opowiedz jej, co nas tu spotkało… 

Znów umilkł. Odpoczywał, nabierając sił, by móc powiedzieć coś więcej. 

– A gdy już staniesz w Sandomierzu… gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi… było… umierać z dala od niej… Jak ciężko…

Wojewoda patrzył na rozpostarte ponad nim korony drzew, które płonęły szkarłatem, purpurą i złotem, mieniąc się pysznością barw w promieniach zachodzącego słońca. Śród buków, dębów i brzóz wystrzelał w niebo wysmukłym pniem, u którego stóp spoczywał na ściółce z liści Jan Pilawa, potężny klon.

Ranny uśmiechnął się sam do siebie uśmiechem pełnym smutku. Ujął w palce jeden jego liść, a potem powiedział: 

– Daj to Halinie… ode mnie… i powiedz, że bardzo ją kocham.

Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Odszedł ze świata z uśmiechem na ustach, niosąc na drugą stronę życia skryty pod powiekami obraz żony.

Bożena siedziała przy zwłokach wojewody i płakała, obracając bezmyślnie w palcach podany jej przez umierającego pąsowy liść klonu. 

– Mamo, zimno mi. 

Jej mały synek, jej Leszek, drżąc od chłodu, tulił się do matczynego ciała. Zmierzchało. Była najwyższa pora, aby poszukać w miarę bezpiecznego schronu na noc. Poczęła tedy bacznie rozglądać się za jakimś wykrotem, który wymoszczony liśćmi mógłby posłużyć im za legowisko. 

Nie musieli jednak spać pod gołym niebem, oto bowiem zupełnie niespodzianie wyrosła przed nimi licha chatynka smolarza. Przez poszycie strzechy sączył się dym, a w maleńkim okienku widać było blask płonącego we wnętrzu ogniska. Dolatujący do niej wraz z dymem smakowity zapach krupniku sprawił, że głód silniej niż do tej pory jął szarpać jelita. 

Podszedłszy do koślawych drzwi, załomotała w nie otwartymi dłońmi.

Przez czas jakowyś z wnętrza chatynki nie dobiegał żaden odgłos i dopiero gdy upłynął spory jego kęs, dało się słyszeć szuranie nóg i spoza koślawych drzwi doleciał starczy, męski głos: 

– A któż tam o tak późnej porze? 

– Otwórzcie, otwórzcie, proszę! Uciekam z dzieckiem przed tatarską nawałnicą! – zawołała Bożena.

Ale starzec nie był widać nazbyt skory do wpuszczenia nieznajomych po zmroku. Może nie dowierzał temu, co słyszał, wietrząc jakiś podstęp, a może taką już miał naturę, że nie lubił obcych. Dopiero gdy kobieta jęła ponownie uderzać dłońmi w deski drzwi, uchylił je odrobinę i ostrożnie wyjrzał na dwór przez powstałą szparę. 

Zlustrowawszy dokładnie stojących u progu i przekonawszy się naocznie, iż to rzeczywiście tylko kobieta z dzieckiem, otwarł drzwi na całą szerokość i gestem zaprosił wędrowców do środka.

Bożena, znalazłszy się wewnątrz, z ciekawością rozejrzała się dookoła. Była tam tylko jedna, niewielka izdebka, na której środku płonęło małe ognisko otoczone wianuszkiem krągłych, polnych kamieni.

Dym z ogniska częściowo unosił się do góry i przesączał przez słomiane poszycie dachu. Rozpełzał się też po całej izbie, szczypiąc w oczy i drapiąc w gardle. 

Okno, a właściwie liche okienko, stanowiła koślawa rama obciągnięta błonami ze świńskich pęcherzy, przez które za dnia wpadało pewnie nieco światła. 

Ściany izdebki i klepisko podłogi wylepione były dokładnie wygładzoną warstwą tłustej, czerwonawej gliny zmieszanej z plewami i sieczką. W jednym z kątów widać było obszerne legowisko, grubo wymoszczone suszonym leśnym mchem, a z wierzchu nakryte miękko wyprawioną baranią skórą, która pewnie zastępowała starcowi pierzynę. 

Bożena stała niezdecydowana wpodle drzwi. Staruch stał naprzeciw niej i przyglądał się bacznie, wwiercając w kobietę swoje małe, załzawione oczka, których powieki poczerwieniałe były i opuchnięte od dymu ustawicznie wypełniającego izbę.

Leszek począł szarpać matkę za rękę, domagając się wieczerzy. Gospodarz, słysząc to, kazał im siadać przy stole sporządzonym z rozpołowionych pni drzewnych, wspartych na krzyżakach z nieokorowanych sosnowych żerdzi. Obok stołu znajdowała się równie toporna ława. Na niej to teraz usiadła Bożena z synkiem. 

Staruch krzątał się koło ognia. Wpośród niego, na dość wysokim, płaskim kamieniu stał gliniany sagan, cały pokryty sadzą. Spod uchylonej pokrywki wydobywał się smakowity zapach tłustego krupniku.

Staruch wprawnymi rękoma, nie zważając na to, iż może się poparzyć, wyciągnął garnek z ognia i postawił go na skraju stołu. Później, nie wiedzieć skąd, wydobył głęboką michę ulepioną z czarnej glinki, o bokach zdobionych pięknym tłoczonym ornamentem. Nalał do niej, po same wręby, gęstego krupniku, a wyłowiwszy z gara spory kawał sarniego mięsa, położył je wprost na stole, obok naczynia z rzadką kaszą.

Bożena patrzyła na to najpierw z obrzydzeniem, ale głód dał się jej solidnie we znaki, toteż przełamawszy wstręt, sięgnęła po wystruganą z miękkiego lipowego drewna łyżkę, którą podawał gospodarz, i zanurzywszy ją w gęstej, dymiącej zupie, poczęła karmić Leszka. 

Gdy ów się nasycił, posiliła się sama. Zjadłszy krupnik, nie bacząc już na brud i niechlujstwo gospodarza, wzięła sarninę i z lubością zatopiła zęby w smakowitym mięsiwie. 

Staruch przez cały czas siedział naprzeciw niej i milczał. Skończywszy wieczerzę, postanowiła dowiedzieć się o nim czegoś, toteż zapytała: 

– Czy jesteście, ojcze, smolarzem? 

– A co, wyglądam na takiego? – odpowiedział pytaniem. 

– Zobaczyłam samotną chatynkę w lesie, pomyślałam, że pewnie smolarz w niej mieszka. 

– Smolarze zwykle mieszkają gromadnie, w osadach. 

– To cóż tu robicie? – zaciekawiła się Bożena. 

– A czy ja ciebie pytam, czemu z dzieckiem łazisz nocą po puszczy? 

– Przecie wam już mówiłam. Uciekliśmy przed Tatarami. A co do was, ojcze, to przecie dobrze wiedzieć, kto okazał nam życzliwość i serce. Ale skoro nie chcecie mi odpowiedzieć, cóż, wasza wola. 

Staruch przez czas jakiś milczał, aby wreszcie się odezwać: 

– Tak, wiem. Nie kłamiesz. Uciekacie przed Tatarami. Tu w pobliżu była bitwa. Narżnęli naszych rycerzy. Widziałem. Nikt z życiem nie uszedł. Trzeba będzie jutro ich pogrzebać. Nie godzi się, żeby leśny zwierz pozjadał trupy. 

Znów zamilkł, ale tym razem na krócej. Pochyliwszy głowę nisko nad stołem, ciągnął dalej: 

– Pytasz o mnie. Cóż, żadna to tajemnica. Skryłem się tutaj, w leśnej głuszy, bo życie między ludźmi mi zbrzydło. Nie lubili mnie, a ja ich. Są tacy na świecie, którym doskonale się wiedzie. Mają wszystko, o czymkolwiek zamarzą – kobiety, dostatki, dostojeństwa. A ja cóż, nieudaczny widać jestem. Ot co. Toteż gdym się przekonał, iż próżno wierzgam przeciw losowi, że moje życie musi być bolesne i smutne od początku aż po kres, postanowiłem ukryć się tutaj.

– I nie lękacie się samotnie przemieszkiwać w lesie?

– A niby czego? Mam tu wielu znajomych, więcej niż ich miałem – o ile w ogóle miałem – śród ludzi. Znają mnie jelenie, wilki, niedźwiedzie. Wiedzą, że po próżnicy na one nie zapoluję, a tylko wówczas, gdy będę musiał głód zaspokoić. Toteż żyjemy sobie obok, jedni drugim nie wadząc. Mnie wiele nie trzeba. W puszczy jadła dosyć. Mam mięso, miód, mam owoce, orzechy, grzybów w bród. A chleb i krupy dostaję w zamian za skóry od okolicznych wieśniaków.

– A cóż będzie, gdy starość i zgrzybiałość was zmogą tak, iż nie będziecie mogli sami zdobyć pożywienia? – pytała dalej Bożena. 

– To i cóż? Umrę, jak dziki zwierz umiera, gdy wzrok mu się zepsuje, pazury stępią, a kły wykruszą. Czym gorsza takowa śmierć od śmierci – jak to mówicie – godnej? Od śmierci w białej pościeli, na lnianym prześcieradle, w otoczeniu krewieństwa i przyjaciół? 

– Przecie chyba łatwiej umierać, wiedząc, iż są obok nas ci, którzy kochają, niż przekraczać granicę żywota w pustce i osamotnieniu?

– Może i masz rację. Ale ja nie mam nikogo i nigdy nikogo nie miałem. No, może kiedyś tam i miałem, ale mnie zdradzono… 

Urwał w pół zdania, jakby bał się, iż powie nazbyt wiele.

Bożena, widząc, że taka rozmowa sprawia staruszkowi przykrość, nie wypytywała go już więcej. Tymczasem Leszek, wsparłszy główkę na rękach spał, wpół leżąc na stole.

Gospodarz, popatrzywszy na niego, ozwał się tymi słowy: 

– Kładźcie się oboje na posłaniu. Może ono nie książęce, ale przecie miękkie, wygodne i ciepłe. A skóra lepiej ogrzeje niż puchowa pierzyna.

– A wy? Gdzie wy będziecie spali, ojcze? – zaniepokoiła się Bożena.

– At, nie trap się o to. Przez jedną noc mogę się lada jak przedrzemać. Zresztą winienem czuwać, bacząc czy Tatarzy nie pokażą się tu aby znowu. 

Bożena zajęta jedzeniem, a później rozmową ze starcem zapomniała o Tatarach, o tym, iż może im jeszcze grozić niebezpieczeństwo ze strony owych bezlitosnych wojowników. Teraz zaniepokoiła się. 

– A co będzie, jeśli wrócą? 

– Nie lękaj się, moje dziecko. I Tatarzy mi niestraszni. 

Wyrzekłszy te słowa, starzec zbliżył się do posłania, rozgrzebał mech i odsłonił nieco deski maskującej wejście do podziemnego loszku: 

– Jeśli zagrozi nam cokolwiek, możemy tędy uciec w głąb puszczy. Podziemny chodnik wiedzie na uroczysko śród bagien, gdzie nas nikt nie dopadnie, jeśli nie zna drogi pośród grzęzawiska. 

Bożena z podziwem spoglądała na starca. 

– Jakeście się, ojcze, przekopali przez mokradła? 

– Przez mokradła nie było potrzeby. Wylot chodnika znajduje się na ich granicy. Dalej idzie się po powierzchni ziemi, ale bezpieczną ścieżkę znam tylko ja. Jak widzisz, możesz spać spokojnie. Jesteście tu bezpieczni. A teraz kładźcie się, kładźcie. Dziecko widać, bardzo umęczone. Jutro czeka nas ciężka praca. 

– Jakaż to praca? – zdziwiła się kobieta. 

– Przecie chyba mi pomożesz pogrześć tych pobitych? We dwójkę i szybciej, i lżej, i… raźniej. 

– Pomogę. Pewnie, że pomogę. 

Wzięła Leszka na ręce i rozebrawszy go do snu, ułożyła na miękkuchnym mchu posłania. Później zaś sama legła obok i przykryła się po samą szyję ciepłą skórą. Zamknęła oczy. Sen przyszedł natychmiast. Zdało się jej, iż spada z ogromną prędkością w jakąś czarną czeluść bez dna, i poczuła lęk. Próbowała tedy rozewrzeć powieki, ale nie mogła. A potem straciła świadomość i zasnęła. Zmęczenie sprawiło, iż przez całą noc nie nawiedził jej żaden majak, żadne przywidzenie.

* * *

Bożena poczuła, że ktoś ją delikatnie szarpie za ramię. Chciała nadal spać i była zła, iż jej nie pozwalają. Myślała, że leży we własnym łóżku, we własnym domu i że to mąż mówi: 

– Wstawaj! No wstawaj przecie! Już dzień. Słońce dawno wzeszło! Czas brać się do roboty! 

Wszakże brzmienie tego głosu było jakieś inne, obce. Nie przypominało mężowskiego. Z wysiłkiem uniosła ociężałe powieki i popatrzyła na tego, który mówił. 

Ze zdziwieniem spostrzegła, iż znajduje się w obcym miejscu, a nad jej wezgłowiem pochyla się jakiś niechlujny staruch. Natychmiast opuścił ją sen. Usiadła gwałtownie na barłogu i przetarła pięściami oczy. Nareszcie przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało w ciągu ostatnich dni i ostatniej nocy, i ogarnął ją niewymowny smutek. 

Staruch, widząc, iż się na dobre obudziła, odsunął się od posłania i usiadłszy przy stole, ciągnął: 

– Czas najwyższy się posilić, a potem pójdziemy pogrześć pobitych rycerzy. 

Bożena wstała i obmywszy się w pełnym wody kuble z brzozowej kory, stojącym wpodle drzwi, chciała budzić dziecko. 

– Niech jeszcze pośpi – powstrzymał ją staruch. – Wystarczy, gdy wstanie, kiedy my się już posilimy. 

Na drewnianym talerzu podsunął Bożenie kawał zimnej pieczeni zajęczej i spory ułomek czarnego chleba. 

Jedli w milczeniu, nie patrząc nawet na siebie. Skoro zaspokoili głód, a mięso i chleb zapili zimną wodą z pobliskiego źródełka, kobieta obudziła synka i ubrawszy go, nakarmiła. 

W izbie panował półmrok, toteż Bożena myślała, iż jest o wiele wcześniej, niż mówi starzec. Ale gdy ów rozwarł na oścież drzwi i przez ostrokątny otwór rozlał się po glinianej podłodze pozłocisty blask słoneczny, pojęła, że przespała całe przedpołudnie. 

Porwała się teraz co prędzej na nogi i ogarnąwszy nieco izbę, sprzątnąwszy ze stołu po śniadaniu, ozwała się: 

– Trzeba było mnie budzić wcześniej. Bardzo już późno. 

– Żal mi cię było, dziecko – powiedział starzec. – Tyle złego spotkało cię ostatnimi czasy i takaś przyszła umęczona, że chciałem, iżbyś dobrze wypoczęła.

Wyszedłszy z chatynki, wędrowali tą samą drogą, którą Bożena wczorajszego wieczora już szła. Rychło dotarli do przesieki, kędy leżały zwłoki pobitych. Stanęli nad nimi w milczeniu, a później starzec dał znak, aby zabrać się do roboty.

Wyszukali głęboki wykrot i tam wlekli za nogi ciała rycerzy, zrzucając je do zagłębienia. Na ostatku, na samym wierzchu ułożyli wojewodę i jęli na ową mogiłę nagarniać piach i ściółkę leśną, usypując w końcu nad poległymi spory kopczyk, znacząc go krzyżem sporządzonym z dwu uschłych i obłamanych gałązek chojaków.

Gdy uporali się z pracą, na dworze jęło zmierzchać, toteż czym prędzej powrócili do chatki staruszka i posiliwszy się naprędce przygotowaną wieczerzą, poszli spać.

* * *

Następnego ranka nie trzeba już było budzić Bożeny. Skoro bowiem tylko szarawy poblask rozpoczynającego się dnia przeniknął przez wpół ślepe okienko chatynki, natychmiast otworzyła oczy. 

Starzec czuwał. Rozgarniał siwy popiół ogniska, wydobywając do wierzchu żar, na którym ułożył przygarść chrustu, a na niej kilka polan z jakiegoś twardego drewna – dębu, grabu czy buka. 

Krzątając się wokół śniadania, pomrukiwał coś pod nosem, ni to modlitwę poranną, ni jakowąś przyśpiewkę. Na koniec zwrócił się do Bożeny i zapytał:

– I cóż masz zamiar teraz czynić, moje dziecko? 

– Pójdziemy dziś dalej. Długa droga przed nami. Nie mamy się gdzie podziać w tej okolicy. Dnie coraz krótsze i zima się zbliża wielkimi krokami. Samiśmy się ostali na świecie. Resztę naszych ubili Tatarzy. 

– To dokąd się udajecie? 

– Do Sandomierza. 

– Do Sandomierza? – zdziwił się gospodarz. – Taki szmat drogi! A macie tam kogo?

– Nikogo nie mamy. Ale ów wojewoda, któregośmy wczoraj pogrzebali, prosił, bym dała znać jego żonie o losie, jaki go tutaj wraz z rycerstwem spotkał.

– Liczysz tedy, że się nad tobą i twoim dzieckiem wojewodzina ulituje, że was przygarnie i zaopatrzy? 

– A tak, liczę na nią. 

– Obyś się tylko nie przeliczyła! Będzie mieć można pani swoje zmartwienia. Cóż ją ty obejdziesz? 

– Słyszałam, że pani to dobra, litościwa. Sama w dzieciństwie od Tatarów ucierpiała, którzy jej ojca i stryja ubili.

– A jakże się owa wojewodzina zowie? 

– Halina. A po mężu Pilawina. 

– At, nie pytam jak po mężu, ale z panieńska. Wiesz jak? 

– Wiem, ojcze. Krępianka się zowie. Córka Piotra z Krępy. 

– Ach! Znam tę historię! Masz rację, wiele w życiu przeszła, to i może nad tobą się użali. 

Podczas gdy tak ze sobą gawędzili, dały się słyszeć na dworze kroki jakowegoś człowieka. Trzasnęła gałązka złamana jego stopą, a później zaskrzypiały przeraźliwie otwierane przezeń drzwi chatynki.

Starzec porwał się z niepokojem na nogi. 

– Kto tam? – zawołał z przestrachem. 

– Nie lękajcie się! Swój idzie! Nic wam ode mnie nie grozi.

Do izby wsunął się mężczyzna dość młody jeszcze i jakoś dziwacznie przyodziany, dzierżąc w ręku lutnię. 

– Witajcie! – zawołał od progu. – Dajcie odpocząć podróżnemu! Noc spędziłem w lesie, toteż zziębnięty jestem do szpiku kości, a i głodny niczym wilk. 

Staruch wzruszył ramionami. 

– Skoroś wlazł nie proszony, to już zostań. 

Przybyły zbliżył się do ognia i z lubością chłonął jego ciepło. Z wdzięcznością ujął podany mu przez Bożenę drewniany talerz, na którym leżał kawał mięsiwa i cienka skibka chleba. Przysiadł na brzegu ławy, a wziąwszy talerz między kolana, jadł łapczywie.

Skoro już posilił się, obtarł usta wierzchem dłoni, rozejrzał bacznie dookoła, a potem rzeki: 

– Wybaczcie, nie mam czym zapłacić za strawę, ale jeśli was to nie urazi, to chociaż trochę się odwdzięczę za wasze dobre serca. Odwdzięczę się tak, jak potrafię, tak jak w mojej mocy. 

– To znaczy jak? – zapytała Bożena. 

– Pewnie się domyślacie, żem wędrownym śpiewakiem. Mogę wam tedy zaśpiewać najpiękniej, jak tylko umiem. 

Staruch znów wzruszył ramionami i burknął pod nosem: 

– Nikt od ciebie nie oczekiwał zapłaty. 

Ale Bożena zawołała: 

– Och tak! Zaśpiewajcie! 

– A jakąż sobie pieśń życzycie? Wesołą, czy smutną? Nabożną, czy miłosną? 

– Smutni mi. Smutno, bo spotkało mnie wiele nieszczęść. Zaśpiewaj tedy smutną pieśń. I niech będzie miłosna. 

– Wędrowiec odchrząknął i uderzywszy palcami w struny, począł śpiewać niskim, aksamitnym głosem:

Pszczoły zbierają z wrzosowego kwiatu nektar. 

Jedwabne pajęczyny plecie, 

I na wiatr rzuca srebrne babie lato. 

Jesień się złoci, czerwieni i niesie, 

Po drzew konarach, po lichych badylach. 

Łąka umiera i umiera słońce, 

Szczęście umknęło, jak umyka chwila, 

Miłość wystygła, bo wystygło serce. 

Czemu wciąż czekasz, że cię we świat porwę, 

W miłosnym szale, w ślepym zamroczeniu? 

Między gwiazdami leże ci wymoszczę, 

Będę całował w radosnym zdumieniu 

Pierwszego razu i pierwszej miłości? 

Niech cię porywa, kto już raz cię porwał, 

Niech cię hołubi, kto już przyhołubił, 

Niech się unosi, z kimś ty się uniosła, 

Niech się w miłosnym uniesieniu gubi…

Skończył śpiewać. Czas jakiś przebiegał jeszcze palcami po strunach, wydobywając dźwięki ciche i melodyjne. 

Staruch i Bożena siedzieli zasłuchani, a na ich twarzach malował się smutek. Kobieta westchnęła głęboko i rzekła: 

– Pięknie to zaśpiewałeś, wędrowcze, ale jest to bardzo smutna pieśń. Czuję, jak łzy mi napływają do oczu. Może więc lepiej nie śpiewaj już więcej. Powiedz nam raczej, jak cię zwą i dokąd się udajesz ze swoją lutnią? 

– Na imię mi Paweł, a idę na dwór książęcy do Sandomierza. Zmitrężyłem trzy dni, bo w okolicy hulali Tatarzy, przed którymi, diabelskimi synami, musiałem kryć się w lesie. Ale teraz, skoro powrócili na ruską stronę, mogę już bezpiecznie udać się w dalszą drogę. 

– A wiesz aby na pewno, że Tatarów tutaj nie ma? – spytała Bożena. 

– Wiem. Gdybym nie wiedział, nie ryzykowałbym dalszej podróży. 

– No, to teraz możecie wędrować już razem – ozwał się na to starzec. – I raźniej tak, i bezpieczniej.

– Jak to razem? – zaciekawił się śpiewak. 

– No, bo ona z małym także idzie do Sandomierza. 

– Więc nie mieszkasz w tej chałupinie? – zapytał zdziwiony Paweł. 

– Ano nie. Jestem gościem, tak samo, jak ty. 

– A po cóż idziesz do Sandomierza? Czyżby także na dwór księcia Bolka? 

– Nie. Niosę wiadomość dla pani wojewodziny sandomierskiej od jej męża.

– Wiadomość? A gdzieżeś wojewodę spotkała?

– Tu, opodal. Jak konał. Pogrzebaliśmy go wczoraj, wraz z kilkunastoma rycerzami z drużyny, w leśnym wykrocie. 

– Jezus, Maryja! – śpiewak złapał się za głowę. – To Pilawa nie żyje! A skoro nie żyje, znów Tatarzyn się rozpanoszy bezkarnie nad granicą. 

– Lepiej powiedz – spytała Bożena – czy zgodzisz się, byśmy dalej powędrowali wraz z tobą? 

– Cóż, niech będzie. Chociaż nie chcę ukrywać, iż samemu szybciej by mi się wędrowało. Taki dzieciak to wielka zawada. Ale niech już będzie. 

– Tedy jeśli mamy iść, to chodźmy. Podniosła się spoza stołu i wziąwszy dziecko za rękę, stanęła wyczekująco.

* * *

Wczesnym rankiem świat cały spowity był gęstym obłokiem mgły, powietrze przesycone wilgocią tak bardzo, iż gdy się wyszło na dwór, rychło włosy i ubranie wilgotniały mocno, jakby skropione deszczem.

Ale około południa ów gęsty tuman uszedł precz, czmychając przed pozłocistym blaskiem słonecznym, tylko gdzieniegdzie, nad samą Wisłą i we wnętrzach wąwozów, smużyły się jeszcze siwawe kłaki mgielne, strzępiastymi pasemkami pełznąc ku górze po zboczach.

Halina tego dnia, tak jak to zwykle czyniła – stanąwszy na szczycie wzniesienia, z którego widać było drogę wiodącą ku Zawichostowi i Lublinowi, wypatrywała na niej rycerskiego oddziału. 

Słońce przyświecało dość mocno i chociaż był już początek listopada, gdyby nie prawie nagie gałęzie drzew i krzewów, można by mniemać, iż to nie jesień, lecz pełnia lata. 

Powietrze było martwe, nieporuszane najlżejszym nawet podmuchem wietrzyku. Halina stała zapatrzona w dal, wystawiając twarz na pieszczotę ciepłych promieni słonecznych. 

Spoza zakrętu wąwozu wyłoniły się trzy postacie ludzkie – kobieta, mężczyzna i dziecko, które podążały ku miastu. Obserwowała je z ciekawością, w miarę jak przybliżali się do niej. Gdy przyszli całkiem blisko, tak blisko, iż mogła rozpoznać rysy ich twarzy, wędrowcy przystanęli i mężczyzna, ukłoniwszy się wpierw nisko, wręcz czołobitnie, zapytał:

– Szlachetna pani, a daleko jeszcze do sandomierskiego grodu? 

– Już całkiem blisko – odrzekła Halina. – Za tamtym wzgórzem, kędy budują miasto.

Przybysze, podziękowawszy, ruszyli w dalszą drogę, ale wojewodzina kierowana ciekawością, czegóż to oni mogą szukać w grodzie, zawołała: 

– Ej! Dobrzy ludzie! A po cóż idziecie do grodu? 

Tym razem odpowiedziała kobieta: 

– Niosę tam wieści. 

– A jakież to? – pytała dalej Halina. 

– Nie mogę wam, pani, powiedzieć. 

– To przynajmniej rzeknij, komu je niesiesz. 

W czasie tej rozmowy wędrowcy zbliżyli się znacznie, a nawet zdążyli wdrapać na szczyt wzgórza, więc wojewodzina podeszła do nich. 

– Komu je niesiesz? – ponowiła pytanie. 

– Cóż, to chyba mogę wam powiedzieć – odparła kobieta. – Samej wojewodzinie sandomierskiej. 

Pilawina nie wiedzieć czemu poczuła jakiś dziwny niepokój i nieprzyjemne mrowienie w krzyżu. 

– Ja jestem wojewodzina sandomierska. Mów przeto, co masz do powiedzenia.

Kobieta obrzuciła ją pełnym zdumienia wzrokiem, jakby nie dowierzając temu, co usłyszała, wszelako bogactwo ubioru uspokoiło ją całkowicie i w końcu rzekła: 

– Wybaczcie, pani. Nie jestem tutejsza, to was nie znam. Wiele dni wędrujemy z bardzo daleka, znad ruskiej granicy… 

– Mówże wreszcie co najważniejsze – zniecierpliwiła się Halina. 

– No, przecie mówię. Parę niedziel temu najechali nas Tatarzy. W mojej osadzie wybili wszystkich. Tylkom ja z dzieckiem cudem uratowała życie. Uciekłam stamtąd. Następnego dnia w leśnej przesiece znalazłam moc naszych rycerzy ubitych przez Tatarów. Jeden z nich dychał jeszcze. Był to sandomierski wojewoda, wasz, pani, małżonek…

– Jezus, Maryja!… – Halina chwyciła się za głowę. – Jezus, Maryja! I co z nim, co? 

– Wybaczcie, pani, że was zasmucę… Rychło skonał… 

Halina osunęła się na ziemię. Przez chwilę siedziała milcząca, a potem objąwszy kolana rękoma i zwiesiwszy na piersi głowę, jęła w głos szlochać.

Bożena przyklęknęła obok niej i objąwszy płaczącą ramieniem, mówiła:

– Nie trzeba. Nie płaczcie. No, nie płaczcie. Już mu to nie pomoże. 

Lecz Halina miast się uspokoić zaniosła się jeszcze większym szlochem: 

– Jednegom go tylko miała na świecie! Jednego! A teraz-em znów sama! Jezu! Jeśliś go zabrał, to i mnie weź do siebie! 

Bożena zdjęta żałością zawtórowała Halinie i długo obie siedziały tam w gęstej, pożółkłej trawie, wypłakując całą żałość, jaka wypełniała im serca.

Przeszło sporo czasu, zanim obie kobiety się uspokoiły na tyle, iż mogły znowu ze sobą porozmawiać.

Wówczas Bożena opowiedziała o ostatnich chwilach Pilawy najdokładniej, jak tylko potrafiła, starając się powtórzyć wiernie wszystko, co wojewoda wyrzekł przed śmiercią. 

– A na koniec pan wojewoda powiedział: „A gdy staniesz w Sandomierzu, gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi było umierać z dala od niej. Jak ciężko”. A potem jeszcze: „Daj to Halinie ode mnie i powiedz, że bardzo ją kocham” – i podał mi ów listek.

Halina wzięła z jej rąk pąsowy liść klonu, ostatnią rzecz, jakiej za życia dotykał jej Jasiek, i zapatrzywszy się weń pustym wzrokiem, siedziała jeszcze długo pośród traw, w tym samym miejscu, gdzie usłyszała z ust Jaśka pierwsze miłosne wyznanie. 

Bożena, Paweł i dziecko odeszli na bok, nie bardzo wiedząc, co mają ze sobą począć. Śpiewak co prawda mógł już pójść w swoją stronę, lecz nie chciał opuszczać tak nagle kobiety, z którą jakby nie było – zżył się w czasie wspólnej wędrówki. 

Bożena poczuła teraz lęk gniotący jej piersi. Lęk o przyszłość swoją i dziecka. Oto przywędrowała w te strony z tak daleka, niosąc ważną, choć smutną wieść. 

Idąc tutaj, liczyła na wdzięczność i opiekę ze strony wojewodziny, a oto teraz, gdy wypełniła już swoje zadanie, owa siedzi pogrążona w bólu, nie podziękowawszy jej nawet za trudy. 

Lecz niepotrzebnie się bała. Krótko trwało owo bolesne zadumanie. Wspomniała Halina słowa, które wiele lat temu rzekł do niej, do małej dziewczynki, ojciec: „Nie płacz. Pamiętaj, żeś rycerska córka”.

Otarła tedy łzy, podniosła się na nogi i spokojnym głosem rzekła do przybyszów: 

– Pójdźcie ze mną do grodu. Należy się wam posiłek i odpoczynek. Posiedzicie u mnie, zażyjecie wywczasu, nabierzecie sił, a potem zobaczę, co dalej z wami uczynić. To jedno jest pewne, że bez opieki was nie pozostawię. 

Usłyszawszy Bożena te słowa, przypadła do nóg wojewodziny i objąwszy je, mówiła ze szlochem ulgi:

– Nie wiem, jak mam wam dziękować. Dobra pani, dobra pani… Weźcie mnie do siebie. Będę wam służyła, dopokąd sił starczy! 

Halina uśmiechnęła się smutno: 

– Zobaczę, zobaczę. Ale nie trap się o przyszłość. Skorom przyrzekła, iż się wami zaopiekuję, to i słowa dotrzymam. 

– Mną nie musisz, pani – wtrącił się śpiewak. 

– A to czemu? – zdziwiła się Halina. 

– Bierzesz nas pewnikiem za małżeństwo, ale my dla siebie ludzie obcy. Ot, w drodze się spotkaliśmy i wędrowali razem, bo to i raźniej i bezpieczniej. Gdybyś jednak i mnie chciała pomóc, to… Nie śmiem mówić… 

– No śmiało. Proś przecie. Jeśli w mojej mocy, to ci nie odmówię – zachęcała Halina. 

– Jeślibyś zechciała pomóc mi dostać się na książęcy dwór… Miałbym kąt do końca życia… Dobrze znam swoje rzemiosło.. 

– Ach, tyle mogę przecie i liczę, iż mi książę nie odmówi, chociaż on się grajkami i śpiewakami nie otacza, ale raczej żyje jako mnich. Mniemam wszakże, że przez pamięć mojego męża nie odmówi. Ale chodźmy już wreszcie – dorzuciła na koniec. 

* * *

Halinę obudził plusk deszczu na dworze. Odziała się, jak mogła najszybciej, i czym prędzej wybiegła przed dom. Z zatroskaniem spoglądała na niebo zasnute sinoszarymi chmurami i na strugi dżdżu gęsto zlewające ziemię. 

Pogoda była obrzydliwa i najmniej sposobna do podróży, w którą akurat tego dnia Halina się wybierała. Nie bacząc jednak na deszcz i dojmujący chłód wdzierający się w głąb ciała, mrożący krew w żyłach i szpik w kościach, wróciwszy do domu, jęła ponaglać służbę, aby szykowała się do drogi. 

Rychło stanęły zaprzężone wozy i kilku pachołków przysiadło na nich. Halinie zasię miała towarzyszyć jedna tylko kobieta – Bożena, pełniąca ponadto rolę przewodniczki. 

Udawano się pod ruską granicę po zwłoki wojewody Pilawy i wraz z nim pochowanych rycerzy, aby ich przewieźć do Sandomierza i tutaj sprawić godny pochówek w poświęconej ziemi, z całym ceremoniałem należnym tym, którzy za swoją ziemię rodzinną i za swój lud krwi nie szczędzili, ni życia. 

Wozy przetoczyły się przez miasto dość szybko. Błoto pryskało spod drewnianych kół okrytych żelaznymi obręczami i spod końskich kopyt. 

Gdy wyjechano na lubelski trakt, musiano jednak zwolnić, bo żółtobrunatna maź rozmiękłego lessu lgnęła do kół, a miejscami było tak głębokie grzęzawisko, iż wozy zapadały się w nie, aż po osie i rosłe konie ledwo je wyciągały na twardszy grunt. 

Kto nie widział błota z żółtej lessowej glinki powstałego, ten nie widział błota w ogóle, bowiem owo, które się tworzy z każdej innej ziemi, można co najwyżej nazwać lichą namiastką tamtego. 

Kto inny może dałby za wygraną i poczekał, aż deszcz ustanie, wiatr owieje i osuszy drogi, albo utwardzą je przymrozki na tyle, iż staną się przejezdne i dopiero ruszał w tak długą podróż. Wszakże nie Halina. W jej naturze leżało działanie natychmiastowe, o ile tylko było ono konieczne, a trudy i znój jej nie przestraszały. 

Uparcie tedy kontynuowała podróż, coraz bardziej oddalając się od Sandomierza. Około południa deszcz ustał i chociaż niebo nadal zasnuwały gęste chmury, nieprzepuszczające ani słonecznego promyka, to jednak widoczność stała się znacznie lepsza. Miasto wszelako zakrył już horyzont, a wokół podróżujących rozciągały się pola, poprzeplatane caliznami nieornej ziemi, porosłej gęstą, pożółkłą trawą, w której sterczały uschłe badyle ziół. 

Gdzieniegdzie widać było zagajnik bądź niewielki lasek, którego drzewa wyciągały nagie, czarniawe palce gałęzi ku mrocznemu niebu, jakby w błagalnym geście, z prośbą o ożywczy blask słoneczny. 

Gościniec wił się z tyłu i z przodu, z trudem, lecz uparcie podążających przed siebie wozów, gubiąc się w zakrętach pomiędzy trawiastymi wzgórzami pięknej sandomierskiej ziemi… 

* * *

Wiele dni przeminęło, zanim wozy, które wyjechały po ciała pobitych rycerzy, wróciły do Sandomierza. 

Powrotna droga była o wiele lżejsza, jako że pogoda znacznie się poprawiła. Ustały deszcze, a przymrozki utwardziły grunt rozmiękłych gościńców. Jedynie w samo południe ziemia rozmazywała się na tyle, iż podróż stawała się uciążliwa. Lecz gdy tylko słońce kryło się poza horyzontem, a mrok wypełzał ze swoich schowów, ogarniając całą ziemię, błoto tężało, kałuże pokrywały się cienkimi tafelkami lodu, kruszącymi się z trzaskiem pod naporem kół i pod uderzeniami kopyt końskich. 

Chociaż wozy były cięższe, bo obładowane, powrotna droga trwała krócej, niż jazda w tamtą stronę. Toteż w obręb Sandomierza wjechano znacznie wcześniej, aniżeli początkowo liczono. Z tej też chyba przyczyny niewiele ludzi wyszło na spotkanie owego smutnego orszaku. A właściwie byli to sami przypadkowi przechodnie. Wiadomość jednak o przywiezieniu ciał rozeszła się po mieście i rychło wzdłuż ulicy, którą je wieziono, ustawiły się tłumy.

Halina zaraz po powrocie do Sandomierza rozesłała gońców, by powiadomili księcia i co ważniejszych dostojników kościelnych i świeckich o mającym się odbyć pogrzebie pobitych przez Tatarów rycerzy.

Chociaż pora – jako się rzekło wcześniej – nie była nazbyt sposobna do podróży, śpieszono, aby co rychlej mógł odbyć się ów smutny obrzęd, a to z lęku, iż ciała ulegną zbyt daleko posuniętemu rozkładowi. 

Z różnych stron księstwa, a i z rozmaitych stron Polski także, nazjeżdżało się wielu dostojnych mężów, spośród których Halina kilku znała. Byli tam między innymi kasztelanowie zawichojski i radomski, opaci cysterscy z Wąchocka i Koprzywnicy, opat benedyktynów ze Świętego Krzyża i biskup płocki. Nie zabrakło oczywiście, czego nie trudno się domyślić, dostojników z Krakowa i Sandomierza.

Na ostatku nadjechał książę Bolko z księżną Kingą, w asyście pana arcybiskupa gnieźnieńskiego, który podówczas przypadkiem bawił na zamku wawelskim, a dowiedziawszy się o nieszczęściu, zapragnął wziąć udział w ceremonii pogrzebowej. Prócz niego stawili się także panowie – wojewoda i biskup krakowscy. 

Gdy zebrali się już wszyscy, których oczekiwano, zaraz na drugi dzień przystąpiono do odprawiania smutnego obrzędu. Pogrzeb prowadziło trzech biskupów i wraz z nimi prepozyt sandomierski. 

Wszyscy przyodziani byli w czarne kapy bogato szyte srebrem i perłami, a głowy biskupów krom tego zdobiły białe infuły, również przyozdobione drogocennym haftem. 

Nabożeństwo odprawiano w kościele Świętego Jana, do którego ze względu na szczupłość pomieszczenia nie wnoszono owego mnóstwa trumien, lecz ustawiono je w rzędach przed wielkimi drzwiami. 

Halina klęczała podczas całego nabożeństwa sprawowanego za spokój dusz poległych rycerzy. Nie płakała, była spokojna. Piękny baryton arcybiskupa gnieźnieńskiego, śpiewającego Mszę, cudowny chorał dominikańskich zakonników, dymy kadzideł, migotliwy blask płomyków setek świec, wszystko to wprawiło Halinę w jakiś dziwny nastrój, tak iż nie wiedziała, czy owo, co widzi, jawą jest, czy może raczej snem, który rychło się prześni. Jak przez mgłę docierał do niej płacz innych wdów, matek i sierot po zabitych.

Dopiero gdy duchowieństwo wyszło z kościoła na dwór, otrzeźwiała nieco. Na cmentarzu przykościelnym widać było pokopane głębokie doły. Ciągnęły się one w dwu rzędach, gotowe przyjąć ciała bohaterów.

Jedna tylko mogiła wykopana była gdzie indziej, w pewnym oddaleniu od reszty, tuż pod okapem kościelnego dachu. W niej to miał znaleźć wieczne odpocznienie Jan Pilawa, wojewoda sandomierski, wielki pan, prawy rycerz i dobry człowiek. Halina sama owo miejsce wybrała, pragnąc, by woda spływająca z okapu świątyni mogła wsiąkać w głąb grobu i tym samym uświęcać spoczywające w nim prochy.

Stała teraz nad ową jamą patrząc, jak opuszczają w jej wnętrze prostą trumnę. Później dał się słyszeć głuchy łoskot, który czyniły bryły żółtej ziemi padające na wieko. Nabrała i ona przygarść tego rodzajnego lessu i opuściła go w głąb wykopu. 

Wiedziała, iż oto wszystko się skończyło, że ten rozdział jej żywota zamknął się już bezpowrotnie. Jednocześnie wszakże miała pewność, iż śmierć Pilawy i jego rycerskiej drużyny nie była próżna i bezsensowna, że musi przynieść plon, dobry plon. Że oni sami są niczym ziarno, które kiełkuje, wzrasta i rodzi kłosy liczące wiele nowych ziaren. 

Wiedziała, iż te dzieci, te wyrostki, stojące wokoło, nie będą kiedyś szczędzić własnego życia, jeśli zajdzie takowa potrzeba, bo obraz owej ceremonii pogrzebowej zapadnie im głęboko w serca. Wiedziała, iż te dziewczynki, te podlotki, nie powiedzą nigdy swoim synom – gdy już będą ich miały: „Wróg u granic, bieda w ojczyźnie – uchodźcie do cudzych krajów, ratujcie życie”, ale raczej ich pobłogosławią, wyprawiając na bój, jeśli trzeba im będzie go stoczyć. Pobłogosławią im, wiedząc, iż być może na śmierć ich sposobią. 

Żałobnicy rozeszli się powoli. Halina została sama. Uklękła u wezgłowia mogiły, nie bacząc, iż brudzi suknię i półszepcąc, półszlochając, mówiła: 

– Ach, Jaśku! Jaśku najmilszy! Czemuż nam nie było dane zażyć szczęścia wspólnych długich lat, tak jak bywa dane innym ludziom? Gdybyśmy chociaż mieli dzieci, lżej by mi było teraz. A tak – nic mi nie zostało, tylko ów pąsowy klonowy listek i wspomnienia dni, gdyśmy byli razem. 

Okna zamkowe jarzyły się światłem. Aż na cmentarz dolatywał odgłos pogrzebowej uczty, którą wyprawiano wbrew woli księżny Kingi, dowodzącej, iż to pogański obyczaj, a zatem Bogu niemiły i nieprzynoszący pożytku umarłym.

Halina ucałowała ziemię na mogile i podniósłszy się na nogi, skierowała się ku grodowi, aby wypełnić obowiązek do końca, aby wziąć udział w stypie. 

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

Halina i Jasiek. Legenda sandomierska – Cz. III

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska – Cz. III

Halina i Jasiek

Wiosna tego roku przyszła wcześniej niż zwykle. Już pod koniec lutego nie uświadczyłbyś szczypty śniegu, nawet po jarach i rozpadlinach, gdzie słońce rzadko zagląda. Na gałęziach krzów i drzew nabrzmiewały pąki, opite sokami wyssanymi z ziemi-rodzicielki.

Z początkiem marca zaś, na tle czerni i szarzyzn, widniały całe plamy młodej zieleni. Okwitły leszczyny i olsze, a podbiały całymi łanami porastały miejsca niżej położone, o wilgotniejszej glebie, tak iż zdawało się, że to nie gąszcz kwiatów, ale kałuże żółtej farby, którą rozlał jakiś nieuważny malarz. 

Oto minęło już osiem lat od onej pamiętnej, a tragicznej dla Haliny zimy, podczas której Tatarzy pozbawili ją ojca, a i sama omal nie straciła życia. 

Pierwsze tygodnie i pierwsze miesiące, kiedy wróciła do Krępy po uciążliwej wędrówce, podczas której wraz z piastunką przymierały głodem, kąsane przez mróz, dla dwunastoletniej wówczas dziewczynki były straszne. 

Chociaż za dnia starała się zachowywać zupełnie spokojnie, maskując lęk i boleść, które nie opuszczały jej ani na chwilę, nocą, wtuliwszy głowę w poduszkę, płakała cichutko. Tęskniła za ojcem, który przecież odszedł z jej życia na zawsze, i tęskniła za rodzinnym Sandomierzem. 

Gdy Tatarzy, przeszedłszy przez kraj niczym huragan, wycofali się do swych pieleszy, poza ruską ziemią leżących, a ludzie odzyskali nieco spokoju, opłakali zmarłych i uprowadzonych oraz odżałowali już utracony dobytek, krewniacy – Nałęcze przypomnieli sobie o sierocie. 

Dziewczynka rodzinę miała liczną, zamożną i wpływową, więc nie musiała się lękać o swoją przyszłość. Jedna z ciotek zresztą rychło wzięła ją do siebie na wychowanie.

Ale gdy księżna Kinga dowiedziała się, iż córka Piotra Krępy żyje, nakazała, by sprowadziła się na dwór książęcy i odtąd sama miała nad nią pieczę. 

Mijały lata. Halina z dziecka przeistoczyła się w piękną pannę i nie jeden chłopak strzelał za nią oczyma, ale ona jakoś na żadnego nie zwracała uwagi. Zresztą księżna Kinga swoje dwórki żelazną trzymała ręką i nawet marzyć nie mogły o jakichś znajomościach, o których by ona sama nie zadecydowała. 

Życie płynęło Halinie monotonnie, chociaż nie w lenistwie, bo przez cały dzień miała jakieś zajęcie. Trochę przemieszkiwała w Krakowie, trochę w Sandomierzu, w zależności od tego, w której z owych dwu stolic akurat przebywał dwór. Ostatnio wszakże najczęściej w Sączu, stanowiącym własność księżny, która najchętniej nie ruszałaby się stamtąd wcale. 

Wyjazdy do Sandomierza sprawiały Halinie niewymowną radość. Oto każdy kamień, każdy krzak były jej tu bliskie. Chociaż czasem budziły się w dziewczynie smutne wspomnienia, to przecież jednak, wędrując malowniczymi lessowymi wąwozami, czy spacerując brzegiem Wisły, wracała oczyma wyobraźni do tych dni szczęśliwych, gdy trzymając ojca za rękę, dreptała obok niego po tych samych dróżkach. 

Księżna Kinga nie pozwalała swoim dwórkom włóczyć się po mieście, ale Halina rozmaite stosując wybiegi, wymykała się, ilekroć to tylko było możliwe.

Tym razem dwór zjechał do Sandomierza, by spędzić tu święta wielkanocne. Bito wieprze i cielęta, pieczono słodkie ciasta i kołacze. Woń kiełbas, czosnku, wędzonych mięs, zamorskich korzeni, piwa i miodu wypełniała ogromną zamkową kuchnię. Spodziewano się licznych i wysoko postawionych gości, bo oboje księstwo nigdy by dla siebie i swego tylko dworu nie kazali nagotować takiej obfitości jadła. Wstrzemięźliwi byli oboje nad miarę i jadali skromnie, co jak można się domyślać, wcale nie cieszyło dworzan. 

Poza tym – jak to przed świętami – panowała atmosfera ożywienia, podniecenia nawet. Dziewczęta z otoczenia księżny, na ogół zdyscyplinowane i ciche, teraz zmieniły się nie do poznania. Po wszystkich korytarzach niósł się ich śmiech, a co odważniejsze wpadały do kuchni, by porwać jakiś smakołyk, a później z piskiem uciec przed rozdrażnionym kucharzem, dwojącym się i trojącym wokół palenisk i saganów, co przypominało jakiś cudaczny taniec. 

Halina ryzykując, iż księżna może się na nią pogniewać, wymykała się teraz z zamku już co dnia i włóczyła poza miastem. Śnieg stopniał dość dawno, nie padały deszcze, a za to przyświecało słonko, więc ziemia obeschła dobrze i bez narażenia się na ubłocenie mogła odwiedzać swe ulubione zakątki: brzeg wiślany i głęboki, mroczny wąwóz przerzynający, aż do jego serca prawie, całe Wzgórze Świętopawelskie. 

Spacerując po okolicy, z przyjemnością spoglądała dookoła. Przyroda budziła się już na dobre z zimowego snu. Zioła wychylały się z ziemi. Coraz częściej można było – nie licząc podbiałów, stokrotek i przebiśniegów – zoczyć kwiat jaki, a trawa poczęła nabierać swej naturalnej zieleni. Tej zieleni, która zda się zachęcać, aby pożywszy się na niej na wznak, wsłuchując się w szmery i odgłosy stworzeń wiodących swoje ciche żywoty śród źdźbeł, wystawiwszy twarz ku promieniom słonecznym, śledzić białe obłoki niesione po firmamencie łagodnym podmuchem wietrzyku. 

Halina, znalazłszy się nad Wisłą, przysiadła na ogromnym dębowym pniu, poczerniałym od wody i starości, który wyrzucił tutaj nurt. Patrzyła w zamyśleniu na szarą taflę rzeki, która niebieszczała dopiero gdzieś hen, w oddali, odbijając niczym zwierciadło błękit wiosennego nieba. Pachniało mułem i wierzbowymi baziami.

Gdzieś blisko dał się słyszeć plusk. 

„Ryby się rzucają” – pomyślała dziewczyna. 

Przymknąwszy oczy i odrzuciwszy głowę do tyłu, oddała się rojeniom.

Oto znów była małą dziewczynką. Ojciec niósł ją na rękach, a ona śmiejąc się, chwytała go za włosy. Musiało to być wspomnienie z bardzo wczesnego dzieciństwa. 

Potem znów przypomniała sobie jakieś letnie popołudnie. Żar lejący się z nieba, brzęczenie pszczół zbierających słodki nektar z lipowego kwiecia. Słodkawy, cudowny jego zapach sycił powietrze. Ostrożnie, by nie płoszyć owadów, zrywała gałązkę po gałązce, a później wkładała je do przepaścistej wiklinowej kobiałki. Miał to być zapas na całą zimę, kiedy to z lipowego suszu parzy się woniejący słodkawo, o miodowym odcieniu, napój. W kubku pozłocistego płynu zaklęte było lato, i słońce, i kumkanie żab, i dzwonienie koników polnych, i spokój jeszcze jednego beztrosko przeżytego dnia… 

Wspominała swoje najszczęśliwsze lata. 

Naraz z owych rojeń wyrwał ją niski, spokojny, męski głos: 

– Nie boisz się, dziewczyno, siedzieć sama na tym odludziu? 

Wystraszona zerwała się na równe nogi i spojrzała w stronę, z której ów głos ją dobiegł. 

Na pochyłości łagodnego w tym miejscu, wiślanego brzegu stał młody mężczyzna. Stał z gołą głową i wiatr rozwiewał mu jasne, niczym żytnia słoma, włosy. 

Odziany był w bogaty kaftan z grubego niemieckiego sukna. Jedną ręką podparł się pod bok, w drugiej dzierżył giętką wiklinową witkę, którą od czasu do czasu uderzał się po bucie. 

Halina spłoniła się, jakby złapana na gorącym uczynku czynienia czegoś niedozwolonego, a później jąkając się z przejęcia, rzekła: 

– Nie… nie… lękam się. 

A po chwili odzyskawszy panowanie nad głosem, dorzuciła:

– Niby czego miałabym się lękać? Czyż nie jestem bezpieczna w Sandomierzu? Książę z dworem tu stoi, straży pełno, któż by się odważył napastować dwórkę księżny? 

– A choćby ja! – zawołał z przekorą w głosie nieznajomy. 

– Nie żartujcie, panie. Lepiej pozwólcie mi przejść. 

Halina skierowała się w stronę miasta. 

Ale mężczyzna zastąpił jej drogę. 

– Wpierw mi musisz rzec jak ci na imię, dziewczyno. Nie widziałem piękniejszej od ciebie. 

Ostatnie słowa wyrzekł z taką mocą w głosie i z takim przekonaniem, iż Halina zrozumiała, że wyrzekł je szczerze.

Zatrzymała się więc. Śmiało spojrzała mu w oczy, a potem powiedziała: 

– Na imię mi Halina, skoroś taki ciekawy. A jak tobie? 

– Jasiek.

– Tedy mnie przepuść, Jaśku, jeśli nie chcesz mieć do czynienia z pana wojewody sandomierskiego strażą. Sprawiedliwy to pan, jak słyszałam, i o krzywdę sieroty upomnieć się potrafi. Zawszeć to lepiej po wolności chodzić, tym bardziej że coraz piękniej na świecie, niż w zamkowym lochu gnić, albo i też katu głowę dać.

Słuchał Jasiek owej perory z niejakim zdziwieniem, zaskoczony tak wielką pewnością siebie i odwagą panny. Ale wysłuchawszy jej do końca, zaniósł się gromkim śmiechem, jakby istotnie coś zabawnego, a nie pogróżki usłyszał. 

A ona nie czekając, aż natręt przestanie się śmiać, pchnęła go z całej siły w piersi, tak iż zachwiał się z lekka, nie będąc przygotowany na cios. Halina, utorowawszy sobie w ten sposób drogę, ile sił w nogach pobiegła do zamku. 

Umykając, posłyszała jeszcze głos Jaśka: 

– A strzeż się, bo rychło cię dopadnę! Nie umkniesz mi, dziewczyno, nie umkniesz! 

Skoro Halina znalazła się już pośród grodowych obwałowań, uprzytomniła sobie, iż owa przygoda mogła się była skończyć zgoła inaczej. Chwalić Boga, nie był to widać żaden łotr, lecz jakowyś żartowniś tylko. Postanowiła wszelako, iż od tej pory nie będzie sama jedna włóczyć się po odludnych miejscach, niezbyt to bowiem bezpieczne. 

Chociaż była odważna, to jeszcze na wspomnienie owego zdarzenia czuła drżenie w łydkach i mrowienie w krzyżu. Wzięła się jednak w garść, przygładziła rozwiane w czasie ucieczki włosy i spokojnym krokiem podążyła do komnaty, w której zwykle księżna pani przebywała z dwórkami.

* * *

W komnacie owej panowało dziwne jakieś podniecenie. Księżny Kingi nie było, nie było też dwu czy trzech dziewcząt, które zabrała ze sobą dla towarzystwa. Pozostałe dwórki zaś rozprawiały o czymś tak zawzięcie, iż nie zauważyły wejścia Haliny. 

Dopiero gdy spytała – a pytanie powtarzać musiała kilkakroć, aby zostało wreszcie usłyszane – co też się dzieje, dziewczęta ją otoczyły i jęły podniesionymi głosami, z przejęciem wielkim, jedna przez drugą wołać: 

– Gdzieś była? 

– Księżna cię szukała! 

– Ma przyjechać dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski! 

– Z rycerską drużyną! 

– Może sobie jakiegoś rycerza upatrzę? – marzyła w głos jedna z dziewcząt. 

– A któryż cię zechce? – pokpiwała z niej druga. 

– A dlaczegoż by miał mnie nie zechcieć? Brakuje mi czego? – oburzyła się pierwsza. 

Inna znów wtrąciła się do rozmowy: 

– A mnie może i sam wojewoda wybierze? 

– Patrzcie, patrzcie! Cóż to się jej roi?! – kpiła jej przyjaciółka. 

– Dlaczego nie? Przecie to jeszcze kawaler! 

Halina machnęła ręką i poszła w kąt, gdzie wziąwszy płat jedwabnej tkaniny, poczęła haftować na nim rozpoczętą wcześniej kiść gron winnych. Chciała opowiedzieć dziewczętom o swojej przygodzie, ale uznała, że żadnej to nie zainteresuje, że teraz myślą tylko o jednym, aby jak najlepiej wyglądać i przypodobać się nowo przybyłym wraz z wojewodą rycerzom. 

Siedziała tedy w kącie zajęta swoją robotą, a harmider, miast maleć, narastał jeszcze. Aż oto ustał nagle jakby nożem ucięty. Otworzyły się bowiem drzwi i w progu stanęła księżna. 

– Moje panny – rzekła. – Przybył do zamku dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski i jeszcze kilku godnych mężów, o czym zresztą, jak widzę, już wiecie. Mój książęcy małżonek będzie z nimi wieczerzał. Przyodziejcie się tedy, jak możecie najpiękniej, aby mnie, książęciu i całemu dworowi wstydu nie przynieść. A teraz dość już owego harmidru, co go to pewnie aż na mieście słychać. Niechaj każda weźmie się za swoją robotę. Bierzcie przykład z Haliny. Spójrzcie, jak pilnie wyszywa!

Skończywszy tę przemowę, pani Kinga sama jęła haftować przepiękną tuwalnię dla kościoła Świętego Jana przeznaczoną. Jej zręczne palce malowały nicią pozłociste pszeniczne kłosy, podbarwiały je z lekka czerwienią, tak iż wyglądały, jak największy skarb tej ziemi – czerwonokłosa pszenica-sandomierka. 

Dalsze godziny upływały monotonnie. Jedyne urozmaicenie stanowił skromny południowy posiłek, który tym razem spożyły, nie opuszczając komnaty.

Gdy jednak na dworze jęło się z lekka zmierzchać, księżna powiedziała:

– Dość już na dzisiaj, moje panny. Niechaj teraz każda przyodzieje się w to, co ma najlepszego, najpiękniejszego, a potem razem ze mną uda się na wieczerzę. Pamiętajcie tylko o skromności – największym i najcenniejszym skarbie, jaki posiada dziewczyna. 

Usłyszawszy te słowa, dwórki z piskiem rozbiegły się do swoich izdebek. Halina tylko ociągała się z wyjściem, chcąc skończyć haft jednej jeszcze jagódki w winnej kiści. 

– Nie męcz już oczu, dziecko. Wystarczy na dziś – dobrotliwie ozwała się księżna. – Zawsześ smutna jakaś, zamyślona. Idź, przyodziej się godnie, jak na Krępiankę przystało. Zobaczymy nowe twarze, może usłyszymy ciekawe jakie opowieści. Rozerwiemy się nieco.

Odłożyła tedy Halina igłę i posłuszna poszła wykonać polecenie księżny Kingi. 

Ubierając się i czesząc swoje pyszne, pozłociste włosy, rozmyślała o dzisiejszej przygodzie, jaka ją spotkała na wiślanym brzegu. I o dziwo, im dłużej myślała, tym przyjaźniejsze uczucia zaczynała żywić względem owego młodzieńca. 

W końcu złapała się na tym, iż wabi jego obraz pod przymknięte powieki, a myśl kieruje ku jego osobie. 

„Przecie to nie żaden zbrodzień” – kotłowało jej w głowie. 

„Wyglądał raczej na syna jakowegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio…” 

„Gdyby chciał mnie ukrzywdzić, cóż mu niby stało na przeszkodzie?” 

„Niewinnie posądziłam człeka o złe zamiary”. „Ach, jakiż on urodziwy, jaki urodziwy. Jeszcze żaden mi się taki nie wydawał”.

„Czy go spotkam kiedykolwiek?” 

Skończyła toaletę i dołączyła do dwórek, które całą gromadą udawały się do komnat księżny. Pani Kinga też już była wyszła na korytarz i na czele dziewcząt udała się do sali jadalnej.

Książę siedział u szczytu stołu. Na widok małżonki wstał z uszanowaniem i wskazał jej miejsce po swej prawej stronie. Idąc za jego przykładem, powstali również obecni tam rycerze i urzędnicy dworscy.

Dziewczęta rozlokowały się, każda na przeznaczonym jej miejscu i bacznie rozglądały się dookoła, wypatrując nowych twarzy. 

Halina dostąpiła nie lada zaszczytu, bo posadzono ją po lewej ręce księcia Bolka, Wstydliwym przez lud nazwanego, od którego dzieliło ją tylko jedno puste miejsce. Widno przeznaczone dla pana wojewody sandomierskiego, który miał być dzisiaj najważniejszym gościem, a podczas wieczerzy opowiedzieć o swych ostatnich zmaganiach z Tatarami w okolicach Lublina, jednego z najważniejszych grodów Sandomierskiej Ziemi. 

Ale mimo iż wieczerza już się miała rozpocząć i obcych twarzy rycerskich z drużyny pana sandomierskiego sporo już widać było między zebranymi, miejsce wojewody pozostawało puste. 

Książę począł się niecierpliwić. A wiadomym było powszechnie, iż nie znosi niepunktualności. Wszelako zniecierpliwienie jego okazało się przedwczesne, bo oto w drzwiach ukazała się męska postać, a na sali dał się słyszeć czyjś głos: 

– A oto i Jan Pilawa, pan wojewoda sandomierski!

Na co chudy podkanclerzy dodał po łacinie: 

– Comes Joannes palatinus sandomiriensis. 

Oczy zebranych obróciły się ku wejściu. Spojrzała w tę stronę i Halina, wiedziona ciekawością i w tejże samej chwili zamarła, zaskoczona widokiem, którego nie spodziewała się ujrzeć. Do sali wchodził jej nieznajomy znad Wisły!

Wspomniawszy wszystko, co doń mówiła, a szczególnie owo straszenie go wojewodzińską strażą, zawstydziła się tak bardzo, iż najchętniej zapadłaby się popod ziemię. Zgarbiła się tedy, jak najbardziej mogła, i pochyliła twarz nad stołem, nie podnosząc wzroku.

Tymczasem wojewoda podszedł do wskazanego mu przez księcia siedziska i oddawszy wprzód uszanowanie władcy i jego małżonce, rozparł się wygodnie i jął z zainteresowaniem rozglądać się śród obecnych.

Okazało się, iż miał pośród nich wielu znajomych i krewniaków, toteż kłaniał się na prawo i lewo, słał lub odwzajemniał uśmiechy. 

Halina drżała na myśl o tym, co będzie, gdy w końcu i na nią zwróci uwagę i, co nie daj Bóg, rozpozna.

Uczyniła tedy rzecz najgłupszą, jaką mogła uczynić. Wyjęła z rękawa chusteczkę, przytknęła ją do policzka, chcąc w ten sposób ukryć twarz. 

Księżna Kinga zauważyła to natychmiast i w głos zapytała: 

– Cóż ci się stało, Halino? Czyżby zęby jęły ci dokuczać? 

Na głos księżnej, a pewnie również na dźwięk wypowiedzianego przez nią imienia, spojrzał wojewoda na siedzącą obok dziewczynę i, jak można się było tego spodziewać, natychmiast ją rozpoznał.

Uśmiechnął się szeroko, bo zrozumiał, iż to nie ból zębów, miała ta chusteczka koić, ale nie dając nic poznać po sobie, ozwał się w te słowa: 

– Jakaż szkoda, że akurat teraz poczęłaś odczuwać cierpienie, kiedy stół zastawiony suto. A może mógłbym ci pomóc? Znam się nieco na zębach. Wraz przygotuję lekarstwo. 

Rzekłszy to, pochylił się do ucha Haliny i wyrzekł jeszcze ściszonym głosem: 

– A nie mówiłem, Halino, że mi nie uciekniesz? 

Dziewczyna zapłoniła się niczym polny mak i odpowiedziała szeptem:

– Nie wiedziałam, że to w zwyczaju wojewodów zachowywać się wobec niewiast po pogańsku. 

Księżna bacznie obserwowała oboje, bo zdało się jej, iż mają oni jakowąś wspólną tajemnicę. Ale nie chciała indagować ich o to przy całym dworze. W duchu jednak pomyślała, iż doskonalszej od Pilawy partii nie mogłaby dla Haliny wyszukać. A chciała ją przecie wydać za mąż jak najlepiej, bacząc na zasługi ojca i zobowiązania, jakie byli księstwo wobec tego rodu zaciągnęli.

Nie przypuszczała jednakże, iż młodzi mogą się mieć ku sobie, bo i skąd, jeśli nie znali się wcześniej. Niemniej coś kazało jej sądzić, iż jednak nie są sobie zupełnie obcy. Rozpaliło to ciekawość księżny, postanowiła zatem, iż zaraz po wieczerzy rozmówi się z obydwojgiem. 

Wieczerza, chociaż postna, była dość wyszukana. Kucharz przeszedł samego siebie i nagotował tak smakowitych i tak wymyślnych potraw z ryb i raków, jakich dostarczyła Wisła i książęce stawy, że nikt nie czuł się niesyt. 

Wesoło było i gwarno. Pilawa i jego rycerze rozprawiali o starciach na granicy księstwa z Rusią, pomiędzy nimi a tatarskimi zagonami. 

Cieszono się z przewag swojaków, winszowano zwycięstw. Książę, słuchając tego wszystkiego, radował się w duchu, że tak słusznego dokonał wyboru, czyniąc młodziutkiego Jaśka wojewodą. Chociaż, znający życie doradcy, ganili go za to, uważając, iż brak Pilawie doświadczenia w dowodzeniu rycerstwem, książę czuł, że nikogo odpowiedniejszego nie mógłby owym stanowiskiem zaszczycić. I oto okazało się, iż jego rachuby były trafne.

Gdy wszyscy się już posilili, a i powoli jęło brakować tematów do rozmów, księżna i książę podnieśli się zza stołu i oddzielnie udali się do swych komnat.

Księżna Kinga odchodząc, rzekła do Pilawy:

– A przyjdźże zaraz do mnie, wojewodo. Mam z tobą do pomówienia.

– Nie omieszkam, miłościwa pani. Dobrze się składa, iż chcesz ze mną mówić, bowiem i ja mam sprawę do ciebie. Ważną dla mnie niczym samo życie.

Rzekłszy to, rzucił ogniste spojrzenie na Halinę, a ta zaczerwieniła się po samo czoło. Księżna nie miała już żadnych wątpliwości. Nie mogła tylko jednego pojąć. Jakże można tak szybko obdarzyć uczuciem nieznajomą osobę. 

– A zatem czekam – dodała na odchodnym. – Halino, pójdź ze mną. 

* * *

Znalazłszy się w swej komnacie, księżna Kinga usiadła na dębowym, rzezanym w jakoweś zamorskie liście i owoce zydlu. Stał on w pobliżu wnęki okiennej. Drewniane ramy obciągnięte były cienką pergaminową skórką albo błonami ze świńskich pęcherzy, które prawie wcale nie przepuszczały światła, chociaż na dworze widno było prawie jak w dzień, bowiem księżyc stał w pełni.

Oliwny kaganek dawał lichy poblask. Od migotliwego płomienia kładły się na ścianach chybotliwe cienie, długie jakieś i zniekształcone. W kominie pogwizdywał wiatr. Po rozgwarze i radości sali biesiadnej tutaj panował dziwny smutek. 

Halina stała wpodle kominka, w którym tlił się żar, i czekała, co też ma jej do powiedzenia księżna. Ale Kinga milczała dłuższy czas. Miała opuszczoną głowę i wpatrywała się w swoje wychudłe dłonie, splecione na brzuchu. Rozmyślała widać nad czymś niewesołym. Może nad losem sierocym, a może nad tym, iż nie tak winna była ułożyć sobie życie, jak ułożyła. Później zaś westchnęła ciężko i podniósłszy głowę, spojrzała Halinie prosto w oczy: 

– Skąd się znacie z wojewodą?

Dziewczyna tak była zaskoczona owym niespodzianym pytaniem, którego przewidzieć w żaden sposób nie mogła, iż nie próbowała nawet żadnych wykrętów i z całą prostotą odrzekła: 

– Poznaliśmy się dzisiaj przypadkiem nad Wisłą. 

– Gdzie?! – nieomal krzyknęła księżna. – A cóżeś tam robiła bez mojej wiedzy i zgody? 

– Daruj, miłościwa pani. Daruj. Wiem, że źle uczyniłam, ale ilekroć dwór zjedzie do Sandomierza, nie mogę się oprzeć pokusie, aby odwiedzić wszystkie zakątki, kędyśmy ongiś z panem ojcem chadzali. Przeciem tu się rodziła. Kocham to miasto. Daruj, miłościwa pani. Więcej tak już nie uczynię. 

– Nie dam ci po temu okazji. Będę bardziej na ciebie baczyła. Wiesz, żem nie tylko twoją panią, ale i matką. I czuję się w sumieniu odpowiedzialna za ciebie.

Halina poczęła szlochać i upadłszy do nóg księżny, przepraszała ją z całego serca. 

– No już dobrze, dobrze. Wiem, że z lekkomyślności nie byłaś mi posłuszna, ale też cię rozumiem. Ach, jakże ja tęsknię nieraz za swoją rodzinną ziemią. Tęsknię tak, iżbym, gdyby nie wstyd, w głos płakała. Ale powiedz mi, córuchno, długoście nad tą Wisłą ze sobą rozmawiali? 

– Nie, miłościwa pani. Ledwie chwil kilka, bo jak mnie Jasiek – tu spłoniła się i poprawiła zaraz – wybaczcie, wojewoda, zaczepił, zarazem go pchnęła z całej mocy i uciekła do grodu. 

Rozbawiło księżnę to wyznanie i poczęła śmiać się w głos. 

– Swoją drogą nie brak ci odwagi – rzekła. – A gdybyż to był zbój jaki, na twoje życie dybiący?

– Ale – chwalić Boga – nie był. 

– I jakże ci się widzi ów wojewoda? Młodzik to jeszcze, ale już najwyższych zaszczytów dostąpił. 

Halina spłoniła się znowu, co nie uszło bacznym oczom księżny. 

– Cóż, miłościwa pani. Urodziwy jest, a jak się okazało z opowieści o bitwach z poganami, waleczny także.

– To i dobrze, że ci się widzi. To i dobrze. A teraz idź do swojej komnaty – dorzuciła. – Zostaw mnie samą, bo, jak wiesz, czekam tutaj na Pilawę.

Ledwo za Haliną zamknęły się drzwi, a jej kroki ścichły za zakrętem korytarza, załomotał ktoś ostro we framugę. 

– Wejdźcie, wojewodo, wejdźcie – ozwała się księżna. 

Dźwierza rozwarły się ze skrzypieniem nieoliwionych wrzeciądzy i do komnaty wszedł krokiem pewnym, chociaż na licu malowało mu się jakieś dziwne pomieszanie, Jasiek Pilawa. 

– Miłościwa pani… – tu skłonił się dwornie. 

– Darujcie sobie, wojewodo, te ceremonie. Nie lubię ich, jeśli mam być szczera. Usiądźcie lepiej na tamtym oto zydlu wpodle ognia, bo chociaż już prawie wiosna, to jednak noce ostre niczym w zimie. Chciałam z wami pomówić, ale jeśli i wy macie do mnie jakowyś interes, tedy najpierw was wysłucham.

Ale Pilawa jakoś nie kwapił się do rozmowy. Widać było, iż coś mu bardzo ciąży na sercu, a tu bądź nie śmie, bądź wstyd mu o tym czymś rozprawiać. Księżna widząc jego niezdecydowanie, ofuknęła go: 

– At, dzielny mąż! Taki co to woje wodzi, a zachowuje się niczym panna. Mówcież, panie Janie, co wam na sercu leży, bo widzę po minie, iż to coś okrutnie wam doskwiera. 

Wojewoda poczerwieniał mocniej, przejechał rozcapierzonymi palcami po gęstej czuprynie i widomie mocując się ze sobą, w końcu podniósł się z zydla, a potem runął przed Kingą na oba kolana i zawołał:

– Miłościwa pani, księżno moja! Ulituj się nade mną biednym! Daj mi twoją dwórkę, oną Halinę za żonę! Nie żyć mi bez niej! Nijak nie żyć! 

Uśmiechnęła się księżna, ale tak nieznacznie, żeby rycerz tego nie dostrzegł i udając oburzenie, zawołała: 

– Wstańcie natychmiast, panie. Za stateczniejszego męża was miałam. A wyście płochy, jak widzę. Poznał dziewczynę przed południem, nie wie, kto ona, a chciałby się żenić. Wstyd! 

– Ale, miłościwa pani! – zaprotestował Pilawa. – Skorom tylko ją ujrzał, od razu zrozumiałem, że albo ta, albo żadna. 

Zamilkł i na powrót usiadł na wskazanym mu pierwej przez księżnę miejscu. Pani Kinga czas jakiś nic nie mówiła, tylko bacznie przyglądała się młodzieńcowi. W końcu zaś ozwała się w te słowa: 

– Widzisz, wojewodo. Owa Halina to nie byle kto i z równego twemu, o ile nawet nie szlachetniejszego jeszcze rodu pochodzi. 

– A któż ona? – z zaciekawieniem spytał Jasiek. 

– Krępianka – odparła księżna. 

– Córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, który poległ był, broniąc miasta przed Tatarami? 

– Ta sama. 

– To tym goręcej jej pragnę! Szlachetną krew ze szlachetną krwią łączyć się godzi! 

– Cóż, wojewodo. Jeśli mam być szczera – powiedziała księżna – to i ja rada bym widziała wasz związek. Boję się tylko jednego, że to tylko chwilowe jakieś zadurzenie. Że minie parę niedziel, a zapomnisz o niej. Te wyznania, którem dzisiaj tutaj usłyszała, wydadzą ci się śmieszne, a serce przylgnie do innej dziewczyny. 

– Nigdy! – gwałtownie zaprzeczył Pilawa. 

– Cóż ty wiesz, młodziku, cóż wiesz? Nie takiem namiętności oglądała w swym życiu, które nie tylko w obojętność, ale i w nienawiść się przeradzały. 

– Miłościwa pani! – zawołał wojewoda i znów upadł przed księżną na kolana. – Miłościwa pani, miej litość nade mną, nie odmawiaj! 

– Ależ ja nie odmawiam! Wiem o tobie, żeś zacny i duszę masz szczerą. Wiem, żeś bogaty i że ród twój szlachetny. Ale na niepewne dziewki nie dam. Jej ojciec życie stracił dla ojczyzny. Jam jej teraz matką i opiekunką. Muszę dbać o przyszły los dziewczyny, aby był szczęśliwy! Myślę, iż najlepiej będzie – ciągnęła dalej księżna – jeśli poprosisz mnie o rękę Haliny po roku. Jeśli przez ten czas zyskasz jej przychylność, a sam nie odmienisz uczucia, sprawimy zrękowiny. I cóż ty na to? 

Wojewoda westchnął ciężko i rzekł: 

– Ano cóż? Niczego innego mi do wyboru nie dano. Uczynię, jak chcecie, pani. Ale uschnę bez niej. Tęsknota mnie zagryzie! 

– Nie plećcie byle czego, wojewodo. Przecie będziecie się widywać. Nie odeślę jej nigdzie, zostanie przy dworze, jak dotychczas było. A i wy przecież przy księciu musicie przebywać – powiedziała pani Kinga.

Po chwili milczenia dorzuciła: 

– A teraz zostawcie mnie już samą. Dobranoc. 

– Dobranoc – odrzekł wojewoda, lecz położywszy rękę na klamce, stał dalej niezdecydowany. 

– Czego jeszcze chcecie, panie? – zapytała księżna.

– Ja? Niczego. Ale przecież to wy, miłościwa księżno, wzywaliście mnie tutaj w jakiejś sprawie. 

– Cóż – roześmiała się księżna – chciałam cię wybadać, jakie masz wobec Haliny zamysły. Ślepa nie jestem i podczas wieczerzy dobrze widziałam, jakeś ją oczami jadł. No, ale idź już wreszcie. Późno się zrobiło bardzo. 

Pilawa pokłonił się nisko swej pani i wyszedł z komnaty. Jeszcze przez chwilę rozlegał się na korytarzu odgłos jego energicznych kroków, ale rychło zamilkł.

* * *

Na święta wielkanocne najechało się gości co niemiara. Możni panowie, tak świeccy, jako i duchowni wraz z orszakami. Wniosło to trochę ożywienia do monotonnie mijających dni na dworze Bolesława i Kingi. 

Dziewczęta z otoczenia księżnej znalazły nareszcie okazję, aby stroić się, w co miały najlepszego. Dla niektórych zaś z nich były to już ostatnie święta w Sandomierzu, bowiem za zgodą panujących powychodziły za mąż i porozjeżdżały się do mężowskich dworzyszcz. 

Święta minęły szybko. To tylko same przygotowania do nich trwały długo. Później znów powiało nudą z mrocznych korytarzy sandomierskiego zamczyska. 

Książę Bolesław i księżna Kinga nieradzi widzieli bowiem światowe rozrywki. Wiodąc na poły mniszy żywot, pragnęli aby spokoju i ciszy, tak potrzebnych do kontemplacji i modlitwy. 

Halina od owej pamiętnej rozmowy z księżną, podczas której opowiedziała o swym pierwszym spotkaniu z Pilawą na wiślanym brzegu, korzystać mogła z większej niż dotąd swobody. 

Pani Kinga rozumiejąc sentyment dziewczęcia, pozwalała jej odtąd na codzienne spacery po Sandomierzu i najbliższej okolicy. Pod warunkiem jednak, iż za każdym razem opowie dokładnie, dokąd idzie, i weźmie sobie jedną lub dwie przyjaciółki do towarzystwa.

Radość Haliny z owej swobody była ogromna. I nie trzeba dodawać, iż ilekroć tylko mogła, korzystała z przywileju. A i dziewczęta, które zabierała ze sobą, cieszyły się z tego, bo przecież zawsze to lepiej wędrować po Bożym świecie, tym bardziej iż wiosna uczyniła go tak pięknym, niż siedzieć w ciszy mrocznej i zatęchłej izby. 

Zaraz na pierwszy spacer, wziąwszy jeszcze dwie panny ze sobą, chciała pójść daleko od miasta, aż do Gór Pieprzowych, kędy ją gnała niewypowiedziana jakaś tęsknota. Ale dziwna to była tęsknota, bo przecież z górami onymi wiązało się najprzykrzejsze z dziecięcych wspomnień Haliny. 

Wszelako chciała odszukać to miejsce, gdzie razem z piastunką wyszły po wędrówce przez lochy na swobodę i gdzie kryła się krypta grobowa pięknej i nieszczęśliwej Judyty. 

Ślicznie było na dworze. Słonko przygrzewało mocno. Ptaki świergotały śród gałęzi okrytych delikatną pianą młodziutkich listków, a łagodny wietrzyk niósł w nozdrza zapach świeżo zaoranej ziemi, która rychło przyjąć miała w siebie ziarno, z którego wyrasta chleb.

Na łagodnym skłonie wzgórza zakonnik dominikański w białej sukni i czarnym płaszczu, który mu wiatr rozdymał, tak iż przypominało to jakby skrzydła ogromnego ptaka, oglądał z zaciekawieniem i uwagą młode drzewka rosnące w klasztornym sadzie.

Dziewczęta mijając go, pozdrowiły pięknie, a on pomachał do nich dłonią i zawołał: 

– A przyjdźcie tutaj do mnie, to wam coś pokażę! 

Skręciły posłuszne, a podszedłszy bliżej, jedna z nich zapytała: 

– Czegóż to chcesz od nas, ojcze? 

– Patrzcie, dziewczęta – szerokim gestem ręki objął sad. Widać było, iż owe drzewka, które oglądał, to cały jego świat, całe jego życie i ukochanie, że bez nich byłby bardzo nieszczęśliwy. Widać też było, że ich widok cieszy go tak bardzo, iż radością swoją chciałby się z kimś podzielić. 

– Patrzcie, dziewczęta. Powiadali, że się nie uda, a oto się udało! 

– Ale co, ojcze? Co takiego? 

– No jakże? Mówili mi, że nie urośnie na tej ziemi morela. Cudowne drzewo, które krzyżowcy z Armenii do Italii przywieźli, a które wydaje najwyborniejsze owoce spośród wszystkich, jakich kosztowałem w życiu. 

– A cóż to za owoce, ojcze? – zaciekawiła się Halina. 

– Zobaczysz, jak dojrzeją. Bo w tym roku będzie już pierwszy zbiór. Ale powiem ci też nieco o nich. 

– Mają one barwę złocistą, czasem czerwonawy rumieniec na skórce, smak słodki, z kwaskowym odcieniem, a zapach tak cudny, że go opisać nie sposób.

Pochylił się, nabrał garść żółtawej ziemi i przesiewając ją między palcami, ciągnął w zamyśleniu, jakby mówił sam do siebie: 

– Błogosławionaż to ziemia, sandomierska ziemia. I pszenicę urodzi, i żyto, i jęczmień, ale i plon gron winnych wyda, i orzechy włoskie wykarmi, i oną morelę… Moją morelę… Przyjdźcie, dziewczęta, tutaj w pełni lata, a i potem też, gdy jesień wybarwi późniejsze owoce. Dam wam skosztować i moreli, i winogron, i onych orzechów, które to święty Jacek z rodu Odrowążów z italskiej ziemi przywiózł. Wiedział ów mąż Boży, że najprędzej je sandomierska ziemia przyjmie, najprędzej wykarmi, że tu tylko plon wydać mogą stokrotny. I nie omylił się!

– Dzięki ci, ojcze, nie omieszkamy przyjść, skosztować takowych specjałów! – odparły dwórki. – Ale pora nam udać się w swoją stronę. Tedy bywajcie!

– Bywajcie – odrzekł i uśmiechnąwszy się przyjaźnie, powrócił do swego około drzew zajęcia. 

Dziewczęta skręciły na mocno wydeptany, bo też i często uczęszczany, szlak idący wzdłuż biegu Wisły, w dół jej leniwego nurtu. Nie bały się oddalać od grodu, toteż podążały gościńcem wiodącym ku odległemu o kęs drogi brodowi prowadzącemu na drugą stronę rzeki, naprzeciw którego leżała wieś Gorzyce, a dalej wił się trakt ku Przemyślowi wiodący i ku ruskim grodom. 

Minąwszy Rybitwy, gdzie na opłotkach widać było rozciągnięte rybackie sieci i inny sprzęt do chwytania wodnych stworzeń sposobny, poszły ku wsi Kamień. Między brzegiem wiślanym, a gościńcem, ziemia gęsto zakryta była krzewami jeżyn, których ostre i kolące witki stanowiły gąszcz trudny do przebycia. Prócz jeżyn rosły tam potężne drzewa wierzbowe, a gdzieniegdzie olszyna i czarny bez.

Halina, wróciwszy wspomnieniami ku tamtym strasznym dniom zimowym, kiedy dzicz tatarska wyła pod wałami grodu, kiedy wdarła się do jego wnętrza, a ona wraz z piastunką błądziła w ciemnościach podziemnych korytarzy, błagając boskiego zmiłowania, stała się smutna. 

Zapragnęła naraz podzielić się z przyjaciółkami tym wszystkim, co kamieniem, mimo upływu lat, ciągle leżało jej na sercu. Poczęła tedy opowiadać. O mordach, pożodze, o lęku i głodzie, i zimnie, o wilkach, które wyły na pobojowisku… 

Dziewczęta słuchały przejęte, bo chociaż opowieści takowe nie były dla nich czymś nowym, a dzieje Haliny znały dobrze, to jednak po raz pierwszy posłyszały wszystko, co ją bolało. 

Droga minęła im szybko. Nie wiedzieć kiedy, zasłuchane, stanęły u podnóża Gór Pieprzowych. Opadały one ku dopływowi Wisły – przez miejscowych Wisełką zwanemu – bądź łagodnymi stokami lessowymi, bądź osypiskami kruszącego się na tysiączne drobiny czekoladowej barwy łupku. 

Skoro znalazły się już na miejscu, ciekawość połączona ze zniecierpliwieniem gnała je, aby jak najprędzej dotrzeć do owego podziemnego lochu, w którym – jak mówiła Halina – Żydówka Judyta znalazła wieczny odpoczynek. 

Ale gdy podeszły do kępy krzewów tarniny, poza którą znajdować się miało owo małe okienko krypty, przystanęły, bojąc się iść dalej, bojąc się niemiłego widoku ludzkich kości. 

Wszakże próżny był ich lęk, bo skoro jednak przełamały obawy i weszły w gąszcz, rozczarowane zobaczyły niezbyt stary obryw ziemi, który pogrzebał w swym wnętrzu i loch, i wejście do niego, i tajemniczą mogiłę. To pewnie Wisła, gdy wezbrała wiosennymi roztopami, podmyła lessową ścianę, a ta osunąwszy się, zatarła wszelki ślad, jaki tutaj ongiś pozostawiła ręka człowiecza. 

Postały tedy dziewczęta jeszcze czas jakiś u podnóża góry, podumały nad opowieścią zasłyszaną z ust Haliny, obejrzały złoty pierścień – pamiątkę i zarazem ostatni ślad po nieszczęsnej Judycie – a potem wróciły do miasta.

* * *

Jasiek Pilawa nerwowo przechadzał się po dziedzińcu zamkowym, pełen niepokoju, że przegapi wyjście Haliny na codzienną przechadzkę. Od kilku dni już niepostrzeżenie wymykała się, tak że nawet nie mógł pokłonić się jej choćby z daleka.

Pamiętał, co ongiś rzekła mu księżna, że musi sobie zaskarbić przychylność dziewczyny i dopiero wówczas wolno mu będzie myśleć o ożenku z nią. Tymczasem dni płynęły jeden za drugim. W Sandomierzu bywał z rzadka, bowiem rycerskie obowiązki co rusz pędziły go w pole, walczyć z Tatarami, Litwinami, Jadźwingami czy Rusią, bezustannie nękającymi granice Sandomierskiej Ziemi.

Bał się, że rok minie, a on nie tylko nie zmówi sobie dziewczyny, ale jej nawet lepiej nie pozna. Toteż gdy teraz był w mieście, nie chciał stracić okazji porozmawiania z nią. 

W tym samym czasie, gdy Jasiek z niepokojem spoglądał dookoła, wypatrując Haliny, ona zerkała przez ledwo uchylone okno i obserwowała go. W jej spojrzeniu widać było czułość i tęsknotę, ale czy to nieśmiałość, czy może raczej panieński wstyd kazały jej unikać spotkań z wojewodą. 

Gdy ujrzała, iż Pilawa, opuściwszy ze smutkiem głowę, oddala się w stronę bramy wiodącej z grodu do miasta, odeszła od okna i przemknąwszy mrocznymi zamkowymi korytarzami, wybiegła na dwór. 

Tym razem jednak los nie był dla niej łaskawy (a może odwrotnie, może właśnie był łaskawszy niż zwykle?) i próba, by wymknąć się na przechadzkę i nie zostać przez Jaśka zauważoną, spełzła na niczym.

Nieomal zderzyli się w bramie, bo wojewoda właśnie nawrócił do grodu. 

– Ach, to wy, panie Janie?! – zawołała Halina, nie bardzo wiedząc, co ma rzec, i zaczerwieniła się przy tym po samo czoło. 

– Witaj, Halino – odparł Pilawa. – Mówże mi jak wtedy, nad Wisłą, po imieniu. 

Dziewczyna zawstydzona opuściła oczy i rzekła: 

– Niech będzie. Witaj, Jaśku. 

A po chwili dodała: 

– Ale ty się spieszysz i ja się spieszę. Pójdę już w swoją stronę. 

– Mnie nie spieszno – odezwał się młodzieniec. – A po prawdzie to na ciebie czekałem. 

– Na mnie? – zdziwiła się dziewczyna. – A po co?

– Cóż… widzisz… Bo to wszystko, com ci ongiś, tam nad Wisłą mówił, to szczera prawda. Ale przecie nie stójmy tu, w bramie. Wiem, że idziesz na przechadzkę. Jeśli pozwolisz, pójdę z tobą. 

– Ale czy to wypada? – zaniepokoiła się Halina, lecz dostrzegłszy niemą prośbę w oczach wojewody, dodała: 

– No dobrze, chodźmy. Tylko niezbyt daleko.

Szli powoli w stronę wzgórza leżącego naprzeciw zamku, w głębi za Wzgórzem Kolegiackim, wznoszącego się stromymi obrywami skarp zarosłych na łagodniejszych skłonach sztywną srebrzystozieloną trawą i gąszczem krzewów czarnego bzu, szakłaku, trzmieliny i dzikiej róży. Na caliznach gołego lessu zieleniały uczepione cienkimi, acz mocnymi korzeniami duże kępy dzikich wisienek stepowych.

Na płaskim szczycie wzniesienia wrzała praca. Murarze i cieśle budowali rzędy domów, wyznaczających rynki i nowe ulice tam, kędy do tej pory złociły się tylko pszeniczne łany lub srebrzyły zagony żyta. 

Wzgórza Świętojakubskie i Świętopawelskie, gdzie przed paru jeszcze laty wąskie, kręte uliczki pełne miejskiego gwaru, tętniły życiem i radością, teraz były puste, ciche, wymarłe. 

Przeszło osiem lat od owej przerażającej rzezi, jaką Tatarzy urządzili sandomierzanom, a pamięć o nieszczęściu ciągle jeszcze była żywa. Lęk przed ponownym doświadczeniem podobnego koszmaru, a i przed ciągłymi wspomnieniami minionego, sprawił, iż ludzie nie chcieli wracać tam, gdzie ongiś stały ich domostwa. 

Nazbyt wiele krwi i łez wsiąkło w ową ziemię. Woleli tedy wznosić nowe domy, na nowym miejscu, a świeżo przybyli osadnicy poszli w ich ślady i rychło stary Sandomierz wyludnił się do cna i poza kilkorgiem chałup lada jakich i trzema kościołami, nic nie świadczyło o tym, iż kiedykolwiek było tam miasto.

Jasiek z Haliną mijali poszczególne budowy, skąd dochodził zapach wilgotnej gliny, świeżo zlasowanego wapna i miła woń żywicy sącząca się z belek i desek, których stosy całe przygotowane były do zbijania pował, dachów i facjat.

– Ależ to pilnie pracują! Jeszcze kilka lat i stanie tu większe i piękniejsze miasto niż ono stare, które spalili Tatarzy – powiedział Pilawa. 

– Może i większe, może i piękniejsze, ale przecież ja zawsze czuć się będę u siebie tylko na Starym Sandomierzu – odrzekła Halina. 

– Wybacz – ozwał się Jasiek. – Wiem, ciebie to boli, jeszcze się rany na sercu nie całkiem zagoiły. 

– I nigdy się nie zabliźnią. Och! Jaśku, mnie się tamto wciąż śni po nocach. Budzę się z krzykiem, spocona i przerażona, mając pod powiekami obrazy owych zdarzeń.

Halina, jak przed nikim dotąd, otworzyła swe serce przed Jaśkiem. Przez tę bolesność wspomnień poczęła drżeć na całym ciele i łzy zaszkliły się jej w kącikach oczu. 

Pilawa odruchowo ujął ją za rękę, a wolną dłonią począł gładzić włosy dziewczyny. Nie broniła się przed pieszczotą. Stała milcząca i płakała. 

– Już dobrze, dobrze. Nie myśl o tym, co przeszło, przeminęło i nie wróci. Już nie musisz być sama na tym okrutnym świecie. Nie musisz. Rzeknij tylko jedno słowo, a w ogień dla ciebie skoczę, wpław przebędę morze. Boś ty dla mnie wszystkim – i dniem, i nocą, i snem, i jawą. Jedynym sensem wędrówki przez życie. 

Nie wiedzieć kiedy wyszli poza obręb nowo wznoszonego miasta i znaleźli się na krawędzi wąwozu, którego dnem prowadził gościniec ku Lublinowi. Zatrzymali się tedy, nie mogąc iść dalej. 

– Nie mów tak, Jaśku – odezwała się Halina. – Po co te wielkie słowa, których mógłbyś później żałować. 

– Ale przecie to wszystko prawda! Od owej pory, gdy cię zoczyłem siedzącą na zwalonym pniu na wiślanym brzegu, pomyślałem – śmiertelniczka to, czy rusałka-wodna boginka? I wraz serce żywiej zabiło mi w piersiach, bom zrozumiał, że albo ty, albo żadna inna, że bez ciebie mi nie żyć na tym świecie. 

– Proszę cię, Jaśku. Nie mów tak. Nie wypowiadaj słów, których mógłbyś potem żałować. Lepiej usiądźmy tutaj. Patrz, jak pięknie! 

Istotnie, pięknie tam było. W dole wąwóz opadał łagodnie do stóp wzgórza. Jego bokiem płynął wąski strumyczek kryształowo czystej wody, szemrząc cichutko. Strome ściany parowu odcinały się delikatną żółcią lessowej glinki od sinosrebrnych traw przetykanych liliowymi dzwonkami i sztywnymi łodygami żółto kwitnącego dziurawca. Gdzieniegdzie widniały rozłożyste kępy dzikich goździków o pąsowych główkach, krzaki liliowej driakwi lub żółciły się gąszcze złocieni. Karłowate wisienki stepowe czepiały się długimi korzeniami największych stromizn skarp. Na tle ciemnozielonych, błyszczących, skórzastych listków czerwieniały miniaturowe owocki.

Wokoło było słychać brzęczenie pszczół i trzmieli. Gdzieś kłóciły się wróble, a z oddali dobiegało pianie kogutów. 

Od soczystej murawy smużył się niepowtarzalny, cudny zapach lipcowego przedpołudnia, gdy słońce wypije już rosę, ale jeszcze nie nęka upałem. 

Jasiek i Halina usiedli na trawie, zapatrzeni w najdalszą dal nieba, po którym – mącąc nieco spokój czystego błękitu – sunęły wolno białe, kłębiaste obłoczki. 

Nie mówili nic, zasłuchani w szelest liści trącanych leciutkim podmuchem wietrzyku, w odgłosy życia dobiegające spośród gałęzi drzew, źdźbeł traw i kęp ziół rosnących wokoło.

Nie mówili nic, ale ich ręce, bezwiednie, zbliżały się do siebie, by wreszcie się spleść w uścisku znaczącym więcej niż słowa. 

Upłynął spory szmat czasu i słońce zbliżyło się już do zenitu, gdy wreszcie Jasiek przemógł sam siebie, swoje zażenowanie, lęk i zapytał: 

– Chcesz mnie za męża, Halino? 

A ona odpowiedziała: 

– Chcę, Jaśku. 

I były to ostatnie już słowa, jakie tego dnia wyrzekli do siebie. Od tej chwili byli już pewni, że nigdy, przenigdy się nie rozstaną, że od tej pory ich los spłynie w jedno łożysko, którym podąży ku kresowi żywota, dając im przez wszystkie wspólne lata tak wiele szczęścia, jak nikomu jeszcze nie dał. 

* * *

Pilawa zaraz następnego dnia, nie czekając, aż minie wyznaczony mu przez księżnę roczny okres wyczekiwania, poszedł – teraz już pewien swego – prosić księżnę Kingę o rękę Haliny. 

– Cóż, skoro ci ona przychylna, niech tak będzie, jak chcesz. Sprawimy zrękowiny, a na Boże Narodzenie ślub – odezwała się, wysłuchawszy wojewody księżna Kinga. 

– A wiecie, panie Janie? – dorzuciła po chwili. – To nawet dobrze, żeście się tak rychło uwinęli, bo przynajmniej nie będziecie się już lękać o przyszłość.

– Czemuż to? – zapytał zdziwiony Pilawa. 

– Bo za dwie niedziele jadę z dwórkami do mojego umiłowanego Sącza, gdzie byś, panie, raczej nie miał okazji do spotkań z Haliną. Nie mówiąc już o tym, iż nie byłoby ci po drodze w tamtą stronę – roześmiała się księżna. 

Pilawa zaniepokoił się, słysząc te słowa: 

– A kiedyż na nowo, miłościwa pani, zawitasz do Sandomierza albo do Krakowa? 

Księżna westchnęła głęboko: 

– Ach, gdybyż to tylko ode mnie zależało, to ani tu, ani tu bym się więcej nie zjawiła. Najlepiej mi w Sączu. Lecz cóż, nie zawsze władamy swym losem, nawet my, panujący. Pytasz, kiedy ściągnę do Sandomierza? Nie wcześniej jak na wasze weselisko. Zatem do tej pory musisz się zadowolić marzeniami. A teraz już idź.

Odprawiła go skinieniem ręki.

Wojewoda, schyliwszy się głęboko przed Kingą, wycofał się ku drzwiom, a potem wyszedł na korytarz. Słowa, które usłyszał na odchodne, zmartwiły go niezmiernie. Nie wiedział, jak doczeka grudniowych świąt, do których ponad pięć miesięcy zostało. Jak ich doczeka, tęskniąc za Haliną. 

Wyszedł z zamku i jął krążyć po wewnętrznym dziedzińcu, czekając dziewczyny, która jak co dnia miała wyjść mu na spotkanie. Pragnął co prędzej podzielić się z nią ową wieścią, ale i nacieszyć, póki jeszcze można, jej widokiem. 

* * *

Czas do Bożego Narodzenia minął o wiele szybciej, niż się to Pilawie wydawało owego lipcowego dnia, kiedy księżna powiedziała mu o wyjeździe do Sącza.

Sprawy publiczne i wojaczka wypełniały wojewodzie czas tak dokładnie, iż brakowało mu go na to, aby oddawać się smutkowi. Tęsknił, to prawda, i to bardzo tęsknił za Haliną, ale przecież jakoś owo wytrzymywał. Pracowicie spędzane dnie mijały mu nad wyraz szybko, nie zostawiając wiele czasu na rozpamiętywania, a zmęczenie sprawiało, iż nocami spał snem kamiennym, bez marzeń i majaków.

Gorzej było z Haliną. Jej godziny, dnie i tygodnie upływały wolno, bo wypełnione nudnymi, monotonnymi obowiązkami – tkaniem, haftowaniem, szyciem… Rzadkie przechadzki dostarczały niewiele radości. A poza tym do tęsknoty za Pilawą dołączyła się tęsknota za rodzinnym Sandomierzem. 

Toteż gdy wreszcie jesień przebarwiła liście na drzewach, krasząc je złotem, czerwienią, żółcią i rozmaitymi odcieniami brązu, gdy potem przymrozki jęły ścinać kałuże, a wreszcie śnieg ubielił cały świat, jej serce przepełniło się radością. Oto zbliżał się czas upragniony, czas wyjazdu z Sącza i czas ślubu z Jaśkiem. Z jej Jaśkiem, dzielnym, pięknym, mądrym, poza którym nie widziała świata. 

Księżna Kinga dotrzymała słowa i gdy wraz z dwórkami stanęła z początkiem grudnia w sandomierskim zamku, natychmiast nakazała czynić przygotowania do ślubu i do weselnej uczty. 

Bito wieprze, cielęta i owce. Woń kiełbas, wędzonego mięsiwa i ryb, czosnku i zamorskich korzeni przesyciła powietrze w całym wielkim gmachu. Księżna pragnęła, aby ślub Krępianki wypadł jak najokazalej i by w ten sposób spłacić choćby cząstkę długu, jaki księstwo zaciągnęło u jej ojca. O ile dług krwi można spłacić czymkolwiek. 

A poza tym Kinga rzeczywiście traktowała Halinę jak córkę rodzoną. Może dlatego, iż nie miała dzieci, a może dlatego, że przypominała trochę ją samą? Jedna i druga, księżna i dwórka, chowały się samotne na tym świecie, bez rodziców. Obie jednakowo spragnione były ciepła matczynych rąk i ojcowskiej czułości. 

Ta między nimi była tylko różnica, że Halinie zabrała rodziców śmierć, a księżna musiała ich zostawić dla dobra ojczyzny. Odesłano ją bowiem, jako ośmioletnią dziewczynkę, ze stolicy Węgier do Sandomierza – drugiej ze stolic Małopolski – przeznaczając na żonę dla innego dziecka – księcia Bolka. Owo małżeństwo miało dla Węgrów istotne znaczenie, ponieważ zyskiwali przez nie pewnych sojuszników do walki z Tatarami, którzy wciąż, niby chmura gradowa, wisieli nad granicami łacińskiej Europy. 

Nikt i nigdy nie pytał Kingi o zgodę, nikogo nie interesowało, iż tam, daleko, za masywnym łańcuchem gór, w cudzej ziemi, będzie płakać z żalu i tęsknoty. 

Gdy dowiedziała się o smutnym losie Haliny, zrozumiała, iż jest to bliska jej istota, bliska przez swoją niedolę. Tak samo samotna i pokrzywdzona przez życie. I od tamtej pory postanowiła, iż o ile to tylko będzie w jej mocy, zastąpi dziewczynie matkę. 

Dlatego teraz, skoro nadszedł czas ślubu Haliny, chciała, aby wypadł on jak najokazalej, aby godny był książęcej wychowanicy i jednego z najpierwszych w Polsce panów. Wszelkie przygotowania doń prowadzone tedy były z rozmachem. 

Gdy książę przybył z Krakowa w otoczeniu licznych dworzan i panów, właściwie wszystko było już gotowe. Księżna zadbała, aby stoły były pełne jadła i napitków rozmaitych, przez wiele dni. Gotowa też już była suknia Haliny. Wyglądała pysznie. Szyta z białej jedwabnej materii, zdobiona srebrnym haftem i aplikacjami z pereł, budzić mogła zazdrość nie tylko dwórek – przyjaciółek Haliny, ale i najbogatszych niewiast w kraju. Ba! Samych księżnych nawet!

Skoro nadszedł ten dzień, dzień długo wyczekiwany, rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Barwny orszak weselników sunął z zamku ku kościołowi Świętego Jakuba, gdzie Halina przez pamięć przeora Sadoka i pomordowanych dominikanów pragnęła oddać swą rękę Jaśkowi. 

Po obu stronach ulicy stały nieprzebrane tłumy mieszczan, chłopstwa, które ściągnęło na tę uroczystość z okolicznych wsi, i czerni zamieszkującej liczne przedmieścia Sandomierza. 

Tu i ówdzie dały się słyszeć z tłumu okrzyki wznoszone na cześć młodych, a głównie Haliny, którą miejscowi kochali przez wzgląd na ojca i stryja, a i przez wzgląd na to, co sama wycierpiała także.

Gdy Jasiek i Halina weszli do świątyni, już ich tam oczekiwał, stojąc przed ołtarzem sam biskup krakowski. Ubrany był we wspaniałą kapę z białego adamaszku, szytą złotem i srebrną nicią w krzyże, winne grona i pszeniczne kłosy, a przyozdobioną suto półszlachetnymi kamieniami. W równie pięknie haftowanej infule na głowie, z pastorałem w ręku, złotym krzyżem napierśnym i wielkim pierścieniem z ogromnym rubinem na wskazującym palcu, wyglądał bardzo dostojnie. 

Skoro młodzi zbliżyli się do niego i przyklęknęli na stopniach ołtarza, oddał pastorał jednemu z asystujących mu diakonów i rozpoczął ceremoniał ślubny.

Halina i Jasiek, zapatrzeni w siebie, przysięgali miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz to, iż jedno drugiego nie opuści, aż ich śmierć rozłączy. Powtarzali w głos słowa roty za biskupem. A gdy ów, związał im dłonie stułą, poczuli się tak szczęśliwi, jak jeszcze nigdy dotąd. Halina zaś, prócz tego, poczuła się spokojna i ufna. Tak spokojna i tak ufna, jak wiele lat temu, kiedy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi, gdy w kominku płonął ogień, na ścianach chybotały roztańczone cienie, a za oknami szalała wichura, miotąc zimne strugi dżdżu. 

Ale oto uroczystość się skończyła, biskup odchodził od ołtarza, mnisi o gładko wygolonych tonsurach jęli śpiewać jakąś pieśń łacińską. Otworzyła Halina wpół przymknięte powieki i podtrzymywana przez Jaśka podniosła się z klęczek. Spojrzała mu w oczy i nie mogąc się opanować, przywarła doń całym ciałem.

– Teraz-eś mój, mój, na zawsze – wyszeptała. 

– Jako ty moja – odrzekł. – I nigdy się już nie rozstaniemy. Nigdy.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

W lochach Sandomierza. Książę Henryk i Judyta. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Cz. II.

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

rozdział 2

W lochach


Znalazłszy się w podziemiach książęcego dworzyszcza, stara piastunka nie straciła głowy. W wielkiej sklepionej sali, którą już była wcześniej poznała, ukryła parę godzin wcześniej dwa tobołki z żywnością i spory zapas pochodni. Teraz podźwignęła pakunki, stękając ciężko, a wręczywszy Halinie gorejącą gałąź, poleciła jej iść przodem i oświetlać drogę.

Plan miała jasny i prosty. Oto odejdzie najdalej, jak tylko można odejść w podziemia bez obawy zabłądzenia, tam przeczeka kilka dni, aż Tatarzy odejdą dalej w swoją drogę, a potem powędruje z dziewczynką do rodzinnej wsi, do Krępy. 

Szły tedy obie niespiesznie, długim, wąskim chodnikiem, wydrążonym w miękkim żółtym lessie, czyniąc co pewien czas kopciem ślady na stropie, aby nie pobłądzić i móc tą samą drogą powrócić ku wyjściu. 

Gdzieś z oddali dobiegał stłumiony odgłos walki w grodzie, ale w miarę jak posuwały się do przodu, podążając w głąb wzgórza, milkł on, by w końcu zupełnie zamrzeć. 

Zapanowała cisza tak wielka, iż słyszały pulsowanie własnej krwi w skroniach i bicie serc. Ogarnęło je jakieś dziwne onieśmielenie. Czuły się przytłoczone tajemniczością owego podziemia, w którym zdawały się drzemać duchy przeszłych zdarzeń, przynależne do świata, który już dawno przeminął. 

Żółtawe ściany były chłodne i wilgotne, pachniały stęchlizną. Grunt pod nogami zaś, lekko oślizgły, łagodnie opadał ku dołowi, wiodąc wędrowczynie ku sercu grodowego wzgórza. 

Po pewnym czasie korytarz począł się rozszerzać i zobaczyły, że jego ściany są w regularnych odstępach powzmacniane szerokimi filarami, obmurowanymi polnymi kamieniami. Uszły jeszcze kilkadziesiąt kroków i znalazły się w sali tak niskiej, że piastunka prawie dotykała głową jej powały. 

– Zaczekaj, moje dziecko – powiedziała do Haliny.

Stanęła niezdecydowana, bezradnie rozglądając się wokół. W dokładnie obmurowanych kamiennym szpatem ścianach pomieszczenia ziały czarne dziury licznych otworów, dając początek nowym korytarzom.

Staruszka nie wiedziała, co czynić. Czy wystarczy zatrzymać się tutaj i tutaj przeczekać owe kilka dni, czy też iść dalej. A jeśli dalej, to dokąd i jak długo jeszcze? 

Na razie jednak postanowiła zatrzymać się na odpoczynek, bo serce ciężko waliło jej w piersi, a płuca z trudem łapały oddech. Halina także wyglądała mizernie. Usiadły zatem na jednym z tobołków pod ścianą, zatykając pochodnię w szparę między kamieniami. 

Piastunka wyciągnęła kawał kiełbasy, rozłamała go sprawiedliwie na pół, a z wielkiego bochna o chrupiącej skórce kasztanowej barwy oderwała dwa spore kęsy chleba i podawszy jedną porcję dziewczynce, sama poczęła jeść drugą.

Z lubością zagłębiła pożółkłe, ale ostre jeszcze zęby w pachnącym miąższu razowca, a później odgryzała kawałki kiełbasy. Żuła to dokładnie, pomlaskując z zadowoleniem, a gdy skończyła, obtarła usta rękawem i rzekła: 

– Oj, przydałby się teraz kusztyczek miodu! Albo chociaż piwa – dodała z westchnieniem. 

Tymczasem Halina siedziała smutna, z głową opuszczoną na piersi, a chleb i kiełbasa leżały nietknięte na jej zsuniętych kolanach. Staruszka popatrzyła na nią z czułością, ale i ze smutkiem. 

– Mój ty robaczku, kruszyno ty moja! Samaś została na świecie, sama jak palec! Ciężki żywot cię czeka, ale przecie kiedyś i dla ciebie słonko zaświeci…

Dziewczynka nie wytrzymała dłużej i rozszlochała się w głos. Piastunka zawtórowała temu, gdy dziecko przywarło do niej i oplotło jej szyję ramionami.

– Wypłacz się, wypłacz, robaczku. To ci ulży. 

A gdy Halina po dłuższej chwili uspokoiła się nieco, mówiła dalej: 

– Ale nie martw się, kruszynko. Dopokąd ja żyję, nie dam ci zginąć. Wychowałam twojego ojca, wychowam i ciebie. Pójdziemy do naszych, do Krępy. Teraz tyś tam pani, bo już z twego rodu nikogo na tym świecie nie masz… 

Naraz przerwała w pół zdania, bo z głębi korytarza, którym tu przyszły, dał się słyszeć jakiś dziwny odgłos. Coś jakby głuche dudnienie. 

Piastunka zastanawiała się, cóż by to mogło być, aż dźwięki stały się wyraźniejsze i jej uszu dobiegły niewyraźne strzępy mowy ludzkiej. 

Nie wiedziała, kto zacz się zbliża. Istniały bowiem dwie możliwości. Albo jacyś nieszczęśnicy, którzy uszli spod noża najeźdźców i szukają, jako i one same, schronu w tych podziemiach, i wtedy dobrze byłoby się z nimi połączyć, bo raźniej w kupie i bezpieczniej. Albo też są to Tatarzy, który zapuścili się aż tutaj w poszukiwaniu skarbów. 

Postanowiła zaczekać (chociaż było to nadzwyczaj ryzykowne), aby móc podjąć ostateczną decyzję, co czynić, dopiero wówczas, gdy owi ludzie przybliżą się na tyle, iż ich głosy staną się rozpoznawalne. 

Nie chcąc straszyć Haliny, nie podzieliła się z nią swymi obawami. Siedziała milcząca, nasłuchując pilnie. Czas dłużył się niemiłosiernie i upłynął spory jego kęs, zanim pochwyciła strzępki rozmowy na tyle wyraźne, że dało się rozróżnić poszczególne słowa. Ale nie była to mowa polska, ani nawet ruska. Słowa były niezrozumiałe. Oto zawisło nad uciekinierkami śmiertelne niebezpieczeństwo – zbliżali się ku nim Tatarzy.

Teraz staruszka nie zwlekała już dłużej. Porwała się na nogi, podniosła zawiniątka z jedzeniem, wsadziła pod pachę pęk pochodni i wskazując Halinie wlot najbliższego korytarza, wyszeptała: 

– Uciekajmy tędy! Zaraz nadejdą Tatarzy. 

Dziewczynce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Porwała zapaloną pochodnię i skręciła w chodnik tak wąski, że starej piastunce trudno się było w nim zmieścić.

Nowa droga na odmianę wspinała się ku górze. Powietrze bardziej tam było zatęchłe, a podłoże wysypane grubo miałkim, szarawym piaskiem z dna Wisły, utrudniało szybki marsz. 

Posuwały się, jak tylko mogły najprędzej, ale i tak po jakimś czasie usłyszały z tyłu gwar licznych męskich głosów. Piastunka wyrwała pochodnię z rąk Haliny i cisnąwszy ją na ziemię, zdeptała nogami. 

Ogarnęła je ciemność tak gęsta, że aż dotykalna. Serca zaś, spłoszone, waliły głucho w piersiach spiesznym rytmem. 

– Matko, czy oni tu przyjdą? – zapytała szeptem Halina. 

– Cicho, robaczku, cicho. Da Bóg, nie przyjdą. Ale nie stójmy jak słupy. Podaj rękę i chodźmy. Tylko wysoko stawiaj nogi, byś się o coś nie potknęła. 

Trzymając mocno Halinę, szła po omacku. Tobołki z jedzeniem ciążyły jej coraz bardziej, a pochodnie ugniatały w bok. Uszły już spory szmat drogi i zdawało im się, iż niebezpieczeństwo minęło, lecz oto naraz z tyłu, w oddali, zapełgał nikły poblask czerwonożółtego światła na ścianach lochu. Tatarzy byli na ich tropie. Coś je musiało zdradzić. Ale co? 

W tej samej chwili staruszka zrozumiała. Przejęta grożącym niebezpieczeństwem nie zauważyła nawet, iż nie ma chustki na głowie. Pewnie musiała ją zgubić u wejścia do tego tunelu, bo czemuż by inaczej Tatarzy ów wybrali właśnie, a nie któryś z pozostałych? Poczuła zimno i mrowienie w krzyżu. Zdało się, iż nic ich nie uratuje od śmierci. 

Ale oto ściana, o którą od czasu do czasu opierała się barkiem, gdzieś zniknęła. Z prawej strony otwierało się wejście do nowego korytarza. Bez namysłu skręciła tam, pociągając za sobą dziewczynkę. Korytarz ostro opadał ku dołowi i był chyba szerszy od poprzedniego, bo nie mogła dosięgnąć rękoma obydwu jego ścian naraz. 

Uszły zaledwie kilkanaście kroków, gdy wpadły na ścianę wyrosłą raptem przed nimi. Piastunka pomyślała, iż tunel kończy się ślepo i że znalazły się w pułapce, z której Tatarzy zbiorą je jak ryby z saka, lecz wyciągając ramiona na boki, stwierdziła z ulgą, że tak nie jest. Oto bowiem korytarz zakręcał tylko pod prostym kątem i prowadził kędyś hen, w nieznane. 

Szły nadal bez chwili odpoczynku. Ale szły powoli, bo po omacku. Skręcały w coraz to nowe korytarze pojawiające się przed nimi, tak iż zupełnie zatraciły poczucie kierunku, z którego nadeszły. Gnał je strach przed okrucieństwem Tatarów i o tym teraz tylko myślały, o niczym więcej. 

Ale wreszcie piastunka pomyślała sobie, iż niebezpieczeństwo minęło, że prześladowcy, choćby najbardziej nawet tego chcieli, nie znajdą ich przecież w tym podziemnym labiryncie. I jednocześnie poczuła grozę. Zrozumiała bowiem, że jeśli Tatarom nie może się udać natrafienie na ich ślad, to również i im nie może się udać powrót do wyjścia. Nogi ugięły się pod starowiną i osunąwszy się na ziemię, usiadła wsparta plecami o wilgotną lessową ścianę. 

– Matko! Co wam?! – zawołała Halina. – Matko, boję się! Boję się bardzo! Czy mnie słyszycie?! 

Krzyczała teraz pełnym głosem i jednocześnie potrząsała piastunką. Ta ostatnia całą siłą woli opanowała swój lęk i spokojnym już głosem rzekła: 

– Cicho. Cicho, córuchno. Już dobrze. Cichutko. Uspokój się. Zesłabłam od wysiłku. Tchu brakło. Odpocznę nieco, zapalimy pochodnię i pójdziemy dalej.

Wszelako zapalenie pochodni okazało się nie takie proste. W zatęchłym powietrzu podziemi hubka niesiona przez piastunkę w zanadrzu zawilgła. Darmo padały na nią snopy iskier wydobywane z krzesiwa. Nie chciała się rozżarzyć. 

Minęło sporo czasu w niepewności, czy nie przyjdzie im tu sczeznąć w ciemnościach, aż oto wreszcie hubka rozżarzyła się, a zapalona od niej cieniuchna smolna drzazga zapłonęła nikłym płomyczkiem. Na końcu zaś silny płomień objął pochodnię. 

Znów miały ogień, a ów przegnał precz rozpacz i zwątpienie czające się w mroku. Obydwom zrobiło się trochę lżej na sercach. 

Rozejrzały się z ciekawością. Długi – prosty korytarz, w którym teraz się znajdowały, opadał łagodnie w dół i ginął kędyś hen, gdzie nie docierał blask pochodni. W pobliżu miejsca, w którym stały, nie widać było żadnych odgałęzień. 

Piastunka, westchnąwszy ciężko, powiedziała do Haliny: 

– Cóż, pójdziemy dalej, kwiatuszku. Da Bóg, wyjdziemy stąd kiedyś. 

Postanowiła też sobie, iż od owej pory, wędrując w zawikłaniu mrocznych korytarzy, stale będzie skręcać w prawo i podążać wzdłuż ścian po prawej ręce. Ufała, że może w ten sposób uda się jej w końcu dotrzeć na powierzchnię ziemi. 

Szły zatem wytrwale, ale wreszcie nogi odmówiły im posłuszeństwa, marsz bowiem trwał już bardzo długo. Nie wiedziały jednak ile, bo tutaj, w sercu ziemi, zatraciły nie tylko poczucie kierunku, ale i poczucie upływającego czasu. Staruszka doszła w końcu do przekonania, że na górze musi już chyba panować noc. Wyszukała tedy dogodne miejsce, usiadła pod ścianą, nakłaniając do tego samego dziewczynkę, i wsparłszy głowę na węzełku, zamknęła oczy.

Ani jedna, ani druga nie miały kłopotów z zaśnięciem. Nieludzko zmęczone, w kilka chwil zaledwie zapadły w czarną czeluść bez marzeń.

* * *

Obudził je chłód przewiercający ciało, przenikający aż do szpiku kości, wstrząsający dreszczami. Dygotały zziębnięte, szczękając zębami. Pochodnia przez ten czas zgasła, wypaliwszy się do końca, tak iż nie mogły nawet ogrzać zgrabiałych rąk. 

Nim ciepły, jasny, wesoły ogień zapłonął na nowo, znów musiało minąć wiele chwil i posypać wiele iskier. Ale w końcu poweselał ponury mrok podziemia. Stanęły bliziuchno pochodni, wchłaniając z lubością ciepło emanujące od pozłocistego płomienia. 

Wszakże gdy tylko ogrzały się nieco, obudził się w nich ostry, szarpiący trzewia głód. Zaspokajały go łapczywie, rwąc zębami kawały sczerstwiałego chleba, zagryzając boczkiem mocno uwędzonym w wonnym jałowcowym dymie. 

Przez dłuższy czas odgryzały kęsy, żuły i połykały, nie odzywając się do siebie. Halina pierwsza skończyła posiłek, wytarła ręce o połę ciepłego kaftana i rzekła: 

– Matko, dajcie teraz pić. 

Na te słowa piastunka przestała żuć i odruchowo sięgnęła w stronę węzełka z prowiantem. Ale oto pojęła, iż nie mają ani kropli wody. Poczuła, jak cierpnie jej skóra, a włosy lekko unoszą się na głowie. 

Przygotowując zapasy na czas, przez który miały się ukrywać, nie zabrała ze sobą napitku, sądząc, iż będą mogły bez żadnych ograniczeń czerpać ze studni znajdującej się w wielkiej sali blisko zamkowego wejścia do lochów. Nie przewidziała tego, co się później stało.

I oto czeka je śmierć stokroć straszniejsza od tej, którą mogły były ponieść z rąk tatarskich, a której szczęśliwie uniknęły. Teraz bowiem czeka je śmierć w męczarniach z pragnienia. W plątaninie korytarzy zupełnie straciła orientację i nie miała ani cienia nadziei, iż będzie umiała odnaleźć drogę wiodącą do owej zbawczej studni. Rozumiała, iż chyba tylko cud może je uratować. 

Wszelako nie powiedziała tego dziewczynce, nie chcąc jej dodatkowo dręczyć. Ozwała się tylko: 

– Nie mamy ze sobą wody, dziecino. Skoro się posiliłaś, to wstań. Pójdziemy szukać studni. Wiesz przecie, że są studnie w podziemiach. 

Sama podźwignęła się z trudem, bo przez noc i ranek zastały się w stawach jej stare kości i potrzebowała nieco czasu, aby się rozruszać. 

Zabrawszy swój skromny dobytek, powędrowały wzdłuż korytarza. Piastunka nie mając pojęcia o tym, gdzie się znajdują, a wiedząc tylko, że – o ile nie kręcą się w kółko – powinny były już dawno oddalić się nie tylko od Zamkowego Wzgórza, ale nawet wyjść poza miasto, skręcała do tych lochów, które wiodły nie w dół, lecz wznosiły się ku górze. Żywiła nadzieję, iż w ten sposób zbliżają się ku powierzchni ziemi, a przez to samo szansa na znalezienie wyjścia z owego labiryntu stale rośnie. 

Szły długo. Tak długo, aż poczuły w końcu dojmujący ból w nogach i musiały odpocząć. Halina błagalnie patrzyła na staruszkę i szeptała cichutko:

– Pić, dajcie mi pić. 

– Cierpliwości, moja malutka. Cierpliwości. Przecie w końcu trafimy na studnię. 

– A daleko to jeszcze? – pytało dziecko. 

– Jeszcze kęs drogi. Jeszcze kęs. Ale dojdziemy, dojdziemy. 

Staruszka kłamała z rozmysłem, a bolesny skurcz chwytał ją za gardło, tak że całą siłą woli opanowywała szloch. 

– Masz tu, kruszynko, skibkę chleba. Oderwij ośródkę, a skórkę żuj. Długo żuj. To tymczasem stępi pragnienie. 

Lecz nie na wiele owo im pomogło. Pragnienie ozwało się po chwili na nowo i to ze zdwojoną siłą. 

Piastunka wiedziała, że nie mogą tu dłużej zostać, bo w końcu zesłabną tak bardzo, iż nie będą mogły iść. Podniosła się sama i pomogła podnieść się Halinie. Dopokąd szły, istniała szansa, czy może cień szansy, że ocaleją. 

Ale w końcu ustały w tym marszu. Najlżejszy choćby wysiłek okazał się dla nich nadludzkim wyczynem, tak iż wreszcie musiały zatrzymać się na nocleg.

* * *

Tym razem sen miały ciężki. Męczyły je koszmary. Jakieś twarze straszne, o pustych oczodołach pochylały się nad nimi, oplatały je węże, dusiły zmory. 

Pod wpływem majaków Halina obudziła się z krzykiem. Piastunka otworzyła oczy, objęła ją ramionami i przytuliła do siebie. Dziecko drżało na całym ciele, przerażone. Staruszka głaskała długo sękatą, spracowaną dłonią miękkie, jedwabiste włosy i obsypywała je pocałunkami. 

Próbowała mówić, pocieszać dziewczynkę, ale wyschnięty język skołkowaciał jej w ustach. W gardle czuła skurcz i szorstkość, a spierzchłe wargi ją bolały. Halina była w takim samym stanie. 

Piastunka myślała, że może uda im się jeszcze zasnąć, choćby na krótko, ale straszliwe pragnienie precz przegnało sen. Na koniec jęły nimi wstrząsać dreszcze, ale tym razem nie z zimna, a z gorączki, która rozogniła im czoła i policzki. 

Przykładała swoją twarz i twarz dziecka do chłodnych gliniastych ścian lochu, szukając w tym ulgi. Ziemia pachniała wilgocią. Uskrobała palcami kilka grudek ziemi, wsunęła je do ust, chcąc z nich wyssać choćby parę kropel rosy, lecz nic z tego nie wyszło. 

Ale mimo gorączki i mimo pragnienia wiedziała jedno i jedna tylko myśl kołatała pod czaszką:

„Iść, za wszelką cenę iść! Może nie wszystko stracone. Gdzieś musi być wyjście!” 

Podniosła się z trudem i podniosła dziecko. Nie miała już siły dźwigać tobołków z jedzeniem. Porzuciła je tedy i zapaliwszy ostatnią już pochodnię, powędrowała przed siebie, trzymając mocno rękę Haliny i prawie wlokąc ją za sobą. 

Nogi im drżały i obie zataczały się jak pijane. Zmęczenie i pragnienie sprawiły, iż kręciło się im w głowach, a oczy zasłaniała czerwonawa mgiełka. Ale staruszka wiedziała, że nie mogą usiąść, bo skoro tylko to uczynią, nie podniosą się już więcej i zostaną w tym wąskim, zimnym lochu na zawsze. 

Halina pochlipywała cichutko, lecz w końcu przestała, bo nie stało jej sił nawet na to, by płakać. Odbijając się od ścian, szły uparcie, przestawiając sztywno nogi: krok naprzód, jeszcze krok i jeszcze krok… 

Nie wiedziały, ile mógł trwać ów marsz, chyba jednak bardzo długo, bo gdy staruszce wróciła na chwilę jasność myśli, spostrzegła z przerażeniem, iż ostatnia już pochodnia dogorywa. 

Z jej piersi wydobyło się urywane łkanie. Zatknęła resztkę smolnej gałęzi w szczelinę w ścianie i z jękiem osunęła się na ziemię. Halina upadła obok niej. Rozwartymi szeroko przez strach oczyma patrzyły jak zahipnotyzowane w coraz słabszy płomyk chybocący na ułomku drewna, aż w końcu wystrzelił on gwałtownie ku górze, a potem zagasł. Tylko przez jakiś czas jeszcze żarzył się krwawo koniuszek pochodni. Ale w końcu i on począł ciemnieć, aż zniknął im z oczu. Wokół zapanował mrok tak gęsty, iż zdało się, że można go dotknąć.

Poczuły się jeszcze bardziej zmęczone i mimo grozy sytuacji nie umiały zapanować nad snem. Powieki zaciążyły im ołowiem i wkrótce pogrążyły się w czeluść niepamięci. 

* * *

Spały długo, a po przebudzeniu pragnienie osłabło nieco. Języki im trochę stęchły, chociaż gardła były dalej szorstkie, jakby wypchane gorącym piachem. Piastunka zdała sobie sprawę z tego, iż dalsze oszukiwanie Haliny nic nie da. Zresztą ta ostatnia sama już dobrze wiedziała, że oto zbliża się ich kres. 

Staruszka ozwała się ochrypłym, urywanym głosem: 

– Kruszynko ty moja… koniec z nami… Nie mamy wody… Nie mamy światła… Nie wiemy… gdzie jesteśmy… Tylko cud… tylko cud… Módl się… może nas… wysłucha… zlituje… 

A Halina cienkim, drżącym głosikiem jęła odmawiać wszystkie modlitwy, jakie tylko znała: do Zbawiciela i do Bogarodzicy. Do świętych pańskich i Krzyża Świętego. Lecz ratunek, cudowne ocalenie, na które czekały ufne, że ich prośby nie pozostaną bez echa, nie nadchodził. 

I wtedy stara piastunka głosem pełnym mocy, poważnym, uroczystym, przemógłszy ból gardła, suchość warg i języka, poczęła mówić: 

– Żmiju, Żmiju, dobry boże,

sandomierski nasz piastunie, 

Ty mieszkasz na uroczysku,

na Żmigrodzie masz mieszkanie. 

Białym orłem mkniesz przez niebo,

błyskawicą świecisz nocą,

Gromem niszczysz naszych wrogów,

a twym dzieciom błogosławisz. 

Usłysz Żmiju me błaganie,

dobry boże, nasz piastunie! 

Oświeć swym niebiańskim światłem,

drogę, co na ziemię wiedzie!

Nie poskąpię ci mięsiwa,

słodkich miodów i kołaczy. 

Mleka, sera, jaj i grzybów

nie poskąpię, dobry boże! 

Tylko nas uwolnij z lochów,

daj się cieszyć twoim słonkiem!

Halina słuchała tego ze zgrozą. 

– Matko! – zawołała. – Co czynicie?! Nie wzywajcie demonów! Do Bogarodzicy się módlcie! 

– Nie wiem, dziecko. Nie wiem. Czy on demon? Toż to bóg naszych naddziadów. Źle im się żyło? Przecie nie! Składali mu ofiary, a on im błogosławił. A bywało, że sam przybywał z niebios na ziemię w postaci pięknego młodzieńca, brał którąś z naszych dziewek za żonę i mieszkał z nami pospołu. Toż on nasz, sandomierski bóg. 

Zamyśliła się przez chwilę, a później ciągnęła w zadumie dalej:

– Ale czy zechce nas wysłuchać? Któż to wie? Przegnali go przecie księża precz. Święconą wodą całe Żmijowe Wzgórze skropili, święty gaj dębowy wycięli, czarne bzy wydarli, płomieniom na żer rzucili. Nowych bogów przywiedli z krain dalekich, cudzych bogów, co naszej mowy nie znają… 

– Cóż wy pleciecie! – oponowała Halina. – Toć przecie was, matko, ochrzczono! Do kościoła chodzicie, do Zbawiciela pacierze mówicie!

– A tak, ochrzczono, ale byli tacy, co i starych bogów nauczyli kochać. Naszych bogów, sandomierskich, z którymi stary kniaź Sandomir rozmawiał i żerce w gajach i po chramach obiaty im składali. Moja babka uczyła mnie o nich, a ją jej babka.

Zamilkły obie, bo znowu pragnienie się wzmogło, a długa rozmowa zmęczyła. Po jakimś czasie starowina próbowała podźwignąć się na nogi, próbowała tego i Halina, ale im się nie udało. Wszelako nie dały za wygraną i wytężając całą siłę woli, wydobywając resztki energii z mięśni, jęły się czołgać wzdłuż lochu. Byle dalej, byle dalej… 

Ale nadszedł czas, iż ów wysiłek zdał się im daremny. Poddały się losowi i zamarły w bezruchu, czekając na tę, która koi wszystkie smutki, odpędza precz lęki i utula do snu wiekuistego. Zapadły w jakieś dziwne odrętwienie, w coś na kształt pół snu, pół jawy.

I oto naraz Halinie zdało się, iż słyszy głos. Wyraźny głos ojca. Z trudem, przezwyciężając ból opuchłych powiek, otworzyła oczy. Nie było nikogo. Już miała na powrót wtulić twarz w zagłębienie gliniastej ściany, gdy w oddali spostrzegła maleńki, jasny punkcik. Zrazu wzięła go za omamienie jakieś i przetarła oczy pięściami, ale światełko nie znikało. 

Nadzieja wstąpiła w serduszko dziewczynki. Poczęła szarpać piastunkę z całych sił, aż ta z ociąganiem się usiadła. 

– Matko, patrzcie tam! – mówiła Halina, wskazując jednocześnie jasny punkt w oddali. – Co by to mogło być? 

Staruszka wpatrzyła się uważnie w głąb lochu, ścierając palcami mgłę z oczu, ale sporo chwil minęło, nim sobie zdała sprawę z tego, co widzi. 

– Dzięki ci, Żmiju, że nas wysłuchałeś! Dzięki! – zawołała.

Lecz Halina zaprotestowała: 

– To nie wasze pogańskie modlitwy pomogły, lecz moje! To ojciec-nieboszczyk nas tu przywiódł! Słyszałam jego głos, słyszałam, jak mówił do mnie! Wtedy otwarłam oczy i spostrzegłam światło!

W obliczu nadziei ocalenia nie wiadomo skąd wstąpiły w nie nowe siły. Poczęły się czołgać najprędzej, jak tylko mogły, a im bliżej były światła, im stawało się ono większe i jaśniejsze, tym większa ogarniała je radość i moc wstępowała w mięśnie. W końcu udało im się podźwignąć na nogi i wspierając o ściany, potykając i zataczając, parły niestrudzenie do przodu. 

Wreszcie w korytarzu pojaśniało tak, że widziały już siebie nawzajem. Zbliżyły się do wylotu lochu, który kończył się kilkunastoma kamiennymi stopniami opadającymi ostro kędyś w dół. Nie wahając się ani chwili, zeszły nimi do nowego pomieszczenia.

Była to niziutka, acz bardzo obszerna sala, cała zbudowana z białego kamiennego ciosu. Jedyne wejście wiodące do niej stanowiło to, którym przybyły. Rozświetlał je zaś niezbyt wielki otwór okienny znajdujący się prawie pod beczkowatą sklepioną powałą, przez który wpadało światło dzienne. 

W najodleglejszym od wejścia miejscu, na kamiennym podwyższeniu majaczyło coś na kształt stołu, na którym spoczywał… ludzki szkielet. 

Halina, spostrzegłszy go, poczęła drżeć ze strachu i tulić się do piastunki. Ta zaś, nie zmieszana, bacznie rozglądała się dookoła.

– Nie lękaj się, dziecino – mówiła. – Nie lękaj się. Cóż ci mogą zrobić kości? Złych ludzi się bój, ale nie umarłych. Żywy, zły człowiek skrzywdzi, a i zabić może! A nieboszczyk cóż? Nieruchawy niczym pień powalony, butwiejący w lesie. 

Później zaś zlustrowała bacznie owo okienko i mruknąwszy pod nosem: – Da się wyleźć na dwór, pociągnęła Halinę lekko i zbliżyła się do podwyższenia. 

Na wielkim dębowym stole obitym srebrną blachą, tłoczoną w roślinne ornamenty, gwiazdy i geometryczne kształty na arabską modłę, leżały poczerniałe od wilgoci kości. Dziwnym trafem, choć ciało rozpadło się w pył, zachowały się włosy. Były długie i czarne, co kontrastując z trupim uśmiechem czaszki, sprawiało niesamowite wrażenie. One to, razem z resztkami sukni dowodziły, iż mają przed sobą szczątki kobiety. 

Domyśliły się bez trudu, iż za życia była wielką damą, pochowano ją bowiem w złotogłowiach, bogato naszywanych szlachetnymi kamieniami. W słonecznym świetle wpadającym przez okienny otwór mieniły się cudnie szafiry, rubiny, topazy, ametysty… Połyskiwały złote nici – jedyne co pozostało z tkaniny – i złote blaszki, pewnie spięte ongi ze sobą i tworzące pektorał, a dziś rozsypane w nieładzie. Na kostkach palców tkwiły liczne, niesłychanej piękności, pierścienie.

Z tyłu za szkieletem na wysokim, dębowym postumencie, stał wielki, ciężki, kuty ze złota żydowski siedmioramienny świecznik – menora. Gdy piastunka go spostrzegła, zawołała głosem, w którym pobrzmiewało podniecenie: 

– Żydówka Judyta!

Halina, przełamując lęk i onieśmielenie, zapytała: 

– Kim ona była, matko?

– Za chwilę ci opowiem, ale najpierw ugaśmy pragnienie. 

Rzekłszy to, podeszła w pobliże okna i zgarniając rękoma śnieg, którego dużo tam nawiało, poczęła go łapczywie wpychać do ust i nie czekając, aż się rozpuści, połykać z lubością. Dziewczynka poszła w jej ślady.

Chociaż męki niezaspokojonego pragnienia opuściły je teraz, to jednak zęby całkiem im zdrętwiały z zimna.

Halina jęła pytać z niepokojem: 

– A czy aby na pewno uda się nam stąd wyjść, matko? 

– Nie od razu, dziecko. Nie liczę dwunastu wiosen jak ty, ale życie miałam twarde. Zaprawionam do trudów i znoju. Toteż gdy odpocznę sobie nieco, to i wylezę. Nie bój się. 

Po chwili zaś dorzuciła z westchnieniem: 

– Żeby tak jeszcze co zjeść! Ale przecie niczego już nie mamy. 

– Zaczekajcie, matko – rzekła Halina i poczęła zawzięcie grzebać w obszernych kieszeniach kaftana. Po chwili zaś wyciągnęła kawałek kiełbasy i spory ułomek niemiłosiernie pogniecionego podczas wędrówki razowca. Była to owa porcja z pierwszego posiłku, której dziewczynka nie zjadła. Uciekając przed Tatarami, musiała bez ochyby odruchowo schować ją do kieszeni. Wyglądało to na kolejny znak Opatrzności i było niejako dowodem, iż los postanowił darować im życie.

Teraz zasię, podzieliwszy się sprawiedliwie owym skromnym jadłem, przez czas jakiś me odzywały się do siebie, zawzięcie gryząc i żując stwardniałe kęsy strawy. Piastunka skończyła pierwsza i westchnąwszy głęboko z żalu, że było tego tak mało, poczęła wybierać okruchy z podołka spódnicy i wkładać je do ust.

Halina zaś ozwała się z pełną buzią: 

– A teraz… matko, opowia…dajcie o onej Judycie. 

– At! Mała jesteś! Nie dla ciebie takie gadki. 

Ale to zastrzeżenie tylko rozpaliło ciekawość dziewczynki:

– Przyrzekliście przecie! Przyrzekliście! Nie wymawiajcie się teraz! 

Piastunka westchnęła głęboko, przełknęła ostatni okruszek i poczęła mówić: 

Panował ongiś w Sandomierzu młody i dzielny książę Henryk, najmłodszy syn Bolka Krzywoustego. Wielki to był pan, odważny i pobożny wielce. Lubił też szukać przygód, a iż podówczas w kraju było w miarę spokojnie, czuł, że powinien ruszyć w świat szeroki.

Marzył o tym, by walczyć ze smokami, wolność nieść damom, wspomagać sieroty. Wszelako nie godziło mu się porzucać księstwa! Aż razu jednego, z dalekiego frankońskiego kraju, a może z Italii – nie wiem tego – przybył na dwór sandomierski rycerz pewien. 

Broń i zbroję miał najpierwszej roboty, lecz płaszcz lichy, z naszytym na wierzchu wielkim czerwonym krzyżem. Ów rycerz powiedział naszemu książęciu, że rzymski papież głosi wojnę przeciw Saracenom. Że kwiat rycerstwa z całego chrześcijaństwa od lat walczy z poganami. 

Narzekał jeszcze ów cudzoziemski rycerz, że żaden z polskich panów i władyków nie chce iść na to chwalebne bojowanie. Kpił, że nasz kraj to ziemia tchórzy, aż książę Henryk się rozsierdził i to bladł, to czerwieniał, słuchając tych obelg. Na koniec wszakże postanowił, iż sam z drużyną wiernych mu rycerzy pójdzie przelewać krew w imię Jezusowe. Jak postanowił, tako i uczynił.

Długo trwała podróż do Ziemi Świętej. Najpierw jechali konno przez lasy i góry, przebywali w bród rzeki, gubili podkowy. Marzli na szczytach, lodowatym wichrem smaganych, palił ich żar słoneczny na stepach Panonii, a bywało, że i głód dręczył srogi i srogie pragnienie. 

Jednak nareszcie przybyli do cudnego miasta Konstantynopola w ziemi greckiej leżącego, gdzie spotkali wielką mnogość frankońskich rycerzy. Ach, cóż to za miasto! Domy pospólstwa większe i bogatsze tam, jak u nas książęce sadyby. A kościoły! 

Naszego księcia, jako udzielnego pana, zaproszono na cesarski dwór. Oglądał pałac, oczom swym nie wierząc. Ach! Nie mogły go wznieść zwykłe ludzkie ręce! Nie obyło się pewnie bez czarów! 

Wszędzie ściany zdobne były drogocennymi kamieniami, kobiercami, a oponami złotem i srebrem tkanymi. W niektórych komnatach posadzki cudnie układane były w obrazy kunsztowne z kolorowych kamyków, a tak błyszczące i śliskie, że z trudem prawy rycerz mógł się tam na nogach utrzymać.

A sam cesarz! Ach! Za jego strój można by pewnie z pół sandomierskiego księstwa kupić, a za bogate przecie ono uchodzi! 

Ale nasz książę nie stracił głowy. Rozmawiał z cesarzem jak równy z równym. Sprawiedliwość oddać trzeba, że i frankońscy, i italscy, i niemieccy rycerze też tak się zachowywali.

Nie w smak to było Grekom, wielmożom i księżom. Ci ostatni szemrali szczególnie głośno, judząc cesarza, aby naszych przegnał. Wszelako cesarz posłuchu im nie dał i rycerstwo krzyżowe, Saracenów bić mające, ugościł, a potem przez morze przeprawił. A w ogóle to greccy księża dziwni są bardzo i cudaccy. Włosy splatają w warkoczyki, brody trefią i pachnidłami skrapiają. Zaś na ich szatach ni plamki, ni pyłku najmniejszego nie znajdziesz, takie czyste. A na dodatek żony miewają! Naszych zaś księży pędzą, nie dozwalając im w swoich świątyniach Mszy odprawować, a gdy przez upór uda się naszym Mszę oną odprawić, to Grecy później kościół powtórnie święcą! 

Potem już była Ziemia Święta, gdzie żył i umarł Pan nasz, Jezus Chrystus, a którą pustoszą Saraceni, Mohunda, po ichniemu Muhammadem zwanego czczą i za proroka jedynego Boga mają. 

I zaczęła się wojna. Nasi bili Saracenów, a oni naszych. Nasi z imieniem Bogarodzicy, a oni – Mohunda na ustach – odrąbywali głowy, ramiona, krew wylewali z powalonych. Aż wreszcie nasi byli górą, bo Najświętsza Panienka mocniejsza od Mohunda. 

Zobaczył książę Henryk i jego sandomierska drużyna Jerozolimę i Grób Pański, a rycerz jeden, Jaksa z Miechowa, uskrobał z Grobu onego ziemi garstkę i w woreczku skórzanym do Polski ją przywiózł. W swojej wsi, w Krakowskiej Ziemi leżącej, klasztor i kościół zacny pobudował z Grobem Pańskim w środku, w którym oną ziemię umieścił, na pamiątkę jerozolimskiego. A i zakonników tam z Palestyny przybyłych osadził. 

Ale księcia Henryka straszne tam dotknęło nieszczęście, bo zbył się rozumu! Oto bowiem, gdy którejś niedzieli jechał konno w orszaku króla jerozolimskiego na Mszę do bazyliki Grobu Świętego, zauważył w jednym z okien pannę przecudnej urody.

Od pierwszego wejrzenia rozmiłował się w niej tak okrutnie, że nie mógł już żyć bez onej panny. Poszedł tedy do domu, w którym ją wówczas ujrzał – a był to dom ormiańskiego kupca – i odkupił odeń cudne dziewczę, które okazało się żydowską niewolnicą. 

Chciał ją książę Henryk uczynić swą panią i prawowitą małżonką, wszelako zgiełk się okrutny podniósł przeciw niemu i to nie tylko śród Franków, Italczyków, Niemców czy Angielczyków, ale nawet i w jego własnej drużynie! Bo jakże? Pan możny i książę udzielny miałby połączyć swój los z losem niechrzczonej prostaczki podłego stanu? Jakiż to wstyd i jaka hańba dla rycerstwa! 

Lecz rozstać się z nią Henryk i nie chciał, i nie potrafił. Gdy przyszło mu wracać do Polski, zabrał ze sobą Judytę (bo takie imię nosiła Żydówka). Zamieszkali oboje na sandomierskim zamku, ku zgorszeniu tak możnych, jako i pospólstwa. 

I szemrano, i wymówki czyniono książęciu, a biskupi straszyli go klątwą, jeśli dziewki nie przepędzi na cztery wiatry, a niegodnej miłości się nie wyrzeknie, aż w końcu uległ i ogłosił, że ją odprawi. Lecz owo w tym samym prawie czasie ogłoszono również, iż Judyta na jakąś ciężką, a nieznaną zapadła chorobę, a później nikt jej już nie widział i wszelki słuch o niej zaginął i nikt nie wiedział, co się było stało. 

Bajali ludzie i bajają dotąd – a osobliwie Żydzi – że książę Henryk podziemny pałac jej pobudował i że oboje – nieśmiertelni dzięki jej żydowskim czarom – żyją tam aż do dzisiaj. Wszelako myśmy ten „pałac” znalazły. Zmarła, nieboraczka, a on tak ją kochał, iż w tajemnicy z przepychem ów grób tu urządził. I pewnie, póki siedział na zamku, przychodził doń podziemnym chodnikiem płakać przy jej zewłoku. Ot i już koniec mojej opowieści – dodała na ostatku piastunka. 

– A co się stało z księciem? – zapytała Halina. 

– Rychło ruszył z Bolkiem Kędzierzawym na wyprawę przeciw Prusom. Twój pradziad, który mu w niej towarzyszył, opowiadał później – co dobrze pamiętam! – że książę jakoby umyślnie szukał śmierci w bitwie. I nie wrócił, niebożę, już z tej wojny.

– Wszystko, coście mi tu opowiedzieli, wiecie od mego pradziada? – pytała dalej dziewczynka. 

– Ano wszystko. I o księciu, i o cesarzu. O miastach dalekich i o Ziemi Świętej. Twój pradziad, kruszynko, żył długo, a na stare lata bardzo lubił opowiadać o wszystkim, co w życiu widział i co go spotkało. A że często prawił nieraz o tym samym, to i udało mi się jego opowieści dobrze zapamiętać. 

Umilkła i obie pogrążyły się w zadumie. Dziewczynka inaczej już patrzyła na poczerniałe kości obsypane złotem i skarbami. Żal się jej zrobiło owej kobiety. Po dłuższej chwili piastunka podniosła się i rzekła: 

– Ale na nas już czas najwyższy. Odpoczęłam, więc wyjdźmy wreszcie na świat Boży. 

Podeszła do postumentu, zdjęła zeń złotolity świecznik, a dębowy kloc przetoczyła pod okienko, by wspiąwszy się po nim w górę, wyczołgać się przez otwór. Wszelako naraz, odwróciwszy się i podszedłszy do mar, z jednej kostki zsunęła przepiękny kuty pierścień, z rubinem wielkości laskowego orzecha i podała go Halinie.

– Masz, dziecko – rzekła. – Jej już niepotrzebny, a ty, ilekroć nań spojrzysz, wspomnisz nie tylko tę przygodę, ale i ową wielką miłość księcia i onej, która tu leży w pyle i zapomnieniu. 

Halina zawahała się, lecz przełamawszy wstręt i obawy, nasunęła klejnot na swój palec.

Najpierw piastunka wygramoliła się z wielkim trudem, stękaniem i narzekaniem na powierzchnię ziemi sama, a później pomogła Halinie, windując ją tam za obydwie ręce. 

Blade, zimowe słońce, ich oczom odwykłym od światła, zdało się nadzwyczaj jaskrawe i wiele czasu minęło, zanim do niego przywykły. Stały teraz, z lubością wciągając w płuca rześkie, mroźne powietrze.

Znajdowały się oto w zbitych, kłujących zaroślach tarniny, u podnóża wyniosłej, stromej skarpy, ostro opadającej ku Wiśle. Za nimi widniały sfałdowania Gór Pieprzowych, porosłe gąszczem bezlistnych teraz, dzikich róż, których nieopadłe owoce jaskrawą czerwienią ostro odcinały od nieskalanej bieli śniegu. 

Na łagodnych stokach wystrzelały ku górze dorodne jałowce, tworząc ciemnozielone plamy. Gdzieniegdzie zaś zobaczyć można było wątłe brzózki, nad którymi górowała sosna o wysmukłym pniu.

Nad samą wodą krzaki jeżyn o długich, ciernistych witkach wiły się nieprzebranym gąszczem, splątane ciasno z pędami dzikiego chmielu, na których wisiało całe mnóstwo szyszek. Halina zerwała jedną z nich, roztarła w palcach i z lubością wciągnęła w nozdrza gorzkawo-balsamiczną woń. 

Gdzieś w oddali dało się słyszeć poszczekiwanie psów i pianie kogutów, a środkiem zamarzniętej Wisły kicał sobie beztrosko zając. Przyroda żyła swoim życiem, nie bacząc na Tatarów, wojnę, mord i pożogę.

W oczach dziewczynki zalśniły łzy i wyszeptała cichutko: 

– Tatku kochany. Tatku! Czemuś mnie zostawił samą na świecie? Czemu?… Pusto tu bez ciebie, smutno mi… 

Później zaś odwróciła się w stronę Sandomierza, którego sylweta rysowała się na horyzoncie. Był piękny, jak zawsze, i nie dostrzegało się stąd, iż budowle są wypalone i martwe. 

– Nie stójmy tutaj, moje dziecko. Rychło południe, a my przed wieczorem musimy poszukać jeszcze czegoś do zjedzenia i jakiegoś noclegu – rzekła piastunka.

I ruszyły obie zaśnieżoną drogą, która miała je zaprowadzić do rodzinnej Krępy.

=========================

CDN

==========================

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Legenda sandomierska….O pax mongolica (tatarica), Franciszku…

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Tomasz Obara

Tatarzy

Zima roku 1260 nie nadchodziła długo. Drzewa i krzewy czarniawymi gałęźmi ostro rysowały się na tle białosinego nieboskłonu. Przymrozki, nocą ścinające kałuże kładące się pośrodku wąskich sandomierskich uliczek, uchodziły precz, gdy słońce mocniej przygrzewało. Lepkie błoto, z żółtego lessu powstałe, kleiło się do nóg przechodniów.

Aż oto ludzie z utęsknieniem wyglądający zimy doczekali się jej wreszcie. Któregoś ranka świat cały utonął w bieli. Dachy domostw, kościołów, zabudowań grodowych przykrywały puszyste czapy, nasunięte na oczy okiennych otworów. 

Śród zasp wydeptano wąskie ścieżyny. Przechodnie uśmiechali się do siebie i z lubością wciągali w nozdrza rześkie, mroźne powietrze, a później wydychali obłoczki pary. 

Świat poweselał, nową szatę przywdziawszy. Precz ujść miały choróbska, które się lęgły we mgle i wilgoci. Tylko żebracy markotnie spoglądali wkoło, bo oto na nich ciężki czas przychodził. 

Z westchnieniem wspominali letnie upalne dnie, gdy wylegiwali się na trawie u stóp rozłożystych lip, Świętojackową ręką posadzonych, lub pod konarami prastarych, pogańskich dębów, rosnących u podnóża góry, na której szczycie kościół Panny Maryi połyskiwał białymi murami. 

Za dnia kulili się w zimnych kruchtach świątynnych, wyciągając ręce pokrzywione niczym sękate konary, jękliwymi głosami prosząc o jałmużnę. Gorsze były noce, gdy śnieg sypki chrzęścił pod stopami, w dziurawe łapcie obutymi, i skrzył się w srebrnosinym poblasku księżyca, a mróz bez miłosierdzia kąsał uszy, policzki i palce. 

Skoro zima już dobrze się rozsiadła na sandomierskich wzgórzach, a Wisła stanęła powleczona grubą warstwą lodu, któregoś popołudnia, gdy zmierzch jął się rozpościerać nad miastem, powietrze szarzeć, a mróz tężeć, na drodze od Zawichostu idącej ujrzano konnego, który co sił bódł wierzchowca piętami i leciał ku Sandomierzowi niczym zamieć śnieżna.

Rozwarto na oścież bramę, którą już poczęto przymykać, a ów wpadłszy w nią galopem, zsunął się z konia na ziemię i ciężko łapiąc powietrze szeroko rozwartymi ustami, wychrypiał:

– Tatarzy idą… Lublin złupiony… 

Opadł na kolana, a później zarył twarzą w miękkim, białym puchu. 

Próżno go cucono, przeniósłszy do grodu. Olbrzymi wysiłek, pospołu z mroźnym powietrzem sprawiły, iż serce ściśnięte potężnym skurczem ustało.

Śród ludzi otaczających przybyłego zapadła cisza. Spoglądali na siebie, a niejednemu w oczach czaił się lęk. 

– Boże, jeśli to prawda, co ów rzekł, cóż poczniemy?! Jak raz nie ma księcia w Sandomierzu, a nim da się mu znać, nim przybędzie z Krakowa, może już być po wszystkim. 

I zgromadzeni pojęli, ile grozy się kryje w owym „po wszystkim”. 

Ktoś drugi zawołał: 

– Boże miłosierny! Miej litość nad nami! 

– Nie kraczcie, nie kraczcie! Jeszcze nie ma Tatarów, a ponadto sporo nas tu zbrojnych. Gród silnie obwarowany, nie zdobędą go łatwo. Z miesiąc zabawią pod wałami, a tymczasem książę przybędzie z odsieczą. 

Słowa te wyrzekł rosły mężczyzna, o szerokich barach, przyodziany w bogate suknie i okryty płaszczem podbitym sobolowym futrem. 

Mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, nie więcej. Głowę trzymał prosto uniesioną ku górze. Jasne włosy w nieładzie opadały mu na ramiona, lecz nie wyglądało to niechlujnie. Gęsta broda o złotawym odcieniu miękko okalała twarz. Niebieskie oczy dobrotliwie spoglądały spod niedbale odgarniętej z czoła grzywki. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski.

Na jego słowa chmurne dotąd oblicza, okalających zmarłego mężczyzn, poweselały nieco. 

– Naprawdę myślisz, panie Piotrze, że wytrzymamy aż miesiąc? – zapytał jeden z obecnych. 

– A dlaczego by nie? – odpowiedział pytaniem kasztelan. – Jak mówiłem, gród warowny, jedzenia i wody mamy pod dostatkiem, a chociaż rycerstwo z panem naszym, księciem Bolkiem, do Krakowa się udało, to przecież niemało nas zbrojnych, by wały obsadzić. 

– O grodzie mówisz. Zgoda. A miasto? Co z miastem? Czy zostawisz tylu ludzi poganom na rzeź?

Owo pytanie ciężko zawisło w powietrzu. Mężczyźni pomarkotnieli znowu. 

– Zapasów jest tyle, że i dla mieszczan starczy. Schronią się w grodzie – odpowiedział Krępa. 

Ale zebrani kręcili głowami bez przekonania, a później jęli się rozchodzić do domów.

* * *

Na dworze zapadła głęboka noc. Ogromny, majestatyczny księżyc wypłynął zza widnokręgu i zalał ziemię potokiem sinosrebrzystej poświaty.

Śnieg ostro chrzęścił pod stopami kasztelana, a mróz kłuł mu płatki uszu milionem igieł, osiadał szadzią na wąsach i brodzie, chwytał za palce u nóg. Krępa minął swój dom i wyszedłszy z obwałowań grodowych, skierował się na sąsiednie wzgórze, gdzie na tle ciemnego nieba ledwo majaczyły zwalistą, niekształtną masą zabudowania klasztorne i kościół Świętego Jakuba. 

Ciężko mu było wspinać się wyślizganą setkami stóp ścieżyną. Spojrzawszy w prawo, dostrzegł odcinające się czernią od wysrebrzonej księżycem bieli śnieżnego tła, dziesiątki krzyży cmentarnych wpodle Świętego Jana.

Straszno mu się zrobiło na ten widok, przypominający, iż taki nas wszystkich kres czeka. Straszno i smutno zarazem. Oto tu bowiem śród licznych kopczyków żółtej ziemi była mogiła jego żony, która umarła, wydając na świat córkę, Halinę, dzisiaj dwanaście lat już liczącą. 

Coś dziwnie ścisnęło Krępę za gardło. Przetarł zwilgotniałe oczy połą płaszcza i schyliwszy się pod brzemieniem wspomnień, jął piąć się ku górze jeszcze wolniej. 

„Tyle już lat, tyle lat, a on nigdy nie może myśleć o umarłej bez wzruszenia. Jedną ją kochał, a los niełaskawy zakazał mu się cieszyć tą miłością. Śmierć zabrała ją rychło, niespełna w dwa lata po ślubie”.

I od owej pory nigdy już Krępa nie spojrzał na żadną niewiastę. A przecież chętnych, by wydać się za młodego, bogatego kasztelana, było co niemiara. Próbowano go też wielokroć wyswatać, ale gdy odrzucał każdą kolejną propozycję, w końcu dano temu spokój, poczytując go za dziwaka. 

Życie płynęło mu powoli, niczym Wisła, która – gdy żar letniego słońca wypije z niej wodę – toczy się leniwym nurtem śród łach szarego piachu. 

Życie upływało mu na służbie publicznej i na wychowywaniu córki, poza którą świata nie widział. A ona odwzajemniała się temu, co jej był i ojcem, i matką pospołu, równie wielką miłością. 

W miarę jak rosła, rosło też jej podobieństwo do zmarłej matki. Była drobna, szczupła, lecz żywa jak skierka. Długie, jedwabiste włosy kładły się jej niczym płaszcz z drogocennej materii na plecach, lub opadały ciężkim warkoczem, jeśli go akurat splotła piastunka.

Spod puszystej grzywki spoglądało dwoje oczu bystrych i wesołych o barwie rzadkiej u blondynek – nie błękitnych, jakby się spodziewać można było, lecz brązowych. 

Na wspomnienie córki uśmiechnął się Krępa do siebie. Dotarł już w pobliże kościoła i teraz wszedłszy w mrok rzucany przez konary Świętojackowych lip, na których leżały płaty śniegu, skierował się ku furcie klasztornej. 

Pociągnął za sznur sygnaturki raz i drugi i wsparłszy się o ceglany mur, cierpliwie czekał. Po długiej chwili dały się słyszeć stłumione śniegiem kroki, a później starczy głos zapytał: 

– Kto tam?

– Otwórzcie, ojcze furtianie, to ja, Piotr z Krępy. 

– Czego szukacie u nas, panie, po nocy? 

– Z przeorem chcę mówić. W pilnej sprawie. Prowadź mnie do niego. 

Zaskrzypiały nienasmarowane wrzeciądze, furta uchyliła się tylko tyle, by mógł przez szparę prześlizgnąć się człowiek i gdy Krępa wszedł do wnętrza, z głuchym łoskotem się zatrzasnęła. 

Szli ciemnymi krużgankami. Od płomienia łuczywa, którym furtian oświetlał drogę, pełgał krwawy poblask po ceglanych, surowych ścianach, kładąc drżące cienie w kątach i zakamarkach.

Powietrze przesycone było słodkawą wonią uschłych kwiatów, kadzidła i kurzu. Kamienna posadzka niosła echem po korytarzach kroki idących – prędkie klaskanie mniszych chodaków i ciężkie stąpanie kasztelana.

Po dłuższej chwili przystanęli u solidnych drzwi dębowych, wpuszczonych w równie solidne, murowane odrzwia. Starzec zakołatał raz i drugi, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, wziąwszy za klamkę, pchnął je silnie i zajrzał do celi. 

Uniósł łuczywo, aż rozjaśniło się wnętrze. Było puste. Nienaruszone posłanie świadczyło, iż tego wieczora nikt na nim nie spoczywał.

– Nie ma ojca przeora. Pewnie jeszcze się modli w kościele – powiedział furtian. 

– Więc chodźmy tam, ojcze. 

– Ale czy można przeszkadzać w modlitwie, kasztelanie? – odrzekł zakonnik.

– Sprawa jest taka, iż nie tylko się godzi, a nawet potrzeba. 

– Cóż to za sprawa, panie? 

Krępa westchnął ciężko i odrzekł: 

– Chciałem ci zaoszczędzić troski, chociaż na tę noc jeszcze, ale widzę, że to się nie uda. Tatarzy idą na Sandomierz… 

– Chryste Jezu! A w grodzie ni księcia, ni rycerzy! Cóż poczniem, panie Piotrze? Cóż poczniem?! 

Furtian nie zwlekał już. Jakby mu raptem lat ubyło, prawie biegnąc, skręcił w korytarz wiodący do kościoła. Krępa, idąc za nim, ledwo mógł nadążyć.

Wnętrze świątyni spowijał głęboki mrok, tylko przed Sanctissimum pełgał wątły płomyk kaganka, prósząc w okrąg słabym żółtawym poblaskiem. W jego środku widać było klęczącą postać ludzką w białej zakonnej sukni z czarnym płaszczem narzuconym na ramiona. 

Krępa z furtianem przystanął tuż za modlącym się.

– Ojcze Sadoku – powiedział półgłosem kasztelan – chcę ci coś rzec. Coś bardzo ważnego. 

Przeor powoli odwrócił głowę i bystrym spojrzeniem obrzucił mówiącego, a ujrzawszy na jego twarzy skupienie i powagę, pojął, iż nie dla błahej przyczyny modły mu przerywa. Uczynił tedy na piersi szeroki znak krzyża i czym prędzej podźwignął się z kolan.

– Chodźmy, panie Piotrze. 

Skoro tylko znaleźli się w celi przeora i usiedli na twardych zydlach. Krępa, widząc wyczekiwanie w oczach zakonnika, rzekł:

– Tatarzy idą na Sandomierz…

Przeor ukrył twarz w dłoniach: 

– Bądź nam miłościw, Boże. Bądź miłościw… 

– Ojcze Sadoku, jutro, skoro świt, przeniesiecie się z braćmi do grodu. Cóż, ciasno nam będzie, bo i mieszczan musimy tam zmieścić, ale przecież się nie podusimy. Przyszło mi na myśl, żebyście na ten czas zamieszkali w grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Chyba się święty biskup Mir-Licejski nie pogniewa o to?

– Zapewne, zapewne… Oby jeszcze chciał u tronu Bożego wybłagać zmiłowanie dla Sandomierza…

– Tedy budźcie zakonników, ojcze. Spakujcie, co macie cennego, i gdy tylko brzask wstanie, przybywajcie do grodu. 

Podniósł się Krępa z zydla, skłonił przed Sadokiem i wyszedł z celi. Za drzwiami czekał furtian, by wyprowadzić go z klasztoru.

* * *

Na dworze mróz się wzmógł, śnieg ostro chrzęścił pod stopami. Gdzieś śród zabudowań poszczekiwały psy, a gdy milkły, cisza niczym całun zawisała nad miastem i grodem. Bolesna cisza. 

„A co będzie, jeśli nie strzymamy?!” 

„A co będzie, jeśli książę nie przybędzie na czas?” 

„Co będzie, co będzie, co będzie”… 

Złe myśli krążyły w głowie Piotra niczym gawrony kraczące nad jesiennym rżyskiem. Odpędzał je precz, ale one – natrętne – wracały. 

Nie o siebie się bał. Cóż, jemu wszystko jedno, jego szczęście zgasło przed wieloma łaty. Ot, żyje, bo żyje i tyle. Ale dzieci, niewiasty, nieobznajomione z wojną łyki. Halina!… 

Nie śmiał nawet myśleć, jaki los ją czeka, gdyby gród nie wytrzymał natarcia.

– Jezu Chryste! – chwycił się za głowę i pobiegł, potykając się o przyczajone pod śniegiem grudy. 

Gdy wszedł do swej izby, od progu uderzyła go fala gorąca. Zdjął wierzchnie odzienie i usiadł przy stole. Ale niepokój znów go porwał na nogi. Przebiegał izbę to w tę, to w drugą stronę, i myślał, myślał, czy nie znalazłoby się jakieś inne wyjście prócz obrony. 

„Poddać miasto”. – Ta myśl niczym pokusa szatańska nachodziła go, natrętna i uporczywa. 

„Poddać i co dalej? Chociaż Tatarzy oszczędzą mi życie w zamian, to przecież zażądają okupu. W złocie i w… ludziach. O to pierwsze, mniejsza. Ale ludzie, jakże zaprzedać tych, którzy mi zawierzyli, którzy we mnie upatrują obrońcy? Wszak jestem kasztelanem!” 

I znów ów drugi głos odzywał się w jego czaszce: 

„Poddać miasto! Cóż mi ludzie?! Niech ich piekło pochłonie! Ja i Halina ocalejemy! Ona jeszcze taka mała. Życie przed nią. A może zabrać dziecko i uciec?” 

Chwytał się za głowę, mocował sam ze sobą. Zachodził patrzeć na uśpioną córkę. Ale gdy usłyszał pianie pierwszych kogutów, był już spokojny, chociaż nieludzko zmęczony. 

Wszak był rycerzem i kasztelanem. Honor i obowiązek, wierność swemu księciu nakazywały mu jedno: bronić, póki tylko było to możliwe, wszystkich słabych, maluczkich i owego miasta, i owego grodu, który strzegł Polski, niczym groźny brytan, od napaści półdzikich sąsiadów ze Wschodu. 

I chociaż często skatowany i prawie w agonii, zawsze wylizywał się z ran, by znów bronić mlekiem i miodem płynącego kraju, by znów przyjmować pierwsze ciosy, łagodzić impet uderzenia, dawać czas innym, by gotowali się do walki. 

Niebo poszarzało nad widnokręgiem, po kościołach jęły dudnić dzwony. Krępa, przyodziawszy się ciepło, miał już wyjść z domu, by sposobić gród do obrony, gdy nagle Halina, bosa i w samej tylko koszuli, trąc pięściami zaspane jeszcze oczy, podbiegła do niego.

– Czyś, ojcze, nie spał dzisiaj wcale?! 

– Nie spałem, córeczko, jak widzisz. Złe czasy nastały, złe bardzo. Wczoraj posłaniec przybył od Lublina ze straszną wieścią, że Tatarzy idą ku nam.

– I co się stanie, ojcze? 

– Cóż, będziemy się bronić. Da Bóg, przyjdzie nam książę z odsieczą.

– A jeśli nie przyjdzie? 

– To wtedy zginiemy. 

– Czy musimy ginąć? Czy nie lepiej skryć się w puszczy za Wisłą, tatku? Tam nas nikt nie znajdzie.

– Widzisz, dziecko, ta ziemia, to miasto, ten gród, to wszystko nasza ojczyzna. Tu pogrzebane kości naszych dziadów, tu twoja spoczywa matka. Ale ta ziemia, to też ojczyzna tych, co przyjdą po nas. Jeśli tedy ją porzucimy, oddamy na łup, na splugawienie, cóż o nas kiedyś powiedzą? Nie masz nic świętszego od ziemi ojców – ciągnął dalej – i jeśli nawet umrzeć by ci przyszło, aby ją uratować, to pamiętaj, że trzeba umrzeć. Ta ziemia cię karmi, poi i odziewa. Syci zapachem kwiatów, dojrzewających zbóż, jesiennych mgieł, topniejących śniegów. Z niej ulepione twoje kości i w niej się schronisz, gdy zakończysz bieg żywota. Jakże jej tedy nie kochać, nie bronić? Jakże, córuchno?

Halina słuchała słów ojcowych z powagą, ale usteczka jej drżały i widać było, iż całą siłą woli panuje nad sobą, żeby nie wybuchnąć szlochem. Po chwili, łamiącym się głosem zapytała: 

– Ale ty, ojcze, nie zginiesz? 

– Da Bóg, nie zginę, Halinko. 

Przygarnął ją do piersi. Przycisnął z całej siły, jakby chciał zdusić, a później uniósł do góry i serdecznie ucałował. 

– No, uciekaj na posłanie, bo marzniesz!

* * *

Od samego rana ludzie miotali się po mieście, wylęknieni wieścią o Tatarach, która błyskawicznie rozniosła się wokół. W grodzie tymczasem sposobiono się do walki. Obchodzono wały, sprawdzając, czy nie są gdzieś nadwyrężone. Przygotowywano sterty kamieni, belki, beki smoły… 

Tak minął czas do południa. Ale gdy dzwony wybiły Anioł Pański, dostrzeżono czarniawe mrowie ludzkie na gościńcach wiodących do miasta. I na tym od Zawichostu i na tym od Opatowa. I na tym od Krakowa również. 

Początkowo wszczął się tumult, bo mieszczanie sądzili, iż owo już zagony tatarskie. Wszelako rychło rozpoznano w tym mrowiu uciekinierów, którzy szli schronić się w Sandomierzu. 

– Jezus, Maryja! – krzyknął Krępa. – Na nic moje rachuby! Tegom się nie spodziewał. Jeszcze naszych mieszczan można by wyżywić, ale ową czerń, co bieży nawet i stamtąd, gdzie Tatar by się nie zapędził? 

Naraz usłyszał kroki licznych stóp za sobą. Odwrócił się i ujrzał, że oto mnisi dominikańscy, na czele z przeorem Sadokiem, kierują się ku wyjściu z grodu. 

– Ojcze Sadoku, co czynisz? – zapytał kasztelan.

– Cóż, panie Piotrze. Spójrz, ilu teraz ludzi będziesz musiał zmieścić. Święty Jakub warowny, może go poganie nie wezmą. A wezmą, to cóż, wola Boska!

– Ojcze Sadoku, zastanów się jeszcze! 

– Już się zastanowiłem. Będziecie tu mieli bardziej niż my potrzebujących opieki. 

Na to Krępa się już nie odezwał, tylko patrzył długo na dwuszereg zakonników, wspinających się wolno na Świętojakubskie Wzgórze, jakby żegnał ich w ten sposób. 

Gdy masa ludzka wlała się w obwarowania miejskie, poczęto ją lokować i w mieście i w grodzie. Ale z powodu ogromnej ciżby i miejscowych, i przybyszów ledwo dziesiąta część się tam pomieściła. Reszta, miotając się w popłochu, szukała schronu w miejscach bardziej warownych, za najbezpieczniejszy uznając w końcu kościół Narodzenia Panny Maryi, wystawiony z białego kamiennego ciosu na stromym wzgórzu, oddzielonym od reszty miasta przepaścistymi wąwozami.

Tak minęło dni kilka, podczas których co raz to przybywało uciekinierów. Wreszcie czatownik siedzący na jednej z wież zamkowych zadął w róg, obwieszczając zbliżanie się wojsk nieprzyjacielskich.

I rychło zaroiło się pod wałami od zbrojnych, pomykających na niewielkich, acz silnych konikach. Potok ludzki wypływał z okolicznych wąwozów, powietrzem niosła się wrzawa, nad którą górowały pojedyncze, przenikliwe okrzyki dowódców lub dźwięk kościanych gwizdków, ostro wibrujący w uszach.

Tatarzy, aczkolwiek pełni zapału, ochłódli nieco na widok potężnej warowni górującej nad okolicą. Nie zamierzali jednak rezygnować, licząc na zdobycie cennych łupów i mnogość niewolników po zajęciu miasta i grodu. 

Toteż po chwilowym odpoczynku i odbyciu narad, u stóp wałów ukazał się sam naczelny wódz. Ubrany był w piękny, bogaty płaszcz z połyskliwej materii żółtej barwy, podbitej popielicowym futrem. Równie drogocenny kaftan, spodnie i buty dopełniały stroju. W ręku trzymał szpiczastą czapkę, którą przed chwilą zdjął z głowy. Po bokach miał tatarskich setników i ruskich kniaziów: Wasylkę włodzimierskiego oraz Romana i Lwa Daniłowiczów halickich. 

Tych ostatnich Krępa znał, bo już spotykał ich ongi, jeżdżąc z poselstwem na Ruś. Oni także go poznali, bo naraz Roman ściągnął wodze, zamachał ręką i krzyknął: 

– Witaj mi kasztelanie! 

– Ja ciebie nie witam, boś nie jako druh przybył pod Sandomierz, ale jako wróg! – odkrzyknął na to Piotr Krępa. 

Tatarzy i Rusini zatrzymali się naprzeciw niego. 

– Nie masz racji, kasztelanie! – ciągnął Roman. – Jako druh tum przybył, chcąc ratować cię od śmierci! Spójrz, ilu wojowników przywiódł pan mój, wielki Burundaj! – tu wskazał ręką na bogato przyodzianego Tatara. – Nie zdzierżysz mocy jego potęgi. Polegniesz i ty, i twoi ludzie. Oszczędź ich krwi, poddaj miasto!

– Żeby ich oddać w gorszą od śmierci niewolę? Zaiste, przemawiasz jak druh prawdziwy, namawiając mnie do hańby! Odejdźcie, nie chcę z wami rozmawiać! – Rzekłszy to, odwrócił się i zszedł z wałów.

W tejże samej chwili, jakby na potwierdzenie wiarołomstwa Rusinów, obok ucha bzyknęła długa, smukła strzała, wypuszczona ręką kniazia Wasyla. Wbiła się w zlodowaciały pagórek śniegowy, a bełt z piór czaplich zachybotał ostro. Wasyl zaniósł się rubasznym śmiechem. 

Wojsko tatarskie wspierane przez ruskie oddziały z całą mocą natarło na wały miejskie. Polacy bronili się mężnie. Na głowy atakujących lał się ukrop i wrząca smoła, sypał grad kamieni i ciężkie kłody drzewa. Odpychano drabiny ze wspinającymi się po nich napastnikami, te z trzaskiem waliły się w dół, a krzyk spadających unosił się pod niebo.

W trudzie i znoju odpierano atak po ataku. Ręce mdlały rycerzom, przybywało zabitych i rannych i chociaż mieszczanie włączyli się do obrony, Krępa wiedział, iż już rychło będzie musiał oddać miasto. Nie sprosta bowiem tatarskiemu mrowiu.

Tymczasem mrok nocy przerwał walkę w chwili, gdy sandomierzanom nie stało już sił. Nakazał tedy Krępa odwrót do grodu, gdzie mieli odpocząć, aby z pierwszym brzaskiem dnia znów stanąć do walki. Odchodzili zbrojni na Wzgórze Zamkowe żegnani lamentem i płaczem tych, co schronienia poszukali w mieście. Wiedzieli bowiem, iż tym samym wyrok na nich zapadł.

* * *

Następnego dnia rankiem, zanim świt rozjaśnił widnokrąg, stary przeor Sadok długo klęczał przed krucyfiksem. 

Ręce splótł tak silnie, że aż zbielały mu knykcie, oczy utkwił w postaci Ukrzyżowanego i bezgłośnie poruszał ustami: 

„Niech zmartwychwstanie Bóg, a będą rozproszeni nieprzyjaciele Jego. Niech uciekną sprzed oblicza Jego ci, którzy Go nienawidzą. Jako ginie dym, tak niech przepadną. Jako wosk się rozpływa od ognia, tak niech zginą szatani sprzed oblicza miłujących Boga, żegnających się znamieniem św. Krzyża i z weselem głoszących: Pozdrowiony bądź Krzyżu, Najczcigodniejszy i Ożywiający Krzyżu Pański, który rozpędzasz szatanów mocą na tobie Ukrzyżowanego. O przezacny, o czcigodny, o życiotwórczy Krzyżu Chrystusowy, bądź nam ku pomocy z Przeczystą Bogarodzicą i wszystkimi świętymi na wieki”.

Modlitwę przeora przerwał dźwięk sygnaturki, wzywający zakonników na Mszę poranną. Podźwignął się tedy z kolan i wyszedłszy z celi, skierował do kościoła. 

Przyoblókłszy się w zakrystii w szaty kapłańskie, w asyście diakonów Stefana i Mojżesza wyszedł do ołtarza. Przed rozpoczęciem liturgii, po otwarciu mszału, chciał odczytać, jak to było w zwyczaju, których to świętych Kościół wspomina owego dnia.

Lecz gdy zajrzał do księgi, ogarnął go lęk. Oto z pergaminowej karty bił w oczy, nasycony własnym światłem, pozłocisty napis: „Dziś Sadoka i czterdziestu ośmiu braci w Sandomierzu przez Tatarów pobitych”.

Skurcz go jakowyś chwycił za gardło, chciał przełknąć ślinę i nie mógł. Litery tańczyły mu przed oczami. Przetarł je grzbietem dłoni, myśląc, iż to pewnie omamienie jakieś, ale napis nie znikał. Próbował go tedy odczytać na głos, lecz ten mu drżał i łamał się. 

Zgromadzeni mnisi z niepokojeni patrzyli na przeora, nie wiedząc, co też z nim dziać się może. A ów skinął wreszcie na diakona Stefana i wskazując ręką na stronę otwartego mszału, wychrypiał jedno słowo: 

– Czytaj…

Młodzieniec wsparł ręce o boki księgi, pochylił się, by lepiej widzieć, i drżąc z przejęcia, odczytał:

– Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu braci dominikańskich, w Sandomierzu przez Tatarów pobitych. 

Cisza martwa zawisła nad zgromadzonymi. Jedni spoglądali na drugich przerażeni. 

Oto cud, oto znak, oto pewność, iż odziedziczą szczęście wiekuiste w Królestwie Bożym, a oni, miast radować się z tego, dyszą ciężko, zdjęci lękiem. Boją się bólu, boją się oddać żywot tak lichy, tak nikczemny, w zamian za nieustające rozkosze rajskich ogrodów. 

Aż nagle ową ciszę przerwał czyjś głośny szept, zakończony urywanym szlochem: 

– Ale czemu czterdziestu ośmiu, kiedy jest nas czterdziestu dziewięciu braci? 

Na tę uwagę podniósł się szmer licznych głosów: 

– Właśnie!

– Czemu?!

– Kto ocaleje?! 

– Dlaczego tylko jeden?! 

Na to Sadok, który już odzyskał spokój, uniósł obie ręce w górę, w geście nakazującym milczenie i rzekł: 

– Nie wstyd wam, bracia? Uspokójcie się! Czyż nie widzicie widomego znaku łaski Bożej?! Uspokójcież się zatem. Wszak korony męczeńskie, jakie dziś tutaj przyjąć mamy, to nie tylko wielkie wyróżnienie, nie tylko dowód zaufania okazany nam przez Zbawiciela, lecz również pewność, że dziś jeszcze będziemy w raju. A dlaczego nie znajdzie się tam jeden z nas? Któż to wie?

Znów nastała cisza. Mnisi, pochyliwszy głowy, czekali, aż przeor pocznie odprawiać Mszę. A on, zbliżywszy się do stopni ołtarza, głosem mocnym i pewnym rozpoczął modlitwy:

– Introibo ad altare Dei. 

– Przystąpię do ołtarza Bożego.

– Ad Deum qui letificat iuventutem meam.

– Do Boga, który uweselił młodość moją.

Przez okna prezbiterium wpadła szeroka smuga słonecznego światła, kładąc się pozłocistą plamą na posadzce. Oświetliła głowy stojących przy ołtarzu, tak iż wyglądały, jakby otaczały je promieniste aureole.

I oto naraz do uszu dominikanów dobiegł gwar licznych głosów, szczęk broni, okrzyki, płacz, dzikie wycie, rzężenie konających. To Tatarzy wdarli się bez przeszkód na niechronione wały, a znalazłszy się w mieście, wywlekali z domów znajdujących się tam ludzi. Silnych oddzielali i wiązali, przeznaczając na niewolników, a starych, chorych i dzieci mordowali na miejscu. Kościół Panny Maryi płonął, a ci, co szukali w nim schronu, nie żyli. Żołdacy wlekli później owe ciała pobitych i ciskali je do fosy oddzielającej gród od miasta. 

I stało się wreszcie, iż pierwsze ciosy spadły na drzwi kościoła Świętego Jakuba – mocne, dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami – w chwili, gdy stary przeor unosił w górę białą hostię.

Podczas Komunii puściła jedna zawiasa, a gdy wyrzekł: „Ite missa est” – „Idźcie, Msza skończona” – puściła druga, a za chwilę drzwi runęły pod naporem nacierających, otwierając wolny dostęp do wnętrza świątyni. 

Mnisi stojący w dwuszeregu na środku prezbiterium spokojnie czekali na razy jataganów, na męczeńską śmierć. 

Lecz naraz Mojżesz, subdiakon, stojący przy ołtarzu obok Sadoka, zaintonował pieśń za zmarłych:

– Salve Regina, Mater misericordiae… Witaj Królowo, matko miłosierdzia…

I oto wzniósł się ów śpiew, zrazu nieśmiały, przerywany, ale potężniejący z każdą chwilą, by wreszcie wybuchnąć całą mocą z wszystkich piersi. I odbijał się pogłos od stropu, od surowych nieotynkowanych ścian z czerwonej cegły, powtarzając echem ostatnie sylaby wersów w chwilach przerw. 

Zatrzymali się Tatarzy zdziwieni i wylęknieni. Nikt bowiem do tej pory tak ich nie witał, lecz jękiem, skamleniem o litość, bądź obelgami. I żaden nie odważył się podnieść miecza na tych dziwnych, białych zakonników.

Dopiero po pewnym czasie jeden z wojowników zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu prostą, smukłą strzałę i posłał ją z brzękiem cięciwy w stronę śpiewających. I oto dwuszereg się załamał, gdy jeden z zakonników rażony śmiertelnie ową strzałą, która aż po bełt utkwiła w jego piersi, zachwiał się, opadł na kolana, a później runął twarzą do przodu, brocząc szare piaskowe płyty posadzki gęstą, parującą na zimnie krwią. 

Teraz jedna po drugiej strzały mknęły ku zakonnikom, a oni padali jak ścięte kłosy. Wreszcie oddział tatarski wyzbył się lęku, widząc, iż nie dzieje się nic niezwykłego, iż nie grożą im czary. Dobyto krzywych mieczy i tnąc nimi na prawo i lewo, odrąbując ręce, rozplątując czaszki, uciszono wreszcie ów śpiew dziwny, niepokojący, budzący w ich sercach grozę.

Ale nie wszyscy mnisi spoczęli na środku kościoła. Jeden z nich bowiem, lękiem zdjęty, gdy Msza dobiegała końca, chyłkiem wymknął się i schował na chórze. Stamtąd, ukryty, obserwował wszystko, co się działo, zatykając sobie usta dłońmi, by nie krzyczeć z trwogi. 

I oto naraz, gdy wszyscy legli już nieżywi, a Tatarzy rozbiegli się po świątyni i klasztornych zakamarkach w poszukiwaniu łupów, ujrzał, iż aniołowie niebiescy unoszą się nad pobojowiskiem i na nieruchome ciała męczeńskie rzucają palmy, gałązki oliwne i wieńce uplecione z gałązek wawrzynu. 

Wówczas zawstydzony zszedł z chóru, a widząc go jakiś spóźniony wojownik, który dopiero co przekroczył próg kościoła, ciął zakonnika mieczem na odlew i pozbawił życia.

Ale chociaż aniołowie wciąż byli w świątyni, to żaden z nich nie zrzucił na to ostatnie martwe ciało ni palmy, ni gałązki, ni wieńca z lauru. I tak wypełniło się dokładnie wszystko, o czym mówił złoty napis w mszale.

* * *

W zdobytym mieście działy się rzeczy straszne. Krzyki i rzężenie mordowanych, wycie obłąkanych z trwogi, przekleństwa najeźdźców mieszały się ze sobą, czyniąc wrzask nie do opisania. Krew płynęła strugami po ulicach, aż śnieg, rozdeptywany setkami nóg wpół roztajał, przybierając szkarłatną barwę. W powietrzu czuć było odór krwi i surowego mięsa. Stos ciał w fosie grodowej rósł z godziny na godzinę, tak iż pod wieczór wypełnił ją prawie całą, a na rano była zasypana zupełnie i bez przeszkód po tym makabrycznym moście można było dostać się pod wały grodowe. 

Nocą Tatarzy jęli podpalać domy, by grzać się i piec w zgliszczach kawały mięsiwa wykrawane ze zdobycznego bydła, którego sporo wybili na ucztę.

Tymczasem ludzie zamknięci w grodzie patrzyli na te przerażające sceny z wałów pełni wściekłości i świadomi swojej bezsiły.

Ale rychło musieli zająć się samymi sobą, bo skoro tylko pierwszy brzask rozświetlił niebo na wschodzie, poczęli pod wały napływać, najpierw pojedynczo, a później grupami, Tatarzy i Rusini, próbując się dostać do grodu. Około południa rozpoczął się regularny atak, trwający aż do czasu, gdy niebo spowiła zupełna ciemność.

Ręce obrońców mdlały od wysiłku, pot zalewał im oczy, lecz za każdym razem udawało im się odepchnąć owo morze głów, które przypuszczało szturm za szturmem. Nikt nie siedział bezczynnie, nawet kobiety i dzieci brały udział w walce, donosząc obrońcom kamienie i sagany z wrzątkiem. 

Tak mijały dnie i noce. Tak minął jeden tydzień i minął drugi. A na początku trzeciego tygodnia Zbigniew, brat Piotra z Krępy, poprosił go o chwilę rozmowy na osobności. 

– Czy to ważne, bracie? Widzisz, że tu na wałach jestem nieodzowny.

– Gdyby to nie było ważne, nie zawracałbym ci głowy i nie zabierał czasu. Wiesz o tym dobrze. 

– A zatem dokąd pójdziemy? 

– Udaj się za mną – powiedział Zbigniew i ruszył w kierunku zamku. 

Gdy znaleźli się w jego wnętrzu, Zbigniew miast do komnat, skierował się do podziemi. W wielkiej, sklepionej sali, będącej niejako przedsionkiem lochów, zdjął ze ściany dwie pochodnie i zapaliwszy je, jedną podał bratu. 

Schodzili po szerokich, kamiennych schodach, w mroczną głąb. Światło pochodni pełgało po oślizgłych ścianach, na których osiadły gęste kożuchy białych kryształków saletry. Podziemia przytłaczały swą tajemniczością. Grube ściany nie dopuszczały do wnętrza najmniejszego nawet dźwięku, a blask ognia, drżący i rozmigotany, budził po kątach i załomach fantastyczne cienie. Kasztelanowi zdawało się, iż znalazł się raptem w innym, zaklętym świecie, i mimo woli ściszył głos: 

– Dokąd mnie wiedziesz, Zbigniewie?

– Zobaczysz – odparł zagadnięty. 

Minęli jeszcze jeden zakręt i oto ich oczom ukazała się ogromna komnata. Nie była zbyt wysoka, lecz tak rozległa, iż światło pochodni nie rozjaśniało jej całej i przeciwległy kraniec spowijała nieprzenikniona ciemność. 

Zbigniew skierował się ku jej środkowi, a tam, jak zobaczył kasztelan, znajdowała się płytka studnia, na której dnie połyskiwała woda.

– Spójrz, Piotrze. Owa studnia jest podziemnymi kanałami połączona ze wszystkimi studniami w grodzie. Tę ogromną, wspaniałą pracę wykonano bardzo dawno temu. Ponoć jeszcze w czasach księcia Sandomira, przed podbojem naszego sandomierskiego grodu przez polańskich Piastów. 

– Tak, widzę, ale po co mnie tu przywiodłeś i po co to pokazujesz? 

Westchnął Zbigniew głęboko i ciągnął dalej: 

– Owoż ona studnia mówi nam, ile jeszcze wody zostało. Przed rozpoczęciem oblężenia jej lustro sięgało prawie po cembrowinę, a teraz ledwo zakrywa dno. Jeszcze dzień, najwyżej dwa i skończy się zupełnie.

– Dlaczego? Przecież zawsze mówiono, iż grodowych studni nie da się wyczerpać, że sięgają poziomu Wisły i że z niej to przenika do nich woda. 

– Obyż to była prawda! Ale sam widzisz, że nie jest… Wody ubywa, bo wyczerpujemy ją szybciej, niż zdąży napłynąć z podziemnych źródeł czy strumieni. Powtarzam: jeszcze dzień, dwa i studnie wyschną! 

– Boże, Boże… To już koniec – rzekł Piotr Krępa. – Może czas jakiś da się wytrzymać bez jadła, ale bez wody? 

– Tak, nie strzymamy i dwu dni. Po to cię tu przywiodłem, aby owo pokazać. Teraz, gdy znasz sytuację, będziesz musiał podjąć jakąś decyzję. 

– Chryste! Jakąś! A jakąż tu można? Muszę poddać gród! Dwa dni wcześniej, dwa dni później, co za różnica?… 

Zbigniew się nie odezwał i zapadła pełna napięcia cisza. Piotr usiadł na cembrowinie, objął głowę rękoma i zrozpaczony kołysał się miarowo w tył i w przód. Dopiero po dłuższej chwili począł mówić ni to do siebie, ni to do brata:

– Nie ma wyjścia, ale ot tak, po prostu iść do Tatarów i powiedzieć po dwu tygodniach walki: „Poddajemy się”? Tego nie można uczynić. To oznacza jedno – wyrok śmierci na nas wszystkich, na zbrojnych, na mieszczan, na kobiety, na dzieci. Śmierci strasznej, w mękach i boleści.

– Trzeba czekać, choćby nawet języki miały nam popękać z pragnienia. Trzeba czekać, aż Tatarzy zaproponują, byśmy się poddali – ciągnął dalej. – Może wówczas uda się wytargować życie jako warunek poddania? A jeśli nawet się nie uda, to przynajmniej nie będę miał wyrzutów sumienia, że nie próbowałem… Co o tym myślisz, Zbigniewie? – zapytał na końcu. 

– Myślę, że masz rację, że niczego lepszego, ani mądrzejszego nie da się uczynić. 

– Czy ktoś prócz nas dwu wie o tym, co mi powiedziałeś? – zapytał kasztelan. 

– Nie, nikt. I lepiej, by nadal pozostało to tajemnicą. Po cóż dodatkowo dręczyć i tak już ponad miarę udręczonych ludzi? Po co doprowadzać ich do rozpaczy albo i czego gorszego? – odrzekł Zbigniew. 

– Ale jeśli woda się skończy, nim ja poddam miasto? Co wówczas? 

– Nie myśl teraz o tym, Piotrze. Da Bóg, a wszystko się ułoży. Może książę nadciągnie z odsieczą?

– Nie nadciągnie – kasztelan pokręcił głową. – Gdyby miał nadciągnąć, już by tu był. Albo tedy wstrzymują go jakieś ważniejsze niż nasz los sprawy, albo posłaniec nie dotarł do Krakowa. 

Wracali w milczeniu. Byli zbyt przejęci grozą położenia, by chciało im się rozmawiać o czymś innym niż o oblężeniu, a o tym ostatnim nie chcieli już mówić.

Wyszedłszy z zamku, wpadli znów w wir walki. Naraz Piotr spostrzegł, iż pali się dom, w którym mieszkał. Przerażony pobiegł tam czym prędzej. Halina z piastunką stała na zewnątrz z naręczami ubrań na rękach i z bezsilnością patrzyły w ogień, który z trzaskiem pożerał smolne bierwiona. Przepalony dach zapadł się z łoskotem do środka, wzbijając tumany iskier.

Domu kasztelana nikt nie próbował ratować. Sypano rozmiękły śnieg i lano wodę na zabudowania stojące obok, aby ogień nie rozniósł się po grodzie, chociaż i tak wiadomo było, że wcześniej czy później ogień rozpełznie się wokoło.

Krępa wziął córkę na ręce i zaniósł ją do zamku. Z tyłu za nimi podążała truchcikiem stara, tłusta piastunka, blisko siedemdziesiąt lat licząca. Gdy znaleźli się we wnętrzu książęcego dworzyszcza, kasztelan zwrócił się do niej:

– Pilnujcie mi Haliny, matko. Pilnujcie, jak największego skarbu. Kto wie, co się jeszcze wydarzyć może. Kto wie, co się ze mną stanie. A gdyby doszło do najgorszego, gdyby Tatarzy dostali się tutaj, uciekajcie do zamkowych lochów. Lepiej zginąć tam z głodu w zawikłaniu mrocznych korytarzy, niż oddać życie w boleściach i hańbie.

Staruszka rozpłakała się i przypadła do kolan Krępy.

– Nie opuszczajcie nas, panie! Nie opuszczajcie! Wyście jedyna nasza obrona!

– Nie mogę, matko. Nie mogę. Tam gród na mnie czeka i ludzie, którymi dowodzę. 

A widząc, iż Halina lada chwila się rozpłacze, zawołał:

– Nie wolno ci płakać! Rycerską jesteś córką! 

Przycisnął ją do serca, a później, nie odwracając głowy, wybiegł na dwór.

W obozie tatarskim rosło zniecierpliwienie. Oblężenie się przedłużało, coraz więcej ginęło niewolników, nadzieja na bogate łupy oddalała się. 

Rozgniewany Burundaj niczym pantera pomykał po namiocie, wyłamywał z trzaskiem palce i przeklinał z cicha. Czekał na swych dowódców i na ruskich kniaziów, których wezwał tego ranka, by ich zapytać o zdanie. 

Gdy przyszli i ustawili się rzędem przy wejściu, kornie chyląc głowy na znak szacunku, rzucił przez zaciśnięte zęby: 

– Co czynić dalej?! Zbyt długo tu stoimy. Kto wie, czy nie nadejdzie odsiecz? 

– Myślę – powiedział kniaź Roman – że trzeba próbować rozmów z Krępą. On nie głupi, on wie, że już długo nie strzyma, jeśli go książę Bolko nie wesprze.

– No właśnie – powiedział Burundaj. – Jeśli go Bolko nie wesprze. 

– Czyż nie widzisz, panie, że się na to nie zanosi? Gdyby tu miała przybyć odsiecz, już by przybyła. 

– Tak, tak. Ale Sandomierz to gród mocno warowny. Jadła też im pewnikiem nie brakuje, ni napitku.

– Owszem, wielki Burundaju – ozwał się kniaź Lew – ale przecie Lachy nie są z żelaza, wykruszają się powoli, a ci, co żyją, muszą już być nadludzko zmęczeni. Wciąż brak im snu, wciąż brak czasu, by spokojnie najeść się do syta, odetchnąć pełną piersią, do końca ugasić pragnienie. 

– Cóż zatem proponujecie? 

Znów ozwał się książę Roman: 

– Pójdziemy obaj z Lwem do grodu, namówimy Krępę, żeby poddał Sandomierz. 

– I myślicie, że was usłucha? – z niedowierzaniem i z kpiną w głosie warknął Burundaj. 

– Może posłucha, może i nie. Próbować warto. 

– A zatem próbujcie. Idźcie już, skoro nic mądrzejszego nie macie mi do powiedzenia! 

– A co możemy obiecywać Lachom? – zapytał Lew. 

– Co chcecie. To wasza sprawa – uśmiechnął się, odsłaniając ostre białe zęby Burundaj. 

Tego ranka po raz pierwszy od bardzo dawna nie przypuszczono szturmu na wały. Polacy zdziwieni i zaniepokojeni ową ciszą czekali na dalszy bieg zdarzeń. 

Nie czekali długo. Z obozu tatarskiego, na rosłych, innych niż mongolskie, rumakach wyjechali dwaj kniaziowie ruscy: Roman i Lew haliccy. Krzycząc już z daleka, iż są posłami, zbliżyli się do zawartej bramy grodowej.

Krępa dał znak ręką, by nie strzelać do nich z łuków, ani też ciskać kamieniami i opuścić most zwodzony, by przybywający nie musieli jechać po trupach zalegających fosę. Oto bowiem, jak sądził, nadarzyła się sposobność poddania grodu na jakichś godziwych warunkach. 

Gdy przybysze stanęli u wrót, zapytał spoza częstokołu: 

– Czego tu szukacie? Czego tu chcecie? 

– Rozmawiać z tobą – odrzekli. 

– Jeśli się w waszych sercach nie kryje zdrada, to wejdźcie. 

Zeskoczyli obaj posłowie z wierzchowców, które przywiązali do rosnącego u wrót krzewu dzikiego bzu czarnego i weszli poza obwarowanie małą furtką, którą Krępa kazał swoim ludziom rozewrzeć. 

Rusini bacznie i z ciekawością rozglądali się wokół. Zniszczeń było sporo i obrońcy zmęczeni, ale nic nie wskazywało na to, by gród rychło mógł być zdobyty.

– Pójdźmy na zamek – rzekł Krępa i udał się przodem. 

Skoro znaleźli się na miejscu, zapytał: 

– Jakież to wieści, czy propozycje nam przynosicie, kniaziowie? 

– Nie będziemy kręcić, wprost rzekniem: poddaj gród, kasztelanie – powiedział Roman. 

Zaśmiał się ochryple Krępa: 

– Żarty się was trzymają! Nadłamaliście zęby na Sandomierzu, połamiecie je ze szczętem! 

– Albo i nie połamiemy! Ludzi masz zmordowanych, rannych, a i pobitych sporo! Strzymasz jeszcze tydzień, może trochę dłużej i co potem?

– Książę Bolko przybędzie! 

– Łudzisz się, kasztelanie? Nie łudź się zatem! Schwytali Tatarzy waszych posłańców i sam Burundaj gardła im poderżnął! – ozwał się na to kniaź Lew.

Piotr Krępa głośno przełknął ślinę, któryś z obecnych przy rozmowie sandomierzan westchnął głęboko, a inny wyszeptał: 

– Boże, bądź nam miłościw… 

– Tedy widzisz – ciągnął Lew – że darmo wierzgasz. Rychło gród zdobędziemy, a wtedy nie będzie już dla was litości. 

– Grozisz?! – krzyknął Zbigniew Krępa. 

– Nie, nie grożę. Ja ostrzegam – odrzekł Lew. – Nie udaj głupca, który nie wie, co czynią Tatarzy z opornymi. 

– A jeślibym poddał Sandomierz, to co mi obiecasz, książę? – zapytał kasztelan. 

– Cóż, puścimy z życiem ciebie i twoją familię. 

– To mało! 

– A czego chciałbyś nadto?! Winieneś się cieszyć, że całą uniesiesz głowę!

– Poddam gród tylko wówczas, jeśli wszyscy – obrońcy, mieszczanie, kobiety i dzieci będą mogli odejść wolno. 

Zaśmiał się na to Roman: 

– Nie jesteś aby nazbyt chciwy? Będziesz musiał zapłacić okup. W złocie i w niewolnikach! A ty żądasz, by twoi ludzie mogli odejść wolno! 

– Jeśli nie darujecie im życia i wolności, będziemy się bronić dalej! – zawołał z pasją w głosie Zbigniew. 

Lew obrzucił go ironicznym spojrzeniem. 

– Nie bądźcie, panie, naiwny. 

– Tak! I ja to samo myślę, co mój brat. Możecie brać złoto, srebro i wszelki dobytek, ale zostawcie ludzi. Jeśli przyrzekniecie, że wyjdą z grodu żywi i wolni, pomyślimy o tym, czy by go nie poddać! – dorzucił kasztelan. 

– Moglibyśmy co najwyżej przyobiecać, że puścimy z życiem twoich zbrojnych – powiedział kniaź Roman. – Cóż cię, panie, obchodzą mieszczanie i ich rodziny? Pośledni to stan, nie masz w ich żyłach szlachetnej krwi. Na sługi się narodzili i na naszych rabów.

– Mniemam, że winieneś się zadowolić, iż sam i twoje krewieństwo cało uniesiecie głowy – dorzucił Lew. 

– Zamilczcie! – krzyknął Piotr Krępa. – Com powiedział na początku, mówię i teraz. Albo puścicie nas wszystkich w dobrym zdrowiu i wolno, albo nie mamy o czym ze sobą rozmawiać! 

Skinął dłonią na pachołków i dodał: 

– Wyprowadźcie książąt do furty. Nie możemy się – widzę – porozumieć! 

Na to porwał się Lew i czerwony z wściekłości zawołał: 

– Pożałujesz tego, głupcze! Chodźmy, bracie, do naszych! 

Lecz Roman nie podniósł się z zydla. 

– Uspokój się, bracie – powiedział – i nie obrażaj kasztelana. 

– A czy istotnie poddałbyś gród – zwrócił się do Krępy – gdybyśmy przyrzekli, że wszystkich znajdujących się w nim, i waszych i przybyłych tu w poszukiwaniu schronienia, ludzi puścimy wolno? 

– Owszem, bo zdaje mi się, że dosyć już rozlanej krwi. Lecz wpierw musielibyście mi przysięgnąć, iż rzeczywiście puścicie wolno nas wszystkich – odrzekł kasztelan. 

Na owe słowa, których się nikt nie spodziewał, zapadła cisza, a później jeden z obrońców, stary, wysłużony rycerz zapytał: 

– Czy myślisz o tym poważnie, panie Piotrze? 

– Wybaczcie, kniaziowie – powiedział Krępa. – Wyjdę z moimi na naradę. – I skinąwszy ręką na zebranych sandomierzan, opuścił komnatę. 

Gdy znaleźli się sami, wszczął się gwar nie do opisania. Zarzucano kasztelanowi tchórzostwo, dbałość o własną skórę, ba! zdradę nawet! A on siedział z pochyloną głową, milczący i dopiero gdy ucichło nieco, powiedział:

– Nie macie racji, gdy mnie oskarżacie. Jeden jest tylko powód, dla którego myślę o poddaniu naszego grodu. 

– Jakiż to powód? – z ironią w głosie zapytał jakiś młodzik z głową obwiązaną płótnem przesiąkniętym zaschłą, sczerniałą krwią.

Krępa wpił się w niego oczyma i wyrzekł głośno i dobitnie, siląc się na spokój: 

– Ten tylko, iż kończy się woda; 

– Jakże? To niemożliwe! – zakrzyknięto wokół. 

– Owszem, możliwe – ozwał się Zbigniew, brat kasztelana, i opowiedział o wszystkim dokładnie. 

Zebrani zamilkli spoglądając na siebie z przerażeniem. 

– A zatem dalej uważacie, że mamy się bronić? – spytał Piotr z Krępy. 

– Nie ma wyjścia! 

– Trzeba się poddać! 

– Bez wody zginiemy! 

Wrócono tedy do komnaty, w której zostawiono Rusinów. Kasztelan wysunął się przed swoich i powiedział: 

– Uradziliśmy poddać gród, ale pod warunkiem, jaki wam postawiłem wcześniej, a który macie zaprzysiąc w kościele. Czy jesteście gotowi na to? 

Spojrzeli po sobie ruscy kniaziowie i zgodnie odrzekli: 

– Gotowi.

* * *

W grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy rozdzwoniła się srebrna sygnaturka. Jej perliste dźwięki wzywały wszystkich, by byli świadkami zawierania umów między obleganymi a najeźdźcami.

W grodzie zapanowała radość nie do opisania. Oto bowiem kończyły się wreszcie dni i noce pełne znoju. Oto kończył się czas, gdy lęk dzierżył wszystkich w swoich szponach. Oto kończyły się krwawe zapasy. 

Sandomierzanie wiedzieli, że wysoką za wolność będą musieli cenę zapłacić – oddać cały dobytek, jaki tylko kto posiadał. Ale wiedzieli również, że i tak zyskują na tym, bo ocalą życie, a nad nie przecież nie ma nic, co można by nazwać cenniejszym. 

Utworzonym przez gapiów szpalerem podążał orszak, który wiódł Piotr z Krępy. Za nim dostojnie kroczyli obaj ruscy kniaziowie, na końcu zaś szło parami kilkunastu najznamienitszych mężów, tak spośród rycerstwa, jak i spośród mieszczan.

W kościółku ścisk był straszliwy, lecz środek nawy pozostawał wolny. Nim to teraz kroczył orszak, na który przed ołtarzem czekał stary kapelan zamkowy, przyodziany w pąsową kapę haftowaną gęsto, złotą i srebrną nicią, w krzyże, fantazyjne wzory i roślinne ornamenty.

Kniaziowie Lew i Roman zatrzymali się u stopni ołtarza, zaś ci, którzy im towarzyszyli, stanęli z boku.

Kapłan podniósł ku górze krucyfiks i zapytał donośnym głosem:

– Miłościwi kniaziowie! Czy macie nieprzymuszoną wolę złożyć tu oto w obliczu Boga i moim, w przytomności zebranych panów i ludu, przysięgę? 

– Mamy – zgodnie odrzekli obaj zapytani. 

– Tedy powtarzajcie za mną: My, kniazie ruscy… 

– My, kniazie ruscy… 

– Lew i Roman, synowie Daniły halickiego, przysięgamy… 

– …przysięgamy.

– Iż w zamian za poddanie grodu Sandomierza i za skarby w nim przechowywane obdarujemy życiem i wolnością znajdujących się w obrębie jego wałów. Tak panów, jako i pospólstwo. 

– …i pospólstwo. 

– Tak nam dopomóż Bóg, w Trójcy Świętej jedyny, Przeczysta Bogurodzica i wszyscy niebiescy święci. Amen.

– Amen!

Gdy padło owo ostatnie słowo, ludzie nie bacząc na miejsce, jęli krzyczeć z radości. Jedni drugich ściskali, obcy się całowali. Rzucano do góry czapki i śmiano się w głos. Tylko Piotr z Krępy i brat jego, Zbigniew, pozostali pochmurni. Nie tak wyobrażali sobie koniec oblężenia. Do ostatka nie tracili nadziei, że mimo wszystko nadejdą posiłki, że książę pospieszy z odsieczą. 

Lecz owo się nie sprawdziło. Chociaż na godziwych warunkach, ba! bardzo nawet dobrych, to jednak poddawali gród. Mieli odejść pokonani. A ponadto Piotr gryzł się w sobie, wspominając tę mnogość pobitych w zdobytym przez Tatarów mieście. Czy mogło się obejść bez ofiar? Zapewne nie, lecz on mimo wszystko obwiniał się o śmierć tych ludzi. 

– Cóż, kasztelanie? – kniaź Roman podszedł do Krępy. – Teraz by trzeba, aby przed ostatecznym otwarciem bram udać się do Burundaja i pokłonić mu się nisko, jak rab kłania się swemu panu, zwyciężony – zwycięzcy. 

Piotr chciał coś odpowiedzieć oburzony, ale Roman, odgadłszy jego zamiar, uniósł dłoń ku górze i rzekł:

– Cicho… cicho… Lepiej nic nie mów… Po cóż zaraz się obrażać? Czyż życie ich wszystkich – tu rozejrzał się wolno dookoła – nie jest warte drobnego upokorzenia? Nie szafujesz swoim tylko losem, ale i wielkiej liczby ludzi. Honor rzecz piękna, lecz gdy można sobie nań pozwolić. Tymczasem macie wszyscy nóż tatarski na gardle. Ostry ci on i umie ciąć głęboko. Czyżbyś chciał resztkę krwi wytoczyć z Sandomierza? Nie pochwali cię twój książę, żeś mu stołeczne miasto przywiódł do ostatecznej ruiny. Bo przecie wierzysz w swojej naiwności, iż on tu powróci?

Przygryzł Krępa wargi i już nic nie rzekł, chociaż widać było, że wściekłość go rozsadza. Tymczasem kniaź Roman ciągnął dalej: 

– Tedy chodźmy, kasztelanie, do tatarskiego obozu. Im wcześniej się tam pokażesz, tym lepiej. 

– Nie! – krzyknął Zbigniew. – Nie od razu. Pójdziemy do Burundaja, lecz dopiero jutro. Niech nie myśli, że się go boimy, że na pierwsze skinienie pobiegniemy bić mu czołem. 

Roman obojętnie wzruszył ramionami, a Lew powiedział: 

– Jeśli taka wasza wola?… Czyńcie, jak uważacie za słuszne. Wszelako wiedzcie, że jeśli jutro do południa nie stawicie się w naszym obozie, to dzisiejsze przysięgi będą tyle warte co dym z ogniska, który wiatr rozwiewa. 

Obydwaj Rusini skinęli obecnym głowami, odwrócili się i skierowali ku furtce, którą dostali się do grodu. Pachołek strzegący jej spojrzał pytająco na kasztelana, nie wiedząc, co czynić. Dopiero gdy ten przyzwolił, otworzył ją i wypuścił kniaziów. 

Po chwili dał się słyszeć stukot końskich kopyt uderzających w zmarzłą ziemię, a później zapadła cisza. Ponieważ już zmierzchało, powoli poczęto rozchodzić się do domów. A w końcu na wałach zostali tylko czatownicy. 

Ta noc była pierwszą nocą od dwu tygodni, podczas której sandomierzanie mogli wreszcie odpocząć. Gród spał, zmęczony bardzo morderczą walką i nadludzkim wysiłkiem. 

Na głębokiej czerni nieba migotały miriady gwiazd. Czyste powietrze znieruchomiało od mrozu, śnieg skrzył się w księżycowej poświacie. W obozie tatarskim tliły się ognie, obok których spoczywali na ciepłych skórach, okutani w baranie kożuchy, niezmordowani wojownicy. Wypluły ich ze swoich przepastnych trzewi stepy dalekiej Azji, krainy tak odległe, że nikt o nich nawet tutaj nie słyszał. Dzięki wielkiemu okrucieństwu Tatarów tak lud prosty, jak i uczeni mężowie uznali ich za wysłanników piekieł, za wojsko szatańskie, które pożre i unicestwi ogniem całą Europę.

I oto właśnie do jednego z wodzów tego piekielnego ludu miał pójść Piotr Krępa, aby poddać gród. 

Kasztelan nie spał. Siedział w jednej z komnat książęcego dworzyszcza. W kominku z trzaskiem płonęły smolne sosnowe szczapy i dębowe bierwiona. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie stołu wspierał głowę na pięści Zbigniew i mówił: 

– Tak, Piotrze. Gdy jutro pójdziemy do Burundaja, nie możemy się z nim targować. Ile tylko haraczu zażąda, a będziemy w stanie go zapłacić, musimy mu dać. 

– Ty, Zbigniewie, myślisz o układach, a ja – nie wiem czemu – pełen jestem niepokoju. Zda mi się, że rankiem nie wolność znajdziemy, lecz śmierć… 

– Wyrzuć z serca złe myśli! Przecie Rusini przysięgali, że całe uniesiemy głowy. Na krzyż przysięgali i na Bogarodzicę! 

– Tak, wiem o tym, a jednak… Och, gdybyż to już był jutrzejszy wieczór!

– Nie trap się nadto, a bez powodu. Czyś wczoraj jeszcze sądził, że aż tyle uda się nam wytargować? A oto patrz. Pan Bóg miłosierny ulitował się nad nami. Zmiękczył zatwardziałość serc tatarskich. Wszystko będzie dobrze, obaczysz! 

– Może masz rację, ale mnie jednak jakoś straszno. Zbyt wiele krwi widziałem ostatnimi czasy, zbyt wiele łez… 

– Mazgaisz się, panie bracie, niczym baba! A cóż to dla rycerza krew?! Cudzą przelewa i swojej nie szczędzi! 

– Ach, Zbigniewie! Nie rozumiemy się! Toż ja nie o rycerskiej krwi mówię, ale o niewinnie przelanej. O krwi mieszczan, ich żon, matek, dzieci… 

Naraz do komnaty wsunęła się cicho stara piastunka Haliny. Na jej widok kasztelan uśmiechnął się, bo przypomniała mu szczęśliwe dzieciństwo, ojcowy dwór, dobre ręce matki, zapach lip i smak miodu o jantarowej barwie. 

– Czego chcecie, matko? – zapytał. – W waszym wieku wypoczywać się godzi, a nie utykać po nocy. 

– Mnie tam już snu wiele nie potrzeba. Czas leci i zgrzybiałość a starość na kark włażą. Tylko patrzeć, jak sen wiekuisty mnie utuli, a ukołysze. 

– Dajcie, matko, pokój! – zawołał Piotr z Krępy. – Gdzie wam do śmierci?! Jeszcze byście mogli niejednemu chłopu w głowie zawrócić. Ba! I młodzianowi nawet!

– Nie oplatalibyście bodaj czego, panie kasztelanie. Nie na prześmiewki przyszłam do was. 

– A po co? 

– Idziecie jutro do Tatarów… 

– Ano idę – rzekł z ciężkim westchnieniem Piotr. 

– Idziecie tedy do Tatarów – ciągnęła dalej. – To naród dziki i okrutny srodze. Powiadają ludzie, że sam diabeł ich spłodził na wygubienie rodzaju ludzkiego. Umyśliłam sobie, że skoro tam iść musicie, a różnie owo skończyć się może, dobrze by było, gdybyście mi pokazali wejście do onych lochów, o których ongi żeście wspominali. 

– Co wy, matko?! Jutro wolni wyjdziemy z grodu! – zaoponował Zbigniew. 

– Ja wiem, co mówię! Pokażcie tedy owo wejście.

Krępowie przestali protestować i żartować ze staruszki, udzieliła się im bowiem jej powaga. Podźwignęli się tedy obydwa zza stołu i powiedli ją do podziemi. Gdy znaleźli się już w onej sali ze studnią, Zbigniew powiedział: 

– Jak widzicie, korytarzy tu bez liku i woda jest. Można się ukryć, a jeśliby tylko było co jeść, to i rok siedzieć! Chyba żeby nieprzyjaciel znalazł lub dymem wykurzył. 

Starowinka bacznie rozglądała się wokół, a później zapytała: 

– Powiedzcie lepiej, panie Zbigniewie, czy jest stąd jakieś inne jeszcze wyjście na świat Boży? 

– Ponoć jest i to nie jedno, ale ja ich nie znam. I chyba nikt już nie zna, bo niepamięć ludzka je okryła. Powiadają, że jakieś wiedzie do Żmigrodu, dzisiaj noszącego miano Góry Świętego Michała i rzekomo książę Sandomir chadzał tamtędy do pogańskiego chramu bożkom ofiary składać, cześć bałwanom oddawać. Innym można się dostać do podziemnego pałacu, który urządził, jak wieść niesie, książę Henryk, swojej żydowskiej miłośnicy Judycie, przywiezionej z wojny krzyżowej, z Ziemi Świętej, na zgorszenie i panom, i pospólstwu. Jeszcze inne prowadzi nad sam brzeg wiślany, a może i dalej, pod dnem rzeki…

Zbigniew mówił dalej, lecz piastunka go już nie słuchała. 

– A zatem są inne wyjścia, tylko nikt nie wie, jak na nie trafić. Ha! Dobre i to wiedzieć – mruknęła do siebie.

* * * 

Nad ranem przyszła odwilż. Ciepły wiatr wiejący od południa zawlókł niebo chmurami i jął roztapiać śnieg. Z dachów kapała woda, żłobiąc w lodowej skorupie nierówne otwory. 

Obydwaj Krępowie pozałatwiawszy wszystko, co było do załatwienia, i dawszy ostatnie instrukcje, szykowali się, by wyjść do obozu tatarskiego. 

Przyodziali się tedy dostatnio, jak na możnych panów przystało, i dosiedli koni. Nie zabierali ze sobą broni. Kasztelan Piotr, siedząc już na wierzchowcu, skinął dłonią na swoją córkę Halinę, która wraz ze starą piastunką żegnała go u bramy. Gdy podeszła, pochylił się ku niej, wziął na ręce, przytulił mocno do piersi i powiedział: 

– Pamiętaj, córeczko, jeśliby mi się coś złego stało, bądź we wszystkim posłuszna piastunce. I nie płacz. Zawsze miej to w pamięci, żeś rycerską córką.

Dziewczynce drżały usteczka, ale siląc się na spokój, rzekła: 

– Niech was Bóg prowadzi, tatku. I was, stryju, także. 

– Obaczysz, rychło powrócimy – powiedział wesoło Zbigniew, a później krzyknął donośnie: 

– Otwierać bramę! 

Skoro tylko spełniono ów rozkaz, spiął konia ostrogami i ruszył do przodu. Mokry, przesycony wodą śnieg i lepkie błoto pryskały na boki, brudząc licznie zebranych gapiów. Piotr nie chcąc pozostawać z tyłu, ruszył za bratem. 

Ostrym kłusem zjechali ze stromego wzgórza grodowego, lecz na dole musieli zwolnić, bo oczekiwało ich tam całe mrowie tatarskiego wojska. 

Wojownicy na widok dwu sandomierzan wydali okrzyk – nie wiadomo czy radości, czy triumfu, czy też może witali ich w ten sposób. 

Rychło też otoczył ich silny oddział konnych, którzy pokrzykując coś gardłowo, wskazywali rękoma na spalony kościół Panny Maryi, a później wraz z Krępami skierowali się ku niemu.

Gdy podjechano do połamanych i częściowo zwęglonych drzwi świątyni, Tatarzy pokazali na migi, by obaj sandomierzanie zsiedli z koni, a później wprowadzili ich do wnętrza. 

W jednej z bocznych kaplic o niezrujnowanym stropie rozbity był niewielki namiot, w którym sypiał Burundaj. Teraz wszakże przebywał na zewnątrz. Siedział, w otoczeniu swych dowódców i ruskich kniaziów, na stercie miękkich skór baranich, przykrytych ornatami i kapami szytymi ze złotogłowiu, brokatu, adamaszku i rozmaitych drogocennych tkanin, wywleczonych ze złupionego kościelnego skarbca.

– Zatem jesteście – ozwał się Burundaj łamaną ruską mową. A ja nie wierzyłem kniaziom, gdy zapewniali, iż przybędziecie. 

Uśmiechnął się dobrotliwie i przymknąwszy oczy, siedział nieruchomo, oczekując odpowiedzi. 

– Witaj, wielki wodzu! – rzekł Piotr Krępa. 

– Witaj, Burundaju! – dorzucił Zbigniew. 

Twarz Burundaja zmieniła się w mgnieniu oka. Z dobrotliwego wielmoży przeistoczył się w dzikiego tygrysa. Błysnął śnieżnobiałymi zębami, popatrzył groźnie na obydwu sandomierzan, a później wrzasnął: 

– Tak możecie witać swego lackiego księcia, który już rychło zostanie moim niewolnikiem! Na kolana! Na twarze! Padnijcie na twarze, psy! 

Krępowie zaskoczeni takim obrotem sprawy nie wiedzieli, jak zareagować, aż oto silne ciosy w plecy, jakie głowniami mieczy wymierzyli im tatarscy wojownicy, powaliły ich na ziemię. Żołdacy przyciskali im twarze do posadzki. Piotr Krępa poczuł w ustach słonawy smak krwi, która sączyła się z rozciętego języka. Silnie zacisnął powieki, by nie naszło mu do oczu brudnego, rozmiękłego śniegu, którego nawiał tutaj wiatr przez powyrywane okna, a który zmienił się w półpłynną bryję zmieszaną z końskim gnojem, rozdeptywaną setkami nóg. 

– Tak należy witać wielkiego Burundaja! – zaśmiał się książę Wasylko włodzimierski. 

– Powstańcie! – łaskawie zezwolił Tatar. 

Krępowie podźwignęli się na nogi, obcierając zbrukane twarze połami kaftanów. 

– A zatem chcecie mi poddać gród?

– Tak.

– Dobrze, uczynię wam łaskę i zgodzę się na to. Chociaż właściwie bym nie musiał. Jeszcze dzień, jeszcze dwa i tak byśmy go zdobyli. 

Zbigniew nie wytrzymał i z pasją w głosie zawołał:

– Nie bądź taki pewny! Nie bądź taki pewny! Ileż to już czasu zmitrężyliście?! Jeśli chcemy poddać gród, to tylko dlatego, by wreszcie skończył się niepotrzebny rozlew krwi! To jedno. A drugie, czemu nas obrażasz? Czemu poniewierasz? 

– Zamilcz, psie, bo cię każę żywcem obłupić ze skóry. To ci lackie porządki! Żadnego posłuszeństwa. Krzty pokory ni szacunku dla władzy. 

– Tak, tak, Burundaju! – rzucił Roman halicki. – U Lachów zawsze był nadmiar swobody! Ale skoro tylko nasze porządki tutaj zapanują, wraz się ten bałagan skończy! 

Uśmiechnął się Burundaj: 

– Pewnie byś chciał, Romanie, żeby właśnie tobie dać we władanie Sandomierską Ziemię? 

– Jeśli wielki chan pozwoli?… 

– Zachłanny jesteś. O! Bardzo zachłanny! Ale kto wie? Zobaczymy. Porozmawiam z chanem. 

– Dzięki. Stokrotne dzięki, władyko. 

Roman kornie uderzył czołem przed Tatarem. 

Ów ozwał się znów do Krępów: 

– Powiem wam moje warunki. Oddacie cały dobytek – wyczekująco patrzył na kasztelana. 

– Dobrze – odpowiedział Piotr. 

– I wszystkich młodych mężczyzn i kobiety – dorzucił Burundaj. – Staruchów i dzieci możesz sobie zabrać. Gród opuścicie do wieczora. 

– Nigdy! Nie takie były umowy! – zakrzyknął Zbigniew. 

– Jakie umowy? – zdziwił się Burundaj. – Z kim się umawiałeś? 

– Przecie kniaziowie Lew i Roman poprzysięgli, że wszyscy ludzie wyjdą z grodu wolni! 

– Lew i Roman? – znów zdziwił się Burundaj. – A cóż oni mogli poprzysięgać? Rabami naszymi są, ot co! Jeślim ich wysłał do grodu, to tylko po to, aby was tu zawezwali. I jak widać, jesteście. Warunki zasię będę stawiał ja! A są one teraz już takie: wszystek dobytek i wszystkich ludzi. Życie daruję tylko wam i waszemu krewieństwu. 

Piotr wzburzony chciał coś rzec, ale Burundaj mu przeszkodził: 

– Zanim mi odpowiesz, pięć razy pomyśl! Jeśli znów się nie zgodzicie, to i wy postradacie głowy! A gród i tak weźmiemy! 

Usłyszawszy te słowa, popatrzył kasztelan z wyrzutem na haliczan i zbolałym głosem zapytał: 

– To tyle waży wasze słowo, kniaziowskie słowo? Jacyż z was chrześcijanie? Na Krzyż Święty i na Przeczystą Bogarodzicę przysięgaliście, że wszyscy wyjdziemy żywi i wolni z Sandomierza.

Roman opuścił głowę, ale Lew zaśmiał się głosem ochrypłym od piwa i miodu: 

– A czyż my wam bronimy? Idźcież do wszystkich diabłów! Żaden Rusin was nie tknie! A co do Tatarów, to już inna sprawa. Oni, jak widać, mają insze zdanie. No i nie przysięgali! 

– Psy! Zdrajcy! Pomiot szatański! – krzyknął Zbigniew i rzucił się z pięściami w kierunku ruskich książąt. Ale nie dane mu było ich dopaść. Tatarzy powalili Krępów na ziemię po raz drugi i poczęli okładać batami z surowej skóry i kopać, gdzie popadło.

Leżący osłaniali tylko ramionami głowy, chroniąc je przed ciosami. Burundaj dał swoim znak, aby zaprzestali, po czym rzekł: 

– Ostatni raz was pytam: Czy przystajecie na moje warunki? Wy i wasze rodziny możecie odejść wolno, a resztę zostawcie nam. 

Podniósł się kasztelan zrazu na kolana, później podźwignął ciężko na nogi i odrzekł: 

– Za kogóż nas bierzesz, poganinie? Myślisz, że złamiesz naszą wolę batem, pięścią i obiecankami? Nie zdradzimy ludu, który nam zaufał. Nie splamimy honoru. Nie rodziła nas bowiem matka na zdrajców i na niewolników. – Tu z pogardą spojrzał na Rusinów.

Burundaj słuchał tych słów, zda się, z kamiennym spokojem, a gdy Krępa dopowiedział je do końca, syknął przez zaciśnięte zęby do otaczającej go straży. 

– Ubijcie ich. 

Nie trzeba było tego powtarzać żołdakom dwa razy. Rzucili się na Krępów i powalonych wywlekli za włosy na dwór. Na ich głowy spadły ciosy kijów, w ciałach jęły pogrążać się ostrza dzid. Na plecach, ramionach, twarzach tworzyły się krwawe pręgi od uderzeń batów. Leżących począł tratować tłum, a w końcu obydwom rzuciła się krew z ust i wyzionęli ducha.

Na ów widok tłuszcza zawyła radośnie. Jakiś olbrzym w kudłatym kożuchu i ogromnej czapie przypadł do Krępów i razami miecza oddzielił ich głowy od tułowi. Te makabryczne trofea poniesiono przed Burundaja. Skoro wódz je zobaczył, podniósł się i zawołał:

– Do ataku! Dziś zdobędziemy zamek! 

Odpowiedział mu przeciągły wrzask. Rychło też dały się słyszeć dźwięki kościanych gwizdków, zwołujących oddziały do sformowania się. Nie minęła i godzina, gdy uderzono na wały z takim impetem, jakiego do tej pory sandomierzanie jeszcze nie oglądali.

Polacy, miast bronić się przed oddziałami tatarskimi, miotali się tylko w bezładzie wzdłuż wałów. Zaskoczenie było zupełne, a i wodza zabrakło. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu rzeczy. Zewsząd też dały się słyszeć głosy: 

– Zdrada! Zdrada! 

– Krępy nas wydali! 

– Niech ich piekło pochłonie! 

Lecz oto naraz, jakby w odpowiedzi na owe okrzyki, nad morzem głów tatarskich ukazały się dwie długie żerdzie z zatkniętymi na nich głowami Piotra i Zbigniewa. 

Sandomierzanie zamarli w przerażeniu, umilkły oskarżenia. Stara piastunka, która wraz z Haliną stała wpodle bramy w oczekiwaniu na powrót ojca i stryja dziewczynki, na ów widok straszny chciała zakryć jej oczy. Lecz dziecko z całej siły odepchnęło ręce staruszki i patrzyło na makabryczne zwieńczenie żerdzi, na głowę tego, którego kochała nad życie. Na głowę najlepszego z ojców. 

Patrzyła długo, jakby chciała ów obraz zachować pod powiekami do końca swych dni. Bródka i usteczka jej drżały i krzywiły się w podkówkę, a w kątach oczu szkliły się łzy. Powstrzymywała się jednak od płaczu, pomna ostatnich słów ojca, które wyrzekł do niej na odjezdnym.

Piastunka pociągnęła ją silnie za ubranie, a później schwyciwszy za rękę, ile sił w starych nogach pobiegła do zamku. 

Pora była najwyższa, bo napastnicy wdarli się na wały. Rozpoczęła się rzeź. Przerażeni sandomierzanie stawiali słaby opór, padając pokotem pod ciosami mieczów i gradem strzał. Później poczęto wywlekać z domów ludzi i rabować wszystko, co miało najmniejszą choćby wartość. Powtórzyły się te same sceny, które działy się po zdobyciu miasta. Silnych, którzy nadawali się na niewolników, oszczędzano, resztę wyrzynano na miejscu. Później zaś wąskimi uliczkami grodowymi przebiegali Tatarzy i ciskali do wnętrz domostw zapalone pochodnie. 

Rychło nad grodem zafalowało morze ognia. Szkarłatne jęzory strzelały ku górze, a pod niebo wzbijały się kłęby czarnego dymu i sadzy. Słychać było przerażające krzyki rannych, którzy nie mogąc uciec, teraz żywcem piekli się w zgliszczach. 

Wojska tatarskie i ruskie, syte łupów i mordu, wycofały się do miasta. Burundaj w otoczeniu świty stał na wzgórzu wpodle kościoła Panny Maryi i przyglądał się zniszczeniu.

– Czy nikt nie uszedł z grodu? 

– Nikt, panie. Część w pętach, reszta ubita. 

– To dobrze. A jutro na Kraków. 

Odwrócił się obojętnie i wszedł do wpół rozwalonego kościoła.

Andrzej Sarwa

===================================================

książka jest dostępna w sprzedaży:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

Franciszku, poczytaj: SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU – PRZEORZE i CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI w SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH

Andrzej Sarwa

SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH
Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.

Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.

— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.

Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.

Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…

Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.

Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.

Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.

Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.

Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?

Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.

Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.

Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…

Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…

* * *

Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.

Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…

Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.

Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.

“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.

Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.

Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.

Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.

Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:

— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?

— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.

— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…

— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:

— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…

Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:

— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…

* * *

Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.

Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.

— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…

A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…

— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?

Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…

— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?

Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.

* * *

Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.

Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:

— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…

Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:

— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…

— Ja?…

— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:

“— Uchodź!”

— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…

I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.

* * *

Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.

Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.

Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.

Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.

Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…

Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.

2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.

Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.

Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.

Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.

Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:

— Ty czytaj…

Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:

“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”

Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…

Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:

— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…

I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.

— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.

I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.

A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.

Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.

A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.

Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.

Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.

I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:

— Salve Regina… Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia…

Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.

A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.

Karol de Prevot, Męczeństwo sandomierskich dominikanów

źródło ilustracji:http://www.swietyjakub.republika.pl/meczennicy.htm

Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…

A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.

Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…

A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.

A imiona owych Męczenników były te:

Błogosławiony Sadok, przeor. Błogosławiony Paweł, wikary. Błogosławiony Malachiasz, kaznodzieja. Błogosławiony Piotr, furtian. Błogosławiony Jędrzej, jałmużnik. Błogosławiony Jakub, mistrz nuwicjatu. Błogosławiony Abel, syndyk. Błogosławiony Szymon, penitencjarz. Błogosławiony Klemens. Błogosławiony Barnabasz. Błogosławiony Eliasz. Błogosławiony Bartłomiej. Błogosławiony Łukasz. Błogosławiony Mateusz. Błogosławiony Jan. Błogosławiony Barnabasz II. Błogosławiony Filip. Błogosławiony Joachim, diakon. Błogosławiony Józef, diakon. Błogosławiony Stefan, diakon. Błogosławiony Tadeusz, subdiakon. Błogosławiony Mojżesz. subdiakon. Błogosławiony Abraham, subdiakon. Błogosławiony Bazyli, subdiakon. Błogosławiony Dawid, kleryk. Błogosławiony Aaron, kleryk. Błogosławiony Benedykt, kleryk. Błogosławiony Onufry, kleryk, Błogosławiony Dominik, kleryk. Błogosławiony Michał, kleryk. Błogosławiony Maciej, kleryk. Błogosławiony Maurus, kleryk. Błogosławiony Tymoteusz, kleryk. Błogosławiony Gordian, kleryk. Błogosławiony Felicjan, kleryk. Błogosławiony Marek, kleryk. Błogosławiony Jan, kleryk. Błogosławiony Gerwazy, kleryk. Błogosławiony Krzysztof. kleryk. Błogosławiony Donatus, kleryk. Błogosławiony Medardus, kleryk. Błogosławiony Walenty, kleryk. Błogosławiony Dawid, nowicjusz. Błogosławiony Makary, nowicjusz. Błogosławiony Rafał, nowicjusz. Błogosławiony Izajasz, nowicjusz. Błogosławiony Cyryl, laiczek. Błogosławiony Hieronim, laiczek. Błogosławiony Tomasz, organista.

Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.

Andrzej Sarwa

———–

P.S. Dziś na dachu sandomierskiego kościoła św. Jakuba rosną brzozy, ściany prezbiterium popękane, wnętrze… brak słów… można więc już bezpiecznie chwalić Czyngis-chana i jego spadkobierców, bo o tamtych wydarzeniach jakoś nie chce się już pamiętać...

==============================

mail:

Epilog. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (20)

Epilog

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (20)





Umiłowanie cierpienia

Przez cały ten czas, przez te pięć lat – od 1727 do 1732 roku licząc, państwo Białeccy całkowicie odsunęli się od świata. Nigdzie już nie bywali ani też i nikogo nie przyjmowali. Choć mieszkali w Paryżu, to żyli niczym pustelnicy. No, może nie do końca, ale nieomal.
Patrząc na nich z boku, można by uznać, że cierpienia, jakich dane im było doświadczyć, zrujnowały ich radość, ich nadzieje, ich wszystko…
Pan Mikołaj, rozważając to, co i jego i najbliższe mu osoby dotykało od tak wielu już lat, ostatecznie doszedł do przekonania, że nie można na wszystko patrzeć jako na przypadki. Stało za tym jakieś zło… a może raczej Zło?… Jakaś bez wątpienia nieprzychylna mu inteligencja.
Z czego to wnosił? Gdyby mu ktoś wprost zadał takie pytanie, to pewnie nie umiałby na nie odpowiedzieć i w jakiś w miarę racjonalny sposób uzasadnić. Sam jednak żywił podejrzenie graniczące z pewnością,  jest w tym wszystkim pazur hrabiego Bellamarre. A kim był ów Bellamarre? Tego akurat chyba nikt na świecie nie wiedział.
Rozważając na spokojnie bez fascynacji, ale też i bez strachu, słowem bez jakichkolwiek emocji wszystko, co wiedział o tej osobie, co słyszał z jej ust, co zaobserwował, dochodził do przekonania, że jeśli jest on nawet człowiekiem, to w jakiejś zaledwie połowicznej formie… a może wręcz tylko skorupą człowieka, którą ktoś lub coś posłużyło się niczym rak pustelnik, skorupą martwego małża.

* * *

Tymczasem Florine ogarnięta nieustannym smutkiem często płakała, wyrzucając z siebie bolesne emocje, Mikołaj odwrotnie zapiekł się w swym bólu i tak jak przed laty, u jezuitów, po tragedii, bardziej przypominał – zewnętrznie – automat niż ludzką istotę. Z tą różnicą, iż tym razem zachował jasność umysłu i trzeźwy osąd.
Skutkiem tego dopiero teraz w pełni zrozumiał, dlaczego sandomierscy jezuici trzymali go w ukryciu, w podziemiu, przez tak wiele lat. Bynajmniej nie dlatego tylko, że groziło mu niebezpieczeństwo zapłacenia głową za mord na saskich żołdakach, bo przy odrobinie dobrej woli i sprytu mogli do ze sto razy wywieźć z Sandomierza, czy to w przebraniu, czy używając jakiegoś innego fortelu. W końcu przecie w przebraniu właśnie zawiedli go świątobliwej Krystyny Brzezińskiej, benedyktynki świętomichalskiej.
Nie wywieźli jednak. Trzymali. Czemu? Bo popadł był w szaleństwo i póki nie wróciłyby mu, choćby w części, zdrowe zmysły nie chcieli go odsyłać, poczuwając się do odpowiedzialności, a może i pewnego rodzaju obowiązku, względem ich dawnego wychowanka. Kiedy jednak nadszedł czas, gdy już widać było niejaką poprawę, wsparłszy się radą i modlitwą tejże Krystyny, zorganizowali wyjazd do Paryża.
Lecz i tutaj, wbrew nadziejom, życie mu się nie ułożyło, a jego ścieżka nie była wysłana płatkami, ale kolcami róż…

* * *

Mikołaju – któregoś dnia odezwała się Florine. – Mikołaju, tyle się mówi o wszystkich tych cudach, o nadprzyrodzonych zdarzeniach…
I cóż z tego?
– Ja wiem, że tyś ostatecznie nie uznał de Pârisa ani za proroka, ani za cudotwórcę.
– I owszem, chociaż nie od razu, bo przecie zaleciła mi spotkanie z nim świątobliwa mniszka sandomierska Krystyna Brzezińska. Tyle że to jej modlitwy były dla mnie bardziej skuteczne, ponieważ jego modlitw Pan Bóg nie wysłuchał… ale… zastanawiając się na tą jej radą, również obudziły się we mnie niejakie wątpliwości, jąłem zadawać sobie pytanieskądże niby mniszka klauzurowa z dalekiego Sandomierza, wiedziała o jakimś paryskim samotnym pokutniku? No, jakże to było możliwe? Skąd powzięła tę wiedzę? Z Ducha Świętego? Za pośrednictwem anioła? Na sposób mistyczny? Dziwne, co najmniej dziwne to wszystko… A może całkiem prozaicznie? Wszak janseniści to nie tylko Francuzi, Belgowie czy Flamandowie, co prawda w Polsce nie cieszą się popularnością, ale… i tam jacyś bez wątpienia docierają, wszak to modna herezja. Na dodatek bliska kalwinizmowi, a ów w Sandomierskiem właśnie cieszył się bardzo znacznym zainteresowaniem moich przodków. Więc i grunt podatny...
Florine nic nie odpowiedziała, tylko w milczeniu wróciła do jakiejś ręcznej robótki.
– Ale nie dokończyłaś. Czego byś, kochana, chciała?
– Może chociaż zobaczyć…
– Zobaczyć? A co takiego?
– Co też się odbywa w domach zwolenników zmarłego diakona… cuda się jakoweś niebywałe nadal dzieją… może i na nas jakiś łaska mogłaby spłynąć?…
Skoro miałoby ci to pomóc, przegnać precz smutek z twojego serca… jeśli tylko zobaczyć… niechby.
– Więc się zgadzasz? – policzki Florine zarumieniły się z przejęcia.
Tak. Ale najpierw sam, bez ciebie powęszę
– Niechże i tak będzie. Lecz mam nadzieję, że słowa dotrzymasz?
– Florine! Szlachcicem jestem! Polskim, nie zaś francuskim!

* * *

Rue du Cloître-Notre-Dame No 8. Ten dom nie zmienił się prawie wcale od ostatniej w nim wizyty pana Mikołaja, może tylko tynki bardziej poszarzały.
Po rozmowie z małżonką pomyślał, że gdzie, jak gdzie, ale tam jest największe prawdopodobieństwo spotkania się z ludźmi, którzy praktykują osobliwe obrzędy, zapoczątkowane na Cmentarzu Świętego Medarda, na grobie de Pârisa. I wcale się nie omylił.
Udając się na rekonesans, zabrał ze sobą krzepkiego sługę. Przypuszczał, że dostać się na takie zebranie nie będzie łatwo, pamiętał bowiem dawne czasy i tę ostrożność, tę konspirację heretyków.
Ale okazało się, że nie było to takie trudne.
Weszli więc ze sługą do znanego mu sprzed lat salonu, stanęli pod ścianą w podle drzwi, by jeśli zaszłaby konieczność móc się szybko ewakuować. Patrzyli i słuchali.
A było na co patrzeć i czego słuchać!
Oto do pokoju wkroczył szlachcic, na którego widok rozległ się szmer przyciszonych głosów:
Chevalier Folard… Kawaler Folard...
Korciło pana Mikołaja, by zapytać któż to taki, ale zmilczał, nie uległszy tej pokusie, bo nie chciał zdekonspirować swojego dyletanctwa w zakresie konwulsjonizmu. Wolał tu uchodzić za jednego ze swoich.
Tymczasem ów chevalier Folard rozmodlony, bezgłośnie poruszając wargami, stanąwszy pośrodku, otoczony wianuszkiem niewiast i mężczyzn pochodzących z różnych stanów zaczął śpiewać nieszpory.
Kiedy jednak doszedł do Magnificat1, nie był w stanie kontynuować, bo w tejże chwili targnęły nim okropne konwulsje2. A potem, jak rażony gromem padł na podłogę i rozkrzyżowawszy ramiona, na krótką chwilę zastygł w bezruchu. Lecz zaraz konwulsje wróciły, a towarzyszył im śpiew dziwaczny jakiś, jakby psalmodia, z intonacji i rytmu sylab się domyślając, ale nieznana, niezrozumiała. Zamilkł i się rozpłakał. Płacz zaś rychło przemienił się w bełkot, a bełkot w jakąś bezsensowną deklamację złożoną z monosylab, która na koniec przeistoczyła się w ryk tak przerażający, że zgrozą zdjęci ludzie obecni w salonie drżeć poczęli.
Konwulsje narosły do tego stopnia, że aby ochronić Folarda, z trudem, bo była w nim taka siła, taka moc, iż kilku krzepkich mężczyzn miało problem, iżby go poskromić, przywiązali go do fotela, razem z którym rzucał się niby ryba na piasku, ledwo łapiąc oddech. Na końcu jednak uspokoił się, zamknął powieki i umilkł.
Za czas jakiś otworzył jednak oczy i wtedy przeraźliwie krzyknął – że oślepł, że niczego nie widzi, że jest w ciemności, w gęstym niczym smoła mroku, ale gdy ponownie zamknął powieki, z ulgą odetchnął i głosem przepełnionym niekłamanym szczęściem rzekł, iż teraz na odmianę znalazł się w nieziemskiej światłości.
Wtedy podeszły do niego jakieś kobiety, by się nad nim pomodlić, a on ujmował rąbki ich sukien i pocierał nimi piersi, ruchem kolistym jakby dookoła serca, znów dziwnie bełkocząc. Widząc to, zbliżył się doń także pewien ksiądz, a Folard ujął go za kraj sutanny i pocierał nią już nie tylko swoje serce, ale też i inne części ciała.
Ów dziwaczny, delikatnie rzecz ujmując, spektakl trwał i trwał, przez znaczną część nocy, a potem Folard zapadł jakby w stan somnambuliczny.
Gdy zaczynało świtać, wstał, aby udać się do kościoła de la Madeleine, gdzie szło się z rue du Cloître-Notre-Dame prawie godzinę, a inni powędrowali, jakby w procesji, za nim. Kiedy już znalazł się na miejscu, wtedy nagle, znienacka, jakaś niezwykła siła odepchnęła go z całą mocą od drzwi świątyni. Folard jął wówczas krzycz, że widzi jakieś okropne widmo, i na jego widok ze strachem wielkim i w popłochu uciekł. Spektakl się zakończył.
Pan Mikołaj z mieszanymi uczuciami, ale bardziej zdegustowany niż zaintrygowany tym, czego był świadkiem, powróciwszy do domu, odezwał się do żony:
– Nie wiem, doprawdy nie wiem, czyś powinna oglądać takie rzeczy, jakiem ja oglądał dzisiejszej nocy. 
Dałeś słowo.
Istotnie. Ale teraz wybacz, bo muszę odpocząć.

* * *

Pójdźmy, Florine, ale z kolei teraz ty mi przyobiecaj, że w niczym co tam zobaczysz, nie weźmiesz udziału, a jak się już napatrzysz do woli, to nie będziesz się więcej upierać, aby z owymi ludźmi utrzymywać jakiekolwiek dalsze kontakty.
– A jeśli to jednak od Boga pochodzi?
Wedle mojego rozeznania absolutnie nie. Cóż, sama się przekonaj.
Poszli i tak przez kilka tygodni wędrowali z miejsca na miejsce, trafiając do mniej czy bardziej zakonspirowanych zgromadzeń i patrzyli, i słuchali z coraz bardziej rosnącym przekonaniem, iż nie tylko nie widać tu działań Bożych, ale coraz czytelniejsze się stają działania Jego Przeciwnika

* * *

Z czasem konwulsje tak się rozpowszechniły, że ulegały im tysiące ludzi. Początkowo wyglądające niewinnie, teraz były przyczyną nieopisanie okrutnych cierpień tych, którzy ich doznawali.
A konwulsjonistom jedyną ulgę przynosiły doświadczane przez nich katusze – im sroższe, tym skuteczniejsze – gdy się ich biło pięściami po żołądkach, zgniatało ciała przy pomocy deski, na której kładło się nieraz i po dwunastu chłopa czy traktowało kopniakami. A zadanie tegoż ‘przynoszenia ulgi’ przypadło specjalnej grupie osób, mężczyzn, nazywanychbraćmi wspomożycielami’.
Jeszcze później z tego zwykłego wspomagania, wynikł drugi jego rodzaj – tak zwane ‘wspomaganie wielkie’, inaczej ‘wspomaganie zabójcze’, dokonywane poprzez uderzanie ofiary sztabą żelaza lub drągiem drewnianym, jak choćby niejaką Nisettę, która się tego domagała, nie mogąc znieść katuszy, jakie przeżywała podczas drgawek.
Inna z niewiast, Marguerite-Catherine Turpin czterech mężczyzn waliło z całej mocy pięściami, kiedy tylko jej ciało najpierw poruszając się gwałtownie, zmieniało swój wygląd, bo po kolei puchły i powiększały się jej różne mięśnie, przez co doświadczała bólu nie do zniesienia i błagała, by ‘bracia wspomożyciele’ z całej mocy bili ją w owe rozrośnięte mięśnie. Więc okładano bezlitośnie jej twarz, plecy, boki i brzuch drągiem drewnianym tak grubym i ciężkim, że z wielkim trudem można go było unieść oburącz. A takich ciosów zadawano jej nieraz aż do dwóch tysięcy! I tu rzecz znamienna: uderzenia owe rzeczywiście przynosiły ulgę i nigdy nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu zranienia!
A do tego wszystkiego dołączyła się rozpacz, ogarniająca znaczną liczbę konwulsjonistów, ten naprawdę nieomylny znak działania Szatana.
Białeccy widzieli, jak jedna z konwulsjonistek, rozorawszy sobie twarz paznokciami, usiłowała popełnić samobójstwo.
Lecz na nikim z ‘zarażonych’ nie robiło to większego wrażenia i zjawisko konwulsjonizmu wręcz nabierało rozmachu i nowej jakości.
Na ciałach niektórych pojawiały się stygmaty Męki Jezusa, u innych zaś często obserwowano objawy konania...
Epidemia trwała w najlepsze!
Mikołaj i Florine będąc świadkami tak nieprawdopodobnych harców, zaczęli się obwiać, by sami nie popadli w obłęd.
A obserwowali choćby takie widowiska, jak to, że niejaki Cosse, znany jako frère Augustin, kładł się na stole i twierdząc, że jest ‘Barankiem bez Zmazy’ i kazał sobie oddawać cześć boską. Zafundował on też sobie dwie ‘apostołki’, śliczne nieletnie dziewczęta Manon i Martine, które uwiódł. Inny z konwulsjonistów, abbé Vaillant, ogłosił się wcieleniem proroka Eliasza, natomiast oratorianin, ksiądz Alexandre Darnaud dowodził, że jest prorokiem Henochem.
Ba! I lepsze jeszcze zdarzały się cudowne niespodzianki, jak choćby ta, że dzięki działalności ‘braci wspomożycielidwanaścioro dziewcząt konwulsjonistek zaszło w ciążę, a prorocy konwulsjoniści w swych przemowach namawiali matki, by te same oddawały im córki, bo to bardzo podoba się Bogu i miłe Mu jest.
Białeccy słyszeli też jak w czasie przemów i obrzędów konwulsjonistycznych obrzydliwie bluźniono i dopuszczano się licznych świętokradztw.
Na przykład jedna z kobiet konwulsjonistek odprawiała mszę, do której służyli jej księża. Inna także odprawiała mszę, z godnością i powagą, w nikomu nieznanym języku. Jeszcze inna także odprawiała mszę, ale na leżąco, wijąc się i rzucając w sposób nieprzyzwoity.
Wdowa Thévenet wznosiła się od czasu do czasu na siedem lub osiem stóp nad ziemię, aż do sufitu. A unosząc się, pociągała za sobą na trzy stopy od ziemi dwie inne osoby, które całym swoim ciężarem wisiały u jej nóg! Wypadek jeszcze dziwniejszy – podczas gdy wspomniana wdowa podnosiła głowę do góry, jej spódnice i bielizna zwijały się jakby własną siłą ponad jej głową.
Nadzwyczajność owych wydarzeń bywała jeszcze bardziej widoczna, kiedy relikwie świętego diakona przykładano do ciał dzieci, lub dorosłych, którzy nie byli tego świadomi, albo znajdowali się pogrążeni w głębokim śnie, a natychmiast po owym przyłożeniu relikwii następowały gwałtowne konwulsje. W momencie, gdy relikwie usuwano, natychmiast, w jednej chwili, konwulsje ustawały.
Władza – zarówno świecka, jak i duchowna (z wyjątkiem biskupów sprzyjających jansenizmowi) – rozpoczęła ostrą walkę z konwulsjonistami, zabraniając im występowania publicznie. Zaczęły się i aresztowania, a więzienia zapełniły rzesze owych szaleńców.
Mimo to, zjawisko nie tylko, że nie ustępowało, ale nawet się wzmogło. Czemu? Ano chyba dlatego, iż nieskończona liczba istot chorych, niedołężnych, chromych, paralityków na grobie diakona de Pârisa została w jednej chwili uzdrowiona. I to było niepodważalne. Tego nie sposób było kwestionować.
I w oczach owych osób tak hierarchia duchowna, jak i król przestawali się już liczyć. Szacunek do nich gasł. Bo to nie oni im pomogli, lecz błogosławiony zmarły z Cmentarza Świętego Medarda. Ba! Król i biskupi, chcieli im odebrać to źródło ulgi i pociechy, to lekarstwo na ich choroby, smutki i strapienia. Więc ogarnęła ich niechęć do króla i Kościoła. Niechęć powolutku przeistaczająca się w nienawiść...
I tłum ów opętany stawał się w końcu czymś, co można porównać do rzeki, która wystąpiła ze swego łożyska i na razie powoli, ale jednak podmywała fundamenty tronu i ołtarza…
A zgromadzeni po prywatnych domach janseniści nie tylko doświadczali konwulsji, popadali w ekstazy, przemawiali nieznanymi językami, lecz również prorokowali.
A owe proroctwa wymierzone były jasno i wyraźnie, bez najmniejszych nawet niedomówień w istniejący ład społeczny i w strażników tego ładu
Paryż opętały demony… Niebo nad Francją zaczynało się chmurzyć…

* * *

I cóż, Florine? Spełniło się twoje pragnienie, ciekawość została zaspokojona. Czy doznałaś jakiejś ulgi na sercu, na duszy?
Pani Białecka zaprzeczyła, energicznie potrząsając głową.
– Bynajmniej, bynajmniej… Jestem jeszcze bardziej pogrążona w smutku, niż wpierw, zanim zobaczyłam ów spektakl szaleństwa.
– Ostrzegałem.
– Wiem. Żałuję, że cię nie posłuchałam, ale… każdy człowiek musi popełniać własne błędy. Wiesz? Teraz najbardziej bym chciała wyjechać z Paryża, usunąć się gdzieś na głęboką prowincję, odetchnąć. Ukoić stargane nerwy.
Mikołaj spoglądał na żonę i milczał. Był przekonany, iż to tylko w nagłym jakimś odruchu, tak zareagowała.
– Nie odpowiadasz.
– A co mam rzec? Za czas jakiś ochłoniesz. Zapomnisz.
Nicolás, ja to mówiłam serio…
– Serio?
– Tak.
– Niechże i będzie, jak zapragnęłaś. Tutaj nic nas nie trzyma. A czy pomyślałaś, dokąd byś się chciała przeprowadzić.
Skinęła głową.
– Więc dokąd?
– W Pireneje.
– W Pireneje?!
– Przecież masz tam spłacheć góry.
– Tak, z ruinami na szczycie. Jakże niby chcesz tam zamieszkać? Bez dachu nad głową. Może w miasteczku u podnóża?
– Nie, w zamku.
– Nie ma zamku! I nie mam chęci, by go odbudować, a poza tym ileż by to trwało?! Zdążylibyśmy się zestarzeć!
– Przecież wieża nie całkiem popadła w ruinę. Pokryć ją dachem, urządzić kilka komnatek we wnętrzu. Czy więcej nam potrzeba?
Sądzisz, że to ci wystarczy?
– A po cóż mi więcej. Mam tylko ciebie. A ty tylko mnie…
I Mikołaj podjął decyzję o wyremontowaniu owej wieży, dawnego zamku d’Urgel y d’Osona…
Jeśli robota pójdzie sprawnie, to będziemy się tam mogli przenieść wczesną jesienią, zanim nastaną chłody, a drogi będą nieprzejezdne…

Rozwaliny

Hrabia Bellamarre siedział naprzeciwko króla Augusta II w zacisznej komnatce, gdzie monarcha lubił przebywać sam na sam z winem, miodem, gorzałką i zwierciadłem

Było późne bardzo popołudnie 23 września 1732 roku. Mrok za oknem gęstniał, drobny deszcz podzwaniał o parapety, smutek jakiś rozsnuty po świecie przesiąkał nawet przez mury warszawskiego zamku.

– I cóż hrabio?

Bellemare wzruszył ramionami:

– Wszystko się toczy swoją koleiną.

– Co niby?

– Któryż to rok mamy?

– A co to ma do rzeczy?

– Coś tam ma. Przypominasz sobie, Najjaśniejszy Panie, naszą rozmowę na sandomierskim zamku.

– Przypominam. Przyznam, że zapadła mi w pamięć. Głęboko nawet.

– To powinieneś wiedzieć.

– Odejmuję zatem te 400 lat… 1332… i co?

– No właśnie.

August sapał i natężał pamięć.

– Łokietkowi się wiodło… do czasu… Krzyżacy utrzymali przywłaszczoną ziemię dobrzyńską, ale w roku 1332 zajęli także i Kujawy?

– Pięknie!

– Tylko że akurat z datą ową nic nie koreluje.

Ależ koreluje!

– Cóż takiego?

– 13 tegoż miesiąca, czyli dziesięć dni temu, Rosja i Austria podpisały traktat wymierzony nie tylko w Rzeczpospolitą, ale także i w ciebie. Kiedy odejdziesz, nie twój syn ma tu panować, jakbyś pragnął…

– A kto?

– Infant portugalski Dom Emanuel Bragança3.

– Bez Prus nie dadzą rady przeprowadzić tej kombinacji!

– Król pruski już się przechyla na ich stronę.

– Nie! Kłamiesz hrabio!

– Owszem, nie zaprzeczę, kłamię, bywa, że często, ale tym razem nie, bo prawda prędzej cię zabije.

– Mniemałem, że mam w tobie przyjaciela.

– Ja nie mam przyjaciół.

– Czemuż to?

– Bo wszystkich ludzi nienawidzę.

– Co za pycha!

– Poniekąd, ale raczej kiepskie kalkulacje… nie tak to miało wyglądać…

– Co niby? Moje życie?

– A cóż mnie obchodzi twoje życie… mój los…

August wzruszył ramionami. Nalał sobie gorzałki po wręby kielicha i duszkiem wypił, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Przed zamglonymi wódką oczami obraz twarzy hrabiego rozmywał się, przybierając kształt niewyraźny, ale jakiś upiorny…

Król oparł ramiona na stole, a na nich ułożył głowę. Najpierw ciężko dyszał, a potem jął pochrapywać.

Bellamarre spojrzał na niego z pogardą, splunął w kierunku śpiącego i wyszedł z komnaty, głośno trzaskając drzwiami.

* * *

1 lutego 1733 roku zaczęła się agonia. Król August II umierał na zamku warszawskim. Chwilami tracił przytomność, ale zaraz ją odzyskiwał. Cierpiał straszliwie. Niewyobrażalnie wprost. Noga zniszczona przez cukrzycę, w którą po amputacji wdała się gangrena, rwała, paliła i pulsowała. A tego bólu nie było czym złagodzić… Gorzałka nie skutkowała. Nie skutkowało też laudanum…

Gnój sypał się z ust królewskich. Przeklinał Polskę, przeklinał tych, którzy go zanęcili, a on połknął haczyk i przywdział polską koronę, przeklinał wreszcie i siebie samego.

Skonał przepełniony goryczą i rozpaczą… chociaż… może dla jego duszy była jeszcze jakaś nadzieja, bo umierając, wyszeptał:

– Cały mój żywot to grzech nieustający… ulituj się Boże nade mną…

To, co się zaczęło w Sandomierzu roku 1704, właśnie dobiegło końca…

Epilog

Już od pierwszych lat XVIII wieku pojawiały się w naturze znaki zdające się wieszczyć nadchodzące jakieś niebywałe wydarzenia, a może nawet jakąś ogromną, może nawet wręcz globalną, przemianę świata. Ale jaką? To już trudno było odgadnąć, mimo iż takie próby ten i ów czynił.

Niemniej jednak zdecydowana większość ludzi ani się nad nimi nie zastanawiała, ani nie uważała za żadną tam przestrogę, a za zwykłe przypadki, których ze sobą nic nie łączyło, widząc w nich jedynie, co prawda sporą liczbę budzących lęk i skłaniających do refleksji zjawisk nad przemijalnością i nieprzewidywalnością tego, co nas w życiu spotkać może, lecz traktowała je wyłącznie jako niemiłe incydenty i nic ponadto.

Niemniej jednak nie brakowało takich, którzy bacznie się im przyglądali, skrzętnie notowali i oczekiwali zdarzeń, które wstrząsną dotychczasowym ładem, obracając go w perzynę.

A byli i tacy, którzy nie szczędząc czasu i sił, usilnie pracowali, iżby ów dotychczasowy ład wywrócić…

* * *

16 maja 1702 roku szwedzką Uppsalę strawił potężny pożar, którego przyczyny nigdy nie ustalono. Zaczął się nagle i unicestwił ogromną połać miasta, niszcząc jego najcenniejsze gmachy i niezliczoną liczbę ludzi pozbawiając dobytku i dachu nad głową

Od 5 do 13 grudnia 1703 roku straszliwa burza uderzyła na Wyspy Brytyjskie, Francję i Niemcy. Szczyt kataklizmu przypadł na noc z 7 na 8 grudnia. W tej klęsce żywiołowej w samej tylko Anglii śmierć poniosło ponad piętnaście tysięcy ludzi. Zniszczonych zostało trzynaście okrętów, a półtora tysiąca marynarzy poniosło śmierć na morzu. Siła wiatru była taka, że jeden ze statków cumujących w Kornwalii został przepędzony w ciągu ośmiu godzin ponad 300 kilometrów, aż na Wyspę Wight. Burza położyła pokotem tysiące mil kwadratowych lasów, w tym koło czterech tysięcy starych dębów, a w samym tylko Londynie zrujnowała ponad dwa tysiące domów… Dla Niemiec i Francji była łaskawsza, lecz straty przez nią spowodowane również były olbrzymie…

W latach 1702-1714 na Europę spadła plaga czarnej śmierci. Pierwszy wypadek zachorowania na dżumę zauważono w wojskowym szwedzkim lazarecie w Sandomierskiem, w Pińczowie. Do stolicy województwa, do Sandomierza dotarła jednak dopiero w roku 1708, dziesiątkując ludność. Miało to znaczenie bez wątpienia symboliczne, albowiem Sandomierz w ówczesnej dobie, dobie rozgrywek politycznych i gier wojennych zajmował bardzo znaczącą rolę. A potem dżuma z Sandomierskiego rozpełzła się na Ruś, Litwę, do krajów północy, ogarniając Niemcy, by zatoczywszy koło powrócić, w roku 1714, na polskie ziemie…

Jakby tego było mało, w okresie, kiedy śmierć czarna zbierała straszne żniwo, dołączyła do niej zima 1708/1709 roku, uznana za zimę tysiąclecia, która wręcz zamroziła Europę… To wówczas lód skuł Lagunę Wenecką i Jezioro Bodeńskie! Zamarzła zresztą cała Italia, Hiszpania, a nawet Portugalia! Największe jednak straty poniosła Francja, która została oszczędzona przez dżumę. A zima owa bynajmniej nie skończyła się z wiosną, w marcu czy kwietniu, bo mrozy nie odpuszczały aż do połowy lata! Ostatnią mroźną noc odnotowano w Niemczech… 7 lipca 1709 roku…

Konsekwencją owej straszliwej zimy był Wielki Głód 1709-1710 roku we Francji, którego przyczyną były niebywałe straty, jakie dotknęły uprawy. Z tego powodu śmierć poniosło, według różnych szacunków od sześciuset tysięcy do miliona Francuzów! I trudno się dziwić, bo przecie cena tylko chleba, o innych produktach nie wspominając, wzrosła aż dziesięciokrotnie, tak że mało kogo było stać na jego zakup… Zresztą nie było co kupować, bo chleba po prostu brakowało, bo nie było go z czego piec! Mieszkańcy miast, gdzie owszem było przeraźliwie zimno, nie mając jednakże pojęcia, że pola, sady, winnice nie wydały plonu i to jest przyczyną ich strasznych cierpień, oskarżali władze o „spisek głodowy”, co stało się przyczyną wybuchu rozruchów w Paryżu i innych miastach. Zamieszki trwały w latach 1709-1710. Tragiczne było to, iż po okresie odwilży ziemię znów skuł mróz, wyniszczając doszczętnie zasiewy pszenicy. Przemarzły też pąki na drzewach i do reszty zniszczone zostały winnice. Wymarzły wszystkie orzechy i kasztany4, a z tych drugich można by było przecie robić substytut mąki! Wymarzły również doszczętnie gaje oliwne. Pnie drzew na skutek ogromnego mrozu z trzaskiem pękały. Pszenica, którą posiano, co prawda wyrosła bujnie, lecz nie miała ziarna, kłosy były jałowe! Gdyby nie zasiewy jarego jęczmienia ofiar owego głodu mogłoby być znacznie więcej niż tylko sześćset tysięcy do miliona! Wyginęły też zwierzęta tak gospodarskie, jak i dzikie… Po lasach nie było słychać ptasich treli, kury nie gdakały na podwórzach, nie widać było ni kaczek, ni gęsi, ni bydełka, ni kóz, ni owiec, ani też nierogacizny…

W roku 1711 to, co zostało z Sandomierza po wygaśnięciu dżumy, strawił okrutny pożar…

Rok 1712 przyniósł Francji wyjątkowo śmiertelną epidemię ospy, w wyniku której nawet rodzina królewska została zdziesiątkowana…

W nocy z 24 na 25 grudnia 1717 niezwykle silna wichura uderzyła w wybrzeża Holandii, Niemiec i Skandynawii, sprawiając, że obszary położone nad morzem zalały wody nieomal potopu, w którym śmierć poniosło ponad czternaście tysięcy osób! A potem przyszła sroga mroźna zima z ogromnymi śnieżycami, a 25 i 26 lutego 1718 kolejna powódź… a po niej kolejne mrozy…

W roku 1720 zaraza, czarna śmierć, dżuma, Grande peste de Marseille – Wielka zaraza marsylska, nawiedziła francuską Marsylię, zbierając obfite żniwo liczone w tysiące ofiar. W samym mieście doliczono się około czterdzieści tysięcy trupów, a na terenie Prowansji stu dwudziestu tysięcy.

W 1728 spłonęła duńska Kopenhaga, a w 1731 angielskie Tiverton…

Między grudniem 1739 a wrześniem 1741 roku dotkliwe zimno znów ogromną falą rozlało się po zachodniej Europie. Tym razem najbardziej ucierpiała Irlandia… W tym okresie wiały straszne porywiste wiatry, niosąc ze sobą ogromny mróz, lecz ani jednego śniegowego płatka. Zasiewy wyginęłyA ziemniaki przechowywane w kopcach na polach albo w piwnicach-ziemiankach przemarzły i zgniły. Straszliwy głód dopadł Irlandczyków i tysiącami o śmierć ich przyprawiał… Lato 1740 było tak chłodne i suche, że ziemia nie wydała plonów… Chleb i ziemniaki należały do takiej rzadkości, że księża pozwolili się ludziom karmić mięsem nawet i w okresie Wielkiego Postu… Ale i mięsa nie było, bo susza unicestwiła stada bydła i owiec, ponieważ trawa na pastwiskach wyginęła… Zima roku 1740 była na odmianę i śnieżna i mroźna, skutkiem czego resztki słabych, nieodkarmionych latem zwierząt ledwo trzymało się na nogach i wiele z nich padło… Marli też ludzie i to na taką skalę, że wedle ostrożnych szacunków Irlandia straciła prawie czterdzieści procent mieszkańców…

* * *

Na tle tych plag apokaliptycznych nieomal jakże było nie wierzyć proroctwom jansenistów? Jakże nie wierzyć, że Paryż, grzeszne miasto, doświadczy straszliwych nieszczęść, jakie nań spadną:
O miasto dotąd niepokonane! O dumne miasto! O miasto prześladujące świętych! O miasto, które zabija dzieci Boże! Miasto pełne próżności i nieczystości Sodomy, miasto, któreś jest mieszkaniem demonów, wzbudziłoś w Panu zastępów gniew i odrazę! Ach! Los twój przesądzony!wykrzykiwali jansenistyczni prorocy podczas doświadczanych konwulsji.
Jakże nie było wierzyć, iż Pan Bóg pomści głodnych biedaków, spuszczając na szlachtę i duchowieństwo coś na kształt deszczu ognistego płonących węgli i duszącego swądu palącej się siarki. Ale jak rychło to miało nastąpić – nikt nie wiedział...

* * *

W zrujnowanym gnieździe hrabiów d’Urgel y d’Osona, na szczycie jednej z pirenejskich gór, w jedynej odrestaurowanej zamkowej wieży wiedli skromny żywot państwo Białeccy – Mikołaj i Florine… 
Nie tęsknili za światem, a świat nie tęsknił za nimi. Byli skromni i żyli skromnie… Pomagali miejscowym na ile mogli, a miejscowi daliby się za tych państwa hrabiostwa pokrajać.
Białeccy nie oczekiwali już niczego prócz śmierci spokojnej i wiecznego zbawienia. Ale czy to Los, czy to Bóg niekoniecznie musi zgadzać się z naszymi pragnieniami
Oto bowiem dnia 25 lipca roku 1753, licząca sobie wówczas lat 47 hrabina Florine, powiła zdrowego chłopca, któremu z tej racji, iż urodził się w dniu św. Jakuba z Compostelli, nadano na pierwsze imię Jacobo, a wedle obyczaju hiszpańskiego jeszcze dodatkowo dwa – Pedro i Juan. Pan Mikołaj, gdy to się wydarzyło, liczył sobie wieku lat 62

* * *

Tego samego, 1753 roku, wiele, a raczej wieleset kilometrów na północ od zamku d’Urgel y d’Osona na świat przyszła pewna dziewczynka, Gabrielle-Pauline, w przyszłości autorka pamiętników i hrabina Adhémar
Czy przetną się ścieżki życia tych dwojga?...

* * *

W krypcie – skrytej pod grubą warstwą ziemi przemieszanej z okruchami gruzu i pecynami wapiennej zaprawy porosłej srebrzystolistnym piołunem i ostami rozkwitłymi ciemnopurpurowo – jedynej pozostałości po niewielkim kościółku beginek, który Szwedzi puścili z dymem, jak zresztą znaczną część królewskiego Sandomierza, do której zamaskowane i znane tylko wtajemniczonym wejście znajdowało się tuż za murem odgradzającym Wzgórze Kolegiackie od Wzgórza Zamkowego, przy okrągłym stole, na dwunastu zydlach, zasiadało dwunastu mężczyzn. Zydle były równej wysokości, a stół idealnie kolisty, co miało oznaczać, iż wszyscy, którzy przy nim zajęli miejsce, są sobie równi i to bez względu na status społeczny, majątek czy wykształcenie. Chociaż, oczywiście, był to pozór… ale na lep takich pozorów najłatwiej łowić tych, którzy zapragnęli stać się bogami

Zebraniu dwunastu mężczyzn, którzy nawzajem nazywali siebie braćmi, przewodniczył markiz Balletti, tym razem używający imienia hrabiego de Saint-Germain. Bo chociaż wszyscy mieli być sobie równi, to przecie ktoś musiał przewodzić. Kiedy wszyscy wpatrywali się z napięciem w jego twarz, on uniósł nieco głowę, lecz niezbyt wysoko. Rozłożonymi zaś dłońmi wspierał się o blat stołu. Czas jakiś milczał, aż wreszcie rzekł:

– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, prócz tej jednej niezmiernie istotnej rzeczy. Oto nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyśpieszyć. Dwa filary ma katolicka Europa – Polskę i Francję. Jeden z nich jest już prawie zrąbany i niezadługo runie, wystarczy tylko lekko dmuchnąć. Pozostaje ten drugi, na razie jeszcze nietknięty, choć od dziesięcioleci nękany przez żywioły najrozmaitszymi klęskami. Tedy skruszał, bo lud już głodu i wszelkich innych plag nie ma siły znosić, a winę za nie zrzuca na króla i biskupów. Na razie chętnie słucha proroctw jansenistów, głoszących, że na Francję kara spaść musi. A przecie może posłuchać też nas i sam tę karę wymierzyć…

– Zatem?

Zatem trzeba ów galijski filar zrąbać. Nasz spisek teraz musi ogarnąć tę, jak to ją papieże zowią, „najstarszą córę Kościoła”, tę „słodką Francję”, jak powiadają inni. Niechże tedy każdy z nas rusza w swoją stronę i wykona poruczone mu zadanie.

Saint-Germain rozdał zebranym zapieczętowane pisma, a potem polecił:

– Złamcie, bracia, pieczęcie, przeczytajcie, zapamiętajcie ich treście i wrzućcie do misy, do ognia.

W milczeniu spełniono owo polecenie.

– Czy każdy wie, co mu poruczono?

– Tak bracie – posłyszał chóralne potwierdzenie.

– Tedy w drogę. Dla sprawy. Dla Niego. Dla Świetlistego.

Wszyscy wyszli, tylko de Saint-Germain pozostał w krypcie. Czas płynął, mijały kwadranse, minęła godzina, aż wreszcie dźwignął się z zydla, wydobył pochodnię ze szczeliny kamiennego muru i zapalił nią lont, biegnący wzdłuż ściany do okazałej beczki napełnionej po wręby prochem, a skrytej w ciasnej wnęce, którą szczelnie zasnuwał mrok.

Nieśpiesznie wyszedł na zewnątrz, ale potem już szparko ruszył ku zrujnowanej Bramie Krakowskiej. Wybuch targnął powietrzem i zakołysał ziemią pod stopami hrabiego. Tajna komnata zapadła się, znikając na zawsze.

De Saint-Germain odwrócił się wówczas i spoglądając na Królewski Zamek i na Farę Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, szepnął sam do siebie:

– Oto kres twoich chwalebnych dziejów miasto niegdyś tak zacne, bo jeśli nawet przetrwasz, to czeka cię tylko wegetacja, smutek, zapomnienie, pogarda i szyderstwo

* * *

24 stycznia 1789 roku z Bożej łaski Arcychrześcijański król Francji i Nawarry, Ludwik XVI, ogłosił zwołanie Stanów Generalnych…

5 maja tegoż roku w Wersalu uroczyście zainaugurowano ich pierwszą sesję…

14 lipca runęły mury Bastylii…

=-=================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Wielbi dusza moja Pana – pieśń dziękczynna wyśpiewana przez Matkę Najświętszą podczas spotkania ze swoją kuzynką Elżbietą, także kantyk śpiewany podczas nieszporów, czyli popołudniowego nabożeństwa, przedostatniego w liturgii godzin.

2Adrien Borel, Les convulsionnaires…, p. 245.

31697-1766.

4Kasztan jadalny, maron (Castanea sativa) to roślina rodząca smaczne orzechy. Nie mylić z kasztanowcem pospolitym (Aesculus hippocastanum), w Polsce również, choć błędnie, nazywanym kasztanem. Obydwie rośliny nie są ze sobą nawet spokrewnione.

I w tym momencie stał się cud! Epidemia konwulsji. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (19)

I w tym momencie stał się cud! Epidemia konwulsji.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (19)

Cmentarz Świętego Medarda

Ufność… wiara… wątpliwości…

Państwo Białeccy od dwóch lat spokojnie mieszkający w Paryżu w domu przy rue de la Tannerie, gdzie żyli dostatnio pod hrabiowskim nazwiskiem Bialecki d’Urgel y d’Osona, zasobni, otoczeni szacunkiem paryskiej elity, bywający na salonach, nie mieli na co narzekać poza jednym tylko – czas płynął, a oni nie mogli doczekać się potomstwa.

Pani Florine nie traciła jednak ufności ni wiary, poruczając Panu Bogu tę sprawę. Ona bardzo chciała urodzić Mikołajowi dziecko, Mikołaj zaś z jednej strony pragnął zostać ojcem, z drugiej jednakowoż, gdy na myśl przychodziła mu poprzednia rodzina, to drżał przejęty na poły lękiem, na poły grozą, obawiając się, by i tym razem nie dotknęło go podobne nieszczęście. A ustawicznie miał w pamięci słowa, jakie usłyszał od markiza Ballettiego, gdy ów odwiedził go w Sandomierzu niedługo przed tym strasznym nieszczęściem. I Ballettiego za zwiastuna owego nieszczęścia uznał jakoś tak instynktownie. No i to jego – bo któż by mógł być, jeśli nie on, to chyba sam diabeł tylko – pojawienie się w sypialni Florine, tam w Madrycie – wręcz go przeraziło… Co prawda akurat owo wyszło na dobre dla ich związku, ale… zawsze zostawała jakaś wątpliwość i obawa jakaś… Mikołaj, choć wyciągnięty z nędzy i rzucony na szerokie wody arystokratycznego świata przez tajemniczego markiza, nie wierzył, by ten zrobił dla niego to, co zrobił, kierując się współczuciem li tylko z czystego altruizmu, nie licząc na jakiś zysk. I to bynajmniej nie materialny, albowiem był majętniejszy od królów.

Zatem pan Mikołaj bał się, tym bardziej, iż teraz owa zagadkowa osoba od co najmniej 1722 roku mieszkała w Paryżu, bywając na arystokratycznych salonach. Tyle że tym razem używał nazwiska hrabiego Bellamarre de Aymar. I zdarzyło się nawet, że pewnego razu natknęli się na siebie w salonie hrabiny Françoise d’Adhémar de Lantagnac de Voisines1, lecz de Aymar udał, że nie zna Mikołaja.

Było to na rękę panu Białeckiemu, i to nawet bardzo. Toteż gdy jakoś tak pod koniec lata Bellamarre gdzieś na dobre przepadł, pan Białecki odetchnął z ulgą. Co prawda zdawał sobie sprawę, że owa persona bez wątpienia zajmuje się czarami i może mu szkodzić również na odległość, niemniej brak obawy, iż znów się gdzieś z nim spotka twarzą w twarz, przywrócił mu spokój.

Tymczasem Florine zaczynała popadać w melancholię. I z dnia na dzień było to coraz bardziej widoczne. A jedynym tego powodem było to, iż nie mogła zaciążyć…

* * *

– Nicolás…

Słucham.

Nicolás… chcę cię prosić…

– O co Florine? O co?

– Żebyśmy odwiedzili świątobliwego diakona… pamiętasz chyba, co ci radził?

– Owszem, pamiętam, żebym się ożenił, a wszystko w moim życiu obróci się ku dobremu.

– Ale przeze mnie nie do końca…

Mikołaj położył żonie palec na ustach.

– Ciii… cicho… mamy siebie… kochamy się… żyjemy dostatnio i spokojnie… czego nam więcej trzeba?

– Wiesz… dobrze wiesz… – rozszlochała się i skryła twarz w dłoniach. – Boże… Boże… przecież o tak niewiele Cię proszę…

Pan Białecki długo nie mógł uspokoić żony.

Świątobliwy diakon

François de Pâris poza tym, że był jeszcze bardziej wynędzniały, niż wówczas kiedy go Mikołaj widział ostatnim razem i że miał jeszcze mocniej wytartą i jeszcze gęściej pocerowaną sutannę, a befka pod szyją przybrała barwę popiołu, niewiele się zmienił.

Florine zbliżyła się doń pierwsza i usiłowała ucałować dłonie duchownego, ale ten je tak gwałtownie cofnął, że pani Białecka mocno się zachwiała, trafiając ustami w próżnię.

Monsieur le Diacre…

– Słucham cię, madame… – de Pâris wyblakłymi oczyma wpatrywał się w pełne bólu i łez oczy kobiety. Milczał czas jakiś, a potem odezwał się głośnym szeptem – wiem, co cię trapi… wiem…

– Błagam… uproś u Boga tę łaskę…

Czyś jest pewna, że mam się o to modlić? Czy to szczere pragnienie, czy może raczej pragnienie wynikające z egoizmu?

Nie wiedziała co odpowiedzieć.

– Bo nie zawsze to, co nam się wydaje czymś dobrym i pożądanym w oczach Bożych takie być musi…

Florine milczała.

Czy zatem podtrzymujesz, madame, tę swoją prośbę?

Tak, Monsieur le Diacre… tak – powiedziała ledwo słyszalnym szeptem…

– Cóż… – diakon podniósł się z zydla, zbliżył do pani Białeckiej, jedną dłoń położył na jej ramieniu, drugą zaś na brzuchu i wzniósłszy oczy ku górze, bezgłośnie poruszał wargami.

* * *

– Nicolás…

Słucham cię, kochana.

– Nicolás… chyba…

– Cóż takiego?

– Chyba będę matką…

Panu Białeckiemu świat zawirował przed oczami i mimo woli w ich kącikach pojawiły się łzy.

– Jesteś pewna, Florine? – zapytał, jednocześnie przygarniając do siebie i delikatnie całując w czoło.

– Tak… jestem…

* * *

François de Pâris siedział na swoim starym, wytartym sosnowym zydlu poznaczonym przez korniki. Spoglądał na Białeckich i uśmiechał się smutno.

Cieszę się waszym szczęściem… naprawdę… ale czy przyjmiecie wszystko z ręki Boga?

– Co to znaczy ‘wszystko’, Monsieur le Diacre?

– Cokolwiek postanowi… cokolwiek wam da… czegokolwiek wam nie da… łaska… to tylko Jego łaska… nic nadto… nasze pragnienia… grzeszne… nasze uczynki… grzeszne…

– Przerażasz nas – wyszeptał Mikołaj.

Oh, monsieur!nadzieja na łaskę… jeśli jest w nas żądza dobra nic nadto…

Białecki pozostawił diakonowi sutą ofiarę i podawszy żonie ramię, wyszli na cuchnącą i zaśmieconą ulicę. Liście na drzewie, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy duchowny, poczynały nabierać złotoszkarłatnych barw jesieni. Popołudniowe słońce, które już dawno minęło zenit, przeświecało przez nie ostrymi promieniami, niecąc na trotuarze niepokojące, rozedrgane błyski i lśnienia…

Szli powoli, zadumani, zasłuchani wciąż w słowa, które, choć naprawdę dawno już przebrzmiały, to w ich uszach nadal dźwięczały mocno… nadzieja na łaskę… nic nadto…

Dobra żądza…

Mikołaj śnił, ale zdawało mu się, że jednak nie śpi… Dziwne obrazy jawiły się wDobra żądza… majaku: Oto jakiś mnich w pąsowokrwistym habicie stąpał cichuśko, w milczeniu, w ogóle nie zwracając uwagi ni na Mikołaja, ni na jego towarzyszy. Bo najpierw zdawało mu się, że jest sam, ale potem spostrzegł także innych mężczyzn obok siebie. Mnich nie zechciał odpowiedzi na kilka pytań, jakie mu usiłowali zadać. Jednakowoż od tej chwili dyskretnie zerkał na podążających za nim, czy go aby nie mają zamiaru porzucić. Wszyscy wszelako szli wytrwale… chociaż nie wiedzieli dokąd…

I naraz Mikołaj spostrzegł, że mnich podąża prosto ku bocznym, północnym, drzwiom, wiodącym do wnętrza jakiegoś kościoła. Nacisnął klamkę, a one otworzyły się bezszelestnie. Widać było, iż ktoś dbał o to, by zawiasy zawsze były dobrze naoliwione i – broń Boże – nie skrzypiały.

Weszli do środka. W chramie, którego mury i powietrze przesycone były wonią przywiędłych kwiatów i balsamicznosłodkawych kadzideł z lekko cierpkawą żywiczną nutą olibanum, panował już mrok. Mnich szedł jednak pewnie, a Mikołaj trop w trop za nim, aż dotarli do prezbiterium, w którego ścianie, w pobliżu ołtarza, gdzie przed Sanctissimum pełgał pomarańczowo płomyk wiecznej lampki, pokazały się drzwi prowadzące do zakrystii, równie licho oświetlonej, niemniej oświetlonej, co mocno zdumiało Mikołaja, bo nie widział takiej potrzeby, skoro żadne już nabożeństwo nie miało się odbyć tego wieczora w owej świątyni. Ale czy by marnowano oliwę po próżnicy? Raczej nie…

Weszli teraz do zakrystii, przemierzyli na skos jej budzące przygnębienie wnętrze i na koniec stanęli przed solidnym murem wzniesionym z żółtawego, ciosanego kamienia, niepobielonym, nieotynkowanym, całkiem surowym i chropawym. Teraz mnich, zwracając się do Białeckiego i jego towarzyszy, rzekł:

Odwróćcie się i nie patrzcie.

A gdy oni to uczynili, pomajstrował coś przy jednym z wielu nierównych głazów i ściana ze skrzypieniem się rozwarła, ukazując czarną czeluść prowadzącą schodami gdzieś w głąb, poniżej kościelnej posadzki.

Mnich pomacał jedną ze ścian i zdjął z niezbyt szerokiego gzymsu pochodnie, które jakby czekały na odwiedzających owo miejsce. Zapalił je od kaganka, jedną zachował, pozostałe zaś wręczył Mikołajowi i jego towarzyszom, a następnie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie spaść z dość stromych, lekko oślizgłych i nieco koślawych kamiennych schodów o nierównych stopniach, począł zmierzać w dół.

Mikołaj, nie wiedzieć czemu, jął drżeć cały i spoglądać za siebie, pragnąc zawrócić. Niestety drzwi wchodowe do podziemia ujrzał zamknięte na głucho, a na domiar złego tuż za nim szli inni, których żadną miarą na tych stromych i wąziuchnych stopniach nie dałoby się ominąć. Westchnąwszy tedy głęboko, widząc, iż nie ma innego wyjścia, schodził niżej.

Jeszcze kilka kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj mnich zzuł sandały i rozdział się do gołego, na co ze zdumieniem i przerażeniem zarazem, patrzyli Mikołaj i jego towarzysze. Z jednego z licznych haków nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru zdjął czarnej barwy cucullę2 z doszytym do niej szpiczastym, również czarnym, kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.

Przebierając się, dawał znaki, by przybyli wraz z nim poszli w jego ślady. Rychło więc wszyscy, przeodziani, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jakiejś jaskini. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.

I oto naraz Mikołajowi się zdało, iż… usnął… we śnie, a skądś z niezgłębionej pustki do jego uszu dobiegł dudniący, ale i zarazem lekko stłumiony głos, mówiący po hiszpańsku:

Wyjawię ci tajemnicę, światłość wiedzy przekażę. Tylko milcz… tylko milcz… To nie dla głupców wiedza… nie dla profanów… Z Boga Nieznanego i Nienazwanego emanują eony, a pierwszy z nich to Barbelo… z niego kolejne eony… męskie i żeńskie atrybuty Nieznanego spojone z nim… tworzące Pleromę… ten duchowy wszechświat…

Barbelo… zasada… esencja pasywnej kobiecości, lecz zarazem Matka-Ojciec, myśl pierwsza i obraz jej zarazem… i łono wszystkiego… tak, Matka-Ojciec… androgyne… rzeczywista i pozorna… i człowiek pierwszy i Święty Duch i trzykroć mężczyzna i trzykroć potężny, i wieczny eon wśród niewidzialnych, i pierwszy, który wyjdzie… i moc pierwsza… i chwała objawienia… współdziałająca z Nienazwanym w aktach kreacji w boskiej sferze… i ów eon Sofia zaburzający Pleromę… naśladujący ją w stwarzaniu Archonci, Demiurgowie nieudolni… i Adam Kadmon o człowieczych kształtach to Boskie światło bez formy nijakiej… a zarazem forma czystaw naturze twojej yechidah3najwyższy aspekt ludzkiej duszy w duszy zbiorowej esencji… iskra Bożego światła w twoim wnętrzu… wola Boska i projekt przyszłego stworzenia… czerpiesz z Nienazwanego i z Obcego pochodzisz… z rasy obcej z Barbelo… jesteś jednością do Jedności przynależącą i czerpiesz z jej cienia… a przegnano Adama i Ewę z rajskiego ogrodu Archontów, po to, by uwolnić parę ową od nich… a Wąż edeński sprawił, iż pożywając owoc wiedzy, poczęli się nareszcie oswobadzać z opresyjnej mocy onych okrutników… w tym pierwszym akcie ludzkiego zbawienia… przez wiedzę, a nie ignorancję, przez Światłość, a nie Mrok… choć Światłość może być smolista, a Mrok lśniący blaskiem… niekiedy…”

Głos umilkł, a Mikołajowi się zdało, iż zapada się w jakąś ognistą przepaść, jęzory ognia lizały jego ciało, a światłość rozjarzona niczym tysiąc słońc co jednocześnie wybuchły na niebie w potwornej eksplozji, oślepiła go. I nic już nie mógł dojrzeć, i zatracił formę i umysłem był tylko, który śmiech szyderczy zalał niczym wody krwawego Potopu

Któż to się śmiał? To śmiał się Jezus… śmiał się z jego ignorancji…

Och! Wyznajesz doktrynę Umarłego? Żałosny głupcze! Jesteś pośmiewiskiem dla Oświeconych. Wiedz, że jam znalazł cielesne mieszkanie i wyrzuciłem zeń tego, który był w nim pierwej, i wszedłem… a wy sądzicie, że to było moje ciało… żałośni głupcy! W swojej ślepocie Cyrenajczyka cierniem żeście ukoronowali, przybiliście go do Krzyża, napoiliście żółcią i octem, a jam stał z boku, szydząc z waszej naiwności… z waszej ignorancji… nim się oddaliłem”4.

Ale ten Jezus… a może niby-Jezus?… miał jakiś dziwnie znajomy głos… głos hrabiego Bellamarre…

I naraz Mikołaj znalazł się na łące całej porosłej czarnymi kwiatami wyrastającymi spośród ognistokrwistych traw… a gdzieś w oddali zamajaczyła mu znajoma sylwetka markiza Balletti, hrabiego Montferrat, hrabiego Bellamarre de Aymar, de Saint-Germain… Ruszył w tę stronę, a czarne kwiaty kruszyły mu się pod stopami z cichym chrzęstem, rozsypując się w pył barwy popiołu, bo były martwe… ale on szedł, uparcie i wytrwale aż dotarł do czeluści i zajrzał w jej głąb, ale nie było widać dna i skoczył, rozumiejąc, iż to otchłań wiedzy, a im szybciej spadał, im prędszy był pęd, im bardziej się zagłębiał w otchłań ową, to pogrążał się we wciąż mocniejsze i niezwyczajne, bo czarne, światło palące jednakowoż bardziej niż żelazo rozżarzone do białości, którym cechuje się bydło… i nareszcie pojął… zrozumiał… że niczego pojąć, ni zrozumieć nie może… nie może… nie może… nie może… nie może… odbijało się echem w jego umyśle… jak to bydło obalane na ziemię i wyrywające się z rąk tego, który mu cechą bok znacząc, ów bok przypala…

Zerwał się z posłania, krzycząc i drżał na całym ciele jakby w gorączce, jakby w delirium.

Boże, Boże jaki straszliwy koszmar…

– Już dobrze, już dobrze. Jestem przy tobie.

Przywarł, nadal się trzęsąc, do Florine, a ona objąwszy go ramionami, kołysała niczym małe dziecko.

* * *

Czcigodny diakon François de Pâris spokojnie wysłuchał, co wciąż przestraszony Mikołaj chciał mu opowiedzieć… cały ów demoniczny sen. Potem pomilczał czas jakiś, aż na koniec nie spoglądając nawet na Białeckiego, ale skrywszy twarz w dłoniach, mówił monotonnie:

Wiedz, monsieur, iż popełniając grzech pierworodny, człowiek stracił wolną wolę. Jej miejsce zajęły dwie żądze: dobra – niebieska i zła – ziemska. Każdy czyn, tak dobry, jak i zły, jest uzależniony od tego, która z żądz jest w danej chwili silniejsza. Człowieka wspomaga Łaska Boża, której przeciwstawić się nie jest w stanie. Każdy więc czyn ludzki spełniany jest pod przymusem zewnętrznym. Łaska Boża bywa jednakowoż silniejsza lub słabsza od żądzy zła. Z tego wszystkiego wynika zatem, że Bóg, żądając spełnienia, o własnych siłach, przykazań, żąda rzeczy dla człowieka niemożliwej. A która z żądz jest teraz w tobie silniejsza?

– Żądza dobra…

– Tedy nie lękaj się… i odejdź w pokoju…

* * *

Florine obudził nieznośny ból brzucha, którym jednocześnie targały skurcze. Usiadła na posłaniu, odgarnęła przykrycie i ujrzała krew wypływająca spomiędzy jej nóg… Zaczęła krzyczeć, strasznie, wyć niczym okrutnie dręczone zwierzę…

* * *

– To była dziewczynka. To byłaby dziewczynka – poprawił się Mikołaj, patrząc błagalnie w oczy diakona. Jeszcze się ruszała… zanim jęła tężeć, ochrzciłem ją, abbé… a potem… potem zapragnąłem umrzeć wraz z nią…

Która z żądz jest teraz w tobie silniejsza?

Diakon oddychał ciężko, z mozołem.

– Wybacz – wyszeptał i nie odezwał się już więcej.

* * *

„Co mam mu wybaczyć?” – myślał Mikołaj, to, że opadł z sił, czy to, że jego modlitwy okazały się nieskuteczne?”

Zimowe niebo miało ołowianą barwę, groźnie wisiało nad światem.

Drzewo, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy duchowny, nagie i czarne wyciągały się ku niemu niczym szpony jakiejś potężnej drapieżnej istoty…

* * *

– Nicolás…

Słucham cię, kochana.

– Nicolás… chyba…

– Cóż takiego?

– Chyba będę matką…

Panu Białeckiemu świat zawirował przed oczami i mimo woli w ich kącikach pojawiły się łzy.

– Jesteś pewna, Florine? – zapytał, jednocześnie przygarniając do siebie i delikatnie całując w czoło.

– Tak… jestem…

Która z żądz?…

Noc z 30 kwietnia na 1 maja 1727 roku była tak widna niczym dzień, a niebo pogodne, bez jednej nawet chmurki. Księżyc lśnił srebrzystym blaskiem, a gwiazdy błyszczały na aksamitnym granatowym baldachimie nieba niczym cekiny naszyte na suknie hiszpańskich tancerek.

Jakiś nocny ptak wydał z siebie przenikliwy głos, jakiś pies zaszczekał, jakiś spóźniony przechodzień swoimi krokami budził echo, a leciuchny wietrzyk szemrał śród listowia drzew rosnących za oknem.

Florine obudził nieznośny ból brzucha, którym jednocześnie targały skurcze. Usiadła na posłaniu, odgarnęła przykrycie i ujrzała krew wypływająca spomiędzy jej nóg… Zaczęła krzyczeć, strasznie, wyć niczym okrutnie dręczone zwierzę… to była dziewczynka… to byłaby dziewczynka…

Mikołaj zmartwiały stał nad posłaniem żony, a w głowie kołatała mu nieznośnie tylko ta jedna, jedyna myśl: Która z żądz jest teraz we mnie silniejsza? No która?…”

Nie umiał sobie na to odpowiedzieć, lecz już nie chciał odwiedzać diakona…

Ku wieczności…

François de Pâris słabł. Słabł z dnia na dzień. Jego udręczone ciało, wycieńczone postami i obolałe od biczowań i innych praktyk pokutnych powoli poczynało odmawiać posłuszeństwa. W trzy dni po Wielkanocy, 16 kwietnia 1727 roku, po raz pierwszy w życiu, ogarnięty gorączką, przyznał się księdzu z kościoła Świętego Medarda, który przyszedł go odwiedzić, iż czuje się bardzo słaby.
Nazajutrz zaś tak opadł z sił, iż nie był w stanie, mimo licznych prób i podejmowanych wysiłków, podźwignąć się i wstać.
Wieść o tym rozniosła się szeroko. Poczęły go nawiedzać liczne osoby.
Diakon wymagał odtąd stałej opieki. Przymuszono go, mimo protestów i wbrew woli, aby przywdział bieliznę, przy okazji zauważając, że na nodze uformował mu się potężny i bolesny guz, do czego się sam z siebie nie przyznawał, chociaż pojawił się on dobry miesiąc wcześniej. Wreszcie na sienniku wymoszczonym słomą, nie zaś na gołych deskach, rozścielono prześcieradło, na którym ułożono diakona. Był to tak wielki luksus, iż chory cierpiał z jego powodu ogromne wyrzuty sumienia, lecz nic już nie mógł na to poradzić. Już nie był panem samego siebie i ktoś inny podejmował za niego decyzje.
30 kwietnia zaopatrzono go na finalną już podróż, udzielając Ostatniego Namaszczenia i posilając Wiatykiem. Po tym poczuł na tyle lepiej, iż był w stanie sporządzić testament, w którym raz jeszcze publicznie wyznał jansenizm oraz wydał dyspozycję, by pochowano go jako żebraka na cmentarzu obok kościoła Świętego Medarda5.
Zaczęła się agonia...

* * *

Ranek 1 maja 1727 roku ciepły był i pogodny. Drzewo, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy diakon, obsypane były kwieciem rozsiewającym wokół subtelną woń – słodkawą z leciuchną nutą goryczy

François de Pâris umierał spokojny, aż do ostatniego tchnienia pocieszając i budując swym przykładem obecnych w izbie, którzy przybyli, iżby mu asystować w przejściu na drugą stronę żywota. Jego krótkie, bo zaledwie trzydziestosześcioletnie życie dobiegało kresu.

Wreszcie zgasł, niczym świeca, która się wypaliła do końca. Zgasł… in odore sanctitatis… w zapachu świętości…

I ledwie tylko diakon wydał ostatnie tchnienie jego umęczona, szarożółta, poorana zmarszczkami, oszpecona bliznami po ospie twarz w jednej chwili, na oczach licznych świadków się odmieniła! Ze szpetnej przeistoczyła się w pełną spokoju, pełną powagi i olśniewająco piękną!

Cud, cud! Inaczej tego nie umiano odczytać.

Gdy wieść o jego zgonie rozeszła się po Paryżu to nie tylko z sąsiedztwa, lecz z całego miasta, z najodleglejszych nawet dzielnic, ściągały całe tłumy, aby oddać hołd doczesnym szczątkom świątobliwego męża. I ludziom się zdawało, iż nie spoglądają na trupa, ale na żyjącą osobę!

W powszechnym mniemaniu Pan Bóg w ten sposób chciał pokazać, że François de Pâris już się przechadza po niebiańskich łąkach i grzeje w promieniach Bożej chwały.

Rzucono się, by całować jego dłonie i stopy, ale to ludziom nie wystarczyło. Oto przed nimi spał snem śmierci łaskawej święty, prawdziwy święty. Każdy chciał zdobyć jakąś jego cząstkę, więc obcinano mu paznokcie, włosy, a prześcieradło i siennik, na których spoczywał, jego potem śmiertelnym przesiąknięte, rozdarto na strzępy, a kiedy z trudem, albowiem tłum nie chciał do tego dopuścić, ciało diakona nareszcie włożono do trumny i wieko przybito gwoździami, nawet i tę nędzną szafę, na której sypiał, połupano na drzazgi, a każdą z nich traktowano niczym skarb przeogromny, niezwykłą i cenną relikwię. Tak samo koszulę, sprzęty i cokolwiek w izbie się znajdowało, w ten sam sposób potraktowano.

I wówczas stało się coś niebywałego! Zaczęły dziać się cuda! I to już w dniu pogrzebu diakona, zanim jeszcze złożono go do trumny.

Oto niemłoda już niewiasta, wdowa imieniem Madeleine Beigney, ubożuchna przędzarka wełny, która z powodu paraliżu, jaki dotknął jej ręki, którą nosiła na temblaku i przez to z trudem zdobywała środki do życia, obserwując ów niesłychany wybuch żalu pomieszanego z pobożnością, a i chyba wręcz nawet ze szczyptą fanatycznego obłędu, nie wątpiąc w powszechne przekonanie, iż zmarły diakon jest świętym, gdy zobaczyła, że wnoszą trumnę, iżby go w niej złożyć, na kolanach zbliżyła się do posłania nieboszczyka.

Myślała sobie, że może teraz, za jego pośrednictwem, Pan Bóg wysłucha jej błagań, na które do tej pory był głuchy… uklękła i pełna ufności, uniosła nieco prześcieradło, które okrywało zmarłego, i z wielką czcią ucałowała jego bose, sine i poranione stopy.

I pozostała na kolanach, a gdy ludzie z parafii Saint-Médard, czyli Świętego Medarda, włożyli do trumny zwłoki de Pârisa, szepnęła, obracając głowę w jego stronę: „O, błogosławiony, módl się do Pana, aby mnie uzdrowił, jeśli taka jest Jego wola, i gorąco ufam, że zostaniesz wysłuchany”. Słowa te wypowiedziała o godzinie ósmej rano, jak już powiedziano, w dniu pogrzebu6.

I w tym momencie stał się cud! Podnosząc się z kolan, została w jednej chwili, w mgnieniu oka całkowicie uzdrowiona! Ramieniu wróciła sprawność. Mogła znów w pełni wydajnie pracować i zarabiać pracą na życie! Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się ze szczęścia.

Świadkowie owego zdarzenia w pierwszej chwili zdrętwiali ze zdumienia połączonego z nabożnym lękiem, po chwili wszakże ze zdwojoną energią rzucili się, by pozyskiwać coś, co by było relikwią związaną ze zmarłym. No bo czyż nie było to pewnym znakiem świętości, że cud ów dokonał się jeszcze przed pogrzebem?

A kiedy nie było już niczego co można by zabrać z tej ubożuchnej izdebki, pocierano kawałkami tkaniny o trumnę samą, iżby choć tyle zachować na pamiątkę po tym niezwykłym pokutniku i by też w ten sposób oddać hołd przyjacielowi biednych i obrońcy prawdziwej wiary, wiary nie skażonej, czystej, miłej Bogu… Tak przynajmniej sądzono…

* * *

3 maja. Pogrzeb. Tłumy. Nieprzebrane. Sam Louis Antoine kardynał de Noailles7 przybył wraz ze świtą. Żałobnicy nie pomieścili się w niezbyt dużym kościele Świętego Medarda, zapełniając cały plac wokół świątyni. A potem celebrans powiódł kondukt na cmentarz. A potem, gdy już miano spuścić trumnę w głąb mogilnego dołu, ci, którym nie było dane pomodlić się przy zwłokach de Pârisa i nie zdobyli żadnej po nim pamiątki, teraz rzucali się na trumnę, starając się odłupać od niej choćby drzazgę, a kiedy wreszcie grabarze na tyle opanowali całe owo zamieszanie, iż w końcu usypali mogiłę nad zmarłym, to pazurami rwali i tę ziemię, traktując ją niczym cenny obiekt kultu.

Na pogrzebie nie stało tylko dwojga ludzi, którzy za życia diakona prosili go o pomoc, o modlitewne wstawiennictwo w ich intencji… Mikołaj zapiekł się w żalu pomieszanym ze złością, bo poczuł się oszukany, a Florine była zbyt słaba po drugim już poronieniu, iżby mieć siłę wziąć udział w tej ostatniej posłudze względem diakona…

Cmentarz Świętego Medarda

Pogrzeb de Pârisa nie zakończył sprawy, choć na zdrowy rozum tak powinno się było stać, bo teraz Cimetière de Saint MédardCmentarz Świętego Medarda od dnia owego pogrzebu stał się sławny. I to nie tylko w Paryżu! Albowiem zdarzały się na nim niekwestionowane cuda, mające niezliczoną rzeszę świadków.

Do grobu diakona, przez ludność Paryża i duchownych jansenistycznych, okrzykniętego świętym, ściągały nieprzebrane tłumy. I działy się cuda tak liczne i tak spektakularne, iż kardynał de Noailles zdecydował się nawet na otwarcie procesu beatyfikacyjnego de Pârisa.

Ludzie odzyskiwali wzrok, słuch, zdrowe zmysły, opuszczał ich paraliż, rozpuszczały się guzy piersi, wysychały wrzody, goiły się ropnie… A równolegle do tego rosło chorobliwe już wręcz podniecenie – histeria nieomal – umiejętnie i sprytnie podsycana przez nadzwyczaj czynnych jansenistycznych księży, mnichów i mniszki

Wieść o tym, co się dzieje na Cmentarzu Świętego Medarda, przekroczyła granice Francji!

Spektakularnego cudu doznał między innymi młody hiszpański szlachcic Don Alphonso de Palacios, który tracił oko. Było ono tak straszliwie zniszczone chorobą, której ówcześni okuliści nie potrafili ani rozpoznać, ani tym bardziej wyleczyć, iż uznał, że ostatnim ratunkiem będzie pielgrzymka do grobu tego jansenistycznego świętego.

Gdy tam się zjawił 25 czerwca 1731 roku, oko wyglądało okropnie, było tak przekrwione i osłabione, iż najmniejsze światło, jakie doń docierało, sprawiało choremu nieznośny ból.

Don Alfonso położył się na grobie, jednakże oczekiwany natychmiastowy cud nie nastąpił. Kiedy nadszedł wieczór, zalecono mu, iżby do chorego oka przyłożył sobie kawałek śmiertelnej koszuli de Pârisa, co też i uczynił. Ból się początkowo nasilił, ale po jakimś czasie doznał znacznej ulgi, więc owo płótno-relikwię przykładał odtąd każdego dnia, aż wreszcie… 1 lipca około godziny trzeciej nad ranem poczuł, iż choroba ustąpiła! A gdy się rozwidniło na dobre, upewnił się o tym, z radością stwierdzając, że widzi, a wszelkie dolegliwości całkowicie znikły!

Byli świadkowie, były opinie i zeznania lekarskie. Na nic – jezuici podważali cudowność przypadku, lecz cierpiący, nieszczęśliwi, biedni nie dbali o to, co mówią jezuici… którzy budzili coraz większą niechęć prostego ludu, ale też i burżuazji.

Nieustanne pielgrzymki chorych przybywały do grobu zmarłego diakona, ocierały się o niego, kładły na nim, zbierały ziemię, którą traktowano niczym relikwię, a jednocześnie też jako lek na wszelkie dolegliwości tak fizyczne, jak i duchowe. Było to wszystko zjawiskiem niezwyczajnym, tak niezwyczajnym, iż władze kościelne poczęły mu się baczniej i coraz krytyczniej, a można by rzec nawet, iż również z rosnącą obawą, przyglądać. Tym bardziej że jezuici ciągle i ciągle na przekór jansenistom uparcie dowodzili, iż nie są to bynajmniej prawdziwe cuda, ale omamienie diabelskie, sam zaś de Pâris nie jest prawdziwym, lecz fałszywym świętym, powolutku podkopując tę bezkrytyczną wiarę, to bezkrytyczne przekonanie

Póki jednakowoż działy się cuda „zwyczajne”, nie podejmowano jakichś radykalnych środków. Z trudem, bo z trudem, ale jednak tolerowano to, co się działo, ponieważ tak hierarchia duchowna, jak i władze świeckie miały nadzieję, że z czasem wszystko wygaśnie samo – z braku świeżego paliwa, że spowszednieje, zblaknie i obumrze. I chyba ku temu zmierzało.

Jednakowoż nagle pojawiło się paliwo nowe. I to tak znakomite, a jednocześnie i niebywałe, iż znowu buchnął płomień fanatycznego kultu i to tak ogromny, że nie widziano sposobu, jakby go chociaż przygasić.

Oto bowiem w czerwcu 1731 roku jakiś niezapamiętany z nazwiska mężczyzna, którego nogi były powykrzywiane zapewne na skutek reumatyzmu, zległszy na grobie świętego, zaczął po jakimś czasie dziwnie drżeć i skręcać się, wić niczym robak i wydawać nieartykułowane dźwięki. Zadziwieni i zaskoczeni zebrani tam ludzie przyglądali się owemu zjawisku w milczeniu. Ale gdy po kilku minutach, kiedy kaleka wstał, krzycząc, iż całkowicie ozdrowiał, rozwrzeszczany tłum nieomal oszalał, bo widział cud jakby „nowej jakości”, „innego wymiaru”, „innego rodzaju”, dokonany na ich oczach w całkiem różnej formie niż dotychczas, nie w cichości i spokoju, ale w drgawkach, którym wtórowały porykiwanie i skowyt.

A potem kolejni i kolejni przybywający do grobu w nadziei uzdrowienia ciała, w nadziei uzdrowienia duszy doświadczali coraz to silniejszych i coraz to dziwniejszych konwulsji…

Najbardziej spektakularny, jako jeden z pierwszych, był przypadek abbé de Bescherand, który doświadczał tak straszliwych drgawek, że aż wyrzucały go one z wielką siłą w powietrze, a z jego koszmarnie wykrzywionych ust godzinami wydobywał się nieprzyjemny głos, krzyk, bardziej może przypominający ryczenie, niż dźwięki, jakie wydaje ludzka istota.

Lecz co ciekawe z czasem konwulsje owe jęły dotykać nie tylko tych, którzy tam przychodzili, by doznać oswobodzenia z chorób i utrapień, ale i zwykłych gapiów, ciekawskich, chcących jedynie popatrzeć na ów dziwny spektakl!

I w miarę upływu czasu epidemia konwulsji coraz bardziej się rozprzestrzeniała.

Do nadzwyczajnych zjawisk dochodziło już nie tylko w zetknięciu z grobem diakona, ale najpierw na terenie całego cmentarza, a później i na zewnątrz, na przylegających doń ulicach.

I nie były to już wyłącznie drgawki, konwulsje, ryki, lecz coś, co można zakwalifikować do ostrej patologii przedziwnie zapewne splecionej, z przynoszącym niektórym zadowolenie płciowe, z masochizmem.

Byli tacy, którzy odbijając się od ziemi, rzucali się później na nią w taki sposób, by z całej mocy wal o nią głową. I nigdy się przy tym nie ranili!

Byli też i tacy, którzy połykali płonące węgle, albo kamienie wielkie niczym pięść, których normalnie żadną miarą nie dałoby się przełknąć, bo gardło jest na to zbyt wąskie!

Byli i tacy, których przez dobre dwa kwadranse maltretowało bez litości nawet i dziecięciu krzepkich mężczyzn, bez najmniejszej szkody dla maltretowanych! A wszystko to dotyczyło – bez wyjątku – tak niewiast, jak i mężczyzn.

Ale byli i tacy, którzy podczas konwulsji ujawniali sekrety cudzych serc i sumień, przepowiadali przyszłość, przemawiali po hebrajsku, grecku, po łacinie, w językach, których nie tylko nigdy się nie uczyli, ale nawet nie słyszeli! Prymitywni zaś analfabeci wygłaszali głębokie i poruszające kazania8

I tak to się toczyło…

Epidemia konwulsji

Louis Basile Carré de Montgeron9, naoczny i wiarygodny świadek dostarczył opisów licznych i bardzo spektakularnych cudów, jakie się dokonały podczas drgawek i paroksyzmów nadzwyczajnych, za przyczyną – wedle powszechnego mniemania – de Pârisa.
Oto na przykład, jak podaje kronikarz, niejaka Jeanne Thénard, lat trzydzieści licząca, w roku 1731, w sam dzień Wszystkich Świętych legła na grobie diakona, gdzie natychmiast ogarnęły ją gwałtowne konwulsje, które podnosiły jej ciało w powietrze z taką siłą, iż musiało ją przytrzymywać kilka osób!
Inna z niewiast, niejaka Marie-Jeanne Fourcroy chciała się pomodlić przy grobie diakona, o uleczenie jej z anakylozy, to jest zesztywnienia stawów, a choroba była u niej tak zaawansowana, iż prawdopodobnie doszło już do zrośnięcia się stawów, ale widząc co się tam dzieje, wystraszona uciekła.
Wahała się długo, a nawet bardzo długo. Czując jednak jakiś dziwny wewnętrzny przymus zwrócenia się z prośbą do świętego o ratunek, 21 marca 1732 roku nie poszła na cmentarz, bo wejść tam nie mogła, ale zmusiła się do wypicia wina, do którego wrzucono grudkę ziemi z jego grobu i natychmiast ogarnęły ją konwulsje. Gdy odzyskała zmysły, poczuła wewnętrzny spokój, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła, a który trudno było jej opisać, a choroba ustąpiła! I tak samo wspaniale się czuła po każdym następnym doświadczaniu konwulsji, w których, jak nietrudno się domyślić, wręcz się rozsmakowała. A ziemi z grobu diakona w stolicy Francji nie brakowało!
Takie przykłady można by mnożyć i mnożyć, bo bardzo wiele z nich szczegółowo opisano i nader rzetelnie udokumentowano, wydaje się jednak, że tych już aż nadto wystarczy.
Ponieważ owa epidemia, bo trudno znaleźć na to, co się działo trafniejsze słowo, rozrastała się tak, że w końcu objęła cały Paryż, zarówno świeckich, jak i duchownych, prostaczków i szlachtę poczęła budzić coraz większe zaniepokojenie władz kościelnych i świeckich. To, co się działo burzyło ład społeczny, a owo stawało się już niebezpieczne.
Tym bardziej, iż pojawiło się coś jeszcze, na początku epidemii owej nieznanego – oto pośród wrzasków i drgawek często dało się słyszeć straszne bluźnierstwa i zauważyć grubą rozpustę, czego przecie w takim miejscu być nie powinno.
I z wypiekami na twarzach opowiadano sobie nieskromne historie, jak to dojrzali mężczyźni nieomal publicznie współżyją z nieletnimi dziewczętami i mówiono coraz głośniej i coraz bardziej otwarcie, iż niektórym z konwulsjonistów o nic innego nie chodziło jak tylko o zaspokojenie swoich lubieżnych chuci. A tłumy, jakie się tam codziennie zbierały, obfitowały w piękniutkie dziewczęta i chłopców chętnych do udziału w owych wątpliwych widowiskach wespół z amatorami perwersyjnych doznań i zwykłymi wariatami10.
I wreszcie król postanowił zainterweniować.

* * *

W dniu 27 stycznia 1732 o godzinie czwartej nad ranem, gdy jeszcze mrok spowijał Paryż, przed bramę Cmentarza Świętego Medarda zajechała konno grupa uzbrojonych żołnierzy. Kiedy późnym rankiem, gdy już się rozwidniło, przybyli pierwsi tego dnia ludzie złaknieni doznania konwulsji, zastali bramę cmentarną zamkniętą na głucho i na dodatek groźne, uzbrojone po zęby, straże przed nią…
Wściekłość ogarnęła tłum, lecz nie było szans na to, żeby dostać się do środka, by dotrzeć do grobu świętego.
I chyba jeszcze tego samego dnia na ogrodzeniu cmentarnym ktoś przybił kartkę, na której wielkimi literami wypisał taki oto dwuwiersz:

De par le Roi, défense à Dieu
De faire miracle en ce lieu!

Z rozkazu króla, wzbroniono by Bóg
Tutaj, w tym miejscu, mógł uczynić cud!

Lecz nie był to bynajmniej koniec owej niesamowitej historii…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Urodzona około roku 1700, data śmierci nieznana.

2Długa do ziemi zwierzchnia szata mnichów z niektórych zakonów z niezwykle szerokimi rękawami, czasem posiadająca kaptur, a czasem nie.

3W kabalistyce najwyższy lub najgłębszy z pięciu poziomów duszy.

4Pogląd gnostycki, który dziś obecny jest również między innymi w Islamie.

5Adrien Borel, Les convulsionnaires…, p. 8.

6P.–F. Mathieu, Histoire des miraculés et des convulsionnaires de Saint-Médard, Paris 1864, pp. 117-119.

71651-1729 – arcybiskup Paryża.

8P.–F. Mathieu,Histoire des miraculés…, pp. 241-242; La vérité des miracles opérés par l’intercession de monsieur de Paris et autres appelans démontrée contre M. L’archevèque de Sens par Louis Basile Carré de Montgeron, tome premier 1737 & tome second 1741.

91686-1754 – początkowo libertyn i niewierzący, który z czystej ciekawości udał się na Cmentarz Świętego Medarda, gdzie doznał nagłego nawrócenia. Po tym doświadczeniu stał się żarliwym jansenistą, autorem dzieł apologetycznych dotyczących konwulsjonizmu, za co był więziony przez 17 lat, aż do samej śmierci.

10Adrien Borel, Les convulsionnaires…, pp. 13-15.

Pozostał po nim tylko, rozsmużając się w powietrzu, odór trupi, zapach asafetydy, ziela bagna, gnijącego zielska i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu.

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (18)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (18)

Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona

Było upalne lipcowe przedpołudnie. Na szczycie potężnego kopca mającego kształt ostrosłupa o trójkątnej podstawie, odwiecznego miejsca kultu najrozmaitszych ludów, które od pradawnych czasów, od samego bodaj Potopu Noego, zamieszkiwały tę ziemię, nazywanego teraz przez miejscowych Salve Regina1, ku czci Błogosławionej Maryi, matki Pana naszego Jezusa Chrystusa tkwił nieruchomo, niczym posąg wyrobiony z bryły czarnego marmuru, jakiś mężczyzna.

Odziany był w dość długi, bo sięgający do kolan czarny jedwabny surdut, czy może rodzaj fraka à la española, zwany casaca, a po naszemu szustokor, przypominający habit à la française, niezwykle bogato ozdobiony srebrnymi i złotymi galonami i kunsztownym haftem. Spod spodu wyzierała chupakamizela ciepłej bladomorelowej barwy, również przepięknie zdobiona srebrem i biała koszula. Krótkie spodnie – calzón ledwo zakrywające kolana były dość obcisłe, ale tak skrojone, aby nie krępować ruchów. Zgrabne łydki uwypuklały białe pończochy, a całości stroju dopełniały skórzane półbuty z klamrami oraz tricornio – trójgraniasty kapelusz, który mężczyzna trzymał w prawej ręce, lewą dłoń opierając o pysznie zdobioną rękojeść szpady znakomitej francuskiej roboty.

Dzień był, jak już się rzekło upalny. Wokół świętego kopca, hen aż po horyzont, rozciągały się łany dojrzewających zbóż. Zdawało się, iż całą naturę ogarnęła jakaś przedziwna martwota. Pola, zioła, trawy, kwiaty trwały w bezruchu. Ptaki zamilkły, a do ludzkich uszu nie dolatywał najlżejszy nawet szmer czy szelest. W tym bezwładnym odrętwieniu lał się tylko żar z nieba…

Zdawało się, że owa drętwota objęła również tajemniczego osobnika w stroju hiszpańskiego szlachcica. Ale ów bezruch był tylko pozorny. Oto bowiem jakiś bezdomny kundel, podkradłszy się na tyle blisko, że znalazł się w zasięgu wzroku mężczyzny, jednym susem dopadł poruszającego się kopczyka luźnej żółtej lessowej ziemi i schwycił w zęby czarne stworzonko o aksamitnym futerku. I wnet się dało słyszeć przejmujące skrzeczenie, przechodzące w chropawy pisk kreta miażdżonego psimi zębami.

Mężczyzna drgnął i wstrząsnął się, jakby mimo tego upału po plecach spłynęła mu stróżka lodowatej wody, a potem ruszył w kierunku miasta.

* * *

Sandomierz powitał go taką samą martwotą i ciszą jak owe pola rozciągające się wokół Salve Reginy.

Dotarłszy do Rynku, przystanął, a łzy zaszkliły mu się w kącikach oczu. Znał bowiem zasobność i piękno miasta z opowieści przekazywanych przez miejscowych z pokolenia na pokolenie i znał jego nędzę z własnych obserwacji, ale i jedne i drugie zblakły podczas zagranicznych wojaży przybysza. Dopiero teraz, stanąwszy u wylotu ulicy Panny Maryi, prowadzącej od Rynku ku Farze, przypomniał sobie wszystko i zarazem uświadomił, jak straszna jest rzeczywistość. Nie było niczego, co z nostalgią wspominano, przekazując przychodzącym na świat nowym pokoleniom i było jeszcze tragiczniej, niż sam zapamiętał z lat, które tu ongi spędził. Przecudne renesansowe kamienice gdzieś poznikały, te zaś, które jakowymś cudem się ostały były odrapane, obite i niejednokrotnie mocno zrujnowane, innych w ogóle nie ujrzał, bo ich miejsce pozajmowały byle jakie chatki, nico może tylko lepsze niż wiejskie chałupy. A i sporo było parceli niezabudowanych w samym nawet Rynku, parceli porosłych łopuchem, bylicą i pokrzywą. Było jeszcze nędzniej niż po jego pierwszym powrocie z Francji.

Pamiętał z opowieści matki nieboszczki – Panie świeć nad jej duszą iż po szwedzkim potopie miasto niezmiernie wolno, niemniej jednak zaczynało podnosić się z ruin. Ale drugi najazd germańskich barbarzyńców, tym razem Niemców, pod wodzą ich herszta, który podstępem przybrał zaszczytny tytuł króla Polski, sprawił, iż Sandomierz popadł już w tak skrajną ruinę, iż nie leżało to w mocy jego mieszkańców, ani w ogóle w ludzkiej mocy, iżby się z niej wydźwignął.

Ogromne kontrybucje wojenne nakładane na miasto w latach 1702-1704, gdy pomieszkiwał tu August II, zrujnowały finansowo nie tylko mieszczan, ale i przedmieszczan. Jakby tego było mało, wojska stacjonujące w Sandomierzu dla zabawy podczas licznych hulanek porozwalały sporą liczbę kamienic.

Tę ich jedną z ulubieńszych rozrywek na chwilę przerwała zaraza, która nawiedziła miasto w roku 1706, dziesiątkując ludność i kosiła wszystkich, nie wybierając – Szwed, Polak, Niemiec, Moskal… i chociaż w tym się pokazała jakaś sprawiedliwość… Kiedy się już zdawało, że nastanie kres klęsk, w roku 1711 to, co zostało z miasta, strawił okrutny pożar.

Mikołaj najwyraźniej nosił w sercu ów wyidealizowany obraz Sandomierza, który wymalowała tęsknota, podczas jego zagranicznych wojaży, a który teraz zestawił z rzeczywistością, zadrżał i poczuł gorzki ucisk w gardle. Hic transit gloria mundi2 – przemknęło mu przez myśl.

Hic transit gloria mundi – powiedział półgłosem sam do siebie.

– Istotnie – posłyszał za plecami jakiś męski głos.

Obejrzał się zaskoczony. Duchowny w stroju jezuity mijając przybysza, potwierdził po łacinie, to jego spostrzeżenie.

To przykre – odpowiedział po polsku.

– Rzeczywiście – przytaknął jezuita i przyjrzał się bacznie rozmówcy. – Pan… pan…

– Pozwólcie, ojcze, że się przedstawię. Jestem don Nicolás conde3 d’Urgel y d’Osona.

– A tak naprawdę? – zapytał kapłan, słysząc czystą polszczyznę rozmówcy.

– A tak naprawdę, to Mikołaj Białecki. Nie poznaje mnie ojciec?

Jezuita przyjrzał się twarzy Mikołaja z bardzo bliska.

– Och! Rzeczywiście! Głos zdał mi się znajomy, ale wzrok już nie ten… zaćma mi oczy zarasta… Mów, mów chłopcze, co tam u ciebie. Nie lękałeś się tu przybyć?

– Lękałem się, stąd to przebranie i stąd to nazwisko.

– Jakże to? Czyżbyś teraz zechciał naśladować jakże licznych w obecnych czasach oszustów i awanturników, z których każdy hrabią być musi?

Może po części, lecz nie do końca. Nazwisko i tytuł przyjąłem po swojej odległej babce, hrabiance d’Urgel y d’Osona, która wyszła za mąż za mojego naddziada, a że jego teść był ostatnim z rodu, przyjąłem ten tytuł i nazwisko może nie całkiem legalnie, ale i też nie do końca nielegalnie. W końcu coś mnie z ostatnim hrabią łączy…

A jeśli ktoś zacznie dociekać?

A któż by się odważył? Wszak jestem zamożny.

– Istotnie, bogactwo zwykle chroni przed nieprzyjemnościami. To, co bogatemu uchodzi bezkarnie, biedaka zawiodłoby na szubienicę.

Nie sposób się z wami, ojcze rektorze nie zgodzić.

– Poznałeś mnie! – księdza Franciszka Kowalickiego najwyraźniej to ucieszyło.

No jakże by nie? Wszak całkiem niedawno widziałem ojca po raz ostatni, a ileż to lat spędziliśmy pod jednym dachem… i ile ojcu zawdzięczam. No i wzrok mam dobry i dobrą też pamięć.

No tak… tyle że rektorem już nie jestem. Byłem nim do 1723 roku. To trudne stanowisko, odpowiedzialne, a mnie zdrowie przestaje już służyć. Lecz dosyć pogwarek. Co zamiarujesz? Udajesz się dokądś?

Owszem. Obszedłem miasto dokoła polnymi drogami i ścieżynami, chcąc się nasycić urodą i zapachami tego, co memu sercu tak bliskie, co mi przypomina dzieciństwo, matkę. Nawet na szczyt Salve Reginy się wspiąłem. A teraz chcę odwiedzić rodzinne przedmieście, potem zajdę na cmentarz, a pod wieczór do mojej Alma mater.

– Dobrze. Uprzedzę ojców. Tymczasem bywaj! – Kowalicki się uśmiechnął i poszedł w swoją stronę.

* * *

Mikołaj zajrzał po kolei do tych kilku chatek, które niczym jaskółcze gniazda przylepione były do ścian parowu zbiegającego chyżo aż ku płaszczyźnie, z której rozchodziły się drogi prowadzące ku Krakowowi, Zawichostowi i Lublinowi, a także i do Lwowa.

Nie ominął żadnej z chałup. Zajrzał do każdej i w każdej zostawił po jednej złotej monecie. Z trudem tamował łzy…

I żaden z mieszkańców go nie rozpoznał… za to uznali, iż to jakiś anioł ich nawiedził, wydobywając z niewyobrażalnej wprost nędzy, z której niejednemu najczarniejsze myśli przychodziły do głowy, nieraz nawet myśli o stryku i mocnym konarze… bo tak jak dotąd żyć się nie dawało… a przecie żyli i żyć musieli.

* * *

Stał milczący, z suchymi oczami, zaciśniętymi ustami, pobladły na twarzy nad grobami swoich najbliższych. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, jaskółki śmigały po bezchmurnym niebie tak wysoko, że ledwie wyjątkowo bystre oko mogło je wypatrzeć. Mikołaj mimo woli pomyślał: „Jutro będzie pogodny dzień”.

Raz jeszcze pochylił się nad grobami, nabrał pełną garść ziemi z mogiły żony i córeczek i zawinąwszy ją w batystową chustkę, skrył na sercu.

Na koniec westchnął ciężko i ruszył w stronę cmentarnej bramy… Oczy nadal miał suche…

* * *

Źle, źle się dzieje panie Mikołaju – jeden z jezuitów, którzy byli wtajemniczeni w spisek, mający na celu uratowanie mu gardła, smutno kiwał głową. – Idą jeszcze gorsze czasy niż były dotychczas.

– Jeszcze gorsze? To mogą być jeszcze gorsze? – ze smutkiem ozwał się Białecki.

– A i owszem, mogą, hrabio.

– Może jednak ojcze darujcie sobie ów przybrany dla bezpieczeństwa tytuł.

– I po cóż? W jakimś sensie ci się należy, a dla szlachetności serca wart go jesteś.

– Szlachetności serca? O czym ojciec opowiada?

– Ja? Całe miasto o niczym innym nie mówi. Ta twoja, hrabio, ofiara na rzecz ubogich, dawnych twoich sąsiadów. Chociaż co prawda cię nie poznali, ale wzięli za anioła. Co może i lepiej.

– Gdym jako dziecko znalazł się w potrzebie, nikt mi nie odmówił wsparcia. Później, kiedy tu powróciłem jako zamożny człowiek z piękną żoną, różnie już bywało, ale też się i nie dziwię. Mnie się – nie wiedzieć czemu udało – im nie. Zawiść to może i zła cecha, niemniej tak bardzo ludzka. Niezbyt wiele im dałem, ale chociaż przez jakiś czas brzuchy mieć będą pełne, może jakiś najpilniejszy przyodziewek dzieciom sprawią… przecie Niemcy ich ze wszystkiego ograbili…

– Szlachetne to bardzo, hrabio, ale zbyt głośno się o tobie zrobiło, o tajemniczym cudzoziemcu, zatem bezpieczniej będzie, jeśli się stąd czym prędzej oddalisz. I nie tylko z Sandomierza, ale i z Polski.

– Sameś przyjechał? – zapytał rektor.

– Nie, z panną do towarzystwa, z lokajem i stangretem.

– Panną?! Do towarzystwa?! A cóż to za obyczaje?! Nie chcesz chyba rzec, iż kochankę trzymasz?! Takeśmy cię wychowywali?!

– Na pozór tak to wygląda, ale jest inaczej – i tu opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło w Paryżu. I o konsjerżce i o pannie Florine i o świątobliwym diakonie… a nawet i o jego dziwacznej radzie…

– Mój synu, ozwał się na to ksiądz Kowalicki. Nawet jeśli z tym dziewczęciem nie żyjesz w grzechu, to sam osądź, jakże to z boku wygląda? No jak? I kto w to uwierzy?

Mikołaj milczał, bo nie wiedział, co mógłby na to odpowiedzieć. Kowalicki miał absolutną rację.

Zapadła cisza, która ciągnęła się przez znaczny kęs czasu, aż wreszcie Białecki, a właściwie teraz już hrabia d’Urgel y d’Osona, unikając wzroku duchownych, zapytał:

To, co mi wypada czynić? Odprawić dziewczynę? Jeśli odprawię, to zginie.

Wszak stać cię na wiano. Wydaj ją za mąż.

– Ba! Tak z dnia na dzień? To raz, a dwa, pieniądze mi się nie lęgną, choć żyję oszczędnie, to przecie ich ubywa, a nie przybywa.

– Sprzedaj dom, któryś zbudował w Sandomierzu i co za niego weźmiesz, przeznacz na jej wiano. Zechce, to się za kogoś wyda, nie zechce, to może pójść do klasztoru.

– Może to i myśl dobra. Chciałem się tego domu pozbyć jak najrychlej, bo ja tu nie wrócę, a pieniądze za niego i tak zamiarowałem na jakiś zbożny cel przeznaczyć. To mogą być i na wiano… Tyle że on opuszczony stoi i niszczeje.

– Nie do końca, Bartuszowie mają go w pieczy.

– Skoro tak, to na wartości nie stracił. Ale cud to jakiś, iż Sasi nie puścili go z dymem po tym… po tym… nieszczęściu…

Właśnie – podchwycił rektor – tym bardziej że nigdy się z nikim i niczym nie liczyli. W samym mieście, intra muros4, ze trzydzieści posesji – Tyszyńskiej, Złowodzkiego, Zielińskiego, Chrzanowskiego, Kaczkowskiego, Zaboklickiej, Pełczyńskiego i inszych złupili i do ruiny przywiedli. A i ani żydom, ani duchowieństwu nie odpuścili. Samiśmy my, jezuici, znaczne straty ponieśli, a i duchaków obdarli i dominikanów i mansjonarzy i benedyktynki… A co extra muros5 wyczyniali?! Ileż to rodzin do skrajnej, głodowej nędzy doprowadzili?! W samym Nadbrzeziu trzydzieści domów ci sascy bandyci ze szczętem, aż do fundamentów rozebrali6, jakby im to jakąś szczególną przyjemność sprawić miało. A co po inszych przedmieściach? A co po folwarkach miejskich wyczyniali? O wsiach okolicznych już nie wspomnę. Boże zachowaj!

Macie ojcze racje, tylko kto zechce legalnie odkupić ode mnie dom? Musiałbym się ujawnić…

– A to jest wykluczone!

– Właśnie. Więc choć jest to pomysł dobry, to – delikatnie rzekłszy – niełatwy do realizacji.

– Chyba żebyś go sprzedał pośrednikowi.

– Czyli komu?

– A choćby nam, zakonowi.

– I cóż owo zmieni?

– Wiele. Dokument kupna-sprzedaży możemy antydatować, a pieniądze dostaniesz do ręki.

– Potrzebny wam, ojcowie ten dom?

– Prawdę rzekłszy, panie hrabio, by się przydał, ale i na pośrednictwie coś tam by można zyskać. Grosz jakiś. A teraz każdy się przyda.

– Więc niech tak będzie. Wybawiacie mnie z kłopotu. No i… jeszcze jedno…

– Nie trap się, depozyt już przygotowany, w każdej chwili możesz go odebrać. Gdy cię tylko ojciec Kowalicki spotkał i doniósł, iżeś Sandomierz nawiedził, zaraz żeśmy co twoje narychtowali. Problem jest tylko taki: złoto mało nie waży, więc któż go poniesie, na dodatek niepostrzeżenie, do stancji, kędyś stanął.

– To może zróbmy tak. Ja napiszę bilecik do panny Florine, a ona wyprawi tu do nas stangreta. W karocy mam sprytnie urządzone i znakomicie zamaskowane skrytki, to się tam złoto ukryje, a skoro świt zabierzemy demoiselle i lokaja i wyjedziemy z Sandomierza.

– Niechże tak będzie. Dobra to myśl – przytaknęli jezuici. – Chociaż… chociaż może jednak nie do końca dobra. Może lepiej by było, gdyby i panna i sługi się tu zjawili? Takie jeżdżenie karocą w te i we wte, i to jeszcze nad ranem, będzie dość mocno podejrzane.

– A to czemu?

Kogoś wścibskiego może to zainteresować, to raz, a dwa, czy stangret to twój zaufany?

– Raczej nie. Ot, najęty sługa i to wszystko.

– A tajemnice skrytek na złoto mu powierzyłeś?

– Uchowaj Boże! Nie!

– No to jak chcesz to złoto w nich umieścić, aby tego stangret nie widział?

Mikołaj się zasępił i milczał, bo nie wiedział co na to rzec. Żaden mądry pomysł nie przychodził mu do głowy.

W końcu Kowalicki zabrał głos:

– Jeśli panna Florine i służący tu przybędą, to gdy już się ułożą na spoczynek, wonczas sami, nocą, ukryjemy złoto. Nikt prócz ciebie i nas nie będzie o tym wiedział, to i pokusy nie będzie. Co ty na to?

– Może i racja.

Mikołaj podarł bilecik, który już miał wręczyć jednemu z ojców, iżby go zaniósł pannie Florine i przygotował inny.

A dopisz, hrabio, niech się pospieszy, bo wkrótce będziemy wieczerzać i miło by nam było przy naszym stole ją ugościć.

Więc Mikołaj dopisał, co mu zasugerowano.

Demoiselle Florine de Louvigny

Gdy Mikołaj wyruszył śladami lat minionych, Florine zostawszy sama, oddała się marzeniom. A imaginowała sobie, że Mikołaj ją w końcu zauważy, że zwróci ku niej serce, a ona z radością odda mu rękę i będą żyli długo i szczęśliwie…

Bo młoda Francuska zapłonęła swoją pierwszą dziewczęcą romantyczną miłością do tego poważnego i zawsze smutnego polskiego pana już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała go na oczy. I ta jej miłość miast stygnąć, by z czasem wygasnąć, trwała… choć łzy wyciskała jej z oczu, łzy niespełnionych marzeń, to przecie wciąż trwała

Tak było i owego dnia. Rojenia o nieziszczalnym i smutek i bolesny skurcz gardła i słona łza, co zaszkliła się w kąciku oka…

Serce Florine tęsknie wyrywało się ku Mikołajowi, chociaż nadziei nie miało żadnej… nadziei na ziszczenie się na poły słodkich, na poły bolesnych rojeń…

Słońce powoluśku zsuwało się z wysokości zenitu ku zachodowi i widno było jeszcze, chociaż już przedwieczorne zorze pokrwawiły obłoki. Za oknem łagodny wietrzyk delikatnie poruszał pokryte szorstkimi liśćmi sztywne gałązki starego wiązu rosnącego tuż przed domem zajezdnym.

I oto naraz posłyszała delikatne pukanie do drzwi.

Wstała zza stołu, ujęła za klamkę i wyjrzała przez szparę. W ciasnej sionce wypatrzyła duchownego. Elementy jego stroju – płaszcz zarzucony na barki i pas, którym obwiązywał sutannę, którego końce zwieszały się na prawą stronę, mówiły, że to jezuita. Zdziwiło ją to, ale nie przestraszyło, a gdy jeszcze zagadał do niej po francusku, zaprosiła go do środka.

Ksiądz podał jej liścik skreślony przez Mikołaja:

– To od pana hrabiego.

Dziękuje monsieur abbé – wskazała krzesło, a sama zagłębiła się w lekturze.

Kiedy skończyła czytać, powiedziała:

– Dobrze, zaraz się spakujemy i pojedziemy do Akademii.

Znakomicie, demoiselle. To ja poczekam na was, żeby wskazać drogę.

Zrządzenie Boskie?

Wieczerza nie była wystawna, ale bardzo smaczna. Służba została nakarmiona w oddzielnym pomieszczeniu, Mikołaj zaś i Florine w refektarzu, ale przy oddzielnym stole, w towarzystwie rektora i ojców wtajemniczonych w delikatne sprawy pana Białeckiego.

Do kolacji podano niezgorsze wino pochodzące z resztek niegdyś nader przyzwoitej i niemałej winnicy ojców, teraz umierającej przez wojny i brak doświadczonych winogrodników, których albo wybiła zaraza, albo pouciekali przed niemieckimi zbójami.

Nie był to trunek nazbyt szlachetny, niemogący się równać z dostałym węgrzynem, ale swój, sandomierski, który ojcowie otaczali sentymentem, bo przywodził im na myśl czasy dawnej świetności, teraz chyba już bezpowrotnie utraconej…

Mikołaj wypił zaledwie jeden kieliszek, Florine poszła w jego ślady, inni ojcowie takoż, z wyjątkiem ojca Murczyńskiego, który sobie owego winka nie pożałował.

Siedział teraz dość swobodnie, podpierając brodę pięścią i przypatrywał się gościom.

– Oj, jakaż z was piękna para! Niczym z obrazka.

Mikołaj się żachnął:

Co też ojciec wygaduje?!

Florine natomiast się spłoniła, oblewając rumieńcem aż po samo czoło.

Rektor syknął i dyskretnie trącił ojca Murczyńskiego nogą pod stołem, ale ten, podchmieliwszy sobie z lekka, absolutnie na to nie zwrócił uwagi i perorował dalej:

– Kęs czasu już pod jednym dachem mieszkacie, panna nie odchodzi, pan o ożenku ani pomyśli.

– No właśnie – Mikołaj burknął niezbyt grzecznie. – I cóż ojcu do tego?

– Ja się tam nie chcę wtrącać, ale nic dobrego z tego nie będzie. Panna, gdyby była zwykłą służką, to nikt by na owo uwagi nie zwracał, ale jest – tak Bogiem a prawdą – nie wiadomo kim. Zerknij waszmość na to z boku, tak bez emocji, bez uprzedzenia.

Mikołaj się nie odzywał, Florine nie rozumiała, o czym mowa, bo jezuita z francuskiego przeszedł na polski, więc siedziała cichuśko, mocno spłoszona. Jedno tylko umiała ocenić, iż Mikołaj jest coraz bardziej poirytowany.

Tymczasem Murczyński, mimo że rektor kopał go po goleni już prawie z całej siły, ciągnął dalej:

– Otóż patrząc na to z boku, każdy średnio rozgarnięty człowiek uzna, że to dziewczątko jest twoją utrzymanką. No i poniekąd jest, tyle że to – jak zapewniasz – związek non consumatum7, ale kto o tym wie? I przede wszystkim kto w to uwierzy? Gdybyś, waszmość, był królem, to z czasem komuś byś ją wmusił na małżonkę, ale królem nie jesteś. Towar używany, tak sobie ewentualny amator wdzięków panny Florine pomyśli, to co najwyżej na kochankę. I to raczej z tych tańszych i niewymagających zbytnio. A czas płynie… kiedyś pojawią się u niej zmarszczki… to i co jej zostanie? Żebracza miseczka?

– Przecie nie myślę jej odprawiać – burknął Mikołaj.

– Na razie, waszmość panie, na razie. Jednakowoż rozmaicie się może w życiu przydarzyć. A w ogóle co masz przeciwko niej? Szpetna? Nie! Wręcz przeciwnie – śliczna. Głupia? – nie zdaje mi się, bo byś ją już dawno przegnał. Wierna? To po oczach widać, nieomal taką psią wiernością. No i przede wszystkim zakochana w panu, panie Mikołaju. Bez pamięci!

– Tego to już ojciec wiedzieć nie może.

– I ba! A czemuż to niby nie mogę? Starczy poobserwować chwilę, iżby dostrzec te miłosne powłóczyste spojrzenia, te rumieńce, wykwitające na jej policzkach, gdy waszmość do niej zagadujesz.

– Niechże mi ojciec da pokój.

Ale Murczyński najwyraźniej dopiero unosił się zapałem w przekonywaniu Mikołaja do ożenku z Florine. Aż wreszcie pan Białecki, na odczepne, powiedział.

Zatem dobrze, ożenię się z nią, ale pod dwoma warunkami.

– Jakimiż to, panie Mikołaju? Jakimi?

Primo, że mnie panna zechce, bo przymuszać jej nie mam zamiaru, secundo, iż ojciec udzieli nam ślubu dziś jeszcze, nim ratuszowy zegar północ wybije.

– Hm… byłoby to do zrobienia, gdyby waszmość odstąpił od tego drugiego warunku.

– A czemuż to? Albowiem zegar północy nie wybije, ponieważ Niemcy ukradli jego mechanizm. Nie wystarczy waszmości nasz zegar?

Mikołaj nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

– A to filut z ojca! Zgoda, niechże będzie wasz zegar! No a co dalej?

– A dalej zapowiedzi.

Jakimż cudem? Czyżby wszystkie hurtem, tu w refektarzu? – zażartował pan Białecki.

To znaczy, że dyspensujemy od zapowiedzi.

– Kto? Ojciec?

– Ależ! – żachnął się jezuita. – Traf chciał albo-li też zrządzenie Boskie, iż właśnie przez ulicę, w jednym domków kanonickich, mamy tu dzisiaj przewielebnego archidiakona i oficjała sandomierskiego, księdza Mikołaja Złotnickiego. A to mój druh serdeczny.

– To przez sympatię do ojca prawo kościelne nagnie? – prychnął Mikołaj, a cała sytuacja coraz bardziej zaczynała go bawić.

Natomiast pozostali jezuici zachowywali powagę i milczenie, bo cóż innego im w tej sytuacji pozostawało.

– Niech więc ojciec działa!

– Najpierw waszmość pan, panie Mikołaju!

– Niech będzie.

Przez chwilę zbierał się w sobie, aż w końcu nabrawszy odwagi, zwrócił się do Florine po francusku:

Demoiselle…

– Tak?

Demoiselle… czy… zechciałabyś mnie za męża?

– Nie rozumiem… – z trudem wykrztusiła z siebie te słowa. – Pan raczy żartować?

– Ależ nie, bynajmniej. Pytam z pełną powagą, z pełną odpowiedzialnością za słowo.

Słysząc to, dziewczątko omal nie zemdlało z przejęcia.

– Jeśli pan nie żartuje, monsieur, to tak. Tak! Chcę zostać pańską żoną!

No! Toś się bratku złapał we własne sidła! W zasadzie moglibyśmy na tym poprzestać, boś się publicznie oświadczył, więc, jako szlachcic, winieneś teraz pannę poślubić. Przecie verbum nobile8 zobowiązuje.

Ojcze?! – krzyknął poirytowany Białecki.

– Nie trap się, waszmość. I jam też szlachcic, więc słowa dotrzymam. Poczekajcież tu na mnie, za niedługo wrócę.

Dość gwałtownie podniósł się zza stołu, głośno odsuwając krzesło i ruszył ku drzwiom.

* * *

Nie minęły i dwa pacierze, a do refektarza, którego żaden z ojców, ciekaw co też dalej będzie, nie opuścił, a przełożony na to im zezwolił, wkroczyli – przodem ksiądz Murczyński a tuż za nim ksiądz archidiakon i oficjał sandomierski doktor obojga prawa Mikołaj Złotnicki9.

Gdy to ujrzał rektor, rzekł:

Darujcie ojcowie, ale dalej rzecz cała musi się już odbyć w dyskrecji i skinąwszy na przybyłych kapłanów oraz na Mikołaja i Florine poprowadził ich do swojej izby klasztornej.

– A zatem, macie oboje wolną i nieprzymuszoną wolę wejść w związek małżeński? – zapytał archidiakon po polsku, bo nie znał francuskiego.

Rektor przetłumaczył.

Panna potwierdziła, nie zawahawszy się ni przez sekundę, bo oto w jakiś czarodziejski sposób, z nagła i całkiem niespodzianie, ziszczało się jej najskrytsze marzenie. Mikołaj jednak, zanim przytaknął, przez pewien czas milczał.

Jakiż to powód, że prosicie o dyspensę od zapowiedzi?

Nie bardzo wiedzieli co na to odrzec. Z kłopotu wybawił ich ksiądz Murczyński:

– Pozwól wielebny archidiakonie, że może ja rzecz całą wyłuszczę. Bo i sprawę znam i prawo też znam.

– Niech ojciec mówi.

Więc tak. Pan Mikołaj i panna Florine zamieszkują wspólnie, pod jednym dachem już od trzech lat. Panna nie jest jego służącą, a utrzymanką, z tym że jak oświadczył, a ja mu wierzę, nie żyją w grzechu, lecz cnotliwie. Niemniej jednak pozory wskazują na coś przeciwnego i wskutek tego panna ucierpiała na swej czci niewieściej. Niezasłużenie, ale jednak. Zatem chodzi o dobro duchowe narzeczonych i o to by nie było zgorszenia.

Nie jest to powód, dla którego dyspensuje się od zapowiedzi. Gdyby w oczach świata uchodzi za poślubionych sobie małżonków, to i owszem, lecz tu ów przypadek nie zachodzi. Mogą się pobrać w normalnym trybie.

– Otóż, księże archidiakonie, nie mogą.

– A czemuż to?

– Ponieważ – tak po ludzku sądząc – jakby na to nie patrzeć, istnieje przecie niebezpieczeństwo, iż zaczną żyć w konkubinacie… ja… z trudem ich przekonałem, by się pożeniliOstatecznie narzeczony się zgodził, lecz uparł się, iż muszą pobrać się tutaj, w Sandomierzu w rodzinnej parafii narzeczonego i to już, jak najrychlej, bo inaczej się wycofa z całego przedsięwzięcia.

– To też nie powód. Na dodatek szantaż. Ślub można odłożyć w czasie.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z księdzem archidiakonem, bo już niebezpieczeństwo życia w konkubinacie może być wystarczającym powodem. A jest jeszcze i powód drugi… ujawnienie nazwiska narzeczonego byłoby dla niego tak niebezpieczne, iż mógłby przez to nawet i życie postradać. Dlatego ta prośba o dyspensę od zapowiedzi. I cały ów pośpiech.

Rzeczywiście, to są już dostateczne powody. Ale jaką mam gwarancje, iż oboje są bezżenni?

Pana Mikołaja Białeckiego znam osobiście i wiem, że jest wdowcem, i słowem za niego ręczę, co zaś do panny… – tu się Murczyński zaciął i nie wiedział co dalej rzec.

Ale Florine wybawiła go z kłopotu.

Monsieur le Archidiacre, posiadam metrykę chrztu, którą na wszelki wypadek wzięłam od swojego proboszcza, bo udając się w tak daleką drogę, chciałam mieć niepodważalny i wiarygodny dokument, gdybym przed kimś, z jakiegoś powodu, musiała dowodzić, kim jestem…

Mikołaj przetłumaczył.

Bardzo rozsądnie postąpiłaś. Pokaż dziecko tę metrykę.

* * *

O dziesiątej wieczorem niewielka gromadka ludzi weszła do mrocznego kościoła św. Piotra stojącego na placu przed gmachem Akademii. Przodem szedł brat laiczek, przyświecając ogarkiem, który trzymał wysoko uniesiony w górę.

Laiczek wszedł do kaplicy świętych Mikołaja i Stanisława i od owego ogarka zapalił dwie świece na ołtarzu.

Ojciec Murczyński założył komżę i stułę, które wziął z jednego z konfesjonałów i stanąwszy przed ołtarzem, skinął na młodych, by się zbliżyli.

– Może ja was, księże, zastąpię? – półgłosem ozwał się archidiakon. – Podchmieliliście sobie… nie godzi się…

– Racja, niechże będzie, co by potem nikt nie wyciągnął tego faktu, zamiarując legalność i ważność onego świętego związku małżeńskiego podważyć.

Zdjął więc stułę i komżę, przekazując je Złotnickiemu.

* * *

Drogie dziecko, w klasztorze nawet małżonkowie nie mogą spać w jednym łożu i w jednej izbie.

– Jakże to? – zapytała zawiedziona Florine.

– Ano tak to – zbył ją rektor, jednocześnie otwierając przed panią Białecką drzwi do komnatki. Do Mikołaja zaś porozumiewawczo mrugnął.

Odeszli na stronę.

– Posłuchaj. Jeśli cię Murczyński wpędził w kłopot, to zawsze będę mógł zaświadczyć, iż małżeństwo nie zostało skonsumowane. Przynajmniej tej nocy, a co zrobisz potem, to już twoja sprawa. To jedno, a po drugie, musiałbyś się dziewczynie tłumaczyć, czemu nie udajesz się z nią do łoża.

– No właśnie. Czemuż to?

– Już zapomniałeś? Przecie teraz najlepszy czas upchać złoto do schowków w karocy.

– Rzeczywiście!

Zrujnowane gniazdo hrabiów

d’Urgel y d’Osona

Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których wznosiły się ku niebu potrzaskane i skruszone przez czas resztki wieży, która wyraźnie najdłużej zachowała się nienaruszona, mozolnie wspinała się czwórka wędrowców.

Przodem szło potężnie zbudowane chłopisko w liberii stangreta, za nim trzydziestoparoletni mężczyzna odziany w bogaty strój hiszpańskiego szlachcica wysokiego rodu oraz piękna młodziutka brunetka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do rodu o krwi błękitnej, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.

Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu kiedyś co prawda bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej aurze.

Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.

Kiedy wreszcie dotarli na szczyt, z nieskrywanym rozczarowaniem stwierdzili, że owa pielgrzymka ku gniazdu przodków szlachcica, a był nim nie kto inny tylko don Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona, daremną była i całkiem zbyteczną.

Hrabia złościł się sam na siebie, iż nie posłuchał alkada10 pobliskiego miasteczka i uparł się, by obejrzeć swój zamek. Zamek… wielkie słowo… Jedyne co z owego zamku się ostało jako tako nieruszone, to były piwnice.

Teraz jednak było zbyt późno, aby wracać na dół, bo listopadowy zmierzch rozsnuwał się już nad ziemią. Należało zatem rozpatrzeć się w owych lochach, w których może jakaś z podziemnych komnat byłaby zdatna do przenocowania.

I tak też uczynili.

Służba wymościła legowiska z płaszczy, a następnie z rozsianych u wchodu do podziemi ułomków zbutwiałego drewna, pochodzących z pozawalanych pował zamkowych, roznieciła ognień, który dawał więcej swądu niż ognia. Niemniej i tak zaraz się zrobiło i weselej i cieplej.

A gdy się jeszcze przybysze posilili wiktuałami, które ze sobą przynieśli, to się wszystkim humor poprawił.

Mimo iż od ślubu aż do dzisiejszego dnia pan Mikołaj ani razu nie spał z żoną, która w związku z tym była nią raczej z nazwy tylko, tym razem, ze względu na chłód i szczupłość miejsca sam zległ obok niej, w ubraniu. Ale ponieważ służba spała o dwa kroki dalej, nie obawiał się żadnych miłosnych prowokacji ze strony pięknej Florine, ani też, że może ulec ich pokusie.

Miał świadomość, że sprawia dziewczynie ogromną przykrość, lecz nie mógł się przełamać, by spełnić wreszcie powinność małżeńską. Po pierwsze, wciąż pamiętał najdroższą Pauline i córeczki, a po drugie jakoś tego ślubu zawartego w Sandomierzu u Świętego Piotra wieczorową porą, nie traktował do końca poważnie, jakby nawet nie uważając go za ważnie zawarty. Wszak wszystko wzięło się z niezbyt stosownych żarcików, które na koniec przemieniły się w tragikomiczną farsę. I on tak to widział, lecz Florine na pewno całkiem inaczej.

Prawdę powiedziawszy, miałby powód do podważenia legalności zawarcia tego związku, lecz nie miałby serca, żeby dziewczynę przepędzić. I tak to trwało.

„No nic, pomyślał Mikołaj, w końcu będę musiał coś postanowić. Nie może taka nienormalna sytuacja trwać w nieskończoność”. Po czym zamknął oczy i zapadł w ciężki sen.

* * *

Ranek, w przeciwieństwie do minionego wieczora, był pogodny, słoneczny, bezwietrzny, zatem w miarę ciepły.

Państwo Białeccy w asyście służby rozpatrzyli się po okolicy, stwierdzając, iż może tu i pięknie, ale nic ponadto, a dobrze się tu wiedzie co najwyżej dzikim kozom.

– Wracamy – powiedział Mikołaj.

– Do Paryża? – zapytała Florine z nadzieja w głosie, obawiała się bowiem, że będą mieszkać w podziemiach aż do wiosny.

– Można by i do Paryża, a można by i nie śpieszyć się do powrotu… Nie zechciałabyś, pani, zobaczyć Hiszpanii? Spędzilibyśmy tam zimę, a wiosną wrócilibyśmy do Francji.

– Jak pan sobie życzy, drogi mężu – odparła na to Florine, ale i ucieszyła się, bo była z natury ciekawa świata.

Zatem ruszajmy!

Mikołaj wydobył mapę.

– Proponuję więc, byśmy ruszyli na Saragossę, z Saragossy do Madrytu, z Madrytu przez Avilę do Salamanki, następnie przez Meridę do Kordoby i wreszcie z Kordoby do Malagi. Napić się wina, które smakuje mi najbardziej z wszystkich win, jakich dotychczas próbowałem.

Hiszpania niesamowita

Im dłużej pan Mikołaj i Florine przebywali blisko siebie – jednakowoż w miarę, nie za blisko – tym on się coraz bardziej uspokajał, a bolesne wspomnienia, chociaż już nigdy nie miały opuścić jego serca, to jednak blakły nieco i nie powodowały tak nieznośnego bólu. Ona natomiast cierpliwie czekała, aż w ich związku nastąpi odmiana, nastanie normalność, bo teraz jej nie było. I nie traciła na owo nadziei.

Chociaż przyszła już późna jesień, to pogoda dopisywała. Nie było co prawda przesadnie ciepło, ale lepsze było to niż nieznośne upały, jakie zdarzały się tu latem.

Saragossa zrobiła na Białeckich miłe wrażenie. Szarobłękitny nurt rzeki Ebro, w którym odbijały się promienie jesiennego słońca, budząc w wodzie złociste refleksy, wspaniała bazylika Nuestra Señora del Pilar, niemniej wspaniała katedra La Seon, czyli Świętego Salwatora, Aljaferia, czy wreszcie tajemniczy most Puente de Piedra, a właściwie bezdenna przepaść w jego pobliżu – zwana Studnią San Lázaro11 to wszystko robiło wrażenie i pobudzało wyobraźnię.

Małżonków jedno tylko, jak dotąd, wyjątkowo mocno łączyło – ciekawość rzeczy nadzwyczajnych, toteż, gdy trafili na ubogiego studenta, który zaczepiony przez pana Mikołaja pytaniem, który teraz się cieszył, że kiedyś markiz przymusił go do nauki hiszpańskiego, czy mógłby pokazać im miasto i uraczyć jakimiś niezwykłymi opowieściami o nim, nie omieszkał skorzystać z okazji zarobienia kilku monet i skwapliwie się zgodził.

Och! Panie hrabio, pani hrabino – przybrał dramatyczną pozę, gdy stali na moście – spójrzcie w dół, na tę rzekę spokojnie toczącą swój nurt ku morzu, o tam – wskazał dłonią miejsce pomiędzy pierwszym a drugim filarem. O, tam, w dnie Ebro, znajduje się niezgłębiona przepaść nazywana Studnią San Lázaro. Och! Ileż jest o niej niebywałych i mrożących krew w żyłach opowieści! Na przykład ta, mówiąca o nieszczęśliwej miłości dwojga młodych kochanków, którzy nie mając nadziei na to, by się pobrać, a żyć bez siebie nie umieli, zespoleni gorącym uczuciem, przepełnieni goryczą zawodu, doprawioną rozpaczą, trzymając się za ręce, skoczyli w przepaść, z której już nigdy nie wypłynęli na wierzch… Czy Bóg im wybaczył?… Kto wie?… Powiadają, iż przepaść ową zamieszkują monstra niebywałe, które pochłaniają trupy samobójców… ale nie tylko… gdy oto przed wiekami ojcowie lazaryści w tamtym klasztorze – tu wskazał dłonią starożytny budynek – urządzili leprozorium i kiedy kolejny nieszczęśnik umierał na trąd, to jego zwłoki również wrzucano w tę otchłań. I tylko jeden, jedyny raz, jak pamięć ludzka sięga, czeluść oddała zwłoki, ale bynajmniej nie trędowatego.

– Czemuż to? I czyje? – zapytał pan Białecki.

– Czemu? Iżby zbrodnia popełniona w mroku ujrzała światło dnia. Było to srodze pokaleczone ciałko męczennika, siedmioletniego chłopczyny, ministranta z La Seo, imieniem Dominguito de Val12, którego żydzi w makabrycznym rytualnym mordzie, mającym miejsce 31 sierpnia 1250 roku ukrzyżowali, przybijając go do gwoździami do ściany, przekłuli bok, a na koniec odcięli głowę, dłonie, stopy, korpus poćwiartowali i szczątki wrzucili w Otchłań San Lázaro. Tym razem wszelako, Studnia owe szczątki wyrzuciła z siebie na brzeg Ebro i rzecz cała się wydała…

Panią Białecką wstrząsnął dreszcz.

– A nie znasz, chłopcze, jakichś zdumiewających, ale mniej makabrycznych opowieści związanych z tym miastem?

– I owszem. Choćby i ta, którą państwu chce opowiedzieć... ale może udajmy się do bazyliki Nuestra Senora del Pilar? To zaledwie parę kroków. Nim jednak dojdziemy do tej świątyni, to aby czasu nie mitrężyć, pozwolicie dostojni państwo, że uraczę ich jeszcze jedną historią, zanim opowiem tę wcześniej przyobiecaną?

– Niech będzie, posłuchamy – zgodziła się pani Białecka.

– A zatem… W katedrze La Seo w roku 1458 miejscowi marrani13 bestialsko zamordowali ojca Pedro Arbués de Épila, inkwizytora. I nie myślcie dostojni państwo, iż był on łasy na owo stanowisko, broń Boże! A z tego, co wiadomo, gdy król Ferdynand II, ze wskazania Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii Tomása de Torquemady, nakazał mu, wespół z ojcem Pedro Gasparem Juglarem14 tropienie żydów fałszywie i nieszczerze nawróconych na katolicyzm, dla zysków tylko i zaszczytów, mocno się przed tym wzdragał. Ci zaś marrani, rekrutujący się spośród znamienitych i bogatych rodów, obawiając się utraty przywilejów, majątków, a nawet i życia, zawiązali na inkwizytorów spisek. Pierwszy z nich, Juglar, zmarł – jak się domyślano – otruty, ale niczego nikomu nie udowodniono, ojciec Pedro zaś będąc ostrożniejszy i roztropniejszy, nie jadał byle gdzie i z byle kim, pod habit natomiast przywdziewał kolczugę, a na głowie nosił stalową misiurkę. Zabójcy, wiedząc o tym, nie mieli odwagi zaatakować go na ulicy, dopadli go więc w ośmiu, gdy na klęczkach modlił się w katedrze i po wielokroć ugodzili w jedyne odsłonięte wrażliwie miejsce, to jest w szyję. Skonał po dwóch dniach.

Wcale ta nowa opowieść nie jest przyjemniejsza od poprzednich, ale skoroś ją, chłopcze zaczął, to i dokończ. Musiał być ów inkwizytor jakimś wyjątkowo krwiożerczym człekiem, jeśli dopuszczono się na nim tak niebywałego mordu i w takim miejscu na domiar! Wieleż to miał wyroków na sumieniu?

– Trzy. Dwa skazujące żyjących i jeden osobę zmarłą.

– Słucham? Ile? Trzy? A tak po prawdzie to zaledwie dwa? Przedziwne, zdumiewające!

– Tak, tym bardziej przecie – przytaknął student – że u nas w Aragonii, żydom wolno było legalnie wyznawać swoją religię aż do roku 1492, a więc od tego mordu licząc ponad trzydzieści lat jeszcze! A ścigano wyłącznie fałszywie nawróconych dla jakowegoś profitu, dla jakowychś korzyści.

– I to już koniec tej historii?

– W zasadzie koniec. Oczywiście, jak nietrudno się domyślić, zbrodnia owa pociągnęła za sobą nieprzyjemne konsekwencje... Ale oto i bazylika.

Spojrzeli na okazałą świątynię umurowaną na poły z kamienia, a na poły z dość cienkiej, ale za to wyjątkowo długiej cegły aragońskiej o bladej czerwonawobrązowej barwie z lekko szarym odcieniem. Dach bazyliki po części pokryty był zielonymi, żółtymi, niebieskimi i białymi dachówkami azulejo15, a po części zwykłą dachówką i blachą bodaj ołowianą. Z zewnątrz był to gmach na wpół gotycki, na wpół mudéjar16.

Weszli. Wnętrze, którego ściany zdobiły stiuki i sztukaterie, sprawiało zarazem dostojne, jak i radosne wrażenie, albowiem jego wystrój był w przeważającej mierze barokowy, chociaż nie brakowało w nim także i elementów innych stylów.

Podróżnicy obeszli trójnawową świątynię nader dokładnie, zaglądając do kaplic, podziwiając detale, aż nareszcie student delikatnie pociągnął Mikołaja za rękaw i szepnął:

– Pójdźmyż teraz zobaczyć najcenniejszy skarb kościoła.

Posłusznie udali się za nim.

– Oto Matka Najświętsza na Kolumnie.

Pokrótce opowiedział im dzieje łaskami słynącej figury, a na koniec rzekł:

– A teraz posłuchajcie dostojni państwo o największym cudzie, jaki za sprawą Matki Bożej z Pilar kiedykolwiek się wydarzył. To cud większy od wszelkich innych cudów, jakie gdziekolwiek i kiedykolwiek wydarzyły się na całym świecie.

Dobrze, dobrze. Mów – ponaglił go Mikołaj.

– Było to tak. Niejaki Miguel Pellicer, urodzony w roku 1617, rolnik, mieszkaniec Calandy, w poszukiwaniu zarobku, licząc sobie wieku lat dziewiętnaście, udał się do Castellón do domu wuja swego imieniem Jaime Blasco, brata matki swojej. Tam zasię doznał niezwykle groźnego wypadku, w którego wyniku tak nieszczęśliwie poranił prawą nogę i połamał w niej kości, iż nieodzownym się stało – wedle wiedzy chirurgów – nogi tej odjęcie.

Początkowo, nader krótko, przebywał w szpitalu w Walencji. Potem poprosił o przewiezienie go do Saragossy, a gdy tylko tutaj przybył, wyraził życzenie, iżby mógł się pomodlić przed cudowną figurą Matki naszego Pana, zapewne mając nadzieję na cudowne wyleczenie. Ale cud się nie dokonał.

Ze świątyni przewieziono go tedy do szpitala Matki Bożej Łaskawej. I tutaj w strzaskaną kończynę, wdała się zgorzel, a więc nie było już dla niej żadnego ratunku, a dla samego Miguela życie zawisło na włosku. Dlatego to więc w październiku 1637 roku amputowali znakomici mistrzowie w swoim fachu, chirurdzy Juan de Estanga i Diego Millaruela, w asystencji dwóch jeszcze innych mistrzów tego fachu.

Odjętą nogę pogrzebano na miejscowym cmentarzu szpitalnym, a asystował przy tym jeden z chirurgów obecnych przy amputacji, niejaki Juan Lorenzo Garcia. Po zaleczeniu się rany młody człowiek nie wrócił do domu, lecz pozostał w Saragossie, gdzie imał się różnych zajęć, ale głównie utrzymywał się z żebractwa. Ostatecznie jednak w marcu 1640 roku zdecydował się powrócić do Calandy.

I tu stało się coś niebywałego. Wieczorową porą 29 marca tegoż 1640 roku w obecności rodziny i sąsiadów biedny kaleka odpiął drewnianą kulę i położywszy ją obok posłania, sam zległ na nim. Obecni z zaciekawieniem oglądali sinoczerwony poodgniatany kikut, a nawet go dotykali.

Gdy sąsiedzi się rozeszli, Miguel zapadł w sen, w którym nawiedził go majak. Oto zdało mu się, iż Madonna z Pilar namaszcza mu kikut olejem z lampy płonącej przed jej wizerunkiem. A potem? Potem najpierw rodzice, a i on sam zauważali, iż przed ponad dwoma laty amputowana noga znów przynależy do ciała! Nie ma już kikuta, lecz kompletna kończyna, na dodatek ta sama, którą mu odto, bo są na niej nawet blizny, które zostały po wypadku!

Jak nietrudno się domyślić Kościół nie od razu bynajmniej uznał to wydarzenie za cudowne, lecz zarządził śledztwo i proces przed sądem duchownym. Ciągnął się on aż do 27 kwietnia 1641, kiedy po uznaniu za wiarygodne zeznań aż dwudziestu czterech świadków, w tym wszystkich chirurgów biorących udział w zabiegu ostatecznie ogłoszono werdykt, uznający zdarzenie owo za rzeczywisty cud.

I to już wszystko, co miałem do opowiedzenia – rzekł student-przewodnik i zamilkł.

Mikołaj milczał i stojąc w absolutnym bezruchu niby ogarnięty martwotą, wpatrywał się w postać Matki Najświętszej. Przez głowę przelatywały mu setki myśli, ale jedna z nich była najbardziej natrętna. „Trzeba odprawić Florine… trzeba odprawić Florine… jak najprędzej trzeba odprawić Florine…”. Wpatrzył się w twarz posągu i zdało mu się, iż usta Maryi skrzywiły się leciuchno, z wyraźną dezaprobatą, lecz Mikołaj uznał, iż to tylko gra świateł i cieni. Westchnął ciężko, przeżegnał nabożnie i oparłszy o jedną z kolumn, nadal trwał w bezruchu.

Florine natomiast upadła na kolana, wsparła się o balustradę oddzielającą ołtarz od nawy, skryła twarz w dłoniach i w bezgłośnej modlitwie poruszała wargami…

* * *

Smolista czerń nocy nierozświetlonej ni księżycową bladą poświatą, ni jedną gwiazdką nawet zalegała sypialnię Florine.

Nie wiedziała, dlaczego się przebudziła. W pomieszczeniu panowała głucha cisza. Lecz oto naraz skądś ode drzwi jakaś sylwetka odrobinę jaśniejsza od lepkiego mroku jęła rosnąć, przybierając męskie kształty.

Florine – nie mając pojęcia w jaki sposób, bo czerń nocy ni odrobinę się nie rozproszyła, doskonale wyraźnie, jakby w pełnym świetle, ujrzała jakoweś obce indywiduum. Z ubioru sądząc, był to arystokrata odziany w czarny i skromny, lecz wytworny szustokor, z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami spinki z białego złota, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy, w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

Florine chciała go zapytać, kim jest, lecz głos ugrzązł jej w gardle. Wpół siedziała, a wpół leżała w bezruchu wsparta na łokciu. Lękała się… nie źle powiedziane… była straszliwie, nieludzko wręcz przerażona, będąc pewną, iż nieznajomy uczyni jej krzywdę… może nawet zabije?

Lecz on, podszedłszy do łoża, najpierw przyłożył palec do warg, nakazując milczenie, a następnie ściągnąwszy z leżącej przykrycie, położył na jej brzuchu dłoń ciężką i zimną niczym granit obrośnięty igiełkami lodu.

Trwało to zaledwie chwilę, a potem… potem zniknął… rozpłynął się w ciemności… pozostał po nim tylko, rozsmużając się w powietrzu, odór trupi, zapach asafetydy, ziela bagna, gnijącego zielska i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu.

I dopiero teraz Florine odzyskawszy głos, zaczęła krzyczeć tak strasznie, tak przeraźliwie, iż Mikołaj, porwawszy się na nogi, nie bacząc na konwenanse, w samej nocnej koszuli, ale ze szpadą w dłoni, wbiegł do sypialni żony.

Tuż za nim pojawiła się służebna i drżącymi rękami skrzesawszy ognia, zapaliła świece.

Pomieszczenie było puste. Pan Białecki odetchnął z ulgą.

– No już dobrze… cichutko… uspokój się… to tylko zły sen, majak jakiś straszliwy – i zapominając się do końca, nie bacząc na to, co sobie postanowił w Saragossie, że tę małżonkę-nie-małżonkę odprawi, przysiadłszy na łożu, przygarnął ją do siebie i, głaszcząc po włosach, uspokajał.

Florine przywarła do niego z całej mocy i energicznie potrząsając głową, przeczyła tej jego diagnozie.

– Nie… nie… to nie był senny koszmar… to nie majak… on tu był!

– Kto? – chrapliwym, nieswoim głosem zapytał hrabia, jakby przeczuwając, o kim zaraz usłyszy.

– Mężczyzna. Arystokrata.

– Potrafisz go opisać?

– Tak…

Mikołaj, wysłuchawszy opisu, skrył twarz w dłoniach i począł dygotać, jakby wstrząsany febrą.

Florine objęła go ramionami i przytuliła do siebie. Tym razem to ona jego gładziła po włosach…

Przyciągnęła go jeszcze bardziej, jednocześnie odsuwając się na przeciwległy skraj łoża, robiąc miejsce dla Mikołaja, który jakby do reszty się zapomniawszy, legł obok żony.

Służebna, patrząc na tę scenę z nieopisanym zdumieniem, zdmuchnęła świece i wyszedłszy na palcach na korytarz, delikatnie zamknęła za sobą drzwi…

* * *

Nie, nie najdroższy, proszę… – Florine błagalnym wzrokiem wpatrywała się w twarz Mikołaja, który zawstydzony tym, co stało się w nocy, a może bardziej dlatego, że sam sobie nie potrafił, nie wiedział jak, poradzić, umykał jej wzroku.

– Dlaczego?

– Lękam się. Straszliwie się lękam…

– Sądzisz, że jeśli natychmiast stąd wyjedziemy, to uciekniemy przed kimś, czy może przed czymś, co może przenikać do naszych sypialń? Czy to powód, by czmychać z Madrytu, nie zerknąwszy nawet na miasto?

– Wiem, że masz racje, ale każda następna chwila tu spędzona przyprawia mnie o drżenie. Proszę… – złożyła ręce w błagalnym, nieomal modlitewnym geście.

Pan Białecki po tym, jak już naprawdę stała się jego żoną, nie potrafił odmówić.

– Niechże i tak będzie.

Rzuciła mu się na szyję, a on siedział sztywny, zakłopotany, speszony…

* * *

Dalsza podróż przez Hiszpanię nie cieszyła już małżonków. Mikołaj nawet rozważał, czy nie zawrócić do Francji, lecz przeprawa przez Pireneje zimową porą była zbyt niebezpieczna, by taką podróż ryzykować.

Dlatego pojechali dalej.

Ávilę zwiedzili pobieżnie, chociaż było to miasto bogate tak historią, jak i zabytkami. Odwiedzili Klasztor de la Encarnación17, świętej Teresy od Jezusa, posłuchali o jej niezwykłym życiu, lecz bez zainteresowania. Zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na nich Bazylika San Vicente, ale tak naprawdę, to co utkwiło małżonkom w pamięci to była opowieść o niezwykłej miłości, która jednocześnie wyciskała łzy i budziła dreszcz grozy, którą posłyszeli z ust jednego z mnichów, w klasztorze, którego to klasztoru rzecz owa się tyczyła.

A było to tak:

W Ávili, w pałacu Núñez Vela mieszkała urocza Lucinda, córka możnego pana, która wyróżniała się niezwykłym pięknem i ciała i duszy.

Jak nietrudno się domyślić, miała licznych adoratorów, bo przecie wszystko ku niej pociągało – i uroda i charakter i zamożność ojca też… Jednak na żadnego z owych adoratorów nie raczyła zwrócić swej uwagi. Do czasu wszelako.

Oto bowiem spostrzegła, iż podczas spacerów po mieście ustawicznie jej towarzyszy, w pewnym oddaleniu oczywiście, pewien zachwycający młodzieniec. A był on tak przystojny, iż serce na jego widok za każdym razem, a to tajało, a to biło mocniej i aż podchodziło do gardła. Z czasem, gdy kawaler owo zauważył, odważył się podkradać w pobliże balkonu sypialni dziewczęcia, z którego rozciągał się wspaniały widok na Valle de Amblés18.

Po jakimś czasie panna zauważyła tajemniczego młodzieńca, stającego, gdy tylko słońce zachodziło, najbliżej jak się tylko dało naprzeciwko owego balkonu. Powodowana ciekawością zaczęła z nim prowadzić nocami długie rozmowy i chociaż nigdy nie zbliżyli się do siebie nawet na wyciągnięcie reki, zakochali się w sobie bez pamięci.

Tajemniczy młody człowiek okazał się wysoko urodzonym szlachcicem nazwiskiem Enrique Blazquez Dávila, lecz dla ojca dziewczęcia nie był dobrą partią. Oskarżył go tedy o spisek przeciwko zwierzchniej władzy i chłopak, aby ratować głowę, musiał salwować się ucieczką.

Zdążył jednak przed wyjazdem z miasta pożegnać się z ukochaną, przysięgając jej miłość już nie tylko dozgonną, ale i poza grób nawet.

Czas płynął. Lucinda każdego dnia wypatrywała kochanka, lecz Enrique nie wracał… Aż któregoś poranka, gdy ptaki po ogrodach kląskały upojnie, znaleziono ją, opierającą się o balustradę balkonu, ale już martwą, bo żyć bez swojej miłości ani nie umiała, ni też nie chciała… I pochowano ją w krypcie klasztornego kościoła…

Nadszedł jednak dzień, kiedy Enrique mogąc już bezpiecznie powrócić do miasta, pierwsze kroki skierował pod balkon kochanki. Na próżno jednak jej wypatrywał… aż wreszcie jakiś przechodzień powiedział mu, co się stało.

Młodzieniec z rozpaczy oszalał i zapragnąwszy zobaczyć kochankę po raz ostatni, nocą zakradł się do klasztornego kościoła, gdzie spoczywały jej szczątki i próbował otworzyć jej grób. Lecz jakaś przedziwna siła sprawiła, iż jego dłonie przyrosły do wieka sarkofagu… Przez długi czas się mocował z zimnym niczym ciało trupa granitowym wiekiem, aby uwolnić ręce, a gdy mu się to na koniec udało, przerażony wybiegł ze świątyni. Znalazłszy się na zewnątrz, uświadomił sobie, iż owa nieziemska moc uniemożliwiła mu zbezczeszczenie grobu, a i także przerażający obraz zwłok w rozkładzie, który zapewne towarzyszyłby mu już do końca życia.

Rankiem jednak powrócił do klasztoru i poprosił o przyjęcie go do grona mnichów. I spędził tam resztę swych dni, żyjąc w bliskości swej umiłowanej zmarłej…

Florine wzdrygnęła się i chwyciła męża za ramię.

– Dość, dość już tego. Nicolás, proszę, ruszajmy zaraz w drogę. I nie zatrzymujmy się już nigdzie, nigdzie. Ta Hiszpania mnie przeraża. Choć z drugiej strony to dzięki temu, żeśmy tu przybyli jesteśmy nareszcie razem… ale już dość, dość…

– Niechże będzie.

I nie zwlekając, ruszyli zaraz przez Toledo do Malagi, nie zwiedzając już niczego po drodze, by jak najśpieszniej dotrzeć do portu, wsiąść na statek i ruszyć do Marsylii…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Salve Regina, czyli Witaj Królowo to pierwsze słowa pieśni poświęconej Najświętszej Maryi Pannie.

2Tak przemija chwała świata. (łac.).

3Conde – hrabia (hiszp.).

4Wewnątrz murów [miasta]. (łac).

5Poza murami [miasta]. (łac.).

6Za: Malchior Buliński, Monografija miasta Sandomierza, Warszawa 1879, s. 137.

7Nie skonsumowany. (łac.).

8Słowo szlachcica. (łac.).

9Piastował te funkcje w latach 1715-1725.

10Alkad, z hiszp. alcade – odpowiednik burmistrza.

11Bazylika Najświętszej Maryi Panny na Słupie, katedra La Seon, czyli Świętego Salwatora, Aljaferia, most Puente de Piedra, czyli Most Kamienny i Studnia San Lázaro, czyli św. Łazarza – znakomite i najbardziej znane zabytki Saragossy.

121243-1250 – święty Kościoła katolickiego do Soboru Watykańskiego II. Kult został trwale wygaszony w roku 1965 po zastąpieniu Mszy trydenckiej przez Novus Ordo Missae.

13Żydzi nawróceni na katolicyzm.

14Król Ferdynand II Katolicki (1452-1516), Tomasz Torquemada, O.P. (1420-1498), Pedro Gaspar Juglar, O.P. (1441-1485).

15Cienkie płytki ceramiczne, glazurowane, w różnych barwach, czasem gładkie albo przyozdabiane rozmaitymi elementami dekoracyjnymi.

16Styl architektoniczny charakterystyczny dla Półwyspu Iberyjskiego, będący połączeniem stylów muzułmańskiego, romańskiego i gotyckiego, a w schyłkowym okresie także i renesansowego.

17Klasztor Wcielenia Syna Bożego.

18Dolina Amblés – około 12,5 km na południowy zachód od pałacu.

Diakon François de Pâris. Okrągły Stół i Czerwone Bractwo. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (17)

Diakon François de Pâris. Okrągły Stół i Czerwone Bractwo.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (17)

Z nowym nurtem

Florine de Louvigny

Początkowo wynajmowany, później jednakowoż zakupiony przez Mikołaja Białeckiego, podczas jego pierwszego paryskiego pobytu, dom przy rue de la Tannerie, stał opuszczony i powoli popadał w ruinę, a przynajmniej tak się z zewnątrz prezentował, tkwiąc pośród zarośniętego, uschłymi teraz, bujnymi chwastami, które nieplewione zarosły gładkie niegdyś trawniki, a teraz powciskały się nawet w szczeliny bruku podworca.

Gdy wyjeżdżał z Pauline do Polski, obiecał jej, że co jakiś czas będą odwiedzać Paryż. Dlatego więc nabył ten dom. Póki im się dobrze w życiu układało, raz w roku słał pieniądze konsjerżce, która trzymała nad nim pieczę, sprzątała, doglądała, dbała o otoczenie. Po nieszczęściu jednak, które go dotknęło, zaniechał tego, bo być może nawet o tym nie pamiętał.

Teraz jednak, mimo iż dom był opustoszały, dziękował Bogu, że się go nie pozbył, miał bowiem gdzie głowę zachylić, a nie kłopotać się o znalezienie naprędce jakiegoś lokum. O tym zaś, czy pozostanie dłużej w owym miejscu, czy też nie, miał zdecydować później, gdy już odszuka świątobliwego ascetę, poleconego mu przez Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską, benedyktynkę sandomierską.

Wydobywszy klucze, pootwierał nimi zamki i skierował się wprost do sypialni. Musiał odpocząć po podróży. Był tak zmęczony, że nawet nie miał siły myśleć o tym, by się wpierw umyć.

Mocno go zdziwiło, że dom nie jest wewnątrz w tak złym stanie, jak się był spodziewał. Wyglądało na to, że rzadko, bo rzadko, ale czyjaś ręka sprzątała tu jednak i wycierała kurze oraz pajęczyny. A i pościel wyglądała na w miarę świeżą.

Leżąc, jął rozmyślać, jak ma się zabrać za poszukiwanie owego świętego męża, bo to, co mu rzekła Brzezińska, zdjąwszy wpierw swymi modlitwami najcięższy kamień z jego duszy i splątanie z umysłu było bardziej niż enigmatyczne.

„– Jedź do Paryża… odszukaj…” – ba! łatwo powiedzieć odszukaj! Ale kogo?

* * *

Mikołaja obudził chrobot klucza przekręcanego w drzwiach wchodowych. B pewnym, że to złodzieje, mimo że takie przypuszczenie absolutnie racjonalne być nie mogło, albowiem była pełnia pięknego, pogodnego rozjarzonego blaskiem słońca, które już dość wysoko wpełzło na nieboskłon, styczniowego dnia 1721 roku.

Złodziej, nie złodziej, ktoś tu jednak wchodził. Mikołaj wstał z posłania, a że spał w ubraniu, zaledwie tylko bez butów, to i odziewać się nie musiał, przetarł jedynie zaspane oczy knykciami kciuków i przeczesał włosy palcami.

Na wszelki wypadek wziął jednak szpadę i lekko się na niej wsparłszy, czekał, kogo też ujrzy we drzwiach. Gdy te się uchyliły, krzepcej zacisnął dłoń na rękojeści, ale i też ją zaraz poluzował, w progu stanęła bowiem… konsjerżka.

Oh, mon Dieu! Bonjour, monsieur le chevalier! Bonjour!1 Co za niespodzianka! Jakże się cieszę! A gdzie pani?

Mikołaj pobladł straszliwie i zachwiał się na nogach. I pewnikiem byłby runął na podłogę omdlały, gdyby nie młode, lecz silne już dziewczęce ręce nie podtrzymały go i nie posadziły na najbliższym fotelu okrytym białym płóciennym pokrowcem.

– Proszę wybaczyć, panie kawalerze… – powiedziała nieomal szeptem konsjerżka. – Z pańskiego zachowania domyślam się, że nie ma jej już na tym świecie… Proszę wybaczyć…

– Cóż… nie mogę was, dobra kobieto, winić… Tak, nie ma już mojej ukochanej Pauline… i moich córeczek także nie ma pomiędzy żywymi, lecz wybaczcie, opowiadanie o tym przechodzi moje siły… może później… może później…

– Rozumiem.

Mikołaj spojrzał teraz na młodziuchną, z wyglądu mogącą liczyć jakieś czternaście, najwyżej piętnaście lat dziewczynę.

– Dziękuję ci, demoiselle, za pomoc.

Dziewczątko się spłoniło i cofnęło, by skryć się za korpulentną dozorczynią.

– To wasza córka?

– Nie, panie kawalerze. To sierotka, z dobrego domu, krwi szlachetnej, ale sama niczym palec. Przybyła tu z Marsylii szczęścia szukać w stolicy. Wszyscy jej bliscy krewni wymarli, kiedy znów nawiedziła nasz kraj jako kara boska, plague2, dalsza familia znać jej nie chce, a majątek rozdrapali wierzyciele, bo ojciec dziewczęcia nie umiał się gospodarzyć, więc się zapożyczał. Dzieła zaś dopełnili i zwykli złodzieje także. Została się tedy sama i bez jednego sou, w tym ledwie co miała na sobie. Gdyby nie ja, skończyłaby na ulicy. A z jej urodą, łasych na ten smakowity kąsek, starych wyuzdanych capów pewnie by nie brakowało. Przygarnęłam ją więc. Chronię, karmię, odziewam, w co tam mogę, na co mnie tam stać, bo przecież i własne dzieci utrzymać trzeba… Ale pozwolić tej ptaszynie pójść na zatracenie, na zmarnowanie? Sumienie by mnie zagryzło, gdybym do tego dopuściła. Ponieważ już się zdeklasowała przez zły los, który ją dotknął, to wielkiej kariery dla niej nie przewiduję. Ot, zostanie pewnikiem najpewniej pokojową, bo śliczna niczym anioł i tyle. A do niedawna przecie sama pokojową miała… Tak to się dziwacznie kręci ów kołowrót życia…

– Dobra z was niewiasta, zacna

Konsjerżka wzruszyła ramionami.

– A tobie, demoiselle, jak na imię?

– Florine, Florine de Louvigny, monsieur le chevalier.

Powiadasz, demoiselle, de Louvigny? Stara to szlachta?

Stara, panie kawalerze, nawet bardzo, normandzka. Ze czterysta lat by można udowodnić…

Cóż, tym bardziej przykro… Ale usiądźcie obie, proszę, chciałbym się dowiedzieć co tam w Paryżu. Szmat czasu tu nie byłem.

– A teraz przyjechał pan?…

– W pewnej konkretnej sprawie, którą samemu trudno będzie doprowadzić do skutku.

Może nam się uda choćby po trosze być pomocnymi? – zaofiarowała się konsjerżka.

– Może…

I pan Mikołaj, przełamując się, przełykając łzy, które dławiły mu gardło, opowiedział o wszystkim, co mu się przydarzyło od wyjazdu z Paryża w roku 1712.

– I nie wiem, jak mam odnaleźć tego ascetę, którego rzekomo w wizji ujrzała sandomierska mniszka – zakończył.

– W wizji? Może i w wizji, a może i nie… – dozorczyni z powątpiewaniem pokręciła głową. – A byłby pan łaskaw coś więcej o owej mniszce opowiedzieć?

Więc Białecki powtórzył dokumentnie wszystko to, czego od ojca rektora się dowiedział.

– I nie zdziwiło owo pana, panie kawalerze?

– Co niby?

– Ano te srogie pokuty…

– Wszak mniszki i mnisi umartwiają się, często ponad miarę i zwyczajną ludzką wytrzymałość.

– Tak, i owszem, ale to unikanie przyjmowania Komunii Świętej.

– Rzeczywiście! Na to nie zwróciłem uwagi! A przecie to tak bardzo charakterystyczne!

– Dla kogo? – wtrąciła się do rozmowy panna Florine.

Dla jansenistów, dla kogóż by innego.

– A skoro tak, to zagadkę mogę rozwikłać w jedną chwilę.

– Więc?…

– Więc owa mniszka bez wątpienia miała na myśli niejakiego François de Pâris, diakona, zagorzałego wyznawcę jansenistycznej doktryny, który porzuciwszy kościelną karierę, zamieszkał przy Rue des Bourguignons, w najnędzniejszej, najsmutniejszej i najbrzydszej dzielnicy, na przedmieściu Saint-Marceau czy też Saint-Marcel, które jest nazywane Faubourg SouffrantCierpiącym Przedmieściem.

Tak – potwierdziła konsjerżka – ów diakon to znana postać. Wielu ma go za świętego, który chyba przerósł w zasługach przed Stwórcą samego nawet Franciszka Serafickiego3.

Pan Białecki się zamyślił. Już raz miał do czynienia z jansenistami, więc obudziły się w nim poważne wątpliwości, a nawet niepokój, czy może bardziej nawet strach. Na samą myśl o okrucieństwie jansenistów popełnianym pod pozorem oddawania czci Bogu się wzdragał. Ale… co w swojej obecnej sytuacji miał do stracenia? A może ten jest inny? Kto wie?

– Gdyby pan chciał, monsieur, to ja… za parę sou… mogę zaprowadzić… wiem, gdzie to jest, znam dom, w którym mieszka – nieśmiało zaproponowała Florine.

Mikołaj przez dłuższy czas milczał, ale w końcu się odezwał.

– No dobrze, zobaczyć owego człowieka nie zwadzi. W końcu taki szmat drogi i to jeszcze zimą zjechałem. Może nie wszyscy janseniści są tacy, z jakimi wcześniej miałem do czynienia. Ale zanim coś więcej postanowię, najpierw wypłacę waszą należność i wyrównam dług, jaki wobec was mam, dobra kobieto, chyba że wpierw napalicie w kominku, bo ziąb tu okrutny, a panna Florine będzie tak uprzejma i przyniesie z najbliższej oberży coś do zjedzenia. Dla wszystkich, bo śniadać możemy razem, ujmy mi to nie przyniesie ni plamy na honorze. Pamiętam bowiem, że i ja kiedyś byłem nędzarzem. Syty człowiek jaśniej myśli. Co prawda powiadają, że kto nie doje, nie dopije, ten mądrze i długo żyje! Ale ja tam o pustym brzuchu nie mogę jasno myśleć, a w głowie mam groch z kapustą.

– Tego ostatniego zdania nie zrozumiałyśmy, panie kawalerze. Jaki groch? Jaka kapusta? Na śniadanie?

Mikołaj się uśmiechnął.

– Et, nic ważnego, to takie polskie powiedzenie, takie określenie na zamęt w głowie.

– Aha – powiedziała konsjerżka, ale po minie widać była, że nadal nie wie, o co młodemu szlachcicowi chodziło.

* * *

Kiedy już podjedli, kiedy Mikołaj zapłacił dozorczyni i zapytał ją:

Bardzom ciekaw czemuż to opiekowaliście się domem przez tak długi czas bez zapłaty? A jakbym nigdy się już tu nie pojawił, dom zaś sprzedał?

– Prawdę rzekłszy, to nie wiem. Jak widać, nadto się nie wysilałam, tyle com tam od czasu do czasu z grubsza ogarnęła w środku, na zewnątrz zostawiając wszystko naturze – stąd tyle chwastów. Miałam jednak przeczucie, że pan tu wróci…

– I tylko przeczucie?

– No, tak.

– Tedy za owo przeczucie dam wam o jedną czwartą więcej, niż jestem winien. A co do propozycji tej młodej osóbki, to powiem tak: zgoda, panno Florine przyjmuję . Wiem, że każde sou jest dla ciebie ważne, bo co zarobisz, to umniejszy ciężar, jaki stanowisz dla swej opiekunki.

Panna zarumieniła się. Po części ze wstydu, po części z radości, że będzie mogła uczciwie cokolwiek zarobić.

– Więc jakże, demoiselle? Jutro wyruszymy na owo przedmieście? Dziś, gdy się tylko ogarnę po podróży, wynajmę karetę, nie będziemy przecie po Paryżu biegać pieszo, a na moim wierzchowcu nie będziemy we dwoje jeździć, ani to wygodnie, ani też wypada.

– Oczywiście, panie kawalerze. O której mam się tutaj stawić?

Jak najwcześniej, ale nie za wcześnie najlepiej, gdy już będzie całkiem jasno. Nie będę ukrywał, że byłbym ci też wdzięczny, jeślibyś jutrzejszego ranka również przygotowała mi jakieś śniadanie. Proszę – oto pieniądze na wiktuały.

Florine słysząc to wszystko, ze wszystkich sił pohamowała się przed tym, iżby nie podskoczyć z radości. „Och, gdyby ten smutny pan zechciał mnie przyjąć u siebie na służbę” – pomyślała. Ale to marzenie zdało się jej nadto zuchwałe i zgoła nierealne, więc go czym prędzej przegoniła precz ze swojej ślicznej główki.

Rue des Bourguignons

Gdy Florine i pan Mikołaj Białecki dotarli na Cierpiące Przedmieście, miało się już prawie pod południe. Rue des Bourguignons była to uliczka wąska, byle jak wybrukowana, nie płaska, ale uformowana z dwu stron łagodnie pochyło, dzięki czemu na styku owych pochyłości tworzył się wąski odpływ, czy może rodzaj płytkiego rynsztoka, który odprowadzał z ulicy i deszczówkę i nieczystości, które były wylewane wprost przed drzwi bynajmniej niepięknych i nieokazałych domostw.

Jak łatwo się domyślić w powietrzu unosił się odór nieczystości i gęsty opar wilgoci, mimo iż był to przecie styczeń, a dzień raczej dość chłodny. Brak jednak najmniejszego choćby podmuchu wietrzyku i to, że nie było mrozu, lecz odwilż, sprawiało, iż fetor był trudny do zniesienia dla kogoś, kto do niego nie przywykł.

– To tu. To ten dom – powiedziała przewodniczka, wskazując dłonią jedną z kamieniczek przylegających do tak wąskiego chodnika, że dało się nim iść co najwyżej gęsiego.

Budynek był piętrowy, z poddaszem, z trzema przylegającymi do siebie w jednym rzędzie lukarnami. Tynk był brudny, tu i ówdzie skruszały i mocno wypłowiały, barwy, którą nie do końca można było określić, ale chyba najbardziej zbliżonej do bladej ochry, czy może jednak raczej do mocno brudnej sieny palonej.

Po jego lewej stronie, gdy się stanęło twarzą do frontu, znajdował się mur z drzwiami prowadzący zapewne do skromnego ogródka, na co by mogły wskazywać wystające zza niego i lekko opuszczające się na ulicę gałęzie bezlistnych teraz drzew owocowych. Lecz nie tędy szło się do świątobliwego diakona. Ów mur należało minąć i wejść w następne drzwi, w drzwi domu, bo diakon na razie jeszcze nie mieszkał w ogródku. Drzwi te wiodły do ciemnej sieni, z której prowadziły na poddasze strome niewygodne i zniszczone przez czas i korniki sosnowe schody.

Florine i Mikołaj rozejrzeli się bezradnie, nie bardzo wiedząc, gdzie teraz mają się skierować. Zatrzymali się więc zdezorientowani, bo na parterze znajdowało się kilka pomieszczeń.

Ich wahanie nie trwało jednak długo, jakiś pędrak bowiem, liczący może osiem, może dziewięć lat, pędem zbiegający ze schodów na ich widok zawołał:

Jeśli do wielebnego diakona, to tędy!

I wyskoczył na ulicę, gdzie dołączył do gromadki oczekujących go już rówieśników.

* * *

Diakon François de Pâris był niezwykłym człowiekiem, który raz obrawszy drogę, która wedle jego pojęć powinna go doprowadzić do Boga, przez wszystkie lata swego żywota, od momentu podjęcia najważniejszej w swym życiu decyzji, obrania drogi w kapłaństwie, był najpokorniejszym i najskromniejszym sługą Najwyższego, dla Którego poświęcił wszystko… odrzucił świecką karierę, odrzucił dobrobyt, jaki mógłby mieć w domu ojca, a gdy po jego śmierci przypadł mu w udziale spadek, natychmiast rozdał go biedakom.

Jego życie można streścić w czterech słowach: modlitwa, pokuta, miłość i pokora. Mimo iż miał szanse na karierę duchowną, także i z niej również zrezygnował. Po otrzymaniu świeceń diakonatu4 odmówił przyjęcia święceń o stopień wyższych – prezbiteriatu. Oddalił się od świata i żył w samotności i nędzy. I to w nędzy wprost nieopisanej…

Modlitwa, medytacje, niebywale srogie umartwianie ciała, kilkakrotna zmiana miejsca zamieszkania, aby zapewnić sobie całkowitą anonimowość… Ale podejmowanie znalezienia jeszcze głębszego odosobnienia, jeszcze bardziej skrytego miejsca, gdzie by mógł pozostać człowiekiem zupełnie nieznanym, kłóciło się z innym jego pragnieniem – utworzenia duchowej wspólnoty… I znalazł kilku pobożnych naśladowców, z którymi wiódł cichy i uświęcony żywot.

Zasady obowiązujące wspólnotę skreślone jego ręką były nadzwyczaj proste: modlitwa, odosobnienie i umartwienia ciała. I to wystarczało, bo – spoglądając na nie od końca, musi się zauważyć, iż umartwianie ciała uniemożliwia bunt przeciwko duchowi, odosobnienie odsuwa od człowieka wszelkie myśli, które by go mogły rozpraszać, a jeśli umysł jest wolny, serce szybuje ku Bogu przez modlitwę.

Owa mała gromadka zamieszkała w oddzieleniu od ludzi, w miejscu spokojnym, w maleńkim domku z niewielkim ogrodem, do którego można było się dostać, przechodząc przez nędzną kamienicę przylegającą do rue de Bourgogne.
Pokornemu diakonowi jednakowoż nie było dane, iżby całkiem skryć się przed ludzkim wzrokiem, a i przed wzrokiem swoim konfratrów także. Gdy zauważono, że owi pokorni biedacy z ubożuchnego domku bywają w kościele Saint-Médard, po naszemu Świętego Medarda, zaczęto się im baczniej przyglądać, a gdy kapłani odkryli, że jeden z nich to diakon François de Paris, przymusili go zajmowania miejsca w stallach, pośród duchowieństwa, a do nawet włączenia się w życie parafii, gdzie poruczono mu obowiązki nauczyciela.
A jakby tego było jeszcze za mało, przymuszono go również i do tego, iżby na nowo począł przystępować do Komunii św., do której przez nieomal dwa lata nie przystępował. Powstrzymywał się zaś od komunikowania z obawy, iż nie jest tego godzien, a jeśli nie jest godzien, to może dopuścić się zniewagi i zbezczeszczania Pana Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie, a już sama myśl o tym wprawiała go w bojaźń i drżenie serca.
Lecz nie udało się diakonowi to, czego pragnął – uciec przed światem, bo sława jego świętości rozeszła się szeroko. Więc nie mógł dalej kryć się przed ludźmi, a przykład jego pokutniczego życia począł się rozprzestrzeniać. I przychodzili już odtąd potrzebujący po radę, po modlitwę, po ukojenie, po wsparcie. A on już przed nikim się nie zamykał, przyjąwszy to jako misję otrzymaną od Boga5.

* * *

Florine i Mikołaj odnalazłszy izbę, w której mieszkał ów skromny sługa Najwyższego, z ciekawością mu się przyglądali.

François de Pâris ubrany w mocno zniszczoną, wyszarzałą i pocerowaną, ale czystą sutannę, z niegdyś pewnie śnieżnobiałą, ale teraz już w zdecydowanie kredowym odcieniu befką6 pod szyją, twarz miał pociągłą, usianą odrażającymi bliznami po przebytej ospie, rysy wyostrzone, nos dość okazały, i raczej niezbyt kształtny, usta wygięte w podkówkę, włosy ciemne, przycięte w kacapkę i znacznych rozmiarów tonsura na wierzchu głowy dopełniały wizerunku. Diakon odmawiał modlitwy, bezgłośnie poruszając wargami, jednocześnie z niewyobrażalną chyżością robiąc na drutach pończochę.

A cóż to takiego? – zdumiony pan Białecki szepnął do ucha dziewczynie.

– On te pończochy rozdaje ubogim, bo na inną jałmużnę już go nie stać – odpowiedziała, a potem ozwała się głośno:

Laudetur Iesus Christus!

Duchowny przestał poruszać wargami, uniósł głowę i wyblakłymi, załzawionymi oczami o mocno popuchniętych powiekach, spojrzał na dziewczynę.

Nunc et in aeternum7.

Amendopowiedział Mikołaj.

Diakon milczał, przyglądając się przybyłym.

Białecki tymczasem nadal rozglądał się dyskretnie, niemniej dokładnie, lustrując zarówno samego de Pârisa, jak i też izbę, w której tenże mieszkał.

Zdumiało go nieopisane ubóstwo, bo skoro – jak go poinformowała Florine – brat (o czym wszyscy wiedzieli) wypłaca mu skromną, lecz przecie stałą roczną rentę, a ponadto przychodzą tu ludzie, czy to po pomoc duchową, czy też, by najzwyczajniej w świecie zaspokoić ciekawość i na własne oczy zobaczyć żyjącego świętego, to bez wątpienia zostawiają mu jakieś datki, albo w naturze, albo w monecie. Tymczasem tu nie było nic, nic zgoła, poza najprymitywniejszymi i to absolutnie niezbędnymi sprzętami.

Rozwikłanie tej zagadki akurat nie było trudne – otóż wielebny diakon François de Pâris wszystko, co skądkolwiek dostawał, natychmiast rozdawał ubogim, sobie zostawiając zaledwie tyle, by podtrzymać w swym umęczonym ciele iskierkę życia, jadając wyłącznie jeden nader skąpy i postny posiłek dziennie, a często były to tylko surowe warzywa. Ten niedoszły – bo jego ojciec się na to absolutnie nie zgodził – benedyktyński mnich, po ukończeniu u oratorianów Seminarium św. Magloire’a8 i przyjęciu święceń diakonatu, odsunął się na ubocze i żył samotnie w niewyobrażalnej wprost nędzy.

Nawet w najbardziej dokuczliwe zimno nigdy nie rozniecił ognia, iżby się ogrzać, lecz heroicznie znosił chłód. Chadzał też boso przez rok okrągły, nie zważając czy jest upał, czy mróz. Posłanie urządził sobie na odwróconej plecami do wierzchu i położonej na płasko starej szafie, poza tym był jeszcze posiadaczem niewielkiego stołu, zydla, pulpitu do czytania i półki zawieszonej na ścianie, mieszczącej – na oko szacując – około czterdziestu woluminów. Oczywiście był też krucyfiks i brewiarz…

Chociaż bynajmniej tym się nie chwalił, to jednak powszechnie wiedziano (no bo przecież – jak głosi stare porzekadło: „wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi”), iż na gołe ciało zakłada włosiennicę, na ramię metalowy ostry łańcuch, biodra zaś opasuje równie ostrym paskiem uplecionym z żelaznych ogniw, a nocami, kiedy inni ułożyli się już do snu, on w ciemności modląc się żarliwie i wylewając obfite ślozy, przepraszając Boga za własne grzechy i grzechy świata, smaga plecy żelaznym biczem, aż z poprzecinanej skóry tryska krew. A kiedy już kończy wieczorne praktyki pokutne, układa się do snu na owej szafie, wprost na surowych deskach, okrywając się tylko prostokątnym kawałem zgrzebnej materii najeżonym metalowymi kolcami, które gdy przysypia i traci czujność, mocno go kaleczą przy zmianie pozycji. I owo prześcieradło służy mu za całą pościel.

Widząc to wszystko, trudno było sobie wyobrazić, jakim cudem w tej ludzkiej istocie życie się jeszcze tliło i duch w niej kołatał. Ba! Jakim cudem odznaczał się jasnym i przenikliwym umysłem, a ludzi potrafił oceniać tak celnie, iż rady czy zalecenia, jakich udzielał proszącym, zawsze wychodziły im na dobre. Miał bowiem niezaprzeczalny dar czytania w ludzkich sercach i umysłach.

Monsieur le Diacre Panie Diakonie9odezwała się Florine.

Tak, moje dziecko?

– Ten oto polski szlachcic, chciałby przed tobą serce otworzyć i o modlitwę poprosić.

Diakon skinął głową, wyrażając zgodę.

– Dobrze. Zostaw nas samych.

Florine wyszła więc na korytarz cuchnący starym moczem, zatęchłą wilgocią i grzybem wgryzającym się w tynki.

Mężczyźni zostali sami.

Diakon nic nie mówił. Przyglądał się tylko panu Białeckiemu.

Ten ostatni też milczał, bo nie wiedział jak zacząć. Ale gdy w końcu się przełamał i wypowiedział pierwsze słowa, de Pâris położył palec na ustach i szepnął.

– Nie trzeba, panie kawalerze. Zajrzałem do twego poranionego i przeżartego bólem serca. Ból oddaj Panu Bogu, rany przyschną, a ty żyj… wszak wiesz, że nie dla siebie samego jesteś stworzony… taaak… ty to wiesz… ty wiesz…

Mikołaj pokręcił głową.

– Nie, Monsieur l’Abbe, te rany nigdy się nie zabliźnią.

– Nie słuchałeś uważnie. Nie powiedziałem, że się zabliźnią, lecz że przyschną… Modlitwa… tak… będę się modlił w twojej intencji… ofiara… ofiaruję swój dzisiejszy obiad jakiemuś bardziej potrzebującemu niż ja…

– Panie! Wszak powiadają, że jadasz tylko raz dziennie!

– Cóż z tego?

– A ja? Co ja mam czynić? Oczywiście wiem… modlić się… umartwiać… to wiem… i to wszystko? To potom przejechał taki szmat drogi, by wysłuchać tego, com sam wiedział, zanim rozpocząłem podróż?

– A czegoś oczekiwał? Że dokonam cudu? To nie ja, to Pan Bóg cudów dokonuje. Gdyby uznał, że jest dla ciebie niezbędny, to by się wydarzył… a może cud się właśnie rozpoczyna i będzie trwał w czasie?

– Nie rozumiem…

– Przyjdzie chwila, kiedy zrozumiesz.

Diakon przymknął oczy. Nie wiadomo, czy dlatego, iż był mocno zmęczony, czy też chciał w ten sposób dać Mikołajowi do zrozumienia, żeby już sobie poszedł.

I to już wszystko?

– Nie, jeszcze jedno – odpowiedział mu de Pâris – ożeń się, monsieur le chevalier.

– Co? Co mam zrobić? – Mikołajowi aż zakręciło się w głowie, bo te słowa poczuł jakby uderzenie obuchem i zarazem jak rozdzierające serce szpony krogulca, odnawiające ledwie zasklepiającą się ranę.

Ożeń się.

– Ojcze!

– Ożeń się.

– Dlaczego? Z kim?

Masz tę osobę na wyciągnięcie ręki. Dlaczego? Abyś uratował swoją duszę nieśmiertelną, na którą diabeł zasadzkę zgotował.

Żeniąc się? – wykrztusił zdumiony Mikołaj.

Miej syna… gdy odchodzimy bezpotomnie, nie ma komu modlić się za nas…

– Wszak pan, panie diakonie, nie masz dzieci!

Ale François de Pâris już mu na to nie odpowiedział.

Pan Białecki postał jeszcze przez parę chwil, a w końcu sięgnął do sakiewki, wydobył z niej sztukę złota i kręcąc głową po części ze zdziwieniem, po części z dezaprobatą, a po części z niedowierzaniem, położył monetę przed diakonem. Ów zaś w żaden sposób nie zareagował i tym razem pokazując, że z jego strony rozmowa jest definitywnie zakończona, znów zaczął poruszać ustami w cichej modlitwie i powrócił do przerwanego dziergania pończochy…

* * *

Panie kawalerze – konsjerżka, krzepka jeszcze wdowa, która na dobre wprowadziła się do oficyny domu przy rue de la Tannerie, bo bez jej pomocy trudno byłoby Mikołajowi utrzymać dom w jakim takim porządku, z natury będąca osobą dość bezczelną, mówiła: – Radzę naszej sroczce, żeby znalazła sobie jakiegoś starego kochanka między szlachetnie urodzonymi, wszak sama ma błękitną krew, to nijak się jej nie godzi być gdzieś za służącą. Ale ona się wzdraga. A taki staruch, z pękatą sakiewką mógłby jej zapewnić znośną przyszłość. No niechże pan powie, czy nie mam racji?

Ale Mikołaj ją ofuknął:

– Też coś! Raczej o zamęściu powinna myśleć.

– A pewnie, pewnie, tylko kto ją zechce? Goła jest, więc choćby i najpiękniejsza nie ma widoków ni na zamążpójście, ni na klasztor nawet, bo i tu, i tu potrzebny przecie posag! Zostaje jej więc tylko kochanek. Najlepszy oczywiście byłby król – zachichotała – niestety to całkiem nierealne.

– Będę się starał jakoś jej pomóc. Przecie mając świadomość, że tylko droga grzechu dla niej się otwiera, bo inne się pozamykały na głucho, wziąłbym ów grzech po części i na własne sumienie.

– To co? Wywianuje ją pan, panie kawalerze?

– A wiecie co, dobra kobieto? A może to jest i pewna myśl! Muszę owo rozważyć. Biedny nie jestem, rodziny nie mam żadnej… a tak i dziewczynie bym pomógł i Pana Boga pewnie takim postępkiem uradował… rozważę to, na pewno rozważę…

Okrągły Stół i Czerwone Bractwo

Król August II, któremu Niemcy nadali przydomek der Starke, a Polacy Mocny, może był i mocny, bo i podkowę w rękach złamał i niejedną tęgą – zda się – pijacką głowę przetrzymał i nie padł nieprzytomny pierwej, nim już wszyscy inni nie popadali. I w rozpuście prym wiódł. I to nie lada jaki, bo przypisywano mu spłodzenie coś koło trzystu dzieci (chociaż się do tylu nigdy nie chciał przyznać), ale ilu mu się nie dało przypisać? Może drugich trzystu? Tego nikt nie wiedział.

Zatem ów mocny król schodził wygodnymi schodami, z komnat zamkowych drezdeńskiego zamku ku wykwintnie urządzonym pomieszczeniom piwnicznym. Gdzie od 1708 roku regularnie zbierało się przy Confidenztafel, przy „zaufanym” Okrągłym Stole, nader doborowe towarzystwo noszące nazwę Bractwa Wrogów Wstrzemięźliwości, będące po części lożą różokrzyżowomasońską i stowarzyszeniem „przyrodników” oraz „filozofów”, po części zaś zgrają niegodziwców, hultai, pijaków, plugawych łajdaków oraz wysoko urodzonych ladacznic i wywłok, ale nigdy podczas zaufanych i tajnych zebrań nieprzekraczających liczby dwunastu, w proporcjach ośmiu mężczyzn na cztery niewiasty.

To zapewne tu, wiosną roku 1709, poważnie radzono nad unicestwieniem Rzeczypospolitej, nad rozbiorami Polski, bo pomysł ów, który po raz pierwszy przyszedł Augustowi II do głowy już w roku 1703, kiedy to proponował go w Berlinie Fryderykowi I pruskiemu i Karolowi XII szwedzkiemu, już go nigdy nie opuszczał. To tu zajmowano się czarami i alchemią i to tu odbywano orgie pijackie i seksualne, na ogół zresztą ze sobą połączone. A nie było żadnej, najbardziej nawet wyuzdanej rozpusty, której by tu się nie oddawano, której by tu nie uprawiano, której by tu się nie dopuszczano

Contubernium, czyli stowarzyszenie owo złożone w swym wyższym, bo „oświeconym” stopniu wtajemniczenia, a nie w swej najniższej pijacko-łajdackiej warstwie, zajmowało się zagadnieniami filozoficznymi, przyrodniczymi i duchowymi, czyli magią (a jakże), geomancją, kabalistyką, alchemią i astrologią. I to wszystko sub rosa...10

Dzięki temu, iż przy Auguście kręciły się nieliche umysły ówczesnej doby, takie jak „przyrodnicy i filozofowie”, a w rzeczywistości przede wszystkim alchemicy i okultyści – Pauli, Tschrinhaus czy Leibniz, Mocny, dzięki opiniom, jakie na jego temat ów ostatni rozgłaszał, uchodził w Europie za tęgą i wyjątkowo oświeconą głowę. A to, co się w podziemiach zamkowych drezdeńskiego zamku działo po uczonych dysputach i magicznych obrzędach, nie było w ogóle brane pod uwagę. Wszak tak spracowanemu politycznie, umysłowo i twórczo monarsze należało się też i trochę rozrywki i odprężenia

Ale sprawiedliwie nadmienić należy, iż mieszkając w roku 1702 w Sandomierzu i mając u swego boku Tschrinhausa, snuł wespół z nim chwalebne plany utworzenia Akademii Umiejętności, ale saskiej, nie zaś polskiej bynajmniej. Jednakowoż, na planach się tylko skończyło.

I tak się jedno z drugim, a drugie z trzecim przeplatało…

Król, wszedłszy do tajemnej komnaty, tej z okrągłym stołem na dwanaście osób, a nie tej gdzie się upijano i oddawano wszelkim możliwym do wyobrażenia cielesnym rozkoszom, ani nie tej, w do której wynoszono pijanych do nieprzytomności mężczyzn i kobiety, ze zdumieniem zauważył, iż nie jest sam, chociaż wybrał się tu, będąc pewnym, że pomieszczenia są puste, bo chciał nieco odpocząć i przemyśleć kilka ważnych kwestii w cichości, oto bowiem ujrzał siedzącego tam markiza Balletti, hrabiego de Montferrat, hrabiego Bellamarre, hrabiego de Saint-Germain i diabli wiedzą, jak on się tam jeszcze nazywał…

August skrzywił się na jego widok, jakby octu się napił.

– Czy nie ma przed tobą, hrabio, żadnych zamknięć, zamków żadnych?

– Jak widzisz… Auguście.

– Jakeś mnie nazwał? Warto by cię wybatożyć! – monarcha był wyraźnie wściekły.

– Spróbuj…

Król się zamachnął na przybyłego, ale ów siedział, nie drgnąwszy nawet, nie mrugnąwszy powieką, pięść zaś Sasa jakby powstrzymana jakąś niewidzialną mocą zawisła unieruchomiona, jakby ściśnięta w potężnym imadle, tuż nad głową Ballettiego, na którą, gdyby spadła, roztrzaskałaby ją bez wątpienia jak pustą skorupę orzecha.

Ten ostatni zmienił się na twarzy, która upodobniła się w pewnej mierze do wężowej maski, z prostopadłymi źrenicami i zasyczał:

– Ty śmieciu, ty grudko psiego łajna, wyniosłem cię na tron, to i strącić z niego mogę…

– Ty?… ty?… – August odzyskał mowę, lecz wciąż nie mógł się poruszyć. – Kimże więc jesteś – pytał teraz już wyraźnie wylękniony, ale jednocześnie wciąż jeszcze bezczelny czyż nie zaledwie jednym z braci? Bracia mnie na tron wynieśli, a nie ty… szlachetko!

Markiz nie zareagował na obelgę.

– Jednym z braci? A cóż oni dzisiaj mogą? Może za jakiś czas… jeszcze lata muszą upłynąć… całe dekady… Ale kimże są ci bracia beze mnie? Takim samym psim łajnem, jako i ty.

Król bacznie wpatrywał się w zmienioną twarz i przerażające oczy markiza.

– Ty… jesteś… diabłem…

Ale Balletti nic na to nie odrzekł, uniósł tylko prawą dłoń i wykonał gest mano cornuta11, a król natychmiast zwiotczał.

– Siadaj pan! – polecił Augustowi markiz.

August posłusznie usiadł.

Widzę, iżeś zapomniał, skąd ci nogi wyrastają. Czyżbyś naprawdę zapomniał naszej nocnej rozmowy w tym po trzykroć przeklętym Sandomierzu, w tym najbardziej polskim z polskich miast? A może ją zlekceważyłeś? Więc ci – i to już po raz ostatni – przypominam: po to żeś podstępem przywdział polską koronę, iżby państwo to zniszczyć, a nie roić swoje idiotyczne plany. Za mało przesz ku temu, co ci wyznaczono, co dla cię zaplanowano. Zrozumiałeś?

Sas bezwolnie skinął głową.

Markiz ciągnął więc dalej.

– Niby jesteś adeptem… niby… ale nie patrzysz szerzej, zajmujesz się błahostkami…

– Jeśli ja się zajmuję błahostkami, to co, panie markizie jest tak naprawdę ważne? Wszak przed chwilą twierdziłeś, że unicestwienie Polski… bo jej, choć naiwna, to przecie szczera wiara stoi nam na przeszkodzie… tyle że ja nie bardzo wiem do czego…

Taaak… unicestwienie… ale to tylko jeden ze środków do celu… a co naprawdę jest ważne i jaki to cel? Przemiana człowieka.

– Cóż to znaczy? Na czym ma polegać? Na oświeceniu go chyba?… Czyż nie? I czyż nie o to zabiegam… zabiegamy? – poprawił się czym prędzej.

Na oświeceniu?… żałosne… Musimy stworzyć człowieka nowego i doskonałego… taaak… a właściwie to człowieka-nieczłowieka… istotę, która by w sobie łączyła cechy różnych bytów… by łączyła w sobie przeciwieństwa…

– Czyli?

– Ma to być i człowiek i zwierzę i byt anielski zespolone w jednej istocie. Ma to być kobieta, mężczyzna i jednocześnie istota zdolna do amagogenezy12, mieszcząca w sobie wszystkie możliwe i niemożliwe do wyobrażenia płcie, ma w niej tkwić jednocześnie ciemność i światłość, ale ma też tryskać i błękitnym płomieniem – symbolizującym nieskończoność i wieczność, rozpacz i cierpienie, i bezmiar światłości zarazem wykwitającym z ciemienia wybrańców, z którego trzeba wreszcie zdjąć kipę13, by od owego płomyka zgorzał cały świat, a z jego popiołów zrodził się świat nowy. Ma to być istota łącząca to, co niskie, z tym, co wysokie, ma to być istota, która ma moc solve et coagularozwiązywania i związywania, rozpuszczania i ścinania… Wreszcie osoba ma się przemienić w osobnika, w bezwolnego, bo stanowiącego tylko część roju. Właśnie tak… nie społeczności, a roju

August pokręcił przecząco głową.

To jest niewykonalne.

– I owszem, jest. Najpierw uderzyliśmy w rozum, przyjdzie czas, że uderzymy w wolę, a na samym końcu w uczucia.

– Toż to nadludzkie przedsięwzięcie. Jak tego dokonać?

A skąd ten pomysł, że ma być ono ludzkie? Ty zniszcz Rzeczpospolitą, a my zdziałamy resztę… Bo teraz, jak już wcześniej rzekłem, tylko ten kraj stoi nam na przeszkodzie… Gdyby nie twój przygłupi, nierozumny poprzednik… Sobieski… tam… pod Wiedniem… już by Znienawidzony otrzymał srogi cios w samym sercu oddającej Mu cześć papistowskiej części Europy… Ale stało się… chociaż… chociaż… tamten plan tylko odwlecze się w czasie… tylko odwlecze… on nie umarł ani nie został poniechany, lecz jedynie odłożony na przyszłość… a my, choć czasu mamy niewiele14, to względem was, dwunożnych bydląt i tak aż nadto… To tyle. Przypomniałem ci się.

Markiz, rzekłszy to, podniósł się zza stołu i niespiesznie skierował do innego z podziemnych pomieszczeń, gdzie nie było żadnych drzwi, ani żadnych okien. Król zaciekawiony po cóż gość tam zmierza, podążył za nim, ale kiedy wszedł do owego ślepego zakamarka, nikogo w nim nie było.

Sas stanął jak wryty. Zdumienie, ale i lęk straszny jakiś go sparaliżowały. „Nie mógł inaczej stąd się wydostać, jak tylko przeniknąwszy przez ścianę” – przeleciało mu przez głowę… zadrżał i cofnął się do pierwszej z komnat.

* * *

August II Mocny, po zniknięciu markiza usiadł przy stole, oparł głowę na pięści i się zamyślił…

Czuł się po trosze skonfundowany, a po trosze upokorzony… słowa markiza nie do końca były dlań zrozumiałe. A może nawet całkiem niezrozumiałe?… Miał zamęt w głowie…

Rzeczpospolita… on jej król, ale i nie-król zarazem. Podstępny oszust, który nie tylko zdradził (no, może nie tak do końca) swoją dotychczasową luterską wiarę, ale przy pomocy intryg, spisków i tajnych układów nałożył na swoje skronie polską koronę, pierwej ją zrabowawszy, wdzierając się do skarbca koronnego przez dziurę wybitą w ścianie, początkowo nie chciał bynajmniej zniszczenia tego ogromnego państwa. Ostatecznie jednak jego niemiecki ciasny pragmatyzm skłonił go do tego, by bardziej zadbać o własne prywatne interesy w takim zakresie, w jakim jest to możliwe i osiągalne, niż o jakiekolwiek interesy kraju, który teoretycznie mógł doprowadzić do niewyobrażalnej wprost potęgi i być królem nad cesarzami…

I co mu teraz zostało? Tajemniczy markiz uprzytomnił mu, że nie ma wyjścia, że musi płynąć z prądem rzeki, w którą go wrzucono… Co prawda obeznany we wszelkiego rodzaju wieszczbach, przepowiedniach, prognostykach, wróżbach, czy jak to tam zwać wiedział, że słowa proroctwa zapisane niegdyś przez saksońskiego profetę Grebnerusa15 w Sericum Mundi filum, czyli Jedwabnej nici świata, nie muszą się odnosić bynajmniej do władców Brytanii, ani tym bardziej Szwecji, lecz do Augusta z rodu Wettinów… a on i do rodu tego przynależał i August mu było na imię

Niestety teraz markiz ostatecznie już rozwiał jego nadzieje… Lata przemijały, niesnaski, niepokoje, wojny, spiski i konfederacje, szarpanie się z Leszczyńskim o koronę na podobieństwo psa, który drugiemu chce wyrwać z pyska smaczną kość szpikową. I to ustawiczne uzależnienie od innych… od Rosjan, Szwedów, Turków, Żydów… od fochów polskich królewiątek-karmazynów.

I na diabła mu to wszystko było? Nie tylko, że zdradził Lutra, formalnie przechodząc na katolicyzm, chociaż tak naprawdę nigdy się katolikiem nie stał, ani tym bardziej nie czuł, ale jeszcze i Maryi, tej częstochowskiej Maryi w 1717 roku ufundował koronę… wchodząc tu w alians z papieżem… czy dla protestanta mogła być większa zbrodnia? Większy grzech?

No i czy nie dlatego, że przeszedł na stronę papistów, wszystkie jego ambitne plany brały w łeb? Jeden po drugim? A jedyne co mu naprawdę perfekcyjnie wychodziło to opilstwo i rozpusta…

Jak to pisał Grebnerus? Król przywołał w pamięci jego złowieszczo brzmiące słowa:

„O podziwu godne przemiany narodu polskiego, które nastąpią, o ile Polska nie obierze sobie polskiego lub niemieckiego księcia, jakiego jej narzucą sąsiednie Prusy i Niemcy ewangelickie… Polacy, wskutek niewczesnych rozruchów, utracą granice swoje od strony Inflant, Prus, aż po Kaszuby i Pomorze, po kresy Marchii brandenburskiej i po pola śląskie…”16

Mroczne proroctwo już w roku 1582 wieszczyło upadek i rozbiór Polski, która to przecie była wówczas u szczytu swej potęgi i chwały

I August przypomniał sobie jeszcze jedną przepowiednię, przepowiednię króla Jana Kazimierza, który, zgorzkniały i opuszczony, takie wyrzekł słowa: „Bo to złe – to jest rozbiór Polski – coraz bardziej zagraża. Obym był fałszywym prorokiem, ale to wam powiadam, że… pójdzie Polska na rozszarpanie narodów. Kozak i Moskal zagarną ludy językiem bliższe do siebie i nawet Wielkie Księstwo Litewskie sobie wezmą, Wielkopolskę i Prusy Brandenburczyk zajmie, a dom austriacki o Krakowie i Rusi pomyśli”17.

I August jeszcze bardziej posmutniał… Wiedział, że losu tego kraju skazanego na zagładę nie zmieni… więc przynajmniej go dobije, niczym dogorywającego tytana w akcie miłosierdzia, wbijając mu mizerykordię w gardłochoć marzyło mu się zostać królem papieży i cesarzy w królestwie mesjańskim, jakie miało nastać, gdy imperium tureckie runie, a żydzi do Ziemi Świętej powrócą i tam państwo swoje ustanowią… lecz to nie za jego czasów i nie za jego przyczyną miało nastać owo tysiącletnie królestwo, w którym będą wszelkie rozkosze dostępne… ale skoro nie tam, to tu i teraz będzie ich zażywał…

Tym bardziej że markiz swą wizytą i swoimi słowy tym razem już ostatecznie rzecz całą przypieczętował i sprawił, iż August wszelkie swoje wielkomonarsze ambicje porzucił, bo w końcu wreszcie pojął, iż nie takie zadanie mu wyznaczono i nie taką ani władzę, ani chwałę dlań przewidziano. A wręcz przeciwnie, żadnej władzy i żadnej chwały, a wyłącznie może i ważnego, może niezbędnego, niemniej tylko trybiku w machinie świat ten doczesny tworzącej i jego dzieje…

Choć jeszcze kilka miesięcy temu zdawało mu się, że tajny układ (o którym mu szpiedzy donieśli) zawarty, w minionym 1720 roku, w Poczdamie między Prusami a Rosją, iżby Polskę w stanie bezsilności utrzymać, pilnując, żeby nic się w jej ustroju nie zmieniło, ni obieralność monarchów, ni wszechwładza sejmów (o ile nie byłyby zrywane) i owo nieszczęsne liberum veto, to tylko jeden ze spisków, przeciw któremu można zawiązać kontrspisek, to teraz zobaczył wszystko w zupełnie nowym świetle…

Rzeczpospolita gniła…

– I niechże zgnije… trzeba tylko dla nas co nieco z niej wyszarpać – powiedział sam do siebie król. Po czym podniósł się zza stołu i przeszedł do drugiej z komnat piwnicznych. Zbliżył się do kredensu z mahoniowego drewna inkrustowanego macicą perłową, otworzył drzwiczki, wyjął największy z pucharów, jakie tam stały, wydobył flaszę armaniaku i napełnił nim ów kielich. Wypił duszkiem. Napełnił kielich po raz drugi i znów wypił duszkiem. Armaniak palił go w gardło. Osunął się na zydel, ujął głowę w dłonie i czekał, aż lęk zmieszany z irytacją go opuszczą. Zdało mu się, że zbyt długo to trwa, więc po raz trzeci nalał po wręby trunku do kielicha i wlał go sobie do gardła. Minął niespełna kwadrans, gdy wreszcie poczuł miłe drętwienie mięśni twarzy, szmer w głowie i napływ pewności siebie i animuszu…

Wstał gwałtownie, przez co zachwiał się lekko na nogach, ale złapawszy równowagę, ruszył w stronę swoich apartamentów.

To na teraz tyle, a wieczorem będziemy ucztować… tak… wieczorem będziemy ucztowaći to jak!

* * *

Widzieliśmy już, jak ważne rzeczy działy się w Dreźnie i jakby momentami równolegle w Sandomierzu. Dziwnym by było, gdyby nie mniej ważne nie działy się w Warszawie. I oto nim rok 1721 dobiegł końca, w mieście tym zapalono światła pierwszej polskiej masońskiej ly, która, choć powiązana z lożami angielskimi przybrała nazwę francuską – La Confrérie Rouge, co się wykłada jako Czerwone Bractwo, a która działała wedle siedmiostopniowego Rytu Różokrzyża. Poza karmazynami, takimi jak Czartoryski czy Ossoliński, zasiadali w niej i pomniejsi magnaci, w tym również i niewiasty, co było osobliwe, albowiem do lóż angielskich ich nie dopuszczano, no, ale tu na razie jeszcze była Polska

I tak oto nastawał ostatni już etap w dziejach wolnej Rzeczypospolitej – etap jej unicestwiania, strącania najpotężniejszego europejskiego mocarstwa, najobszerniejszego i najzasobniejszego kraju przynależącego do cywilizacji Zachodu, w ognistą przepaść, w której miała zgorzeć, a jej popioły kędyś, het, w nieznane miał ponieść czarny rwący nurt podziemnej rzeki piekielnej, spadającej w bezdenną otchłań z hukiem potężnego, spienionego ludzką posoką wodospadu

I krew i łzy, rozpacz i ból i knut i kazamaty, i kibitki i niezmierzona głusza zmrożonej tajgi, i śmierć szczerząca się drwiąco wypróchniałymi zębami i robak-niszczyciel, który wgryzał się w serca, dopadły Polaków

Czerwone Bractwo przy Okrągłym Stole dopadło Polaków

Rozterki

Pan Mikołaj Białecki nie poprzestał na jednej wizycie u świątobliwego diakona, ale żadna z nich w znaczący sposób nie odbiegała od tej pierwszej. W końcu zatem zrezygnowany przestał tam bywać.

Pobyt w Paryżu był dlań niełatwy. Zbyt wiele miejsc przypominało mu ów okres platonicznego zakochania i zarazem ową nadzieję na spotkanie tej, która zamieniła z nim kilka zdań na balu karnawałowym w Wenecji i przez posłańca podesłała liścik-intrygę markiza. Cierpiał na wspomnienie tej nadziei, jaka ongiś tu właśnie żyła w jego sercu, a teraz bezpowrotnie umarła… i nie tylko w przenośni.

Teraz więc pozostało mu tylko pielęgnować wspomnienia, choć były gorzkie, ale była to jakaś gorycz zaprawiona pewną nutką słodyczy bolesnej…

Każdego ranka, ledwo tylko szarość nieco rozjaśniła czerń nocnego nieba, bez względu na pogodę udawał się wciąż w tę samą stronę. Najpierw wędrował brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame, przechodził przez ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité, powoli, spokojnym krokiem podążał najpierw ulicą de la Lanterne i następnymi, by na końcu dotrzeć do ulicy Cloître-Notre-Dame. Tu, dotarłszy do kamienicy opatrzonej numerem ósmym, stawał na wprost niej i z bólem malującym się na twarzy wpatrywał w okna mieszkania, w którym kiedyś bywała jego ukochana, chociaż nigdy się tam z nią nie spotkał, ani nigdy w nim nie gościł. Niemniej był to jakiś jej ślad, który urastał do rangi nieomal jej symbolu.

Mijały miesiące, minął rok, a może i więcej? Chociaż czuł ból w sercu, to jednak powolutku już on blakł. I jeszcze tylko pamięć tego, co się wydarzyło ciągle była w pełni żywa…

* * *

Mikołaj przejęty cierpieniem i wspomnieniami nawet nie zauważył, iż konsjerżka pojawia się w jego domu coraz rzadziej, aż w końcu całkiem przestała tam bywać. Ponieważ jednak jakaś ręka dbała o ład i śniadanie zawsze było na stole o ustalonej porze, nie zauważył tego nawet.

Do czasu jednak.

Przyszedł taki moment, iż wreszcie to dostrzegł.

Konsjerżkę zastąpiła bowiem Florine, jej podopieczna.

Panu Białeckiemu zrobiło się głupio. Zdawał sobie bowiem sprawę, czym jest bieda dla osoby krwi błękitnej, zdawał sobie sprawę, że zdeklasować można się tylko raz, a wrócić do swojego stanu… cóż to się zdarzyło chyba tylko jemu… no i może zdarza się owo jeszcze w baśniach…

Florine, Florine de Louvigny, powiedział półgłosem bardziej do siebie niż do dziewczyny, która przygotowywała stół, aby podać śniadanie.

– Słucham, panie kawalarze.

– Wybacz, że cię nie zauważałem…

– Nic nie szkodzi. Może to i lepiej. Zawsze się starałam, nie wchodzi panu w oczy.

– A to czemu?

– Obawiałam się bowiem, żeby mnie pan nie odprawił… przecie ze mną się pan nie umawiał, tylko z moją opiekunką…

– Rzeczywiście. Nie z tobą.

Tedy?…

– Tedy nie mogę pozwolić, iżby moją służącą miała być panna ze szlachetnego rodu!

Dobrze, monsieur le chevalier… podam tylko śniadanie i pójdę się spakować…

– A dokąd to? Gdzie, demoiselle, mieszkasz?

– W oficynie, w podwórzu. Jest tam jedna przyzwoita izdebka i ją zajęłam.

Florine, skłoniła głowę przed Mikołajem i ruszyła w kierunku drzwi.

Demoiselle! Zaczekaj!

Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Stała, oczekując być może jakichś ostatnich słów przy tym rozstaniu, albo kilku monet jako wynagrodzenia za posługiwanie Białeckiemu.

– Florine… zbliż się do mnie.

Podeszła do stołu. Twarz miała białą jak papier, czego Mikołaj nie omieszkał zauważyć.

– Florine, idź, spakuj swoje rzeczy i wracaj tu co rychlej. Będziesz mieszkała ze mną.

Dziewczątko zadrżało.

– Nie musisz się lękać. Nie chcę cię upokorzyć jeszcze bardziej, niż los cię upokorzył. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by zrobić z ciebie swoją kochankę.

– Zatem nie rozumiem, panie kawalerze.

– I ja też, szczerze powiedziawszy, nie za bardzo rozumiem tej decyzji, którą w tej chwili podjąłem. No nic… to nieważne… Posłuchaj, dziewczyno. Mam pieniądze, na niczym mi nie zbywa, mogę cię potraktować jak kogoś z rodziny, jak rezydentkę. Tak wiem – uniósł palec – powstrzymując Florine przed próbą powiedzenia czegokolwiek. – To niezbyt zręczna dla ciebie sytuacja, ale służącą nie będziesz! Zatrudnię bowiem wreszcie służbę – kucharkę, pokojową, lokaja, stangreta, ogrodnika i kogo tam jeszcze będzie trzeba.

– A jaka będzie moja rola?

– Będziesz mi towarzyszyć, przy stole, w teatrze, na spacerach… nic nadto… chyba że taki układ ci nie odpowiada, to nie będę cię zatrzymywał.

Nic nie odpowiedziała, tylko bladość zniknęła z jej twarzy zastąpiona silnym rumieńcem.

* * *

I tak upływały kolejne dnie… Aż wreszcie nadszedł taki, którego pan Mikołaj uznał, że Paryż go męczy i dłużej w tym mieście żyć już nie chce.

W pierwszej chwili pomyślał, iż może powinien wrócić do Sandomierza, ale miasto owo obmierzło mu ponad wszelką miarę. I miejsce i ludzie głupi i zawistni. Owszem, musiał tam zajechać z dwóch powodów – by pomodlić się na grobach matki, żony i córeczek, oraz iżby odebrać resztę pieniędzy złożonych w depozycie u jezuitów. Ale po załatwieniu tych spraw chciał od tego miejsca znaleźć się jak najdalej.

I wtedy przyszło mu na myśl, iż przecie jego naddziad, Jur Białecki, który poślubił Walerię-Katarzynę-Małgorzatę hrabiankę d’Urgel y d’Osona, na pograniczu francusko-hiszpańskim, w górskiej okolicy, po teściu odziedziczył był kęs kamienistego gruntu i starożytny zamek. A jeśli ktoś do tej pory nie zajął go prawem kaduka, to teraz on jest zamku owego właścicielem. Może by więc tam się udać? Gdzie inny świat, inni ludzie, obyczaje, widoki… więc może?…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1O mój Boże! Dzień dobry, panie kawalerze! Dzień dobry! (fr.).

2Zaraza, czarna śmierć, dżuma. Grande peste de Marseille, która nawiedziła Marsylię w roku 1720, była już ostatnią, jaka pojawiła się we Francji.

3Franciszek Seraficki, inaczej Franciszek z Asyżu (1181-1226), święty Kościoła Katolickiego.

4W Kościele katolickim najniższy z trzech stopni kapłaństwa.

5Adrien Borel, Les convulsionnaires et le diacre Pâris. Extrait de L’Evolution psychiatrique, Paris 1935, pp. 5-7.

6Befka – rodzaj wypustki pod szyją zakładanej na sutannę lub togę składającej się z dwóch rozdzielonych, lub nierozdzielonych prostokątnych białych płatów materiału długich na około 15-20 cm. Dziś poza Braćmi Szkolnymi nieużywana przez duchowieństwo katolickie. Dawniej w powszechnym użyciu. Nie jest poprzedniczką koloratki, a dawniej mogła być nawet używana razem z tą ostatnią.

7Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… Teraz i na wieki. (łac.).

8Św. Magloire (?-575) walijski święty misjonarz i biskup Dol-de-Bretagne. Paryskie seminarium imienia tego świętego utworzono 1618. Była to nadzwyczaj prestiżowa uczelnia duchowna, a w wieku XVIII matecznik jansenizmu w stolicy Francji i kolebka duchowieństwa konstytucyjnego po rewolucji 1789 r.

9Monsieur le DiacrePanie Diakonie, we Francji do duchownych zwracano się nie tak jak w Polsce „proszę księdza”, lecz albo ogólnie: Monsieur l’Abbe – Panie Ojcze, albo zgodnie z wykonywaną funkcją – do proboszcza Monsieur le Curé, do wikarego Monsieur le Vicaire.

10Sub rosa (łac.) – pod różą, w znaczeniu w tajemnicy.

11Dłoń rogata (wł.), diabelskie rogi, gest wykonywany na cześć szatana przez jego wyznawców, dziś bezmyślnie (albo i nie) demonstrowany szczególnie przez młode osoby i osoby życia publicznego – prezydentów, papieży, co tłumaczy się, że znak ten w angielskim języku migowym oznacza również „kocham cię”.

12Rozmnażanie bezpłciowe organizmów żywych.

13Kipa – jarmułka, to mała okrągła czapeczka, którą ortodoksyjni żydzi zakładają na głowę, zakrywając ciemię.

14Odniesienie do Objawienia św. Jana, rozdziału 12, wersetu 12.

15Grebnerus – Paul Grebner (1560-1590) autor słynnego proroctwa dotyczącego dziejów Europy.

16Kazimierz Marian Morawski, Bractwo wrogów wstrzemięźliwości. Studium historyczne z czasów Augusta II, s. 12-13, Sandomierz 2018.

17Józef Chociszewski, Księga sybillińska o przyszłości, Inowrocław 1895, s. 244.

W londyńskiej gospodzie “Pod gęsią z rusztu” hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)

W londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)

Wieczorna wizyta

Był marzec, ciepły marzec. Tak ciepły, że prawie już cały śnieg stopniał i tylko jego brudne resztki kryły się gdzieś po jarach i rozpadlinach.

Właśnie się zmroczyło. Sobotni wieczór 13 dnia tegoż miesiąca spokojny i cichy nie wieszczył niczego nadzwyczajnego. Białeccy, ucałowawszy już dziewczynki do snu i zostawiwszy je pod opieką niani, sami dla rozrywki, dla odprężenia postanowili zagrać w cribbage’a.1

Ledwo jednak rozłożyli karty, do saloniku wszedł lokaj i podał panu Mikołajowi na tacy jakiś złożony wpół karteluszek.

– I cóż to takiego, Franciszku?

– Ktoś nieznajomy mi przybył konno, na pięknym smolistym arabie i prosi o rozmowę z jaśnie panem.

Mikołaj wziął karteczkę, rozprostował i zerknąwszy na nią, powiedział:

– Poproś.

Nie minęło więcej niż chwila, a w drzwiach stanął poprzedzany przez Franciszka mężczyzna.

Kamerdyner go zaanonsował;

– Pan markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain.

Młody pan Białecki pobladł nieco, bo takiej wizyty się nie spodziewał…

* * *

– Zatem to twoje ostatnie słowo, Mikołaju?

– Ostatnie, panie markizie… hrabio… nie wiem jak się zwracać… już całkiem się pogubiłem…

Dzisiaj niech będzie hrabio.

Więc tak, panie hrabio.

– Mikołaju przyjmuję twoją decyzję do wiadomości, ale proszę, byś w spokoju przemyślał czy tak czysto po ludzku, z uczciwości, wypada mi odmawiać?

Białecki milczał.

– Przecież wiedziałeś, że może nadejść taki dzień, że zażądam od ciebie przysługi.

Białecki milczał.

– Nie obawiaj się, nie będę się domagał zwrotu pieniędzy. To była moja inwestycja, a jak przy każdej inwestycji zawsze istnieje ryzyko, że nie przyniesie ona zysku, lecz stratę. Ta, wygląda na to, że przyniesie stratę… przynajmniej na razie… Tak czy inaczej, gdybyś mimo wszystko zmienił zdanie, to staw się wczesnym rankiem 24 czerwca w londyńskiej gospodzie Goose and Gridiron Ale House…2

Panie hrabio… domaga się pan ode mnie czegoś potwornego… pan żąda, bym porzucił rodzinę…

– A cóż w tym niby potwornego? – z flegmą w głosie zapytał de Saint-Germain. – Ja nie posiadam rodziny i… żyję. Jak widzisz całkiem nieźle. A poza tym są rzeczy i sprawy ważniejsze niż rodzina. Nawet twoja, chociaż ty możesz mieć inne mniemanie, inny pogląd na to. Gdybyś przynajmniej miał syna… Gdybyś miał syna… Córki… one… żadnej dla mnie… wartości… Cóż… cóż… tracąc ciebie, miałbym niejako w odwodzie twojego syna… Ale może to się zmieni? To łono – tu głową wskazał na panią Białecką – niezdolne urodzić ci syna…

– Panie hrabio! Proszę nas nie obrażać!

– Cicho! – Saint-Germain powstał i położył Mikołajowi palec na ustach. – A teraz do widzenia… albo może nawet… żegnaj, mój przyjacielu… przynajmniej na razie…

Hrabia wyszedł, ale długo jeszcze wisiał w powietrzu ciężki zapach słodkich egipskich pachnideł, w których się gość lubował

Wołanie puszczyka

Pan Białecki tego dnia, zupełnie bez powodu był jakiś nieswój. Z ulgą więc przywitał wieczór, ale zasnąć też nie mógł. A gdy już wróble zakończyły swoje wieczorne świergoty, skądś z oddali dobiegł go głos puszczyka. Żałosne, natrętne nawoływanie, jakby ten ptak symbolizujący nieszczęście i śmierć gdzieś go wzywał nieustępliwie, z uporem.

Mikołaj na ów dźwięk drgnął i poczuł, jak przez plecy przebiegł mu niemiły dreszcz. Ten głos nie tylko był przykry, lecz także ponury i przesiąknięty grozą.

Pauline spała w małżeńskim łożu spokojnie, równo oddychając, ale Mikołaj przewracał się z boku na bok. Dopiero gdy na farnej dzwonnicy zegar wybił północ, a z dworu dobiegł go szmer deszczu, który coraz bardziej się nasilając, w końcu zamienił się w ulewę, Białecki usnął…

Mamy z Pauline gdzieś dojść, do jakiegoś celu, lecz nie wiem do jakiego. Tak jakby na wierzchołek wysokiego i dość stromego wzgórza. Wiedzie nań dłuższa, dużo dłuższa droga. Trzeba by całe wzgórze obejść, zajść z drugiej jego strony i łagodniejszym podejściem spokojnie wejść na szczyt, na którym znajduje się wspaniała budowla, jakby pałac, czy świątynia… Żona chce się kierować ku tamtemu łatwiejszemu podejściu, ale ja mówię: „Idźmy tędy, prosto w górę zbocza”. Nie bardzo chce, lecz ja ją przekonuję: „Pomogę ci”. Podpieram ją z tyłu, pomagam w niezmiernie trudnej i ciężkiej wspinaczce… W końcu dochodzimy do pionowych obrywów skarpy i już dalej iść nie można, tędy nie da się dojść do wierzchołka… a przecież był tak blisko… nieomal na wyciągnięcie ręki… Lękam się, żeby Pauline nie runęła w dół z całym impetem i nie zrobiła sobie krzywdy. Podtrzymuję ją więc z całych sił i zsuwamy się po pochyłości, lecz z takim pędem, że aż muszę hamować go obcasami, którymi ryję bruzdy w ziemi. Strach chwyta za gardło…

Mikołaj obudził się spocony i roztrzęsiony. Nie dośnił tego majaku do końca, nie poznał jego finału. Wsparł się na łokciu i zapatrzył w śpiącą żonę.

Otworzyła oczy, widząc pochyloną nad sobą twarz męża, uśmiechnęła się i przeciągnęła rozkosznie.

– Dzień dobry mój kochany – przytuliła policzek do jego dłoni. – Czemu jesteś zatroskany?

– Sam nie wiem. Najpierw puszczyk nie pozwalał mi zasnąć, a potem senny koszmar… nie mogę go zapomnieć ani się z niego otrząsnąć.

* * *

Przy śniadaniu Pauline zapytała Mikołaja:

– To na jak długo wyjeżdżasz do tego Opatowa?

– Na kilkanaście godzin zaledwie. Jeśli wyruszę zaraz, to około północy powinienem wrócić.

– Nie! – kobieta zdecydowanie przecząco pokręciła głową. – Nie! Nie ryzykuj, kochany, w tym niepewnym czasie. Zanocuj w miasteczku i wróć następnego dnia.

– Myślisz, że będzie bezpieczniej?

– Za widna pewnie tak…

Skoro masz być dzięki temu spokojniejsza, to niechże będzie, wrócę jutro, myślę, że w południe albo tuż-tuż po – Mikołaj uśmiechnął się i pocałował Pauline w policzek.

* * *

Czterech dryblasów o posturze niedźwiedzi odzianych w mundury saskich grenadierów siedziało rozpartych swobodnie, a nawet rzec by można w nieprzyzwoitych pozach, w salonie dworu Białeckich.

Pani Pauline dygocąc i kuląc się ze strachu, przycupnęła na skraju fotela.

– No?! No co powiesz?! – krzyknął po polsku, lecz mocno kalecząc język jeden z niemieckich żołdaków.

Pani Białecka milczała.

– To nie wiesz, że mamy władzę poderżnąć ci gardło, albo zostawić cię przy życiu?

Pani Białecka milczała.

Niemiec się rozjuszył. Porwawszy się na nogi, podbiegł do kobiety, schwycił ją za włosy i z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Z rozbitego nosa pociekła krew.

Pani Białecka milczała. I sama nie wiedziała czemu. Ale przecież choćby nawet zaczęła krzyczeć, to i tak nie mogła znikąd spodziewać się pomocy. I tak nikt by jej krzyku nie usłyszał, najbliżsi sąsiedzi mieszkali bowiem w dość znacznym oddaleniu, a drzwi i okna zamknięte były na głucho.

Przyprowadź dzieci – zarządził ten, zda się komenderujący pozostałymi trzema, żołdak.

– Po co? Ulżyjmy sobie na niej. Czyśmy nie po to przyszliśmy?

– Jazda po dzieci!

Poszło ich dwóch. Przywlekli starsze trzy- i czterolatkę, ciągnąc je za rączki, a najmłodszą, dziewięciomiesięczną wlokąc za nóżki po podłodze i choć aż zanosiła się od płaczu, na żadnym z saskich żołdaków nie zrobiło to wrażenia.

Przywódca napastników wyciągnął nóż i schwyciwszy najstarszą z dziewczynek MałgorzatęHortensję przyłożył go jej do gardła. W stronę Pauline zaś krzyknął:

– Rozbieraj się, świnio! Rozbieraj się! Du polnisches Schwein!3

Pani Białecka drżącymi rękami poczęła się więc rozdziewać…

…………………………………………………………….

Przywódca podciągnął spodnie, bo drugi Niemiec już czekał w kolejce mocno zniecierpliwiony.

Trzeci z napastników nie mogąc spokojnie dotrwać swojej tury, schwycił czteroletnią MałgorzatęHortensję, a ostatni, zobaczywszy to, idąc w jego ślady, trzylatkę Dianę-Teresę… I dopiero wtedy Pauline zaczęła wyć, rozpaczliwie, strasznie, niczym wilczyca, która wpadłszy w paści, musi patrzeć, jak niegodziwcy znęcają się nad jej szczeniętami

A dzieciny na przemian zanosiły się od szlochu i wyły z bólu nie do zniesienia

…………………………………………………………….

Grenadierzy skończyli, ale nie dość im było jeszcze rozrywek. Herszt wgryzł się wzrokiem w oczy sponiewieranej pani Białeckiej. Ta zaś, nie mogąc znieś owego spojrzenia, przymknęła oczy.

– Tu! Suko! Tu się patrz i posłuchaj. Jeśli chcesz, by twoje bękarty ocalały, byśmy im gardeł nie poderżnęli, jeśli je naprawdę kochasz, to masz tylko jedno wyjście, by je uratować.

– Jakie? – wyszeptała kobieta.

– Powiesisz się. Zaraz. W tym salonie.

– Jestem przy nadziei, co wy zrobiliście, co jeszcze chcecie zrobić, czym wam zawiniłam ja i moje córeczki?

Halt die Fresse! Zamknij mordę! Nie powiesisz się, to je żywcem poćwiartujemy… najpierw ręce, potem nogi, później wydłubiemy oczy, obetniemy uszy, nosy i zostawimy, niech się wykrwawią i zdechną!

Pauline zaniosła się strasznym jakimś, niepohamowanym łkaniem i energicznie poczęła kiwać głową, w ten sposób wyrażając zgodę.

– Ale potem… potem… zostawicie już je w spokoju? Moje kochane dziewczynki? Zostawicie?…

Herszt nic nie odpowiedział, oddarł tylko długi pas z okiennej zasłony, z jednego końca zrobił pętlę, drugi przywiązał do haka, na którym był zamocowany żyrandol, przy okazji rozrzucając osadzone w nim świece po podłodze, pchnął stół pod ścianę, na jego miejscu postawił trójnogi taboret od klawesynu, a później zmusił panią Białecką, by na ów taboret wyszła i gestem nakazał jej założenie sobie stryczka na szyję.

Wahała się przez parę chwil, ale gdy łotr przyłożył nóż do gardła Marii-Krystyny, przeżegnała się i zamknąwszy oczy, spełniała żądanie.

Niemiec podszedł wówczas i kopnąwszy taboret, wybił go spod nóg Pauline, a ta bezwładnie zawisła nie dotykając nogami podłogi. Próbowała – w bezwiednym odruchu ratowania życia, a może tylko dlatego, że jej tchu brakowało szarpać się z pętlą stryczka, uwolnić się od niej, lecz na próżno…

A gdy po jakimś czasie przestała już wierzgać i znieruchomiała, grenadierzy wstali, do syta napatrzywszy się na widowisko, jakie sobie sprawili.

Tyle że to jeszcze nie był koniec…

Kiedy, obładowani flaszami wina, miodu i starki, opuszczali progi owego, tak do niedawna jeszcze szczęśliwego, domostwa, w salonie u powały wisiał trup Pauline, a na podłodze wykrwawiały się trzy dziecięce ciałka… Z okropnych ran, z ich poderżniętych gardeł, wysączały się już ostatnie kropelki posoki…

Niania, panna pokojowa i lokaj dogorywali w sieni…

Do południa 24 czerwca 1717 roku, brakowało jeszcze tylko paru chwila potem zegar na ratuszowej wieży jął wydzwaniać godzinę…

* * *

Tego samego dnia, dnia św. Jana, w londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał Mikołaja. Niby wiedział, iż ów nie przybędzie, niemniej łudził się jeszcze jakąś nikłą nadzieją…

Chciałby, iżby tu był, bo miały się wydarzyć rzeczy wielkie i straszliwe zarazem, mające wreszcie zmienić po wiekach i wiekach wieków oblicze Ziemi i umysł CzłowiekaŚwietlisty wreszcie powinien pewniej zasiąść na swym tronie i choć nie do końca jawnie, to przecież jednak miał zapanować nad coraz większymi i większymi obszarami ludzkich dusz, sumień, serc i umysłów. Na razie jednak prawdziwy, rzeczywisty, realny Książę Tego Świata… na dobry początek przynosił nową epokę, nazwaną przez jego wyznawców Oświeceniem

A gdy się rozpoczęła wieczerza, podczas której ukonstytuowała się Wielka Loża Londynu, po raz pierwszy odważywszy się ujawnić światu istnienie, aż dotąd absolutnie utajonego Bractwa zbrakło w tym najwspanialszym i najdostojniejszym zgromadzeniu tego, którego losem chciał pokierować, wynosząc go na szczyty poznania, czyniąc jednym z tych, którzy decydują o losach świata.

Lecz Mikołaj zawiódł, Mikołaja nie było…

Jak widać markiz, będąc tylko stworzeniem, nie był ani nieomylny, ani wszechwiedzący… Czy jednak jego plan względem młodego pana Białeckiego ostatecznie rozsypał się w pył, który wiatr rozniesie i ślad po nim nie zostanie… choćby najmniejszy?… dziś się zawiódł, ale dziś się skończy… nadejdzie jutro… pojutrze…

Porzucił owe myśli, bo oto miano pokazać światu owe filary masonerii, na których miała się wspierać Świątynia Ludzkości: Wolność, Równość, Braterstwo i Tolerancja. Lecz nie wiadomo, czy to przez przeoczenie, czy też celowo zatajono ostatni z filarów, a może raczej zwornik spajający sklepienie owej budowli – ŚmierćBo kto by nie pragnął uczestniczyć we wznoszeniu, na gruzach poprzedniej, tej nowej budowli i nie chciał także być posłuszny owym inaczej pojmowanym zasadom, bezwzględnie powinien umrzeć, iżby nie hamować Postępu… bo rzecz szła nie o byle co przecie, lecz o dobro Ludzkości, a jednostka Ludzkością nie jest, choć do niej przynależy, lecz zaledwie tak jak ziarnko piasku do nadmorskiej wydmy. Jeżeli tedy wzniesieniu świątynnego gmachu przeszkadza, wpadłszy w tryby nieubłaganego Postępu, winien ją zmieść wiatr dziejów, dujący od czarnych otchłani Wiary ku jasnej jutrzence Wiedzy…

Obłąkany

Mikołaj, jadąc stępa, wyminął czterech saskich żołdaków, którzy wprost z jasnobrązowej glinianej glazurowanej butli pili zacną starkę i rechotali głośno, najwyraźniej czymś mocno rozbawieni.

„Jak to dobrze, że obradujący tego roku sejm uchwala wyrzucenie saskich wojsk z Rzeczypospolitej” – pomyślał Białecki i chciał, odruchowo, splunąć z obrzydzeniem patrząc na tych chamów i prostaków, którzy względem Polaków uważali się za nadludzi, choć byli zwykłymi zbójami, ale się powstrzymał. Nawet bowiem śliny szkoda było na nich. Ścisnął tylko konia kolanami i przyśpieszył nieco.

Po chwili wjechał na podworzec swojego domostwa, zdziwiony, że brama stoi otworem, rozwarta na oścież. Tknęło go jakieś niedobre przeczucie, a lęk przydusił mu piersi. Naprędce zahaczył uzdę swojego deresza o gałązkę młodego wiązu i pędem wbiegł do sieni.

* * *

Stał, nie mogąc wydusić z siebie ni jednego słowa. Stał i patrzył na trupy swoich najbliższych, na zamordowane całe jego życie… a potem, chwiejąc się na niepewnych, drżących nogach, skierował ku wyjściu.

– Jaśnie panie… – do uszu Mikołaja dobiegł ledwo słyszalny szept.

Spojrzawszy w jego kierunku, dostrzegł teraz, że sługa jeszcze nie skonał. Pochylił się nad nim.

– Franciszku, na Boga Wszechmogącego, co tu się wydarzyło? Kto to zrobił. Jaki demon?

– Jaśnie panie… dragoni… sascy… czterech ich było… pomścij… pomścij… – skonał.

Mikołaj zawył jakoś tak strasznie, po zwierzęcemu i pędem rzucił się na ulicę z wyciągniętą szablą.

Saskim zbirom się nie śpieszyło. Stali tuż przed bramą Akademii jezuickiej i ciągle rechocząc, nadal raczyli się zrabowanymi w domu Białeckich trunkami.

I naraz ich śmiech zgasł, a na ziemi legły cztery ciała…

Mikołaj stał nad nimi z zakrwawioną szablą w dłoni i wpatrywał się w konających, którzy w ostatnich drgawkach darli palcami ziemię i ryli ją obcasami butów. A potem znieruchomieli na dobre

Mijały minuty, zegar na wieży wydzwonił kolejny kwadrans. A Mikołaj wciąż tak stał, ogarnięty stuporem…

* * *

– Ojcze rektorze! – tercjan bez pukania wtargnął do komnaty przełożonego. – Ojcze rektorze!

Ten ostatni porwał się zza stołu.

– Cóż to się stało?! Mów!

– Trza ratować naszego panicza Mikołaja. Natychmiast.

Rektor podciągnął rewerendę4 i – nie pytając o przyczynę – rzucił krótkie:

– Prowadź!

– Ojcze rektorze, pan Mikołaj usiekł przed naszą bramą czterech Niemców i stoi nad nimi z zakrwawioną szablą w ręku.

– Oszalał?

– Ani chybi.

– Tylko czemu?

– Dowiemy się, wpierw jednakowoż ukryjmy go w klasztorze. I to czym prędzej, póki nikt go jeszcze nie naszedł. A wie ojciec przecie, że w takiej sytuacji sprawiedliwego procesu by nie było, tylko od razu gardło da, bo go kompani tych Niemców rozsiekają na ulicy.

* * *

Mikołaj ujęty pod ramiona przez dwu jezuitów szedł z nimi z bezmyślnym wyrazem twarzy.

– Do podziemi, braciszku, do podziemi, to tajnej komnatki. Póki się nie dowiemy, o co poszło, trzeba go ukryć. Jeśli zawinił, nie poradzimy i trzeba go nam będzie wydać, tymczasem jednakowoż dajmyż mu azyl.

* * *

– Moje kochanie… Moje serduszka… moje życie zamordowane… krew… krew… wszędzie krew… – Mikołaj szklistym wzrokiem wpatrywał się w krucyfiks zawieszony na ścianie oświetlony łojową świeczką i szeptał sam do siebie… wkoło to samo… wkoło to samo…

– Braciszku, a dobierzcie sobie, któregoś z ojców, powiedzcie, że to na moje polecenie i pójdźcie do dworku Białeckich, zobaczyć co tam się stało… bo mam dziwne przekonanie, iż musiało się wydarzyć coś wyjątkowo strasznego…

* * *

Jezuici z rozszerzonymi z przerażenia oczami wpatrywali się w tężejące już trupy i w skrzepłą krew, której kałuże rozlały się po podłodze, a rozbryzgi poznaczyły ściany.

Pani Białecka zwisająca na stryku, z twarzą siną i wytrzeszczonymi oczami wpatrywała, zda się, w przybyłych, jakby domagając się sprawiedliwości…

Przeżegnali się oba kilkakroć i czym prędzej opuścili to upiorne miejsce.

* * *

Ojcze rektorze… nie możemy wydać pana Mikołaja… On nie zgrzeszył… po tym cośmy zobaczyli… w amoku to zrobił, w szale, w afekcie… on nie był sobą… – znów, skuleni w sobie, z przerażeniem malującym się na twarzach, przeżegnali się obaj. – A jak go wydamy, to i jeszcze jego zabiją… a przecie to nasz wychowanek! Jakby nasz syn! A przecie szukają go wszędy. A jak dopadną, to ukatrupią.

– A pogrzeb?

– Bartusze go urządzą… już ich powiadomiłem. Akurat byli w mieście. Stary, choć dzielny szlachcic, co to z niejednego komina wygartywał i szmat świata zjeździł, gdy wysłuchał tych wieści, to aż omdlał… Potem się jednak pozbierał, powiedział, że wie, gdzie panicz trzymał pieniądze, że je wyciągnie ze schowu i nam tu przyniesie na przechowanie, a i na utrzymanie Mikołaja także. Powiadał, iż chętnie wziąłby go do siebie, ale przecie tam go najpierw będą szukać.

– Niechże i tak się stanie… Mikołaj chyba rozum postradał, nie mówi, nie śpi, trzeba go karmić… drętwica go nie opuszcza… Mój Boże, taki dobry był z niego chłopak… Zdawało się, że wszystko zło już za nim… takie niebywałe szczęście, jakośmy myśleli, spotkało go w sam czas, gdy znikąd żadnej nie było widać dlań nadziei… Najwyraźniej jednak Pan Bóg miał inne plany względem niego… cóż… fiat voluntas tua… fiat voluntas tua5

* * *

Wieść o tym strasznym mordzie na całej rodzinie Białeckich wstrząsnęła nie tylko miastem, ale i po województwie się rozniosła. A przez to nienawiść do Sasów jeszcze bardziej spęczniała, chociaż sandomierzany saskiego króla poparli, stronę jego wzięli i gdyby nie oni, to by się na tronie nie utrzymał.

Na pogrzeb napłynęło ludu bez liku, a wielebny ksiądz archidiakon, w asystencji licznie przybyłego duchowieństwa z kościołów i klasztorów Sandomierza, nad mogilnym dołem, w którym miała spocząć cała rodzina Mikołaja, wykopanym tuż przy grobie jego matki, powiedział dramatycznym tonem wstrząsającą egzortę6, w której zawarł wieszczbę coraz większymi krokami zbliżającego się końca świata.

Dlatego, gdy na trumnę pani i trumienki panienek poleciały pierwsze grudy żółtej lessowej glinki, dudniąc głucho, piersiami wielu z zebranych targnął niepohamowany szloch, a potem żałobnicy zaintonowali pieśń bynajmniej nie tradycyjną, rzewliwą, a inszą – zupełnie nieprzystającą do obrzędów pogrzebowych, za to przystającą do słów owej egzorty:

Dokądże się uciec mamy,

Gdy takich lat doczekamy,

Kiedy Pan Bóg zagniewany,

Iż uczynki liche mamy?

Do pokuty się udajmy,

Najświętszą Pannę błagajmy,

By nam Syna przeprosiła,

Dobre lata przywróciła…

Boleść, drętwota i wyczekiwanie…

Czas mijał, zbrodnia zacierała się i blakła. O Mikołaju powolutku zapominano, lecz Mikołaj nie zapominał o zbrodni i mijający czas niczego w nim nie uleczył – ni pamięci, ni serca, ni boleści niezmiernej, nieopisanej. Był na poły normalny, na poły zaś obłąkany. Niezdatny do samodzielnej egzystencji.

Jego życie-nieżycie, jego wegetacja piekłem była i niczym nadto… Nie, nie bluźnił Bogu, bo nie Jego oskarżał o tę tragedię potworną, ale i diabłu nie bluźnił, bo czuł się przezeń pokonany i zdeptany… zbyt słaby na to nawet, aby złemu duchowi złorzeczyć…

Mieszkając w tajnym jezuickim loszku, czasami tylko nocami wychodził do klasztornego ogrodu, albo około północy snuł się pomiędzy pozapadanymi grobami cmentarza św. Piotra, potykając się niekiedy o nadpróchniałe krzyże, które pokruszone starością rozrzucały kęsy swych ramion pośród zaniedbanych, piołunem zarosłych alejek… a śród studentów Akademii i klerykami pobliskiego seminarium duchownego, a i po mieście także rozeszła się plotka, iż to upiór, czy też dusza pokutująca, szukająca wspomożenia, więc niejeden modlił się żarliwie o spokój dla szaleńca, myśląc, iż owo ktoś martwy… ale bo i też, tak po prawdzie, Mikołaja do grona żywych trudno byłoby zaliczyć…

Nie miał ojciec rektor serca, by wygnać pana Białeckiego z klasztoru, a każdy dzień dłużej, to był przecie kolejny dzień przesycony lękiem… bynajmniej niemałym… co by się rzecz owa nie wydała…

I tak przeminęły trzy niemiłosiernie dłużące się lata… rok 1720 zbliżał się ku końcowi…

* * *

– I cóż nam, ojcowie czynić wypada? Co dalej? Nie możemy owego upiora przechowywać tu w nieskończoność… to i tak cud, że dotąd rzecz się nie wydała. Zatem co czynić? – Wielebny Ksiądz Rektor Franciszek Kowalicki7, zapytał trzech wtajemniczonych w rzecz całą jezuitów.

Hmm… u Mikołaja zachorzała dusza i żadne ze stosowanych lekarstw jej nie pomogło… – ozwał się jeden z nich.

– To akurat wiemy – dorzucił drugi.

Trzeci natomiast pomilczawszy chwilę, jakby zbierając myśli, a może zbierając się też i na odwagę, rzekł:

A może jakaś świątobliwa osoba zaradziłaby temu? Albo przynajmniej jakiejś mądrej rady udzieliła? Bo już tylko w Panu Bogu i Jego cudzie – jeśli zechce go sprawić – całą ufność trzeba kłaść.

– Ma ojciec kogoś konkretnego na myśli? – rektor z nieskrywaną nadzieję wpił się wzrokiem w usta mówiącego.

– Mam.

– Kogóż?

– Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską8, naszą świątobliwą sandomierską benedyktynkę.

– Taaak… sława jej świętości, jej roztropności, jej ducha proroczego już się szeroko rozniosła. Ale przecie mieszka za klauzurą! Jakże się nam tam dostać, a i Mikołaja przemycić?

– A po cóż nam za klauzurę wchodzić? Wszystko można będzie w rozmównicy załatwić. Jeśli taka będzie wola Najwyższego… A Mikołaja… w sutannie… z brodą, bo od kiedy tu jest, ni raz się nie golił, jakoś o zmierzchu do klasztoru św. Michała przemycimy… Nie sądzę, by teraz, po latach, zmienionego chorobą, o przemienionej fizjonomii i posturze ktoś mógł poznać.

Jezuita, który jako pierwszy zabierał głos, od niedawna mieszkający w Sandomierzu, bliski krewniak, więc i zaufany, rektora Kowalickiego zapytał:

– A kimże jest ona świątobliwa panna? Gdzieś mi się jej nazwisko obiło o uszy, ale nie przywiązując doń wagi, wyparłem je z pamięci.

Chciałby ojciec posłuchać?

– I owszem.

– Ale opowieść to długa.

– Nie szkodzi, wszyscy chętnie posłuchamy – zawtórowali mu pozostali. – Nie zawadzi bowiem pokrzepić się tak zacnym przykładem, jakim Wielebna Panna, wszystkim nam, osobom duchownym, przyświeca.

– Niech więc będzie… zaczynajmyż

Więc rektor zaczął:

– Gdy w dzień św. Gertrudy, czyli 17 listopada, roku Pańskiego 1650, w rodzinie Dunin Brzezińskich na świat przyszło dziecko płci żeńskiej, rodzice zapewne nie przypuszczali, iż żywot jego będzie aż tak różny od żywotów innych panien ze szlacheckich rodzin, podówczas żyjących na sandomierskiej ziemi.

Zwykle tak bywa, iż rodzice, kierowani miłością, pragnęliby, aby ich potomstwo nigdy nie doświadczyło krzywd, i smutków i bólu, żeby potomstwu wiodło się jak najlepiej od poranka narodzin, aż po zmierzch starości.

Tak samo i Brzezińscy, którzy swojej córce dali na chrzcie świętym imię Krystyna mniemali, iż ich latorośl doświadczy w swym ziemskim bytowaniu dobra tylko, że zło jej nie dotknie. Pewnie zdawało im się, iż gdy nadejdzie po temu czas sposobny – poślubi równego jej stanem i majętnością młodzieńca, a oni, rodzice, w jesieni żywota mieć będą pociechę z wnucząt – największej radości starych ludzi.

Przecie stało się inaczej, zgoła inaczej niż stać się było powinno. Krystyna rosła, przeszedł jej wiek dziewczęcy, z podlotka przeistoczyła się w pannę, z panny zaś w kobietę dojrzałą, a o zamęściu ani myślała. Ba! Zdawało się wszystkim tym, którzy ją znali, iż sama nie wie, czego chce od życia.

Och, ileż zgryzot i strapienia owa panna przysporzyła rodzinie! A może nawet i wstydu? Bo toć wstyd – zestarzeć się, a rodzicielskiego domu nie opuścić, męża nie pojąć, dzieci nie urodzić…

Sama zaś Krystyna jedyną pociechę czerpała z modlitwy, na której – skoro tylko sposobność po temu była – chcąc przysporzyć chwały i czci Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, trwała, czasu na czcze i płoche zajęcia nie marnując.

Skoro matka tej kłopot sprawiającej panny, razu jednego z siostrą swoją wielebną panną Szumowską, w sandomierskim świętomichalskim klasztorze Zakonu Świętego Ojca Benedykta, żywot skromny, a świątobliwy wiodącą, się spotkała, a na piersi mniszki wypłakała żale i strapienia, których córka była przyczyną, usłyszała:

– Cóż, pani siostro. A może w tym wszystkim, o czymeś mi tu opowiadała, widać palec Boży?

– Skoro tak powiadasz, to i może. Lecz co mi czynić wypada?

– Cóż? Trudno mi ot tak, od razu, jakoweś lekarstwo wyszukać, tym bardziej że i samej panny nie znam zbyt dobrze. Może… może byś – jeśli nic przeciw temu nie masz – przysłała Krystynę na czas jakiś do mnie, do Sandomierza, do klasztoru? Przyjrzę się jej z bliska, rozmowami wybadam. Może z natchnienia Ducha Świętego myśl jakaś zbawienna mnie nawiedzi i strapieniu twojemu ulżę? Któż to wie?

– A zatem niech się stanie, jak chcesz, siostrzyczko.

I stało się, jak ciotka dziewczyny wielebna panna Szumowska, powiedziała.

Skoro tylko Krystyna do Sandomierza przybyła, skoro tylko zatrzasnęła się za nią klasztorna furta, skoro tylko wciągnęła w nozdrza powietrze klasztornych korytarzy przesycone wonią uschłych kwiatów i ziół – szałwi, lawendy, lilii i róż, zdało się jej, iż oto wreszcie znalazła cichą przystań na wzburzonym oceanie żywota. Błogość i spokój przepełniały jej serce, a niedookreślony lęk, który dotąd tkwił w najtajniejszej tajni duszy dziewczyny, ulotnił się bezpowrotnie.

Dnie i noce przemijały wolno. Upływ czasu odmierzały dźwięki kościelnych dzwonów i bicie zegarów – tego z ratuszowej wieży i tego ze szczytu kolegiackiej dzwonnicy.

Krystyna trwała na modlitwie i wtedy, gdy brzask różowozłocisty rozświetlał horyzont na wschodzie, i wtedy, gdy aksamitnogranatowe niebo iskrzyło się rojami gwiazd – złotych okruchów szczodrobliwie ręką Najwyższego rozsypanych po firmamencie.

Kiedy skiełkowała w niej ta myśl – niepodobna już dociec. Niepodobna dociec także, kiedyż to z tej myśli wyrosło potężne drzewo pewności i niezłomności postanowienia. Oto bowiem Krystyna pojęła, że jej miejsce znajduje się w klasztorze. W tym klasztorze.

Roku Pańskiego 1680, dnia 23 kwietnia, panna Dunin Brzezińska upadła do nóg wielebnej ksieni sandomierskiej, prosząc pokornie o przyjęcie do nowicjatu. I nie odmówiono jej.

Zdawać by się mogło, że kiedy już panna odnalazła swoje miejsce w życiu, odpowiedziała „tak” na boskie powołanie, wszelkie utrapienia opuszczą ją na zawsze. Stało się przecież inaczej.

Kochając Boga najżarliwszą miłością, chcąc Mu dać siebie samą aż do końca, Krystyna oddawała chwałę Najwyższemu prawie bez ustanku, do granic wyczerpania, rozumiejąc, że ludzka ułomna miłość nigdy z dostateczną siłą nie może odpowiedzieć na miłość Stwórcy, nie może jej dorównać, nie mówiąc już o tym, by mogła ją zrównoważyć.

Ale to, co czyniła Krystyna, drażniło stare mniszki, które jakoś nie umiały się dopatrzyć w nienasyceniu modlitewnym szczególnej pobożności, a widziały w tym raczej słabość umysłową nowicjuszki, egzaltację, a może nawet chęć wzbudzenia podziwu w otoczeniu. A może i herezję nawet!

Stała się zatem przedmiotem pokpiwania (dla tych, które jej nie potrafiły zrozumieć), szczególnie ze strony innych panien podówczas odbywających nowicjat, a niekiedy strofowania, a nawet i kar ze strony przełożonych, które obserwując jej nader niezwykłe zachowanie i pobożność, uznały ją za dziwaczną, chciały, aby była taka sama, jak i inne mniszki.

Dla większej chwały Bożej znosiła to przecież Krystyna w cichości, co chyba jeszcze bardziej niechętnie nastawiało do niej współsiostry.

Dodatkowym powodem do drwin była szczególna cześć, jaką panna Brzezińska żywiła ku wizerunkom naszego Zbawiciela i Jego Dziewiczej Matki. Oddawała hołd Osobom wyobrażonym na owych wizerunkach poprzez modlitwę, jak też i przyozdabiała je, czym mogła i jak mogła, byle tylko wyglądały pięknie. Niestety, nie miała zmysłu artystycznego, a to drażniło pozostałe zakonnice. Łajana przez przełożone, nie zmieniała się jednak.

W końcu doszło do tego, że nie przypuściwszy jej do ślubów, zamierzano ją z klasztoru precz przepędzić. I na pewno byłoby się to stało, gdyby nie wyraźny palec Boży. Oto bowiem kapłani, którzy z rozmów z Krystyną rozpoznali szczerość powołania do życia zakonnego i jej niepospolitą świątobliwość, uprosili u ksieni, by ta mimo wielu poważnych zastrzeżeń przyjęła dziewczynę w poczet mniszek świętomichalskiego klasztoru.

Ale przecież i wówczas nic się nie zmieniło na lepsze w życiu Krystyny, a to dlatego, że jej zachowanie nie uległo zmianie. Liczne kary, jakie na nią nakładano, nie dały oczekiwanego efektu, dlatego w końcu uznano, że jest niespełna rozumu.

Dziwaczność zachowań Krystyny irytowała współsiostry, a szczególnie to, iż dla większej chwały Bożej i gwoli szczególnego uczczenia Trójcy Przenajświętszej podczas wspólnych modlitw, gdy odmawiano „Chwała Ojcu, i Synowi, Duchowi Świętemu”, wychodziła z ławki i padała krzyżem na posadzce.

Niezrozumiałe (a przez to chyba i drażniące) było jej przygotowywanie się do przyjęcia Przenajświętszej Eucharystii przez nader ostre posty, suszenia, śpiewy nabożne, modlitwy i całonocne czuwania. W końcu w klasztorze za najzwyklejszą wariatkę ją miano i jak wariatkę traktowano.

Lecz przecież ona wszystko to z podziwu godnym spokojem przyjmowała, za dopust zsyłany od Boga mając, aby jej stałość i niezłomność w wierze wybadać, poczytując.

Nie szukała towarzystwa innych, zadowalając się obcowaniem z Panem. Jeśli nie musiała, nie opuszczała swojej celi, oddając się czytaniu dzieł duchownych i rozważaniu boskich tajemnic. Chociaż owa nie była jej patronką, ale przez wzgląd na fakt przyjścia na świat w dzień św. Gertrudy ku niej miała szczególne nabożeństwo, które starała się, jak mogła pośród mniszek klasztoru świętomichalskiego rozszerzyć.

I tak oto mijały miesiące i przemijały lata, aż tych ostatnich uzbierało się czterdzieści, podczas których w poniżeniu żyła, wykpiwana i za głupią uważana przez inne siostry.

Przecież na tym padole nie masz nic wiecznego, a więc i cierpieniom panny Krystyny Dunin Brzezińskiej, kres nadejść musiał.

A stało się to za przyczyną jej tak wielkiej czci ku Ciału Pana Naszego Jezusa Chrystusa, obecnemu w Eucharystycznym Chlebie. Oto, mimo częstych i gruntownych spowiedzi, postów i umartwień, wielokroć nie czuła się godna przystępować do Stołu Pańskiego.

Nie pomagały napominania panny ksieni. Ba! Nakazy nawet! Krystyna ustawicznie powtarzała, iż będzie komunikować wówczas tylko, gdy przyjęcia Ciała Pańskiego poczuje się godna.

Nietrudno domyślić się, że i ten upór poczytano za szaleństwo. Zatem, gdy zdarzyła się okazja, gdy do Sandomierza z wizytacją kanoniczną przybył pan Biskup Krakowski Kazimierz Łubieński, podczas jego odwiedzin w klasztorze świętomichalskim Zakonu Świętego Ojca Benedykta ksieni nie omieszkała przedstawić kłopotów i trosk, jakich doświadczała za przyczyną szaleństwa mniszki Krystyny. Szczególnie niepojęte dla niej było to, iż zakonnica wzbraniała się przed komunikowaniem, mimo częstych spowiedzi i nader surowego żywota.

Wysłuchał Biskup ze zrozumieniem owej opowieści i posłał do Krystyny pewnego Prałata, będącego członkiem sądu kościelnego, aby ów ją wybadał. Lecz niestety – Prałat nic nie wskórał – ponieważ mniszka mówić z nim nie chciała. Po powrocie do przełożonego powiedział tedy:

– Ekscelencjo, ksieni ma zupełną rację, bo wielebna panna istotnie musi być niespełna rozumu.

– I z czegoż to wnosicie, księże? – zapytał biskup.

– Bo ze mną gadać nie chciała, nie bacząc na godność i urząd.

Odprawił Biskup skinieniem ręki swego audytora i zadumał się nad tym, co usłyszał. Ponieważ jednak należał do ludzi, którzy lubią o wszystkim przekonywać się naocznie, pomyślał, że najlepiej uczyni, jeśli sam uda się do Krystyny. Tymczasem jednak kontynuował wizytację klasztoru.

A gdy ją ukończył, skierował swe kroki ku celi Brzezińskiej. I jakież było jego zdumienie, skoro ujrzał ją stojącą przed progiem, przybraną godnie i najwyraźniej oczekującą dostojnego gościa, choć o tym, iż ma do niej przybyć, żadną miarą wiedzieć nie mogła.

Skoro Krystyna spostrzegła Biskupa, upadłszy przed nim na kolana, wyciągając ręce w błagalnym geście, zawołała:

– Ach, wysłuchaj mnie bez świadków, panie Biskupie, następco Świętych Apostołów. To bowiem, co mam ci do powiedzenia, jest dla mnie nader ważkie i nie chciałbym, iżby doszło do uszu, dla których nie jest przeznaczone.

Biskup w łaskawości swojej zezwolił na to, aby wielebna panna odbyła z nim rozmowę w cztery oczy tylko. A skoro wszedł do celi, wyszedł z niej potem zbudowany tym, co posłyszał z ust mniszki przez wszystkie współsiostry uważanej za chorą na umyśle. I nakazał, iżby ani ksieni, ani żadna inna z panien mieszkających w świętomichalskim klasztorze od tej pory nie ważyły się dokuczać ni słowem, ni czynem Krystynie.

Następnego zaś ranka osobiście wysłuchał spowiedzi owej panny, a udzieliwszy jej rozgrzeszenia, chciał nieść jej Przenajświętsze Ciało Pańskie z kościoła do celi, na co przecie panna nie pozwoliła, udając się do świątyni.

I od tej pory ni ksieni, ni żadna inna zakonnica nie dokuczały już Krystynie. Ba! I przeciwnie nawet! Pouczone przez Biskupa, innymi oczyma poczęły patrzeć na jej żywot i postępki. A im pilniej się jej przypatrywały, tym większe podziwienie w nich budziła.

A te były dziwy niepojęte dla ludzkiego rozumu, w które życie Krystyny Dunin Brzezińskiej Pan Bóg był ubogacił:

Jadała nader skąpo, jedynie tyle, aby w piersi iskrę życia utrzymać. Mieszkając pośród innych, w rzeczywistości mieszkała sama, szukając samotności i zachowując milczenie.

Mimo srogości, jaką miała względem swojego ciała, zawsze była pogodna i zawsze radosna, a co więcej, w dobrym zdrowiu, mało kiedy chorując, długie lata żyła.

Podobnie jak i względem innych świątobliwych sług i służebnic Boskich, tak i względem Krystyny rozmaitych swych sztuczek Szatan – Diabeł, Kłamca i Ojciec Kłamstwa, nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, próbował, ale przecie miłosierdzie Najwyższego nie dozwoliło, by kiedykolwiek owym pokusom uległa.

Zdarzało się, że pobożna panna w zachwycenie wpadała. Razu jednego aż przez trzy dni i trzy noce trwające. A gdy jej zwykłe czucie i zwykły rozum powróciły, to co przeżyła, czego doświadczyła i co słyszała, w owym zachwyceniu będąc, zataiła, mówiąc, iż jej zakazano rozprawiać o tym.

Lecz to nie wszystkie przecie niezwykłe, a cudowne zdarzenia. Nie sposób nie wspomnieć o najważniejszym – o darze prorokowania i przewidywania przyszłości, o czym mniszki i ksieni nie raz i nie dwa się były przekonały.

I tak, w dniu i w godzinie śmierci swojej matki, mieszkającej o szesnaście mil od Sandomierza, poznała Krystyna (na co byli wiarygodni świadkowie), iż jej rodzicielka ów padół ziemski opuszcza i z doczesności przechodzi do wieczności. A całe świętomichalskie zgromadzenie zakonne, które o westchnienie za swą matkę prosiła, zanim jeszcze wiadomość o jej śmierci do klasztoru przyszła, dziwowało się, skąd ona o tym wiedzieć mogła.

Wielebnej pannie benedyktynce Franciszce Tarłównie, roku 1705, na trzy dni przed skonem jej ojca Stanisława Tarły, wojewody lubelskiego, przepowiedziała, iż ów godny pan umrze i że rychło umrze, co było zgoła niepodobne, do zdrowia bowiem był wracał.

Zdarzało się, iż niektórym nieletnim dziewczętom przyszłość przepowiadała, a szczególnie jeśli która z nich zakonny żywot obrać miała. Krom tego, współtowarzyszki swoje dusznymi niepokojami trapione, zbawienną nauką i ukazywaniem im sensu wewnętrznych cierpień i zmagań w dobrym podtrzymywała i utwierdzała, przed upadkiem i grzechem chroniąc.

Bywało wreszcie, że i od cielesnej słabości uwolnić potrafiła nie sztuką lekarską bynajmniej (bo tej nie praktykowała), lecz słowem samym.

Może tedy i naszemu Mikołajowi by pomogła? – zakończył ojciec rektor. – Kto wie?…

Mikołaj i Wielebna Panna

Ostawcie nas samych – dało się słyszeć niewieści delikatny, kojący, ciepły głos dobiegający spoza zakratowanego gęsto otworu w ścianie. Lecz twarzy osoby, która te słowa wyrzekła, nie było widać.

Jezuici posadzili Mikołaja bokiem do owego otworu, a sami dyskretnie wynieśli z rozmównicy.

Wdzięczni byli niezmiernie Wielebnej Ksieni Barbarze Trzecieskiej9 za to, że im pozwoliła przyprowadzić tu pana Białeckiego i zezwoliła mu na rozmowę z mniszką Krystyną.

Rozmowę! Wielkie słowo, bo Mikołaj poza mamrotaniem pod nosem, z nikim przez te wszystkie lata sensownego zdania nie zamienił.

Jezuici stali w dość mrocznym korytarzu u drzwi parlatorium niczym posągi, nieruchomi.

Czas skapywał powoli.

Było tak cicho, że nieomal słyszeli uderzenia własnych serc.

Spoza zamkniętych drzwi rozmównicy nie sposób było posłyszeć najmniejszego szmeru…

Spozierali jedni na drugich z niepokojem, w napięciu…

Aż wreszcie, po dobrej godzinie, drzwi owe się otwarły i stanął przed nimi pan Białecki, całkiem odmieniony. Patrzył przytomnym wzrokiem, z twarzy zniknęła tępota, jagody nabrały różowawej barwy, ale to być może z podniecenia tylko.

– Pójdźmyż już stąd, Wielebni Ojcowie – tyle tylko powiedział Mikołaj i ruszył ku klasztornej furcie.

– Mikołaju, nic więcej nie powiesz?

– Gdy wrócimy do Akademii.

* * *

Siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie – pan Białecki i rektor Kowalicki. Pozostałych trzech ojców zajmowało miejsca na zydlach ustawionych podle ściany. Przez jakiś czas panowała cisza.

Jeden z jezuitów nerwowo chrząknął.

– Taaak – powiedział przeciągle Mikołaj. – Taaak…

Wpili się oczami w jego wargi.

Wielebna Panna poradziła mi, żebym się udał do Paryża…

– Po co?

– Miała wizję, że mieszka tam niezwykle świątobliwy diakon, asceta, który na chwałę Bożą pracując, w ludzkich sercach ład przywraca… że przy nim odzyskam spokój i zrozumiem, jaki jest sens mojego życia…

– Co więc zamiarujesz?

– Zastosować się do rady…

Z dnia na dzień cię nie wypuścimy – powiedział ksiądz Kowalicki.

– Dlaczego?

– Trzeba cię wpierw odkarmić, bo po trzyletnim tak srogim poście nie zajechałbyś dalej niż na Chwałki10.

– Jeszcze z miesiąc musisz tu wytrzymać.

– Niech tak będzie – Mikołaj się nie sprzeciwił. – Wyruszę w ten sam dzień, gdym po raz pierwszy wraz z hrabią konwent ten opuszczał.

– W wigilię Bożego Narodzenia? – zdumieli się duchowni.

– Właśnie…

– Ale dlaczego? Czy mniemasz, że odnajdziesz to, co już bezpowrotnie przeminęło?

– Nie, tak nie myślę… to raczej będzie podróż sentymentalna, po własnych tropach, ku jakiemuś innemu przeznaczeniu… samotnie, bez hrabiego…

– Mikołaju!

– Tak, wiem. Grzechem jest wierzyć w przeznaczenie… chociaż… nic nie dzieje się bez przyczyny… i… nie ma przypadków… tak jakby wszystko wpierw zaplanowano…

Te ostatnie słowa ojcowie jezuici zbyli już milczeniem.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Cribbage – popularna w XVIII wieku gra karciana dla 2 osób.

2W wolnym tłumaczeniu Pod gęsią z rusztu. (ang.).

3Ty polska świnio! (niem.).

4Rewerenda – sutanna.

5Bądź wola Twoja… bądź wola Twoja… (łac.).

6Egzorta – niezbyt długie kazanie wygłaszane na pogrzebie.

7Ks. Franciszek Kowalicki, S.J., (1668-1730) w latach 1715-1723 piastował funkcję rektora Collegium sandomierskiego, znanego wówczas jako Academia Gostomiana.

81650-1739.

9Była ksienią w latach 1713-1726.

10Przedmieście oddalone od centrum Sandomierza o około 3 km.

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?… Cmentarz św. Medarda [15]

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (15)

Pauline

Dziewczyna mocno zarumieniona od wstydu wpatrywała się w blat stołu, przy którym siedziała ona, Mikołaj i pan Bartusz.

– Tak – przytaknęła na pytanie wcześniej zadane jej przez starszego szlachcica, który był bardziej bezpośredni i nie bawił się jakieś podchody, żeby się czegoś dowiedzieć, lecz pytał wprost. – Tak, panowie. Jestem biedniejsza niż mysz kościelna, która się choćby ogarkiem woskowej świecy pożywi… A ja?… Nie posiadam żadnego majątku. Rodzice zostawili mnie samą na świecie bez środków do życia, gdyby nie przyłatana ciotka, czy może raczej cioteczna babka madame Éléonore Claire d’Estrées, to bym, choć z zacnego rodu, jako dziecko mogła skończyć bardzo marnie.

– Jak to? Pani d’Estrées nie zostawiła ci żadnego zabezpieczenia, moje dziecko?

– Ano nie…

– Miała więc jakichś bliższych spadkobierców niż ty?

– Ano niestety…

– Nie zostawiła ci nic a nic? Nawet jakiejś skromnej pensyjki, jakiegoś niewielkiego posagu? Wszak była przecie bardzo zamożna!

– Ano nic nie zostawiła.

– Więc co żeś planowała, panienko? Miałaś jakiś pomysł na dalsze życie?

Szukałam pomocy u krewnych, najpierw w Thoury, a potem tu. Lecz tak w Thoury jako i tutaj zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Wtedy pomyślałam sobie, że może zwrócę się o wsparcie do któregoś z kapłanów, że może zechce zarekomendować mnie do jakiegoś zakonuby mnie przyjęto bez posagu… No i poszłam po tę pomoc… do konfesjonału… Niczego jednak nie zdołałam wyłuszczyć, bo kapłan miał zgoła coś innego na myśli i plany także inne względem mojej osoby…

– Taaak – powiedział przeciągle pan Bartusz. – Taaak. A jak się owo skończyło, to już wiemy. I co, panienko, zamiarujesz dalej czynić?

– Nie wiem, szlachetny panie. Nie wiem. W głowie pustka, w sercu ból…

Mikołaj, który do tej pory siedział milczący, odchrząknąwszy kilka razy, z pewnym zakłopotaniem się odezwał.

– Ja bym chyba umiał znaleźć wyjście z tej, zda się, zgoła beznadziejnej, sytuacji.

– A jakież to, paniczu?

– A takie!

Pan Białecki runął na kolana przed Pauline i zapytał:

– Zechciałabyś mnie za męża, demoiselle?

Panna z wrażenia zaniemówiła. Wszystkiego bowiem by się spodziewała, ale nie oświadczyn! Na dodatek w takich okolicznościach i ze strony nieznajomego, który ją widział raptem trzeci czy czwarty raz na oczy. Więc milczała, rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatrując się w pana Bartusza.

A ponieważ i jego z wrażenia mocno przytkało, to i on milczał.

Tymczasem Mikołaj wciąż klęczał przed dziewczyną w oczekiwaniu na odpowiedź. Czas mijał, powoli i w cichości i nic się nie działo.

– Ach! – Mikołaj palnął się dłonią w czoło. – Ach! Przecie najważniejsze! A jam całkiem zapomniał!

Ściągnął swój sygnet herbowy z palca i podał go Pauline.

A ona jeszcze bardziej zdrętwiała na skutek silnej emocji.

– Paniczu! Panienko! – Bartusz pstryknął palcami przed ich twarzami. – Ejże, co z wami?

Pauline pomyślała: „Cóż, a może to jakiś dobry los mi zsyła tego gładkiego i tak miłego chłopca? Niech się dzieje wola Boża” i podała mu swój maleńki pierścionek z maleńkim szafirem i nadal nic nie mówiąc, skinęła głową na znak zgody.

Pan Białecki nieomal oszalał z radości.

– Byliśmy sobie pisani! Pisani jak nic! Byliśmy sobie pisani, moje ty kochanie!

– Być może… – dziewczyna była bardziej powściągliwa w okazywaniu uczuć, chociaż od pierwszego spotkania w Wenecji zawsze miała tego młodego ślicznego młodzieńca i w sercu i w umyśle. I nawet się jej przez jakiś czas zdawało, że go pokochała, taką miłością od pierwszego wejrzenia. A jak było widać, jego uczucie względem niej było identyczne… I teraz jakiś los – przekorny? – chciał ich połączyć na zawsze…

– Ja tego komentować nie będę – odezwał się pan Bartusz – ale na zdrowy rozum może to mieć sens. Ty się, paniczu, platonicznie zdawało mi się zakochany, uganiasz za dziewczyną po całej Francji, a na końcu ratujesz ją z takiej opresji! A przecie już z dala widać, że masz dla niej coś więcej niż tylko przychylność… Jedno mnie tylko martwi, czy i ona żywi podobne uczucia względem ciebie…

Dopowiedziawszy tych słów, zerknął na Pauline.

– Panie Bartuszu, powiem szczerze. Nie z wyrachowania, ale z serca – pan Nicola nigdy nie był mi obojętny, od owego wieczoru w Wenecji. Co prawda czas sprawił, że mi się jego obraz w sercu nieco zamglił, lecz teraz odżył i barwy odzyskał. Ja się trapię czym innym…

– Czymże? – zapytał Białecki.

– Czy biorąc za żonę obcą ci osobę, nędzarkę, po jakimś czasie mnie nie odtrącisz i mną nie wzgardzisz?…

– Pauline! Ty pojęcia nie masz, z jakiej ja nędzy się wyrwałem! Ty przy mnie, nawet w tej chwili, byłabyś bogaczką!

Ujął jej dłonie w swoje, ucałował z żarliwością i z całej mocy przycisnął do serca.

A potem jął snuć opowieść o swoim życiu…

A Pauline coraz bardziej się zdumiewała, nie mogąc pojąć, jak los może zmieniać tak ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg?

– A może Szatan?… – wychrypiał pan Bartusz i przeżegnał się, bo w miarę jak słuchał opowieści Mikołaja, a w szczególności o tej jego relacji z tajemniczym markizem czy też hrabią, bo trudno się było połapać, kim tak naprawdę jest, nabierał coraz głębszego przekonania, że bynajmniej nie jest on bogatym niczym indyjski nabab filantropem i że za tym, co uczynił dla Mikołaja, musi stać jakaś nieczysta kombinacja, jakiś diabelski plan.

Tymczasem jednak co innego było pilniejsze.

– Panie gospodarzu – Bartusz skinął na oberżystę. – Czy znajdzie się jakaś przytulna izdebka dla tego oto dziewczęcia?

– Ależ naturalnie, dostojny panie, ależ naturalnie.

– Podajże nam tedy, co masz najlepszego na kolację, a potem udamy się na spoczynek.

– Mam znakomicie przyrządzonego pieczonego kapłona.

– A czy skórkę ma chrupką?

– Och! Délice!

– Więc podaj gospodarzu. I wina zacnego też. Najwyborniejszego, jakie masz w piwniczce! Stęskniłem się za węgrzynem, ale tutaj go nie macie.

– Nie wszystko zrozumiałem, więc gdybyś, szlachetny panie, zechciał…

– Prosiłem o wino, najlepsze. A reszty nie musisz wiedzieć. Ot co!

Szynkarz się zatem skłonił z szacunkiem i oddalił, by spełnić zamówienie. Tacy goście, jak ci dwaj cudzoziemcy nieczęsto się mu trafiali. Widać było, że są nadzwyczaj zamożni i na dodatek niczego sobie nie skąpią.

Krzyżowe drogi

Mikołaj prawie nie spał tej nocy, rozmyślał gdzie się udać. Czy wrócić do Polski, czy pozostać we Francji, a może skierować z powrotem do Italii, która go zauroczyła? Na myśl przychodziła mu również Hiszpania, a dokładniej Salamanka, którą mu markiz ongiś podpowiadał i gdzie, na tamecznym uniwersytecie, kształcił się przed wiekami jego przodek Jur Białecki, który również nader dziwne małżeństwo zawarł… Ostatecznie jednak niczego nie wymyślił. Gdziekolwiek chciałby się udać z panną i towarzyszem-opiekunem, wpierw i tak należało pozałatwiać formalności, dlatego opuściwszy Pontarlier, ruszyli do Pikardii, do Laon, bo tam Pauline była chrzczona.

* * *

Gdy Młody pan Białecki wygrzebał się bladym świtem ze skotłowanej pościeli, bolała go głowa i całkiem nie miał humoru. Spał podle i czuł się niewypoczęty. Pomyślał, że może, gdy przed śniadaniem zażyje powietrza, to umysł mu się przejaśni, a nastrój poprawi.

Wędrował niespiesznie, bez celu, a chłodne i rześkie powietrze studziło mu głowę. Nogi zaniosły go ku niezbyt okazałej, ale pięknej starożytnej budowli, ku Chapelle des Templiers1.

Obejrzał budynek z zaciekawieniem. Składał się on z czterech jakby segmentów, patrząc od wschodu – z niewielkiej i niskiej absydy, dalej, idąc ku zachodowi, była jakby obszerniejsza prostokątna część prezbiterium, dalej – najwyższa i najokazalsza w całym budynku nawa i wreszcie przedsionek czy też inaczej mówiąc kruchta. Całość umurowana była z poszarzałego kamiennego ciosu, tu i ówdzie pokrytego szarozielonkawymi plamami glonów, a nawet i zrudziałym o tej porze roku mchem.

Mikołaj, przyglądając się kaplicy, kątem oka zauważył, że jakaś ludzka postać przemknęła się spiesznie ku wielkim drzwiom, a ponieważ on stał od strony południowej i to nieco z boku, to nie widział owej sylwetki nazbyt wyraźnie. Dałby sobie jednak głowę uciąć, że dostrzegł Ballettiego.

– Panie markizie! – zawołał i ruszył w stronę wejścia.

Na jego okrzyk nie było żadnej reakcji. Ujął masywną klamkę i nacisnął ją, ale drzwi były zawarte i nie można było wejść do wnętrza.

– Omam jakiś czy co? – zamruczał sam do siebie. – Ale nie, to był Balletti! Na pewno był to on. Wejść do wnętrza świątyńki i zamknąć za sobą drzwi mógł, nim ja do owych drzwi dotarłem. Tylko skąd on tu? I po co?

Ostatecznie jednak, szarpnąwszy jeszcze klamką dla spokoju sumienia, że tak łatwo się nie poddał, dał spokój i zawrócił do oberży.

* * *

Śniadanie było wyborne i bardzo smakowało Pauline, podobnie zresztą, jak i Bartuszowi, tylko Białecki jadł jakby z musu, bynajmniej nie rozkoszując się smakami.

Co to wam, paniczu?

I Mikołaj opowiedział o porannej przygodzie.

Cóż… moim zdaniem trza czym prędzej zdobyć metrykę chrztu panny Pauline, z adnotacją proboszcza, że nigdy w związek małżeński nie weszła i czym prędzej się stąd wynosić.

– Panie Bartuszu! Ale dokąd? Bo jeśli na hrabiego można się natknąć praktycznie wszędzie, to jakaż to różnica gdzie się znajdziemy? Tylko że od chwili gdyście nazwali go Szatanem, mimo dobrodziejstw, jakie mi wyświadczył, łącząc owo z ostatnimi zdarzeniami, jakoś mi tak zrobiło się nieswojo i lęk mnie ogarnął. A patrząc racjonalnie, to przecież żadnych podstaw nie mam, iżby się hrabiego obawiać, bo wszystko czegom od niego doświadczył, to przecie samo dobro. A na dodatek niczego w zamian nie chciał. Nigdy.

– Niby racja – przytaknął stary szlachcic. – Ale co ze ślubem? Gdzie go pan zamiarujesz zawrzeć?

Prawdę powiedziawszy, to gdziekolwiek.

– Ale bardzo dostojnie byłoby w Paryżu, w katedrze Notre-Dame… – rozmarzył się Bartusz.

– Może niech zdecyduje moja narzeczona?

– Och tak! – plasnęła w ręce zadowolona. – W Paryżu! Tam przynajmniej będę mogła zaprosić wszystkich tych, którzy mnie od śmierci ciotki nie chcą znać, albo udają, że nie poznają!

Zaśmiał się Bartusz, zaśmiał i Białecki.

– Niechże będzie, jak chcesz – powiedział ten ostatni. – Wzbudzać u ludzi zazdrość to niezbyt przyzwoite, lecz doskonale cię rozumiem. A ponieważ i ja chciałbym zachować się podobnie, równie nieprzyzwoicie, to gdy tylko się pobierzemy, natychmiast ruszymy do Polski, do mojego rodzinnego miasta, do Sandomierza!

– Gdzie ty Kaju, tam ja Kaja…2 – z wielką powagą na twarzy rzekła Pauline.

– No tośmy uradzili. Zabaczywszy jednak o najważniejszym – odezwał się pan Bartusz.

– O czym to? Co waćpan masz na myśli? – zaniepokoił się Mikołaj.

– Ano to, że z dnia na dzień ślubu się nie bierze. Najpierw zapowiedzi…

– Istotnie… to przeszkoda… ślub się odwlecze o ładne parę tygodni, bo to i droga stąd do Paryża niekrótka i zapowiedzi

– Mniemam – znów się odezwał pan Zbylut – że i na to można znaleźć radę.

– Jaką! – pospołu zawołali Pauline i Nicola.

– Taką, że biskup może udzielić dyspensy od zapowiedzi. Warunek – żeby go tylko przekonać. Więc tyle czasu zmitrężymy co na dojazd do stołecznego miasta. Tylko jak przekonać biskupa do naszych racji?

– No, z tym akurat nie powinno być większego problemu, roześmiał się pan Białecki.

– Nie rozumiem? – powiedziała Pauline.

Lecz Mikołaj w odpowiedzi tylko brzęknął mieszkiem, który wydobył z zanadrza.

– Rzeczywiście, to powinno usunąć wszelkie przeszkody – parsknął śmiechem stary szlachciura.

* * *

Kauzyperda w wyszarzałej rewerendzie o chytrym wyrazie twarzy, który przyjął panów Białeckiego i Bartusza, usłyszawszy, po co przyszli, zrobił bardzo ważną minę i jął piętrzyć trudności.

Trwało to czas jakiś, aż się pan Zbylut zirytował i prosto z mostu palnął, po łacinie, bo chciał zrobić na księżyku wra-żenie.

Reverendissime! Myśmy tu przyszyli po to byś rzecz całą – czystą i klarowną – po naszej myśli w Kurii załatwił, a nie piętrzył trudności! Prawo w tej materii znamy, a ciebie przyszliśmy wynająć, byś młodych reprezentując, wystarał się o dyspensę. Dokumenty obojga narzeczonych masz przed sobą, niczego nie zakwestionowałeś, wymień więc kwotę, powiedz, jak bardzo cenisz swój czas i dojścia do kurialnych urzędników, a sumę całą zaraz dostaniesz. O wycenę twojej mądrości i wiedzy nie pytam i chyba wiesz, reverendissime, czemu – tu się Bartusz uśmiechnął szyderczo.

– Dobrze, już dobrze, panie Bartuszu – Mikołaj wyciągnął sakiewkę i wyłożył na stół kilka złotych monet. – Śpieszno nam bardzo wielebny. Czy tyle wystarczy? To przecie nie za żadne oszustwo, ale za zwykłe przyśpieszenie procedury.

* * *

Paryska katedra Najświętszej Maryi Panny, chociaż nie była wypełniona po brzegi, ale gości, czy może raczej gapiów była dostateczna liczba, żeby wieść o tym niezwyczajnym ślubie, rozeszła się po mieście i arystokratycznych salonach.

Mikołaj prezentował się wspaniale! Na tę najważniejszą w swoim dotychczasowym życiu uroczystość przywdział strój polski. Ubrany był w karmazynowy kontusz, ściągnięty w talii pasem słuckim jedwabnym tkanym złotem w przebogate wzory, do którego przytroczona była karabela w srebrnej pochwie. Tak pochwa, jak i głowica szabli wysadzane były turkusami, agatami, czerwonymi onyksami i malachitami. Pod kontuszem miał słomkowoblady żupan, na nogach safianowe, tej samej barwy co żupan, buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem.

Przed wejściem do świątyni zdjął czapkę z głowy i wydobył szablę z pochwy, oddając je na przechowanie wynajętemu na tę okoliczność służce kościelnemu, po naszemu świątnikowi, który miał na młodą parę czekać w kruchcie, nie wchodząc nawet za próg świątyni. Mógł był co prawda wejść do kościoła z bronią, ale tego nie chciał. Z szacunku dla Pana Boga…

Zagrały organy, młoda para ruszyła wolnym krokiem ku wielkiemu ołtarzowi… Pauline w przecudownej i niezwykle kosztownej sukni, której tren niosły małe dziewczynki z rodzin z nią spokrewnionych, bo krewniacy teraz jakoś przypomnieli sobie o jej istnieniu, być może licząc, iż uda im się cokolwiek uskubać z majątku Mikołaja, o którym plotka niosła, iż jest bogaty niczym indyjski maharadża, zarumieniona z nadmiaru wrażeń i chyba jednak… wreszcie… szczęśliwa. Rozkochanym wzrokiem wpatrywała się w tego pięknego chłopca, który szedł obok niej. Albowiem marsz ku ołtarzowi odbywał się na sposób polski, gdzie oboje narzeczeni idą pospołu już od samego podchórza… a zresztą ani jedno, ani drugie z nich nie miało rodziców, a obcych nie chcieli prosić o występowanie w zastępstwie pomarłych…

* * *

No to już ostatni moment – powiedział Bartusz, nakazując zatrzymać karetę u stóp kamiennej figury starożytnej roboty wyobrażającej Pietę trzymającą na kolanach martwe ciało Syna zdjęte z Drzewa Odkupienia.

– Na co? – zapytał Mikołaj.

– Oto krzyżowe drogi, możemy jeszcze zawrócić, a jeśli nie, to skręciwszy w prawo, ruszymy ku niemieckiej granicy.

– Istotnie, krzyżowe drogi… Skręcaj w prawo! – gromkim głosem Mikołaj wydał polecenie stangretowi.

Koła zaturkotały na wybojach, po niedługim czasie pomnik na rozstajach dróg zniknął im z oczu. Przed podróżującymi ścielił się zakurzony gościniec wiodący ich w rodzinne strony.

Tylko jedna Pauline serce miała ściśnięte obawą, co to będzie i jak to będzie w dalekim obcym kraju, przez który na domiar złego ustawicznie przetaczały się wojny…

Pora chyba zacząć uczyć się polskiego? – zagadał do dziewczyny pan Bartusz.

– Istotnie, pora, chociaż nie jest to łatwy język, sykliwy i szeleszczący, ale może jakoś sobie poradzę.

– Poradzisz sobie aśćka, poradzisz.

Je ne comprends pas3

– Poradzisz sobie, madame, poradzisz – powtórzył po francusku pan Zbylut. To co? Zaczynamy?

– Już? – zdziwiła się pani Białecka.

– A na cóż czekać?

– Niechże panu będzie, monsieur – westchnęła młoda pani.

W Sandomierzu

Od wjechania w granice Rzeczypospolitej, kraj wyglądał bardzo nędznie. Najpierw, w roku 1655, najazd szwedzki, bratobójcze wojny ukrainne, Moskwa, Turcy, Rakoczy, a teraz walka o sukcesję polską między Augustem a Stanisławem. I Sasi i Moskwicini i znów Szwedzi… Ograbiane sukcesywnie wsie, miasta popadające w ruinę, bieda snująca się wraz z mgłami i nędza niczym srogi mróz paraliżująca wszelką nadzieję.

Wszystko wskazywało na to, że kraj zasobny przez wieki całe, mlekiem i miodem płynący, dziś ze szczętem zmarniały, chyba już nigdy nie podźwignie się z ruiny. Już nigdy…

Może jeszcze co poniektórym się zdawało, gdy spoglądali na te nędzne resztki, na potrzaskane rumowiska dawnej świetności, że kiedyś przecie musi nadejść taki dzień, gdy wszystko się odrodzi i radość wróci do serc i szczęście zalśni w oczach i sytość zagości w brzuchach nędzarzy… a krwi obcej łakomcy, zachłanni bogacze i krwi obcej chciwcy żarłoczni zadławią się tym sadłem, które to z Rzeczpospolitej i polskich biedaków wyssali… ale to były niestety mrzonki jeno… takie rojenia, które się nigdy nie ziszczają…

Podróżni zatrzymali się blisko Sandomierza, tak blisko, że można było to miasto cudne, zatopione w sadach i winnicach, podziwiać w całej krasie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozpalając płomieniste, krwią nasiąkłe, ale i złotem i fioletami, rozsnute na nieboskłonie zorze.

Ziemia stygła, na źdźbłach traw i łodyżkach ziół i kwiatów poczynały srebrzyć się pierwsze krople rosy drżące od lekkich muśnięć oddechu parującej ziemi.

Pachniało wokół wręcz odurzająco – ckliwie rumiankami, balsamicznie lebiodką, słodkawo różowopurpurowym kwiatem dzikiego groszku i gorzko złotymi koszykami wrotyczu.

Jakiś zapóźniony trzmiel zmierzał, ciężko bucząc, ku wlotowi do swojej norki, w której, pod ziemią miał swoje gniazdo i skromniuśki plasterek pełen nakropu4 – świeżego nektaru

Jaskółki śmigały hen, wysoko, po niebie, wieszcząc piękną pogodę na nadchodzący dzień. Na pobliskich rosochatych wierzbach stado wróbli odprawiało swoje ćwierkliwe nieszpory.

Tu i ówdzie dało się jeszcze słyszeć pojedyncze podzwaniania koników polnych, ale i te wkrótce całkiem ucichły.

Gdzieś, spoza obłego zbocza trawiastego wzgórka niosło się przeciągłe muczenie krów, które najedzone do sytości, niosły teraz do obór wymiona obrzmiałe od przepełniającego je tłustego mleka.

Mikołaj długo stał i wpatrywał się w ukochane miasto. Twarz miał poważną, smutną i zwilgotniałe oczy. Przez głowę przelatywały mu obrazy dni, pór roku, lat, które tutaj spędził… i chwile pełne tęsknoty za tym, co mu było najbliższe, najbliższe jego sercu, tęsknoty za wyboistymi uliczkami, aromatami kadzideł, którymi nasiąkły mury prastarych świątyń, za brzęczeniem pszczół buszujących śród kwitnących lip, za kłakami babiego lata płynącymi w spokojnym jesiennym powietrzu, za pierwszym śniegiem – puszystym i miękkim i za strumykami wody, która cienkimi strużkami podczas roztopów pędem spływała z wysoczyzn sandomierskich wzgórz prosto ku wiślanym rozlewiskom…

– Ruszajmy – odezwał się po chwili.

– Ba! Lecz dokąd? – z niepokojem w głosie zapytał pan Bartusz. – Na noc się ma. Dziś już raczej nic nie zdziałamy.

– Co zatem?

– Czy jest tu jakaś karczma, gospoda, zajazd – jak zwał tak zwał, no, jakieś miejsce, gdzie byśmy mogli spokojnie noc przespać?

– I owszem. Jest. A co? Nie widział waszmość, wszak bywałeś nie jeden raz w Sandomierzu.

– I owszem, alem nigdy z zajazdów nie korzystał, bo mnie na ów luksus nie było stać, dlategom się za nimi nie rozglądał.

– To gdzieś acan sypiał?

– A gdzie się dało, zwykle u znajomków, czasem i pod gołym niebem. No, ale gdzie ta karczma? Daleko?

– Nie, o kwadrans stąd… może parę minut dalej. „Rzym” się nazywa.

– O! Też pięknie! – w głosie pana Bartusza dało się słyszeć jakby lekkie zaniepokojenie. – A czy to ten sam „Rzym”?

– Niestety.

– Mój Boże!

– Nie turbuj się waćpan, nic nam nie będzie! – Mikołaj w głos się roześmiał.

– O czymże, to panowie rozmawiacie.

– At! Nic takiego – Mikołaj chciał zbyć żonę.

– Ale ja chcę wiedzieć!

– Tylko się nie wystrasz. Karczma, w której przyjdzie nam nocować, słynna jest z tego, że jak głosi pradawna legenda, z niej to właśnie diabeł porwał doktora nauk tajemnych szlachetnie urodzonego pana Twardowskiego, z łacińska Tvardoviusem zwanego.

– A czemuż go porwał?

– Twardowski bowiem miał nadzieję go oszukać i paktu, jaki zawarł ze Złym, nie zamiarował dotrzymywać.

– Lecz myśmy żadnych paktów nie zawierali, więc lękać się nie ma czego.

No właśnie!

Woźnica szarpnął lejcami i konie ruszyły stępa.

– W którą stronę mam jechać? – zapytał pana Białeckiego.

– Tędy, prosto, wąwozem, a gdy wyjedziesz na szczyt wzniesienia, dokąd cię ten parów zaprowadzi, to znajdziemy się nieomal na podworcu karczmy.

Koła turkotały na wybojach, a pan Bartusz przeżegnawszy się zamaszyście, zaczął chwalić Pana Boga śpiewem, a pienia te musiały być Stwórcy miłe, albowiem szlachciura miał wyjątkowo piękny, czysty baryton.

Chwała Bogu w wysokości

A na tej ziemskiej niskości

Niechaj miły pokój będzie

Ludziom dobrej woli wszędzie.

Wielbimy Cię, pokłon dając

Błogosławim, wychwalając

Dzięki czynim z uprzejmości

Dla Twojej chwały wielkości.

Królu w niebie panujący

Boże Ojcze wszechmogący

Boże Synu Chryste Panie

Niech wam chwała nie ustanie.

Baranku Boży, co winy

Gładzisz świata; Tyś jedyny

Syn jest Ojca przedwiecznego

Bez matki, z istoty Jego.

Racz się zmiłować nad nami

Nie gardź naszymi prośbami

Daj się nam ubłagać, Panie

Odpuść za grzechy karanie.

Który siedzisz na prawicy

Boga Ojca, my grzesznicy

Pokornie k’tobie wołamy

Jezu zmiłuj się nad nami.

Boś Ty sam Pan jest największy,

Sam najwyższy, sam najświętszy

z Duchem Świętym w Chwale Twego

Ojca Boga wszechmocnego.

* * *

Woźnica z karetą i podróżnymi kuframi pozostał w „Rzymie”, natomiast Mikołaj, Pauline i pan Zbylut wyruszyli na miasto.

Niegdyś ludne, rojące się od miejscowych i przyjezdnych kupców, gwarne i wesołe, teraz wyglądało na opustoszałe i ponure, a nawet wręcz nasiąkłe rozpaczą.

Na miejscu wspaniałych renesansowych, czy też gotyckich, a przebudowanych później w renesansowej manierze kamienic, przycupnęło teraz wiele byle jakich chałup, niewyglądających lepiej niż kmiece zagrody. Niektóre ze znakomitych budowli zgorzały, inne z nudów doprowadzili do ruiny sascy żołdacy, którzy stacjonowali w Sandomierzu, a właścicieli nie było już stać na odbudowanie ich takimi, jakimi były, czy choćby na gruntowny remont tych, które się jako tako ostały, zdewastowane tylko ale całe.

Bruk na rynku powybijany i dziurawy, uliczki zapuszczone, miejskie mury baszty i bramy nadwątlone, połatane bodaj jak i byle czym. Zapuszczone sady i opustoszałe winnice, kędy wiły się na wpół już zdziczałe, niecięte i niepielęgnowane latorośle winogradu, sprawiały wrażenie przygnębiające, chociaż nie brakowało im swoistego tajemniczego uroku.

To, co minionego wieczora z daleka wyglądało tak wspaniale oraz imponująco, z bliska już takim nie było.

Sporo też było pustych placów tak intra, jak i extra muros5. Widząc je, pan Zbylut Bartusz powiedział:

– Zastanawiał się panicz, gdzie mógłby zamieszkać. Patrząc na te pustacie porosłe pokrzywą, pomyślałem sobie, że można by ze dwie-trzy sąsiadujące ze sobą parcele kupić i to raczej za psi grosz i jakiś zacny dom postawić z ogrodem, nie gorszy niż tamten, co na skraju górnej pierzei Rynku stoi, a ongiś należał nie do byle kogo, bo do samych Oleśnickich, do królewiąt, karmazynów, kardynałów.

– Może i macie rację? Muszę owo rozważyć. Ale nim dom stanie, to gdzie niby mamy zamieszkać?

– A na przykład w Warszawie, niech pani Pauline zobaczy, jak wygląda stolica, a może i dwór królewski.

– Do Krakowa byłoby bliżej.

– Może, ale teraz to prowincja, a od czasu, gdy Szwedzi Wawel z dymem puścili, to aż żal serce ściska, przecie żeśmy sami widzieli, udając się z hrabią do Italii.

– A co? Sandomierz to niby nie prowincja? I jak wygląda? Jedna ruina.

– Niby, ale to nasza ruina, miasto stołeczne naszej ziemi i w sercu go winniśmy zawsze nosić.

– Nie wiedziałem waszmość panie, żeście taki patriota.

– A to wada?

– Skądże! To w dzisiejszych czasach rzadka zaleta… a może nie?… może istotnie wada?… Lecz gdyby więcej panów braci tak myślało, a kraj w sercu mieli, to może wszystko by się jakoś w tej naszej Rzeczypospolitej uładziło i do prządku przyszło, a tak?…

– Więc co robimy?

– Chyba wasszmości posłucham. Ziemię tutaj kupię, architekta najmę, mularzy, cieślów i kto tam będzie jeszcze potrzebny i niechże dworzyszcze zacne nam budują. Tylko…

– Tylko co?

– Nadzorca nad całością, rzetelny i uczciwy by mi się tu jeszcze zdał.

– Prawda – przytwierdził Bartusz.

Mikołaj zaczął go świdrować oczami.

– A czemuż to panicz tak się we mnie wpatruje? Jakbym był młodą i gładką białogłową.

– Et, głupoty opowiadacie! Przyglądam się waszeci, bom sobie pomyślał, iż nikogo lepszego od waszeci na tego nadzorcę chyba by mi się nie udało znaleźć.

Bartusz nic się nie odezwał, głowę tylko spuścił i pilnie przypatrywał się swoim odrobinę już podniszczonym butom.

– No? Panie Zbylucie złoty? Co wy na to?

– Przecie mam swój domek, parę prętów gruntu, no i tę karczmę, co mi ją pan markiz, czy też hrabia, licho wie, kto on, zafundował.

– Domek wynajmiecie, karczmarza i tak nie upilnujecie – zechce wasz oszukiwać, to i będąc na miejscu nie zapobieżecie temu, a tu mogę wam stancję jakąś wynająć, albo nawet i kupić. Pensyjkę zacną też wam wyznaczę i zamieszkamy w bliskości. Waszmość mi tu budowy dopilnujesz, a jak już wszystko będzie ukończone, zjedziemy z moją panią małżonką i urządzimy wszystko, tak by dziadki, jeśli nas nimi Pan Bóg zechce obdarować w Swojej łaskawości, mogły godnie, godziwie i przyzwoicie mieszkać.

– Hm… propozycja kusząca… tylko…

– Tylko co?

– Ano nie dobiegł jeszcze końca ów czas, przez który zobowiązał mnie hrabia do czuwania nad paniczem.

– Rzeczywiście.

– Więc… muszę z państwem… do Warszawy…

Mikołaj nic na to nie odrzekł, ale widać było, iż intensywnie głowę natęża, jakie wynaleźć wyjście z tej sytuacji, aż w końcu powiedział, co wykoncypował:

– Z jednej strony tak, macie rację, czas waszmości kontraktu się jeszcze nie skończył, lecz okoliczności uległy zmianie. Ożeniłem się i tego nie zmienicie. Więc pomyślałem sobie, że może rzecz całą urządzimy tak: waszmość zostaniesz w Sandomierzu dopilnować budowy, natomiast wasza małżonka pojedzie, jako dama do towarzystwa, pani Pauline.

– Jako kto?! – zdumiał się Bartusz.

– Jako dama do towarzystwa – powtórzył pan Białecki.

Pan Zbylut parsknął śmiechem, ale się zaraz zmitygował.

– Niechże mi panicz wybaczy, lecz jaka z niej może być dama do towarzystwa, kiedy ona ledwo na książce do nabożeństwa umie czytać. Ani obyczajów dworskich nie zna, ani porządnie wysłowić się nie potrafi. Ba! Ani nawet nie ma się w co przyodziać. Toż to biedna i ciemna parafianka! Chociaż serce złote.

– A może to i lepiej? Pani Pauline ją ubierze, we francuskim obyczaju podkształci. Jedna drugą będzie uczyć – po polsku i po francusku. Pańska małżonka, kochany panie Bartuszu, będzie jej niczym matka, bo na przyjaciółkę nazbyt wiekowa. Tak czy siak, to pewno lżej się będzie dogadać dwóm niewiastom niż niewieście z mężami. No i dzięki temu moja Pauline nie będzie się czuć samotna.

* * *

Robota majstrom paliła się w rękach. Na obszernym placu, którego większą część nie stanowiła jednak płaszczyzna, lecz łagodny skłon staromiejskiego stoku przechodzący – patrząc w kierunku nadwiślańskich błoni – w ostry obryw stromej lessowej ściany, położony za murami, po drugiej stronie przepaścistego parowu oddzielającego Wzgórze Gostomianum, od Miejskiego, powyżej Bramy Lubelskiej, przez miejscowych potocznie nazywanej Furtą Rybacką, bo rybitwy6 tędy swój połów do miasta wnosili, wytyczono obszerny prostokąt i jęto kopać głęboki dół, żeby dom miał solidne podpiwniczenie i bardzo krzepki fundament. A śpieszono się bardzo, bo choć pogoda sprzyjała, to jesień już snuła się mgłami po wąwozach i zaczynała złocić i czerwienić liście…

W promieniach Bożego błogosławieństwa

Państwo Białeccy byli szczęśliwi. Mieszkali w pięknym, wygodnym, dostatnim domu z cudownym widokiem na Wisłę, na Góry Pieprzowe i het, dalej jeszcze – na Sandomierską Kotlinę ciągnącą się aż po horyzont, a porosłą odwieczną puszczą, w którą wgryzały się wsie i uprawne pola.

Jednego co im brakowało, to pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka i jego zacnej małżonki, którzy na dobre powrócili w swoje strony, chociaż obiecali, że będą państwa Białeckich odwiedzać tak często, jak się tylko da.

Mikołaj, nie obnosił się ze swoją zamożnością, mimo iż nie stronił od życia towarzyskiego, to pieniądze wydawał z rozwagą. Jego małżonka rozkochała się w nim bez pamięci, chociaż na samym początku tylko bardzo go lubiła, a poślubiła, prawdę powiedziawszy, głównie dlatego, że zdało się jej to najlepszym i najrozsądniejszym wyjściem w jej nader trudnej, jeśli nie rozpaczliwej wręcz życiowej sytuacji.

I dziękowała teraz Bogu, że nigdy tego kroku, tej decyzji nie musiała żałować.

Po blisko rocznym pobycie w Warszawie, gdzie – zda się, iż dzięki pieniądzom młodego pana Białeckiego, udało im się bywać na dworze królewskim – zauważywszy, że August II Mocny coraz bardziej łakomym wzrokiem zerka na piękną panią Pauline, uznali, iż nie ma co licha kusić i powrócili do Sandomierza.

A tu na świat przyszło ich pierwsze dzieciątko, córeczka Małgorzata-Hortensja, która pojawiła się na świecie na sam koniec cudnego, słonecznego, przesyconego słońcem i woniami ziół i kwiatów maja 1713 roku.

W lipcu zaś roku następnego Pauline powiła drugą córkę Dianę-Teresę, a pod koniec października roku 1716 trzecią – Marię-Krystynę.

Co prawda Mikołaj, zostawszy po raz trzeci ojcem dziewczynki, poczuł się odrobinę zawiedziony, bo – jak większość mężczyzn – pragnął męskiego potomka, który by poniósł nazwisko i tradycje rodu w nadchodzące lata.

Nie tracił jednakowoż nadziei, że prędzej czy później doczeka się dziedzica. A można rzec, iż spodziewał się tego raczej prędzej, niż później, bo już w lutym roku 1717 Pauline mu oświadczyła, że jest przy nadziei. Wystarczyło zatem zaczekać do października, żeby przekonać się, czy rachuby pana Mikołaja tym razem się ziszczą, czy też po raz kolejny spotka go zawód.

Tak było, czy inaczej, tak czy inaczej miałoby być w przyszłości, to zawsze solennie Stwórcy za wszystko dziękował, a córeczki kochał ponad miarę, aż to nieco dziwiło tych, którzy z boku na tę sielankę zerkali. No bo jakże to? Dziewczęta nie dziedziczą nazwiska ani też nie przedłużają rodu. To za co je aż tak kochać?

Tak więc od ślubu Białeckich dni, miesiące i lata przemijały spokojnie. Słoneczko wschodziło i zachodziło, świat się na przemian zielenił, złocił bądź okrywał niepokalaną białością, a żar uczuć w sercach małżonków nie tylko, że nie stygł, ale jakby ciągle rozpalał się większy i większy

Chociaż i w kraju i w mieście wciąż nie było spokojnie, a po Sandomierzu nadal hasali sascy żołdacy, to Białeckich jakoś szczęśliwie nikt nie zaczepiał, być może widząc zasobność, maniery, powagę i odwagę pana Mikołaja, obawiano się ich napastować, albowiem nie wiadomo było, jakie mieli koneksje i jak daleko sięgały ręce ich przyjaciół. O ich znajomości z królem też powszechnie wiedziano.

Co zaś do miejscowych mieszczańskich elit to te akurat spoglądały z nieskrywaną zawiścią na państwa Białeckich, pamiętając dobrze, z jakiej nędzy wydźwignął się Mikołaj, więc teraz jego powodzenie, przyjemne i zasobne życie, kochająca rodzina i ogólnie Boże błogosławieństwo wzbudzały całkiem bezinteresowną zawiść, zazdrość, a u co poniektórych może i nienawiść nawet. Bo na dodatek jeszcze był szlachcicem.

Mikołaja to najpierw bolało i czuł owo, jakby kolec w sercu, w którym to miasto i jego mieszkańców zawsze nosił, ale z czasem, widząc, że nie jest w stanie zmienić do siebie nastawienia, ani zyskać akceptacji tych, którzy nie wiedzieć czemu uważali się za lepszych od Mikołaja, chociaż na drabinie społecznej zajmowali niższe szczeble, machnął na wszystko ręką i usunął się w cień. Jednakowoż przykrość całkiem nie opuściła jego duszy, bo tak Bogiem a prawdą, choć wysoko urodzony i nieubogi bynajmniej, gdzieś we środku czuł się ciągle tym bosym, obdartym i przeważnie głodnym chłopakiem z przedmieścia, z tej izby zimnej i ciemnej, w której nawet podłogi nie było, a gliniana polepa. Do szlachty, chociaż od życia towarzyskiego, jako się już wcześniej napomknęło, nie stronił, to jednak nie miał zbytniej śmiałości. A zresztą i miejscowa szlachta, mimo iż pochodził ze starożytnego rodu i zdawało się, że dzięki pieniądzom tajemniczego hrabiego, pozycje odzyskał, nie do końca miała go za jednego ze swoich i zachowywano względem niego dość widoczny dystans, po trosze traktując jak nuworysza.

Pomyślał więc sobie, że gdy dzieci podrosną tylko nieco, gdy najstarsza z dziewczynek osiągnie pięć-sześć lat, to chyba jednak, mimo że swój rodzinny Sandomierz kochał bardzo, wyjedzie z tego niewdzięcznego miasta, zasiedlonego przez zazdrosnych, głupich, prymitywnych nienawistników. Źle im nie życzył, lecz oglądać te zarozumiałe gęby bufonów i pyszałków aż do końca swoich dni nie miał zamiaru.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Kaplica Templariuszy. (fr.).

2Starorzymska formula wypowiadana przy zawieraniu związku małżeńskiego.

3Nie rozumiem. (franc.).

4Nakrop – tu: nazwa bardzo rzadkiego miodu produkowanego przez trzmiele (Bombus), owady z rodziny pszczołowatych.

5W murach i za murami. (łac.).

6Rybitwy – tu: rybacy zawodowo łowiący na Wiśle i z tego zajęcia utrzymujący rodziny.

“Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem”… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Château de Diziers

Tedy panno Pauline przychodzi nam się rozstać – powiedział Mikołaj, ze smutkiem wpatrując się w śliczną twarzyczkę dziewczyny. – Najchętniej towarzyszyłbym pani w jej dalszej drodze, lecz chyba nie tym razem…

Dziewczę się odrobinę zarumieniło i zasłoniło twarz śnieżnobiałą chusteczką z jedwabnego batystu zdobną monogramem wyhaftowanym nicią barwy wrzosu.

– Może kiedy indziej, Nicola… – szepnęła i opuszczając karetę, niby to niechcący upuściła chusteczkę.

Białecki się czym prędzej schylił i podniósłszy ją, wyciągnął rękę ku pannie, ale ta udała, że tego nie widzi i pośpiesznie oddaliła się w stronę zajazdu, gdzie z towarzyszką miały się zatrzymać do czasu, aż ich pojazd zostanie naprawiony.

Mikołaj zatem ukrył ową chustkę w zanadrzu na sercu, w którym na nowo zatliła się nadzieja na wzajemność uczucia, i ze smutkiem spoglądał na znikająca w drzwiach gospody śliczną Pauline.

– Oj, paniczu, paniczu – westchnął Bartuszżal mi was… pierwsze zakochanie i takie pechowe…

Zawiesił głos, widząc, że chłopakowi oczy wilgotnieją, bo nie chciał go wpędzać w zakłopotanie, ani tym bardziej zawstydzać. Lecz Białecki, poskromiwszy ucisk w gardle i łzy cisnące się do oczu rzekł:

– Tak waszmość myśli?… Może jeszcze kiedyś nasze drogi się skrzyżują. Nie może być przypadkiem, że już dwakroć – nie spodziewając się tego zupełnie – przyszło nam się spotkać…

– Więc panicz nie zaprzeczając temu, com powiedział o zakochaniu, tym samym jakby owemu przytaknął?

– Nie mam się czego wstydzić…

– A pewnie! Obojeście młodzi, oboje piękni, niczym aniołowie niebiescy. Pan na dodatek jesteś zamożny, ona chyba raczej nie… Ergo – raczej nic poważniejszego z tej miłości wyjść nie może. No… chyba…

– Co chyba?

– Chyba że weźmie ją panicz za kochankę. To teraz i tutaj bardzo w modzie.

Mikołaj zgrzytnął zębami:

– A nie zapominasz się wasze czasem?

– Wybaczcie paniczu, ale jak już kiedyś rzekłem, mam was prawie za syna, to i troszcząc się o waszą przyszłość, nieraz niebacznie niestosownie się odezwę. Proszę raz jeszcze, wybaczcie. To nie ze złej woli ani dla żartu, ale z troski.

– No niech tam… dobrze… jedźmyż dalej.

* * *

Château de Diziers, miejsce zamieszkania, a dokładniej mówiąc wygnania, Madame Guyon nie prezentowało się zbyt wspaniale. Była to stara warownia wzniesiona w XV stuleciu, a potem rozbudowywana. Zamek składał się z dwóch skrzydeł przylegających do siebie pod kątem prostym, jednej, najstarszej, potężnej krągłej baszty, czy może raczej wieży oraz dwóch mniejszych, ośmiokątnych. Dwie z tych trzech wież nakryte były spiczastymi hełmami, środkowa zaś latarnią.

Fosa, ogród, oranżeria, stajnie i inne zabudowania gospodarcze dopełniały obrazu całości.

Gdy pan Białecki zajechał przed główne wejście, wysiadł, rozejrzał się wokół i bynajmniej nie poczuł się tu dobrze, a wręcz przeciwnie – ogarnął go niepokój, a nawet dziwne drżenie nóg połączone z uczuciem, jakby ktoś przez te trzęsące się nogi wysysał z niego energię, moc.

Pomyślał jednak – „to zapewne po podróży, rozprostuję się, to wrócę do formy”.

– To ja, paniczu, może opowiem się służbie, kim jesteśmy i że panicz byłby wdzięczny, gdyby madame uprzejmie zechciała panicza przyjąć.

Mikołaj przyzwalająco skinął głową. Sam by chyba sobie z tym nie poradził, taki czuł się zlękniony, spięty i – jak już było wyżej – rozdygotany cały, zesłabły. Czemu? Sam tego nie mógł pojąć, ale może fakt, że zobaczy i usłyszy żywą świętą męczennicę, tak okrutnie go deprymował.

* * *

Dystyngowana dama, a zarazem zwyczajna kobieta o twarzy oszpeconej ospą, lecz jednocześnie pięknej niezwykłym spokojem i uduchowieniem malującym się na niej… dama o twarzy staruszki, na której przecież zachowała się młodzieńcza pewność, że nigdy osobiście nie doświadczy żadnych przeciwności losu, wbrew temu, co ją od wielu, wielu lat ustawicznie spotykało… przedziwne połączenie arystokratyzmu z pokorą, mądrości ze skromnością, spokoju i powagi z ogniem gorejącym i trawiącym te uczucia…

Pan Białecki, widząc kogoś tak niezwykłego, poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony i zakłopotany.

Zanim się tutaj wybrał, zapoznał się w miarę szczegółowo z życiorysem madame, dobrze znanej podówczas we Francji. Wiedział, ile cierpień doznała w swym życiu, od najmłodszych nieomal lat. Przez niefortunne małżeństwo, utratę bliskich, chorobę, którą oszpeciła jej twarz i omal nie pozbawiła życia, aż po oskarżenie o herezję, prześladowania ze strony hierarchii kościelnej, tułaczki z więzienia do więzienia, do samej Bastylii wreszcie, gdzie w najciemniejszym, plugawym, pełnym robactwa i szczurów lochu trzymano ją aż cztery lata, w lochu, do którego weszła o własnych siłach, lecz z którego, gdy postanowiono w końcu okazać jej odrobinę litości, trzeba ją było wynosić, bo o własnych siłach nie mogła nawet ustać na nogach

I oto ta kobieta, przyglądając się Mikołajowi, spod wpół przymkniętych powiek, wypowiedziała takie dziwne słowa:

– Pan Bóg bynajmniej nie domaga się takiego twego serca, które zaledwie mogłoby żywić przekonanie, iż aktem łaski uzyskało darowanie win, a co sprawiło, że wyślizgnąłeś się piekielnym czeluściom i nie wpadniesz w przepaść gorejącą. Nie, młodzieńcze, po stokroć nie…

– Więc czego żąda? Nie rozumiem, pani, twoich słów…

– Ach! Pan żąda, byś swoje serce nie tylko oczyścił, lecz oddał je całe i całkowicie Najwyższemu, by twoje ja uschło, obumarło dla świata i zostało ujarzmione, tak iżby mogła go obsiedlić pełnia duchowej czystości, tak doskonałej, że godnej takiego zjednoczenia się z naturą Pana Boga, aby już nic nie miało ni kondycji, ni siły, ni możliwości działania w takim natężeniu, iżby tę czystość zbrukać… A wtedy zdobędziesz pewność zbawienia wiecznego wyłącznie z łaski przez wiarę w najdroższego naszego Zbawiciela… i opuściwszy mroczną pieczarę dotychczasowej egzystencji, zespolony z Jezusem nareszcie posiędziesz pokój Boży i światło

Czyli, jak mam to rozumieć, madame? Wystarczy mi do tego sama wiara i łaska? Toż tego samego lutry nauczają! Czyż nie?

– Tak, panie kawalerze, lecz w zgoła innym znaczeniu.

Zamilkła na chwilę, a potem podjęła przerwany wątek:

– Chociaż trudna to droga i potrzeba czasu, iżby wywikłać się z tego wszystkiego, co cię pęta…

– Jak?

– Nie łudząc się, iż osiągniesz zbawienie poprzez własne starania, a zdając się wyłącznie na łaskę Bożą.

– Wszak wiara bez uczynków jest martwa, jak powiada Apostoł Paweła jak martwa, to i owoców nie przynosi… – szepnął Mikołaj i z nieskrywaną dezaprobatą pokręcił głową. – Poza tym, jak mogę się, jak to ujęłaś, wywikłać, bez uczynków, bez aktów woli?

Panie kawalerze, powtarzam – rzekła z naciskiem winieneś zdać się wyłącznie na łaskę Bożą i o nic się nie trapić, a osiągniesz pełnię wewnętrznego spokoju, co będzie niejako dowodem, że dotarłeś do wyznaczonego każdemu z nas celu.

A życie? Powszednie, zwyczajne? Codzienność niejednaka przecie, bo zmienna niczym pogoda na przedwiośniu?

Madame Guyon już na to pytanie nie udzieliła odpowiedzi. Zamilkła i przymknęła oczy, co pan Białecki odebrał jako delikatną sugestię, że winien odejść, co też i bez większego ociągania się uczynił, bo to, co usłyszał, srodze go zawiodło.

* * *

– Panie Bartuszu, widzę z całą jasnością, żeśmy tu całkiem po próżnicy jechali – rzekł mocno skwaszony Mikołaj.

– I czemuż to, paniczu? Ojciec jezuita w Paryżu zapewniał, że tu odzyskacie spokój ducha. Nie miał racji?

– Ba! Tum go dopiero na dobre stracił!

Niby z jakiego powodu?

– Z powodu dziwacznych słów, zdań, sugestii, nie wiem jak to nazwać, lepiej, celniej dookreślić, których się nasłuchałem z ust starej pani. Oni w tej Francji zwyczajnie, prosto, po dziecięcemu wierzyć w Pana Boga i święty Jego Kościół nie potrafią. Oni wciąż kombinują i jakieś wydumane nauki głoszą. Jedni każą tak się chłostać i z głodu mrzeć, iżby w ten sposób grzechy swoje odkupić, inni na odwyrtkę – nic nie robić i ufać. Ale jak ufać?! Jam z tego dorozumiał się, że zgoła bezmyślnie. Niczym wieprze, czekające przy korycie, aż im gospodarz strawy nałoży, a one przez to tuczyć się będę i słoniną obrastać. Tyle że wieprze nie mają wolności, bo ich jej pozbawiono, więc tyle tylko mogą, ufać, że zostaną nakarmione, tymczasem nam Pan Bóg wolność dał, bo szczodrobliwy i kochający. I nie stworzył nas na podobieństwo wieprzy, ale na Swoje własne. Nie, panie Bartuszu, to dla mnie albo nadto mądre, albo za głupie. Sam już nie wiem.

Bartusz się uśmiechnął, słysząc te słowa i dodał:

– A i pewnie nie brak takich, którzy by kazali paniczowi jak najsromotniej grzeszyć, aby się dzięki temu mógł panicz dostać do nieba.

W to już się raczej nie da uwierzyć.

– A dlaczego? Zależy jak się rzecz całą interesariuszowi naświetli.

– Może i tak, może waszmość masz rację?

– Więc może ruszmy poszukać tych ostatnich – zażartował stary – a wtedy się panicz już ostatecznie z tej dziwacznej, niezdrowej religijności wyzwoli. A ja nadto radzę: do pacierza wrócić, rano i wieczorem, Anioł Pański w południe odmówić, w niedzielę mszy nabożnie wysłuchać i tak będzie najzdrowiej, a nie mędrkować, nie filozofować, nie włazić w każdą szparę, skąd zda się, że jakiś nieziemski blask się wydobywa, a po bliższym się jej przyjrzeniu, wygląda na to, że owo to tylko próchno, co w starych wygniłych we środku wierzbach u nas po nocach świeci mamiącym błękitnawozielonkawym poblaskiem. I nic nadto.

Masz waszmość rację, masz rację.

– Tedy co dalej?

– A co niby ma być. Trza się udać do Blois, noclegu jakiegoś poszukać, a jutrzejszego ranka czym prędzej stąd uciec.

– Mądre słowa i decyzja zacna!

– Tedy siadajmyż do karety i ruszajmy! Decyzja zacna za nami, a zacna kolacja przed nami!

Roześmieli się obaj w głos, tylko stangret zachował powagę na twarzy, bo nie rozumiał, o czym panowie rozmawiali, albowiem rozmawiali po polsku.

Pontarlier

To co paniczu? Dokąd teraz? – zapytał pan Bartusz, obcierając sobie wąsy po sutym śniadaniu, złożonym z chrupkiego pszennego chleba, pasztetu z gęsich wątróbek garnirowanego gotowanymi na twardo jajami przepiórczymi i lekkiego półsłodkiego białego miejscowego, ale bardzo zacnego, wina.

Południe, zachód i kawałeczek północy już zjeździliśmy, więc może dla odmiany ruszmy gdzieś na wschód?

– Niechże będzie na wschód. Tylko czy ta karetka wytrzyma? Prosiłem panicza, by się w nową jakąś, mniej wytłuczoną po wyboistych drogach zaopatrzyć…

– Wiem, wiem, alem nie posłuchał. Mea culpa1. Mieliście, waszmość, rację, a jam jej nie miał. Mea culpa! Chociaż, patrząc z innej strony… taki dziadowski pojazd bezpieczniejszy, bo raczej nikt się nie domyśli, że może mieć skrytkę, w której schowano wielki skarb, czyli te moje luidory.

– Więc zdecydowanie na wschód? Do Paryża nie wracamy? – upewniał się pan Zbylut.

– Nie wracamy.

– A dziewka?

Primo nie żadna tam dziewka, tylko demoiselle Pauline, a po drugie dopiero cośmy ją spotkali w tej okolicy i o powrocie do Paryża nie wspominała, ale mówiła za to, że po krótkiej wizycie, jaką ma złożyć dalszym krewnym w Thoury, uda się jeszcze gdzieś dalej, ale nie pomnę już gdzie, nazwa mi uleciała… o już wiem, do Pontarlier! Czy jakoś tak. Tyle że nie mam pojęcia gdzie to.

Zaraz się dowiemy.

Stary szlachcic skinął na oberżystę, a gdy ten się zbliżył, gnąc się w ukłonach, zapytał:

– Dobry człowieku, a wiecie wy, gdzie się znajduje miejscowość Pontarlier? Czy jakoś tak?…

Pontarlier, tak, Pontarlier. Wiem, na wschód od nas, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Sławne to miasto!

– A czym?

Swoją historią, pięknością, wyjątkowością, bo należy do wolnych ludzi, którzy żadnych panów nad sobą nigdy nie mieli, no i znakomitym absyntem2! Można by śmiało rzec, iż to stolica owego trunku!

Pierwsze słyszę. A jakże ów trunek smakuje?

– Dziwnie – gorzki jest i słodkawy zarazem, barwę ma zielonkawą i tylko zapach, mmm! Cudny!

– Skoro tak, to ruszajmy, paniczu. Chociaż wolałbym zamiast dziwacznej wódki krzepkiego piwa się napić, lecz takiego u tych pożeraczy ślimaków i surowego chwastu nie uświadczysz. Niech więc będzie ono Pontarlier. Wpierw jednakowoż niechby miejscowy kowal, czy inny kołodziej obejrzał tę naszą brykę, czy zdatna jest jeszcze na starych kołach przebyć taki szmat drogi. Pamiętajmyż bowiem, że z Bari italskiego, aż tu żeśmy się nią przyturlali. I to w większości przemieszczając się marnymi drogami!

Miejscowi rzemieślnicy orzekli, że kareta całkiem sprawna i można jej będzie jeszcze długo używać, więc nic nie stało na przeszkodzie, by ruszać tam, dokąd zaplanowali.

Spowiedź

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, siedząc w konfesjonale, udawał, że odmawia brewiarz, a tak naprawdę spoglądał rozmarzonym wzrokiem na piękną młodziutką dziewczynę, której w tejże w świątyni jeszcze nigdy nie widział.

Dziewczę tego nie dostrzegło, bo po pierwsze konfesjonał skrywał mrok bocznej nawy, a po wtóre zatopiona była w żarliwej modlitwie.

Po jakimś czasie zamknęła oprawną w zielony safian z wytłoczonym na okładce ozdobnym krzyżem okrytym pozłotą i złoconymi brzegami kart książkę do nabożeństwa. Przeżegnała się i dyskretnie rozejrzała po wnętrzu kościoła. Wypatrzywszy spowiednika, wyszła z ławki i skierowała się w jego stronę.

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, aż się oblizał na jej widok. Pochylił głowę ku kratce oddzielającej go od penitentki i nadstawił ucha.

Laudetur Jesus Christus… – dziewczyna wymówiła słowa katolickiego pozdrowienia.

In saecula… – odpowiedział kapłan i jeszcze baczniej ucha nadstawił.

Dziewczę, a był to nie kto inny, lecz znana już nam Pauline, z niejakim zakłopotaniem poczęła wyznawać swoje grzeszki, bo jakimiś poważnymi wykroczeniami przeciw prawu Bożemu raczej trudno byłoby je nazwać.

Ale wielebny sługa Kościoła bynajmniej tego nie słuchał, ogarnęła go bowiem taka żądza, iż z nieopisanym trudem się tylko hamował, by nie wciągnąć panny do konfesjonału i tę śliczną delikatną twarzyczkę obsypać pocałunkami… na początek oczywiście…

Dziwne? Być może, ale trzeba nam wiedzieć, iż wielebny ojciec Girard, choć przyodziany w zakonne szatki, potajemnie wyznawał idee Amalryka z Beny3, Braci i Sióstr Wolnego Ducha i inszych także kacerzy, którzy dowodzili, iż jedyne co jest odwieczne, to materia, że jest ona nawet Bogiem samym, z której wszystko wzięło początek i do której powróci, więc tak Stwórca, jak i stworzenie są tym samym, co już było grubym panteizmem. Dalej, że dzieje świata dzielą się na trzy okresy – Ojca, Syna i Świętego Ducha, a nam przyszło żyć w tym ostatnim periodzie. A kiedy nastał ów czas, Duch Święty wcielając się w każdą z istot ludzkich, każdą z nich też uczynił Bogiem, więc jeśli każdy z ludzi jest Bogiem, to grzech nie istnieje! I bez względu na to, co kto czyni, byleby miał wiarę, ma jednocześnie zagwarantowane zbawienie.

Nie należy się więc dziwić, że kiedy dziewczyna zakończyła wyznawać przewiny, wielebny mąż ozwał się w te słowa:

– Córko! Niepotrzebnie się trapisz! Wszystko coś tu wyznała, niczym jest.

– Jakże to, ojcze? – zdumiała się Pauline.

– Ano tak, że – a tego zapewne nie wiesz – owo, czego cię uczono, nie zawiera prawdy.

– O czym, ojcze, mówisz?

O tym, że wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem… że czas dzieli się na periody, z których ostatni, to period Ducha Świętego, który wcielając się w każdą istotę – rozumną i bezrozumną przeistoczył ją w Boga… ciebie, dziecko też… dlatego, żaden z twych uczynków nie może być osądzany w kategoriach moralnych, bo coś takiego jak grzech po prostu nie istnieje!

Nie pojmuję. Jeśli nie ma grzechu, występku to również i cnoty? Czy tak mam rozumieć twoje słowa, ojcze?

– Zaiste. Roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo – co ludzie nieoświeceni zowią cnotami kardynalnymi, to pęta, które dzierżą duszę w ciemnościach niewiedzy. A niewiedza uosabia Piekło… Ci natomiast, którzy pilnie poszukiwali światła wiedzy pozytywnej, w końcu dotarłszy do niej, uzyskują łaskę wcielenia się w nich Ducha Świętego i przez to oświecenia, iluminacji, osiągając Raj… Bo, zaakcentuję: wiedza to niebo, a ignorancja to piekło. I trzeba ci zrozumieć, dziecko, że oświeceni mają bezpośredni kontakt z Bogiem poprzez Ducha Świętego poprzez wizje i przeżycia mistyczne, aż do chwili, gdy sami stają się bogami… a może i dłużej też… na razie jeszcze tego nie wiem…

– Czemu?

– Zbyt mało światła… zbyt mało… ale to tylko na razie… intensywnie pracuję nad pozyskaniem pełni iluminacji…

– Więc co trzeba czynić?

– Co czynić? Mieć w pogardzie rzekomo boskie nakazy i wszelkie kościelne świętości. To fałszywe sacrum trzeba w miarę możliwości postponować. Najlepiej, bo może to przyspieszyć nadejście Oczekiwanego, po odejściu od konfesjonału grzeszyć cieleśnie ze spowiednikiem, najlepiej w świątyni. Bo tak jak nauczają bracia i siostry alumbrados4, Oczekiwany ma się ponownie narodzić ze współżycia dziewicy z jej kapłanem-spowiednikiem. A ponieważ nie wiadomo, z której dziewicy z którym spowiednikiem, każda winna oddawać się cieleśnie po każdej spowiedzi, z nadzieją, iż to ona dostąpi takiego zaszczytu i błogosławieństwa. I pamiętaj córko, że ci, którzy doznali przebóstwienia, mogą do woli folgować swym cielesnym pragnieniom i zaspokajać pożądliwość bez szkody dla swych dusz. Czy jesteś dziewicą? Powiedz!

Pauline bezwiednie potwierdziła, skinąwszy głową, ale zszokowana milczała, jedno tylko co jej przebiegło przez umysł to to, że nic z tego, co powiedział jezuita, nie ma najmniejszego sensu. Chciałaby uciec, lecz czuła się niczym sparaliżowana. Tymczasem kapłan zamilkł i gwałtownie otworzywszy skrzypiące nieprzyjemnie drzwiczki konfesjonału, wyszedł na zewnątrz, schwycił pannę za rękę i powlókł za sobą do małej zakrystii znajdującej się na zaplecku jednej z bocznych kaplic.

Nie protestowała. Nieopisane przerażenie tak ścisnęło jej gardło, iż nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

Tymczasem Girard zatrzasnął żelazem okute drzwi i przekręcił tkwiący w zamku masywny klucz. Zdjął stułę i komżę i cisnął z rozmachem w kąt, a następnie w jednej chwili rozdział się do naga, co przyszło mu bez trudu, albowiem pod sutanną nie miał nic na sobie i ruszył ku dziewczynie.

Pauline stała w bezruchu jakby tknięta stuporem. Tylko oczy miała rozszerzone tak bardzo, że chyba już bardziej się nie dało. Wyzierał z nich lęk, ale także… pewne niezdrowe zaciekawienie, powolutku przeistaczające się w chorobliwe jakieś podniecenie.

Girard zbliżył się do niej i najpierw zaczął całować oczy, usta, szyję, potem zaś posunął się dalej i zadarłszy spódnicę dziewczęcia, próbował obnażyć jej miejsce intymne.

I w tym momencie zdarzyło się coś, czego ani jezuita, ani Pauline się nie spodziewali. Oto spoza owych żelaznych drzwi dało się słyszeć rozmowę dwóch mężczyzn.

– Powiadam wam, paniczu, że i tu nikogo nie ma. Że też w tym momencie zachciało się paniczowi szukać oczyszczenia sumienia i duchowego pocieszenia! Akurat dziś, akurat teraz i akurat w tym kościele – żołądkował się pan Zbylut Bartusz.

A waszmość nigdy nie miewałeś jakichś nagłych olśnień? Jakichś pragnień? Jakiegoś przymusu, że tu i teraz, że od tego dalszy pański los, a może i życie zależy?

Może miałem, paniczu, a może i nie. Ja sobie czymś podobnym głowy nie zawracam. A panicz taki… rzewliwy i sentymentalny. No! Skoro już wszystko dokoła żeśmy obeszli, to wynośmy się stąd. Kiszki marsza mi grają, a paniczowi nie?

– Niechże wam będzie. Dla waszmości brzuch – jak zwykle – najważniejszy.

– Ba! I owszem. A zaraz po nim zbawienie duszy.

– A nie odwrotnie? – Mikołaj spojrzał karcącym wzrokiem na towarzysza.

– Przecież panicz wie, iż żartowałem!

Jezuita, słysząc rozmowę w nieznanym języku, zakrył dłonią usta Pauline. I to był jego błąd. Dziewczynę w tej samej bowiem chwili puścił paraliż i ukąsiwszy boleśnie księdza w palec, aż się zeń krew polała, poczęła krzyczeć, ile tylko miała sił w piersiach, tym bardziej że zdało się jej, iż w tej nie całkiem dla niej obco brzmiącej mowie rozpoznaje głos Nicoli i jego starszego towarzysza:

Plutôt que de parler, aidez-moi!5

– A to co? – zdumiał się Bartusz.

– Ktoś najwyraźniej prosi o pomoc! Jakaś niewiasta!

– Tedy?

– Tedy trzeba te drzwi sforsować i uwięzioną uwolnić, bo pewnie się zatrzasnęła.

– Zatrzasnęła? Ciekawe, po co tam lazła.

– Może to mniszka jakaś.

– Mniszka? Może. Wszelako ja ponowię pytanie – po co tam lazła? Za czym?

– Może miała posprzątać? – odpowiedział Mikołaj, badając zamek i próbując go podważyć końcem szpady.

Tymczasem jezuita nie czekał co będzie dalej. W mgnieniu oka narzucił na siebie sutannę, wlazł na komodę stojącą tuż pod oknem, złapał się za kamienny parapet, podciągnął na rękach, prześlizgnął przez dość wąskie okno i po chwili wyskoczył na zewnątrz, na trawnik, ryzykując, iż sobie nogi połamie, bo do ziemi było dość daleko, tak ze dwa sążnie6 najmniej.

– Kim, pani jesteś i co ci się przydarzyło? – zapytał pan Białecki.

I w tymże samym momencie Pauline upewniała się co do słuszności swojego wcześniejszego przypuszczenia, że to znajomy jej polski szlachcic.

– Nicola! Panie kawalerze, ratuj!

Demoiselle Pauline? – zdumiał się młodzian.

– W rzeczy samej! – usłyszał odpowiedź, wespół z jednoczesnym metalicznym szczęknięciem otwieranego kluczem zamka.

Masywne drzwi się rozwarły ze skrzypieniem i z zakrystii wybiegła młoda kobieta w potarganym ubraniu i włosami w nieładzie.

– Nicola! – jeszcze tylko tyle zdołała wyszeptać i zemdlona osunęła się na posadzkę.

– Co u licha? Co tu się wydarzyło? – zapytał nad wyraz zdumiony i mocno pobladły z wrażenia panBartusz.

* * *

Gdy Pauline skończyła opowiadać o tym, co się jej przytrafiło w kościele, Mikołaj poza kręceniem głową z niedowierzaniem, bo jako wychowanek sandomierskich jezuitów, nijak nie mógł uwierzyć w przygodę dziewczyny, chociaż przecie miał pewność, iż nie kłamie.

To, co usłyszał, wręcz go zmroziło, a już wcześniej dość mocno nadwątlone fundamenty wiary – dotychczas krzepkiej, prostej i dziecięcej nieomal, jeszcze mocniej spękały. Jeszcze im co prawda nie groziło rozpadnięcie się, jeszcze podtrzymywały gmach jego religijności, ale na ścianach pojawiały się głębokie rysy… i to coraz więcej tych rys było…

Pan Bartusz natomiast, chociaż nie raptus, lecz raczej człowiek spokojny i wyważony, tym razem nie zdzierżył. Odpasawszy szpadę, którą nosił u boku, na jej miejsce zawiesił swoją starą szablę.

– I po cóż wam to? Czemu waszmość tę szablę do boku przytroczyłeś? – zapytał młody pan Białecki.

– Po cóż? Ano po to, iżby tego łotra porządnie wypłazować, a szabla do tego zdatniejsza – wycedził przez zęby.

– Panie Zbylucie! Nie ryzykujcież! Toż to osoba duchowna! Gardłem możecie zapłacić!

– To, że duchowna, to tym bardziej się jej należy, a żebym miał gardłem płacić, to najsampierw musiałby mnie ktoś przy tej robocie zdybać! A taki znów głupi, co by do tego dopuścić, tom akurat nie jest. Panicz wybaczy. Postaram rychło się sprawić. I pomyśleć – dodał – że w Paryżu tę tu oto niewinną dziewczynę pomawiano o zadawanie się z owym łajdakiem, którego nawet nie znała! I dlatego tym bardziej mu się należy!

– Zmierzcha – zauważył Mikołaj.

– To i lepiej, trudniej będzie o świadka.

Obrócił się na pięcie i wyszedł, głośno trzasnąwszy drzwiami.

* * *

Wielebny Jean-Baptiste Girard po przygodzie w zakrystii długo nie mógł dojść do siebie. Nie obawiał się bynajmniej, że dziewczyna rozgada o tym, co ją spotkało i co jeszcze by mogło spotkać, bo choćby nawet nie trzymała języka za zębami, to jej słowo przeciw jego słowu… któż by uwierzył niewieście, a na dodatek młódce i do tego jeszcze obcej?!

Bał się, iż ktoś mógł widzieć, że wyskoczył z kościoła przez okno, a to już mogło pociągnąć za sobą, jeśli nawet nie śledztwo, to przynajmniej szczegółową indagację ze strony władzy zwierzchniej, bo to, co zrobił, było co najmniej niezwyczajne. Dumał więc teraz, obgryzając paznokcie, jak mógłby to wytłumaczyć, żeby było i logicznie i bezpiecznie.

Ten dzień jednak był dlań jakiś pechowy, bo rozmyślania przerwało mu kołatanie do drzwi jego izdebki.

Wstał, podszedł do nich i otworzył. Tuż za progiem, na korytarzu stał brat-laiczek w towarzystwie jakiegoś nieznajomego mężczyzny.

– Ojcze Girard, ten tu szlachcic przyszedł prosić cię, byś mu udzielił ostatniej posługi.

– Jemu? – zdumiał się Girard. – Przecie wygląda jak okaz zdrowia!

– Nie posługi, a przysługi – poprawił przybyły.

– A jakiejże to? – spytał zaintrygowany jezuita.

– A to ci już tylko, ojcze – to ostatnie słowo mocno zaakcentował – mogę wyjawić wyłącznie w cztery oczy.

– Chcesz mi coś wyznać? Wyspowiadać się? To może idźmy do kościoła. Chociaż już zmrok zapadł…

– Nie ma takiej potrzeby. To, co ci mam powiedzieć, mogę powiedzieć i tutaj, byle bez świadków.

Laiczek skłonił się i tyłem wycofawszy z celki, dokładnie i starannie zamknął za sobą drzwi.

– Żebyś wiedział od kogo ta wiadomość, jaką chcę ci ojczaszku przekazać i komu teraz usłużysz, przedstawię ci się. Jestem Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka, szlachcic polski. A oto owa wiadomość – i wyciągnął szablę.

Ksiądz zadrżał.

– Nie zabijaj mnie, błagam, com ci winien? Litości!… Nawet jednym sou nie śmierdzę… nie pożywisz się na mnie!

A co? Wszystkoś przeżarł i przepił? Lepiej zamknij gębę, łajdaku!

Jezuita posłusznie zamilkł i padłszy na kolana, wyciągnął złożone w błagalnym geście ręce w stronę pana Bartusza.

Nie będę cię zabijał, ale wypłazuję!

– Za co, panie kawalerze, za co?

– Nie wiesz za co? Za tę pannę coś ją chciał w domu Bożym chędożyć!

– Nie znasz sprawy… litości…

– Zamknij gębę, bo naprawdę cię ubiję! Jeśli choć raz piśniesz, ubiję! Ma tu być cisza, jak makiem zasiał! Zrozumiałeś bezwstydny zwyrodnialcu?

Girard przytaknął, kilkakroć kiwając głową.

– No to zadzieraj kiecę.

Duchowny posłusznie w mig spełnił polecenie.

– Klękaj przy pryczy i się nadstaw.

Girard zrobił to, co mu pan Zbylut kazał.

– Wypnij półdupki, ale wpierw zzuj gacie, łotrze.

W jednej chwili w półmroku izby dało się widzieć białawe i chude pośladki świętego męża, a wtenczas Bartusz jął go płazować po owej gołej dupinie bez litości.

Musiało setnie boleć, bo jezuita aż wbił zęby w siennik, co by nie wydać z siebie głosu, lecz wrzeszczeć nie miał odwagi, bo widząc determinację i wściekłość w twarzy i oczach nieproszonego i nieoczekiwanego gościa okrutnie się wystraszył, iż ów nie żartuje i może pociągnąć go nie płazem po zadzie, lecz ostrzem po szyi...

– No, teraz nie usiądziesz w konfesjonale co najmniej ze dwie niedziele. Powinienem ci jeszcze przyrodzenie oberżnąć, ale nie będę rąk brudził takim bazyliszkiem, tę przyjemność pozostawiając komuś innemu, bo że cię ktoś kiedyś w końcu dopadnie, w owo nie wątpię.

Girard cichuśko łkał z bólu, a po policzkach spływały mu strużki łez, bo jego zad doznał nie lada uszczerbku. Przez poodbijaną i pokaleczoną skórą sączyła się krew, a nawet i przezierało żywe mięso.

– No. To ja tylem miał ci do powiedzenia, a ty możesz konfratrom skłamać, żeś się tak dyscypliną umartwiał. Zapamiętaj! Dyscypliną! I jeszcze na tym zyskasz, bo cię wezmą za świętego. Widzisz? Nie ma tego złego, co by na dobre wyjść nie mogło. Ale jakbyś chciał coś z tej naszej rozmowy zdradzić, to wrócę tu i – jak Bóg na niebie – łeb ci odrąbie i bezpańskim psom rzucę na żer.

Bartusz splunął w stronę Girarda i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł. Za zakrętem długiego bardzo korytarza oświetlonego ledwie dwoma kagankami czekał nań ów laiczek, który go do celi owego rozpustnika w habicie był przyprowadził.

– I cóż, panie kawalerze? Lżej panu na duszy po spotkaniu z ojcem Girardem? To nasz najlepszy i najbardziej ceniony spowiednik! – powiedział, nie kryjąc dumy, że w jego klasztorze mieszka taka znakomitość.

– A i owszem, braciszku, ulżyło. Oj! Żebyś ty wiedział jeszcze jak! Oj! Jak mi to na duszy pofolgowało, jak ją ukoiło! Tego się opowiedzieć nie da. Ach! Gdybyś wiedział, jak i co teraz czuję, to byś mi bez wątpienia pozazdrościł!

– Starałbym się nie, albowiem zazdrość to grzech, a ja chciałbym dojść do doskonałości. I o to codziennie Pana Jezusa proszę.

Laiczek dopowiedziawszy tych słów, przeżegnał się nabożnie, a następnie uchyliwszy drzwi wchodowych, wypuścił szlachcica na zewnątrz.

Mrok już całkiem otulił miasto, cicho było, a chłodne powietrze przyjemnie studziło rozgrzaną wprzódy głowę pana Bartusza…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Moja wina (łac.).

2Absynt gorzkawa wódka ziołowa ze znacznym dodatkiem piołunu (Artemisia absinthium), z tym że nie wiadomo czy w roku 1711 już go znano, bo pierwsza potwierdzona zapiska, dotycząca produkcji tego trunku (początkowo lekarstwa – uważanego nieomal za panaceum) pochodzi dopiero z 1792 roku.

3Amaury de Chartres, zwany Amalrykiem z Beny (?-1204), profesor uniwersytetu paryskiego, heretyk głoszący panteizm.

4Ruch alumbrados miał korzenie żydowskie, muzułmańskie i kwietystyczne, obiecywał iluminację przez osobisty bezpośredni kontakt z Bogiem Ojcem przez Ducha Świętego przez wizje i doświadczenia mistyczne, które prowadziły do zbawienia, bez pośrednictwa Kościoła hierarchicznego. Kolebką sekty była Salamanka, a pierwszą nauczycielką prawdopodobnie niejaka María de Santo Domingo tamże urodzona, bardziej znana jako Beata de Piedrahita. Alumbrados ostatecznie zanikli w latach dziewięćdziesiątych XVIII stulecia we Francji, pośrednio przygotowując jednak klimat dla rewolucji z 1789r.

5Zamiast rozmawiać, pomóżcie mi! (fr.).

6Sążeń – dawna miara długości licząca niecałe 2 metry.