Dziennikarka TVP Info i była redaktor Onetu Karolina Opolska znalazła się w centrum kontrowersji po tym, jak ujawniono, że w swojej najnowszej książce miała zamieścić… nieistniejące przypisy. Część źródeł, na które się powoływała, została po prostu wymyślona. Sprawę nagłośnił popularyzator historii i podcaster Artur Wójcik, który nie krył oburzenia.
Karolina Opolska / screen YT – TVP Info
„Zmyśliła źródła. Nie pomyliła się”
Artur Wójcik ujawnił w mediach społecznościowych, że w książce Karoliny Opolskiej pt. „Teoria spisku, czyli prawdziwa historia świata” znalazły się fikcyjne publikacje i błędne przypisy.
Dawno nie czułem takiego zażenowania. Karolina Opolska, dziennikarka i wykładowczyni dziennikarstwa, nie miała cywilnej odwagi przyznać się, że w swojej książce po prostu zmyśliła część przypisów. Nie pomyliła się, wymyśliła nieistniejące książki, albo nie zweryfikowała tego, co wypluł jej AI
– napisał Wójcik. Dodał, że zapytał ją publicznie na platformie X, dlaczego posunęła się do czegoś takiego.
Trudno tu mówić o prowokacji czy o żarcie, te fikcyjne źródła są zbyt banalne, by mogły być zamierzonym pastiszem (casus Kpinomira). To nie jest kwestia błędu w nazwisku autora, pomyłki w tytule, roku wydania czy numerze strony. Mówimy o całkowicie zmyślonych publikacjach, rzekomo autorstwa znanych historyków – podkreślił Wójcik.
Zmyślone publikacje
Wśród rzekomych źródeł wymienionych w jej książce miały pojawić się takie pozycje, jak:
Stanisław Mikołajczyk, Historia Polski, PWN, Warszawa 1989
Witold Kula, Historia cywilizacji słowiańskiej, PWN, Warszawa 1984
Gerard Labuda, Chrystianizacja Polski, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1999
Żadna z tych książek nigdy nie została wydana, co wg Artura Wójcika potwierdzają katalogi biblioteczne.
To nie są zwykłe błędy. Mówimy o całkowicie zmyślonych publikacjach. Trudno uwierzyć, że doświadczona dziennikarka i wykładowczyni dziennikarstwa mogła dopuścić się takiego braku rzetelności – skomentował Wójcik.
Jak zareagowała Karolina Opolska?
Według relacji Artura Wójcika, dziennikarka nie odniosła się publicznie do zarzutów. Zamiast tego miała skontaktować się prywatnie z osobami z branży, prosząc o pomoc „w wyjaśnieniu sytuacji”.
Zamiast rzeczowo odnieść się do sprawy, zaczęła kontaktować się z naszymi wspólnymi znajomymi, próbując rozproszyć odpowiedzialność. Napisała do mnie prywatnie, że to wina wydawnictwa i jeśli będzie taka potrzeba, to wydawnictwo wyda oświadczenie – relacjonuje Wójcik.
Opolska miała też tłumaczyć, że nie komentuje spraw publicznie, ponieważ „nie wypowiada się na platformie X”, choć – jak zauważył Wójcik – aktywnie prowadzi tam swoje konto.
„Czuję żenadę”
Artur Wójcik podkreślił przy tym, że korzystanie z AI nie jest problemem, jeśli odbywa się w sposób odpowiedzialny i kontrolowany, a nie prowadzi do publikowania fałszywych danych w pracy dziennikarskiej.
Czuję żenadę, bo mówimy o osobie uchodzącej za doświadczoną dziennikarkę, wykładającą warsztat przyszłym dziennikarzom. Zamiast wziąć odpowiedzialność, zrzuca winę na okoliczności, system, przypadek, na wszystkich, tylko nie na siebie (…) Używajmy AI, ale mądrze
– podsumował Artur Wójcik.
Książka „Teoria spisku” Karoliny Opolskiej
Sprawa dotyczy książki „Teoria spisku, czyli prawdziwa historia świata”, wydanej przez HARDE Wydawnictwo, autorstwa dziennikarki Karoliny Opolskiej. Publikacja miała być reporterskim spojrzeniem na genezę teorii spiskowych – od pozaziemskich cywilizacji po genezę religii i nauki.
Karolina Opolska niczemu nie zaprzecza, nie staje po żadnej ze stron, nie ocenia. I to właśnie rodzi poważne wątpliwości na temat „prawdy” o naszym świecie – czytamy w opisie książki.
[Chyba w najbliższych latach ludzie będą łazić po Księżycu.Wtedy dojdą też do tych miejsc, gdzie podobno zostały lądowniki z misji Apollo md]
==========================================
[W dwóch sprawach: 9/11, czyli zawalenie się dwóch/trzech wież pod wpływem lotów Arabów- amatorów, oraz pobytu luno-nautów, i to wielokrotnie, na Księżycu, musiało być zaangażowanych tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy ludzi.
Dlaczego nikomu nie opłaciło się zaryzykować – udostępnić dowody na oszustwa?
W obu – są mocne, prawie niepodważalne argumenty – ale z zewnątrz. Taki terror?
Czekamy więc na filmiki kitajców, ruskich czy japońców z miejsc lądowania Apolla. Chyba będą autentyczne? Bo to byłaby piękna okazja do trwałego ośmieszenia konkurentów – amerykanów...
Bo nieudolna inscenizacja „katastrofy” w Smoleńsku była marną próbą kopiowania 9/11 – ale nawet nie on-line.. MD]
Część drugą „Epopei Księżycowej” zacznę od ogłoszenia związanego z naborem chętnych do lotu na Księżyc.
Poszukiwani astronauci. 1. Doświadczenie nie jest wymagane. Obowiązki obejmują podróż na Księżyc. Podróż powrotna nie jest gwarantowana. 2. Kandydat musi być odporny na intensywne promieniowanie kosmiczne o poziomie wyższym niż kiedykolwiek doświadczył. 3. Kandydat musi również być w stanie komfortowo pracować w temperaturach powyżej +150 c i także chłodniejszych warunkach dochodzących do -160 c. Skafandry pochodzą od renomowanej firmy PlayTex produkującej biustonosze i inną bieliznę. Ich niezawodność jest znana w całej Ameryce. 4. Pracodawca może, ale nie musi, zapewnić stały dopływ powietrza do oddychania. 5. Przekąski i woda będą ograniczone w ilości mieszczącej się w lunchboxie pracownika. 6. Toalety nie będą dostępne. 7. Zdolność do unikania drobin kosmicznych lecących z prędkości ok. 80000 km/h nie jest wymagana, ale byłaby pomocna. 8. Świetna okazja do uczestniczenia w fascynującej przygodzie i zarobienia pieniędzy! Wypłatę można odebrać po powrocie na Ziemię.
Pożartowaliśmy trochę a teraz na poważnie. Szczerze powiem nie mogę się zdecydować od czego zacząć, jest tyle ciekawych zdarzeń, spraw, faktów, wątków.
Zacznę od transmisji telewizyjnych „na żywo”, które mają być niezbitym dowodem. Okazało się, o dziwo, że NASA nie ma już ORYGINALNYCH nagrań tego epokowego zdarzenia, kopii również. Według Agencji wszystkie taśmy zaginęły pod koniec lat 70. Wszystkie czyli ok. 700 kartonów.
Niektórzy zapewne powiedzą – przecież wszyscy widzieli film z wyprawy na YT, czy na stronie NASA. Ale to błąd. To nie były oryginały.
Co więc widzieliśmy? Według NASA było tak: ponieważ sprzęt Agencji nie był kompatybilny z ówczesną technologią telewizyjną, oryginalne transmisje musiały być wyświetlane na monitorze i z niego nagrywane przez kamerę telewizyjną w celu emisji na świat i okolice.
Nawet jeżeli to była prawda, to jednak NASA nigdy nie udostępniła oryginalnych nagrań tylko je uprzejmie ”zgubiła”. Filmowanie tego co się dzieje na rozmytym monitorze u różnych spiskowców budzi duże podejrzenia.
U normalnych ludzi również powinno.
Nie tylko zginęły zapisy wideo, nie ma również danych z monitoringu głosowego, biomedycznego oraz danych telemetrycznych (funkcjonowanie systemów statku, lokalizacja, itp.). Według NASA nie ma również oryginalnych planów modułów lądownika, łazika i całych rakiet Saturn V.
A to wielka szkoda, bo wystarczyłoby te plany powielić i jazda na Księżyc. Nic dziwnego, że NASA nie dostała kasy na kontynuację przygody księżycowej bo zapewne by ją zgubiła.
Drugi temat – kamienie księżycowe. Skąd oni je wzięli? Przecież Księżyc jest jedynym źródłem. Tak ale można je pozyskać nie opuszczając Ziemi. Brzmi to dziwnie ale oryginalne skały księżycowe są dostępne na Ziemi w postaci meteorytów księżycowych. W wyniku bardzo silnych uderzeń obiektów kosmicznych w Księżyc mnóstwo odłamków odlatuje z jego powierzchni i część trafia na Ziemię. Najlepszym miejscem do znalezienia jest Antarktyda. Latem 1967 roku zespół naukowców programu Apollo pod przewodnictwem von Brauna udał się na wycieczkę na Antarktydę. Pewnie chcieli sobie zrobić przerwę w pracach nad udoskonalaniem rakiet Saturn V.
Ciekawy jest przypadek kamienia księżycowego podarowanego holenderskiemu muzeum. W 2009 odkryto, że w rzeczywistości muzeum jest dumnym posiadaczem najlepiej ubezpieczonego na naszej planecie kawałka skamieniałego drewna. Można by powiedzieć, że ten jednostkowy przypadek nie rzutuje na „całokształt”. Natomiast są problemy ze zinwentaryzowaniem skał przekazanych poza USA. Znane są lokalizacje mniej niż 12 szt.
Sprzęt pozostawiony na Księżycu – przez lata ogłaszano, że różne bezzałogowe statki czy teleskopy wykryły resztki po misjach księżycowych. I jak dotąd poza zapowiedziami nic wartościowego nie pokazano. Ani Hubble ani Bardzo Duży Teleskop Europejskiego Obserwatorium Południowego (VLT ESO) na pustyni Atakama nie dostarczył dowodów. Również sonda SMART-1 ESA nic sensownego nie przekazała jak również LRO (Lunar Reconnaissance Orbiter).
Japonia, Chiny i Indie w ostatnich latach wysłały bezzałogowe statki na Księżyc lub jego orbitę i nie przesłały żadnych zdjęć ziemskich artefaktów.
Przy okazji uwaga – jak w 1969 polecieli ludzie i wrócili to teraz jedyne co potrafią to wysłać bezzałogowe statki z których większość się rozbiła?
Sprawa lustra Lunar Laser Ranging, które niby misja Apollo 15 zostawiła też się rypła. W 1966 National Geographic doniosła, że naukowcy z MIT rejestrowali odbicie lasera od powierzchni Księżyca. To samo robili Sowieci od 1963. Nie potrzeba do tego żadnego lustra.
O konstrukcji lądownika księżycowego (LM) nie będę się rozpisywał. Wiadomo, że był cudem techniki. Co prawda na Ziemi prototyp nie bardzo latał w kontrolowany sposób, co skończyło się katapultowaniem pilota i rozbiciem pojazdu. Ale stwierdzono, że nie ma co wydawać kasy na jakieś testy – lecimy na tym co mamy, na Księżycu się wypróbuje. I słusznie, wszystkie 6 lądowników bez problemu wylądowało i wystartowało. Pewnie i 7. też by wylądował jakby doleciał.
Każdy musi być pod wrażeniem wyczynu NASA z lat 1969-1972. Lądowniki LM o masie ok. 15 ton z niskiej orbity księżycowej (111km) z prędkości 1,8 km/s (6480 km/h) musiały wyhamować tylko silnikiem prawie do zera i następnie lotem poziomym, przy zacinającym się komputerku (Apollo 11), znaleźć dogodne miejsce do pasadki. Szacun! Powrót na orbitę i dokowanie 100/100 – drugi szacun.
Amerykanie w ciągu 3 i pół roku wyprawili 7 misji na Księżyc z sukcesem (poza 1), średnio jedna co pół roku. Przypomnę, że pomysł zdobycia Księżyca padł w 1961, a prace zaczęto w 1962, pierwszy lot 1969.
Program Artemis rozpoczął się w 2017. Misja Artemis 1, która polegała na bezzałogowym locie do Księżyca i z powrotem, po 6 latach opóźnień, odpaliła w 2022. Po jej zakończeniu stwierdzono, że osłona termiczna statku kosmicznego Orion uległa większej erozji podczas ponownego wejścia w atmosferę niż przewidywano. To w połączeniu z innymi wyzwaniami technologicznymi opóźniło lot załogowej misji Artemis 2 (załogowa bez lądowania) do czasu usunięcia wad.
Planuje się, że misja Artemis 3 wysadzi ludzi na Księżycu i ich z powrotem zabierze w 2027. Proszę porównać powyższe informacje. Teraz potrzeba 10 lat przygotowań (jeżeli nie będzie opóźnień) a w latach 60 ubiegłego wieku wystarczyło 7 a potem latali na Księżyc przez 3,5 roku jak opętani, zabierając nawet łazika. Pewnie dlatego, że ładnie się prezentował w TV, bo innego sensu nie było.
Na koniec o zdjęciach i promieniowaniu kosmicznym. Nie będzie analizy cieni, braku gwiazd, oświetleniu, itp.
Proponuję wyznawcom lotów księżycowych eksperyment. Weźcie aparat, dobrze by nie miał żadnej automatyki ani lustra, wszystko ustawiane ręcznie jak w Hasselblad 500EL. Proszę się ubrać w dwie kurtki puchowe i przykleić taśmą aparat na wysokości piersi. Następnie proszę założyć kask motocyklowy z szybką oraz dwie pary grubych narciarskich rękawic. Tak wyposażeni przejdźcie po okolicy i zróbcie ze 20 zdjęć a potem pochwalcie się co wam wyszło. Głównie chodzi o kadrowanie. Nie wymagam warunków zbliżonych do księżycowych, gdzie temperatura w słońcu ok. 150 a w cieniu -160 oraz silne promieniowanie kosmiczne, które powinno zadymić kliszę. Poza tym gdzie teraz znaleźć aparat na kliszę.
Jednak będzie uwaga odnośnie jednego zdjęcia z Księżyca.
Dwie sprawy: 1) brak zapylenia łapek na których stoi LM, 2) nie ma śladów na podłożu od działania strumienia gazów z silnika.
Co do promieniowania kilka ciekawych opinii NASA w kontekście bezpieczeństwa lotów, przebywania na powierzchni Księżyca oraz skał księżycowych. 24 czerwca 2005 roku, NASA ogłosiła dość niezwykłe oświadczenie: „Wizja NASA dla eksploracji kosmosu zakłada powrót na Księżyc w ramach przygotowań do jeszcze dalszych podróży na Marsa. Istnieje jednak potencjalny problem: promieniowanie. Przestrzeń kosmiczna poza niską orbitą Ziemi jest zalewana intensywnym promieniowaniem słonecznym i pochodzącym z głębokich źródeł galaktycznych, takich jak supernowe… Ważne jest znalezienie dobrej osłony.”
O czym oni gadają? W latach 70 taki problem nie istniał a teraz istnieje?!
Raport kończy się następująco: „Ale kto wie, może pewnego dnia astronauci na Księżycu będą pracować bezpiecznie”.
Na Księżycu ponoć byli: Neil Armstrong, Buzz Aldrin, Charles Conrad, Alan Bean, Charles Duke, Edgar Mitchell, David Scott, James Irvin, Alan Shepard, John Young, Eugene Cernan i Harrison Schmitt. Żaden nie cierpi/cierpiał na chorobę nowotworową z powodu jakiegoś promieniowania komicznego a pracowali na Srebrnym Globie jak się patrzy.
Raport z 2005 roku nie był pierwszym, w którym NASA otwarcie omawiała wysoki poziom promieniowania, który istnieje poza pasami Van Allena. W lutym 2001 roku Agencja opublikowała artykuł który twierdził, że: „… skały które rzekomo przywiezione zostały z Księżyca były tak charakterystyczne, że ostatecznie udowodniły, że człowiek udał się na Księżyc”. Problem z utrzymaniem wielkiego kłamstwa o lądowaniu na Księżycu polega na tym, że zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że broniąc jednej części kłamstwa, inna część zostanie odsłonięta. Naukowiec z NASA David McKay wyjaśniał, że: „… w skałach księżycowych znajdują się izotopy których normalnie nie znajdujemy na Ziemi, które zostały stworzone przez reakcje jądrowe z najbardziej energetycznymi promieniami kosmicznymi”. Ziemia jest chroniona przed takim promieniowaniem dzięki atmosferze i magnetosferze.
Może ktoś podpowie jak pogodzić te stanowiska NASA odnośnie promieniowania z twierdzeniem tej samej agencji, że „wysłaliśmy już ludzi na Księżyc”.
Z Maryją Królową Polski modlić się będziemy o Polskę wierną Bogu, Krzyżowi i Ewangelii, o wypełnienie Jasnogórskich Ślubów Narodu
BIŁGORAJ – w każdą drugą niedzielę miesiąca w kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny o godz. 18.00 Msza Święta za Ojczyznę i Pokutny Marsz Różańcowy!
================================================
WARSZAWA – zapraszamy na comiesięczny Pokutny Marsz Różańcowy, który już od 9 lat odbywa się w stolicy. Rozpoczynamy Mszą Świętą o godz. 8.00 w kościele św. Andrzeja Apostoła i św. Brata Alberta na pl. Teatralnym 20, po niej udajemy się ulicami Warszawy pod Sejm RP.
Zgodnie ze słowami Najświętszej Dziewicy Maryi (zawartych we wszystkich uznanych objawieniach) modlitwa na Różańcu Świętym jest ostatnim ratunkiem dla świata. To jest FAKT – władze tego świata, odrzucają Boga a na Jego miejsce intronizują zachcianki człowieka (lub w najlepszym wypadku sentymentalnie celebrują humanizm).
Trasa naszego comiesięcznego Pokutnego Marszu Różańcowego w Warszawie: Po drodze z placu Teatralnego idziemy ogarniając modlitwą Różańca Świętego ważne instytucje i ministerstwa położone przy Krakowskim Przedmieściu, modlimy się za Prezydenta RP pod jego siedzibą, skręcamy w ul. Świętokrzyską by modlić się pod Ministerstwem Finansów, później przy pl. Powstańców Warszawskich 7 dochodzimy do budynku TVP, gdzie mieszczą się główne studia informacyjne telewizji publicznej (przez dziesięciolecia komunizmu i liberalizmu siejących nienawiść oraz kłamstwa). Modlić się będziemy o konieczne zmiany w mediach i nawrócenie środowisk dziennikarskich. Kierujemy się później w stronę placu Trzech Krzyży i na ul. Wiejską aby ogarnąć modlitwą władze ustawodawcze naszego Kraju. Zakończenie Pokutnego Marszu Różańcowego będzie pod Sejmem i Senatem RP (wcześniej podejdziemy pod ambasadę Kanady, gdzie Panu Bogu i Jego Matce zawierzać będziemy Mary Wagner, która toczy samotny bój o przestrzeganie prawa Bożego w Kanadzie).
Będziemy się modlić o ustanie kłamliwych ataków na nasz Kościół i Ojczyznę, o nawrócenie nieprzyjaciół i pojednanie ludzi, narodów i państw na fundamencie prawdy, aby wobec ofiar zbrodni i ludobójstwa nastąpiło sprawiedliwe zadośćuczynienie za zło jakiego doświadczyli od prześladowców. Będziemy modlić się także o to by dla wszystkich narodów, dawniej i dziś zamieszkujących ziemie Rzeczypospolitej i Europę Środkowo Wschodnią, Jezus Chrystus był j e d y n ą Drogą, Prawdą i Życiem, o to też by na ziemiach nasączonych krwią ofiarną poprzednich pokoleń umocniona została święta wiara katolicka, poza którą nie ma zbawienia, by porzucone zostały błędne wyznania i religie wiodące na bezdroża nienawiści
Rzadko tak bywa, że najistotniejsze pytanie i najważniejsza odpowiedź zawarta w jakimś nagraniu znajdują się między słowami i to słowami zupełnie nieświadomych tego autorów.
Autorzy podkastu „Polityka Insight”, publicyści związani z tygodnikiem „Polityka” Wojciech Szacki i Michał Piedziuk chcieli się trochę – niebawem wykażę, że ten kolokwializm jest tu adekwatny – powymądrzać na temat Grzegorza Brauna i tego kto za nim stoi. Czyli – trochę detektywistyki, trochę teorii spisku i trochę mroku, na którego tle chce się błyszczeć.
Chce się błyszczeć – bo przecież nie można zapominać, że jak nie wiadomo o co autorom podobnych nagrań chodzi to chodzi o nich samych. I tak naprawdę o nich samych jest ten podkast. O nich samych jako odpowiedzi na pytanie o przyczynę wysokich notowań partii Brauna, a także dobrego wyniku jego samego w wyborach prezydenckich – o pobłażliwo-pogardliwym „warszawko-centryzmie”.
„SAM-WIESZ-KTO” I „WARSZAWKO”-CENTRYZM
W podejściu autorów podkastu do Brauna kumulują się dwa najbardziej wartkie strumienie „warszawkowej” pogardy i pobłażliwości – pierwszy płynie w kierunku „ciemnogrodu” i „antysemitów”, zaś drugi w stronę ludu i najbardziej znanym jego celem był Andrzej Lepper, a bywał także Karol Nawrocki.
Braun ukazywany jest w masce „sam-wiesz-kogo”, podmiot zdań w rodzaju: „o tym człowieku to nie chciałbym akurat rozmawiać”. On nie tyle nie jest przedmiotem analizy – „wykształcony” „Europejczyk” wręcz wzdryga się (i odczuwa środowiskową presję, by wzdrygać się aż do konwulsji) na myśl o tym, że przyczyn jego powadzenia mógłby szukać gdziekolwiek indziej niż w podatności na manipulacje bądź złym charakterze ludzi mieszkających w państwie, w którym żyje.
Paradoks, jeden z wielu, jest taki, że „warszawka” przedstawia Brauna w identycznej aurze jak ta, w której antysemici przedstawiają Żydów. W samym podkaście „Polityka Insight” próżno szukać czegokolwiek, czego nie odnaleźlibyśmy po krótkiej tylko eksploracji Internetu. Autorzy najpewniej wierzą w wielką i zaklętą moc niedopowiedzenia – tego rzucenia ziarna niewiadomego pochodzenia, bo być może coś z niego wyrośnie.
Wszystkie sugestie, jak ta, że Grzegorz Braun finansowany jest przez bardziej skrajną część ruchu MAGA, tradycyjne domniemywanie współpracy z Rosją (bo – jak wiadomo – podstawowym celem działania każdego agenta jest auto-dekonspiracja) – przecież ci sami ludzie mogliby śmiało zajmować się obliczaniem ilu Żydów nie przyszło do pracy 11 września 2001 roku.
Całości obrazu dopełnia ten ubogi mechanizm projekcji, nakazujący przykrywać złowrogą kurtyną wroga, gdy człowiek sam dryfuje w obłokach niejasności, irracjonalności, słów-kluczy stanowiących drogowskazy służące nie dojechaniu do prawdy, lecz bezpiecznemu poruszaniu się po szosach zarezerwowanych dla własnego światka.
Niezrozumienie powodzenia Brauna wynika między innymi z przyjęcia „antysemityzmu” za źródło jego popularności. Tymczasem – tak to ujmę – nawet ów „antysemityzm” karmi się społeczną niechęcią nie do Żydów, lecz do tego co nazywamy systemem. Przekraczanie tabu ma swój finał nie tylko w salach sądowych – ma także, albo przede wszystkim, skutek w postaci powszechnego: „Wreszcie ktoś to powiedział”. Nie wiem czy akt oskarżenia powinien objąć Grzegorza Brauna – społeczny akt oskarżenia niewątpliwie powinien dotyczyć ludzi, którzy w swej pyszałkowatości, w swoim poczuciu lepszości uznali, że będą naród zawsze pouczać, a nigdy rozumieć. Brauna nie wpuszczają do „dobrego towarzystwa”, lecz żeby go powstrzymać musieliby otoczyć ostracyzmem urny wyborcze. Ich problemem jest to, że „dobre towarzystwo” nie dopuszczało do siebie także milionów tych, którzy są Brauna potencjalnym elektoratem.
Bawić może to demaskatorskie: „Prezydent to zwykły kibol”, afirmowane kliknięciami „krewnych i znajomych królika” pod tymi samymi profilami, to środowiskowe egzaltowanie się powtarzaniem po raz tysięczny tego samego, tak jakby za każdym kolejnym razem miało być mądrzejsze. Jeśli mamy rozmawiać o polityce, społeczeństwie w takich kategoriach, wypadałoby odpowiedzieć: przeciętny chłopak z blokowiska, jakich w Polsce mnóstwo nie czuje niechęci do „kiboli”, lecz do „pedałów”. Można tego nie pisać, można dalej nic nie rozumieć, można znów się oburzać „prostactwem” – poza poprawą samopoczucia wskutek rytualnego poklepywania się po plecach zobaczy się skutek w postaci kolejnych sondażowych procentów Brauna.
Symptomem tego co młodzież nazywa „odklejeniem” i klęską naszej „klasy politycznej” były rytualno-potępieńcze wyścigi po zgaszeniu przez Brauna świec chanukowych. Braun zyskał nie tylko na tej akcji – Braun nauczył się „obsługi” nowoczesnego świata lepiej niż ci, którzy ten nowoczesny świat opiewają.
Autorzy „Polityka Insight” nie są przypadkiem, lecz znakiem. Znakiem dominacji podobnego myślenia. Piszą o ludziach współpracujących z Braunem jako o „dziwakach”. Nie, panowie – nie zakażony „warszawko”-centryzmem Polak dziwactwo widzi w teoriach o istnieniu kilkudziesięciu płci, dziwactwo (albo – jak to powiedział jeden z autorów podkastu – „groźne dziwactwo”) widzi w facetach przebranych za kobiety i bijących kobiety w zawodach sportowych.
Wasza miara dziwactwa kończy się tam, gdzie kończy się wasz świat.
Powinni czuć dysonans autorzy podkastu, gdyby wsłuchali się w to co mówią, nie zaś jedynie we własną próżność. Otóż, Braun według nich mówi „jeszcze głupsze rzeczy” od Korwina – i jednocześnie hasła Brauna według nich przejmuje Prawo i Sprawiedliwość. To jak – mówienie coraz głupszych rzeczy to patent na wygraną w wyborach? A może miara głupoty używana przez ludzi nie jest waszą miarą głupoty?
Grzegorz Braun w niemal każdym sondażu przed wyborami prezydenckimi miał wynik taki, jaki miałby, gdyby głosowało na niego dokładnie tyle osób, ile głosowało w jednym okręgu wyborczym w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Ludzie wstydzili się mówić, że będą głosować na niego? Myślę, że wielu wręcz ostentacyjnie by się do tego przyznało. To co ja myślę nie ma jednak żadnego znaczenia – faktem jest, że Braun dostał znakomity wynik (nie piszę: „mimo powszechnego medialnego bojkotu” – bo nie wiem czy nie właśnie z jego powodu). Teraz partia Brauna jest obecna w sondażach – widać taktyka straszenia zastąpiła taktykę zamilczania. Zresztą, może to nie żadna taktyka. Może to całkowicie spontaniczny i szczery sprzeciw wobec Brauna. Skutek jest podobny.
CAŁY ŚWIAT NIE JEST „WARSZAWKĄ”
„Wykształcony” „Europejczyk” uważa, że cały świat wygląda tak, jak jego środowisko – a nawet, gdy czasem widzi, że wygląda inaczej to mentalna blokada nie dopuszcza refleksji nad kimś tak „obrzydliwym”, jak Braun. Konformizm natomiast nie pozwala wyjść poza zbiór powtarzanych na zasadzie sytuacja-reakcja określeń stygmatyzujących i deprecjonujących. Autorów podkastu, ale też całe rzesze podobnych im publicystów cechuje dogmatyzm – dogmatyzm zawierający swoje dwie najistotniejsze właściwości, czyli odporność na argumenty rozumowe i niezmienność w czasie.
Czyli – do końca świata i jeden dzień dłużej będziemy mówić, że największym problemem jest „antysemityzm”, nawet gdy Żydzi dokonują ludobójstwa. Czyli – bezapelacyjnie i do samego końca będziemy tropić „rasizm”, gdy w Europie powszednieją morderstwa i gwałty dokonywane przez imigrantów. Czyli – opowiadać będziemy dzieciom przy obiedzie, jak ważna jest troska o „tych biednych ludzi, którzy uciekli z Ukrainy przed wojną”, nawet jeśli ludzie ci tak naprawdę uznają nasze dobro jako słabość, bo nie są w stanie nawet przeprosić nas za rzeź dokonaną na naszych przodkach. No niestety, rzeczywistość ma swoją autonomię – nawet, jeśli „nie wypada” jej widzieć.
PUSTKA PRZYKRYTA „APROPAKIZMEM”
Nie, pustki wewnętrznej się nie zakrzykuje. Najczęściej stosowany patent na jej zakrycie jest dokładnie odwrotny – to posługiwanie się inteligenckim językiem, pozorowanie niuansowania, zapowiedzi (nie mające pokrycia) analizy i anglojęzyczne zbitki słowne. Czyli – autorzy „Polityka Insight” zarysowali „bigger picture”, by ukryć, że przez kilkanaście minut nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Ot, tona pudru na nieładną twarz – „ogólny obraz” (zamiast „bigger picture”) niósł to ryzyko, że skłaniałby do przyjrzenia się jej. Podobny zarzut stawiano filozofowi Martinowi Heideggerowi – używanie języka, którego nikt nie rozumie, by uniknąć polemiki z treścią tego, co pisał. Twórcy „Polityki Insight” intencje mieli być może nieco inne –„co mi tu będziesz, pariasie, podważał to co mówią tacy goście, jak my?”.
Zanim opromienieni światłem racji moralnej autorzy ruszyli na łowy – trzeba uczciwie przyznać – nie wysilili się nadmiernie. Jestem ostatnim, który uważałby, że liczba kliknięć oddaje wartość tego, dla którego się klika – jednak zawarta w podkaście konstatacja o braku szczególnej popularności Grzegorza Brauna w mediach społecznościowych skłoniła mnie do poświęcenia kilku minut na własny „risercz”. Stwierdziłem, że o ile autorzy „Polityki Insight” mieli 500 odtworzeń nagrania (później ta liczba wzrosła do niecałych 2 tysięcy), o tyle Braun ma na Facebooku 500 tysięcy obserwujących. Jeśli Braun ma niedużo, to dwaj publicyści „Polityka Insight” znajdują się w internetowym rowie mariańskim. Cóż, może dziennikarstwo podziemne ułatwia nasłuch.
WINNI WŁASNEGO ROZUMU
Nie miejsce tu, by rozwodzić się nad tym co kto uważa o Braunie, wspominać wszystkie wypowiedzi i skandalizujące akcje z nim samym w roli głównej. Oczywiście, nie miejsce też na zarzekanie się, że „ja na Brauna nie głosuję” – choć już zaczynałem się tłumaczyć. Bo niby czemu mielibyśmy się komukolwiek tłumaczyć z tego kogo popieramy lub nie popieramy? Czemu mielibyśmy samowolnie aspirować do udziału w dyskusji, której celem jest dokonanie partyjnej kwalifikacji, nie zaś wysłuchanie poglądów na konkretne tematy, których głos w wyborach jest jedynie skutkiem?
Bo niby czemu mielibyśmy być klakierami w „warszawkowej” orkiestrze nadętych moralistów, usiłujących wmówić nam, że polityka to sprawa wstydu i smaku, nie zaś faktu i logiki? Bo niby czemu aspirować mielibyśmy do „dobrego towarzystwa” z własnego nadania i wpatrzeni w dogmatyzm spod znaku „tego nie wypada” dryfować na dno, euforycznie odurzeni własną powierzchownością bądź śmiertelnie obrażeni na rzeczywistość, w dodatku raz po raz czyniąc to, czego naprawdę nie wypada? Jako człowiek uznający Bronisława Wildsteina za jeden ze swoich autorytetów nigdy nie czułem szczególnej potrzeby brnięcia w to obłudne: „Ja nie jestem antysemitą, ale…”. Jednocześnie aktualnie wydaje mi się to wręcz kuriozalne.
Dlaczego mielibyśmy to robić, gdy Żydzi dokonują likwidacji innego narodu, błąkając się niekiedy w oparach sadystycznego hedonizmu, kierując się tym właśnie „talmudycznym rasizmem”, o którym mówił Braun, wprost wyjętym z przemówień rabinów dowodzących, że Palestyńczycy to nie ludzie? Czemu mielibyśmy – skoro nikt o to nie pyta, może historia to zrobi – uznawać rozstrzeliwanie tysięcy palestyńskich dzieci za moralnie nie obciążające bardziej niż rzekomy bądź nawet faktyczny „antysemityzm”?
Czemu mielibyśmy uznawać przewagę schematu myślowego nad myśleniem – nawet, jeśli uniwersalizm „nie zabijaj” miałby ustąpić uniwersalizmowi „nie bądź antysemitą”? Czemu mielibyśmy nurzać się w bagnie wypełnionym propagandowymi kalkami, przyjmować na wiarę dogmaty podrzucane przez ludzi, których najbardziej oburzają logiczne argumenty, podważające „warszawkowy” porządek świata? Czemu mielibyśmy uznawać za własne, nie otrzymawszy wytłumaczenia dogmaty świeckiej religii, które bezdyskusyjne są jedynie z tej przyczyny, że w żadnej dyskusji by się nie obroniły?
KRYTYKA BUDUJE POPULARNOŚĆ
Przyjmując, że ludzie tacy, jak autorzy „Polityka Insight” – a przecież podobne przekazy w odniesieniu do prezesa Konfederacji Korony Polskiej dominują – nie są ukrytymi sprzymierzeńcami Brauna, mogliby choćby zbliżyć się do analizy przyczyn społecznego powodzenia tego ostatniego. Mogliby spróbować wskazać punkty, w których Braun się mylił, skoro istnieje oczywiste podejrzenie, że w wielu kwestiach po prostu miał rację.
Człowiek, który się myli doznaje uszczerbku na swoim poważaniu i popularności – wróg systemu, „człowiek spoza towarzystwa” mianowany do tej roli każdym podobnym podkastem staje się dla tych, których przyciągał dotychczas jeszcze silniejszym magnesem. Urocza ta wierność dogmatom, której niestraszna jest nawet autodestrukcja przy akompaniamencie parskania i oburzenia.
To, że Grzegorz Braun nie jest zapraszany do żadnej większej telewizji, choć dostał ponad milion głosów w wyborach, a jego partia w sondażach za każdym razem przekracza próg wyborczy jest typowe dla limitowanej demokracji.
Nie chcę powtarzać argumentów pojawiających się w coraz to nowych odsłonach w debacie publicznej – o braku otwartości tych „urzędowo otwartych”, o utyskiwaniu na faktyczną demokratyzację jej deklaratywnych piewców. Jeden z autorów „Polityka Insight” narzekał, że „przez media społecznościowe każdy pogląd jest teraz głoszony”, a także że „nie ma tematów tabu”. On i jemu podobni zawsze tak uważali – centralizm demokratyczny przetrwał zmianę ustroju.
To urocze, że diagnozę powodzenia Brauna autorzy podkastu sformułowali zupełnie nieświadomie.
Kandydat Demokratów, socjalista Zohran Mamdani wygrał we wtorek wybory na burmistrza Nowego Jorku. 34-letni polityk będzie pierwszym muzułmaninem na czele władz największego miasta Ameryki. Mamdani zapowiedział nastanie „nowego wieku”, a swoje zwycięstwo uznał za wygraną klasy robotniczej.
Zohran Mamdani / PAP/EPA/SARAH YENESEL
Mamdani wygrał wybory na burmistrza Nowego Jorku
Urodzony w Ugandzie syn indyjskich imigrantów polityk był zdecydowanym faworytem sondaży i pokonał byłego gubernatora stanu Nowy Jork Andrew Cuomo oraz republikańskiego działacza społecznego o polskich korzeniach Curtisa Sliwę. Po podliczeniu ponad 90 proc. głosów, Mamdani zgromadził nieco ponad 50 proc., podczas gdy Cuomo – 41,5 proc., a Sliwa – 7,2 proc. W głosowaniu uczestniczyło ponad 2 miliony mieszkańców, co najmniej pół miliona więcej niż w poprzednich wyborach.
„Zwycięstwo klasy robotniczej”
34-letni deputowany nowojorskiej legislatury określa się jako demokratyczny socjalista, a kampanię oparł o hasła walki z drożyzną. Choć burmistrz Nowego Jorku ma ograniczone uprawnienia, w kampanii obiecał szerokie zmiany w polityce socjalnej m.in. zamrożenie czynszów, darmowe przejazdy autobusem, darmowe żłobki i przedszkola, a nawet należące do miasta sklepy spożywcze.
Wszystkie te obietnice powtórzył podczas zwycięskiego przemówienia, w którym oglosił, że jego zwycięstwo jest zwycięstwem klasy robotniczej, zapowiedział nastanie „nowego wieku” i wprowadzenie „pokolenia zmian”. Cytował przy tym byłego socjalistycznego kandydata na prezydenta Eugene’a Debsa oraz socjalistycznego premiera Indii Jawaharlala Nehru.
– Odkąd pamiętamy, pracujący nowojorczycy słyszeli od bogaczy i wpływowych ludzi, że władza nie należy do nich.
Palce posiniaczone od podnoszenia pudeł na podłodze magazynu, odciski na dłoniach od kierownic rowerów dostawczych, kostki z bliznami po oparzeniach kuchennych. To nie są ręce, którym pozwolono dzierżyć władzę – mówił Mamdani. – Dziś, wbrew wszelkim przeciwnościom, ją uchwyciliśmy – oznajmił.
Nowy Jork „miastem imigrantów”
Burmistrz-elekt ogłosił też obalenie politycznej dynastii swojego rywala Andrew Cuomo (którego ojciec był gubernatorem Nowego Jorku) i rzucił wyzwanie. Zapowiedział, że będzie się sprzeciwiać zarówno antysemityzmowi, jak i islamofobii oraz obiecywał, że „Nowy Jork pozostanie miastem imigrantów, miastem zbudowanym przez imigrantów, zasilanym przez imigrantów i od dzisiaj rządzonym przez imigrantów”. Przekonywał też, że jego wygrana pokazuje, jak pokonać Donalda Trumpa.
– Jeśli ktokolwiek może pokazać krajowi zdradzonemu przez Donalda Trumpa, jak go powstrzymać, to jest to miasto, które go stworzyło. I jeśli jest jakikolwiek sposób, by przerazić despotę, to przez demontaż tych samych warunków, które pozwoliły mu na akumulację władzy. W ten sposób nie tylko zatrzymamy Trumpa, ale zatrzymamy następnego (Trumpa) – mówił Mamdani. – Więc Donaldzie Trumpie, bo wiem, że to oglądasz – mam do ciebie tylko te słowa: podkręć dźwięk w głośnikach.
Pierwszy muzułmanin na czele największego miasta w USA
Urodzony w Ugandzie syn profesora i znanej reżyserki indyjskiego pochodzenia określa się jako demokratyczny socjalista. Jest też muzułmaninem szyitą i będzie pierwszym burmistrzem największej amerykańskiej metropolii wyznającym islam. Jego rywalami byli były gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo, który w 2021 odszedł w niesławie z powodu oskarżeń o molestowanie seksualne – a w prawyborach Demokratów przegrał z Mamdanim – oraz wieloletni działacz społeczny, Republikanin Curtis Sliwa, założyciel organizacji Guardian Angels patrolującej nowojorskie metro.
Kampania obfitowała w kontrowersje i intrygi, a swoje piętno na niej odcisnął także pochodzący z Nowego Jorku prezydent USA Donald Trump. Prezydent wielokrotnie nazywał Mamdaniego komunistą i groził, że jeśli wygra, odetnie część funduszy federalnych dla metropolii. W ostatniej chwili Trump poparł nie kandydata własnej partii – Sliwę- lecz Cuomo, z którym prowadził ostre spory podczas swoich rządów w pierwszej kadencji.
Kłopoty Republikanów
Wtorkowe zwycięstwo opozycyjnego kandydata było jedną z szeregu porażek partii rządzącej w wyborach lokalnych. W Wirginii kandydatka Demokratów Abigail Spanberger zdecydowanie pokonała swoją republikańską rywalkę, stając się pierwszą w historii kobietą na fotelu gubernatora. Swój pojedynek wygrał też kontrowersyjny kandydat na prokuratora generalnego Jay Jones, który w ujawnionych SMS-ach życzył śmierci swoim republikańskim oponentom i ich dzieciom.
W New Jersey w nadspodziewanie wyraźny sposób wyścig o posadę gubernatora wygrała kongresmenka Mikie Sherrill. Kandydaci Demokratów wygrali też m.in. w lokalnych wyborach w Georgii i Pensylwanii.
„Dzisiejsze wyniki wyborów są zaprzeczeniem programu Trumpa. Okrucieństwo, chaos i chciwość, które definiują radykalizm MAGA i prowadzą do gwałtownego wzrostu kosztów, zostały stanowczo odrzucone przez Amerykanów” – ocenił w oświadczeniu lider Demokratów w Senacie Chuck Schumer.
Jest reakcja Donalda Trumpa
Po ogłoszeniu wyników Trump zamieścił wpis sugerujący, że porażka wspieranych przez niego kandydatów wynika z tego, że jego nazwiska nie było na kartach wyborczych oraz z powodu trwającego shutdownu. Konto Białego Domu na platformie X zamieściło jednak grafikę przypominającą logo drużyny NBA New York Knicks, z napisem „Trump jest waszym prezydentem”.
W kontekście trwającego konfliktu na Ukrainie, Włochy, jako członek NATO i UE, regularnie dostarczają pomoc wojskową Kijowowi. Od początku inwazji Rosji w 2022 roku, Rzym wysłał już kilkanaście pakietów wsparcia, w tym amunicję, systemy obrony powietrznej i pojazdy opancerzone. Jednak część tej pomocy budzi kontrowersje – chodzi o sprzęt wycofany z użytku, przechowywany od dekad w magazynach i często w stanie bliskim złomowania. Najnowsze doniesienia wskazują na wysyłkę setek starych transporterów opancerzonych M113, które, mimo swojego wieku, mogą odegrać kluczową rolę na polu bitwy. Przegląd włoskich mediów i źródeł internetowych ujawnia, jak ta decyzja balansuje między solidarnością sojuszniczą a wyzwaniami praktycznymi.
Transportery M113: Pochodzące z lat 50-tych ubiegłego wieku, prosto na front
Głównym bohaterem dyskusji jest 400 pojazdów opancerzonych M113, znanych we włoskiej armii jako warianty VCC-1 “Camillino” lub VCC-2. Te gąsienicowe transportery piechoty, zaprojektowane w USA w połowie lat 50′ XX wieku, były szeroko używane przez włoskie siły zbrojne do lat 70′, zanim zastąpiły je nowocześniejsze modele, takie jak Dardo czy Lynx KF-41.
Przechowywane w depo w miejscowości Lenta koło Vercelli (region Piemonte), wiele z nich nie było używane od lat, a część planowano zezłomować lub sprzedać na części zamienne – np. wcześniej Włochy podarowały Pakistanowi kilkadziesiąt sztuk właśnie w tym celu.
Włoski minister obrony Guido Crosetto potwierdził w maju 2025 roku, że pojazdy te trafią na Ukrainę w ramach 11-tego pakietu pomocy, na prośbę Kijowa. M113 to nie czołgi, lecz lekkie transportery zdolne przewozić do 10 żołnierzy, wyposażone w karabiny maszynowe kal. 12,7 mm (jak M2 Browning). Ich zaletą jest prostota obsługi, mobilność (prędkość do 60 km/h, zasięg ponad 500 km) i niski profil, co ułatwia użycie w okopach czy na trudnym terenie. Jednak krytycy, tacy jak ekspert Gianandrea Gaiani z witryny Analisidifesa.it, podkreślają ich podatność na współczesne zagrożenia: lekkie opancerzenie z aluminium nie chroni przed ciężkimi karabinami maszynowymi, artylerią czy dronami FPV.
Włoskie media donoszą, że pojazdy zostały częściowo zmodernizowane przed wysyłką – wyposażono je m.in. w systemy satelitarnego nadzoru dla lepszej koordynacji. Ukraina, która straciła setki własnych transporterów (np. w rejonie Kurska), docenia te dary mimo wad. Kijów modyfikuje je na miejscu, dodając klatki antydronowe i sieci ochronne. Kontrowersje narastają wokół stanu technicznego. Niektóre źródła opisują je jako “carri armati da rottamare” (pojazdy do złomowania), podkreślając, że wiele z nich jest częściowo nieoperacyjnych i nadaje się tylko na części. W roku 2022, NATO współpracowało z Włochami przy demilitaryzacji ponad 700 takich pojazdów, co sugeruje, że wysyłka to sposób na pozbycie się balastu magazynów.
Starsze haubice M109: Lekcja z roku 2023
Historia z M113 nie jest odosobniona. W roku 2023, Włochy wysłały Ukrainie 13 (lub ok. 20 według innych szacunków) samobieżnych haubic M109L kal. 155 mm, również pochodzących z depo w Lenta. Wspomniany wozy z lat 60′, przechowywane na świeżym powietrzu, tj. na ryżowych polach w pobliżu Vercelli przez ponad dekadę, okazały się niemal bezużyteczne po przybyciu. Ukraina musiała wydać miliony na remonty silników i systemów celowniczych, a ostatecznie wiele z nich uznano za nie możliwe do odzyskania z powodu braku części zamiennych z USA.
Śledztwo “New York Times” oskarżyło wtedy Włochy o wysyłanie “śmieci”, czemu włoskie ministerstwo obrony stanowczo zaprzeczyło, twierdząc, że Kijów był świadomy stanu sprzętu i zgodził się na naprawy na miejscu. Ta “beffa” (kpina) – jak nazwała ten fakt gazeta “La Stampa” – ujawniła problemy z logistyką: tajna operacja wysłania ich do Niemcy na remonty zakończyła się fiaskiem, a depo w Lenta, pełne ok. 1000 M109 i 3000 czołgów, stało się symbolem włoskiego “skarbca” przestarzałego uzbrojenia.
Inne elementy pomocy i kontekst międzynarodowy
Pakiet z M113 uzupełniają inne dary: starsze, ale sprawne karabiny maszynowe M2 i MG, systemy obrony powietrznej Spada (przestarzałe) oraz zaawansowane SAMP-T (trzy jednostki, co wymaga od Włoch uzupełnień własnych zapasów). W październiku 2025 roku media doniosły o dodatkowych 400 “blindati” (opancerzonych), w tym kolumnie 20 wozów bojowych Puma IFV z wieżyczkami “Hitrole” od Leonardo – te, choć starsze, przeszły modernizację.
Włochy nie są wyjątkiem: Niemcy wysłały stare Marder 1 i Leopard 2 A4, Wielka Brytania – haubice AS90, a Dania – francuskie Cezary. Tacy eksperci jak Andrea Gaiani argumentują, że tego rodzaju praktyka nie osłabia włoskiej armii – Rzym zachowuje 150 czołgów Ariete i modernizuje siły – ale służy pozbyciu się zapasów przed wymianą na nowe modele.
Znaczenie dla Ukrainy i wnioski
Mimo krytyki, stary sprzęt włoski ratuje życie na froncie. Ukraina, z ogromnymi stratami, ceni prostotę i dostępność M113 – testowane w Wietnamie i podczas wojny Jom Kippur, dziś adaptowane do dronowej ery. Jak podaje ukraiński portal Militarnyi, wozy te sprawdzają się w transporcie i wsparciu ogniowym, wymagając minimalnego szkolenia.
Włoska pomoc, choć kontrowersyjna, podkreśla wyzwania NATO: solidarność kontra efektywność.
Depo w Lenta, pełne reliktów Zimnej Wojny, przypomina, że wojna na Ukrainie to nie tylko high-tech, ale też recykling historii. Ciekawe tylko, jak długo Włochy będą “czyścić” swe magazyny kosztem sojusznika?
Ponad trzy czwarte Polaków (76 procent) opowiada się za przywróceniem obowiązkowych prac domowych do szkół podstawowych. Przeciwnych temu jest 16 procent badanych – przyznało we wtorek Centrum Badania Opinii Społecznej.
Z opublikowanego we wtorek badania CBOS „Polacy o zmianach w szkolnictwie” wynika, że ponad trzy czwarte Polaków (76 proc.) opowiada się za przywróceniem obowiązkowych prac domowych do szkół podstawowych. Przeciwnych temu jest 16 proc. badanych.
Autorzy publikacji podali, że rodzice dzieci w wieku szkolnym „nieznacznie częściej” popierają przywrócenie obowiązkowych prac domowych do szkół podstawowych (81 proc.) niż osoby niemające dzieci w tym wieku (76 proc.).
„Poparcie dla powrotu obowiązkowych prac domowych częściej niż pozostali deklarują przedstawiciele kadry kierowniczej (85 proc.), robotnicy wykwalifikowani (85 proc.), pracownicy instytucji publicznych (87 proc.) oraz osoby o poglądach prawicowych (85 proc.)” – czytamy.
Z badania wynika, że niezależnie od preferencji partyjnych, zdecydowana większość badanych popiera przywrócenie prac domowych. Najczęściej jednak opowiadają się za tym wyborcy Prawa i Sprawiedliwości (87 proc.), Konfederacji Wolność i Niepodległość (89 proc.), a także Konfederacji Korony Polskiej (89 proc.).
Do przeciwników zaliczają się najmłodsi badani, 18–24 lata (29 proc.) oraz osoby zajmujące się prowadzeniem domu (31 proc.).
Jeśli wierzyć badaniu, 54 procent respondentów popiera ograniczenie lekcji religii w szkołach publicznych do jednej godziny tygodniowo. Nie zgadza się na to 37 proc. badanych.
To samo pytanie CBOS zadało respondentom we wrześniu 2024 r., gdy ograniczenie liczby godzin religii było dopiero planowane. Wówczas nieznacznie więcej osób (58 proc.) popierało ten projekt.
Jeśli chodzi o nowy przedmiot edukacja zdrowotna, „80 proc. badanych o nim słyszała, ale jedynie 40 proc. interesowało się tym tematem”.
„Spośród osób, które słyszały o edukacji zdrowotnej, 60 proc. popiera wprowadzenie jej do programu nauczania, przy czym większość (37 proc.) wyraża zdecydowane poparcie. Sprzeciw wobec nowego przedmiotu deklaruje 31 proc. badanych, a 9 proc. nie ma sprecyzowanej opinii na ten temat” – wynika z badania.
Dwie trzecie popierających wprowadzenie edukacji zdrowotnej do programu nauczania (67 proc.) zgadza się ze stwierdzeniem, iż powinna ona być przedmiotem obowiązkowym, z czego 40 proc. opowiada się za tym „zdecydowanie”, a 27 proc. – „raczej”. Sprzeciw wobec pomysłu wyraziło 22 proc. pytanych.
CBOS poprosiło respondentów, którzy byli przeciwni wprowadzeniu do programu nauczania edukacji zdrowotnej o uzasadnienie swojej opinii. Najwięcej z nich (22 proc.) stwierdziło, że „edukacja zdrowotna będzie służyć propagowaniu ideologii lewicowej”. Kolejną często wskazywaną przyczyną sprzeciwu (11 proc.) była obawa, że przedmiot został przygotowany „na szybko”, „na kolanie”, nie ma do niego podręczników, będą prowadzić go nieprzeszkoleni w tym kierunku nauczyciele, a w związku z tym nie wiadomo, jakie ostatecznie treści będą poruszane na zajęciach.
Badanie „Aktualne problemy i wydarzenia” przeprowadzono w ramach procedury mixed-mode na reprezentatywnej imiennej próbie pełnoletnich mieszkańców Polski, wylosowanej z rejestru PESEL. Badanie zrealizowano w dniach od 2 do 13 października 2025 r. na próbie liczącej 901 osób (w tym: 61,2 proc. metodą CAPI, 22,5 proc. – CATI i 16,3 proc. – CAWI).
(Wrzesień 2015 roku, akcja „Klauni dla uchodźców” na wiedeńskim dworcu kolejowym Wien Westbahnhof. Fot. Petra Rautenstrauch / Anzenberger / Forum)
================================
Blisko 45 procent wiedeńskich pierwszoklasistów nie zna języka niemieckiego – poinformowały władze austriackiej stolicy. Siedem lat temu było to niewiele ponad 30 procent.
Z raportu opublikowanego we wtorek przez Urząd Miasta Wiednia, wynika, że spośród 16,7 tys. uczniów, którzy we wrześniu tego roku rozpoczęli naukę w pierwszej klasie w wiedeńskich publicznych szkołach podstawowych, 7 386 zostało zakwalifikowanych jako osoby z wyjątkowymi trudnościami w nauce.
Zgodnie z oficjalną definicją oznacza to, że dzieci takie nie posiadają wystarczającej znajomości języka niemieckiego, pozwalającej na pełny udział w zajęciach. Odsetek pierwszoklasistów w tej kategorii wynosi zatem około 44,2 proc., podczas gdy jesienią 2018 r. było to „zaledwie” 30,5 proc.
Radna miasta Wiednia ds. edukacji Bettina Emmerling wyjaśniła w rozmowie z dziennikiem „Der Standard”, że jednym z czynników, które doprowadziły do tej sytuacji, był niewątpliwie napływ migrantów. – Czy to z Syrii, czy z Ukrainy: osoby przybywające do Austrii już bardzo rzadko mówią po niemiecku – podkreśliła polityk. Dodała, że kolejna przyczyna to brak asymilacji znacznej części azylantów.
– Większość uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – 60,9 procent – urodziła się w Austrii – powiadomiła radna, powołując się na dane za ubiegły rok. Media zauważają, że oznacza to, że wiele dzieci migrantów dorasta w odizolowanych społecznościach, gdzie w dużej mierze radzą sobie bez języka niemieckiego.
Zdaniem wiceburmistrza Wiednia Christopha Wiederkehra, problem jest o wiele bardziej złożony. – Pandemia koronawirusa sparaliżowała wsparcie językowe, zapewniane przez personel zewnętrzny w przedszkolach na prawie dwa lata, a smartfony uciszyły wiele rodzinnych rozmów. Do tego dochodzi oszczędność poprzednich rządów federalnych, które finansowały zbyt małą liczbę pracowników wspierających naukę języka niemieckiego – tłumaczył polityk w rozmowie z gazetą.
Władze podejmują określone działania, licząc na poprawę sytuacji. Większe środki przeznaczono m.in. na zatrudnienie dodatkowych nauczycieli, wspomagających naukę języka niemieckiego w przedszkolach. Z kolei władze federalne planują wprowadzenie obowiązku uczęszczania przez uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi na obowiązkowe zajęcia w czasie wakacji oraz wydłużenie obowiązku przedszkolnego do dwóch lat.
Polska debata dotycząca imigracji przypomina tę zachodnią – wielu polityków jest ostrych retorycznie, by zgrywać „twardzieli” przed wyborcami, ale za ich słowami nie idą czyny. Mimo dwóch lat od przegranych wyborów i oczywistych faktów, które leżą na stole, czołowi przedstawiciele PiS-u dalej powielają kłamliwe twierdzenie, że legalna imigracja jest dobra i bezpieczna, a problem jest tylko nielegalna. Ostatnio zrobił to Jacek Sasin. Z drugiej strony mamy też pierwsze światełko w tunelu – problem łatwej ścieżki do uzyskania w Polsce obywatelstwa w końcu przełożył się na projekty legislacyjne, w tym rządowy. MSWiA zapowiada ogólnonarodową debatę na ten temat. Konsekwentna presja na polityków ma sens, nawet jeśli efekty nie przychodzą od razu.
Grozi nam depolonizacja
Imigracja to fundamentalne, egzystencjalne wyzwanie dla Polski. Jeśli pozwolimy politykom masowo osiedlać cudzoziemców, Polacy będą stopniowo tracić kontrolę nad własnym terytorium. W Londynie rdzenni Brytyjczycy są dziś wyraźną mniejszością – według oficjalnego spisu ludności w 2021 r. stanowili 37%.
Nie ma żadnego [dobrego] powodu, by tak samo nie było w przyszłości w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu.
Zmiana demograficzna w Wielkiej Brytanii, Francji czy Szwecji nie dokonała się w sposób otwarty – politycy mydlili oczy społeczeństwom, najpierw mówiąc im, że masowa imigracja jest niewielka, czasowa i opłacalna gospodarczo, a z czasem przechodząc do twierdzeń, że mleko się rozlało, proces jest nieodwracalny i musimy nauczyć się w żyć w społeczeństwie wielokulturowym.
W Polsce także żaden z kolejnych rządów nie zadeklarował otwarcie, że jego celem jest stopniowa depolonizacja Polski. W praktyce ludność naszego państwa staje się jednak coraz bardziej różnorodna narodowościowo i religijnie. Najpierw spiralę sprowadzania taniej siły roboczej rozkręcił PiS, obecnie kontynuuje to PO. Jedni i drudzy nie mówią Polakom prawdy o swoich działaniach. W 2023 r. Donald Tusk sprytnie przejął narrację antyimigracyjną, pokazując hipokryzję rządu PiS-u, gardłującego o pakcie migracyjnym czy ochronie granicy z Białorusią, ale jednocześnie gotowego otwierać Polskę na tysiące przybyszów z najbardziej egzotycznych kierunków, w tym państw muzułmańskich. Krytyka PiS-u w tej sprawie pomogła też zbudować się Konfederacji.
Choć od przegranych przez PiS wyborów minęły już dwa lata, partia Jarosława Kaczyńskiego dalej rżnie głupa w tej sprawie. Jedynie pojedynczy politycy, jak Janusz Kowalski czy Zdzisław Krasnodębski, są w stanie publicznie powiedzieć złe słowo o legalnej imigracji. PiS zorganizował niedawno marsz wyłącznie przeciw „nielegalnej imigracji”. Tej samej narracji trzymają się jego czołowi przedstawiciele.
W sierpniu Przemysław Czarnek – intensywnie kreujący się na prawą flankę PiS-u i powszechnie wymieniany jako możliwy premier przyszłego rządu koalicyjnego z Konfederacją – publicznie chwalił się, że osobiście wydawał wiele zgód na pobyt imigrantom jako wojewoda lubelski. „Nie przypominam sobie, by w czasach, gdy wydawałem zgody jako wojewoda, pojawiały się problemy takie jak te, które spotykają Europę Zachodnią w wyniku nielegalnej imigracji” – przekonywał w Polsat News Czarnek. Twierdzenie, że problemy spotykają Europą Zachodnią w wyniku nielegalnej imigracji, jest niezwykle ordynarnym, wielokrotnie dementowanym kłamstwem i na tym etapie nie da już się twierdzić, że nieświadomym. Najgłośniejsze zamachy terrorystyczne w rodzaju Charlie Hebdo w 2015 r., Nicei w 2016 r. czy Southport w 2024 r. przeprowadzali legalni imigranci i ich potomkowie, podobnie było z masowymi gwałtami na dziewczynkach dokonywanych przez Pakistańczyków z brytyjskim obywatelstwem. Przemoc legalnych imigrantów dotarła już też niestety do naszego kraju – vide próba zabicia Polaka w Śremie i niedawne morderstwo w Nowem. Sam fakt ogromnej zmiany struktury narodowościowej państw zachodnich jest wynikiem przede wszystkim legalnej imigracji.
Czemu Czarnek, Sasin i inni popierają imigrację?
Czarnek deklarował też – „Będę ostatni który będę przeciw przyjmowaniu studentów z zagranicy na polskich uczelniach. Wszystkie uczelnie na całym świecie biją się o studentów także z zagranicy. Mamy przyjąć absurdalne hasła – stop także legalnej imigracji – wyrzucić z Polski zagranicznych studentów, zamknąć polskie uczelnie, które są także polskimi przedsiębiorstwami? No trochę rozumu”. To niezwykle niebezpieczne twierdzenie. Uczelnia nie jest przedsiębiorstwem takim jak polska firma sprzedająca jedzenie, części samochodowe czy cokolwiek innego – niczego nie produkuje. Nie ma powodu, by polskie uczelnie kształciły masowo obcokrajowców – do Polski nie trafiają przecież największe talenty, tacy wyjeżdżający do USA czy W. Brytanii.
Mierzymy się natomiast z problemem wykorzystywania wiz studenckich jako sposobu dostania się do UE, a niekiedy także dyskryminacją polskich studentów jako mniej opłacalnych. Zyskuje imigrant, zarabia uczelnia, traci Polska. Uczelnie utrzymujące się z czesnego obcokrajowców owszem, należy zamknąć – skoro podobno brakuje nam rąk do pracy, to ich pracownicy z pewnością długo nie będą bezrobotni.
Poruszam ten wątek szerzej, ponieważ tłumaczy taką a nie inną postawę niektórych polityków. Przecież obrona imigracji się nie opłaca – dlaczego więc w nią wchodzić? Były minister Czarnek – za którego rządów liczba zagranicznych studentów na polskich uczelniach przekroczyła 100 tysięcy osób – wywodzi się ze środowiska akademickiego i zapewne po prostu odpowiada mu, że jego koledzy na takim „biznesie” zarabiają. Afirmatywne podejście do legalnej imigracji wyrażali publicznie w ostatnich tygodniach także Joachim Brudziński czy Mariusz Błaszczak, a do doborowego grona dołączył kilka dni temu Jacek Sasin. Były wicepremier napisał: „Niebywale zuchwały i kłamliwy jest spin koalicji 13 grudnia, wspieranej przez część Konfederacji od Mentzena. Zestawiać to, że polscy przedsiębiorcy legalnie zatrudniali sprawdzonych pracowników z zagranicy, z tym, że Niemcy naspraszali nielegalnych, często agresywnych migrantów, których dziś nam podrzucają – to szczyt manipulacji. Panie Mentzen, w praktyce nie atakuje pan PiS-u, tylko polski biznes, któremu brakuje rąk do pracy. To jest ta pana wolnorynkowa, liberalna polityka?”.
Wpis Sasina jest doskonałą egzemplifikacją znanego zjawiska retorycznej inflacji ws. nielegalnej imigracji, która ma przykryć bierność lub poparcie dla zmiany struktury narodowościowej innymi metodami. Niektórzy politycy uwielbiają nazywać jednych imigrantów agresywnymi bestiami i potworami, by rzucić „mięso” dla odbiorców i grać „twardzieli” – ich słowa nie przekładają się jednak na praktykę albo są sprytnym kamuflażem.
Twierdzenie, że nielegalni są z zasady agresywni, a wszyscy legalni bezproblemowi, jest absurdalne dla każdego myślącego człowieka – tym bardziej znając wieloletnie doświadczenia Europy Zachodniej. Imigrantom nielegalnym można najprędzej zarzucić głupotę – polska wiza była za rządów ministra Sasina et consortes tak łatwa do dostania, że trzeba było być frajerem, by próbować przedzierać się do Polski przez granicę z Białorusią. Wyjątkowo niezdarna jest skądinąd próba podzielania Konfederacji – akurat to Krzysztof Bosak i Ruch Narodowy temat legalnej imigracji podnosili już w 2018 r., długo zanim stał się nośny. Sasin kłamie też, że wszyscy pracownicy z zagranicy byli „sprawdzani”. W polskim prawie nie funkcjonuje nawet tak podstawowa procedura jak weryfikacja, czy dany imigrant nie popełniał przestępstwa w kraju pochodzenia. Podrzucanie imigrantów przez Niemcy to poważny problem, ale jest ich dużo mniej niż tych, którzy wjeżdżają legalnie.
Wypowiedź byłego wicepremiera dobrze tłumaczy przyczyny takiej postawy. Wiceprezes PiS otwarcie deklaruje, że chce obsługiwać przede wszystkim życzenia konkretnej grupy interesu – tej części przedsiębiorców, która zamiast normalnie rozwijać swoje firmy zatrudniając Polakom na godnych warunkach czy automatyzując pracę, chcą by politycy sprowadzali dla nich tanią siłę roboczą. Jeśli tacy politycy wrócą do władzy, można się więc spodziewać dalszego powielania drogi Europy Zachodniej. Tak jak robi to Platforma, która z kolei wykreowała bajkową opowieść o „setkach tysięcy wiz sprzedanych przez PiS”, w praktyce robiąc to samo co poprzednicy i wydając podobnie wiele pozwoleń dla imigrantów z egzotycznych kierunków. Tusk też kamufluje to przez „mocną” retorykę ws. granicy czy paktu migracyjnego – które oczywiście są także bardzo poważnymi zagrożeniami, ale nie wyczerpują zagadnienia.
Uda się zatkać dziurę obywatelstwa?
W tej beczce dziegciu jest też jednak łyżka miodu. W ciągu ostatnich tygodni wszystkie czołowe siły w Polsce opowiedziały się za zaostrzeniem kryteriów przyznawania polskiego obywatelstwa. Piszącemu te słowa daje to sporo satysfakcji, bo podnosił temat od lat w mediach i artykułach. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji przedstawiło swoje propozycje wydłużenia go do 8 lat, wprowadzenia testu obywatelskiego sprawdzającego znajomość historii i kultury Polski i zobowiązania do podpisania aktu lojalności wobec polskiego państwa.
Swój projekt w sprawie wydłużenia minimalnego czasu pobytu zgłosił prezydent Nawrocki. PiS zaproponował oprócz tego m. in. wymóg znajomości języka polskiego na C1 (obecnie ledwie B1), niekaralności w Polsce, niekorzystania z pomocy socjalnej i pozytywnej opinii od miejscowego komendanta policji. Kierunek jasno poparła też Konfederacja, która już w 2023 r. proponowała moratorium na przyznawanie obywatelstwa.
Politycy nie mogą dłużej ignorować zagrożenia nabycia polskiego obywatelstwa przez tysiące, a w dalszej perspektywie potencjalnie nawet miliony imigrantów i ich potomków, co oznaczałoby nabycie przez nich pełnych praw politycznych i socjalnych. Pamiętajmy, że przyznając obywatelstwo jednemu cudzoziemcowi, przyznajemy je automatycznie wszystkim jego potomkom. Co z tego, że dziadek był miły i pracował, jeśli wnuki będą nie cierpieć Polski, a w świetle prawa będą takimi samymi Polakami jak my?
Ponadto Polska jest jednym z niewielu krajów UE, w których nie ma procedury odebrania obywatelstwa imigrantowi, który je nabył – śmiejemy się z Francji czy Szwecji, a tam jest to praktykowane. Co więcej – uniemożliwia to nasza konstytucja. Niezbędna wydaje się zatem zmiana ustawy zasadniczej. Nie jest to kaprys publicysty – o możliwości takiej nowelizacji konstytucji mówił już dwa miesiące temu szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki.
Docelowo należy dążyć do tego, by polskie obywatelstwo mieli tylko ludzie naprawdę będący Polakami. Przykłady rzeczywistego wychowania na Polaka osoby niemającej żadnego polskiego pochodzenia nie są częste i to tylko ich powinna dotyczyć procedura przyznania obywatelstwa.
Dla Polaków dużo ważniejsze, czy będziemy mieli własne państwo dla siebie i swoich rodzin, niż jak będzie nazywał się premier czy minister. Nie możemy pozwolić politykom wciągnąć nas w plemienną wojnę, w której odsunięcie Tuska od władzy będzie celem samym w sobie. Zmiana – zdecydowanie tak, ale jakościowa i przemyślana.
„Arbeit macht frei” (praca czyni wolnym) to napis umieszczony na bramie głównej niemieckiego obozu śmierci w Auschwitz. Niemieccy naziści użyli tego hasła przekręcając „Wahrheit macht frei” (prawda czyni wolnym; prawda cię wyzwoli). Napis był używany w wielu obozach koncentracyjnych.
„Arbeit macht frei” pojawiło się pierwszy raz jako tytuł powieści Lorenza Diefenbacha z 1873 roku. Autor był protestanckim pastorem. W jednym ze źródeł wyczytałem, że podobno nawrócił się na katolicyzm. Zdegenerowani bohaterowie powieści Diefenbacha wracali na łono społeczeństwa dzięki pracy.
W czasie II Wojny Światowej sataniści użyli tego przekręconego cytatu z Ewangelii jako szyderstwa. To nie „prawda”, lecz katorżnicza „praca” miała czynić więźnia wolnym, a w praktyce – martwym.
Anna Mucha: Praca czyni wolnym jak to powiedział jakiś filozof…
Kuba Wojewódzki: Nie wiem czy to nie był jakiś bolszewicki filozof…
Anna Mucha: W każdym razie… jakiś powiedział…
Gdyby podobną ignorancją popisałby się ktoś, kto kojarzy się z normalnością, byłby skandal. Wybuchłby klangor – wycie i plucie w stylu: polscy naziści! antysyjonizm, antybanderyzm, antyhomoseksualizm!
Tymczasem to nie naziści, ale lubiani i popularni, niezbyt normalni, bo prounijni, neomarskiści. Można więc odetchnąć z ulgą…
Wolność z ograniczoną datą ważności
Czy neutralność klimatyczna, szpryca i cyfrowa obroża uczynią nas “wolnymi”? Takie są plany. Dziś napis znad bramy obozu w Auschwitz, w formie licznych propagandowych parafraz, bardzo często pojawia się w mediach. W czasie fałszywej pandemii wolność i bezpieczeństwo miała dać szpryca, która w praktyce dała niezliczoną liczbę powikłań i zgonów. Miała dać wolność – swobodę poruszania się w miejscach publicznych, prawo do korzystania z transportu publicznego, robienia zakupów i prawo do pracy. Taki był plan pilotażowy.
Nie martwmy się. „Idea nowej wolności” wyznawana przez “kradnących inaczej” i “zabijających inaczej” pozostała aktualna i tym razem nie będzie to pandemiczna trutka, ale obowiązkowa tożsamość cyfrowa z kilkoma rodzajami pieniądza, oczywiście cyfrowego, ale z ograniczona datą ważności. Ale przedtem wojna. Bez wojny trudno będzie przesiedlić nowych obywateli Ukropolin na miejsce Polaków.
Chyba, że… odzyskamy Polskę. Nawet „słudzy Izraela i słudzy Ukrainy” spod szyldu PiS zaczęli cytować Jarosława Marka Rymkiewicza
Wolność nie jest dla słabych. Wolność zdobywa się siłą, inaczej zdobyć jej nie można.
to, co z edukacją w ciągu niespełna dwóch lat rządów zrobiło ministerstwo oddane w ręce lewicy, śmiało można określić mianem dewastacji. W opublikowanym niedawno raporcie Instytutu Badań Edukacyjnych na temat rozporządzenia de facto eliminującego prace domowe (podpisanego przed ponad rokiem przez Minister Barbarę Nowacką) dostajemy dane, które na tym pomyśle nie zostawiają suchej nitki.
Proszę tylko spojrzeć: 91% nauczycieli klas IV-VIII zgłasza trudności z opanowaniem materiału wśród uczniów; 84% pedagogów zwraca uwagę na obniżenie motywacji uczniów;nauczycieli niepokoi również obserwowany wśród dzieci spadek samodzielności i obniżenie poczucia odpowiedzialności za naukę (odpowiednio 77% i 80%); 81% nauczycieli nauczania początkowego zaobserwowało zaś u swoich podopiecznych spadek systematyczności w nauce. Ogółem aż… 90% nauczycieli klas VI-VIII, których najbardziej dotknęła reforma, uważa, że zmiany te były niekorzystne dla uczniów.
Te dane mówią same za siebie – dewastacja. Począwszy od zakazu zadawania prac domowych, przez bezprecedensowe okrojenie podstaw programowych i wyrzucenie z nich treści o kluczowym znaczeniu, aż po próbę wyrugowania ze szkół lekcji religii i całą gamę zmian motywowanych ideologicznie.Dla nas – rodziców, nauczycieli, dyrektorów i wszystkich osób zatroskanych o młode pokolenie – to jasny sygnał alarmowy. Ale dla pani minister… to doskonały moment, aby przeprowadzić kolejne zmiany pogrążające polską szkołę w jeszcze głębszym kryzysie!
Zmiany w edukacji, zarówno systemowe, jak i motywowane ideologicznie, do których wprowadzenia prą rządzący, doprowadzą do drastycznego obniżenia poziomu nauczania, ale także – co równie niebezpieczne – do zmiany sposobu myślenia, przebudowania hierarchii wartości, a w konsekwencji przemian społecznych, które obejmą całe pokolenie. Dlatego już dziś proszę Państwa o pomoc – musimy przeciwstawić się postępującej destrukcji systemu edukacji. Nie możemy pozwolić, aby lewicowa rewolucja pochłonęła polskie szkoły!Wspieram walkę o polską szkołę! Na początku jednak chciałbym gorąco Państwu podziękować za udział w akcji Szlachetny Piątek. Dziękuję zarówno uczniom i nauczycielom, politykom, redakcjom, które włączyły się w promowanie wydarzenia, jak i każdemu z Państwa, kto postanowił razem z nami pokazywać młodzieży dobre, konstruktywne wartości: szlachetność, czystość i wierność. Ta akcja pokazała, że działając wspólnie, możemy skutecznie przeciwstawić się próbom skierowania polskich szkół na nowe ideologiczne tory.Ale to nie koniec walki o edukację naszych dzieci. Już wkrótce czeka nas bowiem próba wprowadzenia kolejnych zmian, które mogą nieodwracalnie zdewastować system szkolnictwa. I nie boję się tu użyć wielkich słów: to, co szykuje resort edukacji, to prawdziwa destrukcja. Mowa o rządowym projekcie ustawy o zmianie ustawy – Prawo oświatowe oraz niektórych innych ustaw. Proponowane tam rozwiązania są kalką fatalnych rozwiązań edukacyjnych o ideologicznym podłożu, które funkcjonują już na Zachodzie.Oczywiście argumentem za koniecznością takich przemian ma być dostosowanie szkół do nowych wyzwań, jakie stoją przed uczniami i absolwentami w dzisiejszym świecie. W praktyce to po prostu próba zniszczenia polskich szkół, tak aby zamiast uczyć i wychowywać, formatowały dzieci i młodzież na „postępową” modłę. Projekt nowelizacji należy łączyć ze znaną nam już „Reformą 26. Kompas Jutra”. Proponowane tam zmiany obejmują m.in.:drastyczne ograniczenie kanonu lektur obowiązkowych;ograniczenie nauczania geografii czy biologii;przemycanie edukacji klimatycznej na niemal każdym przedmiocie;wprowadzenie obowiązkowej edukacji zdrowotnej z elementami deprawującej edukacji seksualnej;ograniczenie wątków narodowych i chrześcijańskich na rzecz ponadnarodowych w nauczaniu historii. Cel lewicowego kierownictwa MEN rysuje się wyraźnie jak na dłoni: to sformatowanie nowego człowieka – wykorzenionego z łona własnego narodu, pozbawionego kodu kulturowego i nieświadomego w zakresie podstaw własnego rozwoju, z wykrzywioną wizją płciowości czy seksualności. Trudno nie patrzyć na te działania także w szerszej perspektywie. Wiedzą Państwo zapewne o przygotowywanej w brukselskich gabinetach reformie traktatów unijnych. Przewiduje ona między innymi, że procesy edukacyjne w Europie będą wyjęte spod suwerennej władzy państw narodowych. Działania obecnego rządu, który chce być prymusem we wprowadzaniu wszelkich eu-regulacji, już dziś wpisują się w ten trend. W połączeniu z dotychczasowymi elementami reformy, czyli ograniczaniem prac domowych, wyrzucaniem ze szkół religii, wprowadzeniem edukacji obywatelskiej i „zdrowotnej” możemy bez trudu zarysować sylwetkę absolwenta szkoły według Barbary Nowackiej. To będzie człowiek niezwykle podatny na wtłoczenie nowej wizji człowieczeństwa i „miłości” opartej wyłącznie na popędzie i hedonizmie tymczasowych relacji bez żadnych zobowiązań, zakompleksiony z powodu bycia Polakiem i nieumiejący odróżnić prawdy od pseudonaukowych, zideologizowanych treści. Ze szkoły mają zniknąć nie tylko „treści nauczania” zastąpione trudnymi do zdefiniowania „doświadczeniami edukacyjnymi”.
Ma zniknąć rodzina, małżeństwo, odpowiedzialność, dziecko poczęte i godność życia ludzkiego.
To zmiana nie tylko systemu szkolnictwa – to destrukcja całego pokolenia.Nie możemy patrzeć na to spokojnie!Chcę pomóc chronić polską szkołę!W Centrum Życia i Rodziny już od kilku lat pracujemy wspólnie ze szkołami nad tym, aby zatrzymać ideologiczną ofensywę lewicy. W ramach programu Szkoła Przyjazna Rodzinie wspieramy placówki edukacyjne we wdrażaniu różnorodnych działań na rzecz małżeństwa, rodziny i obrony godności życia. Jednocześnie pomagamy także rodzicom, którzy dla swoich pociech szukają szkoły, w której zyskają wsparcie w wychowaniu dzieci w duchu wartości. Każda szkoła przystępująca do programu zobowiązuje się do ochrony uczniów przed propagowaniem treści szkodliwych dla prawidłowego rozwoju płciowego, osobowego i społecznego, a także do prowadzenia działań formacyjnych skierowanych do grona pedagogicznego, rodziców oraz uczniów. Placówki spełniające te warunki otrzymują od nas certyfikat Szkoły Przyjaznej Rodzinie, który dla rodziców jest gwarancją, że szkoła uznaje prymat wartości rodzinnych, a oni sami będą aktywnie wspierani w procesie wychowawczym. W ramach programu kierujemy także do szkół specjalną ofertę dydaktyczną. Co miesiąc przesyłamy placówkom przygotowane przez ekspertów karty pracy i scenariusze zajęć, zróżnicowane tematycznie i dostosowane do różnych etapów edukacyjnych. Co więcej, szkoły otrzymują od nas również publikacje poświęcone obronie życia i tożsamości rodziny, które mogą następnie udostępnić nauczycielom, rodzicom czy uczniom.Jednak ogromna część naszej pracy związanej z programem to przede wszystkim podróże. Odwiedzamy bowiem placówki edukacyjne z wykładami i prezentacjami skierowanymi do rodziców, młodzieży czy kadry pedagogicznej.Tematyka tych spotkań jest bardzo zróżnicowana. Począwszy od ochrony rodziny i godności życia, przedstawiania praktyki działań pro-life czy problematyki zagrożeń ze strony ideologii gender i rewolucji kulturowej aż po rady, jak kształtować charakter w dobie coraz powszechniejszego uzależnienia od mediów cyfrowych.O tym, jak bardzo taki program jest potrzebny w czasach kulturowego i ideologicznego zamętu, niech świadczy fakt, że obecnie aktywnie współpracujemy z 773 placówkami! Są wśród nich zarówno przedszkola i szkoły podstawowe, jak i licea, technika, szkoły branżowe, a nawet szkoły przysposabiające do pracy, bursy, ośrodki psychologiczno-pedagogiczne, szkoły muzyczne czy ośrodki wychowawcze. Skala zainteresowania współpracą pokazuje, że dyrektorzy, nauczyciele, ale także rodzice dostrzegają zagrożenia związane z ideologiczną ofensywą i wmuszaniem szkołom niechcianych i niekorzystnych reform. Dla nas to znak, że polską edukację wciąż można uratować! Niezbędna w tym procesie jest świadomość kadry pedagogicznej i rodziców. Świadomość zagrożeń – tych o podłożu ideologicznym, jak i tych stricte edukacyjnych – i świadomość, że to na nas, dorosłych, spoczywa obowiązek ochrony dzieci i młodzieży przed niekorzystnymi dla ich rozwoju treściami i działaniami na niwie społeczno-politycznej.Ale powiem wprost – niezbędne są nam także finanse. Miesięcznie program Szkoła Przyjazna Rodzinie pochłania ponad 5 000 złotych, a zapotrzebowanie wciąż rośnie. Dla nas to godziny przygotowań materiałów, wykładów i organizacji spotkań, ale także godziny spędzone w podróżach po całej Polsce. Tym bardziej, że chcemy rozwijać ofertę spotkań na tematy bardzo praktyczne, jak np. arkana pracy prawnika. Bardzo zależy nam, aby docierać wszędzie tam, gdzie istnieje taka potrzeba. W każdym z tych miejsc czekają na nas ciekawe i niejednokrotnie poruszające spotkania z ludźmi, którzy walczą o polską szkołę i polskich uczniów. Dlatego dziś bardzo proszę Państwa o wsparcie naszych działań w ramach programu Szkoła Przyjazna Rodzinie datkiem w dowolnej wysokości, na przykład 50 zł, 100 zł, 200 zł, 500 zł lub nawet większej!Wspieram program Szkoła Przyjazna Rodzinie! Nie mam wątpliwości, że w czasie, gdy doświadczamy tak bezprecedensowego ataku na szkołę, nasze działania powinny z równą nieugiętością kontrować niebezpieczne ruchy ministerstwa. Nie jest przecież tajemnicą, że to właśnie obszar edukacji jest jednym z bardziej łakomych kąsków dla każdej lewicowej władzy. Dzięki opanowaniu tego fragmentu systemu państwowego może nie tylko sączyć swój szkodliwy przekaz, ale również sięgać znacznie głębiej, już teraz wpływając na kształt systemu wartości, postawy życiowe i działania całego pokolenia.Nasz sprzeciw wobec wprowadzania progresywnych trendów ideologicznych w mury szkoły jest zatem konieczny, aby uchronić dzieci i młodzież przed prądami kulturowymi, które zagrażają ich prawidłowemu rozwojowi psychospołecznemu, emocjonalnemu i intelektualnemu.To, co obserwujemy, to nie tylko planowana i punkt po punkcie przeprowadzana akcja ogłupiania społeczeństwa, ale także kulturowa wojna. Nasze dzieci nie obronią się same. To my, rodzice, dziadkowie, nauczyciele musimy stanąć do tej walki o ich serca i umysły. A jej stawką jest to, czy z naszych szkół będą wychodzić młodzi ludzie o szerokich horyzontach, ale i prawidłowo ukształtowanym sumieniu i silnym charakterze, czy też już tylko dostosowane do ideologicznych wymagań słabe jednostki, niepewne swego miejsca w świecie i roli w społeczeństwie. Liczę na Państwa wsparcie w tej walce o młodych! Serdecznie pozdrawiamWSPIERAM DZIAŁANIA CENTRUM ŻYCIA I RODZINY! Dane do przelewu: Centrum Życia i Rodziny Skrytka pocztowa 99, 00-963 Warszawa 81 Nr konta: 32 1240 4432 1111 0011 0433 7056, Bank Pekao SA Z dopiskiem: „Darowizna na działalność statutową Centrum Życia i Rodziny”SWIFT: PKOPPLPW IBAN: PL32 1240 4432 1111 0011 0433 7056 Centrum Życia i Rodziny Skrytka Pocztowa 99, 00-963 Warszawa tel. +48 22 629 11 76
„Najpierw przyszli po krowy mleczne, a ja milczałem…”
Znacie to.
Duńska firma biotechnologiczna DSM stworzyła niedawno produkt o nazwie Bovaer – zatwierdzony także w USA – który blokuje enzym odpowiedzialny za produkcję metanu jako ubocznego produktu trawienia roślin przez krowy. Teoria: mniej metanu = mniej „zmian klimatycznych”.
Cytat ze strony producenta DSM-Firmenich:
„Mikroby w żwaczu krowy trawią pokarm, produkując wodór i dwutlenek węgla. Mikroby metanogenne wykorzystują te dwa gazy i zamieniają je w metan w serii reakcji enzymatycznych.
Bovaer® to dodatek paszowy, który tymczasowo dezaktywuje jeden z tych enzymów, co skutkuje mniejszą produkcją metanu. Wystarczy ¼ łyżeczki dzienniedo paszy – działa już po 30 minutach. Potem Bovaer® rozpada się na związki już naturalnie obecne w żwaczu.
Naturalnie metabolizowany przez krowę, Bovaer® trwale obniża emisje metanu, jest bezpieczny dla krowy i nie przenika do mleka ani mięsa…
Od 1 października 2025, duńskie władze zobowiązały wszystkich hodowców do podawania Bovaeru całemu bydłu w kraju.
Efekt? – Katastrofa, według rolników.
Z duńskiej strony Nyheder TV2:
„Coraz więcej krów mlecznych choruje i daje mniej mleka. A w niektórych przypadkach po prostu dostają zapaści.
Podejrzewa się, że przyczyną jest kontrowersyjny dodatek Bovaer, który musi być mieszany z paszą.
Od 1 października 2025, rolnicy zaczęli dodawać obowiązkowy preparat. Celem jest redukcja emisji gazu cieplarnianego – metanu. Bovaer był wcześniej testowany przez kilka lat.
Ale coś poszło nie tak przy jego wprowadzaniu.
— Dostaliśmy bardzo dużo telefonów od rolników, którzy zaniepokojeni są tym, co dzieje się w ich stadach – mówi Kjartan Poulsen, przewodniczący Krajowego Związku Duńskich Producentów Mleka.
Sądzicie, że przejęcie i «poprawienie» funkcjonowania układu trawiennego bydła, który ewoluował przez miliony lat, brzmi dystopijnie i jest potencjalnie zgubne dla produkcji żywności? – Spokojnie – DSM na swojej stronie gwarantuje, że jest ono „sprawdzone, bezpieczne i skuteczne”; magiczne słowa, które powinny automatycznie złagodzić wszelkie utrzymujące się obawy wśród klasy chłopskiej.
Gdy więc dziesiątki krów wywracają się na pastwiskach lub w oborach, to na pewno nie przez syntetyczny inhibitor enzymu metanowego, który służy agendzie Klimatycznej™ oraz centralnej kontroli nad żywnością. One z pewnością zachorowały na COVID’a, albo coś w tym rodzaju. Kilka dawek zastrzyków mRNA na pewno postawi je na nogi.
Szybkie podsumowanie informacji z duńskich mediów głównego nurtu (TV2, LandbrugsAvisen, Psst-nyt.dk, Aarhus Universitet) na temat zabójczych skutków stosowania preparatu Bovaeru krów. Fakty z października/listopada 2025, tj. od kiedy preparat stał się w Danii obowiązkowy (od 1 X 2025 dla stad >50 krów).
Generalnie:
Masowe gorączki >40°C, biegunki, zapalenia wymion, wzdęcia, spadek produkcji mleka o 1,5–2 kg/krowę/dzień, krowy wywracają się i trzeba je uśmiercić.
Potwierdzone zgony: co najmniej kilka krów na gospodarstwo (jedna farma: 1 krowa padła w 24 h, inna: 6 w miesiąc).
Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!” • 4 listopada 2025 michalkiewicz
Wygląda na to, że zarówno wojna na Ukrainie, jak i operacja ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy prędko się nie skończy. Wprawdzie prezydent Donald Trump z wielkim przytupem ogłosił, a następnie w egipskim kurorcie Szarm el-Szejk nawet podpisał z trzema innymi sygnatariuszami swój zbawienny, 20-punktowy plan – ale poza punktem pierwszym, przewidującym z jednej strony wydanie Izraelowi żyjących jeszcze zakładników oraz ciał zakładników zmarłych, a z drugiej strony – wypuszczenie z izraelskich więzień prawie 2 tysięcy palestyńskich więźniów – w tym 250 skazanych na więzienie dożywotnie, wśród których musi być wielu, jeśli nie większość, wybitnych działaczy Hamasu – żaden następny punkt nie został zrealizowany – bo zawieszenie broni, które teoretycznie obowiązuje cały czas – jest nieustannie naruszane – a o te naruszenia obydwie strony oskarżają się nawzajem. Która mówi prawdę – tego oczywiście nigdy się nie dowiemy, bo pierwszą ofiarą każdej wojny – a cóż dopiero – operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy – jest właśnie prawda. Czy w związku z tym pozostałe punkty zbawiennego planu prezydenta Trumpa dla Strefy Gazy mają szanse realizacji? To już nie jest takie pewne.
Kto rozbroi Hamas?
Jednym z punktów zbawiennego planu jest rozbrojenie Hamasu. Ale sprawa nie wydaje się prosta, bo – po pierwsze – o ile oficjalnym celem operacji Izraela w Strefie Gazy było rozgromienie Hamasu – to już widać, że ten cel nie został osiągnięty. Izrael, wprawdzie przez papierek, to znaczy – przez pośredników – jednak musiał negocjować warunki zawieszenia broni właśnie z Hamasem – ale to jest najlepszy dowód, że nie tylko nie został on rozgromiony, ale – że nadal sprawuje władzę w tej części Strefy Gazy, która nie jest kontrolowana przez armię izraelską. Dowodem, że tak właśnie jest, są egzekucje, dokonywane na „izraelskich kolaborantach” przez uzbrojone bojówki Hamasu, które natychmiast się tam pojawiły. Tym egzekucjom nikt nawet nie próbuje zapobiegać, a to świadczy o uznaniu władzy Hamasu nad Strefą Gazy de facto.
Wprawdzie Hamas, podobno przyparty do ściany przez prezydenta Trumpa oraz swoich muzułmańskich protektorów i sponsorów, zgodził się na rozbrojenie – ale tylko w przypadku, gdy broń swoją miałby przekazać jakiejś reprezentacji palestyńskiej – której w Strefie Gazy najzwyczajniej w świecie nie ma. Zbawienny plan przewiduje wprawdzie, że powstanie tam Rada Pokoju z prezydentem Trumpem na czele, ale tej Rady też jeszcze nie ma, a co więcej – wcale nie wiadomo czy w ogóle powstanie. Rzecz w tym, że nawet sygnatariusze porozumienia wcale nie kwapią się wysyłać do Strefy Gazy własnych wojsk, by wojowały z Hamasem – również dlatego, że dla takiej Turcji, czy Kataru, obecność Hamasu w Strefie Gazy wcale nie jest niepożądana.
Wygląda zatem na to, że jak dotychczas, Hamasu nie ma kim w Strefie Gazy zastąpić i bardzo możliwe, że ten tymczasowy stan będzie się utrzymywał jeszcze długo – chyba, że zniecierpliwiony brakiem sukcesu prezydent Trump spełni swoją groźbę i zapali Izraelowi zielone światło dla dokończenia operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy, a wtedy Hamas być może zostałby rozgromiony – ale razem z resztą tamtejszej ludności. Z punktu widzenia Izraela nie byłoby to najgorsze wyjście, bo wprawdzie opinia międzynarodowa znienawidziłaby Izrael do reszty – ale Izrael tyle razy udowodnił, że żadnymi opiniami głupich gojów się nie przejmuje, przynajmniej dopóty, dopóki Stany Zjednoczone popierają go bez zastrzeżeń – jak to robiły przez cały czas od końca lat 50-tych ubiegłego stulecia.
Najgorsze są nieproszone rady – ale gdyby tak prezydent Trump, na przykład w zamian za przeprowadzenie przez CIA przesilenia rządowego w Polsce, zobligował Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego do wysłania do Strefy Gazy naszej niezwyciężonej armii, by rozbroiła znienawidzony Hamas, to jest prawie pewne, że w ramach niedawno nakreślonego przez Naczelnika politycznego programu nadstawiania się Amerykanom, nasza niezwyciężona armia mogłaby zostać do Strefy Gazy wysłana. Z jakim skutkiem – to inna sprawa.
Dopóki jednak na czele vaginetu w naszym bantustanie jest obywatel Donald Tusk, to o żadnym wysłaniu naszej niezwyciężonej armii do Strefy Gazy mowy być nie może, ponieważ obywatel Donald Tusk wykonać ma tutaj całkiem inne zadanie – mianowicie wepchnięcia Polski pod takim czy innym pretekstem do wojny z Rosją. Świadczy o tym, wywołująca niezamierzony efekt komiczny deklaracja Księcia-Małżonka, który nagle przypomniał sobie, że w Polsce są jednak niezawisłe sądy i gdyby taki jeden z drugim niezawisły sąd wydał vaginetowi rozkaz zatrzymania, czy może nawet – zestrzelenia samolotu wiozącego rosyjskiego prezydenta Putina na spotkanie z prezydentem Trumpem w Budapeszcie , to nie byłoby rady; trzeba by ten samolot zatrzymać, a może nawet zestrzelić.
Na szczęście spotkanie w Budapeszcie zostało bezterminowo odwołane, w czym ludzie pobożni mogą dopatrzyć się dyskretnej interwencji Królowej Korony Polskiej, która – litując się nad nami – postanowiła uchronić nas przed skutkami głupoty Księcia-Małżonka, który próbuje wspinać się do coraz wyższych grządek w postaci stanowiska premiera, a potem – może nawet prezydenta naszego bantustanu.
Obawiam się jednak, że okazji do wkręcenia Polski w maszynkę do mięsa będzie jeszcze bardzo wiele, więc w tej sytuacji co nam szkodzi odwołać się do wspaniałomyślności i wielkoduszności Królowej Korony Polskiej, chociaż od Naszych Umiłowanych Przywódców wielokrotnie doznała Ona ostentacyjnego lekceważenia? Inna sprawa, że nie powinniśmy jednak nadużywać cierpliwości Nieba, bo nie po to Stwórca Wszechświata ustanowił rządzącą światem zasadę przyczynowości (z określonych przyczyn muszą wynikać określone skutki), żeby ją nieustanie zawieszać z powodu naszej lekkomyślności. Byłoby to niekorzystne również ze względów pedagogicznych, bo w przeciwnym razie świat stałby się kompletnie nieprzewidywalny i niezrozumiały.
Trump nie chce umierać za Kijów
Podobnie z wojną na Ukrainie. Nie wydaje się, by zakończyła się ona szybko – co z naszego punktu widzenia nie musi być koniecznie wiadomością złą. Wiele razy zwracałem uwagę, że wiadomość, iż na Ukrainie wyrzynają się Ukraińcy z Rosjanami, nie jest wiadomością najgorszą. Wyobrażam sobie bowiem jeszcze gorsze wiadomości – że na przykład Rosjanie wyrzynają się na Ukrainie również z Polakami, albo nawet jeszcze gorszą, że Rosjanie wyrzynają się z Polakami w Polsce, albo i najgorszą – że robią to do spółki z Ukraińcami i Niemcami.
I chociaż prezydent Trump wylewa łzy, że tylu ludzi ginie, to jednak można w jego postępowaniu wobec Ukrainy dopatrzeć się pewnej racjonalnej linii. Punktem wyjścia niech będą zapewnienia, że gdyby on był prezydentem, to do tej wojny nigdy by nie doszło. Można to oczywiście złożyć na karb megalomanii, jaka przypisywana jest prezydentowi Trumpowi, jednak ja bym sobie tę deklarację rozebrał z uwagą. Prezydent Putin wielokrotnie – również na Alasce – powtórzył, że warunkiem zakończenia wojny na Ukrainie jest usuniecie jej pierwotnych przyczyn. A co było pierwotną przyczyną tego wszystkiego? Nie ulega wątpliwości, że sfinansowanie przez USA kwotą 5 mld dolarów w roku 2014 „majdanu” na Ukrainie, wskutek czego proklamowany na szczycie NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku porządek polityczny w Europie został wysadzony w powietrze. Prezydent Józio Biden, szczęśliwy, że udało mu się namówić prezydenta Zełeńskiego na wkręcenie Ukrainy w maszynkę do mięsa, gotów był wspierać to państwo forsą i dostawami broni w przekonaniu, któremu podczas pielgrzymki do Kijowa dał wyraz ówczesny sekretarz obrony USA Lloyd Austin, że to „osłabi Rosję”.
Tymczasem skutek jest odwrotny; Rosja zacieśniła stosunki z Chinami, które dla Ameryki stanowią wyzwanie największe. Toteż prezydent Trump próbuje delikatnie, ale cierpliwie i metodycznie, wyplątać Stany Zjednoczone z ukraińskiej awantury, czego nie mogą mu darować jastrzębie z polskiego Instytutu Studiów Wschodnich. W odróżnieniu od naszego bantustanu, który jeszcze w 2016 roku (czy przypadkiem nie z inspiracji prezydenta-elekta Donalda Trumpa?) podpisał z Ukrainą umowę na podstawie której do dnia dzisiejszego nieodpłatnie futruje Ukrainę czym tylko może, państwa poważne, jeśli nawet Ukrainę wspierają, to nie za darmo, tylko każą sobie płacić – niechby i wekslami.
Prezydent Trump poszedł obecnie krok dalej. Owszem, może Ukrainę wspierać – ale za pośrednictwem europejskich państw NATO, które najpierw muszą za amerykańską broń zapłacić, a dopiero potem przekazać ją Ukrainie – jak tam chcą – za darmo, czy za opłatą. Trudno o lepszą ilustrację pragnienia utrzymania Ameryki z dala od tej wojny, nawet za cenę uwikłania w nią Europy, która – wkręcona w maszynkę do mięsa – też przestałaby być dla Ameryki problemem. Inna sprawa, że w Europie też są państwa poważne I pozostałe i że państwa poważne będą starały się naśladować Amerykę, wkręcając ewentualnie w maszynkę do mięsa kierowane przez własnych agentów państwa pozostałe, np. Polskę.
Bardzo dobrą ilustracją tej „linii Trumpa” jest ostatnia afera z dalekosiężnymi pociskami „Tomahawk”. Dociskany do ściany prezydent Zełeński uczepił się tych Tomahawków, jak pijany płotu w nadziei, że w ten sposób sprowadzi prezydenta Putina do stołu rokowań, których warunkiem wstępnym byłoby bezwarunkowe zawieszenie broni i w ten sposób uratuje swój prestiż, a kto wie – może i skórę?.
Widocznie jednak prezydent Trump przejrzał go na wylot, bo po początkowych, skwapliwych deklaracjach, zaczął demonstrować coraz większą rezerwę, aż wreszcie oświadczył, że „ostateczną decyzję” podejmie po rozmowie z prezydentem Putinem. Taka ponad dwugodzinna rozmowa – oczywiście „bardzo udana” – się odbyła – a po niej, przybyły do Waszyngtonu prezydent Zełeński został przez prezydenta Trumpa brutalnie obsztorcowany. Poszlaką na to wskazującą był brak wspólnego komunikatu, nawet takiego, że rozmowy toczyły się „w atmosferze wzajemnego zrozumienia” – co w języku dyplomatycznym oznacza, że w żadnej sprawie nie było porozumienia. Prezydent Zełeński powiedział potem tylko, że Ukraina „potrzebuje zawieszenia broni”, a on sam nawrócił się na „realizm”. Oczywiście o żadnych „Tomahawkach” nie było już mowy, między innymi dlatego, że ich przekazanie byłoby sprzeczne z „linią Trumpa”. Chodzi o to, że ukraińska armia nie potrafi obsługiwać wyrzutni tych pocisków, więc musieliby to robić Amerykanie – niechby nawet wyposażeni w ukraińskie paszporty – niemniej jednak. A potem, kiedy minister Ławrow oświadczył sekretarzowi stanu, że warunki rosyjskie się nie zmieniły, Biały Dom odwołał spotkanie na szczycie w Budapeszcie, na które – po wahaniach i grymasach – prezydent Zełeński też miał przyjechać.
W ten sposób prezydent Trump pozwolił rosyjskiemu prezydentowi pokazać, czy potrafi wygrać w polu. Czy prezydent Putin wykorzysta tę możliwość – to inna sprawa – ale tak czy owak wojna na Ukrainie jeszcze trochę potrwa.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.
Zniekształcenie priorytetów w zakresie zdrowia na świecie przez bogatego człowieka poszukującego „odkupienia i nieśmiertelności”..
=========================================
Dr Robert W. Malone
Brytyjskie czasopismo medyczne (British Medical Journal), znane również jako BMJ, opublikowało właśnie recenzowane badanie zatytułowane „Kto przewodzi WHO? Analiza ilościowa grantów Fundacji Billa i Melindy Gatesów dla WHO w latach 2000–2024 (źródło)”. Należy zauważyć, że autorzy nie mają żadnych powiązań z BMJ, WHO ani Billem Gatesem, lecz są naukowcami z Wielkiej Brytanii.
Fundacja Billa i Melindy Gates (BMGF) jest drugim co do wielkości darczyńcą Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), zapewniając 9,5% dochodów WHO w latach 2010–2023. W niniejszym badaniu przeanalizowano, w jaki sposób wydatkowane są środki BMGF przekazywane WHO.
Spośród wszystkich wpłat BMGF na rzecz WHO, znaczące 4,5 miliarda dolarów, czyli 82,6%, przeznaczono na choroby zakaźne. Z tego 3,2 miliarda dolarów (58,9%) przeznaczono na polio, mimo że polio stanowi jedynie niewielki ułamek całkowitego globalnego obciążenia chorobami.
Polio jest „interesującym” celem masowej kampanii szczepień, ponieważ generalnie nie rozprzestrzenia się drogą oddechową, lecz drogą fekalno-oralną. Wirus jest wydalany ze stolcem osoby zakażonej (nawet jeśli nie wykazuje ona objawów). Może zanieczyścić wodę pitną, żywność przygotowaną nieumytymi rękami oraz powierzchnie i przedmioty (szczególnie w obszarach o złych warunkach sanitarnych). Chociaż wartość Ro (podstawowy współczynnik reprodukcji) wirusów polio zazwyczaj mieści się w przedziale 5–7 (wysoki), jest to wartość historyczna z czasów, gdy praktyki sanitarne były zupełnie inne i nie odzwierciedla ona obecnej sytuacji polio w krajach zachodnich. Innymi słowy, jest ona przestarzała.
Spadek zachorowań na polio w krajach zachodnich jest ściśle związany nie tylko z działaniami na rzecz szczepień, ale także ze znacznym postępem w zakresie warunków sanitarnych, infrastruktury wodnej i praktyk higienicznych, który rozpoczął się wiele lat wcześniej i rozwijał się wraz z wprowadzeniem szczepień. Dlatego, gdyby WHO i BMGF rzeczywiście chciały wyeliminować polio, zainwestowałyby więcej środków w budowę infrastruktury sanitarnej, w tym w zaopatrzenie w czystą wodę pitną i ulepszone systemy oczyszczania ścieków. Byłoby to również zgodne z nadrzędną misją WHO, jaką jest poprawa zdrowia na świecie.
Tylko niewielka część funduszy BMGF przeznaczonych dla WHO faktycznie przyczyniła się do wzmocnienia globalnego zdrowia, zwalczania chorób niezakaźnych i rozwiązywania szerszych problemów zdrowotnych. Obszary te są kluczowe dla misji WHO i globalnego zdrowia.
Warto zastanowić się nad motywami stojącymi za globalnym dążeniem do szczepień przeciwko polio, zwłaszcza że rzeczywista liczba zachorowań w krajach zachodnich jest niska. W krajach o złych warunkach sanitarnych poprawa warunków sanitarnych mogłaby mieć większy wpływ na zmniejszenie liczby zachorowań na polio niż samo dążenie do zaszczepienia wszystkich. Czasami leczenie pierwotnych przyczyn może być równie ważne, jak same szczepionki. Wielkie historyczne sukcesy w dziedzinie zdrowia publicznego nie dotyczą szczepionek, lecz warunków sanitarnych.
Zdecydowana większość ognisk choroby to obecnie polio wywołane szczepionką. Dajcie sobie chwilę…
Co więcej, w 2024 roku na świecie odnotowano 289 potwierdzonych przypadków polio, które spowodowały paraliż (WHO zgłasza polio paralityczne). Sugeruje to, że rzeczywista liczba zakażeń polio może wynosić od 30 000 do 300 000 (w górnym zakresie), ponieważ zdecydowana większość przypadków pozostaje niewykryta. Około 95% przypadków polio przebiega bezobjawowo, a jedynie 0,1–1% ma postać paraliżową (kliniczne polio). Prawda jest taka, że polio nie jest chorobą „śmiertelną”, jak przedstawiają ją propagandziści.
W rzeczywistości na milion osób przypada od 3,75 do 37,5 zakażeń polio. Zdecydowana większość z nich przebiega bezobjawowo.
Jeśli posuniemy się o krok dalej, na świecie przypada 1 przypadek porażennej postaci polio na 27,7 miliona osób.
Oficjalny raport roczny Fundacji Gatesa za 2024 rok wymienia „Polio — 889 000 000 USD” w pozycji „Całkowite wsparcie grantowe dla beneficjentów (Rozwój globalny). Kwota ta uwzględnia granty dla partnerów (np. partnerów wdrażających WHO/UNICEF/GPEI) i nie uwzględnia kosztów operacyjnych ani inwestycji związanych z programem.
Bill Gates i jego fundacja zainwestowali 889 milionów dolarów w działania na rzecz eradykacji polio tylko w 2024 roku. Oznacza to, że wydał około 3 milionów dolarów na osobę w każdym z 289 przypadków polio porażennego – z czego zdecydowana większość dotyczyła dzieci. Jak to możliwe, że była to rozsądna inwestycja, biorąc pod uwagę stan zdrowia na świecie i fakt, że odpowiednie warunki sanitarne i czysta woda nie tylko „leczą” polio, ale także poprawiają niemal każdy aspekt zdrowia na świecie?
Podczas sesji pytań i odpowiedzi z Rotary International w październiku 2025 roku, Gates podkreślił swoje niezłomne zaangażowanie w eradykację polio. Stwierdził: „Kluczowe jest, abyśmy dokończyli prace nad polio. Eradykacja to jedyny sposób, aby zapewnić, że obecne wyzwania nie będą stanowić ciągłego zagrożenia dla dzieci dzisiaj i dla przyszłych pokoleń”.
Zdrowe myślenie nie wymaga genialnej inteligencji. To nieosiągalny cel. Powód jest ukryty w powyższym tekście. Zdecydowana większość przypadków polio jest obecnie spowodowana szczepionką! Oznacza to, że żywa, atenuowana szczepionka zaraża osoby zarówno bezobjawowe, jak i porażenne polio.
Ale czekaj! Gates i jego naukowa grupa opłacanych pochlebców nie są głupi – mieliby na to odpowiedź! Można by niemal przewidzieć dzień, w którym przekona WHO i organizacje takie jak GAVI do poparcia szczepionek mRNA lub innych nieżywych, atenuowanych wirusów przeciwko polio. W rzeczywistości, strona clinicaltrials.gov wymienia 289 badań klinicznych po wpisaniu hasła „szczepionka przeciwko polio RNA”. Wiele z nich dotyczy innych nowatorskich szczepionek (nieopartych na RNA), ale trzeba się zastanowić, ile z tych badań klinicznych jest finansowanych przez firmy, w których Bill Gates ma znaczące udziały, lub przez BMGF?
Trzeba zadać sobie pytanie… czy to naprawdę jest kwestia polio?
Prawda jest taka, że WHO nie reprezentuje już swoich państw członkowskich i powinna trafić na śmietnik historii. Od 1948 roku do lat 70. XX wieku WHO była w całości finansowana przez państwa członkowskie. Następnie, od lat 90. do 2000 roku, zaczęła przyjmować datki od fundacji prywatnych, organizacji pozarządowych i przemysłu farmaceutycznego. Mam bezpośrednie doświadczenie z klientem, który opracowywał szczepionkę przeciwko wirusowi Ebola i był obiektem szantażowania przez ówczesnego dyrektora WHO, który żądał od niego darowizn. WHO jest głęboko i powszechnie uznawana za skorumpowaną organizację.
Do lat 2010. ponad 80% budżetu Światowej Organizacji Zdrowia było finansowane z dobrowolnych składek, a znaczna część była przeznaczana na konkretne programy. Lista dobrowolnych darczyńców WHO rozszerzyła się o firmy farmaceutyczne, fundacje filantropijne i organizacje pozarządowe, takie jak Fundacja Gatesa, GAVI, PATH i Wellcome Trust.
W 2016 roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) powołała Fundację WHO, odrębną organizację zajmującą się zbiórką funduszy, stworzoną specjalnie w celu przyjmowania darowizn od korporacji i zamożnych osób prywatnych, formalizując w ten sposób to, co wcześniej było doraźnymi darowiznami prywatnymi. Fundacja ta może teraz przyjmować darowizny od podmiotów, których sama WHO nie mogła przyjmować bezpośrednio ze względu na politykę dotyczącą konfliktu interesów.
Jest to niedopuszczalne i najwyższy czas, aby inne państwa poszły w ślady USA i wycofały się z WHO, gdyż organizacja ta zaczęła borykać się z konfliktami interesów.
Na myśl przychodzi obraz feniksa odradzającego się z popiołów. Świat musi się rozwijać i zostawić przeszłość za sobą. Globalne zdrowie potrzebuje nowego oblicza, a umowy dwustronne muszą być podstawą tych wysiłków.
MD: Umieszczam. Ale z wahaniami, bo nie wiem, czy możliwość tego „porozumienia” jest realna – czy naciski na nie – mają jakiś inny, dla Polski wątpliwy cel? Poczytajcie, zobaczymy.
Marsze Polaków za pokojem – 19 października w Rzeszowie , 26 października w Szczecinie budzące Polaków z letargu wywołują emocje. Powodują strach i przerażenie wśród rządzących.
Przebudzenie Polaków jest czymś, czego się oni najbardziej obawiają, albowiem nie uda się im zrealizować do końca planu, którego początek miał miejsce w ubiegłym wieku w Magdalence (patrz: Taśmy z Magdalenki). Polacy przespali zniszczenie polskiego przemysłu – jego rozgrabienie i w konsekwencji utratę wielu milionów miejsc pracy. Wywołało to przymusową emigrację za chlebem ponad pięciu milionów Polaków, którzy obecnie zastępowani są Ukraińcami. Dramatyzm sytuacji ukazuje Tomasz Piekielnik w swojej najnowszej audycji na YouTube.
Przebudzone „śpiochy”
W tym stanie rzeczy rządzący wybudzają „śpiochów” związanych z służbami specjalnymi. Spuszczają ze smyczy szczekające kundle w celu niszczenia wizerunku ludzi wzywających do pokoju. Uderzają bezzasadnymi pomówieniami w liderów ruchu antywojennego: Grzegorza Brauna, Mateusza Piskorskiego, Tomasza Jankowskiego oraz wielu innych ludzi sprzeciwiających się wpychaniu Polaków na wojnę z Rosją. Rozbawiły mnie posty jednego z obudzonych „śpiochów”, który zarzuca w mediach społecznościowych koniunkturalizm Piskorskiemu, więźniowi politycznemu III RP, w związku z jego uczestnictwem na mitingach organizowanych przez ugrupowanie Brauna. Przecież nie kto inny jak właśnie Grzegorz Braun był tym człowiekiem, który wspierał przebywającego w areszcie Mateusza Piskorskiego! To niby jak ma zachować się człowiek honoru – Mateusz Piskorski? Jeżeli zaprasza go do udziału w organizowanych spotkaniach pan Grzegorz Braun. Ma odmówić w nich udziału?! Jest po prostu lojalny wobec swojego przyjaciela. Bo tak się zachowuje każdy przyzwoity człowiek, odpłaca się dobrem za otrzymane w przeszłości dobro. Za wsparcie w trudnej chwili.
Zdrowy „koniunkturalizm”
Ponadto, a może co najważniejsze, pomiędzy Braunem i Piskorskim istnieje bardzo silna więź ideologiczna, która wynika z instynktu samozachowawczego. Sprowadza się on do uzasadnionych obaw, strachu, przed totalnym zniszczeniem Polski. W wyniku wojny z Rosją, nota bene mocarstwem nuklearnym. Każdy z obu wymienionych panów posiada dzieci, którym chciałby zapewnić godziwą przyszłość, a nie spopieloną wybuchami jądrowymi ojczyznę. Jeżeli to ma być tym „koniunkturalizmem”, to jest to najpiękniejszy „koniunkturalizm”, za którym sam się opowiadam. Życzył bym sobie i wszystkim Polakom, aby w ławach sejmowych obok Brauna, zasiedli: Mateusz Piskorski, Przemysław Piasta, Tomasz Jankowski, Jan Engelgard, Adam Śmiech, Sebastian Pitoń, Maciej Wiśniowski, Jarosław Augustyniak, Wojciech Olszański, Marcin Osadowski oraz wielu innych odważnych Polaków, połączonych wspólnym celem, jakim jest niedopuszczenie do udziału Polski w wojnie, do której chcą wepchnąć nas rządzący lokaje zaoceanicznych interesów.
Areszty dla przeciwników wojny
Politolog, były wykładowca akademicki, Mateusz Piskorski, to doświadczony polityk Samoobrony. Jest on charyzmatycznym mówcą, potrafiącym przyciągać słuchaczy swoją autentycznością, wiedzą, elokwencją i elegancją klarownych wypowiedzi. Jest więc cennym partnerem politycznym dla Konfederacji Korony Polskiej. I jednocześnie zagrożeniem dla obecnie panującego systemu. Stąd też tchórzliwi, koncesjonowani w Magdalence politycy, których dziś znamy z tego, że są przestępcami, wtrącili go do aresztu. Bez przedstawienia konkretnych zarzutów czy też dowodów winy!!!
Obecnie przetrzymywani są w areszcie twórcy ruchu kamrackiego założonego w 2021 roku. Polscy patrioci, liderzy Kamratów: Wojciech Olszański i Marcin Osadowski. Są oni autorami hasła „To nie jest nasza wojna”, będącego odpowiedzią na prowojenną politykę elit postokrągłostołowych., sprawujących nieprzerwanie władzę w Polsce od 1989 roku (zob.Teatr demokracji. Kulisy Magdalenki i Okrągłego Stołu).
Jeden nurt antywojenny
Przypomnieć trzeba, że oskarża się tych patriotów o posługiwanie się „językiem nienawiści” itp. Nic bardziej błędnego, ponieważ właśnie tego typu, podobnym językiem posługują się współcześni raperzy, którzy w ten sposób wyrażają swoje emocje. I jakoś nikt nie zamierza wsadzać ich za to do aresztu. Chodzi więc o politykę, o strach, rządzących obawiających się języka prawdy. Bezsprzecznie, wyrażanej językiem knajackim, językiem stadionowym – za to skutecznym, łatwo trafiającym do serc i umysłów patriotycznej młodzieży.
Pomimo starań zainstalowanej od 1989 roku agentury, przebija się do świadomości Polaków dramatyzm obecnej sytuacji. Dzięki wysiłkowi ludzi z Konfederacji Korony Polskiej, środowiska „Myśli Polskiej”, Wbrew Cenzurze, Góralskiego Veta – Sebastiana Pitonia oraz Kamratów Wojciecha Olszańskiego i Marcina Osadowskiego obecnie przebywających w areszcie, następuje integracja Polaków w jeden nurt antywojenny! Następuje przebudzenie będące solą w oku zdrajców Narodu Polskiego! Być może w przyszłości nastąpi rozliczenie odpowiedzialnych za wpychanie Polaków do nie naszej wojny z Rosją oraz kundli wspierających tę zaoceaniczną klikę.
NCZAS.INFO | Wołodymyr Zełenski oraz Leszek Miller. / foto: PAP (kolaż)
„Kijów świadomie buduje w Polsce zalążek nowej, licznej diaspory – politycznego, gospodarczego i kulturowego zaplecza Ukrainy w samym sercu Unii Europejskiej” – uważa były premier, postkomunista Leszek Miller, który ostrzega w swych mediach społecznościowych przed skutkami masowego napływu Ukraińców do Polski.
Pod koniec sierpnia władze w Kijowe złagodziły przepisy mobilizacyjne, umożliwiając mężczyznom w wieku 18-22 lat wyjazd z kraju mimo obowiązującego stanu wojennego, co sprawiło, że w ciągu zaledwie dwóch miesięcy do Polski przybyło 98 tysięcy Ukraińców.
Dla porównania, w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy 2025 r. do naszego kraju przyjechało 45,3 tys. ukraińskich mężczyzn w wieku od 18 do 22 lat.
Nastąpił zatem blisko dziewięciokrotny wzrost liczby przybywających do Polski Ukraińców w skali miesiąca.
Przyznając młodym Ukraińcom większą swobodę wyjazdu, liczono na to, że więcej z nich powróci i zgłosi się do walki w późniejszym terminie.
Spodziewano się również, że powstrzyma to rodziny przed wysyłaniem nastoletnich dzieci za granicę przed ukończeniem przez nie 18. roku życia, aby uniknąć poboru w przyszłości.
Były premier Leszek Miller wskazał, że „władze wyjaśniają, że celem jest umożliwienie młodym Ukraińcom podjęcia nauki lub pracy za granicą, co może przynieść korzyści całemu społeczeństwu poprzez późniejszy transfer wiedzy lub kapitału”, ale „to wykładnia oficjalna, ale nie sposób nie dostrzec drugiego dna tej decyzji”. Zdaniem polityka Kijów świadomie buduje w Polsce zalążek silnej diaspory, która miałaby stanowić „polityczne, gospodarcze i kulturowe zaplecze Ukrainy w samym sercu Unii Europejskiej”.
Miller podkreślił, że podobną politykę od lat prowadzi chociażby Izrael albo Turcja. „Ukraina chce iść podobną drogą. Zwłaszcza że jej sytuacja jest wyjątkowa: kraj w stanie wojny, z ogromnym odpływem ludności, potrzebuje nowych kanałów wpływu, także poza swoimi granicami” – napisał.
Były premier dodał, że Polska jest naturalnym miejscem do tworzenia takiego zaplecza. „Młodzi, mobilni, często wielojęzyczni. Zakładają własne i przejmują polskie firmy, pracują w polskich instytucjach, wchodzą w struktury organizacji pozarządowych. To tu płyną pieniądze, tu powstają ukraińskie media, tu rośnie różnorodne zaplecze. Stają się częścią polskiej przestrzeni publicznej” – podkreślił.
Zdaniem Millera, w takim przypadku potrzebne są „jasne zasady gry”, do których zalicza m.in. finansowanie ukraińskich organizacji pozarządowych w Polsce, prawa i obowiązki Ukraińców przebywających w naszym kraju oraz narrację historyczną.
„Jeśli tego nie zrobimy, nie zauważymy momentu, gdy rola gospodarza zamieni się w rolę gościa we własnym domu. Byłoby naiwnością udawać, że to proces spontaniczny i apolityczny. Państwo ukraińskie doskonale rozumie, że diaspora to miękka siła – bezpieczna, tania i długofalowa” – zaznaczył były premier.
Są chwile w historii, gdy niebo samo wkracza w dzieje narodów, by przypomnieć: Bóg żyje, Serce Jezusa wciąż bije, a Jego Miłość nigdy nie ustaje. Tak właśnie dzieje się dziś – we Francji, gdzie przez długi czas wiarę skazywano na milczenie oraz w Polsce, która została poświęcona Najświętszemu Sercu, a jednak często zapomina, Kto naprawdę jest jej Królem.
Zarówno z kinowych ekranów, jak i z ulic, z płonących serc młodych Francuzów, a także z naszych polskich billboardów – rozbrzmiewać ma to samo wezwanie: „Serce Jezusa: Przyjdź Królestwo Twoje!”.
Francja: kraj, który zapomniał – i kraj, który się budzi
Gdy sześć lat temu ogień strawił katedrę Notre Dame, cały świat płakał. Zgliszcza paryskiej świątyni stały się symbolem duchowego upadku Zachodu – Europy, która wyrzekła się Boga. Wielu sądziło, że to koniec chrześcijańskiej Francji. Ale Bóg miał inny plan. W ostatnich miesiącach kraj ten przeżywa coś zdumiewającego.
5 marca 2025 roku – Środa Popielcowa. Kościoły w całej Francji pękają w szwach. Tysiące młodych ludzi – tych, których rzekomo miał pochłonąć ateizm i nihilizm – gromadzą się, by pokornie pochylić głowy i przyjąć na czoło popiół. W czasach, gdy Kościół przeżywa kryzys, to pokolenie powstaje i mówi: „Chcemy Boga! Chcemy prawdy!”.
Nie przyciągnęła ich miałka narracja o „otwartości” i „tolerancji”. Przyciągnęło ich sacrum. Boski majestat. Radykalizm Ewangelii. Media społecznościowe, dotąd kojarzone z próżnością, stały się narzędziem ewangelizacji: katoliccy influencerzy ukazali młodym piękno pokuty i powagę Wielkiego Postu. I młodzież odpowiedziała.
To już nie pojedyncze iskry. To płomień. Czy to początek duchowej rekonkwisty Francji?
A teraz film Sacré-Cœur, zrealizowany bez wielkich funduszy i medialnego rozgłosu, stał się duchowym fenomenem. We Francji, gdzie imię naszego Pana Jezusa Chrystusa rzadko słychać w przestrzeni publicznej, ten prosty obraz o Miłości, która leczy, poruszył serca tysięcy ludzi. W kinach płaczą ateiści, muzułmanie, młodzież i starsi – wszyscy ci, którzy dawno nie czuli dotknięcia łaski.
Cenzura próbowała ten film uciszyć. Zakazano jego reklamy w metrze i na dworcach – ale to właśnie ten zakaz sprawił, że Sacré-Cœur stał się jeszcze głośniejszym świadectwem. Kamienie zaczęły wołać. Jak pisał Le Figaro, to „fenomen, który wymyka się racjonalności” – a Aleteia podsumowała krótko: „to nie film, to spotkanie z żywym Chrystusem”.
Najświętsze Serce – Bóg upomina się o narody
To, co dzieje się dziś we Francji, jest znakiem czasu. Bóg upomina się o narody, które o Nim zapomniały. Najświętsze Serce, które przez wieki było znakiem przymierza Francji z Chrystusem, znów rozświetla ten kraj. Z ekranów kinowych, z ust młodych ludzi, z serc skruszonych – płynie to samo przesłanie: „Świat umiera, nie wiedząc, że jest kochany”.
Film Sacré-Cœur i przebudzenie młodych Francuzów to nic innego jak nowa forma katechezy – ale z kina, z internetu, z odważnej obrony wiary tam, gdzie jest prześladowana i cenzurowana. To echo dawnych słów naszego Pana Jezusa Chrystusa do św. Małgorzaty Marii Alacoque: „W Nim [Najświętszym Sercu] znajdą wszystko czegokolwiek będzie im potrzeba dla ratowania swych dusz z przepaści zguby”
Polska: bijące serce czci Najświętszego Serca Jezusa
Także w Polsce ten ogień płonie. W czasie, gdy czerwiec – miesiąc poświęcony czci Najświętszego Serca Pana Jezusa – niektóre środowiska próbują zawłaszczyć dla promocji grzechu i zamętu, my odpowiadamy publicznym aktem wiary.
Dzięki wsparciu naszych darczyńców dwa lata z rzędu udało nam się organizować kampanię billboardową ku czci Najświętszego Serca Jezusa. W 2024 roku 16 wielkich wizerunków Serca Jezusa zawisło w centrum Warszawy, przywracając pamięć o Tym, który jest Miłością. W tym roku tylko dzięki ogromnej hojności serc gorliwych katolików w naszym kraju udało się o wiele więcej: 12 miast, 25 bannerów i billboardów z Najświętszym Sercem Jezusa, tysiące dotkniętych zaproszeniem do wynagrodzenia za grzechy, które uderzają w Boże Serce.
Każdy banner, każdy plakat, każdy kod QR prowadzący do otrzymania bezpłatnego wizerunku Serca Jezusowego – to nie tylko znak wiary. To zadośćuczynienie za publiczne zniewagi wobec Boga. To duchowa walka o dusze naszego narodu.
Bo jeśli Pan Jezus jest publicznie obrażany – naszym zadaniem jest Go publicznie bronić. Pokojowo, ale jednoznacznie.
Dzięki wsparciu sympatyków naszej kampanii dziś wielu Polaków już wie, że czerwiec nie jest miesiącem pychy. Czerwiec należy do Serca, które zostało przebite z miłości do człowieka i wciąż czeka na jego nawrócenie.
Serce, które łączy narody
To, co dziś dzieje się we Francji, w Polsce, w Austrii, w Stanach Zjednoczonych – to jedno i to samo dzieło. Duchowy front. Święta rekonkwista serc.
W Paryżu, Lyonie i Marsylii młodzi ludzie padają na kolana, odkrywając moc Eucharystii. W Warszawie, Krakowie i Szczecinie wierni przez cały czerwiec spoglądali na billboardy z wizerunkiem Najświętszego Serca i przypominają sobie: „To Jezus jest Królem!”.
W świątyniach, kinach, na ulicach i w mediach społecznościowych rozlega się jedno wezwanie: „Niech Chrystus króluje w naszych domach, w rodzinach, w narodach!”
Znak nadziei dla Europy
Gdy świątynia Notre Dame w Paryżu płonęła, wielu widziało w tym koniec. Dziś, z ruin obojętności, rodzi się odnowiona wiara. Francja, pierworodna córka Kościoła, przypomina sobie o swym przymierzu z Bogiem. Polska – przez wieki wierna córka Maryi – staje obok niej, niosąc sztandar z wizerunkiem Najświętszego Serca.
Bo w tych czasach zamętu, relatywizmu i grzechu tylko jedno Serce bije naprawdę: Serce Jezusa, które kocha, przebacza, leczy i zwycięża.
Niech Jego panowanie nie ma końca
W kinach, w Internecie, na billboardach – wszędzie rozbrzmiewa to samo wezwanie. To Bóg sam wzywa nas do nawrócenia, do odnowienia wiary, do zadośćuczynienia, do odwagi.
Niech więc Polska stanie się narodem Serca Jezusowego. Niech każdy dom stanie się małym Paray-le-Monial. Niech w tym świecie, który zapomina o wierności jednemu Kościołowi, rozbrzmiewa jedno imię: Jezus Chrystus – Król i Zbawiciel.
„Problem przestępczości migrantów w Niemczech wymknął się spod kontroli” – pisze portal European Conservative, wskazując jednocześnie na bezkarność dokonujących przestępstw migrantów.
Zdjęcie ilustracyjne / Polizei NRW Viersen
——————————
Od 2015 r. obywatele Syrii popełnili 135 000 przestępstw – co odpowiada jednemu przestępstwu co 39 minut.
Portal przytacza jedną z licznych krwawych historii z udziałem migrantów:
W rozsądnym kraju byłoby nie do pomyślenia, aby morderstwo dwuletniego chłopca pozostało faktycznie bezkarne. A jednak właśnie to dzieje się w Niemczech. W styczniu tego roku 28-letni afgański azylant – Enamullah Omarzai – przeprowadził brutalny atak na grupę małych dzieci będących na wycieczce z przedszkola w parku w Aschaffenburgu w Bawarii. Dużym kuchennym nożem zaczął dźgać dwójkę dzieci – dwuletniego chłopca z Maroka i dwuletnią dziewczynkę z Syrii. Jedna z nauczycielek oraz dwóch przechodniów próbowali interweniować, umożliwiając ucieczkę pozostałemu nauczycielowi i dzieciom. Podczas walki jednej nauczycielce złamano rękę, a obu mężczyzn dźgnięto nożem. Chłopiec i 41-letni mężczyzna zmarli na skutek odniesionych obrażeń.
European Conservative informuje, że zabójca nie poniósł odpowiedzialności karnej za swoje czyny, ponieważ – jak stwierdzono podczas procesu – cierpiał na ciężką chorobę psychiczną i słyszał w głowie głosy, które nakazywały mu atakować dzieci
Migranci terroryzują miasta
Przypadkowe ataki migrantów są obecnie niemal rutyną. W marcu Drezno było terroryzowane przez 23-letniego Irakijczyka, który rzekomo w ciągu zaledwie kilku dni dokonał napaści na tle seksualnym na wiele ofiar. Mężczyzna, Ismail A., jest oskarżony o nękanie kobiety, chwycenie za tylną część ciała 17-letniej dziewczynki, a nawet próbę wyrwania plecaka 10-letniej dziewczynce, zanim miał obmacywać jej udo. W areszcie groził tłumaczce, ostrzegając, że „zastrzelę cię, uderzę cię w cipkę, zabiorę do piekła” – pisze portal. Również ten przestępca nie poniósł odpowiedzialności karnej.
Skala przestępstw
Autorka artykułu podkreśla, iż skala problemu wymknęła się spod kontroli. Przytacza dane z ubiegłego roku, z których wynika, że mimo iż obcokrajowcy stanowią zaledwie 15% populacji Niemiec, [Już tyle !! md] to na nich przypada 35% przestępstw związanych z przemocą seksualną. Szczególnie Syryjczycy stanowią oszałamiającą część wszystkich przestępstw. Od 2015 r. obywatele Syrii popełnili 135 000 przestępstw – co odpowiada jednemu przestępstwu co 39 minut.
Brak reakcji władz
Publicystka zauważa, że nie ma w zasadzie żadnej reakcji politycznej na problem przestępczości migrantów. Wskazuje jednocześnie na problemy z deportacją takich osób ze względu na to, że w swojej ojczyźnie „nie są w stanie prowadzić godnego życia”.
Ochrona społeczeństwa zawsze musi być na pierwszym miejscu, a nie jakieś niejasne pojęcia „praw człowieka” A prawa nie powinny być traktowane jako opcjonalne – konkluduje European Conservative.
Europa zagrożona
Niemcy nie są jedynym europejskim krajem, który ma problemy z przestępczością migrantów. Analogiczna sytuacja jest bowiem zarówno w Szwecji, jak i Francji.