Może okazać się, że zostaniemy z długiem, z niepotrzebnymi inwestycjami i z ogromnym problemem rozwojowym – tak w rozmowie z Tomaszem Cukiernikiem ocenia Krajowy Plan Odbudowy dr Artur Bartoszewicz, wykładowca SGH.
Mieliśmy dogonić Niemcy w ciągu 30 lat od transformacji. Tymczasem w 2021 r. eksperci WEI wyliczyli, że Polska dogoni Niemcy już za 34 lata.
Jak wejdziemy do strefy euro, to wzrost gospodarczy spadnie do 1 procenta. Będziemy ustabilizowani na tym poziomie rozwojowym i szansa dogonienia Niemiec czy też średniej wspólnotowej zostanie wyraźnie zatrzymana.
Co sądzi Pan o KPO?
Weźmiemy odpowiedzialność za wspólny dług w sytuacji, kiedy nie jesteśmy w stanie realizować tych inwestycji. Z KPO jest ogromny problem związany z modelem realizacyjnym. Trzeba na początku zrealizować, a potem nastąpi mechanizm rekompensujący. Czyli trzeba się samemu zadłużyć, żeby później zmienić to na dług wspólny. Bardzo niebezpieczne jest to, że nie ma prawidłowych kryteriów kwalifikowalności projektów i wydatków. Jeżeli nie ma kryteriów, to nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy to, co zostanie zrealizowane, zostanie uznane za spełniające kryteria KPO. Może okazać się, że zostaniemy z długiem, z niepotrzebnymi inwestycjami i z ogromnym problemem rozwojowym.
Widzę jeszcze co najmniej dwa mankamenty KPO. To, że musimy wdrażać tzw. kamienie milowe, które nie wynikają przecież z prawa unijnego.
Jak się okazuje, część tych kamieni milowych to myśmy sobie sami narzucili. Została zrealizowana logika „świętszego niż papież”.
Na dodatek pieniądze, które uzyskamy na KPO, pójdą na polityki, które nam są niepotrzebne: na dekarbonizację i na cyfryzację, która oznacza jeszcze głębszą inwigilację społeczeństwa.
To są rozwiązania, które mają nas przygotować do całkowitego skomunizowania, bo cyfryzacja idzie dokładnie w tym kierunku. Ułatwiamy te procesy oddania praw i swobód obywatelskich. A tak jak pan powiedział, kwestia związana z dekarbonizacją to jest element realizacji polityki Zielonego Ładu, która ma zdewastować polską gospodarkę. Rok 2049 – zamknięcie wszystkich kopalń. Pytanie o przyszłość Śląska i Bełchatowa, ale i pozostałych obszarów gospodarczych: farmacja, chemia, przemysł stalowy, który potrzebują węgla i wiele innych. Cała logika transformacyjna zmusza nas do kupowania technologii odnawialnych źródeł energii, które są same w sobie nierecyklingowane. Dla mnie największym problemem logicznym jest to, że kupujemy technologię z obszarów gospodarczych, które traktujemy jako konkurencyjne dla siebie – patrz Chiny lub wspomagamy gospodarkę niemiecką – ogromne zakupy od Siemensa, który przeżywał kłopoty finansowe. Jak domniemuję, dzięki zakupom ze strony Rzeczpospolitej i dzięki wymogom KPO będziemy mieli uratowanego Siemensa w Niemczech.
Ale te wiatraki akurat kupowane są przez firmę prywatną…
Ale to nie ma znaczenia. Mówimy o procesie transformacyjnym, który będzie wspomagał te firmy prywatne. Będzie realizowany model transformacyjny, który będzie doprowadzał do sytuacji, w której właśnie te konkretne podmioty będą kupowały wiatraki i fotowoltaikę z określonego kierunku. To, że akurat dokonuje tego podmiot prywatny, jest wtórne.
Jesteśmy zgodni, że KPO to tylko straty. Nie ma żadnych korzyści, które ma Polska uzyskać. Dlaczego więc polscy politycy, ale także np. prezes Konfederacji Lewiatan, tak prą do uzyskania pieniędzy z Funduszu Odbudowy na KPO?
Prezes Konfederacji Lewiatan nie reprezentuje przedsiębiorców. Reprezentuje organizację, która ma określone korzyści. W latach 2004-2010 miałem przyjemność być w Lewiatanie i obserwowałem proces kształtowania tej organizacji. Ona reprezentuje interesy dużego międzynarodowego biznesu. To nie jest organizacja, która jest reprezentatywna dla polskich przedsiębiorców, małego i średniego biznesu. Członkiem Lewiatana też jest Siemens. To są konkretne interesy korporacji międzynarodowych, które finansują tego typu organizacje pracodawców. W Polsce są one przedstawiane jako reprezentujące nasze interesy, a w praktyce tak nie jest. Oni są bardzo silnie włączeni w struktury europejskie i reprezentacje interesów biznesu europejskiego. Nie będą tego kwestionować, bo to nie leży w ich interesie lobbingowym. To jest organizacja lobbingowa. Te wszystkie organizacje przedsiębiorcze mają tego typu charakter.
W Polsce nie mamy prawdziwej reprezentacji przedsiębiorców, która nie będzie reprezentowała interesu zewnętrznego, bo do tego to się sprowadza. Będą za KPO, bo logika skolonizowanego umysłu jest prosta: skoro biznes potrzebuje dotacji, środków publicznych, to jeżeli jest kolejne źródło dojenia państwa, to będziemy doić. To nie ma nic wspólnego z logiką biznesu, o których pan wspominał, z uznawaniem, że są reguły na rynku, że jest konkurencja, pewna rywalizacja. Nie. Wygrywa ten, który szybciej i silniej dorwie się do koryta środków publicznych. To jest fundamentem logiki, która przyświeca. Jak najszybciej uruchomcie pieniądze. Jak najszybciej dajcie dotacje, bo my tego potrzebujemy. Lewiatan funkcjonuje we wszystkich komitetach monitorujących fundusze. Jest bardzo aktywny w procesie kształtowania reguł wydatkowania, bo kształtuje je pod logikę, którą reprezentuje. To jest lobby redystrybucyjne pieniądza publicznego, niemające nic wspólnego z realizacją idei biznesowej. Ma dać koryto dla dużych podmiotów, które tam są zrzeszone. W 2010 roku podziękowałem, bo nie widziałem siebie w takiej organizacji.
Nie biorą pod uwagę polskiej racji stanu?
Nie biorą pod uwagę polskiej racji stanu. Racja stanu w ogóle tam nie występuje. To są organizacje europejskie. One mają umysły Brukseli. Mają przedstawicielstwa w Brukseli, są w międzynarodowej organizacji europejskiej Bussiness Europe. Polska jest dla nich obszarem prowadzenia biznesów, krainą, w której są konsumenci, przez których można uzyskiwać te korzyści i tyle. Nigdy nie była to organizacja, która reprezentowała idee polskiej gospodarki, idee siły narodu. Zapomnijmy o tym. Ale to dotyczy nie tylko tej organizacji. Wszystkie organizacje tzw. polskich przedsiębiorców to grupy interesów, które wykorzystują zgromadzonych tam przedsiębiorców do załatwiania swoich interesów. Natychmiast zabiegają o to, żeby być w Radzie Dialogu Społecznego, wpływać na kształt prawa, ciągle wystawiają różne czarne listy, białe listy, kwestie podatkowe itd.
Wszystkie patologie, które są kształtowane w systemie, są kształtowane przez te organizacje. Są to organizacje lobbingowe, tak samo jak te duże doradcze firmy, które też są pozrzeszane w tych podmiotach – one bardzo silnie wpływają na kształt reguł gospodarczych, prawnych, podatkowych w Polsce, ostatecznie dewastując polską gospodarkę. Nie wiem, czy świadomie, czy nieświadomie. To by było przerażające, gdyby robili to świadomie. A nieświadomie – nie liczą skutków swoich działań, dlatego że co do zasady reprezentują tylko i wyłącznie merkantylne własne interesy. Lewiatan i Pracodawcy RP bardzo silnie parli na różnego rodzaju ideologie, które były przedkładane. I te równouprawnienia, i te fasady, które były promowane przez Komisję Europejską. To wszystko było natychmiast podejmowane i pierwsze projekty, które były wdrażane, były wdrażane przez te organizacje. One były kupowane przez Komisję Europejską. Wtłaczały w struktury przedsiębiorcze takie przekonanie o zasadności tego typu logiki.
Tak jak teraz bredzą, że gigantyczne koszty dla firm związane z ESG zwiększą ich konkurencyjność. A związkowcy?
Organizacje pracowników są bardziej oporne. One widzą na sobie skutki patologii. Trudniej jest podziałać wobec związków zawodowych, chociaż logika pokazała, że część związków zawodowych potrafiła dać się kupić na jakimś etapie.
A politycy? Powinni przynajmniej teoretycznie brać w swoich działaniach pod uwagę polski interes i polską rację stanu…
To pan żartuje…
Jeśli byli świadomi, to wiedzieli, co oznacza KPO, a tymczasem poprzedni rząd PiS chwalił się, ile to miliardów z tego Funduszu Odbudowy do nas przyjdzie, a teraz nowy rząd lewicowy wdraża KPO.
Mamy do czynienia z POPiS-em.
Oczywiście. Dlatego pytanie: z czego to wynika? Czy oni robią to z premedytacją? Czy po prostu są niedouczeni i nie rozumieją sytuacji?
Niekompetencja jest powszechna. Wystarczy spojrzeć, w jaki sposób następuje w Polsce awans do polityki. Ktoś był wójtem czy radnym, zostaje posłem i potem zostaje wiceministrem czy ministrem. W ten sposób powołuje się u nas ministra. To jest naprawdę niski poziom intelektualny. To nie są ludzie, którzy mają wiedzę, oczytanie. Wielokrotnie na różnych forach, w mediach miałem okazje spotykać się z ministrami i to jest poziom żenujący intelektualnie. W moim życiu przez całe 25 lat wśród polityków spotkałem może 5-10 silnych intelektualnie. Reszta to są udawacze, tacy oszuści intelektualni, którzy udają, że w ogóle na czymś się znają.
Taki minister podejmuje decyzje, nie mając zielonego pojęcia, nie rozumiejąc tego, nie widząc żadnych następstw w tym zakresie. To są też świadomi oszuści. To, że Morawiecki podpisywał kamienie milowe w KPO, twierdząc zupełnie coś innego na poziomie krajowym, świadczy o tym, że świadomie wprowadzał w błąd. To, że teraz Donald Tusk krzyczy, że trzeba było inaczej to zrobić, trzeba było się nie zgadzać… Bzdury.
Przez osiem lat jakakolwiek próba zanegowania oczekiwań Komisji Europejskiej była przez ówczesną opozycję, a obecną koalicję traktowana jako niedopuszczalna zdrada wszelkich idei europejskich i antydemokratyczne działanie. I teraz ci sami ludzie twierdzą, że można było zrobić inaczej, że można się było na coś nie zgodzić. O czym oni opowiadają? Parli na to, żeby się na wszystko zgadzać.
Morawiecki został premierem tylko dlatego, że PiS miało przeświadczenie, że będzie mógł pozytywnie uregulować relacje Polska–Unia Europejska. Że taki z niego jest polityk europejski. No to wprowadził w kanał rozwojowy Rzeczpospolitą. A dzisiaj obecnym rządzącym jest to na rękę. To jest realizacja ich idei. Oni są za tymi rozwiązaniami. Bez względu na to, jak będą nam kit wciskać i nawijać makaron na uszy, oni są w pełni za podporządkowaniem się regułom Komisji Europejskiej. My jako społeczeństwo jesteśmy wprowadzani w błąd, jesteśmy oszukiwani, okłamywani. Niekompetencja totalna, niewiedza.
Przez 25 lat, kiedy miałem przyjemność doradzać różnym ministrom, to było żenujące. To były żenujące rozmowy. To był wstyd, kiedy wychodziłem z sali i zastanawiałem się, jak ten człowiek w ogóle może pełnić daną funkcję. Dwudziestoparolatkowie, których robili wiceministrami… przecież to był wstyd. Ludzie, których wsadzano na poszczególne ministerstwa, a którzy nie mieli zielonego pojęcia, nie mieli nawet żadnej specjalizacji w danym kierunku. Dzisiaj ministrem kultury jest polityk, bo nazywa się Sienkiewicz. Minister finansów, bo specjalizował się w funduszach inwestycyjnych. Zielonego pojęcia o finansach publicznych nie ma. Bardziej adekwatny był do ministerstwa energetyki, bo gdzieś tam jego kompetencje w tym zakresie się kształtowały. Ale kogo to obchodzi? Układ koalicyjny to jest podział stołków. Minister obrony narodowej – pediatra. Poprzedni minister obrony był psychiatrą. Gdzie są granice absurdu? Okazuje się, że nie ma. Ci ludzie w ogóle nie mają kompetencji w żadnych obszarach, a idą. Uznają, że mogą.
Wydaje mi się, że idą do polityki, bo w swojej dziedzinie nie osiągnęli sukcesu.
Pamiętam śp. prof. Zbigniewa Religę. Był największym kardiochirurgiem w historii Rzeczpospolitej. Lekarz z wielkim szacunkiem. Jak został ministrem zdrowia, wszyscy wiedzieli, że człowiek się zna. Że nie ma możliwości rozmowy w jakimkolwiek obszarze, w którym on nie ma kompetencji.
On się znał na operacjach, a nie wiem, czy on się znał na administracji.
I tu był problem. On znał się na rozwiązaniu systemowym dużych jednostek, bo zarządzał dużymi jednostkami służby zdrowia, a zderzył się z brakiem kompetencji na poziomie funkcjonowania państwa. To też pokazuje, że nawet najlepsi specjaliści w danych dziedzinach mogą nie mieć zdolności do działań systemowych. Od tych polityków najwyższych powinniśmy oczekiwać kompetencji systemowych, którzy są w stanie mówić o państwie, o relacjach pomiędzy różnymi sektorami, rozumieć skutki polityk publicznych. Tylko my w tym zakresie nie kształcimy.
Przez te fundusze unijne „ogarnąłem” się w tylu sektorach gospodarki, w tylu aspektach funkcjonowania państwa, że teraz swobodnie jestem w stanie wskazywać rozwiązania w każdym sektorze. Ale mi to zajęło 25 lat. Teraz jako 50-latek jestem gotowy do podejmowania jakichkolwiek ról. Ale ludzie nie mają obciążeń w tym zakresie. Mogą bez żadnych kompetencji w tym zakresie w wieku 20, 30, 40 lat podejmować decyzje i w ogóle ich to nie boli. Wczoraj został ministrem czy wojewodą i uważa, że już w pełni jest kompetentny. I opowiada durnoty, bo nie widzi konsekwencji tego wszystkiego, o czym mówi. Są dwa rodzaje polityków w Polsce: „niedasię” i „zaniech**e”. Jak za wcześniejszych rządów Platformy spotykałem się z tymi ministrami i słyszałem „nie można”, „nie da się”, „później”, to jest to żenujące. Jak robili zmiany ustaw, pokazywałem, gdzie jest błąd i że trzeba będzie poprawiać. Trzy miesiące później nowelizacja ustawy. Miałem propozycje w moim życiu. Odmawiałem, bo uznałem, że nie jestem jeszcze gotowy. A ludzie bez żadnego obciążenia idą.
Bezkrytycyzm…
Bezkrytycyzm. Może zostać ministrem i wchodzi. Bez żadnej kompetencji. Z pracownika banku zostaje ministrem. Od stołu operacyjnego odchodzi i zostaje ministrem. Nie rozumie systemu, nie widzi państwa, nie wie, jak ono funkcjonuje, a opowiada dywagacje i totalne bzdury.
Ukraina, która w momencie rozpadu ZSRR liczyła 52 miliony mieszkańców i była najbardziej uprzemysłowiona ze wszystkich sowieckich republik, oraz dzięki czarnoziemowi, stanowiła zagłębie agrarne dla Sowietów, posiadała wszelkie atrybuty do szybkiego rozwoju, przynajmniej na poziomie państewek bałtyckich.
Niestety, banderowska Ukraina, która powstała po zorganizowanej przez CIA „kolorowej rewolucji” w 2014 roku, ogarnięta nienawiścią do wszystkiego co nie banderowskie, tak długo atakowała na Donbasie Rosję, że doczekała się militarnej interwencji z jej strony.
Wbrew nieustannej propagandzie medialnej Zachodu, sławiącej „bohaterskich Ukraińców” i militarną wyższość sprzętu NATO nad rosyjskim, wojna proxy kończy się dla Ukrainy całkowitą katastrofą. Według szacunkowych danych, na Ukrainie pozostało nie więcej niż 20 milionów mieszkańców. Większość z nich to kobiety, starcy, inwalidzi fizyczni i/lub mentalni. Infrastruktura i przemysł zostały ostatecznie skasowane przez rosyjskie siły powietrzne, a sam sztuczny twór państwowy, jakim jest Ukraina, nadaje się już tylko do kasacji.
Pomimo sprawiedliwości dziejowej jaką przechodzi obecnie to państwo i społeczeństwo, trudno nie zauważyć straszliwej katastrofy jaką przeżywają i przeżywać będą nadal jej mieszkańcy i uchodźcy w dającej się przewidzieć perspektywie czasowej.
Truizmem jest stwierdzenie, że „humanitarnego” Zachodu nic nie obchodzą rezultaty wepchnięcia banderowszczyzny w konflikt z Rosją. Jedyne co go interesuje jest osłabienie lub zniszczenie FR, tak by cudzymi rękami utrzymać swą światową hegemonię.
Upadek Ukrainy stanowi poważny problem dla Zachodu, gdyż zmusza USA i UE do ekspresowego zastępstwa banderowców kolejnym przysłowiowym frajerem.
III RP od dawna stanowi głównego kandydata to tej „zaszczytnej funkcji”.
Problem tkwi jednak w tym, że FR nie daje się nabrać na kolejne zachodnie prowokacje i nieustanne werbalne ataki, a nawet akcje kinetyczne, jak zniszczenie miejskiego centrum koncertowego w Moskwie, które spowodowało śmierć ponad 160 osób.
Z tego też powodu propagandziści zachodni ukuli nowy wojskowy termin dla WP, a mianowicie „obronny atak”. Zakładając, że Rosja i Białoruś nie dadzą się sprowokować do agresji, trzeba będzie wydać „polskim władzom” pod egidą gauleitera Tuska i jego „euroentuzjastycznej” kliki, polecenie militarnego ataku „obronnego” na Rosję lub Białoruś.
W tym celu należy „przeszkolić” polskojęzyczne społeczeństwo w zakresie nowej globalistycznej logiki, w której jedno zdanie zawiera dwie wzajemnie wykluczające się informacje!
Publikację zatytułowaną Eseje dla Kasandrynapisał w 1950 r., ale pierwsze wydanie ukazało się w 1961 r., nakładem Instytutu Literackiego w Paryżu. Pierwsze polskie wydanie to 1981 r. (z inicjatywy bezdebitowego krakowskiego wydawnictwa ABC). Po roku 1989 r. reprint Esejów, z zachowaniem okładki z wydania 1981 r. był dziełem gdańskiej oficyny wydawniczej o nazwie „słowo/obraz/terytoria”. Od czasu do czasu pisma literackie (oraz inne o niejedno- znacznie określonej proweniencji) zamieszczają pojedyncze eseje.
Tytułową publikację Jerzy Stempowski zadedykował: Cieniom L. R.* *) L.R. – Ludwika Rettingerowa; nazywana przez przyjaciół Wichuną – żona Mieczysława Rettingera (dziennikarza i krytyka). https://tei.nplp.pl/entities/5343 ). Zaprzyjaźniony z Rettingerami Jerzy Stempowski mieszkał z nimi przy ul. Flory 1 w Warszawie i przez 13 lat opiekował się bliską jego sercu, chorą na raka p. Ludwiką, kierując jej kuracją. Ludwika zmarła w 1940 r. w pensjonacie w Słobodzie Rungurskiej niedługo po opuszczeniu go przez J. Stempowskiego, który we wrześniu 1939 r. przekroczył granicę polsko-węgierską. Słoboda Rungurska – wówczas (II RP) wieś w Galicji Podolskiej w województwie stanisławowskim (w RON – woj. ruskie; ziemia halicka) na przedgórzu Gorganów (wschodnie przedłużenie Bieszczadów), ok. 22 km na płd. zach. od Kołomyi; Po 1945 r. woj. stanisławowskie zostało włączone do terenu sowieckiej Ukrainy – S.O.). Przytaczam kilka fragmentów z ww. zbioru esejów, które uzupełniłem linkami oraz przypisami (sygnatura: S.O.).
1. Zdolność przewidywania przyszłych wypadków politycznych nie musi być rzeczą rzadką, bo w okresie międzywojennym słyszałem wiele przewidywań, które spełniły się dokładnie. Przewidywania te nie wychodziły nigdy z ust osób zajmujących wielkie urzędy, posiadających wszystkie dane materialne do słusznej oceny sytuacji i powołanych niejako do patrzenia w przyszłość. Mniemanie, że orzeczenia ekspertów, wyczerpujące dokumentacje i tajne raporty mogą zaciemnić najbardziej nawet przejrzyste sprawy, nie jest zatem bezpodstawne.
Patrząc obecnie na te czasy z oddalenia mam wrażenie, że w okresie międzywojennym zdolność przewidywania była przeszkodą we wszelkiej karierze politycznej. Zjawisko to wydaje mi się dziś nawet zrozumiałe. Przyszłość Europy była ciemna i ktokolwiek ją słusznie oceniał był czarnowidzem, którego nikt chętnie nie słucha. Ludzie dobrze wychowani unikali wszelkich wynurzeń na te tematy. Tragiczne w tej sytuacji było to, że przez długie lata niewielki nawet wysiłek ludzi dobrej woli mógł odwrócić grożącą naszemu kontynentowi katastrofę.
Wspominając ówczesnych proroków zagłady, na pierwszym miejscu powinienem wymienić Szymona Askenazego. https://sztetl.org.pl/pl/biogramy/5036-askenazy-szymon Okres pracy twórczej i sławy Szymona Askenazego przypada na jego młodość, na lata poprzedzające pierwszą wojnę światową. Pochodzący, jak Julian Klaczko, z rabinicznej rodziny wileńskiej, ożeniony z zamożną warszawianką. (Felicja Tykocinerz rodziny bankierów – S.O.) [wikipedia/Julian_Klaczko md]
Askenazy był przez długie lata profesorem historii nowożytnej uniwersytetu lwowskiego. Miał tam setki słuchaczy; w seminarium jego pracowało do 80 studentów, przetrząsających według wskazówek mistrza archiwa całej Europy. Co roku prawie ukazywała się jakaś nowa, rewelacyjna książka Askenazego: “Książę Józef“, “Łukasiński“, wiele tomów rozpraw i szkiców historycznych. Już wówczas zaczął się w Europie zmierzch historycyzmu, cechującego poprzednie stulecie. Najznakomitsi historycy Zachodu, Aulard, Chuquet czy Ferrero nie znajdowali większego audytorium i kontentowali się co najwyżej małą grupką uczniów. https://fr.wikipedia.org/wiki/Alphonse_Aulard https://fr.wikipedia.org/wiki/Arthur_Chuquethttps://fr.wikipedia.org/wiki/Guglielmo_Ferrero W porównaniu z nimi Askenazy wyglądał na wielkiego szefa szkoły, sternika łodzi wiozącej młodzież zapalną i uczoną. Dopiero później miało się wyjaśnić, że ów późny historycyzm polski był w znacznej mierze zjawiskiem koniunkturalnym i przypadkowym. Młodzi ludzie, którzy w kraju niepodległym marzyliby o karierach dyplomatów, generałów lub bankierów, w Polsce porozbiorowej studiowali historię lub pisali sonety.
W 1914 Askenazy wyjechał zagranicę. Po powrocie do kraju, w odrodzonym uniwersytecie warszawskim słusznym tytułem pretendował do katedry historii. Obudzona do nowego życia Polska była jednak młoda, rozrzutna i kapryśna. W 1920 senat akademicki odrzucił kandydaturę Askenazego. [por. wcześniejszą jego, naszą przygodę, opisana przez Boya: O tem co w Polszcze dzieyopis mieć winien MD]
Powołany wkrótce potem na stanowisko delegata do Ligi Narodów, Askenazy porzucił na dwa lata kraj. Złożywszy dymisję jesienią1922 wrócił do Warszawy i pozostał tam aż do śmierci w 1935 r.
Zbliżyłem się doń w latach 1928 – 1932. W swym mieszkaniu przy ulicy Czackiego Askenazy żył wówczas samotnie i bezczynnie. Porzucił wszelką pracę naukową. Liczne rękopisy niektóre niemal gotowe do druku, drzemały na półce. Kiedy w 1932 uniwersytet warszawski ofiarował mu katedrę na wydziale prawnym, Askenazy odmówił. “Miałem 12 lat czasu do zastanawianiasię co im powiedzieć”, mówił o wizycie u niego delegatów senatu akademickiego. “Pocałujcie mnie w d… , powiedziałem im tylko trzy razy”.
Decyzja jego wydawała się słuszna. Od wielu lat już poziom uniwersytetu obniżył się do wymagań coraz liczniejszej młodzieży, oczekującej od studiów korzyści doraźnych, przede wszystkim dyplomów. Audytorium, jakie Askenazy posiadał niegdyś we Lwowie, nie było już ani w Polsce ani gdzie indziej. Askenazy był jak gdyby żywym świadectwem głębokich zmian, jakie zaszły w owych czasach, zmian, których nikt nie chciał widzieć. Był wysoki, koszmarnie chudy, z wielką głową, bardzo długim nosem i parą ciemnych, bystrych i nieżyczliwych oczu. Język i sąd jego były tnące jak nóż. W ostatnich latach życia był zupełnie samotny. Z biegiem czasu odwiedzano go coraz rzadziej. Być może dlatego, że moje myśli nie odbiegały wówczas zbytnio od jego własnych, Askenazy znosił mnie lepiej niż innych. Przychodziłem doń zwykle wczesnym popołudniem. Przez godzinę lub dwie opowiadał anegdoty z życia Adama Czartoryskiego, czytał czasami jakiś fragment porzuconego rękopisu. Potem około 5-tej ubierał melonik koloru brązowego zimą, perłowego latem i razem wychodziliśmy na miasto. Droga nasza prowadziła zazwyczaj przez Krakowskie Przedmieście, Miodową, plac Bankowy. Przed każdym starym domem Askenazy zatrzymywał się i opowiadał co się w tym domu działo w Noc Listopadową, jakie osoby były tam zebrane i o czym mówiono. Wersja słowna tej historii odbiegała nieraz znacznie od tej, jaką zostawił w “Łukasińskim“.
Z opowiadanych przezeń fragmentów wyłaniał się powoli obraz chaosu, rozbieżnych i bezwstydnych interesów, nieporadności. Bohaterstwo sąsiadowało z bezmyślnym egoizmem i prowokacją. Cień końcowej klęski zdawał się ciążyć na powstaniu od pierwszego dnia. “Historię” – mówił – „pisałem w znacznej mierze ad usum delphini, dlamłodzieży, którą starałem się wychować, przygotować moralniedo nowej walki o niepodległość. Dziś możnaby to oczywiścieopowiedzieć na nowo, inaczej, ale dla kogo? Kto się tym interesuje?Komu taka wiadomość może byćpotrzebna?”.
W pogodny letni dzień 1932, obszedłszy utartym szlakiem starszą część miasta, wyszliśmy w aleję 3-go Maja i usiedliśmy na ławce. Naprzeciw zakładano właśnie fundamenty pod jakiś wielki budynek. „Co też tu zamierzająbudować?” – zapytał Askenazy”. – „Słyszałem, że Muzeum Narodowe”. “Że też ludzie mają zdrowie i ochotę wznosić tak kosztowne budynki w mieście na zagładę przeznaczonym”. – „Dlaczego na zagładę?” – zapytałem.
“Kiedy tu z panem siedzę na ławce, widzę niemal jak Niemcy jadą w samolotach i rzucają bomby na miasto”. I na moją sceptyczną uwagę o proroctwach, zawołał żywo: “Jak pan tego nie widzi? Jak pan może tego nie widzieć? Niech się pan przez chwilę tylko zastanowi! Czy może być inaczej?”
Znałem wówczas nieźle sprawy niemieckie i jego dalsze wywody wydały mi się bardzo prawdopodobne. Tymczasem Askenazy rozwijał dalej swą wizję przyszłości: “Tylko zupełnie naiwni mogą sobie wyobrażać, że Polska może toczyć wojnę inaczej niż na dwa fronty. Niemcy nie mogąprzekroczyć granicy pod Zbąszyniem bez tego, aby Rosjanie przekroczyli ją ze swej strony pod Baranowiczami. Trzeba się liczyć z najprostszym mechanizmem takich wypadków. Przed uderzeniem na Polskę Niemcy zgromadzą przeważające siły izapewnią sobie neutralność czy bezczynność mocarstw zachodnich. Będzie więc bardzo prawdopodobne, że prędzej czy później zajmą kraj i dojdą aż do Baranowicz. Czy Rosjanie mogączekać aż Niemcy dojdą do ich granicy? Nie. Elementarna przezorność każe im już przedtem przekroczyć granicę i zająć cosię da, aby mieć coś w ręku przy pertraktacjach z Niemcamii w razie możliwego konfliktu trzymaćich jak najdalej od własnych granic. Czy tego dnia Unia Sowiecka będzie w aliansie z Niemcami czy też z Anglią i Francją, czy nawet z nami, będzie to zależne od gry aliansów na ten dzień, ale bynajmniej nie zmieni sprawy. Przejście granicy i zajęcie wschodniej części Polski będzie w owej chwili dla Rosji sprawą nierównie pilniejszą od gry aliansów”. I po chwili namysłu: “Ten sam mechanizm działa także w razie pokojowego przebiegu wypadków, jeżeli dla jakichś przyczyn Polska będziemusiała cedować Rosji Wilno i Lwów, następnego dnia będziemusiała oddać Niemcom Śląsk i Pomorze. Po oddaniu Lwowa i Wilna dalsza egzystencja Polski byłaby możliwa tylko w oparciuo Niemcy, i to oparcie kosztowałoby ją Śląsk i Pomorze. I na odwrót: w razie konieczności cedowania Niemcom Śląskai Pomorza dalsza egzystencja Polski byłaby możliwa tylko pod opieką Rosji, która w zamian zażądałaby Lwowa i Wilna. Zresztąpo takim okrojeniu nie byłoby już mowy o jakiejś egzystencji niepodległej. Dla mocarstw zachodnich Polska jest tylko pionkiem do szachowania bądź Niemiec, bądź Rosji i po okrojeniunie przedstawiałaby już żadnej wartości”. W trzy lata po tej rozmowie Szymon Askenazy zmarł rzekomo na skutek niedomagania nerek. W istocie zabiły go własne myśli, świadomość nadchodzących wypadków, których nikt oprócz niego nie widział. Żona jego zmarła w 1940 w szpitalu warszawskim, jedyna zaś córka została zamordowana przez Niemców.
Nikomu zapewne nie przyjdzie na myśl szukać słusznych przewidywań u dziennikarzy, fabrykantów efemeryd, ważnych tylko na dzień bieżący i obracających się w makulaturę z chwilą ukazania się następnego numeru gazety. Od dawna już prasa utraciła ambicję informowania, kontentując się dostarczaniem czytelnikowi rozrywki dla osłodzenia nieuniknionej w gazecie codziennej sieczki wiadomości oficjalnych. Mimo to widziałem i dziennikarzy robiących na prywatny użytek trafne przewidywania. Możność osobistego poznania środowisk politycznych i parlamentarnych w krajach, gdzie przygotowywały się przyszłe wypadki, dawało im często przesłanki do słusznej oceny najbliższej przyszłości. Z okresu międzywojennego zostało mi w pamięci kilka rozmów z Robertem Dell’em, jednym z ostatnich dziennikarzy niezależnych. https://digital.janeaddams.ramapo.edu/items/show/8366
W listopadzie 1922 spotkałem go w Düsseldorfie. Wojska francuskie zajęły były właśnie okręg Ruhry. Od kilku tygodni między Francją l Anglią istniał stan, który dziś określamy mianem zimnej wojny. Anglicy dokładali starań do zrujnowania franka i stworzenia Francji trudności finansowych. Nikt nie wiedział, jak zachowa się w Ruhrze ludność niemiecka. Dowódca niewielkiej armii okupacyjnej, generał Mangin, nawiązał rozmowy z przybyłym do Ruhry Karolem Radkiem, podówczas kierownikiem polityki niemieckiej Kominternu. Paul-Prudent Painlevé, którego odwiedziłem poprzedniego tygodnia w Paryżu, oderwał się był od lektury Einsteina aby powiedzieć, że uważa sytuację za wręcz groźną i okupacja Ruhry wydaje mu się – tak z punktu widzenia wojskowego jak politycznego – niezmiernie ryzykowna. https://pl.wikipedia.org/wiki/Charles_Manginhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Paul_Painlev%C3%A9
Niepokój ogarnął także sprzymierzeńców Francji. Niemcy sudeccy, sądząc że będą mogli znaleźć oparcie w Anglii, dążącej do osłabienia Francji także od strony czeskiej, zaczęli poszukiwać kontaktów w Londynie. W hallu hotelu, zbudowanego przez Hugo Stinnesa, zrobiliśmy krótki przegląd tych wypadków. https://enwikipedia.org/wiki/Hugo_Stinnes. Dell był poważny i blady, jak gdyby czuł na sobie współodpowiedzialność za szaleństwa wielkich tego świata. “System polityczny ustalony przez zwycięzców w 1919″ – powiedział – „leży już w gruzach. Ameryka cofnęła swój podpis,Anglia i Francja są tak poróżnione, że wpływy ich wzajemniesię znoszą, Rosja nie jest jeszcze gotowa do objęcia po nichspadku. Nie ma komu bronićpokoju z 1919. Niemcy są na raziew stanie chaosu, ale droga dla nich stoi otworem. Anglia niechce, Francja sama nie potrafi bronić obecnego porządku. Otym czym będzie Europa decydowali będą Niemcy. Przyszłość Europy zależy od ewolucji wewnętrznej Niemiec”. To co widziałem w ciągu następnych dni w Niemczech utwierdziło mnie w słuszności tej prognozy i napełniło złymi przeczuciami. Patrząc w przyszłość widziałem tylko ruinę wszystkiego, na czym od pokoju westfalskiego usiłowano oprzeć zgodne współżycie Europejczyków. W końcu grudnia kupiłem w Paryżu garść złotych dolarów, które przechowałem do 1939 i dzięki którym mogłem uciec z okupowanej Polski.
Della spotkałem znów w Genewie późną jesienią 1936. Wojna hiszpańska była już w pełnym biegu i Anglia zdążyła była narzucić Francji, trawionej kryzysem wewnętrznym, politykę nieinterwencji. Role więc były już podzielone: dywizje pancerne włoskie i lotnictwo niemieckie atakowały republikę hiszpańską, system nieinterwencji trzymał za ręce mogących jej przyjść z pomocą. Moskwa nie powzięła była jeszcze decyzji, i jej prasa wylewała co dzień kubeł pomyjów na republikę hiszpańską. Dell był bardzo niewesoły. Jego niezależna publicystyka przyniosła mu same zawody: został wydalony z Niemiec i z Francji. Mieszkając w Genewie pisywał korespondencje z Ligi Narodów, o której nie było już wiele do powiedzenia. Kiedyśmy zostali sami, zaczął mówić: „Z Europy, w której wyrosłem i do której byłem głęboko przywiązany, nie zostało już nic. Jedynym logicznym dla mnie wyjściem z tej sytuacji byłoby samobójstwo. Jeżeli, mimo to wciąż żyję,ma to dwa powody: jako Anglik mam odrazę do skrajnych posunięć, po wtóre mam 67 lat i w tym wieku samobójstwo byłoby wyważaniem drzwi otwartych”. Starałem się go pocieszyć jak umiałem, ale na próżno. Chcąc więc zwrócić jego myśli na inne tory, zacząłem mówić o sytuacji politycznej. Dell przerwał mi: „Właściwie nie ma już o czym mówić. Sytuacja jest jasna. W ciągu ostatnich kilkunastu lat głównym celem polityki angielskiej było sprowadzenie Francji do rzędu Portugalii i ten cel został obecnie osiągnięty. Pozbywszy się jedynego możliwego alianta w Europie, Anglia w sprawach kontynentalnych nie będzie miała odtąd żadnego głosu. W ten sposób i los Polski zostałprzesądzony. Na francuskiej Portugalii Polska opierać się nie może, Anglia zaśjuż zrzekła się głosu“. Widząc go w coraz smutniejszym nastroju, zacząłem rozwijać fantazyjną teorię przeciwstawności pokoleń. Młodzież wychowana w dyscyplinie totalitarnych państw będzie musiała zrazu tajnie, potem jawnie tęsknić do jakiegoś nowego liberalizmu. Cytowałem przykłady takich zwrotów z różnych epok i zakończyłem takim mniej więcej obrazem przyszłości: “Za 10 lub 15 lat zostaniemy obaj zaproszeni do Berlina na odsłonięcie pomnika Dickensa na Nollendorfplalz. Z tej okazji polski minister oświaty zaleci dzieła Godwina jako szkolnąlekturę . Wieczorem w Kaiserhofie odbędzie się bankiet na cześć Garrisona-Villarda. Bzy będą kwitły na wszystkich skwerach Charlottenburgu. Będziemy pili jasne piwo z malinowym sokiem wradosnym i podniosłym nastroju, bo dokoła nas będą sami Niemcy życzliwi i liberalni”. Mrużąc oczy Dell słuchał mnie z uśmiechem, jak człowiek chwytający się wszelkiego pretekstu do oderwania się od własnych myśli. potem sposępniał znów: „Jak wszyscy Anglicy mego pokolenia byłem przez całe życie trochę germanofilem. Ostatnie lata uleczyły mnie z tej słabości.Pokoju w Europie nie będzie tak długo dopóki ogień nie spadnie z nieba i nie wypali miejsca, które nazywa się Germany“. Tego wieczora Dell musiał być – jak się mówi o prorokach – “inspirowany”, bo nawet “ogień spadający z nieba”, który wówczas wydawał mi się tylko biblijną metaforą, okazał się później rzeczywistością.
Nawet w chaosie wypadków wojennych, gdzie wszystko wydaje się możliwe i brak punktu wyjścia do jakichkolwiek wiarygodnych kalkulacji, słyszałem uderzająco dokładne przewidywania. Latem 1940 mówiono wiele o nieuniknionym i bliskim konflikcie między armią niemiecką i dyktatorem. W razie zwycięstwa, rozumowano, generałowie zostaną zgładzeni przez Hitlera jako już niepotrzebni, w razie klęski – przy niemieckim sposobie prowadzenia wojny – zostaną rozstrzelani przez zwycięzców. Dopóki stoją na czele zwycięskiej armii powinni korzystać z sytuacji, która później nie wróci.
W tym czasie spotkałem wyższego oficera niezwykłej inteligencji, który związkom rodzinnym i wyszkoleniu zawdzięczał głęboką znajomość generalicji niemieckiej. Na moje pytanie odpowiedział: “Niech pan nie pozwala sobie zawracać głowy tymi bzdurami. Wodzowie armii niemieckiej są najlepszymi w tej chwili technikami rzemiosła wojennego i mogą nawet dzięki temu wygraćwojnę. Obalenie dyktatury wymaga jednak zupełnie innych kwalifikacji, przede wszystkim zaś charakteru, którego nikt z nich nie posiada. Nic więc z tego nie będzie. To, że zginą powieszeni, wydaje mi się natomiast bardzo prawdopodobne”. Kiedy myślę dziś o tej rozmowie, uderza mnie w niej najwięcej słowo “powieszeni”. W 1940 nikt jeszcze nie używał tego słowa mówiąc o osobach wojskowych, które według starego obyczaju rozstrzeliwano. Nawet Tuchaczewski zginął rozstrzelany. Słowo “powieszeni” posiada w sobie konkretność wizji wychodzącą poza ramy teoretycznej kalkulacji.
2. W okresie międzywojennym nie brakło także proroctw pisanych. Przykłady ich znaleźć można np. w literaturze surrealistycznej. Właściwy sens jej, zaciemniony przez krytykę, uszedł uwagi czytelników. W latach 1939 – 1940, patrząc w różnych krajach na stłoczone na brzegach wód masy uciekających, poznawałem w nich klimat powieści Ribemont – Dessaignes’a “Les frontieres humaines“. Widok jadących sznurami automobili przykrytych modnymi wówczas materacami przypominał mi słowa czytanego przed wielu laty tzw. drugiego manifestu surrealistów: „Partez sur les routes. Semez les enfants au coin dubois“. https://pl.wikipedia.org/wiki/Georges_Ribemont-Dessaignes Partez sur les routes. Semez les enfants au coin dubois – jedno z surrealistycznych haseł André Bretona. (Idźcie przez ulice/ ewentualnie: idźcie drogami. Siejcie dzieci na rogu lasu);
W przewidywaniach posiadających taką dokładność i konkretność uderza często prostota, suchość i niemal ubóstwo przesłanek rozumowania, wyodrębnionych z chaosu rzeczywistości. Przychodzi mi tu myśl proroctwa spełnione dopiero w połowie, które słyszałem w 1923 z ust Mahmuda Tarzy. https://en.wikipedia.org/wiki/Mahmud_Tarzi Osoba jego wymaga krótkiego objaśnienia. Afganistan jest krajem górskim graniczącym z jednej strony z Indiami, z drugiej z rosyjskim Turkiestanem. Abdurrachman, ostatni emir z pierwszego okresu niepodległości mawiał o tej sytuacji: „Jestemjak łabędź pływający po strumieniu. Po jednym brzegustrumienia, chodzi tygrys bengalski, po drugim niedźwiedź syberyjski,ja zaś pływam pośrodku, i woda nie jest za bardzo głęboka”. Kiedy w 1882 rząd petersburski zaproponował mu ratyfikację granicy na Pamirze, emir przeląkł się tak, że zrezygnował z niepodległości i przyjął protektorat brytyjski. https://en.wikipedia.org/wiki/Abdur_Rahman_Khan
W 1917 dwaj Afgańczycy, Weli Chan i Mahmud Tarzy, pojechali do Moskwy i przez półtora roku śledzili na miejscu bieg rewolucji. (Mohammad Wali Khan Darwazi:https://www.ijrah.com/index.php/ijrah/article/view/192/352 Przyszedłszy do przekonania. że w ciągu najbliższych lat nic nie grozi Afganistanowi od północy, wrócili do kraju, obalili ówczesnego emira i osadzili na tronie głośnego później Ammanullacha, który niezwłocznie ogłosił niepodległość Afganistanu, wydał wojnę Wielkiej Brytanii i w wyniku jej osiągnął ponowne uznanie niepodległości kraju. Wkrótce potem emir poślubił córkę MahmudaTarzy. Odtąd z Weli Chanem dzierżyli na zmianę dowództwo armii i prezydencję rządu cywilnego. W 1923 Mahmud Tarzy wyjechał do Europy i po starannym zwiedzeniu Włoch, Francji i Anglii osiadł w Paryżu w charakterze posła swego kraju. Tam odwiedziłem go kilkakrotnie w towarzystwie muzuł- mańskich przyjaciół.
Weli Chan był niewielkiego wzrostu, z twarzą okrągłą jak księżyc, wyrażająca głębokie zadowolenie. Mahmud Tarzy był wyższy, szczuplejszy, skórę miał ciemną jak cholewa, nosił czarną brodę, patrzył najczęściej w ziemię i zdawał się nie przewidywać niczego dobrego. Pewnego razu objaśnił mi różnicę między wyglądem swoim i swego znakomitego kolegi. „Czy pan rozmawiał kiedy z Weli Chanem w cztery oczy. Czy też widywał go pan w otoczeniu innych Afgańczyków?” Odpowiedziałem, że nigdy nie widziałem go na osobności. „W cztery oczy wydałby się panu mniej wniebowzięty. Uśmiechi zadowolenie jest u nas grzecznością, którą wykonujący władzę winien jest swoim poddanym. Aby jeden mógł byćna wierzchu, wszyscy muszą się na to złożyć w pieniądzach, upokorzeniach i przykrościach! Byliby więc nieprzyjemnie zdziwieni, widząc że emir jest niezadowolonyi ofiary ich były próżne”. Tu wyjął z szuflady fotografię Weli Chena w otoczeniu kilkunastu Afgańczyków i ciągnął dalej: „Patrząc na tę grupę może pan poznać od razu rangę każdej osoby. Twarz stojących na najniższych szczeblach wyrażaskupioną uwagę i gotowość do usług. Twarz stojących wyżej wyraża gotowość do usług i przekonanie, że usługi ich będą należycie ocenione. Stojący na samym wierzchu patrzy trochę ponad głowy innych i ma taki wyraz twarzy, jak gdyby widziałjuż z bliska raj Mahometa“.
Mahmud Tarzy był więc człowiekiem nie tylko doświadczonym, ale przywykłym do rozważania spraw ludzkich w ich wielkich aspektach. Korzystając z jego pogodnego nastroju, zapytałem go jakie wrażenia wyniósł z objazdu Europy i co myśli o jej przyszłości. Odpowiedział: „Nic dobrego. Gdyby Europejczycy zajmowali się jak my wypasaniem kóz inie mieli innych kłopotów, mogliby być może patrzyćpogodnie w przyszłość. Administracjatak wielkich bogactw i złożonych przedsiębiorstw wymaga jednakpewnej inteligencji, której tu nigdzie nie mogę się dopatrzyć.Dlatego myślę, że Europa stoi na progu bezprzykładnejkatastrofy i że wy wszyscy zginiecie marnie, niesławnie jak zwierzęta idące pokornie pod nóż“. I po chwili dodał: „Najlepiej jeszcze podobali mi się Anglicy. Nie są mądrzejsi od innych, ale jeszcze na razie mają więcej pieniędzy”.
Od tego czasu minęło wiele lat. Słowa Mahmuda Tarzy przypominały mi się nieraz, ilekroć patrzyłem na zdumiewa- jącą dyscyplinę obecnych mrowisk ludzkich. Pod komendą szalonych dyktatorów czy nie mniej nieprzytomnych rządów demokratycznych całe narody szły “w karnych szeregach” do nieuniknionych i z dala widocznych katastrof. Nikt nie próbował myśleć samodzielnie, nikt nawet nie uciekał, chyba że porwany owczym pędem. Zmiany jakie zaszły w Europie, niegdyś centralnym laboratorium myśli krytycznej, są tak głębokie, że sami nie dostrzegamy już prawie groteskowości naszego zachowania się, które napełniało zdumieniem górala z Afganistanu.
3. Zaczynając od Jakóba Burckhardta, wszyscy, którzy w ostatnich dziesiątkach lat widzieli jasno rzeczy przyszłe, byli samotni. https://pl.wikipedia.org/wiki/Jacob_Burckhardt Ciążyła na nich samotność i bezużyteczność ich wiedzy. W czasach mojej młodości ze słusznych przewidywań można było wyciągnąć pewne skromne korzyści osobiste. Dziś i te możliwości są zamknięte. Z miejsca, w które ma uderzyć piorun, przezorność nakazuje uciekać. Ale dokąd? Wojna i chaos mogą się zacząć wszędzie. Wojna ostatnia zaczęła się w leżącej na uboczu Hiszpanii. Dyktatorzy rozważali także rozpoczęcie jej w Ameryce Południowej. Uciekać więc nie ma dokąd. Nieliczne kraje spokojniejsze strzegą swych przywilejów na użytek własnej ludności i zamykają granice dla obcych. Państwo nowożytne z jego drobiazgową reglamentacją życia nie daje zresztą obcym żadnego wartego zachodu azylu. Uciekać więc nie ma dokąd i nie ma po co.
Zdolność przewidywania nie jest potrzebna współobywatelom, którzy nie przypisują jej żadnego znaczenia. Nie jest potrzebna również samemu przewidującemu, który w obecnej organizacji społecznej nie może z niej wyciągnąć żadnej korzyści. Jest więc nieznośnym ciężarem, dziś trudniejszym do niesienia niż kiedykolwiek. Po co więc przewidywać? Jeden z przyjaciół zajmujący się polityką powiedział mi niedawno: „Po 40 latach doświadczenia przyszedłem do pewności, że największy handicap naszego życia stanowią rozsądek i zastanowienie”. Czy wobec jego całkowitej bezużyteczności uzdolnienie do widzenia rzeczy przyszłych będzie jeszcze nawiedzało wybranych? To pytanie przypomina mi bardzo już dawną rozmowę w laboratorium, do którego jako młody student przyniosłem kiedyś nową podówczas książkę Blaringhama o nagłych mutacjach roślin i zwierząt. https://en.wikipedia.org/wiki/Louis_Blaringhem Kierownik laboratorium, uczony fizjolog i członek wielu towarzystw naukowych, zainteresował się tą książką i czytał ją przez cały wieczór. Następnego dnia rankiem zapytał: ,,Studiował pan przedtem historię, czy pana zdaniem cywilizacje historyczne nie były, skutkiem mutacji podob- nych do tych,jakie opisuje Blaringham? Wszystko, co o tym wiemy, zdajesię na to wskazywać. Każda nowa cywilizacja była dziełem paru pokoleń, które – trafiając na pomyślne okoliczności – ujawniałanieznane przedtem uzdolnienia”. “To samo przychodzi mi na myśl, kiedy patrzę na rozwój nauk przyrodniczych. Uzdolnieniapotrzebne do tego, co robimy obecnie w naszych laboratoriach, rozwinęły się dopiero u paru ostatnich pokoleń, i nie ma żadnego dowodu, aby istniały poprzednio”. Tu westchnął i dodał: „Wyciągam z tego wnioski bardzo dla nas wszystkich niepomyślne. Odmiany oparte na mutacjach są niestale i ulegają równie nagłej regresji. Możemy więc któregoś dnia obudzić się pośród kretynów niezdolnych w ogóle do zrozumienia tego, w cowłożyliśmy tyle pracy i dowcipu”.
W pewnym węższym sensie słowa jego spełniły się, bo w dziesięć lat później, z okazji czystek politycznych w Niemczech, został usunięty z uniwersytetu i pozbawiony możności pracy naukowej.
*******
Z autorów przytoczonych wyżej przewidywań nikogo już prawie nie ma przy życiu. („prawie” odnosi się do czasu napisania eseju, czyli 75 lat temu– S.O.) Uzdolnienia takie na pewno nie sprzyjają długowieczności. Nawet mnie, który ich tylko słuchałem w milczeniu, nie wyszło to na dobre. Tymczasem jest jasne, że dyscyplina i cierpliwość dziś nie wystarczy. Jeżeli Europa, zrujnowana tylu szaleństwami, ma uniknąć zagłady, mieszkańcy jej muszą nauczyć się lepiej przewidywać skutki swych czynów i nie mogą więcej lekceważyć tych, kto to potrafi. Dla starszych jest to już prawie obojętne. Myślę tu o młodych, mających całe życie przed sobą.
Kto z nich zechce ubrać płaszcz, o którym Kassandra mówi do Apollona: „W tym płaszczu proroka wystawiłeś mnie na pośmiewisko swoich wrogów“.
O autorze: stan orda
lecturi te salutamus
========================================
18 komentarzy
Pokutujący łotr 27 marca 2024 godz. 22:04
Stary mason, ponury wolterianin Jerzy Stempowski, na którego grobie na Powązkach nie ma krzyża. Syn Stanisława, wielkiego mistrza Loży Narodowej Polski i ministra rolnictwa Ukraińskiej Republiki Ludowej u Szymona Petlury, wieloletniego prezesa Towarzystwa Polsko-Ukraińskiego
================================
W oryginale ważna, świetna DYSKUSJA o masonach i Prawdzie, a także prawdzie cząstkowej . Tym, którzy dotarli do tego miejsca, gorąco polecam. Mirosław Dakowski
W czwartek Sejm warszawski debatował nad rządowym projektem ustawy o ratyfikacji protokołu rozszerzającego polsko-ukraińską umowę o pomocy prawnej i stosunkach prawnych w sprawach cywilnych i karnych. W trakcie omawiania projektu ujawniono ciekawe dane na temat postawy “uchodźców” w naszym kraju.
Rośnie przestępczość wśród Ukraińców w Polsce. W toku debaty wszystkie kluby poselskie poparły rozszerzenie umowy z Ukrainą o pomocy prawnej. W teorii ma to usprawnić pociąganie do odpowiedzialności osób z obywatelstwem ukraińskim, które popełniły przestępstwa lub wykroczenia na terenie III RP.
– W 2020 roku skazano w Polsce 7111 obywateli Ukrainy, którzy popełnili w Polsce przestępstwa. A dwa lata później, w 2022 roku, takich skazań było prawie 37 tysięcy. Okazało się, że kiedy przestępstwa popełniają obywatele Ukrainy na terenie Polski, a ich konsekwencją nie jest pozbawienie wolności, to bardzo trudno nam w Polsce wyegzekwować inne kary, jeśli obywatel Ukrainy z Polski wyjedzie i wróci na Ukrainę – ujawniła poseł Joanna Kluzik-Rostkowska.
– W związku z tym, że mamy tych przestępstw znacznie więcej, pojawiła się konieczność podpisania takiego protokołu, żebyśmy potrafili skutecznie egzekwować kary za te przestępstwa popełniane w Polsce – dodała.
Poseł Ewa Schädler z klubu Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza dodała, że obecna sytuacja pozwala na to, że Ukraińcy skazani w Polsce na kary inne niż pozbawienie wolności mogli swobodnie wrócić na Ukrainę, aby zupełnie uniknąć kary.
– Zwiększyła się skala problemu unikania odpowiedzialności. Mając na uwadze problem unikania tej odpowiedzialności oraz fakt, że Ukraina rozpoczęła starania o dołączenie do Unii Europejskiej, postanowiono, że zasadnym jest rozszerzenie zakresu stosowania dotychczasowej umowy o inne typy kary – powiedziała.
Na pytanie posłów Konfederacji co do skali ukraińskiej przestępczości, odpowiedział wiceminister sprawiedliwości Krzysztof Śmiszek. Tenże podał, że w 2020 roku w Polsce skazano 7111 obywateli Ukrainy, przy czym było ich wtedy w Polsce ok. 300 tysięcy. Oznacza to, że przestępstw dopuszczał się wówczas co 42 Ukrainiec.
– Obecnie obywateli Ukrainy przebywa ok. 1,5 miliona i z informacji dostępnych dla Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że osób skazanych, przekazywanych przez stronę polską stronie ukraińskiej, za 2021 rok to było prawie 38 tysięcy, a za rok 2022 prawie 37 tysięcy– powiedział Śmiszek. Oznacza to wzrost skali – obecnie przestępstw dopuszcza się w Polsce co 39 Ukrainiec. Jeśli weźmiemy po uwagę, że spora część z przybyszów to kobiety i dzieci, przestępczość wśród ukraińskich mężczyzn znacznie wzrosła.
============================
[]Magna Polonia] : Sejm III RP może sobie uchwalać dowolne prawa. Pytanie brzmi, czy strona ukraińska będzie miała dobrą wolę, by wydawać przestępców, którzy uciekli z Polski. Dotychczas z tamtej strony doczekaliśmy się tylko buty i obłudy. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że “uchodźcy wojenni” bardziej obawiają się mandatu lub też prac społecznych, niż powrotu do kraju ogarniętego wojną, z którego uciekli. Może nie są żadnymi “uchodźcami”?
O kolejnej szokującej decyzji Ministerstwa Edukacji Narodowej poinformowała wiceminister Joanna Mucha. Okazuje się, że uczęszczające do polskich szkół ukraińskie dzieci będą uczyły się historii na podstawie materiałów przygotowanych przez stronę ukraińską. Można więc spodziewać się, że w polskich szkołach jako bohater przedstawiany będzie np. Stepan Bandera.
O przygotowaniu przez stronę ukraińską podstawy programowej dla ukraińskich dzieci uczących się w polskich szkołach, wiceminister Joanna Mucha mówiła na antenie Radia ZET.
– „Strona ukraińska zaoferowała nam, że dla swoich dzieci przygotuje tzw. komponent ukraiński, który będzie obejmował historię, geografię, literaturę. I będą to realizowali we własnym zakresie. Wydaje mi się to bardzo fair ofertą, skorzystają na pewno obie strony „- powiedziała.
Podkreśliła, że Polska nie chce „polonizować” ukraińskich dzieci.
– „Chcemy, żeby dzieci ukraińskie zostawiły swoją tożsamość ukraińską, ale jednocześnie były dobrze wyedukowane, bo część z nich po prostu zostanie w Polsce”- zapewniła.
W jednym z najnowszych programów Tomasz Sommer przypomniał przyjęcie paktu migracyjnego przez UE oraz szaloną politykę klimatyczną. Wskazał też na fałszywą narrację wokół obecności Polski w Unii Europejskiej.
– Nie ma możliwości zreformowania tych polityk, bo oznaczałoby to niemalże zmianę religii – ocenił.
– Dojrzała tutaj taka religia przez tę kilkadziesiąt lat, religia zielonego wariactwa, ta religia ma swoich kapłanów, biskupów, kardynałów, ma swoich pseudopapieży, ma milion diakonów, którzy działają we wszystkich krajach, ma parafie, ma zakony – wyliczał.
– Teraz jeżeli by nagle z dnia na dzień powiedzieć, że koniec, likwidujemy tę religię, to przecież bunt tych wszystkich działaczy byśmy mieli. Nie da się ich uciszyć, odciąć od koryta, odciąć od głoszenia tych swoich „prawd” jednorazowo – wskazał.
– Jedyną metodą na powstrzymanie tego z dnia na dzień, póki jeszcze u nas ta ideologia nie jest aż tak mocna, to jest oderwanie się od Unii Europejskiej natychmiast, odcięcie tych więzi, sprawienie, że te wszystkie kontakty ideologiczne zostaną uznane za to, czym są, czyli agenturalną robotę wrażych sił i dzięki temu będziemy mogli funkcjonować na normalnych zasadach z resztą świata – dodał.
Sommer podkreślił, że „to jest wszystko mało”. – Przez lata, jak mówiono w Polsce o Unii, to zawsze mówiono w takim ujęciu, że my jesteśmy żebrakami, a ktoś tam przychodzi i nam rzuca pieniądze. Mówiono: musimy być w Unii, bo nam rzucają pieniądze – zwrócił uwagę.
– Czy jakikolwiek żebrak, który stoi pod urzędem i zbiera jakieś pieniądze, czy on kiedykolwiek z tego żebractwa doszedł do pozycji milionera? Czy zdarzyła się taka sytuacja? Czy można, poprzez zbieranie rzuconych przez kogoś ochłapów, stać się potentatem? Ja się nie spotkałem z taką sytuacją – wskazał.
Jak dodał, „jeżeli chcielibyśmy wyjść na poziom potentatów europejskich, to nie poprzez zbieranie ochłapów”. Podkreślił, że obecnie Polska znajduje się w stałym dystansie do bogatszych państw Unii Europejskich, właśnie dlatego że „żyjemy z ochłapów”.
– Aby dojść do pozycji wielkości ekonomicznej trzeba zrezygnować z funkcjonowania na zasadzie żebraka – skwitował.
Sommer podkreślił, że od początku funkcjonowanie Polski w Unii Europejskiej było oparte na niemoralnym przekazie. Jak dodał, „w ogóle nie ma alternatywy” dla Polexitu, gdyż „nie da się Unii zreformować od środka”. – To są tylko próżne żale, próżny trud. Nie da się przekonać biurokratów unijnych, żeby zmienili swoje podejście do rzeczywistości. Trzeba by ich wszystkich wyrzucić, ale na to nie ma siły politycznej – skwitował.
Artykuł ten “przeczytało” dotąd 1480 osób. I żadna nie zasygnalizowała mi, że bez TABEL jest niezrozumiały !! Umieściłem go 5 miesięcy temu.
O tempora !! O mores!! Rozpacz.
Umieszczam więc jeszcze raz, by chętni jednak CZYTALI ze ZROZUMIENIEM. Dodaję BOLD, by łatwiej się czytało. md
[Alina: Rzucili okiem. Nie czytali więcej niż kilkanaście linijek. Tekst jest b. długi i wymaga skupienia i czasu.]
====================================
[z książki „Otwarta Księga”, Romuald Lazarowicz i Jerzy Przystawa. W ciągu dwóch dziesięcioleci pozycja ta ZNIKŁA z wszystkich portali, a była na co najmniej sześciu. Znikła też z google.. MD]
============================================
Krzysztof Ciesielski. Ordynacja paradoksalna?
Obowiązująca w Polsce ordynacja wyborcza nosi nazwę „proporcjonalnej”. Znaczenie tego słowa jest dobrze znane, o proporcjonalności uczone są na lekcjach matematyki dzieci w szkole podstawowej.
Tymczasem przydział mandatów w Sejmie otrzymany w wyniku takiej ordynacji może z proporcjonalnym rozdziałem nie mieć nic wspólnego.
Mogą się też zdarzyć rzeczy nad wyraz nieoczekiwane. Głos oddany na jednego kandydata może działać na korzyść kogoś zupełnie innego. Może się okazać, że dwa ugrupowania. zdobędą tyle samo głosów, ale przypadną im w udziale różne liczby miejsc w parlamencie. Partia może przekonać do swojego programu dodatkowych wyborców i w efekcie… stracić mandaty! A kandydat, na którego nikt nie głosował, może zostać posłem.
Jak to możliwe?
Aby odpowiedzieć na postawione pytania, należy dokładniej przeanalizować sposób, według którego oddane głosy przeliczane są na mandaty w Sejmie RP. I tu nie sposób nie zauważyć, że w tej, podstawowej przecież, sprawie społeczeństwo polskie jest informowane w sposób nad wyraz powierzchowny – o ile w ogóle można tu mówić o jakiejkolwiek informacji.
Telewizja, prasa, radio z upodobaniem cytują wyniki rozmaitych sondaży, opinie wypowiedziane przez rozmaitych polityków (czesto wyrwane z kontekstu), mówi się o prawyborach…
Tymczasem o sposobie liczenia głosów wspomina się niesłychanie rzadko, a to przecież podstawowa sprawa! Wyborca powinien wiedzieć, co z jego głosem się dzieje. Tymczasem traktowany jest on według zasady: „ty zagłosuj, a my już dobrze wiemy, co z twoim głosem zrobić”.
Metoda liczenia głosów
Posłów wybiera się oddzielnie w każdym województwie, przy czym liczby mandatów do obsadzenia nie są w poszczególnych okręgach identyczne. Najwięcej jest ich w okręgu miasta Warszawy (l7), najmniej w województwach chełmskim i bielsko-podlaskim – po 3. Poszczególne partie zgłaszają w okręgu listy wyborcze. W zależności od otrzymanych głosów niektórym partiom przyznaje się określoną liczbę mandatów. Według jakiej zasady?
Zobaczmy na przykładzie.
Przypuśćmy, że mamy do dyspozycji 10 mandatów. Najwięcej głosów uzyskali przedstawiciele partii: Partii Piłkarzy, Partii Narciarzy, Partii Koszykarzy, Partii Rugbystów, Partii Tenisistów, Partii Lekkoatletów i Partii Siatkarzy (nazwy partii nieistniejących użyte zostają celowo, by uniknąć jakichkolwiek analogii z polską sytuacją polityczną; zobaczmy po prostu, co z takiej ordynacji może – teoretycznie – wyniknąć i do czego może doprowadzić stosowanie jej w praktyce).
Rozkład głosów przedstawia tabela 1.
Załóżmy ponadto, że Narciarze w skali kraju nie otrzymali 5% głosów, natomiast pozostałym partiom to się udało. Oznacza, to, że głosy, które padły na Narciarzy, nie są liczone przy rozdziale mandatów (o czym mowa będzie za chwilę). Liczby „dające” mandaty zaznaczone są tłustym drukiem (tabela 1).
Co oznaczają liczby w dalszych kolumnach tabelki? One właśnie wpływają na przyznanie danej partii odpowiedniej liczby mandatów. Otóż dzielimy liczby uzyskanych głosów kolejno przez 1, 2, 3, 4…, czyli przez kolejne liczby naturalne. Spośród uzyskanych wyników wybieramy największe – tyle, ile mamy mandatów do rozdzielenia (w naszym przypadku dziesięć; w tabeli wyniki dające mandat podane są tłustym drukiem). Każda z partii dostaje tyle mandatów, ile wyników z „pierwszej dziesiątki” udało się jej uzyskać. W pewnym momencie wypisywania wyników w tabeli widać wyraźnie, że nie dadzą one już danej partii mandatów; wówczas przestajemy je wypisywać. I jeszcze jedno: gdyby do ostatniego „wchodzącego” miejsca kandydowały dwie partie z takimi samymi liczbami, to mandat – otrzymuje to ugrupowanie, na które padło więcej głosów.
W Sejmie zasiadają jednak konkretni ludzie. Jak ich wybrać? Otóż każda partia zgłasza swoją listę, a wyborca, głosując na dane ugrupowanie, wybiera z tej listy jednego kandydata. Mandaty (tyle, ile ich przypadło tej partii) otrzymują ci, którzy zdobyli na okręgowej partyjnej liście najwięcej głosów. W przypadku remisu decyduje kolejność na liście. I jeszcze jedno. Otóż obowiązuje „próg wyborczy”. Oznacza to, że mandaty dzielone są jedynie między te partie, które w skali kraju (nie okręgu!) uzyskają wystarczająco dużo głosów.
Próg ten wynosi dla partii 5%, dla koalicji wielopartyjnych – 8%. W naszym przykładzie zakładamy, że w okręgu bardzo popularne są sporty zimowe, wiec Narciarze zdobyli tu drugie miejsce. Tymczasem w skali kraju Partia Narciarzy wypadła znacznie słabiej, nie zdobyła 5%, w związku z czym nie bierzemy jej pod uwagę przy rozdziale.
Tą metodą wybiera się 391 posłów; pozostałych 69 miejsc przyznawanych jest również według opisanego schematu, ale na podstawie wyników ogólnopolskich, dla osób z list krajowych, to znaczy zgłoszonych „centralnie” przez poszczególne partie (przy czym rozdziela się je wyłącznie między ugrupowania, które otrzymały ponad 7% głosów). Tu mandaty otrzymują osoby niezależnie od otrzymanych głosów – na podstawie kolejności na liście krajowej danej partii. Już pobieżna analiza przykładu pokazuje, że mogą tu zaistnieć dziwne dysproporcje i wyniki wyborów według tej ordynacji nie muszą współgrać z wolą wyborców. Piłkarze dostali dokładnie dwukrotnie więcej głosów niż Koszykarze, mandaty zaś rozłożyły się w stosunku 5:2. Koszykarze mają niemal trzykrotnie więcej głosów niż Lekkoatleci, ale mandaty podzielono w stosunku 2:1. Z kolei Rugbyści i Lekkoatleci mają po jednym mandacie, choć pierwsi dostali prawie dwa razy więcej głosów niż drudzy (16000:8400), co raczej przeczy proporcjonalności.
Może są to jednak drobne niedokładności, które można zbagatelizować, a w skali kraju nie będą one miały istotnego znaczenia. Nic z tych rzeczy! Gdy zbierzemy razem głosy w różnych okręgach, może się okazać (o przykłady bardzo łatwo), że Partia A zbierze znacznie więcej głosów niż Partia B, ale mandatów mniej… Na ten temat bardziej szczegółowo za chwilę.
Zyskać głosy, stracić mandat
Wyobraźmy sobie teraz, że Rugbyści stracili 1400 głosów i głosy te zostały oddane na Koszykarzy. Zgodnie z logiką, dopuszczalne powinny być jedynie dwie możliwości. Pierwsza, że zmiana preferencji wyborców była tak mała, że nic się w rozdziale mandatów nie zmieniło. Druga, że Rugbyści stracili mandat (mandaty) na korzyść Koszykarzy. Zobaczmy jednak, jak to wygląda w praktyce. Te wyniki zaznaczone są kursywą (mandaty zaś wytłuszczoną kursywą.
I cóż się stało? Koszykarze istotnie zyskali dodatkowy mandat. Ale bynajmniej nie kosztem Rugbystów! Mandat stracili Lekkoatleci, choć liczba ich zwolenników w żaden sposób się nie zmieniła. Opisana sytuacja nie jest jeszcze najbardziej groteskowa; zmiana preferencji przez niewielką liczbę wyborców może doprowadzić do bardziej paradoksalnych konsekwencji.
Oto następny przykład: wyobraźmy sobie, że w okręgu startują tylko trzy partie: Partia Pingpongistów, Partia Brydżystów i Partia Szachistów. Mandatów do rozdziału jest 6. Przypuśćmy też, że tuż przed wyborami Pingpongiści zdecydowali poprowadzić ostrą kampanię negatywną przeciwko Brydżystom, którzy byli ich najpoważniejszymi rywalami. Kampania odniosła skutek – aż 800 osób zrezygnowało z głosowania na Brydżystów. Większość z nich przerzuciła swe głosy na Pingpongistów – i to spora większość, bo aż trzy czwarte, 600 osób. Pozostałe 200 zrezygnowało co prawda z popierania Pingpongistów, ale zagłosowało na inne ugrupowanie – na Szachistów. Popatrzmy teraz, jaki był efekt owej zmiany głosów.
Wyniki przedstawia Tabela 2; w górnych rzędach pokazane są rezultaty – bez przerzucenia 800 głosów, W dolnych zaś (kursywą) – rezultaty po zmianie opinii przez 800 głosujących. I co otrzymujemy w efekcie? Brydżyści stracili głosy, ale nie stracili mandatu. Większość ze straconych przez Brydżystów głosów zyskali Pingpongiści i… stracili jeden mandat!
Wcześniej mandat ten dawała im liczba 3000 (ich głosy podzielone przez 3) porównana z 2980 głosami oddanymi na Szachistów, teraz jednak wynik odpowiedniego dzielenia to 3150, Szachiści zaś mają głosów 3180.
Taki może być efekt ordynacji nazywanej „proporcjonalną”. Ugrupowanie zyskuje głosów więcej niż ktokolwiek inny kosztem drugiego, ale traci mandat, to drugie nie traci zaś nic.
Konsekwencje progu wyborczego
Teraz zajmijmy sie konsekwencjami wprowadzenia progu wyborczego w skali kraju. Wydawać by się mogło, że idea wyeliminowania partii z małym poparciem jest słuszna. Zobaczmy jednak, jak to wygląda w praktyce. Przede wszystkim zauważmy, że (w naszym pierwszym przykładzie) mimo autentycznie dużego poparcia w rejonie, żaden Narciarz do parlamentu nie wejdzie.
A co by było, gdyby Narciarzom udało się jednak przekroczyć w skali kraju pięcioprocentowy, próg wyborczy? W badanym okręgu nic się nie zmieniło, ale dostali trochę głosów więcej gdzieś na drugim końcu kraju. Być może była to kwestia jedynie kilku głosów. Jak taka zmiana wpłynie na rozdział mandatów w naszym okręgu? Narciarze dostaną trzy mandaty. Po jednym mandacie stracą: Piłkarze, Koszykarze i Lekkoatleci. W efekcie Lekkoatleci zostaną w ogóle bez mandatu – i to jest kolejny zaskakujący rezultat ordynacji. Od czego zależy mandat dla Lekkoatlety? Nie od głosów na jego partie, ale od głosów na partie Narciarzy; ponadto nie od głosów na Narciarzy w jego okręgu, ale od głosów oddanych zupełnie gdzie indziej – gdzieś, gdzie, być może, Lekkoatleci w ogóle nie startują…
Wyniki po zmianie zaznaczone są kursywą w tabeli 3.
========================================
Efekty wprowadzenia progów mogą być znacznie bardziej paradoksalne. Oto następny przykład. Przyjmijmy, że w pewnym okręgu głosuje 100 000 osób do rozdziału jest zaś 10 mandatów. Załóżmy, że w okręgu tym ogromna większość głosów padła na partie Kajakarzy i Żeglarzy (schemat podany jest w tabeli 4).
Omawiany okręg był jednak w skali kraju okręgiem nietypowym. Gdzie indziej pływanie na kajakach i żeglowanie nie cieszyło się zbyt wielkim poparciem, zatem te dwie partie wypadły znacznie gorzej i w skali kraju nie przekroczyły progu. Zgodnie z ordynacją, w omawianym okręgu nie mogą nie dostać! Ale mandaty trzeba rozdzielić, 10 mandatów otrzymają wobec tego partie, na które w sumie padło 4000 głosów (czyli 4% głosów w tym okręgu).
W innym okręgu 4000 głosów może (przy tej samej liczbie wyborców i mandatów) nie wystarczyć nawet na jeden mandat – jeśli na przykład 100 000 głosów podzieli się równo na 10 partii. A potem, w parlamencie, wszystkie mandaty warte są tyle samo.
Czy osoby wybrane w ten sposób można nazwać przedstawicielami wyborców? Czy reprezentacja omawianego okręgu w parlamencie jest jego autentyczną reprezentacją? Jak ważna w kampanii wyborczej może być dobra znajomość preferencji wyborców w poszczególnych okręgach! Załóżmy, iż ktoś wie, że w pewnym okręgu dużo głosów padnie na partie z niewielkim poparciem w kraju. Owocnym posunięciem może być wówczas dobra kampania wyborcza jego partii w tym właśnie okręgu. Poparcie wyborców w takim rejonie może zaprocentować mandatami uzyskanymi jako efekt znacznie mniejszej liczby głosów niż gdzie indziej.
Jaka jest prawdziwa rola pięcioprocentowego progu? Wbrew pozorom, nie jest nią eliminowanie partii z małym poparciem!
Oto przykład następny. Tym razem dane przedstawione w tabeli (tabela 5) są autentyczne – pochodzą z jednego z większych okręgów w Polsce. Dla rozważań matematycznych nie jest ważne jednak, które partie uzyskały które wyniki, ani też, z którego roku były to wybory. Glosy są tym razem podane w procentach. Przypuśćmy, że do rozdziału było 10 mandatów.
I cóż się dzieje? Nawet wynik 5,8% mandatu nie dal – ostatnia liczba, która przyniosła partii miejsce w parlamencie, to 6,75. Partia z poparciem dokładnie 5% otrzymałaby mandat dopiero wtedy, gdyby było ich do rozdziału 14 (bo poza „wchodzącymi” już dziesięcioma liczbami, większe są jeszcze 6,03, 5,8 oraz 5,25). Okręgów, w których można zdobyć ponad 10 miejsc w Sejmie, jest bardzo mało. Praktycznie wiec wynik poniżej 5% i tak mandatu nie da, ewentualnie w paru jednostkowych przypadkach i przy specyficznym, sprzyjającym tej partii układzie głosów.
Właśnie.
Chyba że przy rozdziale nie będą uwzględnione niektóre z partii, które otrzymały wyniki wyższe. „Wycięcie” paru z nich da fotele poselskie ugrupowaniom z mniejszym poparciem. Głównym efektem progów jest pozbawienie mandatów ugrupowań, które mają mocne poparcie lokalne, ale w skali kraju słabsze. Czy o to chodzi?
Zauważmy też, że jeśli ktoś zechce kandydować samodzielnie, bez wsparcia jakiejkolwiek partii, to nie wejdzie do Sejmu nawet wtedy, gdy zdobędzie WSZYSTKIE głosy w swoim okręgu. W skali kraju nie przekroczy progu! Posłami zostają ludzie, w Sejmie zasiądą jednak ludzie, nie partie. Poświęćmy teraz chwilę uwagi konkretnym osobom wybranym do parlamentu. Przypuśćmy, że (w przykładzie z tabeli 2) wśród brydżystów jest jeden niezwykle popularny i głównie na niego głosowali wyborcy – do tego stopnia, że na 8800 głosów na tę partie aż 8799 padło na niego. Spośród pozostałych Brydżystów jeden zagłosował na siebie, dostał jeden głos, pozostali zaś – zero głosów. Zgodnie z podziałem mandatów, Brydżystom przypadły dwa – do Sejmu wejdzie zatem obywatel, na którego padł jeden głos – jego własny.
Przykład powyższy jest oczywiście świadomie przerysowany; jednak i w praktyce większość głosów na daną listę pada na jedną osobę. W efekcie można otrzymać mandat poselski zdobywając (personalnie) głosów niewiele. Jeżeli partia dostała w okręgu 6 mandatów, przy czym wyborcy zaznaczali na liście głównie tego pierwszego, to nie tylko następni kandydaci mieli głosów niewiele, ale różnice między nimi miały charakter raczej przypadkowy.
Co z tego wynika? Przyjmijmy, że z listy Partii Piłkarzy do sejmu weszli Bramkarz, Lewoskrzydłowy, Prawoskrzydłowy i Stoper, przy czym lwia cześć głosów padła na Bramkarza. Jeśli jednak Stoper, Lewoskrzydłowy i Prawoskrzydłowy (wybrani, być może, wyłącznie głosami rodzin i znajomych) będą mieli w jakiejś sprawie inną opinie niż bramkarz, to niewiele on wskóra, choć właśnie Bramkarz ma prawdziwe poparcie wyborców. Ponadto po wyborach obaj skrzydłowi mogą przejść do Partii Hokeistów.
Głosowanie na konkretnego kandydata ma zatem znaczenie ewidentnie drugorzędne; popierając daną osobę, popieramy przede wszystkim listę partyjną. na której się ona znalazła, a praktycznie te osoby z listy, które od innych wyborców dostaną najwięcej głosów.
Z kolei przy rozdziale miejsc z list krajowych ważna jest jedynie kolejność na tych listach ustalona przez poszczególne partie. Może zostać posłem nawet osoba, na którą nie padł żaden głos! W parlamencie jednak wszyscy posłowie mają głosy tyle samo warte. Ów „niepersonalny” charakter wyborów widać w miarę upływu lat coraz bardziej, nikną nawet pozory. Dwa tygodnie przed wyborami w roku 1997 w wielu miastach Polski trudno było znaleźć dostępną publicznie informację o pełnych składach list okręgowych. Ile czasu wyborca miał na świadomą decyzję? A gdzie i kiedy są przed wyborami podawane pełne składy list krajowych? Przecież krzyżyk postawiony przez wyborcę w pewnym okręgu może zadecydować o wejściu do Sejmu piętnastej osoby z listy krajowej, osoby, o której wyborca absolutnie nic nie wie.
Wybory w okręgach a wynik krajowy
Jak już zostało wyżej wspomniane, po zebraniu wyników z okręgów dysproporcje mogą być – w skali kraju – olbrzymie.
Niezwykle istotny może też okazać się sposób podziału kraju na okręgi wyborcze. Oto przykład. Kraj zostaje podzielony na 50 idealnie równych okręgów: 25 na północy i 25 na południu. W każdym okręgu północnym wyniki są identyczne, analogicznie w każdym okręgu południowym. W południowej części kraju preferencje wyborców dzielą się idealnie równo między Partię Turystów Tatrzańskich i Partię Turystów Beskidzkich i nikt nie głosuje na inne ugrupowania. Jak natomiast wyglądają wyniki wyborów w północnej części? Tam połowa wyborców głosuje na Partię Turystów Nizinnych, a pozostałe glosy mieszkańców części północnej padają na przedstawicieli partii, które globalnie mają bardzo małe poparcie i w rezultacie do parlamentu nie wejdą.
Jaki będzie skład całego Sejmu? Mimo że partie Nizinna, Beskidzka i Tatrzańska mają idealnie takie same poparcie w kraju (każdą z nich popiera 25% wyborców), parlament będzie się składał dokładnie w połowie ze zwolenników Nizin, natomiast dwie pozostałe partie zajmą po jednej czwartej miejsc.
Więcej! Jeżeli ktoś z Partii Turystów Nizinnych mieć będzie istotny wpływ na ukształtowanie granic okręgów wyborczych, to może je nieznacznie zmienić tak, aby któryś z południowych okręgów objął sobą kawałek części północnej – wystarczy wybranie w takim okręgu jednego Turysty Nizinnego, by jego partia miała w parlamencie bezwzględna większość.
Ktoś mógłby zarzucić, że podane powyżej przykłady są wielce abstrakcyjne, a w praktyce ewentualne dysproporcje w poszczególnych okręgach ulegną – po skompletowaniu parlamentu – wyrównaniu. Wystarczy jednak zagłębić się w wyniki wyborów do Sejmu w roku 1993, by stwierdzić, że podział mandatów i liczby oddanych głosów bardzo często nie mają ze sobą wiele wspólnego. Można zaobserwować np. takie sytuacje, że partia A ma (w przybliżeniu) cztery razy więcej głosów niż partia B, mandatów zaś dziesięć razy więcej; partia C ma trzy razy więcej głosów niż partia D, ale partia C ma, kilkadziesiąt miejsc w parlamencie, partia D zaś ani jednego… A co z głosami oddanymi na konkretne osoby? Prawie 150 posłów otrzymało w tych wyborach mniej niż 3 tysiące głosów (niekiedy znacznie mniej); rekordowy wynik należy do parlamentarzysty, który dostał 131 głosów.
Wybory do rad miejskich
Według „ordynacji proporcjonalnej” odbywają się u nas także wybory do rad w większych miastach. Tu jeszcze trudniej znaleźć informacje o sposobie glosowania, a różni się on od tego wykorzystywanego w wyborach do Sejmu. Różnice są dwie. Po pierwsze, nie obowiązuje próg pięcioprocentowy. Po drugie, by ustalić liczbę mandatów, dzielimy liczby głosów nie przez kolejne liczby naturalne, ale najpierw przez 1.4 , a potem kolejno przez liczby nieparzyste, czyli 3, 5, 7...
Zobaczmy to na przykładzie.
Tabela 6
Tu efekty – mimo braku progów – mogą być nawet bardziej paradoksalne niż w przypadku ordynacji „sejmowej”. Na Partię Tenisistów padło 1400 głosów spośród 2770 oddanych, czyli ponad połowa; partia zdobyła bezwzględną większość głosów. Na sześć mandatów „do wzięcia” uzyskała jednak jedynie trzy, czyli równo połowę! Jej przedstawiciele nie mają większości, choć popiera ich ponad połowa, wyborców.
Może być jeszcze dziwniej. Wyobraźmy sobie, że startują trzy partie: Trójskoczków, Ornitologów i Entomologów, miejsc zaś do rozdzielenia jest siedem. Rozkład głosów i podział mandatów przedstawia tabela 7.
*) Analiza dotyczy wyborów według ordynacji obowiązującej do 1998 roku. Obecnie w wyborach do samorządów w dużych miastach (powiaty grodzkie) obowiązuje zarówno próg pięcioprocentowy, jak i dzielenie przez kolejne liczby naturalne (przyp. red).
Nie jest wykluczone, że wkrótce po wyborach Ornitolodzy 1 Entomologowie zawiążą koalicję. I oto widzimy rzecz ciekawą: choć w sumie mają mniejsze poparcie niż Trójskoczkowie (popiera ich łącznie 2016 osób, Trójskoczków zaś 2100), to mają w radzie czterech przedstawicieli, a Trójskoczkowie trzech. Absolutna wiekszość wśród wyborców mają Trójskoczkowie, ale to ich przeciwnicy mają większość w parlamencie… Gdyby o mandaty ubiegały się tylko dwie partie: Trójskoczków i Przyrodników, przy czym Przyrodnicy mieliby poparcie nieznacznie mniejsze (i dokładnie wiedzieli jakie), to mogliby się sztucznie podzielić na Ornitologów i Entomologów, by dzięki temu manewrowi zyskać większość w radzie miasta. Konsekwencje tej metody liczenia mogą być naprawdę oryginalne. Wyobraźmy sobie, że w pięciomandatowym okręgu zdecydowanie najwięcej głosów (900) otrzymali Żonglerzy, przy czym poszczególnych kandydatów poparło (odpowiednio) 181,180,180, 180 i 179 osób. Drugim z kolei ugrupowaniem byli Woltyżerzy; dostali zaledwie 142 głosy (w rozkładzie: 30 + 28 + 28 + 28 + 28). Dzieląc liczbę 900 przez 1.4. itd otrzymujemy kolejno: 642, 300 180,128, 100. Cóż to oznacza? Do Rady wejdzie czterech Żonglerów i jeden Woltyżer, gdyż 142:1,4 = 101,4 .
KAŻDY z żonglerów dostał więcej głosów niż wszyscy woltyżerzy razem wzięci, nie mówiąc już o tym, że Żongler z najmniejszym poparciem dostał sześć razy więcej głosów niż Woltyżer z poparciem największym. Tym niemniej jeden z Żonglerów odpada na rzecz Woltyżera.
Co powiedzieć o ordynacji, która dopuszcza takie możliwości?
Proporcjonalna czy paradoksalna?
Obowiązująca ordynacja, choć nosi nazwę „proporcjonalna”, wcale proporcjonalną nie jest. Słowo „proporcjonalny” ma swoje znaczenie, podawane w słownikach, a także na lekcjach matematyki w szkole podstawowej. Znaczenie to wielce odległe jest od tego, co obserwujemy w ordynacji. Można by ją raczej nazwać „paradoksalną”, ewentualnie „partyjną” (bo głosujemy na partie, człowiek się prawie wcale nie liczy). Może jednak, gdyby wprowadzono którąś z tych nazw, to – choć bardziej odpowiadają one rzeczywistości – więcej osób mogłoby przeciwko tej metodzie zaprotestować…
Udowodniono (matematycznie), że niezależnie od tego, w jaki konkretnie sposób będziemy dzielić głosy oddane „na listy” mię- dzy poszczególne partie, to zawsze zaistnieć mogą paradoksalne sytuacje w rodzaju opisanych powyżej. Czyli, na przykład, takie, że partia A zabiera głosy partii B, ale to właśnie ona straci mandat, a nie partia B. „Proporcjonalny” podział mandatów w uzależnieniu od głosów jest niemożliwy.
Ponadto — podkreślmy jeszcze raz — jedną z podstawowych zasad obowiązujących w wyborach powinna być jasność i powszechna dostępność metody, według której liczone są głosy. Nie może być tak, by podejrzewano, że posłowie wybierani są według zasady podobnej do tej ze starego wierszyka: „Urna to jest urządzenie, co ma dziwne kółka – choć głosujesz Mikołajczyk, wychodzi Gomułka. . . ”.
Kilka słów o sondażach przedwyborczych
Po podanych (nieraz jako główna informacja) wiadomości, wynikach słyszymy: „zbadano 1000 osób, dopuszczalny błąd wynosi 3%”. Takie sformułowanie oraz podawanie składu Sejmu opracowanego według wyników takiego sondażu to dezinformacja oraz nadużycie praw statystyki. Zdanie „dopuszczalny błąd to 3%” sugeruje, że błąd większy zdarzyć się nie może, a tak nie jest. Badania przeprowadzane są według specjalnych, naukowo opracowanych, precyzyjnych testów. I gdy się podaje oszacowanie błędu, należy bezwzględnie podać dwie liczby. na przykład: „Z prawdopodobieństwem 80% błąd nie będzie większy niż 3%” – a
w ogóle najuczciwsze byłoby sformułowanie tego inaczej. „Partia Filantropów osiągnie wynik między 5% a 15% z prawdopodobieństwem 80%.
Przecież fakt, że coś jest mało prawdopodobne, nie znaczy, że jest niemożliwe. Błąd może więc być większy! Często po uwzględnieniu dodatkowych czynników owo „mało prawdopodobne” staje się realne.
Zauważmy: bada się tysiąc osób, a wyborców jest prawie 30 milionów. Jeden ankietowany reprezentuje 30 tysięcy ludzi!
To nie wszystko. W badaniach statystycznych dotyczących opinii ludzi, w tym preferencji wyborczych, należy w interpretacji danych zachowywać daleko idącą ostrożność. Tu błąd może być znacznie większy niż w przypadku badań rzeczy „mierzalnych” (jak wzrost czy waga); opinie ludzkie są zbyt chwiejne, zmieniają się w zależności od okoliczności, nawet od nastroju ankietowanego w danej chwili czy sposobu stawiania pytań przez ankietera. Wiele osób nie jest zdecydowanych, co zmniejsza liczbę 1000 badanych. A poza tym, można kłamać.
Wyjątkowym nadużyciem jest zaś przewidywanie składu Sejmu na podstawie sondażu na próbce 1000 osób. Mandaty przydzielane są niezależnie w województwach. Wiemy, że wyniki wyborów w różnych województwach znacznie różnią się między sobą. Poza tym różnym okręgom przydzielane są różne liczby mandatów. W jednym okręgu 10% głosów może dać dwa mandaty, w innym – ani jednego. By być rzetelnym, symulacje podziału mandatów należałoby przeprowadzić oddzielnie w każdym województwie (a i to jest ryzykowne, zwłaszcza przy obowiązującej ordynacji wyborczej; o mandacie dla partii może zdecydować kilka głosów, i to oddanych na zupełnie inną partię).
Tymczasem skoro zbadano 1000 osób, to na jedno województwo przypada średnio osób 20 Zmiana opinii jednej osoby to zmiana 5% głosów w przeprowadzanej symulacji! Dysproporcje w poszczególnych województwach mogą mieć olbrzymi wpływ na rozdział mandatów. Czy takie modele mogą być reprezentatywne?
Podczas referendum konstytucyjnego ankieterzy w punktach wyborczych zebrali opinie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Nie jednego tysiąca, ale znacznie, znacznie więcej. Nie jakiś czas przed referendum, ale tuż po głosowaniu! Możliwe odpowiedzi były tylko dwie, nie mieliśmy kilkunastu partii do wyboru. Podział na województwa nie mial wpływu na ostateczne wyniki. I wówczas błąd w stosunku do wyników faktycznych wyniósł więcej niż 3%! Przy- pomnijmy też, że kilka tygodni przed referendum konstytucyjnym sondaże mówiły o znacznej przewadze zwolenników konstytucji – a okazała sie ona minimalna.
Warto również przypomnieć, że w wyborach 1997 błąd w analogicznych badaniach (przeprowadzanych w dniu wyborów) co do frekwencji wyborczej (czyli w sprawie, w której kłamać sie raczej nie da, a możliwości są tylko dwie) wyniósł – bagatela! – 11 procent…
Czy można wybierać inaczej?
Czy w związku z przedstawionymi wadami ordynacji nazywanej „proporcjonalną” istnieje jakieś wyjście? Uważam, że zdecydowanie lepsza jest ordynacja nazywana Większościową, stosowana z powodzeniem w wielu krajach. Na czym ona polega? Cały kraj należy podzielić na okręgi i w każdym z nich wybierać dokładnie jednego posła. Zasada wyboru jest bardzo prosta: jeśli ktoś dostał ponad połowę głosów, wygrywa; jeśli nikogo takiego nie ma, dwóch najlepszych przechodzi do drugiej tury, gdzie wygrywa ten, który ma głosów więcej.
Wyborca głosuje na konkretnego człowieka – swojego reprezentanta. Jasne i zrozumiałe, a także bardziej praktyczne – pamiętamy ogromne „książeczki” do głosowania, w których należy zaznaczyć jeden krzyżyk. Znacznie bardziej obiektywny wynik (przy braku 50% poparcia) daje co prawda metoda odkreślania z listy kandydata z najsłabszym wynikiem i kolejnych głosowań – aż do skutku. Tak można jednak wybierać na zebraniach, gdy liczenie głosów trwa krótko i wkrótce po głosowaniu można przystąpić do następnej tury. Gdy wchodzimy do lokali wyborczych, nie należy przekraczać dwóch tur.
Oczywiście, i ta metoda ma wady – na przykład taką, że partie z całkiem sporym poparciem mogą mieć niewielu przedstawicieli w Sejmie. Jednak jej zalety w porównaniu z ordynacją u nas obowiązującą są niepodważalne. Po pierwsze, przy ordynacji „większościowej” do parlamentu nie uda się wejść nikomu ze znikomym poparciem; głosów oddanych na przyszłego posła musi być naprawdę sporo. To oznacza, że poseł – personalnie – został wybrany rzeczywiście przez wyborców, a nie na skutek odpowiedniego dzielenia głosów miedzy kandydatów na liście partyjnej. Nie można zostać wybranym jedynie głosami rodziny i znajomych, dzięki poparciu udzielonemu danej partii. W efekcie tak wybrany poseł naprawdę przed kimś odpowiada.
Po drugie, metoda ta nie wprowadza wyborców w błąd, niczego nie udaje. Zwolennicy ordynacji „proporcjonalnej” często głoszą, że przy jej zastosowaniu dzielenie mandatów odbywa się w sposób proporcjonalny i sprawiedliwy. Widzieliśmy na przykładach, jak z tym może być. Po trzecie, idea liczenia głosów jest prosta, jasna i klarowna – a to sprawa podstawowa; wyborcy muszą wiedzieć, w jaki sposób ich głosy zamieniają się na mandaty poselskie. Po czwarte, w ordynacji Większościowej nie może zdarzyć się absurdalna sytuacja polegająca na tym, że część wyborców zrezygnuje z głosowania na kandydata A, większość z nich poprze kandydata B, po czym kandydat B straci mandat, kandydat A zaś nie straci nic. Po piąte, przy tylu organizacjach kandydujących u nas w wyborach niemal pewne jest, że głosy rozdziela się na kilka ugrupowań. Teraz trzeba wyłonić „większość parlamentarną”, pogodzić parę partii… Przykłady znamy z lat ubiegłych. Zazwyczaj partia wchodząca w koalicje rezygnuje z niektórych punktów swego programu wyborczego. A mogły to być właśnie te punkty, które przeważyły szalę przy decyzji niejednego wyborcy. Przy ordynacji „proporcjonalnej” praktycznie nikt sam nie zdobędzie większości. Przykłady wielu kraj ów pokazują, że tam, gdzie wybory są przeprowadzane metodą „proporcjonalną” rządy są nie- stabilne, posłowie w parlamencie zajmują się często przede wszystkim sporami partyjnymi… Czy o to chodzi?
Przy ordynacji większościowej są duże szanse, że najmocniejsze ugrupowanie zdobędzie ponad 50% mandatów, będzie rządzić samo. Czy to źle? Zobaczmy, jak zrealizują swoje programy, obietnice – bez ustępstw na rzecz koalicjanta! Jeżeli ich działalność wyborcom się nie spodoba, to w następnych wyborach przepadną. W wielu, bardzo wielu sprawach wygrywa najlepszy. Czy to przy staraniu się o pracę, czy w sporcie, czy w rozmaitych konkursach…
Przy głosowaniu decydującym o Nagrodzie Nobla może się zdarzyć, że osoba uzyskująca przewagę jednego głosu nad drugą dostaje wszystko – ta druga nic. Dlaczego w tak ważnej sprawie, jak wybory naszych przedstawicieli, ulega się złudnej argumentacji: „podzielić sprawiedliwie”? Tym bardziej że nie jest to ani sprawiedliwe, ani skuteczne.
Kolejny argument związany jest ze wspomnianymi wcześniej tak popularnymi u nas sondażami przedwyborczymi. Ich wyniki są z lubością przytaczane przez telewizję, prasę… Jak już wiemy, informacje te są podawane z nadużyciem praw statystyki, wprowadzają wyborcę w błąd. Nieraz, gdy wyborca słyszy, że według sondaży jego partia nie wejdzie do parlamentu, zmienia swoją decyzję iw efekcie głosuje na kogoś innego. Główną rolę przy podejmowaniu decyzji może odegrać podana przez telewizję informacja o tym, co usłyszeli ankieterzy od 1000 ludzi w kraju!
Można się zastanowić, czy przypadkowo głównym celem podawania wyników sondaży nie jest odpowiednie „nastawienie” wyborców, „nakręcanie opinii”? Przy ordynacji większościowej taka manipulacja nie mogłaby mieć miejsca.
Kilka słów o Senacie
Wydawać by się mogło, że ordynacja Większościowa jest u nas stosowana przy wyborach do Senatu. Wyborca głosuje tu na dwie osoby (w województwach warszawskim i katowickim na trzy); najlepsi zostają senatorami.
Okazuje się jednak, że pozory mylą… Głosowanie jednocześnie na dwie osoby może w zasadniczy sposób zmienić wyniki wyborów; taka metoda jest wypaczeniem idei ordynacji większościowej. Ponadto obecnie nie ma drugiej tury wyborów, co przy licznym gronie kandydatów powoduje, że może zostać wybrany kandydat o niewielkim poparciu.
I tu można podać ciekawe przykłady. Oto jeden z nich. Przyjmijmy, że w pewnym województwie zdecydowanie największe poparcie (bo aż 60% wyborców) ma pan Żabacki, natomiast po 20% osób popiera panów Abackiego i Babackiego. Bezdyskusyjnie pan Żabacki powinien zostać senatorem – jest ewidentnie najlepszym kandydatem. Nie jest potrzebna nawet druga tura! Tymczasem może się zdarzyć, że przy głosowaniu na dwie osoby polowa zwolenników Żabackiego poprze również Abackiego, druga połowa zaś Babackiego. Jeżeli ponadto zwolennicy Abackiego jako tego drugiego wskażą Babackiego i Vice versa, to panowie Abacki i Babacki otrzymają po 70% głosów i to oni wejdą do Senatu, wyprzedzając Żabackiego z 60%.
Ponadto jedną z zasad ordynacji większościowej jest by w okręgach było mniej więcej tyle samo wyborców. Okręgami zatem nie mogą być województwa! Po wyborach w roku 1993 można było usłyszeć stwierdzenia, skierowane do zwolenników ordynacji większościowej „przecież w wyborach do Senatu ona obowiązywała, i tam wyniki były podobne… ” .
Jest to wielkie nieporozumienie. Po pierwsze, ordynacja senacka nie jest, jak zostało zaznaczone wyżej – „klasyczną” ordynacją większościową.
A po drugie – ale najważniejsze – nie o to przecież chodzi! (choć wydaje się, że część osób odpowiedzialnych za wprowadzenie u nas ordynacji „proporcjonalnej” ma inne poglądy). Jeżeli już „bawimy się w te klocki” i organizujemy wybory, to organizujmy je najlepiej, jak można, i „grajmy czysto”. Nie można patrzeć na ordynację wyborczą z punktu widzenia: „która metoda jest dla mnie najlepsza”. Należy przemyśleć, która metoda da nam Sejm autentycznie wybrany, Sejm zajmujący się przede wszystkim ćwiczeniem dobrego prawa, nie zaś sporami partyjnymi.
„Interesującą” radę ma dla polskich rolników Alex Lissitsa, szef Ukraińskiego Klubu Agrobiznesu. Uważa on, że ponieważ nie są oni w stanie sprostać konkurencji ze wschodu, powinni skupić się – zamiast produkować zboże – na hodowli warzyw czy… konopi indyjskich.
Lissitsa zapomniał najwyraźniej, z jakich to powodów ukraińskie zboże importowane do naszego kraju przez setki dostawców, jest kilkakrotnie tańsze od polskiego. Jeden z istotnych czynników stanowi tu szereg rygorystycznych regulacji, które muszą spełniać nasi wytwórcy. Unia Europejska nakłada na branżę nie tylko obciążenia finansowe, lecz także administracyjne – również bardzo kosztowne.
Po ataku Rosji na Ukrainę, pod hasłami pomocy naszym sąsiadom w eksporcie zbóż – rzekomo np. do Afryki – otwarto polskie granice dla towarów wielokrotnie tańszych, a przy tym nieobarczonych surowymi wymogami Unii Europejskiej. W efekcie niebadane, niespełniające unijnych norm żyto, pszenica czy rzepak zalały tutejszy rynek.
W tym kontekście wypowiedź ukraińskiego lobbysty udzielona portalowi Politico, brzmi jak szyderstwo.
– Protekcjonizm na dłuższą metę nie uratuje unijnego sektora rolnego – uważa prezes Lissitsa.
– Polscy rolnicy są zbyt mali, aby być prawdziwymi graczami na globalnym rynku zbóż, gdzie muszą konkurować z krajami takimi jak Ukraina, Brazylia czy Rosja – stwierdził.
– Lepiej byłoby specjalizować się w produkcji kwiatów, owoców czy warzyw. Albo nawet marihuany – dodał.
„Proces cały koordynowałaFundacja Batorego – zdradził Adam Bodnar po zamachu na Trybunał Konstytucyjny.
„Imperium Sorosa doszło do władzy w Polsce, a to najgorszy omen, jaki Węgier może sobie wyobrazić” – to Orban po zmianie rządów w Warszawie i po oficjalnym dołączeniu Polski do koalicji państw członkowskich UE, których celem jest zaduszenie Węgier pod pretekstem „przywrócenia praworządności”.
„Cześć i chwała bohaterom” – krzyczeli – tak, jak podczas uroczystości honorujących Żołnierzy Wyklętych – aktywiści PiS po wyjściu z aresztu po kilkudniowej odsiadce Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Nakaz kochania Kamińskiego, branie go na sztandary PiS i uporczywe przy nim stanie jest dziwne z jednego powodu: To Kamiński w znacznej mierze przyczynił się do wyborczej porażki PiS i to dzięki takim jak on mamy Tuska przy władzy.
Ale po kolei:
Fundację Batorego kontroluje i finansuje żydowski spekulant George Soros. Czyli Bodnar nieopatrznie przyznał, że rząd Tuska jest sterowany z zagranicy. Przyznał też, skąd wyrastają mu nogi, bo jego kariera nabrała tempa, kiedy został absolwentem założonego i finansowanego przez Sorosa Central European University w Budapeszcie, gdzie prowadzono hodowlę lewackich autorytetów, do budowy nowego świata bez państw i narodów. Kolejnym etapem w jego karierze była wiceprezesura w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, organizacji też powiązanej finansowo z Sorosem.
A co do Kamińskiego – jego poselski mandat został wygaszony po skazaniu prawomocnym wyrokiem w związku z udziałem w tzw.aferze gruntowej z 2007 roku, kiedy to Kamiński, wówczas szef CBA, zamiast ścigać aferzystów, zabrał się za Andrzeja Leppera, podrzucając koalicjantowi w rządzie świnię z odrolnieniem biedniackiej działki na Mazurach, co doprowadziło do rozpadu koalicji (a także do śmierci Leppera z rąk „seryjnego samobójcy”) i stworzyło pretekst do oddania władzy Tuskowi.
Bezpośredni związek z tym ma to, że bracia Kaczyńscy bywali częstymi gośćmi w Fundacji Batorego. 14 lutego 2005 r. Jarosław gościł tam z wykładem O naprawie Rzeczypospolitej. Oto jego fragment:
„W 2002 r. radykałowie otrzymali w wyborach przeszło 30 procent. […] Jeżeli w Polsce dojdzie do sytuacji, w której połączą swoje siły, nie w jakiejś rewolucji, nie w wystąpieniach ulicznych, w wielkich strajkach, tylko przy urnie wyborczej, to będziemy mieli rządy Samoobrony […] Podkreślam raz jeszcze: istnieje niebezpieczeństwo zdobycia władzy w Polsce przez radykałów”. Co się zatem kryło za stworzeniem po wyborach, to jest po wykładzie, koalicji PiS-LPR-Samoobrona? Czy celem nie było zniszczenie „radykałów”?
I tak, PiS zagospodarował elektorat narodowo-katolicki, a PO lewicowo-liberalny, a cała rozgrywka dokonywała się w ramach jednego obozu ideologicznego, którego celem było – nie dopuścić za wszelką cenę do powstania realnego bytu politycznego, który mógłby stanowić alternatywę dla ludzi o poglądach katolicko-narodowych. Nie dziwiło zatem, że w czasie walki „na śmierć i życie” z opozycją, bracia Kaczyńscy skupiali swoje działania i gry służb na Samoobronie (i LPR). I wreszcie, dlaczego bracia Kaczyńscy oddali władzę mając 280 głosów w Sejmie, gdy wszystkie sondaże wskazywały, że w ewentualnych wyborach wygra PO? Czy nie mają zatem racji ci, którzy uważają, że przygotowania do oddania władzy zaczęły się w momencie wypowiedzenia cytowanych słów w Fundacji Batorego?
To był klasyczny przykład funkcjonowania nieformalnego układu PO-PiS, kiedy spór między „zaprzańcami” a „szczerymi patriotami” nie toczy się o interes narodowy, ale o to, kto lepiej będzie rządził Polakami w interesie kosmopolitycznego układu. Układu, który powstał po spisku w Magdalence, gdzie Kiszczak i jego konfidenci opijali pakt z żydokomuną, sprzedany Polakom w propagandowym cyrku przy okrągłym stole. Obecny system polityczny polegający na tym, że Fundacja Batorego (czyli finansujący ją żydowski grandziarz Soros) decyduje o tym, kto może być prezydentem a kto premierem, jest mutacją tamtego spisku, a polityczne spory i kłótnie toczą się tylko o to, kto ma „pierwszeństwo dziobania” i jakiekolwiek działania, które mogłyby zagrozić interesom spiskowców, były i są wszelkimi sposobami, bezpardonowo torpedowane. I świetnie to widać, kiedy oba pozornie wrogie ugrupowania, nie przestając atakować siebie nawzajem, pokazują, że nie mogą bez siebie żyć.
Świetnie to było też widać, kiedy wmawiając nam, że poza nimi nic nie istnieje, zgodnie okładały wspólnego dla nich wroga – tych, którzy sprzeciwiali się reżimowi sanitarnemu i tych, którzy zadawali niewygodne pytania o szczepionkach. I czy nie to jest powodem, że Tusk absorbuje opinię publiczną komisją śledczą ds. wyborów kopertowych, która niepotrzebnie wydała 76 mln, a nie bierze się za rozliczenie 140 miliardów wydanych na tarczę antycovidową, za wykończenie polskich biznesów przez pandemiczny lockdown, za tzw. Polski Ład, który przyniósł upadek setek tysięcy małych i średnich firm, za cios w polskie rolnictwo, najpierw przez „5 dla zwierząt”, a później przez niekontrolowany handel (i przemyt) zbożem z Ukrainy oraz za wygenerowanie gigantycznego długu publicznego?
W sprawach zasadniczych, w polityce względem Ukrainy polegającej na bezwarunkowym oddawaniu wszystkiego, w zielonym ładzie i w polityce energetycznej rząd Tuska trzyma twardo kurs rządu Morawieckiego. Innymi słowy – umowna władza i umowna opozycja maszerują osobno, a nawet pozorują waśnie między sobą, ale gdy dochodzi do forsowania spraw naprawdę poważnych, czyli takich, na których zależy Wielkiemu Bratu, stają się zwartą sitwą uderzającą razem we frajerów.
Układ świetnie widać na przykładzie prezydenta i premiera, niegdyś członków tej samej partii – Unii Wolności. Przypomnijmy: W 1993 roku Geremek i Tusk powołali ugrupowanie, które z inicjatywy szefa Fundacji Batorego, Aleksandra Smolara przybrało nazwę Unia Wolności, a zastępcą przewodniczącego został Tusk. Przez 5 lat członkiem tej partii był Duda. Opuścił ją dopiero w chwili jej rozkładu, przyłączając się do PiS w momencie triumfu partii w 2005 r. A zatem, 10 maja 2015 r. w II turze wyborów prezydenckich spotkali się dwaj partyjni koledzy i nieważne, kto wówczas wygrał, bo na szczytach władzy wszystko zostało po staremu, a Duda pozostał do szpiku kości człowiekiem Unii Wolności, udowadniając prawdziwość tezy: Człowiek może wyjść z UW, ale UW nigdy z człowieka nie wyjdzie.
O planach zorganizowania przez Sorosa „polskiego Majdanu”, o grożącej Polsce kolorowej rewolucji szeptano od dawna. Przy czym, taka rewolucja nie zawsze ma na celu przewrót polityczny. Często chodzi o zwiększenie kontroli nad rządem już spolegliwym, wymuszenie na nim kolejnych ustępstw i przede wszystkim osłabienie jego narodowego komponentu. Polityków pozbawia się władzy nie tylko dlatego, że nie podobają się globalistom, ale także dlatego że nie są wystarczająco ulegli. Największy sukces Soros odniósł w Albanii. Obecny premier tego kraju i jego otoczenie w całości wywodzi się z fundacji Sorosa, a z politycznego punktu widzenia Albania jest komunistycznym protektoratem Sorosa. A to, że pierwszy kontakt międzynarodowy Bodnar nawiązał z odpowiednikami z Albanii, powiązanymi z albańskimi gangami przemytników ludzi i narkotyków, to już mało znaczący szczegół.
Krótko mówiąc, fundacje Sorosa są wszędzie tam, gdzie trzeba kogoś przy władzy umieścić lub od władzy odsunąć. A polityczne inwestycje Sorosa w Polsce (czyli tam, gdzie właśnie jednych od władzy odsunięto a drugich przy władzy umieszczono) dotyczą wyłącznie żydokomuny i mniejszości narodowych. Dowodem na to jest także to, że wybrany właśnie przez lud pracujący Warszawy na prezydenta miasta, to były stypendysta fundacji Sorosa. I jeszcze jedno – jedni i drudzy wiedzą, że losy dalszej ich kariery ważą się w kręgach Sorosa, a nie wśród wyborców w Polsce.
Co do kombinacji operacyjnej „Lepper” – 12 września, tuż przed zerwaniem koalicji, ni stąd ni zowąd ukazało się oświadczenie żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej. Co w nim było? Ano, że Samoobrona (i LPR) jest antysemicką partią ziejącą nienawiścią do Żydów, że jej szef przejawia antysemickie fobie. W oświadczeniu znalazło się zalecenie: Usunąć z koalicji rządowej. Kilka dni później Jarosław Kaczyński zrywa koalicję, a jego brat ogłasza nowe wybory. Potem lansuje tezę, że rząd obalono, a powodem była walka z korupcją. Tymczasem prawda wyglądała inaczej: PiS posiadało stabilną większość w Sejmie; nikt Kaczyńskiego nie obalał; sam zrezygnował z władzy i sam przekazał ją Tuskowi.
Polityka kadrowa, ściganie antysemitów z natychmiastową egzekucją złapanego były i są identyczne w PiS i w PO. Identyczne jest też podejście do mniejszości, która w Polsce jest po jednej stronie barykady, tej która wspiera lewicowe patologie, gender, aborcję, demoralizację, walkę z kościołem, szkaluje wszystko co polskie, stoi po stronie pasożytujących na Polsce zagranicznych banków. I ucieczkę PiS i PO od wszystkich tematów związanych z aktywnością żydokomuny oraz brak woli oczyszczenia Polski z wpływów tego środowiska, można wytłumaczyć tylko taką okolicznością.
W Polsce nie dzieje się nic, co nie miałoby bezpośredniego lub pośredniego związku z Żydami. Weźmy „Pegasusa”, czyli system totalnej inwigilacji, kupiony przez Mariusza Kamińskiego w Izraelu (do którego trafiają wszystkie informacje zbierane przy inwigilacji). Po zeznaniu Jarosława przed sejmową komisję, media prawicowe rozpływały się w peanach, jak to „świadek” załatwił „członka” na cacy, że nie tylko intelektem, ale i dowcipem przewyższa wszystkich członków komisji razem wziętych. Tymczasem przesłuchanie wyglądała tak:
Zembaczyński: – Czy przeszło Jarosławowi Kaczyńskiemu przez myśl, że kupując program od Izraela udostępnia się dane temu krajowi? Że na końcu mogą po prostu stać Ruscy?
Kaczyński: – Panie członku, mogę panu powiedzieć tak: jakbyśmy kupili od kogoś innego, to nie moglibyśmy mieć takich podejrzeń? Czy pan jest antysemitą? Przykro jest mówić, ale jest pan antysemitą.
Zembaczyński: – Świadkowi się role pomyliły, to ja zadaje pytanie, a świadek odpowiada.
Kaczyński: – I ja odpowiadam, że pan jest antysemitą.
Czyli to „członek” załatwił „świadka” na cacy, przypominając, że za rządów PiS bezpieczeństwo państwa zostało oddane w łapy Mosadu (i to wtedy, gdy Netanjahu prowadził podejrzane gierki i machlojki z Putinem), wymuszając na „świadku” przyznanie się, że jego głównym kryterium oceny Polaków jest podejście do Żydów.
Tu przypomnijmy „zasługi” Kamińskiego w szczuciu na środowiska narodowe, w pacyfikowaniu „ekstremistów i antysemitów” i to, że to on wprowadził system rejestrowania „przestępstw z nienawiści”, czyli przekazał Siemoniakowi i Bodnarowi na złotej tacy narzędzia do rozprawienia się z oponentami. À propos – gdy Kamiński pozwalał stowarzyszeniu Otwarta Rzeczpospolita organizować „Warsztaty dla przełożonych w policji”, w celu „poznawania historii holokaustu, aby móc lepiej zwalczać przestępczość z nienawiści”, ówczesny rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar wespół z finansowaną przez Sorosa Helsińską Fundacją Praw Człowieka, szkolenia dla sędziów na temat, jak paraliżować polskie sądownictwo organizował w… Muzeum Polin, które wzniósł za grube miliony wyciągnięte z kieszeni polskiego podatnika Lech Kaczyński. Za komentarz do tego niech służy wpis znanego blogera: Jest pilne zapotrzebowanie na jakiś antysemicki transparent z protestu polskich rolników.
Nad protestami rolników unosi się duch śp. Andrzeja Leppera, który stał się dla tych wydarzeń istotnym punktem odniesienia, a nawet znakiem czasów. „Takich protestów nie było od czasów Leppera” – można przeczytać tu i ówdzie. Wyśmiewany i kreowany za życia na chama z obory nie tylko tryumfuje zza grobu nad swoim oprawcą Mariuszem Kamińskim, tryumfuje też jako ten, którego wysuwał nadzwyczaj trafne i profetyczne diagnozy o nadchodzącym kolonialnym usytuowaniu III RP w Unii Europejskiej.
Protesty obaliły wiele tabu. Pokazały koszty proukraińskiego amoku PiS i KO. Ujawniły antypolską V kolumnę na szczytach władzy, żarliwych obrońców mafijnych interesów ukraińskich oligarchów. Ukazały też smutne i groźne dla Polski prawdy. Rolnicy – 1,5 milionowa potęga, to ludzie, którym nie pozwolono stworzyć żadnej skutecznej organizacji politycznej. Najpierw pozwolili, aby niszczył ich Leszek Balcerowicz. Później przyglądali się bezsilnie dewastacji przedsiębiorstw skupu i przetwórstwa rolno-spożywczego. W kolejnych latach byli świadkiem niszczenia sieci handlu hurtowego i wprowadzania na ich gruzy zagranicznych marketów. Dali się skorumpować przez dopłaty unijne oraz zachęcić przez banki do zadłużania się, czemu sprzyjała kompradorska polityka wszystkich bez wyjątku rządów. Nie zbudowali też własnych elit ani partii politycznych (pomijając krótki epizod z Samoobroną), a PSL zdradziła, stając się partią antychłopską, której elity sympatyzują z globalistami. Przykład – pierwszym, który rzucił projekt powołania unii polsko-ukraińskiej był Kosiniak-Kamysz.
„Miastowym” też nie jest lżej. Bo w Konfederacji „Antysystem” posiada tylko jednego przedstawiciela, który przestrzega przed ukrainizacją, kontestuje obecność Polski w UE. Szli do październikowych wyborców z hasłem: „Wywrócimy im ten stolik”, ale niektórzy członkowie Konfederacja nie tylko stolika nie wywracają, ale wręcz się przy stoliku rozsiedli, raz po raz zachowując się wzorcowo czyli „systemowo”.
Niszczą rolnictwo. Niszczą oświatę. Zgodzili się na przyjmowanie nielegalnych imigrantów. Torpedują wszelkie konkurencyjne dla Niemiec inwestycje. Zrezygnowali z reparacji wojennych. Oddali zagranicy poważną część polskiej suwerenności. Przekształcają Polskę w coś na kształt atrapy państwa, kolonię bez własnej polityki zagranicznej. I robią to z wielką ostentacją. Dlaczego? Bo uznali, że to najlepszy moment, bo patroni PiS zdezerterowali, zdradzili i są pod całkowitą kontrolą Sorosa, bo ogłupieni i zastraszeni Polacy nie są zdolni do żadnego buntu.
‘Powrót Polaków do korzeni. Powrót Polaków do polskości. Ale będzie to pewien proces i prawdę powiedziawszy, trudno jest przewidzieć jak długo potrwa. Co to znaczy? Jest to powrót Polaków do stanu psychofizycznego, mniej więcej z XVII, XVI i XV wieku. Musimy dokonać mentalnego przeskoku przez ten okres ponad 300 lat demoralizacji i potężnej “pracy nad Polakami”, żeby wyprzeć z Polaków polskość.’
‘Widać było, że to się nie udało w okresie międzywojennym. Natomiast po roku 1945 przystąpiono do tego samego zadania z niesamowitą siłą. A po roku 1989, czyli w tzw. III RP, demoralizacja i rozkład polskiej świadomości jeszcze przyspieszył, co wydaje się dziwne i zaskakujące w porównaniu z czasami komunistycznymi. Czyli demoralizacja idzie pełną parą.’
‘Wykonano ten sam manewr, który był wykonany przez Stalina, tzn. zastąpiono elity elitami w cudzysłowie. W miejsce elit wprowadzono najczęściej agenturę. I to agenturę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale też często agenturę bezpośrednio moskiewską, która później przewerbowywana była, przynajmniej w pewnej części, do rozmaitych służb zachodnich.’
−∗−
Polska. Nadchodzi przesilenie… Rozmowa NISS z Markiem Tomaszem Chodorowskim – Salon Ludzi Wolnych
Premiera: 18 lutego 2024r.https://www.youtube.com/embed/xEhBpi1B1VM?si=vNW9E56evcoO_Yop
„Podjęliśmy decyzję o ustanowieniu misji natowskiej na Ukrainie” – zapowiedział Radek Applebaumowy. Termin „misja” ma w sobie pewne urocze niedomówienie. Minister nie określił przecież (i nikt go o to nie zapytał) czy „misja NATO” oznaczać ma jakieś dodatkowe przedstawicielstwo dyplomatyczne/polityczne, czy raczej kolejne zadania szkoleniowe – czy po prostu interwencję zbrojną. „Misja” oznaczać może wszystko i nic, w zależności od przebiegu wypadków i dalszych decyzji podejmowanych przez kierownictwo Paktu. NATO wysyła zatem kolejny sygnał, że „coś robi”, „jest zaangażowane”, ale nie tak, by dało się z tego decydentów rozliczać, tak na forum międzynarodowym, jak i krajowym.
Pełzająca interwencja
Oczywiście, można zakładać, że mamy do czynienia z pełzającą interwencją, z postępującym oswajaniem zachodniej opinii publicznej z obecnością wojsk NATO na Ukrainie (gdzie faktycznie znajdowały się na długo przed lutym 2022 roku). Nie można jednak tego zweryfikować metodami kontroli demokratycznej i parlamentarnej, podobnie jak i np. nie sposób dowiedzieć się od władz III RP co miałaby oznaczać „unia polsko-ukraińska” czy „coraz bardziej zaawansowane prace” nad jakimś nowym „porozumieniem Polska-Ukraina”. Zalewa nas morze słów, jakby rządzący starali się w ten sposób ukryć jedyny wyraz mający dziś naprawdę znaczenie: WOJNA.
Napoleon Najmniejszy
Ostatnio w pierwszym szeregu potencjalnych interwentów znalazł się Emmanuel Macron. Cóż, przy COVIDzie też starał się być prymusem globalistów, a zarządzanie stanem wyjątkowym/wojennym wyraźnie temu szczeremu liberalnemu demokracie odpowiada najbardziej. Paryż wyraźnie wybiera się więc na kolejną wojnę krymską, podobnie jak 171 lat temu prowadzony pod rączkę przez Anglosasów. Niestety, ale sprzyja temu postępujący kryzys energetyczny Europy. Francuzi ze swoimi elektrowniami jądrowymi z nieskrywaną satysfakcją mogli obserwować problemy reszty UE, zmuszanej do przestawiania całych sektorów gospodarki na nowe kierunki dostaw i źródła energii. Jednak tak, jak Anglosasi zadali cios niemieckiej Energiewende dokonując zamachu terrorystycznego na NordStream, tak Francja padła ofiarą własnego uzależnienia od Waszyngtonu i zadufania swojej polityki neokolonialnej. Afrykańskie przebudzenie, które znacznie przyspieszyło w ostatnich kilkunastu miesiącach, jak i rosną obecność w Afryce rosyjskich inwestycji energetycznych oraz chińskiego kapitału postawiła pod znakiem zapytania tradycyjne łańcuchy zaopatrzenia francuskiej metropolii. Nie mogąc zdyscyplinować niesfornych dawnych kolonii i nie potrafiąc samemu wyzwolić się spod amerykańskiej kolonii – francuskie kierownictwo polityczne wydaje się przyjmować podsuwane przez Anglosasów pseudorozwiązanie zewnętrzne. Nie mogąc zdobyć Niamey – Francuzi wrócą pod Bałakławę. A przynajmniej pomogą posłać tam Polaków.
Polacy zaś… Cóż, nie będziemy pewnie od tego, by im nie towarzyszyć. W końcu w 1812 r. do Moskwy w forpoczcie Wielkiej Armii też jako pierwsi wjechali polscy huzarzy. I jako ostatni z niej uciekli. Czy jednak teraz byłoby podobnie?
Nie stój, nie czekaj, co robić?! Uciekaj!
Według ostatnich badań opinii publicznej jedynie ok. 19 proc. Polaków byłoby gotowych samemu wstąpić do wojska by walczyć z obcą (czyt. rosyjską) agresją. Niewielu mniej, bo 16 proc. uciekłoby zagranicę, przede wszystkim do krewnych na emigracji zarobkowej w Niemczech i UK. I tu odpowiedzmy sobie może na pytanie: czy jeśli III RP przystąpi do wojny z Rosją i w wyniku pierwszych klęsk Polacy rzucą się do ucieczki z domów (o czym już rozmawia się na FB) – Niemcy wsiądą w swoje mercedesy i zaczną nas masowo przywozić do siebie, przez Odrę, tak jak my zrobiliśmy z Ukraińcami w lutym 2022 r.? Czy też tymczasowe kontrole graniczne okażą się stałe, układ z Schengen zawieszony, a zamiast „Herzlich Willkommen” usłyszymy znajome „Passkontrolle. Ihren Ausweis bitte!”?
Wystarczy jeden żołnierz!
Zdecydowana większość Polaków deklaruje jednak bierność. W tej sytuacji wciąż działają dotychczasowe lewary propagandowe, w tym zwłaszcza „Ukraina walczy za nas”, dzięki czemu wciąż ponad 67 proc. społeczeństwa popiera przekazywanie do Kijowa sprzętu wojskowego, choć tylko 54 proc. popiera wysyłanie ciężkiego sprzętu, zwłaszcza pancernego. Do 41 proc. spadło też poparcie dla pomocy finansowej i do 46 proc. dla przyjmowania tak zwanych uchodźców w Ukrainy. Jedynie 10 proc. Polaków dopuszcza możliwość wprowadzenia na Ukrainę Sił Zbrojnych RP. Gdyby więc władze w Warszawie chciałyby legalnie zatwierdzić włączenie się Polski do wojny, na przykład poprzez referendum – mimo dotychczasowych wysiłków bez wątpienia poniosłyby klęskę. Można więc być zupełnie pewnym, że jeśli taka decyzja zapadnie – nikt Polaków o zdanie pytać nie będzie, a polscy żołnierza na Ukrainie po prostu się znajdą, zapewne od razu w ogniu walki, byle tylko stworzyć fakty dokonane. By zostać przy przykładzie francuskim – przyszły marszałek Ferdynand Foch został zapytany na francusko-brytyjskiej naradzie sztabowej tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny jaki minimalny brytyjski korpus ekspedycyjny powinien znaleźć się we Francji w przypadku wybuchu konfliktu z Niemcami. „Wystarczy jeden angielski żołnierz” – odpowiedział Foch. – „A my już postaramy się, żeby zginął…”. Pamiętajmy o tej zasadzie zanim zostanie zalegalizowana obecność choćby jednego polskiego żołnierza na Ukrainie!
„Koalicja zdolności opancerzonych”…
Tymczasem może się ich tam znaleźć o wiele więcej. Minister obrony Kosiniak-Kamysz zapowiedział przecież wydzielenie 2,5 tysięcy żołnierzy jako polski wkład do formacji/mechanizmu nazwanych w potwornej polszczyźnie „koalicją zdolności opancerzonych”. Komentatorzy już zgryźliwie zauważyli, że taki potworek językowy będzie wyjątkowo głupio wyglądał na pomnikach pierwszych ofiar III wojny światowej…
Jeśli chodzić będzie o efekt czysto polityczno-propagandowy można też spodziewać się użycia okrzyczanego LITPOLUKRBRIG-u, czyli tzw. Litewsko-Polsko-Ukraińska Brygada im. Wielkiego Hetmana Konstantego Ostrogskiego, co jest wspólną czapą dla zróżnicowanych jednostek, głównie artyleryjskich, zmechanizowanych i szturmowych, formalnie o stanie ok 4,5 tys. ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że Brygada ta funkcjonowała dotąd niemal wyłącznie w warunkach sztabowych, a więc przedstawia wartość bojową nie większą od chorągiewek na mapach.
Wreszcie jakąś podpowiedzią powinien być dla nas skład uczestników ćwiczeń NATO DRAGON-24, w których wzięło udział ok 15 tys. żołnierzy polskich, ćwiczących coś, co zdaniem kierownictwa Paktu miało stanowić „dynamiczną obronę przed atakiem na wschodnią flankę NATO”, a z zewnątrz do złudzenia przypominało przygotowanie do inwazji z terytorium Polski na Białoruś i obwód kaliningradzki. Być może są to też wskazówki sugerujące, że Warszawie powierzono w przypadku wojny aż dwa zadania – zarówno polityczno-militarną demonstrację na Ukrainie, siłami zbyt słabymi, być zmienić stosunek sił na korzyść Kijowa, ale wystarczającymi, by zaakcentować polskie tendencje samobójcze, jak i realną dywersję wojskową, przede wszystkim wobec Białorusi, celem wciągnięcia Mińska do wojny i związania jego sił, np. przed otwarciem kolejnego frontu w Pribałtyce.
Oczywiście też sam fakt, że takie analizy są snute, a po polskich drogach przesuwają się coraz większe masy wojska – ma w sobie wszystko z zabawy zapałkami przy beczce prochu. Zabawy prowadzonej przez zdrajców na polecenie bandytów i z milionami Polaków w roli potencjalnych ofiar.
Mamy dość zwarte i niewielkie towarzystwo myślące i prawicowe, za to dookoła TVN i „Wyborcza”. Przyjaciel od kajaków, mgr inż. budownictwa: kiedyś czytał Wyborczą i oglądał TVN, ale na spływach wybiliśmy mu z głowy.
Dwóch jego synów dorosłych, po ATK (co można studiować „z cywila” na ATK?) lewacy; jeden zajadły, drugi umiarkowany. Wnuczka po studiach lewaczka. Żony synów również sycone prawdą z TVN. Wyraźne zaniedbania wychowawcze, gdyby w swoim czasie im wbijano prawidła historyczne do głowy, może by dzisiaj byli inni.
Drugi przyjaciel od kajaków, mgr inż. geodeta, prawica umiarkowana. Córkę starszą o dobrych poglądach Pan mu zabrał, ale jej dwójka dzieci „lewakuje”. Druga córka lewaczka, jej dzieci chodziły na demonstracje z błyskawicami. Próby dyskusji: „Ja nic nie chcę słuchać! Nie chcę słuchać!”. Za późno formować umysł, który się „nachlipał” prawdy ze współczesnej „Naje Fraje”.
Chyba mają wycięte ośrodki samodzielnego myślenia. Nie zdają sobie sprawy, że nieuniknionym następstwem aborcji i braku przyrostu naturalnego za kilkadziesiąt lat będzie eutanazja i niczym niehamowana imigracja innej cywilizacji do Europy. Dlaczego eutanazja? Bo kto się będzie opiekował starymi bezdzietnymi babami, porzuconymi przez „partnerów” i za czyje pieniądze? Niech składają się chociaż na trumny albo urny i miejsca w kolumbarium.
Dlaczego imigracja? Bo będzie puste miejsce „w tym kraju”, a natura pustki nie znosi. Dla przykładu: w 1950 roku Polska i Turcja miały porównywalną ilość ludności: PL 25 mln, TR 21 mln. W 2020: PL 38 mln (1,5 x), TR 82 mln (prawie 4 x). Podobnie jest albo jeszcze lepiej w innych krajach islamu i nie tylko islamu: Egipt 1950 21 mln -> 2020 101 mln; Meksyk 1950 28 mln -> 2020 135 mln (dane: ISBN 978-83-941876-7-5). Kto potrafi, niech myśli: będzie miał kto przyjść na gotowe po wymarłych Polakach (i różnych Europejczykach), którzy nie chcą mieć potomstwa. Broń atomową zapewni islamowi Francja, która ją posiada jako jedyna w tej części Europy, i w której islam demokratycznie przejmie władzę „brzuchami kobiet” za jedno, może półtora pokolenia.
Inny przyjaciel, torakochirurg, nie zaniedbywał wychowania dzieci, a i tak syn (architekt) ma w głowie siano. Propaganda nie potrzebuje cudów, pod jej wpływem siano samo w głowie się robi z mózgu.
Znajomi z działek mówią, że trzynastka i czternastka im się należy. Nie chcą słuchać, że za Rostowskiego nie było „piniendzy”. Głosują na lewactwo.
Mój syn też był sycony przez kolegę mądrościami z „Wybiórczej”: dostawał od niego przeczytane egzemplarze za darmo, zaczynał narzekać na Kościół i księży. Zdążyłem go przekonać po powrocie z emigracji, że próbują go wciągnąć na zwolennika innej cywilizacji. Jakoś mi się udało go zawrócić, chociaż trudno mu iść prosto.
Tak czy owak, wygląda na to, że nie potrafiliśmy wychować następnego pokolenia, a wielu z naszego utraciło zdolność samodzielnego myślenia (np. gałązka brzozy spowodowała katastrofę 100-tonowego samolotu — powiada 80-letni, skądinąd sprawny umysłowo magister inżynier po tęgich studiach!). Ogląda TVN cały dzień, w przerwach „Wybiórcza” itp.
Mam nadzieję, że jeśli nie napuszczą nam „muslimów”, z reszty się otrząśniemy. Swoją drogą nasi „prawicowi” przywódcy z „dobrej zmiany” podpisywali (lub nie anulowali) dziwne konwencje: Fit for 55, z Marrakeszu o migracji, z Istambułu przemocowa… Wybierali do polityki osobników wyszukanych z jakiegoś klucza: Marcinkiewicz, Sikorski, Gowin, Giertych, Kurski, Morawiecki, Niedzielski… Podpisywali pożyczki, których im nie dano, ale zwrócić trzeba, zamykali kopalnie i łapali zamiast tego wiatr w wiatraki. Kucali przed byle kim, zapalali świece chanukowe. Głosili jedno, robili drugie, gotowali Polaków metodą „na żabę”. Nie potrafili oczyścić sądów, mass mediów, opublikować „aneksu” (!), wychować młodzieży szkolnej – rezultat widzimy. Mieli senat, sejm, prezydenta, a teraz „ostał im się ino sznur” i TV Republika, której szef w swoim czasie został, jak mówią, odznaczony przez bezpiekę Ukrainy… Ciekawe za co?
Podobno zarówno były, jak i aktualny premier mają swoje kartoteki TW w niemieckich służbach specjalnych. Jeśli to nieprawda, czemu tego nie powiedzą głośno?
Czy można być równocześnie filosemitą, masonem i Polakiem wyznającym zasady cywilizacji wprowadzanej u nas od Chrztu Polski? Śp. prof. Bogusław Wolniewicz, ateista, filozof i logik: „możemy należeć tylko do jednej wspólnoty duchowej danego poziomu”. Śp. Lech, minister sprawiedliwości, na wniosek rabina wstrzymał ekshumację w Jedwabnem, złamał prawo i dał podstawy wrogom do plucia na Polaków. W interesie naszej, polskiej wspólnoty? Orban nie wkłada jarmułki i po raz kolejny w cuglach wygrał wybory, za to nasz Naczelnik państwa umknął przed „bratankiem” gdy tamten przyjechał do Polski.
Mam nadzieję, że jednak Pan Bóg nas ochroni po tęgim oćwiczeniu batem.
Przypominam dziecięcą zgadywankę: „Co to jest? Czarna jagoda. A dlaczego czerwona? Bo jeszcze zielona”. Trująca zielona jagoda jaką jest terroryzujący społeczeństwa „ zielony ład” dojrzewając bynajmniej nie staje się czerwona lecz jak dobrze widać staje się czarna, brunatna.
Do siedziby wydawnictwa 3DOM, którego właścicielem jest Tomasz Stala weszła ABW, policja i prokuratura. Łącznie było to przeszło 20 osób. Przeszukane zostało również prywatne mieszkanie wydawcy i jego działka letniskowa. Pretekstem do najścia były książki Dariusza Ratajczaka. Zarekwirowano również książki Radosława Patlewicza i Stanisława Trzeciaka. Były wśród nich „ Pogrom w Krakowie”, „Mord rytualny w Rzeszowie” oraz „ Protokoły mędrców Syjonu ze wstępem krytycznym” .
Łatwo zauważyć według jakiego klucza były wybierane te książki. Wątpię czy chciałbym obecnie kupować i czytać książki, które zostały zarekwirowane przez ABW. Sprzed lat pamiętam spór z pewnym znajomym, który opierając się na tezach Ratajczaka wmawiał mi, że w Oświęcimiu nie było prawdziwych komór gazowych, bo budynki tych komór były nieszczelne i gaz uciekałby nie spełniając swojej morderczej roli. Kiedy argumentowałam, że mój ojciec, który był więźniem karnej kompanii w Oświęcimiu potwierdzał gazowanie ludzi, odparł: „ wybacz większym autorytetem jest dla mnie Ratajczak niż twój świętej pamięci ojciec” co mocno mnie rozjuszyło i wyraziłam się brzydko na temat – również już wówczas świętej pamięci – pana Ratajczaka. Mogę przytaczając z pamięci jego tezy coś przekłamać bo nie chciało mi się wówczas nawet zajrzeć do jego książek i z nim polemizować.
Nie przyszłoby mi jednak do głowy, żeby postulować ich zakazanie czy zniszczenie. Jak pisze w „Warszawskiej Gazecie” pan Srokowski istnieją instytucje, których zadaniem jest polemizowanie z niesłusznymi poglądami. Istnieją krytycy, historycy, naukowe gremia i również prywatne światłe osoby. Kto ma decydować o wartości książek? Straż Pożarna, Pomoc Drogowa, czy Koło Gospodyń Wiejskich? A może urząd cenzora z ulicy Mysiej w Warszawie, który część z nas dobrze pamięta, a ci którzy z racji wieku nie mogą pamiętać, powinni się o nim uczyć. To co uczyniła koalicja „ !3 grudnia” jest moim zdaniem o wiele gorsze niż gdyby reaktywowała urząd cenzorski.
Pozwolono aby o poziomie i przeznaczeniu książek decydowali prości niewykształceni funkcjonariusze, nie posiadający żadnych poglądów na ich temat. A gdyby nawet mieli poglądy, to powinni zachować je dla siebie, albo zaprezentować u cioci na imieninach, albo pisać listy do redakcji, założyć stowarzyszenie walczące z tezami Ratajczaka czy wygłaszać przeciwko tym tezom filipiki z ławki w najbliższym parku. Cała władza w ręce mas – to czasy stalinowskie gdy młodociani hunwejbini jeździli po wsiach rozkułaczać chłopów zabierając im według swego widzi mi się sprzęty rolnicze i ziarno siewne. Nawet jeżeli mieli jakieś wytyczne od partyjnych władz nic nie może usprawiedliwić ich zbrodniczej, a wcale nie młodzieńczej aktywności, choć prześladowanie niewinnych ludzi umożliwił im system. Podobnie teraz to system umożliwia prześladowanie książek i poglądów podobnie jak system umożliwia czy inspiruje bicie na ulicach niewinnych spokojnych ludzi i wycieranie sobie butów polską flagą. Od tego jest już tylko jeden krok do palenia książek na placach. Pamiętamy jaki system to inspirował i przeprowadzał.
Wybieranie książek przeznaczonych do zniszczenia czy tylko aresztowania przez prostych funkcjonariuszy prawa (a raczej bezprawia) przypomina mi zabawne wydarzenia sprzed trzydziestu bodajże lat. Otóż w Instytucie naukowym imienia Nenckiego, zajmującym się badaniami w dziedzinie fizjologii mózgu, niezwykle istotnymi dla leczenia ludzi, specjalna komisja etyki naukowej, na mocy ustawy o zwierzętach, którą wówczas spłodzono, miała zajmować się przyznawaniem naukowcom określonej liczby szczurów do badań laboratoryjnych. Ponieważ żaden z naukowców nie chciał wejść do tej idiotycznej komisji zmuszono do tego bodajże portiera i dwie sprzątaczki i oni odtąd decydowali o przydziale zwierząt laboratoryjnych. Nic nie ujmując portierowi i sprzątaczkom – niech każdy robi to co potrafi i się tego trzyma – jak jednak pamiętamy to Pol Pot zmuszał prostych rolników do przeprowadzania operacji chirurgicznych, a chirurgów do kopania rowów. Operowani przez rolników umierali w męczarniach, a chirurdzy, gdy zbyt wolno kopali rowy, byli zabijani motyką. Jest to najczarniejszy okres w dziejach Kambodży.
Wracając do koalicji „ 13 grudnia”. Usłyszałam na własne uszy jak ktoś zachwalając niejakiego Majchrowskiego jako męża opatrznościowego Krakowa powiedział, że ma on niebieskie oczy oraz – nie pamiętam – habsburską, nordycką czy teutońską szczękę i dlatego jest najlepszym kandydatem na wieczne sprawowanie urzędu prezydenta miasta. Osłupiałam. Czy to znaczy, że czekają nas znowu ustawy norymberskie?. Oczy czarne i piwne są już znowu w niełasce? A o czym ma właściwie świadczyć habsburska szczęka? O przynależności do rasy nordyckiej?
Dobrze widać, że wraca stare. Zapanowała cywilizacja śmierci likwidująca osoby chore pod pretekstem ich własnego dobra. Przecież to nie tylko postulował, lecz zrealizował Hitler każąc zabijać chorych psychicznie i upośledzone dzieci. Od aresztowania czy internowania książek prezentujących niewłaściwe zdaniem rządzących poglądy już blisko do palenia książek na stosach co robili hitlerowscy siepacze. Od bicia na ulicach niewinnych ludzi i likwidowania siłą różnych instytucji publicznych może być blisko do „nocy długich noży”. Podobnie groźne jest tworzenie przez rządzących własnego prawa czyli bezprawia.
Naiwni uważali, że trująca zielona jagoda jaką jest „zielony ład” dojrzewając poczerwienieje. To znaczy, że zielony ład grawituje w kierunku komunizmu. Jest o wiele gorzej. Trująca zielona jagoda na naszych oczach staje się brunatna. U bram Europy stoi prawdziwy faszyzm, a nie straszak faszyzmu, którym nas faszerowano przez wiele lat w ramach pedagogiki wstydu.
===========================================
mail:
O Ratajczaku. Pisze Pani: „ Mogę przytaczając z pamięci jego tezy coś przekłamać bo nie chciało mi się wówczas nawet zajrzeć do jego książek”.
„Gdzie tu sens, gdzie logika?– jak mówił chłopczyk wyrzucony z klasy za zanieczyszczenie powietrza. Ja nasmrodziłem, a oni w tym siedzą”.
Jeśli Panie nie czytała, co widać, to powtarza Pani kłamstwa z Gazety Wybiórczej i okolic. Dariusz Ratajczak tylko cytował, zresztą krytycznie i krótko, jakieś poglądy cudze. A zajęło to może 2% jednej z jego książki.
Warto jednak choć zajrzeć do książek, o których wydaję się sądy.
A mord rytualny wykonany wtedy na NIm przeraził i “uspokoił” wielu badaczy.
Nie czytają dokumentów, nie chcą wiedzieć, co się dzieje w Polsce, w Europie i na świecie, dopóki micha pełna, ciepła woda w kranie, grzejnik grzeje, a na ekranie ulubiona rozrywa. Potomkowie zwycięzców spod Grunwaldu, Kłuszyna, Chocimia, Wiednia, Racławic, Stoczka, Radzymina, Komarowa, Monte Cassino leżą dziś obżarci na kanapach, wyciągnęli swe członki leniwe, uśpili gnuśne umysły. Nie zachciało im się zadbać nie tylko o wychowanie własnego potomstwa, ale nawet o jego spłodzenie. Dlatego dzisiejsi sybaryci niedługo już, gdy sił im zbraknie, zdychać z głodu będą w samotności, wyjąc z boleści bezsensu swej egzystencji, patrząc z przerażeniem na swe życie jak na portret Doriana Greya.
−∗−
Ucieczka z burdelu, albo kto nami rządzi
Docierające do opinii publicznej wieści o tym, co się dzieje i co ma się dziać przyprawiają tych, co już wiedzą o dreszcz niepokoju, przeradzającego się stopniowo w przerażenie. Wiedza ta dociera do ludzi stopniowo i powoli, w takim tempie, w jakim dotyczy ich osobistej sytuacji. Wiele już pisaliśmy o obojętności większości na przyszłość ich własną i ich dzieci. Większość ludu bowiem nie obchodzi wcale los Ojczyzny, co z państwem, co z narodem, dopóki im samym jest znośnie i nie dostrzegają istotnych braków.
Nie czytają dokumentów, nie chcą wiedzieć, co się dzieje w Polsce, w Europie i na świecie, dopóki micha pełna, ciepła woda w kranie, grzejnik grzeje, a na ekranie ulubiona rozrywa. Potomkowie zwycięzców spod Grunwaldu, Kłuszyna, Chocimia, Wiednia, Racławic, Stoczka, Radzymina, Komarowa, Monte Cassino leżą dziś obżarci na kanapach, wyciągnęli swe członki leniwe, uśpili gnuśne umysły. Nie zachciało im się zadbać nie tylko o wychowanie własnego potomstwa, ale nawet o jego spłodzenie. Dlatego dzisiejsi sybaryci niedługo już, gdy sił im zbraknie, zdychać z głodu będą w samotności, wyjąc z boleści bezsensu swej egzystencji, patrząc z przerażeniem na swe życie jak na portret Doriana Greya.
Globalno – unijne elity obmyśliły swe plany, które opisały, a teraz realizują. Lud ich nie poznał, bo mu się nie chciało, wolał też brać dotacje i karmić się euro na kredyt. Wszak każdy taki leniwy sybaryta jest zarazem wyborcą, swym głosem decyduje, czy wybrać Jarka, czy Donka. Powinien więc dojść do prawdy, że różnice między dwoma skrajnymi wyborami mają charakter jeno przypadłościowy, nie zmieniając istoty. Żeby jednak umieć to rozróżnić, należy mieć choć podstawową wiedzę z propedeutyki filozofii i logiki, a tego przeciętny wyborca dzisiejszy nie zna ni w ząb, ani też nie uważa, ze powinien wiedzieć coś więcej, niż wie, a wie tyle, co nic, lub gorzej jeszcze – wie źle. Leniwi sybaryci, uznający się za speców, syci jadła, napoju i głupoty opróżnili więc swe dzbany z mądrości, jaką umieściły w nich poprzednie pokolenia, lubo też nie starali się ich napełnić wcale. Puste czeluście wypełnili globaliści, posługując się lewackimi pompkami, wlewając do dzbanów swoje własne ciecze. Następnie tak przemyślnie zaczęli huśtać sybarytami, że ich dzbany wpadły w skorelowany ruch wirowy, przez co ciecze, wlane uprzednio zmieniły stan skupienia w plazmę, kotłującą się w dzbanach jak w plazmotronach. Wielu naszych rodaków ma więc wir plazmowy w dzbanie, i jest to na tyle duża grupa, że wywiera znaczący wpływ na wybory polityczne, co prowadzi do takiego skutku, że Polska nie prowadzi swojej własnej polityki. W warunkach ziemskich nie da się bowiem utrzymać równowagi termicznej z otoczeniem, dlatego dzbany wypełnione wirem plazmowym zderzają się wciąż z innymi dzbanami plazmowirowymi, co stwarza chaos społecznych atomów, które wciąż nie mogą się zestalić w jakieś konsekwentne ciało polityczne. Analogia chemiczno – fizyczna jest tu jak najbardziej na miejscu. Jedną z głównych zasad masońskich jest przejęta z alchemii formuła: solve et coagula, co znaczy: „rozpuszczaj i zestalaj”. Najpierw więc należy prawdę rozwodnić, następnie zamieszać i wymieszać, aby ustalić nową substancję, pożądaną przez alchemika. Globaliści umyślili sobie skorzystać z tego receptu, aby zbudować nowy ład światowy wedle innej gnostycko – masońskiej zasady: ordo ab chao – porządek z chaosu. Najpierw więc tam, gdzie istnieje porządek, wprowadzają chaos, aby z niego wyprowadzić swój własny, upragniony nowy ład. Najlepszym więc sposobem jest ludziom zamieszać w głowach, aby mieli plazmowy wir w dzbanie, bo dzięki temu ani się nie dogadają, ani tez nie zrozumieją, dokąd i do czego są popychani. Wirujące, zderzające się nieustannie dzbany nieuchronnie oscylują w jednym kierunku – tam, gdzie ściąga ich pole grawitacyjne czarnej dziury globalno – unijnej.
Nie dałoby się jednak ludu w ten stan wprowadzić, gdyby globaliści nie mieli narzędzi do tego. Pierwotną ich siłą jest panowanie nad ludzkimi żądzami i pragnieniami, poprzez przejęcie środka, dzięki któremu można je zaspokajać. Środkiem tym jest pieniądz, a rządzi nim od wieków zwarta grupa gnostyków. Mogli oni tak się wybić na pieniądzu, gdyż chrześcijan obowiązywał niegdyś zakaz lichwy, a gnostyków nie, dlatego w miarę jak chrześcijanie odrzucali swoją wiarę, a wraz z nią etykę, cnotę, mądrość i wiedzę, puste miejsce wypełnił wir plazmowy w dzbanie, napędzany dłużnym pieniądzem gnostyków. Najpierwsze postępy zrobili wśród elit rządzących narodami i wskazujących, co robić należy, a czego nie wypada. Ci zostali wciągnięci w korowód grzechu, zdrady i kłamstwa, w ten sposób kupieni już na zaś. Ci więc, którzy winni narody chronić przed złymi myślami i zgubnymi ideami wpuścili wrogów ukrytych za pięknymi słowami. Jedni udali, że niczego nie wiedzą i niczego nie widzą. Drudzy rzeczywiście nie wiedzieli i nie widzieli, chociaż ich obowiązkiem było wiedzieć i widzieć, ci więc popełnili grzech ignorancji, co nie usprawiedliwia ich wcale. Trzeci wreszcie z rozmysłem wzięli pieniądze i z lubością zgodzili się na to, co wróg ukryty chciał z ludem uczynić.
Tak więc zhańbili się wielce politycy, artyści, uczeni i niektórzy kapłani, zamiast bonum publicum wybrali bowiem pulsowanie swych trzewi, trawiących nadmiar dóbr, którymi gnostycy brzuchy im wypełnili. Z nich największą hańbę ponoszą ci, którzy szczególnie lud winni chronić przed zgorszeniem, a dusze przed drogą do piekła. Ci, co dumnie wciąż twierdzą, że są kapłanami Kościoła, wierzącymi katolikami, sługami Pana. Rozpleniło się więc plemię wężowe modernistycznych księży, fajnokatolików, dobroludzistów, otwartych na wszystkich, a najbardziej na demony. Modni postępowi księża, a nawet niektórzy biskupi, co prawdziwą naukę katolicką porzucili, gęby swe kłamliwe fałszywie szczerzą, a co drugie zdanie to łeż i kłamstwo. Ci, co tak dziś w Judaszu zakochani, sami judaszowe imię przybrali i już udali się w mrok, do tych samych arcykapłanów, aby za srebrniki zdradzić Pana, a przy tym Ojczyzną swoją i naród. Ci na dwie kategorie się dzielą: na tych, którzy już zapłatę otrzymali i srebrniki swe przeliczyli, oraz na tych, co na zapłatę dopiero liczą, wiernie służąc tym, którzy im ją obiecali.
Gdy Polacy zwiedzeni, oszukani, ogłupieni, opętani próbują coś zmienić, zakładają partyjkę i myślą, że gdy do wyborów staną, zaraz Polskę zmienią. Ci są jeno pożywką gnostyków, zwiększając chaos, z którego wyłonić się ma nowy, masoński porządek. Inni, zawiedzeni tymi, o których myślą, że rządzą, w kolejnych wyborach wybierają ich przeciwników. Oni w równym są błędzie. Ci bowiem, co z ekranów się puszą, nie rządzą państwem, a jedynie sterują plazmowymi wirami w dzbanach. Jeśli przeanalizuje się kolejne ekipy, formujące rządy w Polsce po 1989 r. ujrzymy ciekawą prawidłowość. Jest to z grubsza stały garnitur nazwisk, aktywnych prze Okrągłym Stole i wokół niego. Wówczas grupa znajomych, zarządzających PRL-em, korzystając z układu gnostyków globalnych, europejskich i sowieckich dogadała się z tzw. „demokratyczną opozycją”. Lud myślał, że byli to ludzie z przeciwnych barykad, gdy w rzeczywistości obu grupom było bliżej do siebie, niż każdej z nich do ludu. Obie sitwy spotkały się więc z Magdalence, gdzie omówili interes, kręcący się do dziś. Nie można odmówić im pewnej finezji – nazwa Okrągłego Stołu nawiązuje zarówno do Króla Artura i jego rycerzy, jak i do jednej z najważniejszych lóż, rządzących światem, anglosaskiej grupy „The Round Table”. Per analogiam można więc zaryzykować twierdzenie, że w Polsce rządzi nieprzerwanie i niepodzielnie Loża Okrągłego Stołu, w skrócie LOST. Jeśli więc ktoś ma nadzieję na zmiany istotowe, bazując na obecnie istniejących siłach politycznych w Polsce, to może co najwyżej spodziewać się zmiany frakcji lożowej. W ten sposób zmienić się mogą przypadłości naszego obecnego stanu, ale nie zmieni się jego istota – wszyscy lożowcy zgodnie godzą się na podległość Polski i dryfowanie w stronę unijno – globalnego burdelu.
Inaczej nie można nazwać rzeczywistości, kreowanej przez gnostyckie elity unijno – globalne. Cóż bowiem dzieje się w burdelu – chędożenie i kradzież. Chędożone są prostytutki przez klientów. Panienki są jednocześnie okradane ze swej ludzkiej godności i dużej części przychodów z nierządu. Tego zawłaszczania dokonują alfonsi i burdelmamy, i w takim charakterze występują unijno – globalni urzędnicy, naganiacze i politycy, nie wyłączając lożowców LOST-u. Klienci też są okradani – korzystając z ich nieuwagi, podbierane są portfele, a oni sami, zwabieni do burdelu uciechami, czyli grantami i dotacjami, poniewczasie orientują się, że nie są tam klientami, lecz prostytutkami, i że nie oni będą chędożyć, lecz sami będą chędożeni. Zaiste, mają za swoje ci wszyscy, którzy zgodzili się odrzucić to, co własne i wzięli to, co obce. Nie byłoby bowiem unijno – globalnego burdelu, nie byłoby burdelmam i alfonsów, gdyby sam lud nie oddał się powszechnemu nierządowi.
Nierząd powszechny polega na tym, że większość narodu godzi się na konszachty rodzimych lożowców i machinacje unijno – globalnych gnostyków, stawiając wszelako jeden warunek: taki owaki chce mieć przyzwolenie, aby sam mógł kraść i chędożyć, i to bez żadnych wyrzutów sumienia. Taki nierządnik życzy sobie takiego ładu, w którym każdy będzie mógł robić, co mu się podoba, być tym, kim tylko zechce, i dostawać za to socjal od państwa, zarządzanego przez lożowców. I tu właśnie objawia się obietnica judaszowych srebrników, składana przez współczesnych arcykapłanów i uczonych w piśmie. To właśnie obiecują nierządnikom, że będą mogli do woli kraść i chędożyć i nikt im nie powie nic takiego, co mogłoby wyrzuty sumienia sprowadzić, mało tego, jeszcze będą przez prawo chronieni, a na to wszystko zawsze znajdą się pieniądze, wyczarowywane przez budżet lub fundusze unijne. Za te obietnice rozkoszy trzeba oczywiście coś zdradzić – rację stanu, interes narodu, tożsamość kulturową, wiarę ojców. Nierządnikom zdaje się, że niewielka to cena za obietnicę kradzieży i chędożenia, dlatego, że oni te wartości już wcześniej odrzucili, i teraz tylko chuć burdelu nimi kieruje.
W oczekiwaniu na wejście do unijno – globalnego zamtuza zdążyli już zburdelizować swoje własne życie, zamieniając swoje domy i rodziny w mikroburdele, gdzie zamiast zasad chrześcijańskich prawa Sodomy obowiązują. Najważniejsze z nich brzmią: „czyń wedle woli swojej, jedyne prawo” oraz „bóg i moje prawo”. Każdy sobie takie tabliczki w mosiądzu obstalował i na drzwiach swego mikroburdelu, czyli Sodomy domowej dumnie zawiesił. Ponieważ jednak wraz z chrześcijaństwem odrzucili i rozum, i wiedzę, nie wiedzą przeto, że pierwsze prawo pochodzi z Ordo Templi Orientis, a drugie jest dewizą Masonerii Rytu Szkockiego. A wysoko wtajemniczeni bracia wiedzą, że inne zasady są dla swoich, inne dla profanów. Wszelako oszukani, ogłupieni i opętani Polacy z wirem plazmowym w dzbanie wierzą, że kierując się wyłącznie swoim interesem i własnym prawem osobistym zmienią rzeczywistość na lepszą dla siebie, chociaż nie wykazują żadnego wysiłku, aby zrozumieć to, co chcą zmienić. Nie widzą przede wszystkim tego, że jeśli chcą zmienić Polskę, wpierw muszą zmienić siebie.
Zmiana na lepsze, zaczęta od siebie, pociągnie za sobą zmianę w rodzinie i miejscu pracy. Zmiana, dokonana na znaczną skalę spowoduje polepszenie stanu dużej części społeczeństwa, co będzie promieniować i pociągać za sobą resztę. Lepiej żyjące społeczeństwo wyłoni z siebie siłę polityczną, złożoną z ludzi, którzy będą pragnęli lepiej żyć nie tylko w domu, ale i wobec świata. Taka dopiero siła może odsunąć od wpływów Lożę Okrągłego Stołu i sprawić, że wreszcie stanie się LOST i więcej już nie powróci. Wszelkie dążenie do poprawy sytuacji Polski i Polaków musi bezwzględnie przyjąć trzy założenia. Pierwsze, że trzeba uwolnić się od smyczy, na której trzyma nas globalna finansjera. Drugie, że należy zerwać więzy zależności wobec ONZ i jej lucyferycznych projektów społeczno – politycznych. Trzecie, że Unia Europejska jest wrogiem wobec Polski, Polaków i wszystkich pozostałych narodów europejskich, należy więc bez wątpliwości dążyć do wyjścia Polski z tej organizacji, a także popierać jej rozpad. Tak należy zdefiniować podstawy polskiej racji stanu AD 2024. Każdego polityka należy pytać, jaki ma pomysł na realizację tych trzech celów. Jeśli odpowie, że cele są inne, lub będzie kluczyć, lub nie odpowie wcale, to nie będzie polityk wolnej Polski, lecz co najwyżej funkcjonariusz zarządu okupacyjnego, by nie rzec: naganiacz i alfons unijno – globalnego burdelu.
Możemy go scharakteryzować krótko, jako połączenie trzech elementów: psychiatryk, lager, zamtuz. Tworzyć go będzie synergiczne współdziałanie porządku unijnego i globalnego. Porządek unijny określany jest przez UE i jej organy, porządek globalny przez ONZ, jej agendy oraz organizacje ponadnarodowe.
Jeśli więc jako Polacy nie zdecydujemy się na zerwanie tych zależności, czeka nas wciągnięcie do unijno – globalnego burdelu, czyli psycho – łagro – zamtuza. Zerwanie z nim i odzyskanie wolności wymaga zgodnego współdziałania jak największej ilości ludzi, którzy są Polakami lub mogą nimi być. Do tej drugiej grupy zaliczam również tych, którzy byli z naszego narodu, ale zrezygnowali z bycia Polakami dla wolności kradzieży i chędożenia. Jeśli więc my, Polacy nie zdecydujemy się na ucieczkę z burdelu, to czeka nas wolność przymusowej prostytutki – do bycia chędożonymi i okradanymi przez alfonsów i burdelmamę, za pomocą rosnących regulacji, przepisów, podatków, opłat, nakazów, zakazów, obowiązków, ograniczeń. Bezwzględnie jednak należy pamiętać o tym, że aby skutecznie uciec z psycho – łagro – zamtuza, wpierw trzeba zreformować nasze własne, prywatne sprawy, tak, aby nasze progi były twierdzami, a nie Sodomami.
Zagrożenia polskiej suwerenności Słowem, które najlepiej obrazuje dzisiejszy stan społeczeństwa polskiego jest zobojętnienie. Podczas gdy ogromna część społeczeństwa zanurza się od prawie dwóch dekad w jałowym, kompletnie rujnującym polską wspólnotowość konflikcie politycznym między […]
Bartosz Lewandowski, adwokat z Instytutu Kultury Prawnej Ordo Iuris, ostro krytykuje nowe przepisy dot. mowy nienawiści, które forsuje minister sprawiedliwości Adam Bodnar.
„Minister Bodnar pozbawia Polaków wolności słowa na pełnej… petardzie!” – pisze na X Lewandowski. Adwokat w swoich mediach społecznościowych analizuje ministerialny projekt ustawy o zmianie KK.
„Zmiany polegają na:
Rozszerzeniu katalogu okoliczności obciążających, które sąd bierze pod uwagę przy wymierzaniu oskarżonemu kary (art. 53 § 2a KK);
Rozszerzeniu odpowiedzialności karnej za tzw. dyskryminację (art. 119 KK), nawoływanie do nienawiści (art. 256 § 1 KK), znieważenie grupy ludności lub osoby (art. 257 KK)” – opisuje Lewandowski.
Adwokat wyjaśnia „na czym polegają zmiany”. „Otóż Ministerstwo Sprawiedliwości realizuje lewicową ideę, zgodnie z którą Prokuratura z urzędu ma obowiązek ścigania za wszelkie przejawy słownego ataku, które przyczyną ma być:
niepełnosprawność (fobia wobec niepełnosprawnych) wiek (tzw. ageizm), płeć (np. wobec mężczyzn – mizoandria; wobec kobiet – mizoginia) orientacja seksualna (tzw. homofobia) tożsamość płciową (tzw. transfobia)” – opisuje ekspert.
„W przypadku ustalenia powyższej motywacji sprawcy, Sąd ma dodatkowo obowiązek wziąć ją pod uwagę jako okoliczność obciążającą przy wyrokowaniu” – czytamy dalej. Lewandowski zauważa jednak, że „same przepisy są w istocie transfobiczne”.
„Projektodawca bowiem z jednej strony chce karać za transfobię, z drugiej jednak strony w projekcie zalicza płeć do katalogu przyczyn owej słownej dyskryminacji, za którą można trafić nawet do 5 lat za kratki” – czytamy.
„Skoro zatem mówimy o płci, to wydaje się, że chodzi tutaj wyłącznie tzw. płeć biologiczną, a zatem o męskość i żeńskość.
Tym samym trochę niezrozumiałe jest wskazanie w projekcie kompletnie nieokreślonego znamienia „tożsamość płciowa”. Jeśli zaś jest inaczej i katalog ten dotyczy tzw. płci społecznej (genderyzm), to mamy przepis jawnie niekonstytucyjny, bowiem nie spełnia wymogów z art. 2 Konstytucji RP, tj. nie jest należycie dookreślony. Płeć bowiem jest płynna…” – pisze adwokat.
Ekspert Ordo Iuris stwierdza, że „dalej robi się jeszcze ciekawiej”. „Otóż zgodnie z art. 119 § 1 KK, odpowiedzialności karnej ma podlegać również ten, kto stosuję groźbę bezprawną„.
Lewandowski przytacza, czym jest owa groźba: Groźbą bezprawną jest zarówno groźba, o której mowa w art. 190 [czyli groźba np. spowodowania krzywdy – przyp. B.L]”, ale również: „groźba spowodowania postępowania karnego lub innego postępowania, w którym może zostać nałożona administracyjna kara pieniężna, jak również rozgłoszenia wiadomości uwłaczającej czci zagrożonego lub jego osoby najbliższej (art. 115 § 12 KK).
„Czyli karane jest również grożenie zainicjowaniem postępowania względem pokrzywdzonego” zauważa ekspert.
Żeby wytłumaczyć, czym jest „nawoływanie do nienawiści”, ekspert przytacza wyrok Sądu Apelacyjnego w Katowicach z 24.09.2013 r., sygn. akt II AKa 301/13:
Pojęcie nawoływania do nienawiści (…) traktować należy jako publiczne wzywanie (nawoływanie) innych osób do odczuwania i utrwalenia negatywnych emocji, niechęci oraz wrogości (…), przy czym dla realizacji występku określonego w przepisie art. 256 § 1 k.k. nie jest konieczny skutek w postaci przekonania przez sprawcę innych odbiorców do prezentowanych przez siebie poglądów, chociaż tym motywowane winno być jego zachowanie w inkryminowanym miejscu i czasie.
„No dobrze, to teraz na przykładach pokażę Państwu za jakie konkretnie słowa wypowiedziane (np. w Internecie, w mediach, w trakcie imprezy, w kościele czy na uczelni) może zainteresować się Państwem prokurator, jeśli projektowane zmiany wejdą w życie” – pisze Lewandowski i podaje następujące przykłady:
„Facet to świnia!” – art. 257 KK;
„Tworzącymi w Polsce przedszkole „Queer”, jak w Berlinie, powinny natychmiast zainteresować się organy ścigania” – art. 119 KK;
„Możesz być tylko mężczyzną i kobietą. Kto twierdzi, że są inne płcie zwyczajnie gada głupoty” – art. 256 § 1 KK. [Podobnie wszelkie używanie zaimków niezgodnych z życzeniem rozmówcy, czyli tzw. mis-genderowanie]
„Starzy ludzie nie powinni mieć prawa jazdy” – art. 256 § 1 KK
„Transseksualizm jest zaburzeniem psychicznym” – art. 256 § 1 KK
„Biblia mówi: ” – art. 256 § 1 KK art. 257 KK.
„Iście liberalne podejście ma nasza władza ” – stwierdza sarkastycznie na koniec adwokat.
Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto) • 31 marca 2024 Izis
Panie doktorze, co JA przeżyłam! – Tak według Stefana Kisielewskiego rozpoczynała żydowska pielęgniarka swoje sprawozdanie o tym, jak pacjenci w szpitalu spędzili noc. Tymczasem polska pielęgniarka informowała doktora rzeczowo i bez egzaltacji.
Może tak było kiedyś, ale teraz już tak nie jest i to nie tyle z pielęgniarkami, tylko z dostojnikami wchodzącymi w skład vaginetu Generalnego Gubernatora – premiera Donalda Tuska, jak i tymi, którzy do vaginetu nie wchodzą.
Ale incipiam. Oto w nocy z soboty na niedzielę 24 marca, w polską przestrzeń powietrzną wpadła ruska, manewrująca rakieta. Jak poinformował nas już po wszystkim pan minister-ministrowicz Władysław Kosiniak-Kamysz, wszyscy dygnitarze z panem prezydentem Dudą inclus, zostali o tym natychmiast poinformowani, a w dodatku poderwane w powietrze zostały dwa dyżurujące myśliwce polskie i dwa amerykańskie. Nic więcej się nie wydarzyło, bo rakieta przebywała w polskiej przestrzeni powietrznej tylko 39 sekund, poczem wróciła na stary szlak, to znaczy – nad Ukrainę. Każdy rozumie, że w ciągu 39 sekund nie można zwołać posiedzenia Biura Bezpieczeństwa Narodowego, to znaczy zwołać oczywiście można, ale zanim zwołani by się stawili, a zwłaszcza – zanim podjęliby decyzję i wydali stosowne rozkazy – to po rakiecie nie byłoby ani śladu. Zatem tylkośmy się o niej dowiedzieli, a przy okazji – również o tym, że państwo zachowało się „prawidłowo”. Tak w każdym razie powiedział pan minister-ministrowicz Władysław Kosiniak-Kamysz, więc nie wypada zaprzeczać.
Pojawiły się co prawda wątpliwości, czy państwo nasze nie powinno tej rakiety zestrzelić, ale czynniki miarodajne podały bodajże 88 powodów, dla których nie można było tego zrobić – a wśród nich był i ten, że wtedy rakieta by spadła i mogła zrobić komuś krzywdę. Rzeczywiście, coś takiego mogłoby się zdarzyć, a wtedy – strach pomyśleć! – ile protokołów trzeba by sporządzić, ile postępowań rozpocząć, więc nic dziwnego, że rada w radę uradzono, iż skoro rakiety nie zestrzelono, to nic nie szkodzi, bo w takim razie można podjąć próbę zestrzelenia ruskiego ambasadora w Warszawie. To znaczy – nie tyle może zestrzelenia, co wezwania go do MSZ, gdzie Książę-Małżonek zaprezentowałby mu mimicznie swoje wysokie niezadowolenie i w ten sposób zmusił do wyjaśnień, żebyśmy i my mieli z tego trochę satysfakcji. Niestety zatwardziały w swojej zatwardziałości ambasador to wezwanie zignorował, podnosząc, że Polska nie ma żadnego dowodu, iż – po pierwsze – w przestrzeń powietrzną wleciała jakaś rakieta, a po drugie – że była to rakieta ruska. Na takie zuchwalstwo nikt nie był przygotowany, bo każdy uważał, że skoro wszyscy zgodnie uznali, że rakieta wleciała i że była to rakieta ruska, to co tu jeszcze udowadniać? Toteż teraz trwają narady, co z tym całym ambasadorem zrobić. Czerwoną farbą już był oblany, więc nie ma co do tego wracać. Pojawiły się głosy, żeby go wydalić – ale decyzji jeszcze nie podjęto.
Nie podjęto tym bardziej, że jeszcze w piątek gruchnęła wieść, iż w podmoskiewskiej miejscowości Krasnogorsk terroryści zabili w sali koncertowej ponad 130 osób, a wiele innych poranili. Od detonacji budynek się zapalił i częściowo zawalił. Od razu pojawiły się komentarze, wśród których na szczególną uwagę zasługuje opinia pana doktora Witolda Sokały, który – nie ruszając się z Kielc, gdzie naucza studentów na tamtejszym Uniwersytecie Jana Kochanowskiego – od razu spenetrował prawdę, że zamachu dokonał Putin. Podobnie węzeł gordyjski przeciął w swoim czasie pan red. Bronisław Wildstein. Kiedy wywiady całego świata zachodziły w głowę, gdzież to złowrogi Saddam Husajn schował broń masowej zagłady, której istnienie było pretekstem do wojny miłującego pokój świata” z Irakiem – nie ruszając się z Warszawy spenetrował prawdę, że Saddam Husajn schował ją „w miejscach niemożliwych do wykrycia”. Od razu wszystko stało się jasne, a wojna z Irakiem nabrała charakteru wojny sprawiedliwej. Wprawdzie wkrótce do zamachu w Krasnogorsku przyznało się Państwo Islamskie, ale chyba pana doktora Sokały nie zbiło to z pantałyku i nadal obstaje przy swoim, to znaczy – przy złowrogim Putinie – niczym antysemitnicy, co to nawet wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi i inne kataklizmy przypisują Żydom. Na domiar złego Rosjanie złapali kilku uczestników zamachu, którzy uciekali „w stronę Ukrainy”. Po podłączeniu ich do prądu delikwenci do wszystkiego się przyznali, ale na tym się nie skończyło, bo teraz zostaną ponownie podłączeni do prądu, żeby powiedzieli, kto im tę mokrą robotę zlecił. Ciekaw jestem, co powiedzą, na przykład – czy powiedzą, że na granicy ukraińskiej ktoś na nich czekał – i tak dalej – czyli podadzą oczekiwane nazwiska, adresy, kontakty i bliskie spotkania III stopnia? W każdym razie prezydent Zełeński, który nawet w obliczu ruskich nalotów zachowuje spokój, tym razem, wyraźnie zdenerwowany, nawymyślał złemu ruskiemu czekiście Putinowi, którego nawet nazwał „cynicznym stworzeniem”. Czyżby z tym zamachem coś poszło nie tak? Czyżby zamachowcy mieli co do jednego zginąć, a tymczasem – taka siurpryza, taki pasztet? Ładny interes!
Jak tam było tak tam było; zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było – twierdził dobry wojak Szwejk. Toteż cały wolny, miłujący pokój świat, czeka na kolejne kremlowskie kłamstwa, które będzie można zdemaskować i przygwoździć, na wszelki jednak wypadek wzmacniając czujność przed Wielkanocą, bo z bisurmanami nigdy nic nie wiadomo. Tymczasem nasz nieszczęśliwy kraj najwyraźniej wkracza w nową fazę budowania Generalnego Gubernatorstwa w miejsce III Rzeczypospolitej. Otóż od pewnego czasu, a konkretnie – od deklaracji Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, która wśród ugrupowań przeciwnych budowie IV Rzeszy wymieniła również złowrogą Konfederację – pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby pan prezydent Duda do spółki z panem Mateuszem Morawieckim pragnął założyć nową partię. Tym fałszywym pogłoskom towarzyszyć zaczęły coraz częstsze przypadki polemik między działaczami Suwerennej Polski byłego ministra Zbigniewa Ziobry, z pretorianami pana Morawieckiego. Doszło nawet do wzajemnych wyzwisk, a w dodatku 26 marca gruchnęła wieść, że ABW włamała się do mieszkania pana Ziobry i kilku innych członków Suwerennej Polski.
Co tam podrzucili, co tam zabrali, poza telefonami – tego jeszcze nie wiemy – ale myślę, że ABW na pewno zdemaskuje jakąś zdradę. Najwyraźniej pan Mateusz Morawiecki na swoim odcinku, a Generalny Gubernator-premier Donald Tusk na swoim, przeprowadzają kurację przeczyszczającą, której celem jest niwelacja gruntu pod budowę Generalnego Gubernatorstwa. Jak już wszystkich, których nieubłaganym palcem wskazała Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, wspólnie zdemaskują, to wtedy głos zabierze „towarzysz Mauzer”, czyli pan minister Adam Bodnar. Chyba on też wkrótce zakończy kurację przeczyszczającą w prokuraturze i sądach, robiąc w ten sposób miejsce dla fagasów wskazanych mu i przez stare kiejkuty i przez BND, no a fagasy – jak to fagasy – będą solić przeciwnikom IV Rzeszy piękne wyroki. Zatem – wszystko jasne – a w tej sytuacji warto dodać, że literatura wyprzedza życie i to znacznie, bo jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński wszystko przewidział, pisząc w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś”, że „każdy kraj ma Gestapo”.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
„Uważam, że tydzień pracy powinien zostać skrócony – zadeklarowała pani minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Ja natomiast uważam, że każdy powinien otrzymać 50-metrowe mieszkanie w Monako. I śmiem twierdzić, że moja deklaracja ma identyczną wartość co deklaracja pani minister”, pisze na łamach tygodnika „Do Rzeczy” Łukasz Warzecha.
– Technologia poszła do przodu, a efektywność pracy nie równa się jej długości. Polacy są tymi pracownikami, którzy są jednymi z najdłużej pracujących w UE, i brakuje im czasu na życie, na przyjaźń, na miłość, na spędzanie czasu z rodziną. Skrócenie tygodnia pracy to byłaby inwestycja społeczna – powiedziała w ostatnich dniach minister Dziemianowicz-Bąk argumentując potrzebę skrócenia tygodnia pracy w Polsce.
„Doprawdy, wzruszyłem się. Zwłaszcza tym passusem o miłości. Chodzi zapewne o kochanie rządu pana Tuska”, Łukasz Warzecha komentuje pomysł lewicowej polityk.
„Może ktoś jednak powinien pani minister wytłumaczyć, że jeśli skróci się tydzień pracy, to pracownicy będą musieli w krótszym czasie wykonać identyczną ilość pracy, co w ogromnej części przypadków nie będzie możliwe. I teraz zagadka: Czy oznacza to, że zarobią mniej (bo mniej wytworzą) czy że za mniejsze efekty będą musieli otrzymać identyczne co wcześniej wynagrodzenie?”, podkreśla publicysta.
Na koniec ekspert programu „Prawy Prosty PLUS” na antenie PCh24 TV przypomina słowa Lenina, który twierdził, iż w socjalizmie nawet kucharka będzie mogła rządzić państwem. „Czytając o pomysłach pani minister Dziemianowicz-Bąk, można odnieść wrażenie, że jesteśmy już prawie na tym etapie”, podsumowuje Łukasz Warzecha.
W polskiej opinii publicznej panuje cicha zasada, że bardzo dobrze „sprzedaje się” wrzucanie do swoich wypowiedzi cytatów Jana Pawła II, gdyż Polacy to lubią, a w rzeczywistości nikt nie zwraca uwagi na treść słów. Zasada ta sprawdza się w słowach, jakie Jan Paweł II powiedział o znaczeniu historii:„Naród, który nie zna swojej przeszłości umiera i nie buduje swojej przyszłości”.
Na Ukrainie nazizm jest w pełnym rozkwicie. Rozkwit ten nie jest tylko chwilowym wybuchem uczuć, jakie towarzyszyły Ukraińcom, którzy współpracowali z nazistowskimi Niemcami w okresie II wojny światowej, lecz jest z góry zaplanowaną akcją, mającą na celu zakorzenienie tych poglądów wśród młodego pokolenia Ukraińców.
W 2019 roku na portalu Wprawo.pl ukazał się artykuł informujący, że młode pokolenie Ukraińców mieszkających w Polsce uczone jest zafałszowanej historii relacji polsko-ukraińskich, ukazując mordercę Banderę jako bohatera, a naszych wymordowanych rodaków na terenie południowo-wschodniej II Rzeczpospolitej jako komunistów[1].
Obecnie, po znaczącym wzroście liczby Ukraińców na terenie naszego kraju, nowo wybrany rząd warszawski poprzez minister edukacji narodowej poinformował, że rozpoczęto prekonsultacje zmiany podstawy programowej kształcenia ogólnego. Zmiany dotyczą także historii. Jedna z tych propozycji dotyczy wykreślenia zwrotu ludobójstwa ludności polskiej na na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej[2].
W myśl dosłownych zapisów kwestia ludobójstwa na narodzie polskim, jakiego dopuścili się sadyści spod znaku OUN-UPA postrzegana ma być już jako konflikt polsko-ukraiński, a nie ludobójstwo ludności polskiej[3]. Propozycja ta idealnie wpisuje się w zakłamaną ukraińską narrację historyczną, co potwierdza, że niezależnie od wyników wyborów w Polsce obecny rząd warszawski, tak samo jak ich oponenci z PiS-u, czuje się (…) sługami narodu ukraińskiego[4].
Jak zapowiada wiceminister edukacji Joanna Mucha, MEN chce włączyć do polskiego systemu edukacji dzieci z Ukrainy. W szkołach będą dla nich prowadzone specjalne lekcje ukraińskiego. Zatrudnieni będą także nauczyciele z Ukrainy[5]. W tym miejscu nasuwa się bezpośrednie pytanie: czego będą uczone w polskich szkołach ukraińskie dzieci przez nauczycieli z Ukrainy?
Biorąc pod uwagę rozkwit kultu nazistowskiego na Ukrainie[6] jak również groźby zamachów terrorystycznych pod adresem Polski, jakie nie tak dawno kierował Dmitrij Korczyński przywódca ukraińskich nacjonalistów wściekły za blokowanie granicy przez polskich rolników[7], możemy przyjmować, że pod szyldem nauczania będzie rozwijana piąta kolumna w Polsce, uczona kultu do zbrodniarzy spod znaku OUN-UPA i nienawiści do Polaków.
Historia to nie zamknięta księga, którą obecnie można poczytać przy kominku. Dopóki dla narodów i plemion istotne będzie kultywowanie pamięci przodków i istotnych wydarzeń z historii ich życia, podejmowane próby ograniczania nauki tego przedmiotu lub ukazywanie ich zgodnie z widzimisie się kultywatorów wrogów naszych przodków jest świadomym skazywaniem obecnego i przyszłego pokolenia Polaków na powtórzenie historii Polaków z Wołynia.
Póki polska racja stanu i polski interes narodowy nie będzie priorytetowym dla osób zajmujących istotne miejsca w polskiej polityce, biorących za tą „pracę” ogromne pieniądze z polskich podatków, dopóty egzystencja i bezpieczeństwo całego polskiego społeczeństwa będą zagrożone.
Oczywiście, że portkas, bo priwislańska wierchuszka najwyraźniej się obawia, że jej się wspomniany Putin do d… dobierze, a d… ma to do sobie, że chroni się za portkami.
„Najlepszym sposobem zawsze była wojna. Wojna zmienia perspektywę w pięć minut”. wszystko wydawało się nie tylko trafnie zdiagnozowane, ale i dokładnie zaplanowane:
ma być wojna i basta!
No i wojna wybuchła, a raczej – została wybuchnięta, bo wojny mają to do siebie, że same – nie wybuchają. Nie wiem tylko, kto nazwał ją pełnoskalową i jakich jednostek w tej skali użył?
Milionów ofiar? Bilionów zysków? (oczywiście, że zysków, bo wojny się prowadzi na kredyt, więc na wojnach kredytodawcy zarabiają). ***
Zarządzający nami kompradorzy, durniami (przynajmniej skończonymi) nie są, toteż do tej wojny potrzebuję tego no… poparcia. Naszego poparcia, mianowicie.
Toteż gdy Samozajebisty Szymek, w rotacyjnym uniesieniu zapowiedział na lutowym spotkaniu wyborczym, że “wgnieciemy Putina w ziemię“, miał zapewne na myśli, że on wraz kolegami sobie na tym Putinie siądą i go tym sposobem w ziemię wgniotą.
Oczywiście pod warunkiem, że ziemia będzie miękka, a wgniatające d… twarde.
Potem tytułowe portki otrzepią i będą się mogli zająć sprawami naprawdę istotnymi, jak pigułka po, przed, w trakcie, a nawet – zamiast, że o ulubionym sprawdzaniu stanów kont nie wspomnę.
A całą resztą – to już my, kilkanaście milionów mężczyzn, zająć się mamy.
Że projekt biznesowy pt. Wojna jest traktowany poważnie, zasygnalizował wczoraj Władysław Nowobrodaty:
„Biznes na wojnie będzie robiony!”, co już wiele lat temu przewidziała była posłanka PO, Beata Zasmarkana, znana z tego, że ją korupcyjnie molestował podwładny najświeższego, pisowskiego męczennika Mariusza.
Owszem, wspomniana Beata biznes swój widziała w wersji skromniejszej, bo zamiast na wojnie, użyła zwrotu na służbie zdrowia, ale też trafnie, bo takich lodów, jak patentem na Covida, to nikt przedtem w Kraju nad Wisłą nie ukręcił i do tego – na legalu, bo w tym projekcie to nawet Sanepid dawał kryszę (i paszport szczepionkowy w zestawie).
Ale że Covid przestał żreć, to nic innego naszym kompradorom nie pozostało, niż wojna, co potwierdził dziś Donald.
Nie, nie Trump, tylko ten, no… kaszubski:
w 5 zagranicznych gazetach potwierdził, bo w „El Pais”, “La Repubblica”, “Die Welt”, “Le Soir” i”Tribune de Geneve” oraz w jednej dla Polaków, ale też jakby zagranicznej, czyli “Gazecie Wyborczej”:
„wojna nie jest już pojęciem z przeszłości. Jest realna, w gruncie rzeczy zaczęła się ponad dwa lata temu. To, co obecnie najbardziej niepokoi, to fakt, że możliwy jest dosłownie każdy scenariusz. Takiej sytuacji nie mieliśmy od 1945 roku”
No, ale to pewnie takie kaszubskie poczucie humoru, którego mogę nie rozumieć.
Czy takie instrukcje przywiózł w zalakowanych kopertach od osoby znanej jako Dement One – nie wiem, ale przypuszczać mogę. Jeszcze mogę (?) ***
Zastanawiam się tak przy Wielkim Piątku, czym my (te kilkanaście milionów polskich mężczyzna) mamy z Putinem w obronie interesów globalnych (eufemizm) wojować, skoro nawet zawodowa armia została sumiennie przez ferajnę z Nowogrodzkiej rozbrojona:
z czołgów, transporterów opancerzonych, artylerii, samolotów, a nawet – ręcznej broni przeciwpancernej i granatników, wraz zapasami amunicji?
A Kaszubi to rozbrajanie kontynuują , bo… wiadomo co.
Majtanie przed oczami podpisanymi umowami na dostawy sprzętu, które się dokonają za lat kilka, a nawet więcej, ma, owszem, siłę pijarową, ale siły ognia – nie.
I nawet, jeśli te dostawy dotrą, jadąc Norwidem – za późno, to i tak trzeba będzie za nie, nawet po latach, zapłacić.
Jak Pfizerowi, za zakontraktowane a nieodebrane szpryce, wycenione przez szulerów z BigPharma na 6 miliardów PLN.
***
Coś optymistycznego na koniec:
ponieważ Kaszuba zerwał z obowiązującą od czasów Magdalenkowych zasadą pacta sunt servanda (z kaszubskiego na nasze: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”), Wirtualna Polska sygnalizuje, że w związku z wałkiem na NCBR (że też te pisowskie wałki musza się nazywać Narodowe?)
„wiele osób wyjechało już za granicę. – Wiemy, że były dyrektor przebywa w Szwajcarii – powiedział Szczerba. Zwrócił także uwagę, że podobne tendencje dzieją się teraz wokół Orlenu. – Masowo wykupują nieruchomości w Turcji po to, żeby uzyskać obywatelstwo tureckie. Wiadomo, że Turcja nie realizuje ekstradycji nawet wtedy, kiedy wnioskuje o to taki kraj jak Polska, więc trwa ucieczka”
Cieszmy się, że ci, nachapani uciekinierzy, z pewnością na żadną wojnę nie pójdą – ktoś przecież musi ocaleć, żeby móc rozkręcić nowy, Wielki Projekt:
Nad Polską zawisły ciemne chmury. Odchodzimy od tzw. systemu demokratycznego i wcale nie chodzi tu o jakieś łamanie prawa, ustaw, czy konstytucji. Naczelną zasadą tego systemu było bowiem – „wy nie ruszacie naszych, my nie ruszamy waszych”.
Tak jest na całym „demokratycznym świecie”. W przypadku nie dającej się ukryć korupcji, czy złapaniu za rękę na łamaniu prawa, sprawy ciągną się latami, a nawet jeśli zapadają czasami wyroki, to więzienie jest luksusowe, wyroki niskie i szybko pojawiają się amnestie.
Można tu podać za przykład Francję i wyroki na prezydentów Chiraca, czy Sarkozyego. W pierwszym przypadku były prezydent po prostu nie doczekał kary, w drugim skończyło się na na bransoletce na nodze. Można też spojrzeć na sprawę pani Kali w PE. Spokojnie sobie „europosłuje”, chociaż bardziej dobitnych dowodów korupcji, jak w jej przypadku, już się znaleźć nie da.
Podobnie bywało i w Polsce. Kończyło się na „podszczypywaniu” poprzedniej ekipy, ciągnących się procesach, chowaniu się za immunitet. 13 grudnia nastąpił koniec tego typu „tradycji demokratycznej”. Niby można by sprawie przyklasnąć, ale, niestety, nie doszło do jakiejś „iluminacji” Donalda Tuska. Bardziej, przy zgodzie i za poduszczeniem UE i „możnych tego świata”, postawiono na ostateczne zniszczenie PiS. I to w tym celu nowa koalicja podstawową „zasadę demokracji” złamała.
Założono, że formacja Zjednoczonej Prawicy i jej podobne nigdy już do władzy nie zostaną dopuszczone. Taka zmiana systemu to już swoisty rodzaj „rewolucji”. Nietrudno sobie wyobrazić, że kolejna zmiana ekipy osadziłaby przecież w aresztach setki obecnych „rewolucjonistów” z PO, Lewicy, czy Trzeciej Drogi, a taki Bodnar „zarobiłby” pewnie z… 25 lat. Byłoby wreszcie „zielone światło” dla np. czyszczenia z lewicowych „złogów” sądów, uczelni, dyplomacji i nie pomogłaby by nikomu Bruksela, Berlin, ani ETPC, ani żaden ETS.
Tusk może i jest mściwy, ale nie jest wariatem. Musi mieć jakieś gwarancje, że żadna Zjednoczona Prawica do władzy już nie dojdzie. Wynika z tego, że ta koalicji władzy nie odda i to, co przypisywała władzy PiS (np. jakiś stan wojenny), sama w ostateczności zrealizuje.
Należy się przy tym spodziewać dużej determinacji obecnej ekipy, bo „powrót złej karmy” to miecz, który zawisłby praktycznie nad całą obecną koalicją 13 grudnia. I właśnie dlatego, by „polecieć historyczną zajawką” aktorki Szczepkowskiej: 13 grudnia skończyła się w Polsce demokracja!