Jak możemy podsumować dwie dekady członkostwa Polski w Unii Europejskiej? O tym redaktor naczelny „Najwyższego Czasu!” dr Tomasz Sommer rozmawia z ekonomistą Tomaszem Cukiernikiem, autorem książki „Dwadzieścia lat w Unii. Bilans członkostwa”, która została właśnie wydana m.in. pod patronatem naszego dwutygodnika.
Tomasz Sommer: Skąd pomysł na taką książkę?
Tomasz Cukiernik: W 2021 roku w Łodzi wraz z redaktorem Stanisławem Michalkiewiczem uczestniczyłem w spotkaniu autorskim promującym moją nowo wydaną książkę „Michalkiewicz. Biografia. Na ostatniej prostej”. Po naszych wystąpieniach jeden z uczestników spotkania zapytał mnie, czy po napisaniu mojej książki „Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa” – podsumowania cieszącego się dużym zainteresowaniem czytelników, którego nakład wraz z dodrukiem się wyczerpał – planuję napisać pracę podsumowującą dwie dekady członkostwa Polski w bloku. Wówczas jeszcze o tym nie myślałem, ale dzięki temu człowiekowi uznałem, że może warto to zrobić. I tak doszło do napisania tej książki.
– To jak wychodzi ten dwudziestoletni bilans członkostwa Polski w Unii Europejskiej?
– Przede wszystkim – wbrew temu, co mówią niedouczeni dziennikarze i politycy – bilansem członkostwa Polski w Unii Europejskiej nie jest dodatnie saldo przepływów finansowych pomiędzy budżetem unijnym a polskim. To saldo w ciągu dwudziestu minionych lat wychodzi ok. 2 proc. PKB na korzyść Polski. W gruncie rzeczy nie ma ono większego znaczenia gospodarczego, a jeśli już – to negatywne, tym bardziej że są to pieniądze publiczne zasilające głównie wydatki urzędnicze. Najważniejsze są kwestie gospodarcze. Na przykład przez niemal całe dwie dekady Polska miała ujemne saldo zagranicznych obrotów towarowych, a z drugiej strony przez cały ten okres notowała dodatnie saldo zagranicznych obrotów usługami. Ale ktoś powie: przecież import towarów i usług nie jest naszą stratą. No, właśnie. To wszystko nie jest takie jednoznaczne. Co jednak pewne, Polska zyskiwała na uczestnictwie we wspólnym rynku, a traciła na konieczności wdrażania unijnych regulacji. Można przyjąć, że były to podobne wartości w relacji do PKB.
Z kolei liczby podane przez Ministerstwo Finansów mówią jednoznacznie, że w latach 2005-2022 do krajów Unii wytransferowano z Polski łącznie ok. 1,15 bln złotych i prawdopodobnie są to kwoty zaniżone. Z drugiej strony polskie firmy też uzyskiwały dochody z tytułu zagranicznych inwestycji. Jednak mamy w tym olbrzymią nierównowagę. O ile jeszcze w 2004 roku dochody z tytułu zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce były aż ponad tysiąc razy wyższe od dochodów polskich firm z tytułu ich inwestycji zagranicznych, to w 2022 roku – już tylko nieco ponad cztery razy. Łącznie w okresie 2004-2022 dochody z tytułu zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce były ponad 13 razy wyższe niż łączne dochody z tytułu polskich inwestycji bezpośrednich za granicą. Do tego dochodzi bardzo niekorzystne dla Polski zjawisko emigracji Polaków, którzy zamiast budować bogactwo swojego kraju, budują dobrobyt Niemców, Holendrów i Irlandczyków. Ta strata to co najmniej 6 proc. PKB. Ale są jeszcze straty niepoliczalne, takie jak na przykład kwestia utraty suwerenności, której Polska stopniowo wyzbywa się na rzecz centrali w Brukseli. A przecież trzeba zdać sobie sprawę z tego, że Unia Europejska nie działała, nie działa i nigdy nie będzie działała na rzecz polskiej racji stanu. Co najwyżej na rzecz niemieckiej czy francuskiej racji stanu, a w najlepszym z naszego punktu widzenia wypadku – na rzecz ogólnoeuropejskiej racji stanu.
Jednak to wszystko to już historia i będzie tylko gorzej. Zaproponowane w 2023 roku zmiany traktatów Unii Europejskiej, których celem jest budowa scentralizowanego państwa europejskiego, doprowadzą do całkowitej utraty niezależności krajów członkowskich. Zostaniemy też w końcu zmuszeni do przyjęcia waluty euro, co będzie miało również negatywny wpływ na gospodarkę. Z kolei Europejski Zielony Ład zdemoluje gospodarkę szczególnie w przypadku Polski. Według wyliczeń francuskiego Instytutu Rousseau co roku do 2050 roku tzw. dekarbonizacja i osiągnięcie tzw. neutralności klimatycznej mają nas kosztować 2,4 biliona euro. To znacznie więcej niż korzyści wynikające z uczestnictwa we wspólnym rynku. To niemal dziesięć razy więcej niż wszystkie dotacje unijne, jakie Polska dostała przez dwadzieścia lat!
– Warto zadać pytanie, jaka jest alternatywa. Do czego mógłby doprowadzić Polexit?
– Po pierwsze, nie oznacza to, że nagle wszystkie kraje Unii się na nas obrażą, tym bardziej że szczególnie Niemcy i Holandia sporo by straciły na zerwaniu więzi gospodarczych z Polską. Nie wierzę w taki scenariusz. Może nastąpiłoby rozluźnienie, ale na pewno nie zerwanie powiązań gospodarczych. Po drugie, będąc poza Unią Europejską, Polska nie byłaby związana unijnymi traktatami i mogłaby podpisywać dowolne umowy z krajami trzecimi czy blokami państw jak BRICS, który rozwija się zdecydowanie szybciej niż Unia Europejska. Można budować Trójmorze, współpracować w ramach Nowego Jedwabnego Szlaku czy przyłączyć się do bloku państw Regional Comprehensive Economic Partnership (państwa ze Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej oraz Chiny, Japonia, Korea Południowa, Australia i Nowa Zelandia). To największa strefa handlowa na świecie. W państwach bloku mieszka 2,2 mld ludzi, którzy wytwarzają 30 proc. światowego PKB. Pod względem PKB to dwa razy większy rynek niż Unia Europejska.
Pamiętajmy, że gospodarka światowa nie kończy się na Unii. Unia Europejska to zaledwie ok. 15 proc. światowego PKB, a ok. 85 proc. generują państwa pozaunijne. Po trzecie, ktoś skomentował w mediach społecznościowych hasło Polexit słowami, że Putin czeka z otwartymi ramionami. Czyli co – że musimy być niewolnikami albo jednych, albo drugich i wykonywać ich szkodliwe dla nas rozkazy? Że do końca świata mamy pracować na Ruska albo na Niemca? To mentalność niewolnika, który nie myśli o tym, żeby stać się wolnym, tylko o tym, żeby służyć lepszemu panu. I to nie obiektywnie lepszemu, tylko lepszemu według mądrości etapu.
– Eurostat podał, że PKB per capitawedług standardu siły nabywczejw Polsce w 2023 roku wyniósł 80 proc. unijnej średniej. W 2003 roku było to 50 proc. Czyli jednak dzięki Unii się szybko rozwijamy…
– To nie Unia buduje nam dobrobyt. Budujemy go sami ciężką pracą i oszczędnościami. Rozwijaliśmy się szybciej, zanim weszliśmy do Unii Europejskiej. W latach 1995-2024 średnioroczny wzrost PKB Polski wyniósł 4,6 proc., a w latach 2004-2023 – już tylko 3,9 proc. Poza tym ta unijna średnia z 2003 roku i z 2023 roku to całkiem inne średnie. Pamiętajmy o stagnacji panującej w krajach tzw. starej Unii. Wzrost jest tam bardzo powolny w związku z kryzysami finansowymi, lockdownem covidowym, a także z powodu tego, że inne państwa są członkami Unii. Z bloku wypadła bogata Wielka Brytania, a przystąpiły biedne Bułgaria, Rumunia i Chorwacja, co tę średnią obniżyło. W okresie referendalnym euroentuzjaści głosili, że Unia przyniesie nam niespotykany wzrost dobrobytu, że za 10-15 lat będziemy tak bogaci, jak mieszkańcy Europy Zachodniej, a może nawet jak Niemcy. Tymczasem w dogonieniu poziomu życia Niemców niewiele się zmieniło: w 2021 roku eksperci Warsaw Enterprise Institute przewidywali, że Polska może dogonić ten kraj już za… 34 lata.
– Dlaczego zadedykowałeś książkę właśnie śp. Michałowi Marusikowi i śp. Markowi Bernaciakowi?
– Działacz opozycji antykomunistycznej, a potem europoseł nieżyjący już niestety Michał Marusik miał bardzo trzeźwe i odważne podejście do Unii Europejskiej. Nie obawiał się mówić prawdy. Także w Parlamencie Europejskim wygłaszał śmiałe przemówienia. Miałem to szczęście, że kilka razy się z nim spotkałem i mogłem z nim rozmawiać, a jego poglądy na temat Unii umieściłem w książce. Wykorzystałem w niej również wypowiedzi nieżyjącego Marka Bernaciaka. Szkoda, że spotkałem się z nim tylko raz. Planowałem przeprowadzić jeszcze z nim wywiad, ale nie zdążyłem. To przedsiębiorca z Koła, który nie bał się publicznie piętnować brania przez firmy unijnych dotacji. Wbrew powszechnemu trendowi otwarcie argumentował, w jaki sposób szkodzą one zarówno firmom, jak i całemu państwu. Zwracał przede wszystkim uwagę, że dotacje odciągają biznes od podstawowego zadania, czyli działań gospodarczych, na rzecz myślenia o subwencjach i bezproduktywnego wypełniania wniosków. Teraz trudno nawet znaleźć menadżera, który by publicznie skrytykował skrajnie szkodliwą dla firm unijną regulację ESG (sprawozdawczość przedsiębiorstw w zakresie zrównoważonego rozwoju) – ona również powoduje koszty i odciąga firmy od ich zasadniczych zadań.
– Skąd na okładce informacja, że wydanie książki nie zostało sfinansowane z funduszy Unii Europejskiej?
– Właściwie powinienem napisać, że wydanie mojej książki nie było WSPÓŁFINANSOWANE z funduszy unijnych podatników. Bo po pierwsze Unia nie finansuje projektów w stu procentach, tylko wszystkie współfinansuje. Po drugie Unia nie ma swoich pieniędzy, a dysponuje pieniędzmi zabranymi pod przymusem unijnym podatnikom. Po prostu irytują mnie unijne tablice propagandowe rozmieszczone na każdym rogu ulicy. Przez to ludziom się wydaje, że wszystko, co w Polsce jest realizowane, powstaje z unijnych srebrników. Tymczasem nic bardziej mylnego. W mojej książce udowadniam, że wszystkie „unijne” projekty w Polsce przez dwie dekady Unia Europejska sfinansowała w mniej niż jednej trzeciej (30,5 proc.), a w ponad dwóch trzecich (69,5 proc.) to były pieniądze polskie! Co więcej, w przypadku samych inwestycji te proporcje są jeszcze bardziej druzgocące. Otóż w inwestycjach z lat 2004–2018 pieniądze pochodzące z Brukseli stanowią zaledwie 3 proc., czyli 97 proc. wartości inwestycji w Polsce w tym okresie zostało zrealizowanych za pieniądze POLSKIE!
–Gdzie można książkę kupić?
– Zarówno na stronie mojej księgarni internetowej tomaszcukiernik.pl, jak i w innych księgarniach prawicowych, jak na przykład sklep-niezalezna.pl. Zapraszam.
Na początek cytat, i to nie byle kogo, bo samego Stefana kardynała Wyszyńskiego: Każdy naród pracujeprzede wszystkim dla siebie, a nieszczęściem jest zajmowanie się całym światem kosztem własnej ojczyzny”.
„Polska to panna stara, brzydka i bez posagu” – to z kolei słowa Władysława Bartoszewskiego, czyli doktryna Polskiego Interesu Narodowego obowiązująca do dziś. Nic dziwnego, że bilans jest przygnębiający. Polskie interesy nie są zabezpieczone, stosunki z sąsiadami złe, od Rosji nieprzerwanie dostajemy cięgi, Ukraińcy dyktują treść uchwał Sejmu i pobierają coroczny haracz, maleńka Litwa rozmawia z nami jak mocarstwo, Łukaszenko ogrywa nas jak małe dzieci w piaskownicy. Czy nie dlatego, że otoczeni jesteśmy przez krzykaczy, którzy nie stawiają na pierwszym miejscu słów „polski interes narodowy”? Czy nie dlatego, że gdy pierwszy lepszy Żyd zmarszczy czoło, chowamy się po kątach, a polityką zajmują się notorycznie przegrywające miernoty? Czy nie dlatego, że Polska to jedyny kraj na świecie, który świadomie nie definiuje swojej racji stanu?
Przykłady z ostatnich dni. Nowe kierownictwo PAP wydało wewnętrzną instrukcję: Dziennikarz PAP nie może używać w depeszach sformułowania „racja stanu”, bo Szefostwo uznało je za „archaiczne” i „opisujące spolaryzowany świat z minionych stuleci”. „Wyzwaniem na kolejne lata dla Polski jest zdefiniowanie własnych interesów. Musimy wiedzieć, czego chcemy” – te porażające i szokujące słowa wygłosiła z dumą ministra w rządzie Donalda Tuska. W jednym, zwięzłym zdaniu zawarła brutalną prawdę – przyznała, że rząd nie zdefiniował jeszcze interesów własnego państwa. Grozę budzi to także dlatego, że sytuacja geopolityczna wymaga klarownej i silnej koncepcji suwerennego państwa oraz spójnej wizji rozwoju, szczególnie gdy Niemcy coraz sprawniej montują w UE swoje superpaństwo. Przykłady z ostatnich dni: Przeforsowanie w PE paktu migracyjnego, który zobowiązuje Polskę do przyjmowania tysięcy imigrantów z Afryki oraz tzw. dyrektywy budynkowej, która doprowadzi większość polskich rodzin do ruiny.
Czy teza, że rząd nie realizuje polskich interesów nie jest za mocna? Odpowiedzią niech będzie dorobek jego pięciomiesięcznych rządów: Afera wiatrakowa, która uderzyła w Orlen i wspomogła niemieckiego Siemensa; Wycofanie się ze starań o reparacje od Niemiec; Sabotowania wszelkich inwestycji, które mogą być konkurencyjne dla niemieckiej gospodarki, w tym budowy CPK, portu kontenerowego w Świnoujściu i udrożnienia Odry.
Ile razy w ciągu tych 5 miesięcy rząd stanął po stronie polskiej racji stanu i przeciwstawił się Berlinowi? Próżno szukać. I, czyniąc niemrawo przymiarki do zdefiniowania polskich interesów, rozważając, czego chce Polska, realizuje interesy innych.
Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz z przytupem ogłosiła też, że „do Polski wpłynął właśnie największy przelew z UE w historii naszego członkostwa”. Nie powiedziała jednak, że pieniądze są niczym innym, jak pożyczką, i to nie taką zwyczajną, którą należy spłacić, ale zobowiązującą Polskę do wydania uzyskanego kredytu na konkretne cele, w tym na Zielony Ład, który dobije polska gospodarkę. „Interesów Polski” nie zdołali jeszcze ustalić, trudno zatem oczekiwać, że postawią niemieckim apetytom, jakiekolwiek granice. A te są niespożyte, i nie dotyczą jedynie gospodarki. Ministra napisała (ilustrując zdjęciem przelewu): „Bycie w Unii się opłaca, ale Unia to nie tylko pieniądze o czym zapomnieli nasi poprzednicy. Łączą nas wartości: demokracja, równe szanse, rządy prawa, wolności obywatelskie”. Czyli wpisanie do Konstytucji aborcji na żądanie, legalizacji związków homoseksualnych i adopcji dzieci przez homoseksualistów.
Ale to nie wszystko – obroną polskich interesów zajmują się notorycznie przegrywające patałachy. Nadzwyczaj „skutecznie” wtrynia do tego nos, słynący z rozlicznych talentów dyplomatycznych, Andrzej Duda. Na polecenie prezydenta USA udaje się do Trumpa, żeby odblokował w Kongresie pomoc dla Ukrainy. Podczas wizyty w Egipcie, już na płycie kairskiego lotniska złożył deklarację „Przyjechałem tu z misję zleconą mi przez Zełenskiego”. Pomińmy przy tym dyplomatyczne faux pas takie jak to, że zlecający Dudzie misję Zełenski, to postsowiecki, skrajnie proizraelski Żyd, i że do Kairu prezydent RP wybrał się w towarzystwie żydowskiej żony oraz żydowskich doradców.
Gdy Duda odbył telefoniczną rozmowę z prezydentem Iranu, wkrótce okazało się, że to Zełenski nakazał Dudzie przekonać Persa, aby Teheran nie sprzedawał broni Rosjanom. Pomijając już to, że rozmowa stworzyła okazję do antyirańskich tyrad i dała asumpt do napuszczania Polaków na Irańczyków, zapytać należy: Jakim trzeba być dyplomatycznym matołem i politycznym Kałmukiem myśląc, że Irańczycy posłuchają prezydenta kraju, który nie ma żadnej pozycji na Bliskim Wschodzie (bo uprzednio zniszczył stosunki ze wszystkimi krajami regionu), jest skrajnie proizraelski i gościł konferencję antyirańską? A tak w ogóle – czy prezydent RP musi spełniać polecenia prezydenta jakiegoś upadłego kraju.
20 czerwca 2022, na spotkaniu z ambasadorami RP, Duda wymienił priorytety polskiej dyplomacji. Poza udzieleniem schronienia przesiedleńcom (których „nazwał gośćmi z Ukrainy”), zaliczył do nich sankcje wobec Rosji (które „powinny być utrzymane dotąd, aż Ukraina nie powie, że można je zdjąć, a dopóki nie powie, to te sankcje trzeba zwiększać”). Wszystkie bzdury przebił mówiąc o dostawach broni. Odchodząc od napisanego tekstu, z głowy (czyli z niczego!) wygłosił następującą „myśl”: „To się może w głowie nie mieści, że Polska wysłała taką pomoc – ale faktycznie wysłaliśmy (…) wysłaliśmy prawie że bez zastanowienia. Innymi słowy – idiota szkodzi Polsce i jeszcze się publicznie swą głupotą chwali.
Pierwszy Dyplomata RP (i Pierwszy Dyplomatoł RP), po spotkaniu z Emmanuelem Macronem oświadczył: „Najlepiej by było, gdyby Rosji nie było”. Ale przykład idzie z góry „Polska powinna wesprzeć Izrael w konflikcie z Iranem”, bo „atak Iranu na Izrael był atakiem podobnie terrorystycznym jak atak Rosji na Ukrainę”, bo „zamiarem Iranu było zniszczenie Izraela”, a „jedynym, który zacierał ręce z powodu ataku Iranu na Izrael, był Władimir Putin” – palnął wiceminister Andrzej Szejna. Głupota czy prowokacja? To był nie tylko pokaz dyplomatycznego matołectwa. To była kwintesencja polskiej myśli strategicznej.
Inne objawy tej „myśli”: Szef kancelarii prezydenta: „Ukraina dostaje od Polski to, o co prosi”. Szef kancelarii premiera: „Gdy otrzymamy środki z KPO powinniśmy pewną częścią wspomóc Ukrainę”. Europoseł: „Należy zwiększyć składki członkowskiej w UE, by stworzyć specjalny fundusz pomocowy dla Ukrainy”. Wiceminister w MSZ: „My jesteśmy gotowi do tego, żeby w tej sprawie działać w każdy możliwy sposób, który będzie przede wszystkim uzgodniony z Ukrainą. Jeżeli Kijów będzie chciał, my będziemy gotowi. Najważniejsze będą oczekiwania samej Ukrainy”. Także Jarosław Kaczyński ma w niej swój wkład: „W ten sposób realizuje się marzenie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego”.
Polityką zagraniczną Polski, czyli definiowaniem polskich interesów zajmuje się ambasador Ukrainy, który arogancko poucza, wydaje polskim politykom rozkazy, a nawet traktuje, jak chłopców na posyłki. No i mamy: „Polski rząd powinien być ambasadorem interesów Ukrainy na świecie”; „Doceniamy przywództwo polski w rezygnowaniu z rosyjskich nośników energii i zablokowania handlu między Rosją, a innymi państwami, który przechodzi przez terytorium Polski”. Tymczasem Ukraińcy sami pozwalają na tranzyt rosyjskiej ropy i gazu i pobierają za to 5 mld dolarów”, i stosują z powodzeniem schemat: „Ukraina broni całego świata” (a Polski w szczególności). Krótko mówiąc: Wszyscy kierują się w stosunkach międzynarodowych własnym interesem, definiują go i bronią, a „nasi” przyjęli za doktrynę: „Jesteśmy sługami narodu ukraińskiego”.
„Jestem przekonany, że po zakończeniu negocjacji rząd tę umowę zawrze” – oświadczył niedawno w Wilnie Andrzej Duda. Mówił o umowie, która zobliguje nasz kraj do przekazywania określonego odsetka PKB na wsparcie wojskowe dla Kijowa. Dodał przy tym: „Nasza polityka tutaj jest stabilna, jednoznaczna i tutaj nie ma w Polsce wokół pomocy dla Ukrainy żadnego sporu […] Premier Tusk uzgodnił ze mną kwestie przystąpienia do porozumienia o wspieraniu Ukrainy, które podpisał nie tak dawno w Kijowie. Do tego porozumienia ma być zawarta umowa. Tego typu umowę podpisała już Łotwa i będzie co roku przekazywać Ukrainie pomoc wojskową o łącznej wysokości 0,25 proc. PKB. Ponieważ w przypadku Polski wartość PKB znacznie przekracza 3 biliony złotych, to 0,25% oznacza 10 miliardów złotych. I tak, dla przypodobania się „najważniejszemu sojusznikowi”, wmanewrują nas w rolę państwa służebnego, łożącego na potęgę Drugiego Izraela w Europie coroczną kontrybucję.
Rządy chwalą się zwiększaniem wydatków na zbrojenia. Ten Tuska z dumą ogłasza, że wyniosą ponad 4% PKB, czyli 150 miliardów. Równocześnie minister finansów oznajmił, że rząd wycofuje się z obietnicy wprowadzenia kwoty wolnej od podatku, uzasadniając to: „Jesteśmy w sytuacji prawie wojennej”. W tym samy czasie wydatki na ochronę zdrowia pozostaną na tym samym poziomie, a każdy, kto styka się z publiczną służbą zdrowia, doskonale wie, że nawet w przypadku poważnych chorób usłyszeć może: najbliższy możliwy termin wizyty za 2-3 lata. Komunikat jest zatem jasny: jeśli upierasz się przy korzystaniu z publicznej służby zdrowia, to umieraj pod przysłowiowym płotem. A to wszystko dlatego, że rządzący zadecydowali, iż najważniejszym jest wypchanie portfeli amerykańskich i izraelskich koncernów zbrojeniowych. Dlaczego zbroimy się po zęby, rezygnujemy z podstawowych potrzeb i skazujemy nasze wnuki na spłatę pożyczki zaciągniętej na zakup żelastwa? Dlaczego kupujemy F-35, gdy na wschodniej flance zaczyna zanikać wojna i zagrożenie? Gdzie więc wyślemy te najdroższe na świecie samoloty? Do obrony nieba nad Izraelem? A może z bombami nad Teheran?
Donald Tusk wypowiedział się w kwestii tzw. europejskiej tarczy antyrakietowej (nie wiedzieć dlaczego, nazywanej przez „Wyborczą” żelazną kopułą, chociaż ta izraelska nosi nazwę „żelazna mycka”): „Dla mnie jest nieistotne, kto ma jaki biznes w kwestiach zbrojeniowych czy obronnych. Dla mnie jest istotne to, kiedy Polska będzie bezpieczniejsza. I nie przeszkadza mi zupełnie, żeby nie było wątpliwości, że głównymi inicjatorami tej inicjatywy były Niemcy”. Tymczasem to jest niemiecki projekt biznesowy i tarcza finansowa chroniąca niemiecki przemysł zbrojeniowy oraz śmiertelny ciosem dla polskiego przemysłu zbrojeniowego.
Gdy na mównicy sejmowej kiwa się, jakby w takt muzyki klezmerskiej, wiceminister (a wkrótce ambasador wszystkich Polaków w Izraelu) Władysław Teofil Bartoszewski, to przypominają się słowa jego ojca, jakoby inspirowane polską mądrością ludową: „Bierz, kiedy dają, tańcz, kiedy grają, uciekaj, kiedy gonią, klękaj, kiedy dzwonią”? Teofil też uraczył nas takim cymesem. Gdy Izrael mordował Palestyńczyków w Gazie, stwierdził: „Żydzi są naszymi braćmi. Musimy się z państwem Izrael identyfikować”. Mówiąc o interesach Polski i ich obronie, warto wspomnieć o „zasługach” ojca Teofila na tym polu. W izraelskim Knesecie bił się w piersi za „antysemityzm Polaków”, mówiąc: „ta ciemnota, gdzieś tam na zapadłej prowincji, która opowiada jakieś głupstwa, a która dobrze czytać i pisać nie umie”.
Ojciec Teofila w Knesecie obwieścił też: Polska to ewenement. Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym w ostatnim 20-leciu trzech szefów dyplomacji było żydowskiego pochodzenia, jeden ma honorowe obywatelstwo Izraela, a obecny ma żonę Żydówkę”. Wkrótce jego syn będzie mógł ogłosić w Knesecie: „Polska to ewenement. Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym premierem jest wnuk żołnierza Wehrmachtu, ministrem-koordynatorem służb specjalnych i ministrem sprawiedliwości Ukraińcy wychowani w nienawiści do Polaków. I pytanie, czy Teofil będzie godnym reprezentantem polskich interesów w Tel Awiwie jest tylko pytaniem retorycznym.
Sprawy jeszcze bardziej gmatwa to, że w MSZ nie tylko Bartoszewski, ale żaden inny zastępca ministra nie ma doświadczenia w dyplomacji. No i jest, jak jest. Sytuacja geopolityczna Polski jest niezwykle trudna. Ważą się losy naszego kraju. Potrzebna jest finezyjna dyplomacja. Potrzebni są profesjonalni dyplomaci. A mamy notorycznie przegrywające miernoty i przykłady dyplomatycznych posunięć, wręcz absurdalnie sprzecznych z fundamentalnymi interesami Polski. Sankcje wobec Rosji, które najbardziej uderzają w Polskę. Oddanie wszystkich zasobów Państwa do dyspozycji Ukrainy. Kłótnie ze wszystkimi sąsiadami (w tym narażanie wielowiekowych tradycji przyjaźni i współpracy z Węgrami). Retoryka obelg i inwektyw oraz obrażanie głów obcych państw, z których najłagodniejsze to knajacka odzywka prezydenta RP pod adresem Putina („Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz”) i słowa marszałka Sejmu o „wdeptaniu Putina w ziemię”. W tych kwestiach mamy, co prawda, konkurencję w państwach bałtyckich, ale to małe pocieszenie.
Zamiast trzymać się z daleka od konfliktów, które nas nie dotyczą, wsadzają palce między drzwi i futrynę. Przedkładają obce interesy narodowe nad interesami Polski, wdając się w gry, których zasad nie znają. Dając się wciągać w geopolityczne machlojki podsuwane przez trockistów zza Oceanu, stawiają aparat państwa w roli wykonawcy cudzych strategii. Odwracają nasz kraj na Wschód, wciągając go w tamtejsze konflikty. Nakręcają się wizją nowego wschodniego mocarstwa Trojga Narodów, nie pomni, że podobny wybryk Józefa Piłsudzkiego o mało nie zniszczył nowo powstałej II RP.
Na koniec cytat, też Stefanakardynała Wyszyńskiego: „Nie oglądajmy się na wszystkie strony. Nie chciejmy żywić całego świata, nie chciejmy ratować wszystkich. Chciejmy patrzeć w ziemię ojczystą, na której wspierając się, patrzymy ku niebu. Chciejmy pomagać naszym braciom, żywić polskie dzieci, służyć im i tutaj przede wszystkim wypełniać swoje zadanie – aby nie ulec pokusie ‘zbawiania świata’ kosztem własnej ojczyzny”.
Zawsze zadajmy sobie pytania: Gdzie tu Polska i gdzie Polski Interes Narodowy? Uczmy się od innych, nawet od wrogów. Gdy na świecie coś się wydarzy, w Mosadzie pytają: Jaki ma w tym interes Izrael? Nawet pospolity żydowski handełes zapytuje: Kto mi popilnuje interesu? Nie zajmujemy się zatem dobrostanem Ukraińców, Żydów, Palestyńczyków, ale Polaków, i tylko Polaków. Miejmy odwagę powiedzieć: Tonie nasza wojna, bo prowadzi do militarnej i politycznej klęski Polski, do katastrofy finansów publicznych, do zniszczenia jednolitości etnicznej naszego państwa, do koszmaru wielonarodowego tygla.
Uciekają. Uciekają do tej Unii, aż człowiekowi samo na myśl przychodzi, że zwiewają jak z tonącego okrętu. A może po co to – „jak”? Może nasz polski okręt po prostu tonie i ci co się przesiadają na unijne szalupy wiedzą o tym dobrze, bo sami nawiercili w naszej nawie państwowej sporo dziur. Zwłaszcza, że uciekają praktycznie z każdego obozu politycznego, co rodzi podejrzenia, że – jak mówią Rosjanie – „im tam widnieje”, wiedzą politycy coś, czego my nie wiemy, bo tylko oni, nie suweren przecież, – jak to psuje język klasa polityczna, „posiadają wiedzę” jak jest naprawdę. Tam, wiedzą…! Gdyby wiedzieli jak jest, to by coś tam może i przedsięwzięli, a oni wiedzą tylko jak jest źle, zajmują się więc łataniem dziur w polskiej łajbie, a że ta na dziurach stoi, to mamy łatę na łacie. Panie bracie. Nie wiedzą nie tylko gdzie jest dobrze, ale oprócz awaryjnych interwencji ustawodawczych nie wprowadzają systemowych reform, tylko skupiają się na realizacji choćby najgłupszych obietnic danych swemu elektoratowi. Zobaczywszy jaki domek z kart stawiają – zmieniają talię. Na brukselską.Ale nawet tego też nie dowożą. Większość obietnic leży niezrealizowanym odłogiem, co nawet wybacza rządowi jego własny elektorat. Ten wie, że aspirujący do władzy „musieli” kłamać, by uwieść tych, dla którym samo istnienie PiS-u nie wystarczyło do uzasadnienia i wybaczenia dowolnych działań, a nawet ich braku. Się naobiecało na zapas, ale najważniejszy cel – ***** *** – został osiągnięty i… co teraz? Rządzący uciekają A więc uciekają do Brukseli. Popatrzmy na to partyjnie. Trójka ze sternikiem, czyli Sienkiewicz, Kierwiński i Budka to wyraźnie uciekinierzy. Narobili zleconych dziur w łajbie pt. Polska i spylają na inne pokłady. Ciekaw jestem czy uciekają przed odpowiedzialnością, chowając się za międzynarodowym unijnym immunitetem? A może zrobili już swoje i pora odpocząć? Potwierdzałoby to plotki o dowyborczym kształcie Tuskowego rządu z 13 grudnia. Ten etap miał się zamknąć zaudytowaniem złodziejstw PiS-u, czyli dostarczeniem medialnego paliwa podtrzymującego zapał powyborczy. Czyli zamiennik za chleb, którego wyraźnie – co zostało wyliczone i skoordynowane – zabraknie w drugiej, powyborczej właśnie, części tego roku. Uśmiechnięta Polska, będzie się bawić reglamentowanym rozliczaniem PiS-u i nikt nie zapyta o realizację obietnic, czy choćby podstawowych funkcji państwa, innych niż te skoordynowane unijnie.A więc czas na wymianę zużytych audytorów, choć wydaje się, że okres właściwej rekonstrukcji rządu wciąż przed nami, a właściwie nie musi to być jakieś spektakularne momentum, może to być zrobione osmatycznie, co powinno przystawkowych sojuszników Tuska trzymać wciąż w twórczym napięciu zaglądania liderowi w oczy. Myślę, że zarówno Sienkiewicz jak i Kierwiński mogą zameldować wykonanie zadania. Pułkownikowy prawnuk sumienia narodu na stanowisku nomen omen ministra kultury wykonał zadanie polegające na trwałej destrukcji mediów publicznych, ku uciesze tych prywatnych. Z dylematu – upubliczniać czy prywatyzować państwowego molocha wyszło się na rympał na trzeci wariant – zniszczyć. Czyli robota zrobiona. Kierwiński także może iść na emeryturę, do tego „cmentarzyska słoni”, jak nazywają Parlament Europejski. Wymienił policję na taką, jaką trzeba, czyli nieinterweniującą w momentach skoku nowej ekipy na konstytucyjny porządek, za to usłużną w naparzaniu w ostatki buntowników, za jakich robią obecnie rolnicy. Tu też wszystko ustawione.Zesłanie Budki wygląda już inaczej. Chyba zastało go ono w trakcie działań, gdyż czystki w spółkach skarbu państwa wyraźnie nie są dokończone. Może tam plany kogo zamienić na kogo, pozostawi Budka po sobie, ale ta sprawa wyraźnie się ślimaczy, zwłaszcza w porównaniu z ofensywą medialno-policyjną wymienionych wyżej dwóch ministrów-uciekinierów. Wszystko będziemy widzieć, jak przyjdzie Budki następca – kto on, a właściwie po owocach go poznamy, czyli zobaczymy czy wymiana popisowskich zarządów przyspieszy. A może będzie jak teraz, bo widać wyraźnie, że – ku zaskoczeniu wielu – PO, trąbiącej o swej fachowości, wyraźnie brakuje ludzi. Dobrych rozdrapały korporacje, zaś ustawienie się na politycznej huśtawce bujającej spółkami państwowymi nie jest marzeniem większości menadżerów, nawet ten stres przebiją ewentualne kosmiczne odprawy. Wykopią takiego i się okaże, że ten moment w cv nie jest powodem do dumy menadżera, który spadł z politycznej karuzeli stanowisk.Ważne jest, że nie zesłano Bodnara. To znaczy, że dużo wciąż roboty przed nim, wciąż są niedokończone sprawy i ojczyzna (Tusk znaczy się) wyznaczyła mu zadanie kontynuacji. A to wróży ciągłe burze i napory w systemie sprawiedliwości. Czeka nas więc tu kontynuacja nieprzewidywalności. Zastanawiają także brukselskie transfery Polski 2050. Też się szybko dziewczyny i chłopaki zużyli w tej krótkiej przecież kampanii. A to może wskazywać, że ta formacja, jak i poprzedniczki, była jednak partią jednorazowego użytku, co się ostatecznie zdecyduje w wyborach prezydenckich, oczywiście jeśli rotacyjny marszałek w ogóle zechce wystartować do wyścigu do jak najbardziej nierotacyjnego Belwederu. Hołownie idą z Kosiniakami licząc na powtórkę z rozgrywki, jaka im się udała 15 października. Dziwi start do Brukseli peeselowskiego ministra rozwoju, co może się wykładać, że w podlegającym mu ministerstwie rozwoju nie szło mu najlepiej, albo się znudził. Opozycja też ucieka Pisowcy też się zabierają do Brukseli, choć Kurski czy Lichocka, to raczej nie rdzeń partii, który miałby tu na miejscu odwojować Polskę. Wynik tej partii w tym ostatnim w triadzie wyborczej starciu o mandaty miał będzie jedynie znaczenie sondażowe. A więc walczyć się będzie bardziej sztandarem niż nazwiskami. PiS nie miał nigdy swego pomysłu na Unię, gdyż same erystyczne popisy Sariusza-Wolskiego czy Legutki nie miały w gabinetach brukselskich większego znaczenia i były obliczone jedynie na polski rynek wewnętrznej polityki, tak by okazać rodakom swą pryncypialność wobec Brukseli. Choć elektorat wyraźnie dał się na to nabrać, nie rozróżniając wojowniczej retoryki od kapitulanckich zgód traktatowych.Konfederację i jej start w tych wyborach zostawiam na boku, gdyż nie chcę analizować wyraźnie przesypianej szansy na najlepszy wynik dla tej formacji. Tu, jak zwykle, pójdzie para w gwizdek, prawica pójdzie podzielona, albo się samozbojkotuje, zaś trend do tego, by się i ta formacja, a właściwie jej przedstawiciele, także oddalili od nudnej polskiej naparzanki miałby chociaż cień sensu, gdyby powieziono tam na taczce Konfederacji jakieś realne, poza erystycznymi, działania antyunijne. Kasa, Misiu, kasa… Tyle merytoryki. A może to jest tak, że oni tam jadą za kasą? Na bank, jak to się mówi. Jak się porówna polskie pieniądze za politykę i z drugiej strony pensje oraz dodatki w korumpującej swych przedstawicieli Unii, to wychodzi, że ta motywacja jest konieczna do uwzględnienia. Umieralnia słoni to luksus w porównaniu ze stresem i pieniężnym ekwiwalentem polskich zapasów w plemiennym błocie. W Brukseli można się dorobić, łącznie z sowitą emeryturą, w pracy nie trzeba się wysilać, pełno komisji, wizyt po całym świecie, seminariów, raucików i hotelików. Żyć nie umierać. A w Polsce – wiadomo: szczują, trzeba być czujnym, media ze służbami mogą w jeden dzień zabić jednym twittem, kasy nie ma, trzeba ryzykownie dobierać i po co się więc pchać?To każe nam pochylić się nad aspektem finansowym polskiego systemu politycznego. Oficjalne wynagrodzenie dla polityków, w porównaniu z rosnącą decyzyjnością i (niestety) odwrotnie proporcjonalną odpowiedzialnością, to przepis na katastrofę. W najlepszym razie idą do polityki ambicjonerzy, chcący dopisać sobie do swego cv prestiżowy punkcik. Budują sobie relacje na przyszłość, którą widzą poza polityką, w najlepszym razie – na jej styku z biznesem. Pełno tego. Najwięcej zaś – tu przeprowadzam proces poszlakowy sądząc o istnieniu systemu na podstawie jego ofiar – przeważa element korupcyjny. Mamy tu niezły węzeł: wykładnicze komplikowanie i rozrost regulacji, który przekierowuje każdą decyzję w ramiona omnipotentnych urzędników, niskie pensje, cwaniaków pływających w mętnej wodzie regulacji, którą sami mącą, aby proceder się rozkręcał. No i mamy biznes, który o tym wie.Prezes Kaczyński, obniżając kiedyś pensje posłom, stwierdził, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy. Było to słabe tłumaczenie decyzji o obniżeniu pensji politykom, a chodziło jedynie o to, by taktycznie wygłodzić tylko opozycję, gdyż każdy rezolutny poseł robiący za te swoje 8 tysi, jak był z rządzących, to się poustawiał tak, że krzywdy nie zaznał. Z opozycją było gorzej – przejął co się dało pełowski samorząd i fundacje nowego świata. I jak to z pozytywnymi efektami taktycznych zagrywek często wychodzą one negatywnie na poziomie strategicznym i systemowym. Jeżeli do polityki nie idzie się dla pieniędzy, to łatwiej pieniądzom przychodzić do polityki i ustawiać sobie tak regulacje, żeby pieniądzom działo się lepiej. Ale pochylmy się nad tym stwierdzeniem Kaczyńskiego na wprost i na poważnie. Czyli jak nie dla pieniędzy, to dlaczego się idzie do polityki, nawet gdyby to była prawda? Aha, tam mają iść ludzie ideowi, niepodatni na sute propozycje, realizujący interes narodowy.A są (byli) w PiS-ie tacy? Przecież Prezes widział i wie, że większość idzie tam kręcić lody – inaczej nie byłoby tego mechanizmu „sprzężenia zwrotnego” chociażby ze spółek skarbu państwa do partii, gdy oddawało się politycznym decydentom kawał najczęściej chyba po to przeszacowanego wynagrodzenia. Minister zarabia w Polsce wielokrotnie mniej niż szefowi podległych mu instytucji, a więc i tu też zalęga się korupcyjny robak możliwości. Diabelska alternatywa Z drugiej strony to człowiek nawet nie wie czy lepiej być rządzonym przez skorumpowanych cwaniaków czy przez oszalałych ideowców. Przypomnę chociażby taką „piątkę Kaczyńskiego”. W najlepszym przypadku chodziło o podlizanie się lewackiemu elektoratowi, tak czułemu przecież w temacie ochrony życia zwierzęcego, w odróżnieniu zresztą do poczętego. Tak, wyobraźcie sobie, że to miałoby przeciągnąć na stronę PiS-u młody elektorat lewicy! To jakiś sen wariata. A tłumaczenie, że to realizacja idei dobrostanu zwierząt, to już Himalaje durnoctwa, bo w tym temacie taka niby-estyma osobista prezesa zamordowała nam kolejną branżę, w której przodowaliśmy w Europie, co przejęły inne kraje, również deklarujące swą miłość do futerkowych.No, dobra, powiecie, ale to śmiertelna alternatywa. Korupcja albo odklejona od rzeczywistości ideowość. Ale jest trzecie wyjście (pomijając monarchię), gdy w demokracji można się utrzymać nie wybierając mniejszego zła. To republika, z systemem realnej równowagi, trójpodziału władz, instytucji spoza klucza demokratycznej kadencyjności, które kontrolują równowagę systemu. Teraz wszystko jest poddane wątpliwemu dyktatowi wątpliwej, bo ordynacyjnej, większości. Wszelki trójpodział władzy ma obecnie swe źródło w większości parlamentarnej, czego dowodem jest chociażby pozakonstytucyjne marginalizowanie obecnego prezydenta, którego funkcja miała ustrojowo zapobiegać nierównowadze ustroju.W tym systemie mamy dwa obiegi kasy. Oficjalny i pookrągło-pod-stołowy. Aby ten drugi kwitł i dostarczał klientów, trzeba, aby ten pierwszy był zrobiony na bidę, tak, by każdy kandydat wiedział od razu po co idzie i gdzie są prawdziwe frukty. To nie miejsce dla dinozaurów, państwowców, którzy tylko przeszkadzają. Cały bowiem system jest tak skonstruowany, reprodukuje swoje zasady i zasoby, zaś naiwniaków od państwowej nawy albo korumpuje, albo wyrzuca poza swój nawias. Ma być za czapkę gruszek, ale za to w oparach narracji, że to wszystko dla ojczyzny. W związku z tym nie dziwota, że wielu chce wybrać drogę brukselską, gdzie można na legalu opływać w kasę, bez żadnej odpowiedzialności, produkując ułudę, że demos może oglądać emanację swej europejskiej wersji woli. Naiwniacy czy cyniczni? Jest też jeszcze jedna grupka motywacji do wyjazdu do Brukseli. Mimo dość odrażających poprzednich ta wydaje mi się najbardziej zakłamana. Chodzi o to, by być w centrum wydarzeń i mieć wpływ, gdyż to w Unii dzieją się rzeczy najważniejsze. Wystarczy spojrzeć na takie na ten przykład polskie prawodawstwo i widać, gdzie bije źródło naszego prawa i wszystkich (no, może z wyjątkiem Niemców) członków Unii. Jest jeszcze jedna podwersja – jechać tam by zreformować Unię (to PiS-owcy), albo ją rozwalić, co najmniej polexitując, a najlepiej już poleskejpując. Wszystkie te odmiany zakładają wielką naiwność tak motywujących, ale chyba bardziej słuchających takich tłumaczeń.No, bo popatrzmy co taki Parlament Europejski może. Wielu w to wierzy, że tyle co taki Sejm, że wybiera rząd, odwołuje ministrów, miota większością w różne strony, by zebrać odpowiednią ilość głosów do przewidzianych ustrojem decyzji. Nic podobnego – Parlament nie wydaje z siebie żadnych ustaw do realizacji przez Komisję Europejską. Wydaje z siebie tylko uchwały, które mają mniej więcej taką rangę jak te sejmowe (co prawda ranga uchwał sejmowych urosła ustrojowo w przypadku nowego rządu, ale to jakieś kuriozum, za co nie jeden jeszcze beknie w nieuczęszczanym do tej pory Trybunale Stanu). Parlamentu Europejskiego zaś wpływ na obsadę szefa Komisji Europejskiej jest także o wiele mniejszy niż w parlamentach przy wyborze rządu. Popatrzmy jak to idzie.Po pierwsze nazwisko kandydata na szefa Komisji Europejskiej jest uzgadniane między rządami w formacie Rady Europejskiej. Rządzą tu Niemcy, o czym wie każdy, kto widział jak w ostatniej chwili pisowski rząd wybrał z dwóch propozycji panią von der Leyen. Tak, to była lepsza kandydatura w porównaniu z polakożercą Zimmermansem, ale taki mieliśmy wybór. I wybraliśmy jak na garbatą – najprzystojniejszą. Ta się ucieszyła, że dzięki głosom Polski przeszła i wywdzięczała się jak pamiętamy rządowi Kaczyńskiego jak tylko mogła. Wróćmy do procedury – takiego kandydata przedstawia się Parlamentowi Europejskiemu do zatwierdzenia. Jak ten nie zatwierdzi, to procedura jest powtarzana. Pamiętajmy jednak, że najczęściej przedstawiciele w europarlamencie są z tego samego obozu co rząd danego kraju, reprezentowanego w Radzie Europejskiej. I klepie się uzgodnioną przy zielonym stoliku kandydaturę.Teraz może być inaczej, czyli trudniej, ale tylko pod warunkiem, że ciało parlamentarne i Rada Europejska nie będą tak jednolite, a to głównie z powodu zagrożenia dostania się do Brukseli elementu eurosceptycznego. I stąd ta nerwowość. Jedynie rację mogą mieć ci, którzy postulują, że idą do Brukseli, by właśnie stanąć okoniem wobec polityki Unii. Bo jak ten moment wyboru szefa KE przejdzie i się go przegapi, albo przegra, to wszystko wraca w stare koleiny, czyli po klepnięciu Komisarza Parlament zrobił już swoje i może już wracać do ławek ciągłego dialogu o gardłowaniu. Komisja zaś rządzi całym kontynentem.Piszę o tych oczywistościach tylko po to, by pokazać, że ci co jadą do Brukseli, by popracować dla sprawczości oszukują albo siebie, albo innych, albo wszystkich na raz. Jedynym motywem i szansą na sprawczość jest bycie zauważonym i awansowanym ze skromnego posła na urzędnika, szefa jakichś ważniejszych komisji, szczególnie takich gdzie dzieli się kasę, a chyba innych tam nie ma. Jest to kolejny szczebel w karierze, ale nie wycierajmy sobie przy tym gęby postulatami o sprawczości. Biurokratyczna machina Unii to orkiestra i pojedynczy poseł ma takie szanse na sprawczość, jak członek kilkusetosobowej orkiestry. Dostanie nuty, dyrygent machnie batutą i masz grać zespołowo, bo na twoje miejsce czeka za kulisami cała gromadka chętnych. Nie wierzę nikomu, kto jedzie do Unii coś tam pozałatwiać dla Polski, nawet dla Europy, zreformować Unię, czy zwiększyć jej siłę przez podwyższenie stopnia integracji. Będzie taki co najwyżej klakierem na ustalonym występie, zaś upostaciowieniem awansu będzie jedynie indywidualny kop w górę – do urzędniczej orkiestry. Sami swoi, czy kochaj albo rzuć? Zastanawiałem się nad puentą tych rozważań. I natchnął mnie filmik redaktora Pospieszalskiego. Ten, analizując plemiennych kandydatów do Brukseli, zastanawiał się jak to będzie, jeżeli w samolocie do Brukseli siądą obok siebie taki Sienkiewicz z Lichocką, czy Kiewiński z Kurskim? Że będzie iskrzyło, że skoczą sobie do gardeł. Podziwiam optymizm Pana Redaktora, bo myśli on, że to wszystko na poważnie. Ja, kiedy jeszcze pracowałem w Warszawie, a mieszkałem we Wrocławiu to często latałem na tej trasie. I muszę powiedzieć, że najczęściej widziałem sfraternizowanych posłów, którzy lecieli w tym samym samolocie. Gruchali ze sobą, żartowali, byli na „ty”, choć kilka godzin wcześniej widziałem ich w telewizji w osobistym, zajadłym starciu na śmierć i życie. Niech się więc Pan Redaktor nie martwi o ład na pokładzie do Brukseli. Tam będą lecieć sami swoi. Ci, dla których nawet najwyższe funkcje państwowe i instytucjonalne były tylko trampolinami po to, by bezpiecznie wskoczyć na poziom wyżej – do sowitej przystani nicnierobienia. A Polskę mają w tyle, jako jeden z etapów swej kariery. Tak jak i suwerena, który na nich głosował. Frajera, który myślał i wciąż myśli, że to wszystko naprawdę. Napisał Jerzy Karwelis Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Zgoda na udział w unijnym, Krajowym Planie Odbudowy, którą podpisał były premier Mateusz Morawiecki, to jedna z najgłupszych decyzji, jakie podjął rząd PiS-u, a którą z radością przyjęli politycy z obecnej koalicji rządowej. W efekcie powstanie ogromny dług, który przez lata, do 2058 r., będzie niszczył Polskę gospodarczo i politycznie.
W latach 2020-2021 Polska i świat były szantażowane umiarkowanie szkodliwą pandemią kowida, co doprowadziło w naszym kraju do setek tysięcy ofiar bezczynności służby zdrowia, uruchomienia inflacji, blokad działalności gospodarczej oraz szkolnictwa. Socjaliści z UE wpadli na pomysł, by niszczyć gospodarkę swoimi pomysłami także po zakończeniu pandemii, która w sposób naturalny wygasła na początku 2022 r. Tym pomysłem jest KPO, czyli Krajowy Plan Odbudowy. Propagandowo te pieniądze miały stymulować odbudowę zniszczonych przez rządy obszarów gospodarczych. Realnie umożliwiły UE po raz pierwszy uruchomienie ogólnounijnego opodatkowania oraz stawianie do kąta krajów, które jej podpadły.
Wciskanie długu
Szybko okazało się, że KPO stała się jedynie narzędziem unijnego zamordyzmu. Polska, mimo wymyślenia najgłupszych możliwych sposobów na rozdysponowanie tych obiecanych pieniędzy, zapisanych w słynnych „kamieniach milowych”, które natychmiast ochrzczono mianem „kamieni u szyi”, przez dwa lata nie dostała z nich ani grosza, gdyż podpadła Komisji Europejskiej za próbę pogonienia postkomunistycznej nomenklatury z sądownictwa. Paradoksalnie, nieprzyjęcie długu i nieprzyjęcie „kamieni u szyi”, było w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem.
Po zmianie władzy UE zaczęła jednak niemal siłą zmuszać Polskę do przyjęcia pieniędzy z KPO, co zresztą nowy premier, Donald Tusk, wykorzystywał jako okazję do ogłoszenia „sukcesu”.
Dlaczego UE nagle zaczęło nagle tak bardzo zależeć na wciśnięciu nam długu? Bo w międzyczasie Polska już… zaczęła spłacać pożyczkę, z której ciągle nie dostała ani grosza. Gdyby taki stan rzeczy nadal trwał, to mogłoby się okazać, że Polska nie dostanie nic aż do 2026 r., kiedy rozdawanie pożyczonych pieniędzy ma się skończyć. A wtedy okazałoby się, że jesteśmy jedynym krajem w Europie, który spłaca ogromne pieniądze za dług, którego nie zrealizowała i jest to kara czysto polityczna. Racjonalne zachowanie władz Polski w takiej sytuacji mogłoby być tylko jedno – zaprzestanie spłacania tej pożyczki. Doprowadzenie przez Komisję Europejską do takiej sytuacji mogłoby osłabić entuzjazm pozostałych krajów UE do powtarzania podobnych działań w przyszłości. A wiadomo, że jeśli chodzi o zadłużanie Europy, to eurobiurokraci dopiero zaczynają się rozkręcać.
Dług przyszedł
W zeszłym tygodniu do Polski przyszły w końcu pieniądze na tę „odbudowę”, która zresztą dokonała się całkiem dobrze bez nich. Minister Funduszy i Polityki Regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz przy pomocy portalu X (dawniej Twitter) pochwaliła się przelewem, tłumacząc, że Unii zajęło cztery miesiące zgromadzenie tej wypłaty. Wybuchł skandal, bo okazało się, że te pieniądze to żadna dotacja, tylko zwykła pożyczka. W opisie przelewu pokazanego przez Pełczyńską jak byk tkwiło słowo „loan”, czy właśnie „pożyczka”, wzięta od instytucjonalnych lichwiarzy. W dodatku w ogóle Polsce niepotrzebna.
– „Część tych pieniędzy to rzeczywiście pożyczka, ale część to dotacja” – tłumaczyła się później z propagandowej wpadki minister Pełczyńska. – „A sama pożyczka zawarta została na najlepszych możliwych warunkach, które nie byłyby możliwe do uzyskania przez kraje członkowskie bezpośrednio”.
Oczywiście to wszystko nieprawda. Unijny dług KPO rzeczywiście w części jest zwykłą pożyczką, którą zawieramy u lichwiarzy za pośrednictwem UE, natomiast reszta jest subwencją. Problem polega jednak na tym, że UE nie miała dotąd własnych dochodów podatkowych, więc by pozyskać środki, takie dochody otrzymała.
– „Na spłatę KPO zaprojektowano nowe podatki unijne i podwyższenie składki członkowskiej. Podatek od plastiku, podatek od ETS, podatek od „śladu węglowego”, podatek od zysków rezydualnych. Zapłacimy za to od 143 do 153 mld euro, czyli wielokrotnie więcej, niż dostaniemy” – tłumaczy europoseł Patryk Jaki.
Ponieważ te opłaty i podatki już zaczęliśmy częściowo płacić, dlatego byliśmy w sytuacji, że już płaciliśmy za pożyczkę, której nie otrzymaliśmy. Zresztą nadal w niej jesteśmy. Bo ta pierwsza wpłata z zeszłego tygodnia to pożyczka od lichwiarzy. Zaś części subwencyjnej nadal nie otrzymaliśmy.
Marnowanie pieniędzy
Wpłata unijnej pożyczki od razu uruchomiła wezwania do realizacji „kamieni milowych”. Znów zaczęto mówić o kolejnych obciążeniach ZUS-owskich niszczących elastyczność pracy, jaka jeszcze w Polsce przetrwała, wspomina się ponownie o wprowadzeniu opłat na autostrady i drogi szybkiego ruchu. Już wiadomo, że konkretne sumy pójdą na montowanie nowej sieci fotoradarów na drogach.
To wszystko będzie rujnować polską gospodarkę, ale nie to jest jeszcze najgorsze. Najgorsze jest coraz częściej deklarowane przez obecnych rządzących przeznaczenie unijnego długu na „zielony ład”, czyli niszczenie polskiego systemu energetycznego oraz polskiej przyrody poprzez masowe instalowanie nieefektywnych i nieekonomicznych instalacji OZE.
Czyli nagle okazuje się, że fundusz „odbudowy” stał się funduszem „zniszczenia” realizowanego pod dyktando wierzących w „katastrofę klimatyczną”, niebezpiecznych zielonych radykałów rządzących w Brukseli.
Oczywiście część unijnego długu zostanie przeznaczona jak zwykle na tradycyjne łapówkarstwo. Już ogłoszono program dopłat dla właścicieli hoteli. Naturalnie dostaną je ci, którzy są przysłowiowymi krewnymi i znajomymi królika.
Nie brać długu, znieść podatki
Polski rząd powinien odmówić uczestnictwa w KPO i zażądać wykluczenia Polski z podatków, które służą do finansowania subwencji. Powinien także blokować wprowadzony przy okazji KPO „mechanizm warunkowania”, będący w istocie narzędziem do szantażowania nieposłusznych politycznie krajów członkowskich. A przede wszystkim powinien przestać kłamać o unijnym długu, przedstawiając go jako dobrodziejstwo, podczas gdy jest kolejnym ciosem w polską gospodarkę i polski system polityczny.
Fot. cmentarz na Ukrainie / źródło: zrzut ekranu YouTube
Od początku byłam kategorycznie przeciwna wpuszczaniu do Polski milionów przybyszów z Ukrainy. Po prostu wiedziałam, że jest to zaplanowana i zorganizowana akcja przesiedleńcza, której celem jest utworzenie UkroPolinu. W takim tworze pseudo-państwowym, żydowscy zarządcy mają sterować podburzonymi przeciwko sobie Polakami i Ukraińcami.
W myśl zasady divide et impera (dziel i rządź) Ukraińcy powinni jeszcze bardziej znienawidzić Polaków. W związku z tym, polskojęzyczne „elity” – czyli potomkowie sekty frankistów – nieustannie okłamują Ukraińców, że ich walka z Rosjanami jest koniecznością, bo w ten sposób rzekomo bronią bezpieczeństwa Europy.
Manipulatorzy przekonują, że opór Ukrainy musi trwać, abyśmy nie mieli Rosji przy naszej granicy. A Obwód Kaliningradzki to niby granica z kosmitami?
W obliczu wojny rosyjsko-ukraińskiej, polskojęzyczne władze nigdy nie apelowały o to, aby zasiąść do stołu negocjacyjnego. Zamiast zachęcać do rozmów w celu rozwiązania konfliktu, kolejne rządy III RP (PiS-PO jedno zło) wysyłały broń na Ukrainę, zagrzewając wschodnich sąsiadów do dalszej walki. W ten sposób przyczynili się do wykrwawiania Słowian, zamiast przynajmniej próbować temu zapobiegać.
KIJÓW-WARSZAWA (NIE)WSPÓLNA SPRAWA
Na froncie zginęło już tylu Ukraińców, że zaczęło brakować mięsa armatniego. W związku z tym, żydowskie władze w Kijowie rozpoczęły konkretne działania. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ukrainy od 24 kwietnia zakazało świadczenia usług konsularnych Ukraińcom w wieku poborowym, którzy mieszkają bądź przebywają za granicą. Od tej pory ukraińscy mężczyźni, którzy będą chcieli uzyskać paszport lub przedłużyć jego ważność, będą mogli zrobić to jedynie na terenie swojego kraju.
Do sprawy odniósł się wicepremier i minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz. Polityk powiedział wprost: „Nie dziwię się ukraińskim władzom, że zrobią wszystko, aby posyłać żołnierzy na front. Potrzeby są ogromne.” Chwilę później władze w Warszawie zadeklarowały gotowość do rozmów ws. odesłania obywateli ukraińskich w wieku poborowym.
Gdyby do tego doszło, byłoby to równoznaczne ze skazaniem tych ludzi na śmierć albo kalectwo i traumę. Ale czy faktycznie Polska chce pozbyć się taniej siły roboczej? Cóż, pewne działania wskazują na to, że ktoś tu jednak próbuje wykiwać sojuszników z Kijowa. Najwyraźniej żydzi budujący UkroPolin nie mają do końca zbieżnych interesów z żydami „czyszczącymi” tereny wschodniej Ukrainy pod budowę Niebiańskiej Jerozolimy.
Polskie Ministerstwo Rozwoju i Technologii właśnie przygotowało nowelizację ustawy o nielegalnym zatrudnieniu. Jedna ze zmian, zamieszczona w tzw. pakiecie deregulacyjnym dotyczy odpowiedzialności pracodawcy za powierzenie cudzoziemcowi nielegalnego wykonywania pracy. Za wskazany czyn grozi kara grzywny do 30 tys. zł.
Tymczasem nowelizacja zakłada, że za wykroczenie polegające na nielegalnym zatrudnieniu cudzoziemca byliby karani jedynie ci pracodawcy, którzy dopuścili się tego z winy umyślnej (co właściwie jest trudne do udowodnienia), a nie – jak teraz – wszyscy, którzy złamali prawo. Wygląda więc na to, że proponowane w ustawie zmiany mają pomóc zatrzymać w Polsce ukraińskich mężczyzn w wieku poborowym.
Chodzi o to, że pracujący w Polsce Ukraińcy mają obecnie obowiązek stawiania się w ukraińskich konsulatach w celu załatwiania formalności, by mogli dalej legalnie pracować za granicą. Decyzją Kijowa właśnie zablokowano mężczyznom w wieku poborowym świadczenia takich usług, w związku z czym, aby np. odnowić ważność paszportu muszą wrócić na Ukrainę. Tymczasem władze w Warszawie chcą przymknąć oko na nielegalne zatrudnienie.
W praktyce może to wyglądać następująco. Polski pracodawca zatrudnia Ukraińca w wieku poborowym. Po jakimś czasie Ukraińcowi kończy się ważność paszportu. Zgodnie z nowymi wytycznymi Kijowa, aby go odnowić musi wrócić na Ukrainę. Tam zostaje przejęty i wysłany na front. Po nowych wytycznych Warszawy, polski pracodawca nie poniesie odpowiedzialności, jeśli jego ukraiński pracownik nie poinformuje go o utracie ważności paszportu (od momentu utraty ważności dokumentu staje się nielegalnym pracownikiem).
Czy celem cedentów z Warszawy jest to, aby Ukraińcy w wieku poborowym nie musieli wracać na Ukrainę i ginąć na froncie? Nie posądzam polskojęzycznych decydentów o szlachetne pobudki. Oni kierują się wyrachowaniem i najczęściej działają pod czyjeś dyktando. Natomiast fakty są takie, że przy okazji ubijanych przez ich mocodawców interesów, wielu Ukraińców ma szansę uniknąć pójścia w kamasze i tym samym ocalić swoje życie.
Proponowana przez resort zmiana w ustawie o zatrudnieniu obcokrajowców, wywołała oburzenie w kraju nad Wisłą. Pakiet deregulanyjny trafił na początku kwietnia do konsultacji społecznych i wzbudził wiele emocji. Zdaniem ekspertów cytowanych przez portal money.pl, proponowane w pakiecie rozwiązania wpłyną nie tyle na deregulację, ile na demontaż rynku pracy i działalności gospodarczej. Mogą też stanowić zachętę do większego napływu cudzoziemców bez prawa pobytu i wykonywania pracy w Polsce.
Portal money.pl zapytał o opinię wiceprzewodniczącego Związku Zawodowego „Budowlani”. Jakub Kus powiedział wprost, że zapisy „nawiązują do najgorszych tradycji polskiej legislacji, a duża część proponowanych zmian wydaje się katalogiem pomysłów różnych lobbystów”.
Rozmówca money.pl skwitował pomysł następująco: „To oczywiste, że związki zawodowe są i będą zdecydowanie przeciwne wprowadzeniu tej zmiany w ustawie. Prowadzi ona do powrotu do usankcjonowanego dumpingu na rynku pracy (nie tylko w budownictwie), a także do naruszenia zasad uczciwej konkurencji”.
W związku z powyższym nasuwa się podejrzenie, że decydenci z Warszawy mogą działać w celu podkręcenia polsko-ukraińskich animozji. Dlatego warto zastanowić się nad tym, jaką wypracować strategię, aby nie doszło do eskalacji napięcia między Polakami i Ukraińcami. Do realizacji właśnie takiego czarnego scenariusza dążą bowiem żydowscy podżegacze budujący UkroPolin. Przytomni Polacy muszą więc zawczasu starać się temu zapobiec.
WALKA O ZACHOWANIE CYWILIZACJI
Sprawa jest o tyle skomplikowana, że gra toczy się o tych Ukraińców, którzy od początku nie chcieli zabijać i ginąć w bezsensownej wojnie. Kierowali się oni motywacjami witalnymi, wybrali życie i bezpieczeństwo, w związku z tym, czym prędzej prysnęli na Zachód. Na ich miejscu zrobiłabym dokładnie to samo.
Choć nigdy nie byłam entuzjastką wpuszczania do Polski Ukraińców, to uważam, że skoro już ich tu mamy, to powinniśmy wziąć za nich pewną odpowiedzialność. Do takiej postawy zobowiązuje nasza cywilizacja. Oczywiście taka deklaracja może zaskoczyć moich Czytelników, a nawet ich oburzyć. Nie jest bowiem tajemnicą, że z Ukraińcami mam na pieńku.
W 2016 roku ukraińscy pogranicznicy wbili do mojego paszportu pieczątkę z zakazem wjazdu na Ukrainę. W mniemaniu decydentów z Kijowa stanowiłam zagrożenie dla bezpieczeństwa ich państwa. Najwyraźniej nie spodobał się im fakt, że mam przyjaciół w Rosji.
Kiedy przed trzema laty napisałam artykuł o kulisach masakry w Odessie z 2 maja 2014 roku, wówczas Ukraińcy wysyłali mi obrzydliwe wiadomości, wyzywając od najgorszych. Niektórzy nawet pozwolili sobie na pogróżki. Straszyli mnie tym, że za takie publikacje skończę jak osoby spalone w odeskim Domu Związkowców.
Pomimo tego typu nieprzyjemnych doświadczeń, po ludzku uważam, że odsyłanie na front Ukraińców, którzy zwiali do Polski, byłoby zwyczajnym świństwem. Twierdzę tak, chociaż nie życzyłam sobie ściągania ich do Polski. Wychodzę jednak z założenia, że skoro przyjęliśmy już tych ludzi (czemu byłam stanowczo przeciwna), to nie odsyłajmy ich teraz na pewną śmierć.
Z drugiej strony nie może to się odbywać kosztem Polaków, dlatego trzeba szukać takich rozwiązań, aby nie ucierpiały na tym polskie związki zawodowe. Jest to o tyle trudne, że decydenci z Kijowa niejako zmusili decydentów z Warszawy, aby zaczęli majstrować przy ustawie o zatrudnieniu cudzoziemców. Sytuacja wydaje się być patowa – albo Polska odeśle ukraińskich pracowników na front, gdzie najpewniej zginą, albo dojdzie w Polsce do demontażu rynku pracy i działalności gospodarczej.
Bezpieczeństwo obywateli Polski powinno być brane pod uwagę w pierwszej kolejności. Nie mam kompetencji, by wypowiadać się w kwestiach dotyczących zmian w ustawodawstwie. Znalezienie złotego środka, to zadanie dla łebskich ekspertów. Uważam jednak, że przybyłym obcokrajowcom trzeba stawiać jasne granice. Tylko stanowcza i roztropna postawa może pomóc nam uchronić się przed zbliżającą katastrofą. Jak tego dokonać? Pewien budujący przykład widziałam kiedyś na własne oczy.
Chodzi o wydarzenie sprzed kilku lat, którego byłam świadkiem podczas podróży do Łodzi. W pociągu niedaleko mnie siedziała grupa Ukraińców, zachowujących się bardzo agresywnie i głośno przeklinających. Wydawało się, że w każdej chwili mogą zrobić komuś krzywdę, ponieważ mieli oni w sobie ogromne pokłady niewyładowanej złości.
W pewnym momencie pociąg podjechał do stacji Łódź Widzew, przy której zatrzymał się. Najagresywniejszy z Ukraińców zdenerwowany podbiegł do kierownika pociągu i zaczął wydzierać się na niego. Krzyczał, że ma bilet do Łodzi Fabrycznej, a tu jakaś inna łódzka stacja. Reakcja pracownika kolei była niesamowita. Życzę Polsce mężów stanu, którzy będą reagować podobnie jak ów mężczyzna.
Kierownik pociągu z podniesioną głową, stanowczo, acz niezwykle opanowanym tonem zaczął Ukraińcowi tłumaczyć, że zachowuje się bardzo niewłaściwie i niczego w ten sposób nie osiągnie. Wezwał agresywnego pasażera do opamiętania i grzecznie go pouczał, żeby przestał krzyczeć. Po czym spokojnie mu przekazał, że nie ma powodów do zdenerwowania, gdyż stacja do której chce dotrzeć, dopiero przed nimi. Co mnie najbardziej zdumiało, był przy tym jak zatroskany wychowawca, który pragnął uwolnić Ukraińca z ciążącej w nim nienawiści i wrogości.
Chwilę później pociąg ruszył w dalszą drogę, by ostatecznie dojechać do stacji Fabryczna. Wtedy zobaczyłam niesamowitą przemianę Ukraińca, który najwyraźniej coś zrozumiał. Ponownie podszedł do kierownika pociągu i z uniżoną głową zaczął go grzecznie przepraszać. Następnie serdecznie go uściskał gestem proszącym o wybaczenie. Kierownik mu odpowiedział, że nie potrzeba było krzyków, bo przecież wszystko można załatwić w sposób spokojny i cywilizowany. Pożegnali się bardzo serdecznie, a napięta twarz Ukraińca zmieniła wyraz na łagodne oblicze.
Wtedy do mnie dotarło, że nasz polski pracownik kolei dokonał czegoś niezwykłego. Swoją zdecydowaną i zarazem roztropną postawą sprawił, że w oczach tamtego Ukraińca Polak przestał być złym Lachem czy frajerem do bicia. Jeśli więcej Polaków zachowa się jak tamten kierownik pociągu, wtedy mamy szanse pokrzyżować plany żydowskich podżegaczy, którzy chcą na polskich ziemiach zaprowadzić własne porządki – kosztem naszej cywilizacji i słowiańskiej krwi.
Św. Jan Paweł II pokonał komunizm, powiadają. Niechby. Jeżeli jednak Karol Wojtyła przyczynił się do obalenia czerwonej tyranii, to równocześnie przemożnie dopomógł ogarnięciu Polski przez nową tyranię – neokomunistyczną i europejską. Bez zachęt papieża i biskupów, którzy podchwytywali i rozdymali jego prounijną narrację, referendum akcesyjne w czerwcu 2003 mogłoby się po prostu nie powieść. Trudno wytłumaczyć ówczesne zaślepienie inaczej, jak tylko głęboką polityczną naiwnością; a może także zwykłą ignorancją.
W referendum zorganizowanym w dniach 7-8 czerwca 2003 roku „za” przystąpieniem do UE zagłosowało 77,45 proc., „przeciw” było 22,55 procent. Na pozór wydaje się, że wynik był jednoznaczny. Trudno jednak przewidzieć, jak wielu ludzi zagłosowało na „tak” pod wpływem tez głoszonych przez najważniejszych ludzi Kościoła. Co byłoby, gdyby papież i biskupi stanęli na przeciwnym stanowisku niż zdecydowanie prounijne? Nawet jeżeli zwolennicy integracji mieliby większość, referendum mogłoby być nieważne: ostatecznie frekwencja wyniosła tylko 58,55 proc., przy wymaganej 50-procentowej. Być może dla odwrócenia biegu historii wystarczyłby po prostu brak zachęt ze strony hierarchii albo stanowisko neutralne. Kościół wybrał jednak inaczej: papież i biskupi aktywnie zachęcali Polaków do tego, by włączyć się do programowo bezbożnej politycznej wspólnoty europejskiej.
Cóż z tego, powie krytyk… Przecież gdybyśmy nie weszli do Unii, bezbożni bylibyśmy najpewniej i tak: zanik wiary i degrengolada moralna to robak toczący całą cywilizację zachodnią i jej rubieże. Dotyka państw Unii Europejskiej na równi z tymi, którzy są poza nią – czy to postsowieckie Ukraina i Białoruś, czy północnoamerykańskie USA i Kanada, czy latynoskie Brazylia, Chile, Argentyna… Rewolucja pożera wszystkich; Unia Europejska jest tylko jednym z jej narzędzi; prawda, że skutecznym, ale jednak – narzędziem. Bez akcesji unijnej polska bezbożność rozwijałaby się pewnie bardziej na modłę postsowiecką niż zachodnieuropejską, ale byłaby tak samo głęboka. Takiemu krytykowi przyznam chętnie rację. Bo nie o to chodzi, czy Polska daje się zniewalać gospodarczo Niemcom za sprawą dyrektyw Brukseli czy skorumpowanych bilateralnych umów; ani czy przyjmie ustawę o homozwiązkach szantażowana przez pieniądze na KPO czy też przez fundacje powiązane z amerykańskimi Demokratami. Chodzi o szczerość, uczciwość i rzetelność debaty; a tego – zwłaszcza gdy o rzetelność idzie – po stronie kościelnej poważnie zabrakło.
Papieża myślenie życzeniowe Jeżeli należałoby obarczać kogoś osobistą odpowiedzialnością za tę decyzję, to przede wszystkimi samego św. Jana Pawła II. Karol Wojtyła wielokrotnie deklarował zdecydowane poparcie dla akcesji Polski do UE. Owszem, w swoich wypowiedziach formułował różne zastrzeżenia, ale czysto teoretyczne albo nawet życzeniowe: Polska powinna przystąpić do UE, ale niech to nie będzie „bożek”; Polska powinna przystąpić do UE, ale niech UE będzie „chrześcijańska”; Polska powinna, ale… „Ale” nie miało żadnego znaczenia, bo ani Polska, ani Jan Paweł II nie posiadali władzy definiowania natury i celów Unii Europejskiej; te były już od dawna określone, a kto tego nie widział, grzeszył ciężką polityczną ślepotą. W europejskich wypowiedziach papieża liczyło się tylko: „Polska powinna”. Miliony Polaków słuchało głosu papieża, uważając go za nieomylny. Utwierdzeni w tej interpretacji przez biskupów, poszli do urn i powiedzieli UE „tak”.
Jak argumentował Karol Wojtyła? Twierdził, że Polska powinna wejść do Unii i nawracać ją na chrześcijaństwo. „Rzecz jasna, nie jestem przeciwny tzw. wejściu Polski do Europy. […] Ważne, by weszła do niej ze swymi wartościami, nie dostosowując się bezkrytycznie i ślepo do zachodnich obyczajów, nie przyswajając sobie tego, co w nich najgorsze” – mówił w wywiadzie dla „La Stampa” w 1993 roku. W homilii wygłoszonej do Polaków w Rzymie w 1997 roku wskazywał, że Polacy mają szczególną „misję” w zjednoczonej Europie. Nasza integracja miałaby Unię „ubogacić”. „Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków” – przekonywał. W tym samym przemówieniu akcentując zrozumienie dla przeciwników wejścia Polski do UE – kategorycznie się im przeciwstawiał. „Polska zawsze stanowiła ważną część Europy i dziś nie może wyłączać się z tej wspólnoty, która wprawdzie na różnych płaszczyznach przeżywa kryzysy, ale która stanowi jedną rodzinę narodów, opartą na wspólnej chrześcijańskiej tradycji” – powiedział.
Podczas pielgrzymki do Polski w tym samym roku wejście do UE nazwał nawet „wskazanym nam [tj. Polakom – red.] kierunkiem”, od którego „nie możemy się uchylać”, mogąc „ofiarować jednoczącej się Europie swoje przywiązanie do wiary, swój natchniony religijnością obyczaj, duszpasterski wysiłek biskupów i kapłanów, i zapewne wiele jeszcze innych wartości, dzięki którym Europa mogłaby stanowić organizm pulsujący nie tylko wysokim poziomem ekonomicznym, ale także głębią życia duchowego”. W 1999 roku zapewnił już oficjalnie o „pełnym wsparciu” dla wejścia do UE. Przemawiając w parlamencie powiedział: „Polska ma pełne prawo, aby uczestniczyć w ogólnym procesie postępu i rozwoju świata, zwłaszcza Europy. Integracja Polski z Unią Europejską jest od samego początku wspierana przez Stolicę Apostolską”.
Wreszcie na trzy tygodnie przed referendum w przemówieniu z 19 maja stwierdził kategorycznie: „Europa potrzebuje Polski. Polska potrzebuje Europy” i wygłosił absurdalny slogan: „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”. Tym stanowiskiem zamknął usta wielu krytykom integracji. Nawet w Radiu Maryja przyjęto wówczas złagodzoną optykę, nie chcąc spierać się z papieżem.
Papugi Tę papieską prounijną propagandę przejęli niektórzy najważniejsi polscy biskupi, doprowadzając ją do skrajności. Prymas Józef Glemp, pełniący zarazem funkcję szefa KEP, w kwietniu 2003 roku w rozmowie z „Rzeczpospolitą” przedstawił wejście do Unii Europejskiej jako wolę Bożą. „Bóg chce, żebyśmy weszli do wspólnej Europy” – stwierdził krótko. Wyjaśniając później swoje słowa Monice Olejnik powoływał się na determinizm historyczny ubrany w chrześcijańskie szaty. „Rozumiem to jako pewien proces historyczny, który nie rozwija się bez opatrzności bożej. Bo przyjmujemy to z wiarą, że jest ten główny autor, Stwórca, który dalej kontroluje pewien bieg wypadków zostawiając samorządzenie ludźmi ludziom, jednak jakieś zasadnicze linie od Boga zależą. I dlatego myślę, że ten rozwój, który jest uczciwy, który zmierza ku jednoczeniu ludzi, jest zgodny z opatrznością bożą. I stąd też takie moje wypowiedzenie, które się właściwie odnosi do przeniesienia kłótni czy dyskusji bardziej na płaszczyznę wyznaniową, czyli uwzględnienie nadprzyrodzoności”. „[…] widzę, że ma to swoją logikę dziejową” – dodał, stwierdzając, że ma nadzieję, iż polskie „przekorne” społeczeństwo „jednak zrozumie, że jest pewien postęp w rozwoju ludzkości”, którym to postępem miałaby być właśnie Unia. Prymasowi wtórowali inni hierarchowie. Na przykład metropolita lubelski abp Józef Życiński przekonywał, że albo będziemy w Unii Europejskiej, albo Polska zostanie przekształcona „w drugą Białoruś”. Twierdził też, że nie ma sensu obawiać się o utratę tożsamości we Wspólnocie, bo to samo może nas spotkać na skutek oglądania zagranicznych filmów oraz obserwacji zachodnich turystów odwiedzających nasz kraj.
W końcu cały Episkopat poparł przystąpienie do Unii. Na tydzień przed referendum akcesyjnym biskupi polecili odczytanie w kościołach listu. „Każdy Polak, tym bardziej człowiek wierzący, w poczuciu odpowiedzialności za przyszłość i należne naszej Ojczyźnie miejsce w rodzinie narodów europejskich, powinien wziąć udział w referendum” – stwierdzili. Pozornie nie zajmując własnego stanowiska, zrzucili odpowiedzialność za decyzję na św. Jana Pawła II. Stwierdzili, że Jan Paweł II, „upominając się o prawa wiary, religii i moralności chrześcijańskiej w zjednoczonej Europie, wyraźnie dostrzega miejsce Polski w strukturach europejskich”, a w związku z tym katoliccy wyborcy „powinni poważnie uwzględnić w swoich wyborach głos papieża”.
Już po referendum abp Henryk Muszyński przyznawał otwarcie, że – w jego ocenie – do Unii Europejskiej wprowadził Polskę Jan Paweł II. „Bez tych słów [JPII – red.] referendum by się nie powiodło. Ogromna większość ludzi wierzących, idąc do głosowania, opierała się właśnie na autorytecie papieskim. Nie mogli sobie wyrobić zdania na podstawie sprzecznych opinii polityków, zaufali więc człowiekowi, który jest dla nich niezwykłym autorytetem moralnym, religijnym i jest największym Polakiem” – podkreślił.
Ignorancja Znamienne, że prounijnej propagandzie kościelnej towarzyszyło dość wulgarne zakłamywanie rzeczywistości, to znaczy początków Unii Europejskiej. Powszechnie twierdziło się, że zjednoczona Europa jest ideą „zrodzoną z inspiracji chrześcijańskich polityków”, jak pisali polscy biskupi w marcu 2002 roku, wymieniając Alcide De Gasperiego, Roberta Schumana i Konrada Adenauera. Wymienianie jednym tchem tej trójki bez jakiegokolwiek nawiązania do dużego grona socjalistów i komunistów dążących do budowy wspólnej Europy stanowiło poważny błąd poznawczy. Gdzie komunista Altiero Spinelli i jego manifest z Ventotene? Gdzie socjalista Paul – Henri Spaak? Co ze zrodzoną jeszcze przed wojną ideą europejskiej jedności – z internacjonalistycznym paneuropeizmem Richarda Coudenhove-Kalergiego i późniejszymi działaniami Ottona Habsburga? Co wreszcie – last but not least – z niemieckimi wizjami Europy zjednoczonej bynajmniej nie wokół chrześcijaństwa, ale wokół potęgi Prus? Kościelni propagandziści zachowywali się tak, jakby to wszystko nie istniało. Być może dali się przekonać zachodnim Europejczykom, którzy chętnie zapraszali ich na salony, olśniewali bogactwem kontrastującym z ówczesną polską biedą i gorąco zapewniali o rzekomej bezalternatywności UE.
Być może nikt nie zadał sobie po prostu trudu sprawdzenia prawdziwej historii idei europejskiej integracji. Problem w tym, że po roku 2000 moralna degrengolada Europy zachodniej była doprawdy dość dobrze widoczna. Masowa aborcja, permisywna edukacja seksualna, prawo do zawierania związków partnerskich, promocja legalnej prostytucji, eutanazja – to wszystko już się działo; Europa budowała się w wyraźnej opozycji do chrześcijaństwa, na rewolucyjnych zasadach, czego oficjalny wyraz dano odrzucając odniesienia do Boga w projekcie pierwszych artykułów europejskiej „konstytucji” zaprezentowanych u progu 2003 roku. Dla wyrobienia sobie zdania o z gruntu bezbożnym charakterze Unii Europejskiej nie trzeba było sięgać do historii integracji; wystarczyło obserwować aktualną rzeczywistość – i to bynajmniej nawet nie dogłębnie; antychrystianizm ujawniał się już nawet na powierzchni wydarzeń. Papież i biskupi to wszystko zignorowali – i to pomimo faktu, że w latach 90. sam Jan Paweł II wielokrotnie zabierał głos w dyskusji o Europie, ubolewając nad faktycznym rozwojem wypadków. Najwyraźniej wspomnienie czasów sowieckich i zachodnio-europejski blichtr okazały się silniejsze od obaw.
Wreszcie – przekonanie o polskim mesjanizmie i rzekomej sile naszego katolicyzmu. Problem w tym, że ostatni raz prawdziwie po katolicku Polacy w swojej masie żyli może za Gomułki. Od lat 70. drastycznie zaczęła spadać liczba urodzeń. W przededniu referendum akcesyjnego wskaźnik dzietności wynosił w Polsce 1,25. W sytuacji tak namacalnie obserwowalnego zachłyśnięcia się konsumpcjonizmem i odrzucenia katolickich pryncypiów moralnych, o dynamizmie katolickiego życia w Polsce mógł mówić tylko ten, kto kompletnie pozbawił się zdolności wyjrzenia za pozory tworzone przez papieskie pielgrzymki.
Lekcja Jaka płynie z tego nauka? Sądzę, że krótka i prosta: tam, gdzie idzie o politykę, trzeba w pierwszej kolejności zaufać wnikliwej analizie rzeczywistości opartej o znajomość historii i zasad antychrystycznej Rewolucji. Papolatria była i pozostaje niebezpiecznym zjawiskiem; bo papieże i biskupi, którzy formułują głęboko uproszczone i zależne od opinii mainstreamu rady polityczne, to w ostatnich dziesięcioleciach raczej norma niż wyjątek, czy będzie to wojtyliański euroentuzjazm czy bergogliański promigracjonizm i globalizm. Oddzielajmy roztropnie ziarno od plew.
W czasie, gdy w Polsce sądy lekarskie karzą tych, którzy wyłamywali się od głoszenia jedynie słusznej narracji w sprawach pandemicznych, europejska prokuratura zaczyna aresztowania covidowych aferzystów.
600 milionów euro – tyle, zdaniem europejskiej prokuratury, zdefraudowano w jednym tylko z wątków pomocy wypłacanej przez Unię Europejską na odbudowę gospodarek zniszczonych pandemią koronawirusa. To pierwsze międzynarodowe śledztwo, które doprowadziło do aresztowań wpływowych urzędników – nieformalnych beneficjentów wielkiej afery. Śledztwo w sprawie nadużyć związanych z okresem pandemii zatacza coraz szersze kręgi, a pod lupą prokuratury znalazła się nawet sama szefowa Komisji Europejskiej – Ursula von der Leyen. Gdy w krajach UE prokuratura przystępuje do rozliczania tej afery – być może największej w historii Eurosojuzu – w Polsce trwa akcja wykluczania niezależnych medyków z zawodu.
Do aresztu
Oficjalny komunikat Prokuratury Europejskiej, brzmi: 4 kwietnia władze aresztowały 22 osoby w czterech krajach europejskich w ramach śledztwa w sprawie podejrzenia oszustwa na kwotę 600 milionów euro związanego z odzyskaniem środków pieniężnych z tytułu Covid-19, podała prokuratura (…). W wyniku dochodzenia w sprawie rzekomej siatki przestępczej, która przypuszczalnie przejęła fundusze, przeprowadzono dziesiątki nalotów i aresztowań we Włoszech, Austrii, Rumunii i na Słowacji. Organizacja przestępcza jest „podejrzana o wyłudzenie 600 milionów euro z unijnego Instrumentu na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności (RRF) dla Włoch.
Z oficjalnych informacji, podanych przez biuro europejskiej prokuratury z siedzibą w Luksemburgu wynika, że Guardia di Finanza – włoska policja zwalczająca przestępczość finansową – na polecenie prokuratury zamroziła 600 milionów euro w bankach, na kontach należących do osób podejrzewanych o przestępstwa. Na razie zarzuty w sprawie usłyszały 22 osoby, z czego osiem trafiło do aresztu, 14 umieszczono w areszcie domowym, a jednemu (księgowemu) zakazano wykonywania zawodu. Według śledczych podejrzani stworzyli grupę przestępczą, aby wyłudzić część środków przeznaczonych dla Włoch w ramach odbudowy gospodarki dotkniętej pandemią Covid-19.
O co dokładnie chodziło? W 2022 roku UE stworzyła program RRF, aby dofinansować kraje, których gospodarki najbardziej ucierpiały w wyniku pandemii koronawirusa. Przeznaczono na to 720 miliardów euro. Jednym z głównych beneficjentów programu były Włochy wskazane przez UE jako kraj najbardziej dotknięty pandemią. Tyle, że z całej puli przyznanej dla Italii, 660 milionów euro trafiło do prywatnych osób i związanych z nimi spółek. Było to możliwe dzięki fikcyjnej dokumentacji uzasadniającej przepływy pieniężne. Teraz wielka afera skończy się na salach sądowych.
Na celowniku
To jednak nie najgłośniejszy wątek afery covidowej. Ta sama Prokuratura Europejska wszczęła również śledztwo dotyczące decyzji podejmowanych przez szefową KE – Ursulę von der Leyen. Chodzi o zakup 2 miliardów szczepionek przeciw koronawirusowi. Decyzję tę podjęła właśnie von der Leyen w najważniejszym okresie pandemii. Prokuratorzy zdobyli dowody, iż w czasie, gdy badania nad szczepionką jeszcze trwały, von der Leyen negocjowała umowę wartą dziesiątki miliardów euro za pomocą SMS-ów wymienianych z prezesem koncernu Pfizer – Albertem Bourlą. Sama von der Leyen przyznała, że zna Bourlę i spotykała się z nim, natomiast odmówiła ujawnienia treści SMS-ów twierdząc, że nie może ich znaleźć w telefonie. Sprawa jest tym bardziej śmierdząca, że koncern Pfizer jest właścicielem spółki, w której dyrektorem jest Heiko von der Leyen – prywatnie mąż szefowej KE. Oficjalne skargi przeciwko decyzjom von der Leyen zgłosiły rządy Polski, Słowacji i Węgier, jednak nasz kraj oficjalnie skargę wycofał, po tym gdy szefem rządu został Donald Tusk. Co jeszcze ustaliła europejska prokuratura – tego nie wiadomo. Jednak wszystko wskazuje na to, że mamy właśnie do czynienia z ogromną aferą polityczno-kryminalną i być może największą aferą korupcyjną w historii Unii Europejskiej.
Niewygodne tematy
To, co wiemy o kulisach śledztw europejskiej prokuratury, dowiedzieliśmy się dzięki pracy dziennikarzy Financial Times i Politico. Nie wiadomo, czy wątki afery covidowej obejmują również Polskę. A w naszym kraju również byłoby co badać. Pilnego rozliczenia wymaga zakup respiratorów przez wiceministra Cieszyńskiego. Dostawcą miała być firma należąca do handlarza bronią – Andrzeja Izdebskiego. Zniknęło około 60 milionów złotych, sam zaś handlarz wyjechał do Albanii i tam – według oficjalnej wersji – zmarł, ale zrobił to w taki sposób, że nie wiadomo, czy skremowano jego, czy kogoś innego. Osobny wątek śledztwa powinien dotyczyć nadużyć władzy przy okazji pandemii, w tym niszczenia biznesów (zwłaszcza gastronomicznego). Tyle, że polska prokuratura nie kwapi się do tego działania.
Zamknąć usta
A jakie sprawy toczą się w związku z pandemią przed polskimi sądami? Analizując oficjalne komunikaty prokuratury, dochodzi się do wniosku, iż sprawy covidowych nadużyć nie są traktowane priorytetowo. Kierowana przez Adama Bodnara prokuratura zajmuje się ściganiem lekarzy odmawiających dokonywania aborcji, rozbijaniem zespołu śledczego wyjaśniającego tragedię smoleńską oraz, co istotne, wprowadzaniem przepisów sankcjonujących tzw. „mowę nienawiści”. Sprawy covidowe zajmują natomiast sądy lekarskie.
11 kwietnia przed Naczelnym Sądem Lekarskim odbyła się rozprawa odwoławcza w procesie doktora Zbigniewa Martyki – wirusologa, którego w grudniu 2022 Okręgowy Sąd Lekarski w Krakowie pozbawił na rok prawa do wykonywania zawodu. Powodem były wypowiedzi Martyki sceptyczne wobec przymusu szczepień i niezgodne z jedynie słuszną linią obowiązującą w środowisku lekarskim. Przewodniczącym składu sędziowskiego był prof. zw. dr hab. n. med. Waldemar Hładki (specjalizacje: chirurgia ogólna, ortopedia i traumatologia, medycyna ratunkowa). Członkowie sądu to lek. Anna Szeliga (internistka) oraz lek. Bohdan Szpak (chirurg). W roli oskarżyciela wystąpił lek. Jerzy Sławiński (medycyna ratunkowa). Żadna z w/w osób nie miała nic wspólnego ze specjalizacją z chorób zakaźnych.
Akt oskarżenia przeciwko Martyce został napisany na podstawie opinii biegłego – dra Pawła Grzesiowskiego (pediatry). Grzesiowski został powołany na biegłego jako immunolog, tymczasem okazało się, że zlecenie od Okręgowego Sądu Lekarskiego wprawdzie przyjął, ale specjalizacji z dziedziny immunologii nigdy nie miał. W tak grubymi nićmi szytej sprawie nawet sąd lekarski nie miał innego wyjścia, jak odrzucić ekspertyzę Grzesiowskiego. W tej sytuacji w aktach sprawy nie znalazł się żaden dowód obciążający Martykę.
Przed tym samym Naczelnym Sądem Lekarskim stanęła również dr hab. n. med. Dorota Sienkiewicz – prezes Polskiego Stowarzyszenia Niezależnych Lekarzy i Naukowców. Także ona odwołała się od decyzji Sądu Lekarskiego w Białymstoku, który na okres 1 roku zakazał jej wykonywania zawodu. Powodem było to, że prof. Sienkiewicz skierowała w 2022 roku do młodych Polaków apel ostrzegający ich przed eksperymentalnymi preparatami inżynierii genetycznej zwanych mylnie szczepionką przeciw Covid-19. Prof. Sienkiewicz podnosiła, że te preparaty są „nieskuteczne, niebezpieczne i nienależycie przebadane”.
To, co najbardziej szokuje, to fakt, iż żaden z członków gremium sędziowskiego orzekającego w sprawie pani profesor Sienkiewicz nie widział powodu, aby wyłączyć się ze względu na brak obiektywizmu. A brak ten wynika z tego, że część sędziów, mająca wydać wyrok w sprawie, korzysta ze środków finansowych pochodzących od koncernów farmaceutycznych. Jedną z nich jest rzecznik dyscyplinarny białostockiej Izby Lekarskiej, która wnioskowała o ukaranie doktor Sienkiewicz. Rzecznik tylko w jednym roku otrzymała 12 tysięcy złotych od Astra Zeneca (ustalenia Jana Pospieszalskiego).
Wielka patologia
Opisane procesy sądowe mają tę dobrą stronę, że pokazują dwie gigantyczne patologie: korupcyjne związki części środowiska lekarskiego z producentami leków oraz nadmierne rozpasanie sądów lekarskich, które arbitralnie decydują o tym, kto ma, a kto nie ma prawa do wykonywania zawodu. Tymczasem o tym ostatnim powinien decydować przede wszystkim pacjent, a nie skorumpowane sądownictwo medyczne.
Polska staje się świadkiem masowych zwolnień w przemyśle, a zagraniczne koncerny przenoszą coraz częściej produkcję poza granice kraju. Czy to pech Donalda Tuska, za którego rządów zawsze rośnie bezrobocie? A może to celowe działanie UE mające na celu osłabienie polskiej gospodarki?
Obserwujemy niepokojące zjawisko, w którym kolejne polskie firmy ogłaszają zamiar zwolnienia setek, a nawet tysięcy pracowników. Niemieckie i amerykańskie giganty zamykają swoje zakłady w Olsztynie i Płocku, a na przykład koncern Michelin przenosi się do Rumunii a PepsiCo przenosi etaty z Krakowa do Indii.
Czy to przypadek, czy może skutek celowego działania decydentów unijnych mającego na celu osłabienie polskiej konkurencyjności i przez to skłonienie biznesu do opuszczenia naszego kraju?
Gdyby słuchać tego co mówią polscy politycy można uznać, że długoterminowe perspektywy dla Polski są dramatycznie złe. Co ciekawe prezydent Andrzej Duda i premier Donald Tusk wspólnie przekonują, że atak Rosji na Polskę jest tylko kwestią czasu. Tusk rozprawia o “czasach przedwojennych” i groźnie marszczy brwi z telewizora.
Polskie władze, które ukochały straszenie polskich obywateli od zorganizowanej przez nich pandemii tak zwanego covida, zapomniały, że deklaracje polityków o zbliżającej się wojnie słyszą też zarządzający międzynarodowymi korporacjami. Pozostawanie z biznesem w kraju, który zdaniem jego rządzących zostanie wkrótce zniszczony, jest po prostu nieracjonalne. Ale powodów, aby uciekać z Polski jest więcej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest gwałtowny wzrost cen energii elektrycznej. Eksperci wskazują, że to efekt polityki dekarbonizacji narzuconej przez Unię Europejską. Koszty produkcji stają się dla wielu firm zbyt wysokie, zmuszając je do przenoszenia działalności tam, gdzie energia jest tańsza. Polskie władze, zamiast przeciwstawiać się tej szkodliwej polityce, wydają się bezradne.
Pojawia się pytanie, czy za tymi zwolnieniami i upadkami firm nie kryje się celowe działanie mające na celu osłabienie polskiej gospodarki. Niektórzy twierdzą, że chodzi o wypchnięcie kolejnych mas Polaków za granicę, co pozwoliłoby na kontrolowane zubożenie społeczeństwa i ograniczenie jego oczekiwań. Takie teorie nie są bezpodstawne, biorąc pod uwagę wypowiedzi byłego premiera Donalda Tuska, który ostrzegał o zbliżającej się wojnie.
Niestety, polskie władze zdają się bezczynnie przyglądać procesowi deindustrializacji jaki został zaordynowany w Unii Europejskiej. Zamiast szukać rozwiązań, które mogłyby zatrzymać odpływ firm i miejsc pracy, rząd koncentruje się na innych kwestiach takich jak aborcja czy pigułka “dzień po”. Tymczasem kolejne masy Polaków tracą pracę, a konieczność emigracji staje się coraz bardziej realna.
Czy deindustrializacja Polski poprzez Zielony Ład to rzeczywiście przypadek, czy może zaplanowane działanie mające na celu osłabienie polskiej gospodarki na zlecenie Niemiec i wypchnięcie Polaków za granicę? To pytanie, na które warto szukać odpowiedzi, zanim będzie za późno.
Może okazać się, że zostaniemy z długiem, z niepotrzebnymi inwestycjami i z ogromnym problemem rozwojowym – tak w rozmowie z Tomaszem Cukiernikiem ocenia Krajowy Plan Odbudowy dr Artur Bartoszewicz, wykładowca SGH.
Mieliśmy dogonić Niemcy w ciągu 30 lat od transformacji. Tymczasem w 2021 r. eksperci WEI wyliczyli, że Polska dogoni Niemcy już za 34 lata.
Jak wejdziemy do strefy euro, to wzrost gospodarczy spadnie do 1 procenta. Będziemy ustabilizowani na tym poziomie rozwojowym i szansa dogonienia Niemiec czy też średniej wspólnotowej zostanie wyraźnie zatrzymana.
Co sądzi Pan o KPO?
Weźmiemy odpowiedzialność za wspólny dług w sytuacji, kiedy nie jesteśmy w stanie realizować tych inwestycji. Z KPO jest ogromny problem związany z modelem realizacyjnym. Trzeba na początku zrealizować, a potem nastąpi mechanizm rekompensujący. Czyli trzeba się samemu zadłużyć, żeby później zmienić to na dług wspólny. Bardzo niebezpieczne jest to, że nie ma prawidłowych kryteriów kwalifikowalności projektów i wydatków. Jeżeli nie ma kryteriów, to nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy to, co zostanie zrealizowane, zostanie uznane za spełniające kryteria KPO. Może okazać się, że zostaniemy z długiem, z niepotrzebnymi inwestycjami i z ogromnym problemem rozwojowym.
Widzę jeszcze co najmniej dwa mankamenty KPO. To, że musimy wdrażać tzw. kamienie milowe, które nie wynikają przecież z prawa unijnego.
Jak się okazuje, część tych kamieni milowych to myśmy sobie sami narzucili. Została zrealizowana logika „świętszego niż papież”.
Na dodatek pieniądze, które uzyskamy na KPO, pójdą na polityki, które nam są niepotrzebne: na dekarbonizację i na cyfryzację, która oznacza jeszcze głębszą inwigilację społeczeństwa.
To są rozwiązania, które mają nas przygotować do całkowitego skomunizowania, bo cyfryzacja idzie dokładnie w tym kierunku. Ułatwiamy te procesy oddania praw i swobód obywatelskich. A tak jak pan powiedział, kwestia związana z dekarbonizacją to jest element realizacji polityki Zielonego Ładu, która ma zdewastować polską gospodarkę. Rok 2049 – zamknięcie wszystkich kopalń. Pytanie o przyszłość Śląska i Bełchatowa, ale i pozostałych obszarów gospodarczych: farmacja, chemia, przemysł stalowy, który potrzebują węgla i wiele innych. Cała logika transformacyjna zmusza nas do kupowania technologii odnawialnych źródeł energii, które są same w sobie nierecyklingowane. Dla mnie największym problemem logicznym jest to, że kupujemy technologię z obszarów gospodarczych, które traktujemy jako konkurencyjne dla siebie – patrz Chiny lub wspomagamy gospodarkę niemiecką – ogromne zakupy od Siemensa, który przeżywał kłopoty finansowe. Jak domniemuję, dzięki zakupom ze strony Rzeczpospolitej i dzięki wymogom KPO będziemy mieli uratowanego Siemensa w Niemczech.
Ale te wiatraki akurat kupowane są przez firmę prywatną…
Ale to nie ma znaczenia. Mówimy o procesie transformacyjnym, który będzie wspomagał te firmy prywatne. Będzie realizowany model transformacyjny, który będzie doprowadzał do sytuacji, w której właśnie te konkretne podmioty będą kupowały wiatraki i fotowoltaikę z określonego kierunku. To, że akurat dokonuje tego podmiot prywatny, jest wtórne.
Jesteśmy zgodni, że KPO to tylko straty. Nie ma żadnych korzyści, które ma Polska uzyskać. Dlaczego więc polscy politycy, ale także np. prezes Konfederacji Lewiatan, tak prą do uzyskania pieniędzy z Funduszu Odbudowy na KPO?
Prezes Konfederacji Lewiatan nie reprezentuje przedsiębiorców. Reprezentuje organizację, która ma określone korzyści. W latach 2004-2010 miałem przyjemność być w Lewiatanie i obserwowałem proces kształtowania tej organizacji. Ona reprezentuje interesy dużego międzynarodowego biznesu. To nie jest organizacja, która jest reprezentatywna dla polskich przedsiębiorców, małego i średniego biznesu. Członkiem Lewiatana też jest Siemens. To są konkretne interesy korporacji międzynarodowych, które finansują tego typu organizacje pracodawców. W Polsce są one przedstawiane jako reprezentujące nasze interesy, a w praktyce tak nie jest. Oni są bardzo silnie włączeni w struktury europejskie i reprezentacje interesów biznesu europejskiego. Nie będą tego kwestionować, bo to nie leży w ich interesie lobbingowym. To jest organizacja lobbingowa. Te wszystkie organizacje przedsiębiorcze mają tego typu charakter.
W Polsce nie mamy prawdziwej reprezentacji przedsiębiorców, która nie będzie reprezentowała interesu zewnętrznego, bo do tego to się sprowadza. Będą za KPO, bo logika skolonizowanego umysłu jest prosta: skoro biznes potrzebuje dotacji, środków publicznych, to jeżeli jest kolejne źródło dojenia państwa, to będziemy doić. To nie ma nic wspólnego z logiką biznesu, o których pan wspominał, z uznawaniem, że są reguły na rynku, że jest konkurencja, pewna rywalizacja. Nie. Wygrywa ten, który szybciej i silniej dorwie się do koryta środków publicznych. To jest fundamentem logiki, która przyświeca. Jak najszybciej uruchomcie pieniądze. Jak najszybciej dajcie dotacje, bo my tego potrzebujemy. Lewiatan funkcjonuje we wszystkich komitetach monitorujących fundusze. Jest bardzo aktywny w procesie kształtowania reguł wydatkowania, bo kształtuje je pod logikę, którą reprezentuje. To jest lobby redystrybucyjne pieniądza publicznego, niemające nic wspólnego z realizacją idei biznesowej. Ma dać koryto dla dużych podmiotów, które tam są zrzeszone. W 2010 roku podziękowałem, bo nie widziałem siebie w takiej organizacji.
Nie biorą pod uwagę polskiej racji stanu?
Nie biorą pod uwagę polskiej racji stanu. Racja stanu w ogóle tam nie występuje. To są organizacje europejskie. One mają umysły Brukseli. Mają przedstawicielstwa w Brukseli, są w międzynarodowej organizacji europejskiej Bussiness Europe. Polska jest dla nich obszarem prowadzenia biznesów, krainą, w której są konsumenci, przez których można uzyskiwać te korzyści i tyle. Nigdy nie była to organizacja, która reprezentowała idee polskiej gospodarki, idee siły narodu. Zapomnijmy o tym. Ale to dotyczy nie tylko tej organizacji. Wszystkie organizacje tzw. polskich przedsiębiorców to grupy interesów, które wykorzystują zgromadzonych tam przedsiębiorców do załatwiania swoich interesów. Natychmiast zabiegają o to, żeby być w Radzie Dialogu Społecznego, wpływać na kształt prawa, ciągle wystawiają różne czarne listy, białe listy, kwestie podatkowe itd.
Wszystkie patologie, które są kształtowane w systemie, są kształtowane przez te organizacje. Są to organizacje lobbingowe, tak samo jak te duże doradcze firmy, które też są pozrzeszane w tych podmiotach – one bardzo silnie wpływają na kształt reguł gospodarczych, prawnych, podatkowych w Polsce, ostatecznie dewastując polską gospodarkę. Nie wiem, czy świadomie, czy nieświadomie. To by było przerażające, gdyby robili to świadomie. A nieświadomie – nie liczą skutków swoich działań, dlatego że co do zasady reprezentują tylko i wyłącznie merkantylne własne interesy. Lewiatan i Pracodawcy RP bardzo silnie parli na różnego rodzaju ideologie, które były przedkładane. I te równouprawnienia, i te fasady, które były promowane przez Komisję Europejską. To wszystko było natychmiast podejmowane i pierwsze projekty, które były wdrażane, były wdrażane przez te organizacje. One były kupowane przez Komisję Europejską. Wtłaczały w struktury przedsiębiorcze takie przekonanie o zasadności tego typu logiki.
Tak jak teraz bredzą, że gigantyczne koszty dla firm związane z ESG zwiększą ich konkurencyjność. A związkowcy?
Organizacje pracowników są bardziej oporne. One widzą na sobie skutki patologii. Trudniej jest podziałać wobec związków zawodowych, chociaż logika pokazała, że część związków zawodowych potrafiła dać się kupić na jakimś etapie.
A politycy? Powinni przynajmniej teoretycznie brać w swoich działaniach pod uwagę polski interes i polską rację stanu…
To pan żartuje…
Jeśli byli świadomi, to wiedzieli, co oznacza KPO, a tymczasem poprzedni rząd PiS chwalił się, ile to miliardów z tego Funduszu Odbudowy do nas przyjdzie, a teraz nowy rząd lewicowy wdraża KPO.
Mamy do czynienia z POPiS-em.
Oczywiście. Dlatego pytanie: z czego to wynika? Czy oni robią to z premedytacją? Czy po prostu są niedouczeni i nie rozumieją sytuacji?
Niekompetencja jest powszechna. Wystarczy spojrzeć, w jaki sposób następuje w Polsce awans do polityki. Ktoś był wójtem czy radnym, zostaje posłem i potem zostaje wiceministrem czy ministrem. W ten sposób powołuje się u nas ministra. To jest naprawdę niski poziom intelektualny. To nie są ludzie, którzy mają wiedzę, oczytanie. Wielokrotnie na różnych forach, w mediach miałem okazje spotykać się z ministrami i to jest poziom żenujący intelektualnie. W moim życiu przez całe 25 lat wśród polityków spotkałem może 5-10 silnych intelektualnie. Reszta to są udawacze, tacy oszuści intelektualni, którzy udają, że w ogóle na czymś się znają.
Taki minister podejmuje decyzje, nie mając zielonego pojęcia, nie rozumiejąc tego, nie widząc żadnych następstw w tym zakresie. To są też świadomi oszuści. To, że Morawiecki podpisywał kamienie milowe w KPO, twierdząc zupełnie coś innego na poziomie krajowym, świadczy o tym, że świadomie wprowadzał w błąd. To, że teraz Donald Tusk krzyczy, że trzeba było inaczej to zrobić, trzeba było się nie zgadzać… Bzdury.
Przez osiem lat jakakolwiek próba zanegowania oczekiwań Komisji Europejskiej była przez ówczesną opozycję, a obecną koalicję traktowana jako niedopuszczalna zdrada wszelkich idei europejskich i antydemokratyczne działanie. I teraz ci sami ludzie twierdzą, że można było zrobić inaczej, że można się było na coś nie zgodzić. O czym oni opowiadają? Parli na to, żeby się na wszystko zgadzać.
Morawiecki został premierem tylko dlatego, że PiS miało przeświadczenie, że będzie mógł pozytywnie uregulować relacje Polska–Unia Europejska. Że taki z niego jest polityk europejski. No to wprowadził w kanał rozwojowy Rzeczpospolitą. A dzisiaj obecnym rządzącym jest to na rękę. To jest realizacja ich idei. Oni są za tymi rozwiązaniami. Bez względu na to, jak będą nam kit wciskać i nawijać makaron na uszy, oni są w pełni za podporządkowaniem się regułom Komisji Europejskiej. My jako społeczeństwo jesteśmy wprowadzani w błąd, jesteśmy oszukiwani, okłamywani. Niekompetencja totalna, niewiedza.
Przez 25 lat, kiedy miałem przyjemność doradzać różnym ministrom, to było żenujące. To były żenujące rozmowy. To był wstyd, kiedy wychodziłem z sali i zastanawiałem się, jak ten człowiek w ogóle może pełnić daną funkcję. Dwudziestoparolatkowie, których robili wiceministrami… przecież to był wstyd. Ludzie, których wsadzano na poszczególne ministerstwa, a którzy nie mieli zielonego pojęcia, nie mieli nawet żadnej specjalizacji w danym kierunku. Dzisiaj ministrem kultury jest polityk, bo nazywa się Sienkiewicz. Minister finansów, bo specjalizował się w funduszach inwestycyjnych. Zielonego pojęcia o finansach publicznych nie ma. Bardziej adekwatny był do ministerstwa energetyki, bo gdzieś tam jego kompetencje w tym zakresie się kształtowały. Ale kogo to obchodzi? Układ koalicyjny to jest podział stołków. Minister obrony narodowej – pediatra. Poprzedni minister obrony był psychiatrą. Gdzie są granice absurdu? Okazuje się, że nie ma. Ci ludzie w ogóle nie mają kompetencji w żadnych obszarach, a idą. Uznają, że mogą.
Wydaje mi się, że idą do polityki, bo w swojej dziedzinie nie osiągnęli sukcesu.
Pamiętam śp. prof. Zbigniewa Religę. Był największym kardiochirurgiem w historii Rzeczpospolitej. Lekarz z wielkim szacunkiem. Jak został ministrem zdrowia, wszyscy wiedzieli, że człowiek się zna. Że nie ma możliwości rozmowy w jakimkolwiek obszarze, w którym on nie ma kompetencji.
On się znał na operacjach, a nie wiem, czy on się znał na administracji.
I tu był problem. On znał się na rozwiązaniu systemowym dużych jednostek, bo zarządzał dużymi jednostkami służby zdrowia, a zderzył się z brakiem kompetencji na poziomie funkcjonowania państwa. To też pokazuje, że nawet najlepsi specjaliści w danych dziedzinach mogą nie mieć zdolności do działań systemowych. Od tych polityków najwyższych powinniśmy oczekiwać kompetencji systemowych, którzy są w stanie mówić o państwie, o relacjach pomiędzy różnymi sektorami, rozumieć skutki polityk publicznych. Tylko my w tym zakresie nie kształcimy.
Przez te fundusze unijne „ogarnąłem” się w tylu sektorach gospodarki, w tylu aspektach funkcjonowania państwa, że teraz swobodnie jestem w stanie wskazywać rozwiązania w każdym sektorze. Ale mi to zajęło 25 lat. Teraz jako 50-latek jestem gotowy do podejmowania jakichkolwiek ról. Ale ludzie nie mają obciążeń w tym zakresie. Mogą bez żadnych kompetencji w tym zakresie w wieku 20, 30, 40 lat podejmować decyzje i w ogóle ich to nie boli. Wczoraj został ministrem czy wojewodą i uważa, że już w pełni jest kompetentny. I opowiada durnoty, bo nie widzi konsekwencji tego wszystkiego, o czym mówi. Są dwa rodzaje polityków w Polsce: „niedasię” i „zaniech**e”. Jak za wcześniejszych rządów Platformy spotykałem się z tymi ministrami i słyszałem „nie można”, „nie da się”, „później”, to jest to żenujące. Jak robili zmiany ustaw, pokazywałem, gdzie jest błąd i że trzeba będzie poprawiać. Trzy miesiące później nowelizacja ustawy. Miałem propozycje w moim życiu. Odmawiałem, bo uznałem, że nie jestem jeszcze gotowy. A ludzie bez żadnego obciążenia idą.
Bezkrytycyzm…
Bezkrytycyzm. Może zostać ministrem i wchodzi. Bez żadnej kompetencji. Z pracownika banku zostaje ministrem. Od stołu operacyjnego odchodzi i zostaje ministrem. Nie rozumie systemu, nie widzi państwa, nie wie, jak ono funkcjonuje, a opowiada dywagacje i totalne bzdury.
Ukraina, która w momencie rozpadu ZSRR liczyła 52 miliony mieszkańców i była najbardziej uprzemysłowiona ze wszystkich sowieckich republik, oraz dzięki czarnoziemowi, stanowiła zagłębie agrarne dla Sowietów, posiadała wszelkie atrybuty do szybkiego rozwoju, przynajmniej na poziomie państewek bałtyckich.
Niestety, banderowska Ukraina, która powstała po zorganizowanej przez CIA „kolorowej rewolucji” w 2014 roku, ogarnięta nienawiścią do wszystkiego co nie banderowskie, tak długo atakowała na Donbasie Rosję, że doczekała się militarnej interwencji z jej strony.
Wbrew nieustannej propagandzie medialnej Zachodu, sławiącej „bohaterskich Ukraińców” i militarną wyższość sprzętu NATO nad rosyjskim, wojna proxy kończy się dla Ukrainy całkowitą katastrofą. Według szacunkowych danych, na Ukrainie pozostało nie więcej niż 20 milionów mieszkańców. Większość z nich to kobiety, starcy, inwalidzi fizyczni i/lub mentalni. Infrastruktura i przemysł zostały ostatecznie skasowane przez rosyjskie siły powietrzne, a sam sztuczny twór państwowy, jakim jest Ukraina, nadaje się już tylko do kasacji.
Pomimo sprawiedliwości dziejowej jaką przechodzi obecnie to państwo i społeczeństwo, trudno nie zauważyć straszliwej katastrofy jaką przeżywają i przeżywać będą nadal jej mieszkańcy i uchodźcy w dającej się przewidzieć perspektywie czasowej.
Truizmem jest stwierdzenie, że „humanitarnego” Zachodu nic nie obchodzą rezultaty wepchnięcia banderowszczyzny w konflikt z Rosją. Jedyne co go interesuje jest osłabienie lub zniszczenie FR, tak by cudzymi rękami utrzymać swą światową hegemonię.
Upadek Ukrainy stanowi poważny problem dla Zachodu, gdyż zmusza USA i UE do ekspresowego zastępstwa banderowców kolejnym przysłowiowym frajerem.
III RP od dawna stanowi głównego kandydata to tej „zaszczytnej funkcji”.
Problem tkwi jednak w tym, że FR nie daje się nabrać na kolejne zachodnie prowokacje i nieustanne werbalne ataki, a nawet akcje kinetyczne, jak zniszczenie miejskiego centrum koncertowego w Moskwie, które spowodowało śmierć ponad 160 osób.
Z tego też powodu propagandziści zachodni ukuli nowy wojskowy termin dla WP, a mianowicie „obronny atak”. Zakładając, że Rosja i Białoruś nie dadzą się sprowokować do agresji, trzeba będzie wydać „polskim władzom” pod egidą gauleitera Tuska i jego „euroentuzjastycznej” kliki, polecenie militarnego ataku „obronnego” na Rosję lub Białoruś.
W tym celu należy „przeszkolić” polskojęzyczne społeczeństwo w zakresie nowej globalistycznej logiki, w której jedno zdanie zawiera dwie wzajemnie wykluczające się informacje!
Publikację zatytułowaną Eseje dla Kasandrynapisał w 1950 r., ale pierwsze wydanie ukazało się w 1961 r., nakładem Instytutu Literackiego w Paryżu. Pierwsze polskie wydanie to 1981 r. (z inicjatywy bezdebitowego krakowskiego wydawnictwa ABC). Po roku 1989 r. reprint Esejów, z zachowaniem okładki z wydania 1981 r. był dziełem gdańskiej oficyny wydawniczej o nazwie „słowo/obraz/terytoria”. Od czasu do czasu pisma literackie (oraz inne o niejedno- znacznie określonej proweniencji) zamieszczają pojedyncze eseje.
Tytułową publikację Jerzy Stempowski zadedykował: Cieniom L. R.* *) L.R. – Ludwika Rettingerowa; nazywana przez przyjaciół Wichuną – żona Mieczysława Rettingera (dziennikarza i krytyka). https://tei.nplp.pl/entities/5343 ). Zaprzyjaźniony z Rettingerami Jerzy Stempowski mieszkał z nimi przy ul. Flory 1 w Warszawie i przez 13 lat opiekował się bliską jego sercu, chorą na raka p. Ludwiką, kierując jej kuracją. Ludwika zmarła w 1940 r. w pensjonacie w Słobodzie Rungurskiej niedługo po opuszczeniu go przez J. Stempowskiego, który we wrześniu 1939 r. przekroczył granicę polsko-węgierską. Słoboda Rungurska – wówczas (II RP) wieś w Galicji Podolskiej w województwie stanisławowskim (w RON – woj. ruskie; ziemia halicka) na przedgórzu Gorganów (wschodnie przedłużenie Bieszczadów), ok. 22 km na płd. zach. od Kołomyi; Po 1945 r. woj. stanisławowskie zostało włączone do terenu sowieckiej Ukrainy – S.O.). Przytaczam kilka fragmentów z ww. zbioru esejów, które uzupełniłem linkami oraz przypisami (sygnatura: S.O.).
1. Zdolność przewidywania przyszłych wypadków politycznych nie musi być rzeczą rzadką, bo w okresie międzywojennym słyszałem wiele przewidywań, które spełniły się dokładnie. Przewidywania te nie wychodziły nigdy z ust osób zajmujących wielkie urzędy, posiadających wszystkie dane materialne do słusznej oceny sytuacji i powołanych niejako do patrzenia w przyszłość. Mniemanie, że orzeczenia ekspertów, wyczerpujące dokumentacje i tajne raporty mogą zaciemnić najbardziej nawet przejrzyste sprawy, nie jest zatem bezpodstawne.
Patrząc obecnie na te czasy z oddalenia mam wrażenie, że w okresie międzywojennym zdolność przewidywania była przeszkodą we wszelkiej karierze politycznej. Zjawisko to wydaje mi się dziś nawet zrozumiałe. Przyszłość Europy była ciemna i ktokolwiek ją słusznie oceniał był czarnowidzem, którego nikt chętnie nie słucha. Ludzie dobrze wychowani unikali wszelkich wynurzeń na te tematy. Tragiczne w tej sytuacji było to, że przez długie lata niewielki nawet wysiłek ludzi dobrej woli mógł odwrócić grożącą naszemu kontynentowi katastrofę.
Wspominając ówczesnych proroków zagłady, na pierwszym miejscu powinienem wymienić Szymona Askenazego. https://sztetl.org.pl/pl/biogramy/5036-askenazy-szymon Okres pracy twórczej i sławy Szymona Askenazego przypada na jego młodość, na lata poprzedzające pierwszą wojnę światową. Pochodzący, jak Julian Klaczko, z rabinicznej rodziny wileńskiej, ożeniony z zamożną warszawianką. (Felicja Tykocinerz rodziny bankierów – S.O.) [wikipedia/Julian_Klaczko md]
Askenazy był przez długie lata profesorem historii nowożytnej uniwersytetu lwowskiego. Miał tam setki słuchaczy; w seminarium jego pracowało do 80 studentów, przetrząsających według wskazówek mistrza archiwa całej Europy. Co roku prawie ukazywała się jakaś nowa, rewelacyjna książka Askenazego: “Książę Józef“, “Łukasiński“, wiele tomów rozpraw i szkiców historycznych. Już wówczas zaczął się w Europie zmierzch historycyzmu, cechującego poprzednie stulecie. Najznakomitsi historycy Zachodu, Aulard, Chuquet czy Ferrero nie znajdowali większego audytorium i kontentowali się co najwyżej małą grupką uczniów. https://fr.wikipedia.org/wiki/Alphonse_Aulard https://fr.wikipedia.org/wiki/Arthur_Chuquethttps://fr.wikipedia.org/wiki/Guglielmo_Ferrero W porównaniu z nimi Askenazy wyglądał na wielkiego szefa szkoły, sternika łodzi wiozącej młodzież zapalną i uczoną. Dopiero później miało się wyjaśnić, że ów późny historycyzm polski był w znacznej mierze zjawiskiem koniunkturalnym i przypadkowym. Młodzi ludzie, którzy w kraju niepodległym marzyliby o karierach dyplomatów, generałów lub bankierów, w Polsce porozbiorowej studiowali historię lub pisali sonety.
W 1914 Askenazy wyjechał zagranicę. Po powrocie do kraju, w odrodzonym uniwersytecie warszawskim słusznym tytułem pretendował do katedry historii. Obudzona do nowego życia Polska była jednak młoda, rozrzutna i kapryśna. W 1920 senat akademicki odrzucił kandydaturę Askenazego. [por. wcześniejszą jego, naszą przygodę, opisana przez Boya: O tem co w Polszcze dzieyopis mieć winien MD]
Powołany wkrótce potem na stanowisko delegata do Ligi Narodów, Askenazy porzucił na dwa lata kraj. Złożywszy dymisję jesienią1922 wrócił do Warszawy i pozostał tam aż do śmierci w 1935 r.
Zbliżyłem się doń w latach 1928 – 1932. W swym mieszkaniu przy ulicy Czackiego Askenazy żył wówczas samotnie i bezczynnie. Porzucił wszelką pracę naukową. Liczne rękopisy niektóre niemal gotowe do druku, drzemały na półce. Kiedy w 1932 uniwersytet warszawski ofiarował mu katedrę na wydziale prawnym, Askenazy odmówił. “Miałem 12 lat czasu do zastanawianiasię co im powiedzieć”, mówił o wizycie u niego delegatów senatu akademickiego. “Pocałujcie mnie w d… , powiedziałem im tylko trzy razy”.
Decyzja jego wydawała się słuszna. Od wielu lat już poziom uniwersytetu obniżył się do wymagań coraz liczniejszej młodzieży, oczekującej od studiów korzyści doraźnych, przede wszystkim dyplomów. Audytorium, jakie Askenazy posiadał niegdyś we Lwowie, nie było już ani w Polsce ani gdzie indziej. Askenazy był jak gdyby żywym świadectwem głębokich zmian, jakie zaszły w owych czasach, zmian, których nikt nie chciał widzieć. Był wysoki, koszmarnie chudy, z wielką głową, bardzo długim nosem i parą ciemnych, bystrych i nieżyczliwych oczu. Język i sąd jego były tnące jak nóż. W ostatnich latach życia był zupełnie samotny. Z biegiem czasu odwiedzano go coraz rzadziej. Być może dlatego, że moje myśli nie odbiegały wówczas zbytnio od jego własnych, Askenazy znosił mnie lepiej niż innych. Przychodziłem doń zwykle wczesnym popołudniem. Przez godzinę lub dwie opowiadał anegdoty z życia Adama Czartoryskiego, czytał czasami jakiś fragment porzuconego rękopisu. Potem około 5-tej ubierał melonik koloru brązowego zimą, perłowego latem i razem wychodziliśmy na miasto. Droga nasza prowadziła zazwyczaj przez Krakowskie Przedmieście, Miodową, plac Bankowy. Przed każdym starym domem Askenazy zatrzymywał się i opowiadał co się w tym domu działo w Noc Listopadową, jakie osoby były tam zebrane i o czym mówiono. Wersja słowna tej historii odbiegała nieraz znacznie od tej, jaką zostawił w “Łukasińskim“.
Z opowiadanych przezeń fragmentów wyłaniał się powoli obraz chaosu, rozbieżnych i bezwstydnych interesów, nieporadności. Bohaterstwo sąsiadowało z bezmyślnym egoizmem i prowokacją. Cień końcowej klęski zdawał się ciążyć na powstaniu od pierwszego dnia. “Historię” – mówił – „pisałem w znacznej mierze ad usum delphini, dlamłodzieży, którą starałem się wychować, przygotować moralniedo nowej walki o niepodległość. Dziś możnaby to oczywiścieopowiedzieć na nowo, inaczej, ale dla kogo? Kto się tym interesuje?Komu taka wiadomość może byćpotrzebna?”.
W pogodny letni dzień 1932, obszedłszy utartym szlakiem starszą część miasta, wyszliśmy w aleję 3-go Maja i usiedliśmy na ławce. Naprzeciw zakładano właśnie fundamenty pod jakiś wielki budynek. „Co też tu zamierzająbudować?” – zapytał Askenazy”. – „Słyszałem, że Muzeum Narodowe”. “Że też ludzie mają zdrowie i ochotę wznosić tak kosztowne budynki w mieście na zagładę przeznaczonym”. – „Dlaczego na zagładę?” – zapytałem.
“Kiedy tu z panem siedzę na ławce, widzę niemal jak Niemcy jadą w samolotach i rzucają bomby na miasto”. I na moją sceptyczną uwagę o proroctwach, zawołał żywo: “Jak pan tego nie widzi? Jak pan może tego nie widzieć? Niech się pan przez chwilę tylko zastanowi! Czy może być inaczej?”
Znałem wówczas nieźle sprawy niemieckie i jego dalsze wywody wydały mi się bardzo prawdopodobne. Tymczasem Askenazy rozwijał dalej swą wizję przyszłości: “Tylko zupełnie naiwni mogą sobie wyobrażać, że Polska może toczyć wojnę inaczej niż na dwa fronty. Niemcy nie mogąprzekroczyć granicy pod Zbąszyniem bez tego, aby Rosjanie przekroczyli ją ze swej strony pod Baranowiczami. Trzeba się liczyć z najprostszym mechanizmem takich wypadków. Przed uderzeniem na Polskę Niemcy zgromadzą przeważające siły izapewnią sobie neutralność czy bezczynność mocarstw zachodnich. Będzie więc bardzo prawdopodobne, że prędzej czy później zajmą kraj i dojdą aż do Baranowicz. Czy Rosjanie mogączekać aż Niemcy dojdą do ich granicy? Nie. Elementarna przezorność każe im już przedtem przekroczyć granicę i zająć cosię da, aby mieć coś w ręku przy pertraktacjach z Niemcamii w razie możliwego konfliktu trzymaćich jak najdalej od własnych granic. Czy tego dnia Unia Sowiecka będzie w aliansie z Niemcami czy też z Anglią i Francją, czy nawet z nami, będzie to zależne od gry aliansów na ten dzień, ale bynajmniej nie zmieni sprawy. Przejście granicy i zajęcie wschodniej części Polski będzie w owej chwili dla Rosji sprawą nierównie pilniejszą od gry aliansów”. I po chwili namysłu: “Ten sam mechanizm działa także w razie pokojowego przebiegu wypadków, jeżeli dla jakichś przyczyn Polska będziemusiała cedować Rosji Wilno i Lwów, następnego dnia będziemusiała oddać Niemcom Śląsk i Pomorze. Po oddaniu Lwowa i Wilna dalsza egzystencja Polski byłaby możliwa tylko w oparciuo Niemcy, i to oparcie kosztowałoby ją Śląsk i Pomorze. I na odwrót: w razie konieczności cedowania Niemcom Śląskai Pomorza dalsza egzystencja Polski byłaby możliwa tylko pod opieką Rosji, która w zamian zażądałaby Lwowa i Wilna. Zresztąpo takim okrojeniu nie byłoby już mowy o jakiejś egzystencji niepodległej. Dla mocarstw zachodnich Polska jest tylko pionkiem do szachowania bądź Niemiec, bądź Rosji i po okrojeniunie przedstawiałaby już żadnej wartości”. W trzy lata po tej rozmowie Szymon Askenazy zmarł rzekomo na skutek niedomagania nerek. W istocie zabiły go własne myśli, świadomość nadchodzących wypadków, których nikt oprócz niego nie widział. Żona jego zmarła w 1940 w szpitalu warszawskim, jedyna zaś córka została zamordowana przez Niemców.
Nikomu zapewne nie przyjdzie na myśl szukać słusznych przewidywań u dziennikarzy, fabrykantów efemeryd, ważnych tylko na dzień bieżący i obracających się w makulaturę z chwilą ukazania się następnego numeru gazety. Od dawna już prasa utraciła ambicję informowania, kontentując się dostarczaniem czytelnikowi rozrywki dla osłodzenia nieuniknionej w gazecie codziennej sieczki wiadomości oficjalnych. Mimo to widziałem i dziennikarzy robiących na prywatny użytek trafne przewidywania. Możność osobistego poznania środowisk politycznych i parlamentarnych w krajach, gdzie przygotowywały się przyszłe wypadki, dawało im często przesłanki do słusznej oceny najbliższej przyszłości. Z okresu międzywojennego zostało mi w pamięci kilka rozmów z Robertem Dell’em, jednym z ostatnich dziennikarzy niezależnych. https://digital.janeaddams.ramapo.edu/items/show/8366
W listopadzie 1922 spotkałem go w Düsseldorfie. Wojska francuskie zajęły były właśnie okręg Ruhry. Od kilku tygodni między Francją l Anglią istniał stan, który dziś określamy mianem zimnej wojny. Anglicy dokładali starań do zrujnowania franka i stworzenia Francji trudności finansowych. Nikt nie wiedział, jak zachowa się w Ruhrze ludność niemiecka. Dowódca niewielkiej armii okupacyjnej, generał Mangin, nawiązał rozmowy z przybyłym do Ruhry Karolem Radkiem, podówczas kierownikiem polityki niemieckiej Kominternu. Paul-Prudent Painlevé, którego odwiedziłem poprzedniego tygodnia w Paryżu, oderwał się był od lektury Einsteina aby powiedzieć, że uważa sytuację za wręcz groźną i okupacja Ruhry wydaje mu się – tak z punktu widzenia wojskowego jak politycznego – niezmiernie ryzykowna. https://pl.wikipedia.org/wiki/Charles_Manginhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Paul_Painlev%C3%A9
Niepokój ogarnął także sprzymierzeńców Francji. Niemcy sudeccy, sądząc że będą mogli znaleźć oparcie w Anglii, dążącej do osłabienia Francji także od strony czeskiej, zaczęli poszukiwać kontaktów w Londynie. W hallu hotelu, zbudowanego przez Hugo Stinnesa, zrobiliśmy krótki przegląd tych wypadków. https://enwikipedia.org/wiki/Hugo_Stinnes. Dell był poważny i blady, jak gdyby czuł na sobie współodpowiedzialność za szaleństwa wielkich tego świata. “System polityczny ustalony przez zwycięzców w 1919″ – powiedział – „leży już w gruzach. Ameryka cofnęła swój podpis,Anglia i Francja są tak poróżnione, że wpływy ich wzajemniesię znoszą, Rosja nie jest jeszcze gotowa do objęcia po nichspadku. Nie ma komu bronićpokoju z 1919. Niemcy są na raziew stanie chaosu, ale droga dla nich stoi otworem. Anglia niechce, Francja sama nie potrafi bronić obecnego porządku. Otym czym będzie Europa decydowali będą Niemcy. Przyszłość Europy zależy od ewolucji wewnętrznej Niemiec”. To co widziałem w ciągu następnych dni w Niemczech utwierdziło mnie w słuszności tej prognozy i napełniło złymi przeczuciami. Patrząc w przyszłość widziałem tylko ruinę wszystkiego, na czym od pokoju westfalskiego usiłowano oprzeć zgodne współżycie Europejczyków. W końcu grudnia kupiłem w Paryżu garść złotych dolarów, które przechowałem do 1939 i dzięki którym mogłem uciec z okupowanej Polski.
Della spotkałem znów w Genewie późną jesienią 1936. Wojna hiszpańska była już w pełnym biegu i Anglia zdążyła była narzucić Francji, trawionej kryzysem wewnętrznym, politykę nieinterwencji. Role więc były już podzielone: dywizje pancerne włoskie i lotnictwo niemieckie atakowały republikę hiszpańską, system nieinterwencji trzymał za ręce mogących jej przyjść z pomocą. Moskwa nie powzięła była jeszcze decyzji, i jej prasa wylewała co dzień kubeł pomyjów na republikę hiszpańską. Dell był bardzo niewesoły. Jego niezależna publicystyka przyniosła mu same zawody: został wydalony z Niemiec i z Francji. Mieszkając w Genewie pisywał korespondencje z Ligi Narodów, o której nie było już wiele do powiedzenia. Kiedyśmy zostali sami, zaczął mówić: „Z Europy, w której wyrosłem i do której byłem głęboko przywiązany, nie zostało już nic. Jedynym logicznym dla mnie wyjściem z tej sytuacji byłoby samobójstwo. Jeżeli, mimo to wciąż żyję,ma to dwa powody: jako Anglik mam odrazę do skrajnych posunięć, po wtóre mam 67 lat i w tym wieku samobójstwo byłoby wyważaniem drzwi otwartych”. Starałem się go pocieszyć jak umiałem, ale na próżno. Chcąc więc zwrócić jego myśli na inne tory, zacząłem mówić o sytuacji politycznej. Dell przerwał mi: „Właściwie nie ma już o czym mówić. Sytuacja jest jasna. W ciągu ostatnich kilkunastu lat głównym celem polityki angielskiej było sprowadzenie Francji do rzędu Portugalii i ten cel został obecnie osiągnięty. Pozbywszy się jedynego możliwego alianta w Europie, Anglia w sprawach kontynentalnych nie będzie miała odtąd żadnego głosu. W ten sposób i los Polski zostałprzesądzony. Na francuskiej Portugalii Polska opierać się nie może, Anglia zaśjuż zrzekła się głosu“. Widząc go w coraz smutniejszym nastroju, zacząłem rozwijać fantazyjną teorię przeciwstawności pokoleń. Młodzież wychowana w dyscyplinie totalitarnych państw będzie musiała zrazu tajnie, potem jawnie tęsknić do jakiegoś nowego liberalizmu. Cytowałem przykłady takich zwrotów z różnych epok i zakończyłem takim mniej więcej obrazem przyszłości: “Za 10 lub 15 lat zostaniemy obaj zaproszeni do Berlina na odsłonięcie pomnika Dickensa na Nollendorfplalz. Z tej okazji polski minister oświaty zaleci dzieła Godwina jako szkolnąlekturę . Wieczorem w Kaiserhofie odbędzie się bankiet na cześć Garrisona-Villarda. Bzy będą kwitły na wszystkich skwerach Charlottenburgu. Będziemy pili jasne piwo z malinowym sokiem wradosnym i podniosłym nastroju, bo dokoła nas będą sami Niemcy życzliwi i liberalni”. Mrużąc oczy Dell słuchał mnie z uśmiechem, jak człowiek chwytający się wszelkiego pretekstu do oderwania się od własnych myśli. potem sposępniał znów: „Jak wszyscy Anglicy mego pokolenia byłem przez całe życie trochę germanofilem. Ostatnie lata uleczyły mnie z tej słabości.Pokoju w Europie nie będzie tak długo dopóki ogień nie spadnie z nieba i nie wypali miejsca, które nazywa się Germany“. Tego wieczora Dell musiał być – jak się mówi o prorokach – “inspirowany”, bo nawet “ogień spadający z nieba”, który wówczas wydawał mi się tylko biblijną metaforą, okazał się później rzeczywistością.
Nawet w chaosie wypadków wojennych, gdzie wszystko wydaje się możliwe i brak punktu wyjścia do jakichkolwiek wiarygodnych kalkulacji, słyszałem uderzająco dokładne przewidywania. Latem 1940 mówiono wiele o nieuniknionym i bliskim konflikcie między armią niemiecką i dyktatorem. W razie zwycięstwa, rozumowano, generałowie zostaną zgładzeni przez Hitlera jako już niepotrzebni, w razie klęski – przy niemieckim sposobie prowadzenia wojny – zostaną rozstrzelani przez zwycięzców. Dopóki stoją na czele zwycięskiej armii powinni korzystać z sytuacji, która później nie wróci.
W tym czasie spotkałem wyższego oficera niezwykłej inteligencji, który związkom rodzinnym i wyszkoleniu zawdzięczał głęboką znajomość generalicji niemieckiej. Na moje pytanie odpowiedział: “Niech pan nie pozwala sobie zawracać głowy tymi bzdurami. Wodzowie armii niemieckiej są najlepszymi w tej chwili technikami rzemiosła wojennego i mogą nawet dzięki temu wygraćwojnę. Obalenie dyktatury wymaga jednak zupełnie innych kwalifikacji, przede wszystkim zaś charakteru, którego nikt z nich nie posiada. Nic więc z tego nie będzie. To, że zginą powieszeni, wydaje mi się natomiast bardzo prawdopodobne”. Kiedy myślę dziś o tej rozmowie, uderza mnie w niej najwięcej słowo “powieszeni”. W 1940 nikt jeszcze nie używał tego słowa mówiąc o osobach wojskowych, które według starego obyczaju rozstrzeliwano. Nawet Tuchaczewski zginął rozstrzelany. Słowo “powieszeni” posiada w sobie konkretność wizji wychodzącą poza ramy teoretycznej kalkulacji.
2. W okresie międzywojennym nie brakło także proroctw pisanych. Przykłady ich znaleźć można np. w literaturze surrealistycznej. Właściwy sens jej, zaciemniony przez krytykę, uszedł uwagi czytelników. W latach 1939 – 1940, patrząc w różnych krajach na stłoczone na brzegach wód masy uciekających, poznawałem w nich klimat powieści Ribemont – Dessaignes’a “Les frontieres humaines“. Widok jadących sznurami automobili przykrytych modnymi wówczas materacami przypominał mi słowa czytanego przed wielu laty tzw. drugiego manifestu surrealistów: „Partez sur les routes. Semez les enfants au coin dubois“. https://pl.wikipedia.org/wiki/Georges_Ribemont-Dessaignes Partez sur les routes. Semez les enfants au coin dubois – jedno z surrealistycznych haseł André Bretona. (Idźcie przez ulice/ ewentualnie: idźcie drogami. Siejcie dzieci na rogu lasu);
W przewidywaniach posiadających taką dokładność i konkretność uderza często prostota, suchość i niemal ubóstwo przesłanek rozumowania, wyodrębnionych z chaosu rzeczywistości. Przychodzi mi tu myśl proroctwa spełnione dopiero w połowie, które słyszałem w 1923 z ust Mahmuda Tarzy. https://en.wikipedia.org/wiki/Mahmud_Tarzi Osoba jego wymaga krótkiego objaśnienia. Afganistan jest krajem górskim graniczącym z jednej strony z Indiami, z drugiej z rosyjskim Turkiestanem. Abdurrachman, ostatni emir z pierwszego okresu niepodległości mawiał o tej sytuacji: „Jestemjak łabędź pływający po strumieniu. Po jednym brzegustrumienia, chodzi tygrys bengalski, po drugim niedźwiedź syberyjski,ja zaś pływam pośrodku, i woda nie jest za bardzo głęboka”. Kiedy w 1882 rząd petersburski zaproponował mu ratyfikację granicy na Pamirze, emir przeląkł się tak, że zrezygnował z niepodległości i przyjął protektorat brytyjski. https://en.wikipedia.org/wiki/Abdur_Rahman_Khan
W 1917 dwaj Afgańczycy, Weli Chan i Mahmud Tarzy, pojechali do Moskwy i przez półtora roku śledzili na miejscu bieg rewolucji. (Mohammad Wali Khan Darwazi:https://www.ijrah.com/index.php/ijrah/article/view/192/352 Przyszedłszy do przekonania. że w ciągu najbliższych lat nic nie grozi Afganistanowi od północy, wrócili do kraju, obalili ówczesnego emira i osadzili na tronie głośnego później Ammanullacha, który niezwłocznie ogłosił niepodległość Afganistanu, wydał wojnę Wielkiej Brytanii i w wyniku jej osiągnął ponowne uznanie niepodległości kraju. Wkrótce potem emir poślubił córkę MahmudaTarzy. Odtąd z Weli Chanem dzierżyli na zmianę dowództwo armii i prezydencję rządu cywilnego. W 1923 Mahmud Tarzy wyjechał do Europy i po starannym zwiedzeniu Włoch, Francji i Anglii osiadł w Paryżu w charakterze posła swego kraju. Tam odwiedziłem go kilkakrotnie w towarzystwie muzuł- mańskich przyjaciół.
Weli Chan był niewielkiego wzrostu, z twarzą okrągłą jak księżyc, wyrażająca głębokie zadowolenie. Mahmud Tarzy był wyższy, szczuplejszy, skórę miał ciemną jak cholewa, nosił czarną brodę, patrzył najczęściej w ziemię i zdawał się nie przewidywać niczego dobrego. Pewnego razu objaśnił mi różnicę między wyglądem swoim i swego znakomitego kolegi. „Czy pan rozmawiał kiedy z Weli Chanem w cztery oczy. Czy też widywał go pan w otoczeniu innych Afgańczyków?” Odpowiedziałem, że nigdy nie widziałem go na osobności. „W cztery oczy wydałby się panu mniej wniebowzięty. Uśmiechi zadowolenie jest u nas grzecznością, którą wykonujący władzę winien jest swoim poddanym. Aby jeden mógł byćna wierzchu, wszyscy muszą się na to złożyć w pieniądzach, upokorzeniach i przykrościach! Byliby więc nieprzyjemnie zdziwieni, widząc że emir jest niezadowolonyi ofiary ich były próżne”. Tu wyjął z szuflady fotografię Weli Chena w otoczeniu kilkunastu Afgańczyków i ciągnął dalej: „Patrząc na tę grupę może pan poznać od razu rangę każdej osoby. Twarz stojących na najniższych szczeblach wyrażaskupioną uwagę i gotowość do usług. Twarz stojących wyżej wyraża gotowość do usług i przekonanie, że usługi ich będą należycie ocenione. Stojący na samym wierzchu patrzy trochę ponad głowy innych i ma taki wyraz twarzy, jak gdyby widziałjuż z bliska raj Mahometa“.
Mahmud Tarzy był więc człowiekiem nie tylko doświadczonym, ale przywykłym do rozważania spraw ludzkich w ich wielkich aspektach. Korzystając z jego pogodnego nastroju, zapytałem go jakie wrażenia wyniósł z objazdu Europy i co myśli o jej przyszłości. Odpowiedział: „Nic dobrego. Gdyby Europejczycy zajmowali się jak my wypasaniem kóz inie mieli innych kłopotów, mogliby być może patrzyćpogodnie w przyszłość. Administracjatak wielkich bogactw i złożonych przedsiębiorstw wymaga jednakpewnej inteligencji, której tu nigdzie nie mogę się dopatrzyć.Dlatego myślę, że Europa stoi na progu bezprzykładnejkatastrofy i że wy wszyscy zginiecie marnie, niesławnie jak zwierzęta idące pokornie pod nóż“. I po chwili dodał: „Najlepiej jeszcze podobali mi się Anglicy. Nie są mądrzejsi od innych, ale jeszcze na razie mają więcej pieniędzy”.
Od tego czasu minęło wiele lat. Słowa Mahmuda Tarzy przypominały mi się nieraz, ilekroć patrzyłem na zdumiewa- jącą dyscyplinę obecnych mrowisk ludzkich. Pod komendą szalonych dyktatorów czy nie mniej nieprzytomnych rządów demokratycznych całe narody szły “w karnych szeregach” do nieuniknionych i z dala widocznych katastrof. Nikt nie próbował myśleć samodzielnie, nikt nawet nie uciekał, chyba że porwany owczym pędem. Zmiany jakie zaszły w Europie, niegdyś centralnym laboratorium myśli krytycznej, są tak głębokie, że sami nie dostrzegamy już prawie groteskowości naszego zachowania się, które napełniało zdumieniem górala z Afganistanu.
3. Zaczynając od Jakóba Burckhardta, wszyscy, którzy w ostatnich dziesiątkach lat widzieli jasno rzeczy przyszłe, byli samotni. https://pl.wikipedia.org/wiki/Jacob_Burckhardt Ciążyła na nich samotność i bezużyteczność ich wiedzy. W czasach mojej młodości ze słusznych przewidywań można było wyciągnąć pewne skromne korzyści osobiste. Dziś i te możliwości są zamknięte. Z miejsca, w które ma uderzyć piorun, przezorność nakazuje uciekać. Ale dokąd? Wojna i chaos mogą się zacząć wszędzie. Wojna ostatnia zaczęła się w leżącej na uboczu Hiszpanii. Dyktatorzy rozważali także rozpoczęcie jej w Ameryce Południowej. Uciekać więc nie ma dokąd. Nieliczne kraje spokojniejsze strzegą swych przywilejów na użytek własnej ludności i zamykają granice dla obcych. Państwo nowożytne z jego drobiazgową reglamentacją życia nie daje zresztą obcym żadnego wartego zachodu azylu. Uciekać więc nie ma dokąd i nie ma po co.
Zdolność przewidywania nie jest potrzebna współobywatelom, którzy nie przypisują jej żadnego znaczenia. Nie jest potrzebna również samemu przewidującemu, który w obecnej organizacji społecznej nie może z niej wyciągnąć żadnej korzyści. Jest więc nieznośnym ciężarem, dziś trudniejszym do niesienia niż kiedykolwiek. Po co więc przewidywać? Jeden z przyjaciół zajmujący się polityką powiedział mi niedawno: „Po 40 latach doświadczenia przyszedłem do pewności, że największy handicap naszego życia stanowią rozsądek i zastanowienie”. Czy wobec jego całkowitej bezużyteczności uzdolnienie do widzenia rzeczy przyszłych będzie jeszcze nawiedzało wybranych? To pytanie przypomina mi bardzo już dawną rozmowę w laboratorium, do którego jako młody student przyniosłem kiedyś nową podówczas książkę Blaringhama o nagłych mutacjach roślin i zwierząt. https://en.wikipedia.org/wiki/Louis_Blaringhem Kierownik laboratorium, uczony fizjolog i członek wielu towarzystw naukowych, zainteresował się tą książką i czytał ją przez cały wieczór. Następnego dnia rankiem zapytał: ,,Studiował pan przedtem historię, czy pana zdaniem cywilizacje historyczne nie były, skutkiem mutacji podob- nych do tych,jakie opisuje Blaringham? Wszystko, co o tym wiemy, zdajesię na to wskazywać. Każda nowa cywilizacja była dziełem paru pokoleń, które – trafiając na pomyślne okoliczności – ujawniałanieznane przedtem uzdolnienia”. “To samo przychodzi mi na myśl, kiedy patrzę na rozwój nauk przyrodniczych. Uzdolnieniapotrzebne do tego, co robimy obecnie w naszych laboratoriach, rozwinęły się dopiero u paru ostatnich pokoleń, i nie ma żadnego dowodu, aby istniały poprzednio”. Tu westchnął i dodał: „Wyciągam z tego wnioski bardzo dla nas wszystkich niepomyślne. Odmiany oparte na mutacjach są niestale i ulegają równie nagłej regresji. Możemy więc któregoś dnia obudzić się pośród kretynów niezdolnych w ogóle do zrozumienia tego, w cowłożyliśmy tyle pracy i dowcipu”.
W pewnym węższym sensie słowa jego spełniły się, bo w dziesięć lat później, z okazji czystek politycznych w Niemczech, został usunięty z uniwersytetu i pozbawiony możności pracy naukowej.
*******
Z autorów przytoczonych wyżej przewidywań nikogo już prawie nie ma przy życiu. („prawie” odnosi się do czasu napisania eseju, czyli 75 lat temu– S.O.) Uzdolnienia takie na pewno nie sprzyjają długowieczności. Nawet mnie, który ich tylko słuchałem w milczeniu, nie wyszło to na dobre. Tymczasem jest jasne, że dyscyplina i cierpliwość dziś nie wystarczy. Jeżeli Europa, zrujnowana tylu szaleństwami, ma uniknąć zagłady, mieszkańcy jej muszą nauczyć się lepiej przewidywać skutki swych czynów i nie mogą więcej lekceważyć tych, kto to potrafi. Dla starszych jest to już prawie obojętne. Myślę tu o młodych, mających całe życie przed sobą.
Kto z nich zechce ubrać płaszcz, o którym Kassandra mówi do Apollona: „W tym płaszczu proroka wystawiłeś mnie na pośmiewisko swoich wrogów“.
O autorze: stan orda
lecturi te salutamus
========================================
18 komentarzy
Pokutujący łotr 27 marca 2024 godz. 22:04
Stary mason, ponury wolterianin Jerzy Stempowski, na którego grobie na Powązkach nie ma krzyża. Syn Stanisława, wielkiego mistrza Loży Narodowej Polski i ministra rolnictwa Ukraińskiej Republiki Ludowej u Szymona Petlury, wieloletniego prezesa Towarzystwa Polsko-Ukraińskiego
================================
W oryginale ważna, świetna DYSKUSJA o masonach i Prawdzie, a także prawdzie cząstkowej . Tym, którzy dotarli do tego miejsca, gorąco polecam. Mirosław Dakowski
W czwartek Sejm warszawski debatował nad rządowym projektem ustawy o ratyfikacji protokołu rozszerzającego polsko-ukraińską umowę o pomocy prawnej i stosunkach prawnych w sprawach cywilnych i karnych. W trakcie omawiania projektu ujawniono ciekawe dane na temat postawy “uchodźców” w naszym kraju.
Rośnie przestępczość wśród Ukraińców w Polsce. W toku debaty wszystkie kluby poselskie poparły rozszerzenie umowy z Ukrainą o pomocy prawnej. W teorii ma to usprawnić pociąganie do odpowiedzialności osób z obywatelstwem ukraińskim, które popełniły przestępstwa lub wykroczenia na terenie III RP.
– W 2020 roku skazano w Polsce 7111 obywateli Ukrainy, którzy popełnili w Polsce przestępstwa. A dwa lata później, w 2022 roku, takich skazań było prawie 37 tysięcy. Okazało się, że kiedy przestępstwa popełniają obywatele Ukrainy na terenie Polski, a ich konsekwencją nie jest pozbawienie wolności, to bardzo trudno nam w Polsce wyegzekwować inne kary, jeśli obywatel Ukrainy z Polski wyjedzie i wróci na Ukrainę – ujawniła poseł Joanna Kluzik-Rostkowska.
– W związku z tym, że mamy tych przestępstw znacznie więcej, pojawiła się konieczność podpisania takiego protokołu, żebyśmy potrafili skutecznie egzekwować kary za te przestępstwa popełniane w Polsce – dodała.
Poseł Ewa Schädler z klubu Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza dodała, że obecna sytuacja pozwala na to, że Ukraińcy skazani w Polsce na kary inne niż pozbawienie wolności mogli swobodnie wrócić na Ukrainę, aby zupełnie uniknąć kary.
– Zwiększyła się skala problemu unikania odpowiedzialności. Mając na uwadze problem unikania tej odpowiedzialności oraz fakt, że Ukraina rozpoczęła starania o dołączenie do Unii Europejskiej, postanowiono, że zasadnym jest rozszerzenie zakresu stosowania dotychczasowej umowy o inne typy kary – powiedziała.
Na pytanie posłów Konfederacji co do skali ukraińskiej przestępczości, odpowiedział wiceminister sprawiedliwości Krzysztof Śmiszek. Tenże podał, że w 2020 roku w Polsce skazano 7111 obywateli Ukrainy, przy czym było ich wtedy w Polsce ok. 300 tysięcy. Oznacza to, że przestępstw dopuszczał się wówczas co 42 Ukrainiec.
– Obecnie obywateli Ukrainy przebywa ok. 1,5 miliona i z informacji dostępnych dla Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że osób skazanych, przekazywanych przez stronę polską stronie ukraińskiej, za 2021 rok to było prawie 38 tysięcy, a za rok 2022 prawie 37 tysięcy– powiedział Śmiszek. Oznacza to wzrost skali – obecnie przestępstw dopuszcza się w Polsce co 39 Ukrainiec. Jeśli weźmiemy po uwagę, że spora część z przybyszów to kobiety i dzieci, przestępczość wśród ukraińskich mężczyzn znacznie wzrosła.
============================
[]Magna Polonia] : Sejm III RP może sobie uchwalać dowolne prawa. Pytanie brzmi, czy strona ukraińska będzie miała dobrą wolę, by wydawać przestępców, którzy uciekli z Polski. Dotychczas z tamtej strony doczekaliśmy się tylko buty i obłudy. Swoją drogą to bardzo ciekawe, że “uchodźcy wojenni” bardziej obawiają się mandatu lub też prac społecznych, niż powrotu do kraju ogarniętego wojną, z którego uciekli. Może nie są żadnymi “uchodźcami”?
O kolejnej szokującej decyzji Ministerstwa Edukacji Narodowej poinformowała wiceminister Joanna Mucha. Okazuje się, że uczęszczające do polskich szkół ukraińskie dzieci będą uczyły się historii na podstawie materiałów przygotowanych przez stronę ukraińską. Można więc spodziewać się, że w polskich szkołach jako bohater przedstawiany będzie np. Stepan Bandera.
O przygotowaniu przez stronę ukraińską podstawy programowej dla ukraińskich dzieci uczących się w polskich szkołach, wiceminister Joanna Mucha mówiła na antenie Radia ZET.
– „Strona ukraińska zaoferowała nam, że dla swoich dzieci przygotuje tzw. komponent ukraiński, który będzie obejmował historię, geografię, literaturę. I będą to realizowali we własnym zakresie. Wydaje mi się to bardzo fair ofertą, skorzystają na pewno obie strony „- powiedziała.
Podkreśliła, że Polska nie chce „polonizować” ukraińskich dzieci.
– „Chcemy, żeby dzieci ukraińskie zostawiły swoją tożsamość ukraińską, ale jednocześnie były dobrze wyedukowane, bo część z nich po prostu zostanie w Polsce”- zapewniła.
W jednym z najnowszych programów Tomasz Sommer przypomniał przyjęcie paktu migracyjnego przez UE oraz szaloną politykę klimatyczną. Wskazał też na fałszywą narrację wokół obecności Polski w Unii Europejskiej.
– Nie ma możliwości zreformowania tych polityk, bo oznaczałoby to niemalże zmianę religii – ocenił.
– Dojrzała tutaj taka religia przez tę kilkadziesiąt lat, religia zielonego wariactwa, ta religia ma swoich kapłanów, biskupów, kardynałów, ma swoich pseudopapieży, ma milion diakonów, którzy działają we wszystkich krajach, ma parafie, ma zakony – wyliczał.
– Teraz jeżeli by nagle z dnia na dzień powiedzieć, że koniec, likwidujemy tę religię, to przecież bunt tych wszystkich działaczy byśmy mieli. Nie da się ich uciszyć, odciąć od koryta, odciąć od głoszenia tych swoich „prawd” jednorazowo – wskazał.
– Jedyną metodą na powstrzymanie tego z dnia na dzień, póki jeszcze u nas ta ideologia nie jest aż tak mocna, to jest oderwanie się od Unii Europejskiej natychmiast, odcięcie tych więzi, sprawienie, że te wszystkie kontakty ideologiczne zostaną uznane za to, czym są, czyli agenturalną robotę wrażych sił i dzięki temu będziemy mogli funkcjonować na normalnych zasadach z resztą świata – dodał.
Sommer podkreślił, że „to jest wszystko mało”. – Przez lata, jak mówiono w Polsce o Unii, to zawsze mówiono w takim ujęciu, że my jesteśmy żebrakami, a ktoś tam przychodzi i nam rzuca pieniądze. Mówiono: musimy być w Unii, bo nam rzucają pieniądze – zwrócił uwagę.
– Czy jakikolwiek żebrak, który stoi pod urzędem i zbiera jakieś pieniądze, czy on kiedykolwiek z tego żebractwa doszedł do pozycji milionera? Czy zdarzyła się taka sytuacja? Czy można, poprzez zbieranie rzuconych przez kogoś ochłapów, stać się potentatem? Ja się nie spotkałem z taką sytuacją – wskazał.
Jak dodał, „jeżeli chcielibyśmy wyjść na poziom potentatów europejskich, to nie poprzez zbieranie ochłapów”. Podkreślił, że obecnie Polska znajduje się w stałym dystansie do bogatszych państw Unii Europejskich, właśnie dlatego że „żyjemy z ochłapów”.
– Aby dojść do pozycji wielkości ekonomicznej trzeba zrezygnować z funkcjonowania na zasadzie żebraka – skwitował.
Sommer podkreślił, że od początku funkcjonowanie Polski w Unii Europejskiej było oparte na niemoralnym przekazie. Jak dodał, „w ogóle nie ma alternatywy” dla Polexitu, gdyż „nie da się Unii zreformować od środka”. – To są tylko próżne żale, próżny trud. Nie da się przekonać biurokratów unijnych, żeby zmienili swoje podejście do rzeczywistości. Trzeba by ich wszystkich wyrzucić, ale na to nie ma siły politycznej – skwitował.
Artykuł ten “przeczytało” dotąd 1480 osób. I żadna nie zasygnalizowała mi, że bez TABEL jest niezrozumiały !! Umieściłem go 5 miesięcy temu.
O tempora !! O mores!! Rozpacz.
Umieszczam więc jeszcze raz, by chętni jednak CZYTALI ze ZROZUMIENIEM. Dodaję BOLD, by łatwiej się czytało. md
[Alina: Rzucili okiem. Nie czytali więcej niż kilkanaście linijek. Tekst jest b. długi i wymaga skupienia i czasu.]
====================================
[z książki „Otwarta Księga”, Romuald Lazarowicz i Jerzy Przystawa. W ciągu dwóch dziesięcioleci pozycja ta ZNIKŁA z wszystkich portali, a była na co najmniej sześciu. Znikła też z google.. MD]
============================================
Krzysztof Ciesielski. Ordynacja paradoksalna?
Obowiązująca w Polsce ordynacja wyborcza nosi nazwę „proporcjonalnej”. Znaczenie tego słowa jest dobrze znane, o proporcjonalności uczone są na lekcjach matematyki dzieci w szkole podstawowej.
Tymczasem przydział mandatów w Sejmie otrzymany w wyniku takiej ordynacji może z proporcjonalnym rozdziałem nie mieć nic wspólnego.
Mogą się też zdarzyć rzeczy nad wyraz nieoczekiwane. Głos oddany na jednego kandydata może działać na korzyść kogoś zupełnie innego. Może się okazać, że dwa ugrupowania. zdobędą tyle samo głosów, ale przypadną im w udziale różne liczby miejsc w parlamencie. Partia może przekonać do swojego programu dodatkowych wyborców i w efekcie… stracić mandaty! A kandydat, na którego nikt nie głosował, może zostać posłem.
Jak to możliwe?
Aby odpowiedzieć na postawione pytania, należy dokładniej przeanalizować sposób, według którego oddane głosy przeliczane są na mandaty w Sejmie RP. I tu nie sposób nie zauważyć, że w tej, podstawowej przecież, sprawie społeczeństwo polskie jest informowane w sposób nad wyraz powierzchowny – o ile w ogóle można tu mówić o jakiejkolwiek informacji.
Telewizja, prasa, radio z upodobaniem cytują wyniki rozmaitych sondaży, opinie wypowiedziane przez rozmaitych polityków (czesto wyrwane z kontekstu), mówi się o prawyborach…
Tymczasem o sposobie liczenia głosów wspomina się niesłychanie rzadko, a to przecież podstawowa sprawa! Wyborca powinien wiedzieć, co z jego głosem się dzieje. Tymczasem traktowany jest on według zasady: „ty zagłosuj, a my już dobrze wiemy, co z twoim głosem zrobić”.
Metoda liczenia głosów
Posłów wybiera się oddzielnie w każdym województwie, przy czym liczby mandatów do obsadzenia nie są w poszczególnych okręgach identyczne. Najwięcej jest ich w okręgu miasta Warszawy (l7), najmniej w województwach chełmskim i bielsko-podlaskim – po 3. Poszczególne partie zgłaszają w okręgu listy wyborcze. W zależności od otrzymanych głosów niektórym partiom przyznaje się określoną liczbę mandatów. Według jakiej zasady?
Zobaczmy na przykładzie.
Przypuśćmy, że mamy do dyspozycji 10 mandatów. Najwięcej głosów uzyskali przedstawiciele partii: Partii Piłkarzy, Partii Narciarzy, Partii Koszykarzy, Partii Rugbystów, Partii Tenisistów, Partii Lekkoatletów i Partii Siatkarzy (nazwy partii nieistniejących użyte zostają celowo, by uniknąć jakichkolwiek analogii z polską sytuacją polityczną; zobaczmy po prostu, co z takiej ordynacji może – teoretycznie – wyniknąć i do czego może doprowadzić stosowanie jej w praktyce).
Rozkład głosów przedstawia tabela 1.
Załóżmy ponadto, że Narciarze w skali kraju nie otrzymali 5% głosów, natomiast pozostałym partiom to się udało. Oznacza, to, że głosy, które padły na Narciarzy, nie są liczone przy rozdziale mandatów (o czym mowa będzie za chwilę). Liczby „dające” mandaty zaznaczone są tłustym drukiem (tabela 1).
Co oznaczają liczby w dalszych kolumnach tabelki? One właśnie wpływają na przyznanie danej partii odpowiedniej liczby mandatów. Otóż dzielimy liczby uzyskanych głosów kolejno przez 1, 2, 3, 4…, czyli przez kolejne liczby naturalne. Spośród uzyskanych wyników wybieramy największe – tyle, ile mamy mandatów do rozdzielenia (w naszym przypadku dziesięć; w tabeli wyniki dające mandat podane są tłustym drukiem). Każda z partii dostaje tyle mandatów, ile wyników z „pierwszej dziesiątki” udało się jej uzyskać. W pewnym momencie wypisywania wyników w tabeli widać wyraźnie, że nie dadzą one już danej partii mandatów; wówczas przestajemy je wypisywać. I jeszcze jedno: gdyby do ostatniego „wchodzącego” miejsca kandydowały dwie partie z takimi samymi liczbami, to mandat – otrzymuje to ugrupowanie, na które padło więcej głosów.
W Sejmie zasiadają jednak konkretni ludzie. Jak ich wybrać? Otóż każda partia zgłasza swoją listę, a wyborca, głosując na dane ugrupowanie, wybiera z tej listy jednego kandydata. Mandaty (tyle, ile ich przypadło tej partii) otrzymują ci, którzy zdobyli na okręgowej partyjnej liście najwięcej głosów. W przypadku remisu decyduje kolejność na liście. I jeszcze jedno. Otóż obowiązuje „próg wyborczy”. Oznacza to, że mandaty dzielone są jedynie między te partie, które w skali kraju (nie okręgu!) uzyskają wystarczająco dużo głosów.
Próg ten wynosi dla partii 5%, dla koalicji wielopartyjnych – 8%. W naszym przykładzie zakładamy, że w okręgu bardzo popularne są sporty zimowe, wiec Narciarze zdobyli tu drugie miejsce. Tymczasem w skali kraju Partia Narciarzy wypadła znacznie słabiej, nie zdobyła 5%, w związku z czym nie bierzemy jej pod uwagę przy rozdziale.
Tą metodą wybiera się 391 posłów; pozostałych 69 miejsc przyznawanych jest również według opisanego schematu, ale na podstawie wyników ogólnopolskich, dla osób z list krajowych, to znaczy zgłoszonych „centralnie” przez poszczególne partie (przy czym rozdziela się je wyłącznie między ugrupowania, które otrzymały ponad 7% głosów). Tu mandaty otrzymują osoby niezależnie od otrzymanych głosów – na podstawie kolejności na liście krajowej danej partii. Już pobieżna analiza przykładu pokazuje, że mogą tu zaistnieć dziwne dysproporcje i wyniki wyborów według tej ordynacji nie muszą współgrać z wolą wyborców. Piłkarze dostali dokładnie dwukrotnie więcej głosów niż Koszykarze, mandaty zaś rozłożyły się w stosunku 5:2. Koszykarze mają niemal trzykrotnie więcej głosów niż Lekkoatleci, ale mandaty podzielono w stosunku 2:1. Z kolei Rugbyści i Lekkoatleci mają po jednym mandacie, choć pierwsi dostali prawie dwa razy więcej głosów niż drudzy (16000:8400), co raczej przeczy proporcjonalności.
Może są to jednak drobne niedokładności, które można zbagatelizować, a w skali kraju nie będą one miały istotnego znaczenia. Nic z tych rzeczy! Gdy zbierzemy razem głosy w różnych okręgach, może się okazać (o przykłady bardzo łatwo), że Partia A zbierze znacznie więcej głosów niż Partia B, ale mandatów mniej… Na ten temat bardziej szczegółowo za chwilę.
Zyskać głosy, stracić mandat
Wyobraźmy sobie teraz, że Rugbyści stracili 1400 głosów i głosy te zostały oddane na Koszykarzy. Zgodnie z logiką, dopuszczalne powinny być jedynie dwie możliwości. Pierwsza, że zmiana preferencji wyborców była tak mała, że nic się w rozdziale mandatów nie zmieniło. Druga, że Rugbyści stracili mandat (mandaty) na korzyść Koszykarzy. Zobaczmy jednak, jak to wygląda w praktyce. Te wyniki zaznaczone są kursywą (mandaty zaś wytłuszczoną kursywą.
I cóż się stało? Koszykarze istotnie zyskali dodatkowy mandat. Ale bynajmniej nie kosztem Rugbystów! Mandat stracili Lekkoatleci, choć liczba ich zwolenników w żaden sposób się nie zmieniła. Opisana sytuacja nie jest jeszcze najbardziej groteskowa; zmiana preferencji przez niewielką liczbę wyborców może doprowadzić do bardziej paradoksalnych konsekwencji.
Oto następny przykład: wyobraźmy sobie, że w okręgu startują tylko trzy partie: Partia Pingpongistów, Partia Brydżystów i Partia Szachistów. Mandatów do rozdziału jest 6. Przypuśćmy też, że tuż przed wyborami Pingpongiści zdecydowali poprowadzić ostrą kampanię negatywną przeciwko Brydżystom, którzy byli ich najpoważniejszymi rywalami. Kampania odniosła skutek – aż 800 osób zrezygnowało z głosowania na Brydżystów. Większość z nich przerzuciła swe głosy na Pingpongistów – i to spora większość, bo aż trzy czwarte, 600 osób. Pozostałe 200 zrezygnowało co prawda z popierania Pingpongistów, ale zagłosowało na inne ugrupowanie – na Szachistów. Popatrzmy teraz, jaki był efekt owej zmiany głosów.
Wyniki przedstawia Tabela 2; w górnych rzędach pokazane są rezultaty – bez przerzucenia 800 głosów, W dolnych zaś (kursywą) – rezultaty po zmianie opinii przez 800 głosujących. I co otrzymujemy w efekcie? Brydżyści stracili głosy, ale nie stracili mandatu. Większość ze straconych przez Brydżystów głosów zyskali Pingpongiści i… stracili jeden mandat!
Wcześniej mandat ten dawała im liczba 3000 (ich głosy podzielone przez 3) porównana z 2980 głosami oddanymi na Szachistów, teraz jednak wynik odpowiedniego dzielenia to 3150, Szachiści zaś mają głosów 3180.
Taki może być efekt ordynacji nazywanej „proporcjonalną”. Ugrupowanie zyskuje głosów więcej niż ktokolwiek inny kosztem drugiego, ale traci mandat, to drugie nie traci zaś nic.
Konsekwencje progu wyborczego
Teraz zajmijmy sie konsekwencjami wprowadzenia progu wyborczego w skali kraju. Wydawać by się mogło, że idea wyeliminowania partii z małym poparciem jest słuszna. Zobaczmy jednak, jak to wygląda w praktyce. Przede wszystkim zauważmy, że (w naszym pierwszym przykładzie) mimo autentycznie dużego poparcia w rejonie, żaden Narciarz do parlamentu nie wejdzie.
A co by było, gdyby Narciarzom udało się jednak przekroczyć w skali kraju pięcioprocentowy, próg wyborczy? W badanym okręgu nic się nie zmieniło, ale dostali trochę głosów więcej gdzieś na drugim końcu kraju. Być może była to kwestia jedynie kilku głosów. Jak taka zmiana wpłynie na rozdział mandatów w naszym okręgu? Narciarze dostaną trzy mandaty. Po jednym mandacie stracą: Piłkarze, Koszykarze i Lekkoatleci. W efekcie Lekkoatleci zostaną w ogóle bez mandatu – i to jest kolejny zaskakujący rezultat ordynacji. Od czego zależy mandat dla Lekkoatlety? Nie od głosów na jego partie, ale od głosów na partie Narciarzy; ponadto nie od głosów na Narciarzy w jego okręgu, ale od głosów oddanych zupełnie gdzie indziej – gdzieś, gdzie, być może, Lekkoatleci w ogóle nie startują…
Wyniki po zmianie zaznaczone są kursywą w tabeli 3.
========================================
Efekty wprowadzenia progów mogą być znacznie bardziej paradoksalne. Oto następny przykład. Przyjmijmy, że w pewnym okręgu głosuje 100 000 osób do rozdziału jest zaś 10 mandatów. Załóżmy, że w okręgu tym ogromna większość głosów padła na partie Kajakarzy i Żeglarzy (schemat podany jest w tabeli 4).
Omawiany okręg był jednak w skali kraju okręgiem nietypowym. Gdzie indziej pływanie na kajakach i żeglowanie nie cieszyło się zbyt wielkim poparciem, zatem te dwie partie wypadły znacznie gorzej i w skali kraju nie przekroczyły progu. Zgodnie z ordynacją, w omawianym okręgu nie mogą nie dostać! Ale mandaty trzeba rozdzielić, 10 mandatów otrzymają wobec tego partie, na które w sumie padło 4000 głosów (czyli 4% głosów w tym okręgu).
W innym okręgu 4000 głosów może (przy tej samej liczbie wyborców i mandatów) nie wystarczyć nawet na jeden mandat – jeśli na przykład 100 000 głosów podzieli się równo na 10 partii. A potem, w parlamencie, wszystkie mandaty warte są tyle samo.
Czy osoby wybrane w ten sposób można nazwać przedstawicielami wyborców? Czy reprezentacja omawianego okręgu w parlamencie jest jego autentyczną reprezentacją? Jak ważna w kampanii wyborczej może być dobra znajomość preferencji wyborców w poszczególnych okręgach! Załóżmy, iż ktoś wie, że w pewnym okręgu dużo głosów padnie na partie z niewielkim poparciem w kraju. Owocnym posunięciem może być wówczas dobra kampania wyborcza jego partii w tym właśnie okręgu. Poparcie wyborców w takim rejonie może zaprocentować mandatami uzyskanymi jako efekt znacznie mniejszej liczby głosów niż gdzie indziej.
Jaka jest prawdziwa rola pięcioprocentowego progu? Wbrew pozorom, nie jest nią eliminowanie partii z małym poparciem!
Oto przykład następny. Tym razem dane przedstawione w tabeli (tabela 5) są autentyczne – pochodzą z jednego z większych okręgów w Polsce. Dla rozważań matematycznych nie jest ważne jednak, które partie uzyskały które wyniki, ani też, z którego roku były to wybory. Glosy są tym razem podane w procentach. Przypuśćmy, że do rozdziału było 10 mandatów.
I cóż się dzieje? Nawet wynik 5,8% mandatu nie dal – ostatnia liczba, która przyniosła partii miejsce w parlamencie, to 6,75. Partia z poparciem dokładnie 5% otrzymałaby mandat dopiero wtedy, gdyby było ich do rozdziału 14 (bo poza „wchodzącymi” już dziesięcioma liczbami, większe są jeszcze 6,03, 5,8 oraz 5,25). Okręgów, w których można zdobyć ponad 10 miejsc w Sejmie, jest bardzo mało. Praktycznie wiec wynik poniżej 5% i tak mandatu nie da, ewentualnie w paru jednostkowych przypadkach i przy specyficznym, sprzyjającym tej partii układzie głosów.
Właśnie.
Chyba że przy rozdziale nie będą uwzględnione niektóre z partii, które otrzymały wyniki wyższe. „Wycięcie” paru z nich da fotele poselskie ugrupowaniom z mniejszym poparciem. Głównym efektem progów jest pozbawienie mandatów ugrupowań, które mają mocne poparcie lokalne, ale w skali kraju słabsze. Czy o to chodzi?
Zauważmy też, że jeśli ktoś zechce kandydować samodzielnie, bez wsparcia jakiejkolwiek partii, to nie wejdzie do Sejmu nawet wtedy, gdy zdobędzie WSZYSTKIE głosy w swoim okręgu. W skali kraju nie przekroczy progu! Posłami zostają ludzie, w Sejmie zasiądą jednak ludzie, nie partie. Poświęćmy teraz chwilę uwagi konkretnym osobom wybranym do parlamentu. Przypuśćmy, że (w przykładzie z tabeli 2) wśród brydżystów jest jeden niezwykle popularny i głównie na niego głosowali wyborcy – do tego stopnia, że na 8800 głosów na tę partie aż 8799 padło na niego. Spośród pozostałych Brydżystów jeden zagłosował na siebie, dostał jeden głos, pozostali zaś – zero głosów. Zgodnie z podziałem mandatów, Brydżystom przypadły dwa – do Sejmu wejdzie zatem obywatel, na którego padł jeden głos – jego własny.
Przykład powyższy jest oczywiście świadomie przerysowany; jednak i w praktyce większość głosów na daną listę pada na jedną osobę. W efekcie można otrzymać mandat poselski zdobywając (personalnie) głosów niewiele. Jeżeli partia dostała w okręgu 6 mandatów, przy czym wyborcy zaznaczali na liście głównie tego pierwszego, to nie tylko następni kandydaci mieli głosów niewiele, ale różnice między nimi miały charakter raczej przypadkowy.
Co z tego wynika? Przyjmijmy, że z listy Partii Piłkarzy do sejmu weszli Bramkarz, Lewoskrzydłowy, Prawoskrzydłowy i Stoper, przy czym lwia cześć głosów padła na Bramkarza. Jeśli jednak Stoper, Lewoskrzydłowy i Prawoskrzydłowy (wybrani, być może, wyłącznie głosami rodzin i znajomych) będą mieli w jakiejś sprawie inną opinie niż bramkarz, to niewiele on wskóra, choć właśnie Bramkarz ma prawdziwe poparcie wyborców. Ponadto po wyborach obaj skrzydłowi mogą przejść do Partii Hokeistów.
Głosowanie na konkretnego kandydata ma zatem znaczenie ewidentnie drugorzędne; popierając daną osobę, popieramy przede wszystkim listę partyjną. na której się ona znalazła, a praktycznie te osoby z listy, które od innych wyborców dostaną najwięcej głosów.
Z kolei przy rozdziale miejsc z list krajowych ważna jest jedynie kolejność na tych listach ustalona przez poszczególne partie. Może zostać posłem nawet osoba, na którą nie padł żaden głos! W parlamencie jednak wszyscy posłowie mają głosy tyle samo warte. Ów „niepersonalny” charakter wyborów widać w miarę upływu lat coraz bardziej, nikną nawet pozory. Dwa tygodnie przed wyborami w roku 1997 w wielu miastach Polski trudno było znaleźć dostępną publicznie informację o pełnych składach list okręgowych. Ile czasu wyborca miał na świadomą decyzję? A gdzie i kiedy są przed wyborami podawane pełne składy list krajowych? Przecież krzyżyk postawiony przez wyborcę w pewnym okręgu może zadecydować o wejściu do Sejmu piętnastej osoby z listy krajowej, osoby, o której wyborca absolutnie nic nie wie.
Wybory w okręgach a wynik krajowy
Jak już zostało wyżej wspomniane, po zebraniu wyników z okręgów dysproporcje mogą być – w skali kraju – olbrzymie.
Niezwykle istotny może też okazać się sposób podziału kraju na okręgi wyborcze. Oto przykład. Kraj zostaje podzielony na 50 idealnie równych okręgów: 25 na północy i 25 na południu. W każdym okręgu północnym wyniki są identyczne, analogicznie w każdym okręgu południowym. W południowej części kraju preferencje wyborców dzielą się idealnie równo między Partię Turystów Tatrzańskich i Partię Turystów Beskidzkich i nikt nie głosuje na inne ugrupowania. Jak natomiast wyglądają wyniki wyborów w północnej części? Tam połowa wyborców głosuje na Partię Turystów Nizinnych, a pozostałe glosy mieszkańców części północnej padają na przedstawicieli partii, które globalnie mają bardzo małe poparcie i w rezultacie do parlamentu nie wejdą.
Jaki będzie skład całego Sejmu? Mimo że partie Nizinna, Beskidzka i Tatrzańska mają idealnie takie same poparcie w kraju (każdą z nich popiera 25% wyborców), parlament będzie się składał dokładnie w połowie ze zwolenników Nizin, natomiast dwie pozostałe partie zajmą po jednej czwartej miejsc.
Więcej! Jeżeli ktoś z Partii Turystów Nizinnych mieć będzie istotny wpływ na ukształtowanie granic okręgów wyborczych, to może je nieznacznie zmienić tak, aby któryś z południowych okręgów objął sobą kawałek części północnej – wystarczy wybranie w takim okręgu jednego Turysty Nizinnego, by jego partia miała w parlamencie bezwzględna większość.
Ktoś mógłby zarzucić, że podane powyżej przykłady są wielce abstrakcyjne, a w praktyce ewentualne dysproporcje w poszczególnych okręgach ulegną – po skompletowaniu parlamentu – wyrównaniu. Wystarczy jednak zagłębić się w wyniki wyborów do Sejmu w roku 1993, by stwierdzić, że podział mandatów i liczby oddanych głosów bardzo często nie mają ze sobą wiele wspólnego. Można zaobserwować np. takie sytuacje, że partia A ma (w przybliżeniu) cztery razy więcej głosów niż partia B, mandatów zaś dziesięć razy więcej; partia C ma trzy razy więcej głosów niż partia D, ale partia C ma, kilkadziesiąt miejsc w parlamencie, partia D zaś ani jednego… A co z głosami oddanymi na konkretne osoby? Prawie 150 posłów otrzymało w tych wyborach mniej niż 3 tysiące głosów (niekiedy znacznie mniej); rekordowy wynik należy do parlamentarzysty, który dostał 131 głosów.
Wybory do rad miejskich
Według „ordynacji proporcjonalnej” odbywają się u nas także wybory do rad w większych miastach. Tu jeszcze trudniej znaleźć informacje o sposobie glosowania, a różni się on od tego wykorzystywanego w wyborach do Sejmu. Różnice są dwie. Po pierwsze, nie obowiązuje próg pięcioprocentowy. Po drugie, by ustalić liczbę mandatów, dzielimy liczby głosów nie przez kolejne liczby naturalne, ale najpierw przez 1.4 , a potem kolejno przez liczby nieparzyste, czyli 3, 5, 7...
Zobaczmy to na przykładzie.
Tabela 6
Tu efekty – mimo braku progów – mogą być nawet bardziej paradoksalne niż w przypadku ordynacji „sejmowej”. Na Partię Tenisistów padło 1400 głosów spośród 2770 oddanych, czyli ponad połowa; partia zdobyła bezwzględną większość głosów. Na sześć mandatów „do wzięcia” uzyskała jednak jedynie trzy, czyli równo połowę! Jej przedstawiciele nie mają większości, choć popiera ich ponad połowa, wyborców.
Może być jeszcze dziwniej. Wyobraźmy sobie, że startują trzy partie: Trójskoczków, Ornitologów i Entomologów, miejsc zaś do rozdzielenia jest siedem. Rozkład głosów i podział mandatów przedstawia tabela 7.
*) Analiza dotyczy wyborów według ordynacji obowiązującej do 1998 roku. Obecnie w wyborach do samorządów w dużych miastach (powiaty grodzkie) obowiązuje zarówno próg pięcioprocentowy, jak i dzielenie przez kolejne liczby naturalne (przyp. red).
Nie jest wykluczone, że wkrótce po wyborach Ornitolodzy 1 Entomologowie zawiążą koalicję. I oto widzimy rzecz ciekawą: choć w sumie mają mniejsze poparcie niż Trójskoczkowie (popiera ich łącznie 2016 osób, Trójskoczków zaś 2100), to mają w radzie czterech przedstawicieli, a Trójskoczkowie trzech. Absolutna wiekszość wśród wyborców mają Trójskoczkowie, ale to ich przeciwnicy mają większość w parlamencie… Gdyby o mandaty ubiegały się tylko dwie partie: Trójskoczków i Przyrodników, przy czym Przyrodnicy mieliby poparcie nieznacznie mniejsze (i dokładnie wiedzieli jakie), to mogliby się sztucznie podzielić na Ornitologów i Entomologów, by dzięki temu manewrowi zyskać większość w radzie miasta. Konsekwencje tej metody liczenia mogą być naprawdę oryginalne. Wyobraźmy sobie, że w pięciomandatowym okręgu zdecydowanie najwięcej głosów (900) otrzymali Żonglerzy, przy czym poszczególnych kandydatów poparło (odpowiednio) 181,180,180, 180 i 179 osób. Drugim z kolei ugrupowaniem byli Woltyżerzy; dostali zaledwie 142 głosy (w rozkładzie: 30 + 28 + 28 + 28 + 28). Dzieląc liczbę 900 przez 1.4. itd otrzymujemy kolejno: 642, 300 180,128, 100. Cóż to oznacza? Do Rady wejdzie czterech Żonglerów i jeden Woltyżer, gdyż 142:1,4 = 101,4 .
KAŻDY z żonglerów dostał więcej głosów niż wszyscy woltyżerzy razem wzięci, nie mówiąc już o tym, że Żongler z najmniejszym poparciem dostał sześć razy więcej głosów niż Woltyżer z poparciem największym. Tym niemniej jeden z Żonglerów odpada na rzecz Woltyżera.
Co powiedzieć o ordynacji, która dopuszcza takie możliwości?
Proporcjonalna czy paradoksalna?
Obowiązująca ordynacja, choć nosi nazwę „proporcjonalna”, wcale proporcjonalną nie jest. Słowo „proporcjonalny” ma swoje znaczenie, podawane w słownikach, a także na lekcjach matematyki w szkole podstawowej. Znaczenie to wielce odległe jest od tego, co obserwujemy w ordynacji. Można by ją raczej nazwać „paradoksalną”, ewentualnie „partyjną” (bo głosujemy na partie, człowiek się prawie wcale nie liczy). Może jednak, gdyby wprowadzono którąś z tych nazw, to – choć bardziej odpowiadają one rzeczywistości – więcej osób mogłoby przeciwko tej metodzie zaprotestować…
Udowodniono (matematycznie), że niezależnie od tego, w jaki konkretnie sposób będziemy dzielić głosy oddane „na listy” mię- dzy poszczególne partie, to zawsze zaistnieć mogą paradoksalne sytuacje w rodzaju opisanych powyżej. Czyli, na przykład, takie, że partia A zabiera głosy partii B, ale to właśnie ona straci mandat, a nie partia B. „Proporcjonalny” podział mandatów w uzależnieniu od głosów jest niemożliwy.
Ponadto — podkreślmy jeszcze raz — jedną z podstawowych zasad obowiązujących w wyborach powinna być jasność i powszechna dostępność metody, według której liczone są głosy. Nie może być tak, by podejrzewano, że posłowie wybierani są według zasady podobnej do tej ze starego wierszyka: „Urna to jest urządzenie, co ma dziwne kółka – choć głosujesz Mikołajczyk, wychodzi Gomułka. . . ”.
Kilka słów o sondażach przedwyborczych
Po podanych (nieraz jako główna informacja) wiadomości, wynikach słyszymy: „zbadano 1000 osób, dopuszczalny błąd wynosi 3%”. Takie sformułowanie oraz podawanie składu Sejmu opracowanego według wyników takiego sondażu to dezinformacja oraz nadużycie praw statystyki. Zdanie „dopuszczalny błąd to 3%” sugeruje, że błąd większy zdarzyć się nie może, a tak nie jest. Badania przeprowadzane są według specjalnych, naukowo opracowanych, precyzyjnych testów. I gdy się podaje oszacowanie błędu, należy bezwzględnie podać dwie liczby. na przykład: „Z prawdopodobieństwem 80% błąd nie będzie większy niż 3%” – a
w ogóle najuczciwsze byłoby sformułowanie tego inaczej. „Partia Filantropów osiągnie wynik między 5% a 15% z prawdopodobieństwem 80%.
Przecież fakt, że coś jest mało prawdopodobne, nie znaczy, że jest niemożliwe. Błąd może więc być większy! Często po uwzględnieniu dodatkowych czynników owo „mało prawdopodobne” staje się realne.
Zauważmy: bada się tysiąc osób, a wyborców jest prawie 30 milionów. Jeden ankietowany reprezentuje 30 tysięcy ludzi!
To nie wszystko. W badaniach statystycznych dotyczących opinii ludzi, w tym preferencji wyborczych, należy w interpretacji danych zachowywać daleko idącą ostrożność. Tu błąd może być znacznie większy niż w przypadku badań rzeczy „mierzalnych” (jak wzrost czy waga); opinie ludzkie są zbyt chwiejne, zmieniają się w zależności od okoliczności, nawet od nastroju ankietowanego w danej chwili czy sposobu stawiania pytań przez ankietera. Wiele osób nie jest zdecydowanych, co zmniejsza liczbę 1000 badanych. A poza tym, można kłamać.
Wyjątkowym nadużyciem jest zaś przewidywanie składu Sejmu na podstawie sondażu na próbce 1000 osób. Mandaty przydzielane są niezależnie w województwach. Wiemy, że wyniki wyborów w różnych województwach znacznie różnią się między sobą. Poza tym różnym okręgom przydzielane są różne liczby mandatów. W jednym okręgu 10% głosów może dać dwa mandaty, w innym – ani jednego. By być rzetelnym, symulacje podziału mandatów należałoby przeprowadzić oddzielnie w każdym województwie (a i to jest ryzykowne, zwłaszcza przy obowiązującej ordynacji wyborczej; o mandacie dla partii może zdecydować kilka głosów, i to oddanych na zupełnie inną partię).
Tymczasem skoro zbadano 1000 osób, to na jedno województwo przypada średnio osób 20 Zmiana opinii jednej osoby to zmiana 5% głosów w przeprowadzanej symulacji! Dysproporcje w poszczególnych województwach mogą mieć olbrzymi wpływ na rozdział mandatów. Czy takie modele mogą być reprezentatywne?
Podczas referendum konstytucyjnego ankieterzy w punktach wyborczych zebrali opinie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Nie jednego tysiąca, ale znacznie, znacznie więcej. Nie jakiś czas przed referendum, ale tuż po głosowaniu! Możliwe odpowiedzi były tylko dwie, nie mieliśmy kilkunastu partii do wyboru. Podział na województwa nie mial wpływu na ostateczne wyniki. I wówczas błąd w stosunku do wyników faktycznych wyniósł więcej niż 3%! Przy- pomnijmy też, że kilka tygodni przed referendum konstytucyjnym sondaże mówiły o znacznej przewadze zwolenników konstytucji – a okazała sie ona minimalna.
Warto również przypomnieć, że w wyborach 1997 błąd w analogicznych badaniach (przeprowadzanych w dniu wyborów) co do frekwencji wyborczej (czyli w sprawie, w której kłamać sie raczej nie da, a możliwości są tylko dwie) wyniósł – bagatela! – 11 procent…
Czy można wybierać inaczej?
Czy w związku z przedstawionymi wadami ordynacji nazywanej „proporcjonalną” istnieje jakieś wyjście? Uważam, że zdecydowanie lepsza jest ordynacja nazywana Większościową, stosowana z powodzeniem w wielu krajach. Na czym ona polega? Cały kraj należy podzielić na okręgi i w każdym z nich wybierać dokładnie jednego posła. Zasada wyboru jest bardzo prosta: jeśli ktoś dostał ponad połowę głosów, wygrywa; jeśli nikogo takiego nie ma, dwóch najlepszych przechodzi do drugiej tury, gdzie wygrywa ten, który ma głosów więcej.
Wyborca głosuje na konkretnego człowieka – swojego reprezentanta. Jasne i zrozumiałe, a także bardziej praktyczne – pamiętamy ogromne „książeczki” do głosowania, w których należy zaznaczyć jeden krzyżyk. Znacznie bardziej obiektywny wynik (przy braku 50% poparcia) daje co prawda metoda odkreślania z listy kandydata z najsłabszym wynikiem i kolejnych głosowań – aż do skutku. Tak można jednak wybierać na zebraniach, gdy liczenie głosów trwa krótko i wkrótce po głosowaniu można przystąpić do następnej tury. Gdy wchodzimy do lokali wyborczych, nie należy przekraczać dwóch tur.
Oczywiście, i ta metoda ma wady – na przykład taką, że partie z całkiem sporym poparciem mogą mieć niewielu przedstawicieli w Sejmie. Jednak jej zalety w porównaniu z ordynacją u nas obowiązującą są niepodważalne. Po pierwsze, przy ordynacji „większościowej” do parlamentu nie uda się wejść nikomu ze znikomym poparciem; głosów oddanych na przyszłego posła musi być naprawdę sporo. To oznacza, że poseł – personalnie – został wybrany rzeczywiście przez wyborców, a nie na skutek odpowiedniego dzielenia głosów miedzy kandydatów na liście partyjnej. Nie można zostać wybranym jedynie głosami rodziny i znajomych, dzięki poparciu udzielonemu danej partii. W efekcie tak wybrany poseł naprawdę przed kimś odpowiada.
Po drugie, metoda ta nie wprowadza wyborców w błąd, niczego nie udaje. Zwolennicy ordynacji „proporcjonalnej” często głoszą, że przy jej zastosowaniu dzielenie mandatów odbywa się w sposób proporcjonalny i sprawiedliwy. Widzieliśmy na przykładach, jak z tym może być. Po trzecie, idea liczenia głosów jest prosta, jasna i klarowna – a to sprawa podstawowa; wyborcy muszą wiedzieć, w jaki sposób ich głosy zamieniają się na mandaty poselskie. Po czwarte, w ordynacji Większościowej nie może zdarzyć się absurdalna sytuacja polegająca na tym, że część wyborców zrezygnuje z głosowania na kandydata A, większość z nich poprze kandydata B, po czym kandydat B straci mandat, kandydat A zaś nie straci nic. Po piąte, przy tylu organizacjach kandydujących u nas w wyborach niemal pewne jest, że głosy rozdziela się na kilka ugrupowań. Teraz trzeba wyłonić „większość parlamentarną”, pogodzić parę partii… Przykłady znamy z lat ubiegłych. Zazwyczaj partia wchodząca w koalicje rezygnuje z niektórych punktów swego programu wyborczego. A mogły to być właśnie te punkty, które przeważyły szalę przy decyzji niejednego wyborcy. Przy ordynacji „proporcjonalnej” praktycznie nikt sam nie zdobędzie większości. Przykłady wielu kraj ów pokazują, że tam, gdzie wybory są przeprowadzane metodą „proporcjonalną” rządy są nie- stabilne, posłowie w parlamencie zajmują się często przede wszystkim sporami partyjnymi… Czy o to chodzi?
Przy ordynacji większościowej są duże szanse, że najmocniejsze ugrupowanie zdobędzie ponad 50% mandatów, będzie rządzić samo. Czy to źle? Zobaczmy, jak zrealizują swoje programy, obietnice – bez ustępstw na rzecz koalicjanta! Jeżeli ich działalność wyborcom się nie spodoba, to w następnych wyborach przepadną. W wielu, bardzo wielu sprawach wygrywa najlepszy. Czy to przy staraniu się o pracę, czy w sporcie, czy w rozmaitych konkursach…
Przy głosowaniu decydującym o Nagrodzie Nobla może się zdarzyć, że osoba uzyskująca przewagę jednego głosu nad drugą dostaje wszystko – ta druga nic. Dlaczego w tak ważnej sprawie, jak wybory naszych przedstawicieli, ulega się złudnej argumentacji: „podzielić sprawiedliwie”? Tym bardziej że nie jest to ani sprawiedliwe, ani skuteczne.
Kolejny argument związany jest ze wspomnianymi wcześniej tak popularnymi u nas sondażami przedwyborczymi. Ich wyniki są z lubością przytaczane przez telewizję, prasę… Jak już wiemy, informacje te są podawane z nadużyciem praw statystyki, wprowadzają wyborcę w błąd. Nieraz, gdy wyborca słyszy, że według sondaży jego partia nie wejdzie do parlamentu, zmienia swoją decyzję iw efekcie głosuje na kogoś innego. Główną rolę przy podejmowaniu decyzji może odegrać podana przez telewizję informacja o tym, co usłyszeli ankieterzy od 1000 ludzi w kraju!
Można się zastanowić, czy przypadkowo głównym celem podawania wyników sondaży nie jest odpowiednie „nastawienie” wyborców, „nakręcanie opinii”? Przy ordynacji większościowej taka manipulacja nie mogłaby mieć miejsca.
Kilka słów o Senacie
Wydawać by się mogło, że ordynacja Większościowa jest u nas stosowana przy wyborach do Senatu. Wyborca głosuje tu na dwie osoby (w województwach warszawskim i katowickim na trzy); najlepsi zostają senatorami.
Okazuje się jednak, że pozory mylą… Głosowanie jednocześnie na dwie osoby może w zasadniczy sposób zmienić wyniki wyborów; taka metoda jest wypaczeniem idei ordynacji większościowej. Ponadto obecnie nie ma drugiej tury wyborów, co przy licznym gronie kandydatów powoduje, że może zostać wybrany kandydat o niewielkim poparciu.
I tu można podać ciekawe przykłady. Oto jeden z nich. Przyjmijmy, że w pewnym województwie zdecydowanie największe poparcie (bo aż 60% wyborców) ma pan Żabacki, natomiast po 20% osób popiera panów Abackiego i Babackiego. Bezdyskusyjnie pan Żabacki powinien zostać senatorem – jest ewidentnie najlepszym kandydatem. Nie jest potrzebna nawet druga tura! Tymczasem może się zdarzyć, że przy głosowaniu na dwie osoby polowa zwolenników Żabackiego poprze również Abackiego, druga połowa zaś Babackiego. Jeżeli ponadto zwolennicy Abackiego jako tego drugiego wskażą Babackiego i Vice versa, to panowie Abacki i Babacki otrzymają po 70% głosów i to oni wejdą do Senatu, wyprzedzając Żabackiego z 60%.
Ponadto jedną z zasad ordynacji większościowej jest by w okręgach było mniej więcej tyle samo wyborców. Okręgami zatem nie mogą być województwa! Po wyborach w roku 1993 można było usłyszeć stwierdzenia, skierowane do zwolenników ordynacji większościowej „przecież w wyborach do Senatu ona obowiązywała, i tam wyniki były podobne… ” .
Jest to wielkie nieporozumienie. Po pierwsze, ordynacja senacka nie jest, jak zostało zaznaczone wyżej – „klasyczną” ordynacją większościową.
A po drugie – ale najważniejsze – nie o to przecież chodzi! (choć wydaje się, że część osób odpowiedzialnych za wprowadzenie u nas ordynacji „proporcjonalnej” ma inne poglądy). Jeżeli już „bawimy się w te klocki” i organizujemy wybory, to organizujmy je najlepiej, jak można, i „grajmy czysto”. Nie można patrzeć na ordynację wyborczą z punktu widzenia: „która metoda jest dla mnie najlepsza”. Należy przemyśleć, która metoda da nam Sejm autentycznie wybrany, Sejm zajmujący się przede wszystkim ćwiczeniem dobrego prawa, nie zaś sporami partyjnymi.
„Interesującą” radę ma dla polskich rolników Alex Lissitsa, szef Ukraińskiego Klubu Agrobiznesu. Uważa on, że ponieważ nie są oni w stanie sprostać konkurencji ze wschodu, powinni skupić się – zamiast produkować zboże – na hodowli warzyw czy… konopi indyjskich.
Lissitsa zapomniał najwyraźniej, z jakich to powodów ukraińskie zboże importowane do naszego kraju przez setki dostawców, jest kilkakrotnie tańsze od polskiego. Jeden z istotnych czynników stanowi tu szereg rygorystycznych regulacji, które muszą spełniać nasi wytwórcy. Unia Europejska nakłada na branżę nie tylko obciążenia finansowe, lecz także administracyjne – również bardzo kosztowne.
Po ataku Rosji na Ukrainę, pod hasłami pomocy naszym sąsiadom w eksporcie zbóż – rzekomo np. do Afryki – otwarto polskie granice dla towarów wielokrotnie tańszych, a przy tym nieobarczonych surowymi wymogami Unii Europejskiej. W efekcie niebadane, niespełniające unijnych norm żyto, pszenica czy rzepak zalały tutejszy rynek.
W tym kontekście wypowiedź ukraińskiego lobbysty udzielona portalowi Politico, brzmi jak szyderstwo.
– Protekcjonizm na dłuższą metę nie uratuje unijnego sektora rolnego – uważa prezes Lissitsa.
– Polscy rolnicy są zbyt mali, aby być prawdziwymi graczami na globalnym rynku zbóż, gdzie muszą konkurować z krajami takimi jak Ukraina, Brazylia czy Rosja – stwierdził.
– Lepiej byłoby specjalizować się w produkcji kwiatów, owoców czy warzyw. Albo nawet marihuany – dodał.
„Proces cały koordynowałaFundacja Batorego – zdradził Adam Bodnar po zamachu na Trybunał Konstytucyjny.
„Imperium Sorosa doszło do władzy w Polsce, a to najgorszy omen, jaki Węgier może sobie wyobrazić” – to Orban po zmianie rządów w Warszawie i po oficjalnym dołączeniu Polski do koalicji państw członkowskich UE, których celem jest zaduszenie Węgier pod pretekstem „przywrócenia praworządności”.
„Cześć i chwała bohaterom” – krzyczeli – tak, jak podczas uroczystości honorujących Żołnierzy Wyklętych – aktywiści PiS po wyjściu z aresztu po kilkudniowej odsiadce Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Nakaz kochania Kamińskiego, branie go na sztandary PiS i uporczywe przy nim stanie jest dziwne z jednego powodu: To Kamiński w znacznej mierze przyczynił się do wyborczej porażki PiS i to dzięki takim jak on mamy Tuska przy władzy.
Ale po kolei:
Fundację Batorego kontroluje i finansuje żydowski spekulant George Soros. Czyli Bodnar nieopatrznie przyznał, że rząd Tuska jest sterowany z zagranicy. Przyznał też, skąd wyrastają mu nogi, bo jego kariera nabrała tempa, kiedy został absolwentem założonego i finansowanego przez Sorosa Central European University w Budapeszcie, gdzie prowadzono hodowlę lewackich autorytetów, do budowy nowego świata bez państw i narodów. Kolejnym etapem w jego karierze była wiceprezesura w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, organizacji też powiązanej finansowo z Sorosem.
A co do Kamińskiego – jego poselski mandat został wygaszony po skazaniu prawomocnym wyrokiem w związku z udziałem w tzw.aferze gruntowej z 2007 roku, kiedy to Kamiński, wówczas szef CBA, zamiast ścigać aferzystów, zabrał się za Andrzeja Leppera, podrzucając koalicjantowi w rządzie świnię z odrolnieniem biedniackiej działki na Mazurach, co doprowadziło do rozpadu koalicji (a także do śmierci Leppera z rąk „seryjnego samobójcy”) i stworzyło pretekst do oddania władzy Tuskowi.
Bezpośredni związek z tym ma to, że bracia Kaczyńscy bywali częstymi gośćmi w Fundacji Batorego. 14 lutego 2005 r. Jarosław gościł tam z wykładem O naprawie Rzeczypospolitej. Oto jego fragment:
„W 2002 r. radykałowie otrzymali w wyborach przeszło 30 procent. […] Jeżeli w Polsce dojdzie do sytuacji, w której połączą swoje siły, nie w jakiejś rewolucji, nie w wystąpieniach ulicznych, w wielkich strajkach, tylko przy urnie wyborczej, to będziemy mieli rządy Samoobrony […] Podkreślam raz jeszcze: istnieje niebezpieczeństwo zdobycia władzy w Polsce przez radykałów”. Co się zatem kryło za stworzeniem po wyborach, to jest po wykładzie, koalicji PiS-LPR-Samoobrona? Czy celem nie było zniszczenie „radykałów”?
I tak, PiS zagospodarował elektorat narodowo-katolicki, a PO lewicowo-liberalny, a cała rozgrywka dokonywała się w ramach jednego obozu ideologicznego, którego celem było – nie dopuścić za wszelką cenę do powstania realnego bytu politycznego, który mógłby stanowić alternatywę dla ludzi o poglądach katolicko-narodowych. Nie dziwiło zatem, że w czasie walki „na śmierć i życie” z opozycją, bracia Kaczyńscy skupiali swoje działania i gry służb na Samoobronie (i LPR). I wreszcie, dlaczego bracia Kaczyńscy oddali władzę mając 280 głosów w Sejmie, gdy wszystkie sondaże wskazywały, że w ewentualnych wyborach wygra PO? Czy nie mają zatem racji ci, którzy uważają, że przygotowania do oddania władzy zaczęły się w momencie wypowiedzenia cytowanych słów w Fundacji Batorego?
To był klasyczny przykład funkcjonowania nieformalnego układu PO-PiS, kiedy spór między „zaprzańcami” a „szczerymi patriotami” nie toczy się o interes narodowy, ale o to, kto lepiej będzie rządził Polakami w interesie kosmopolitycznego układu. Układu, który powstał po spisku w Magdalence, gdzie Kiszczak i jego konfidenci opijali pakt z żydokomuną, sprzedany Polakom w propagandowym cyrku przy okrągłym stole. Obecny system polityczny polegający na tym, że Fundacja Batorego (czyli finansujący ją żydowski grandziarz Soros) decyduje o tym, kto może być prezydentem a kto premierem, jest mutacją tamtego spisku, a polityczne spory i kłótnie toczą się tylko o to, kto ma „pierwszeństwo dziobania” i jakiekolwiek działania, które mogłyby zagrozić interesom spiskowców, były i są wszelkimi sposobami, bezpardonowo torpedowane. I świetnie to widać, kiedy oba pozornie wrogie ugrupowania, nie przestając atakować siebie nawzajem, pokazują, że nie mogą bez siebie żyć.
Świetnie to było też widać, kiedy wmawiając nam, że poza nimi nic nie istnieje, zgodnie okładały wspólnego dla nich wroga – tych, którzy sprzeciwiali się reżimowi sanitarnemu i tych, którzy zadawali niewygodne pytania o szczepionkach. I czy nie to jest powodem, że Tusk absorbuje opinię publiczną komisją śledczą ds. wyborów kopertowych, która niepotrzebnie wydała 76 mln, a nie bierze się za rozliczenie 140 miliardów wydanych na tarczę antycovidową, za wykończenie polskich biznesów przez pandemiczny lockdown, za tzw. Polski Ład, który przyniósł upadek setek tysięcy małych i średnich firm, za cios w polskie rolnictwo, najpierw przez „5 dla zwierząt”, a później przez niekontrolowany handel (i przemyt) zbożem z Ukrainy oraz za wygenerowanie gigantycznego długu publicznego?
W sprawach zasadniczych, w polityce względem Ukrainy polegającej na bezwarunkowym oddawaniu wszystkiego, w zielonym ładzie i w polityce energetycznej rząd Tuska trzyma twardo kurs rządu Morawieckiego. Innymi słowy – umowna władza i umowna opozycja maszerują osobno, a nawet pozorują waśnie między sobą, ale gdy dochodzi do forsowania spraw naprawdę poważnych, czyli takich, na których zależy Wielkiemu Bratu, stają się zwartą sitwą uderzającą razem we frajerów.
Układ świetnie widać na przykładzie prezydenta i premiera, niegdyś członków tej samej partii – Unii Wolności. Przypomnijmy: W 1993 roku Geremek i Tusk powołali ugrupowanie, które z inicjatywy szefa Fundacji Batorego, Aleksandra Smolara przybrało nazwę Unia Wolności, a zastępcą przewodniczącego został Tusk. Przez 5 lat członkiem tej partii był Duda. Opuścił ją dopiero w chwili jej rozkładu, przyłączając się do PiS w momencie triumfu partii w 2005 r. A zatem, 10 maja 2015 r. w II turze wyborów prezydenckich spotkali się dwaj partyjni koledzy i nieważne, kto wówczas wygrał, bo na szczytach władzy wszystko zostało po staremu, a Duda pozostał do szpiku kości człowiekiem Unii Wolności, udowadniając prawdziwość tezy: Człowiek może wyjść z UW, ale UW nigdy z człowieka nie wyjdzie.
O planach zorganizowania przez Sorosa „polskiego Majdanu”, o grożącej Polsce kolorowej rewolucji szeptano od dawna. Przy czym, taka rewolucja nie zawsze ma na celu przewrót polityczny. Często chodzi o zwiększenie kontroli nad rządem już spolegliwym, wymuszenie na nim kolejnych ustępstw i przede wszystkim osłabienie jego narodowego komponentu. Polityków pozbawia się władzy nie tylko dlatego, że nie podobają się globalistom, ale także dlatego że nie są wystarczająco ulegli. Największy sukces Soros odniósł w Albanii. Obecny premier tego kraju i jego otoczenie w całości wywodzi się z fundacji Sorosa, a z politycznego punktu widzenia Albania jest komunistycznym protektoratem Sorosa. A to, że pierwszy kontakt międzynarodowy Bodnar nawiązał z odpowiednikami z Albanii, powiązanymi z albańskimi gangami przemytników ludzi i narkotyków, to już mało znaczący szczegół.
Krótko mówiąc, fundacje Sorosa są wszędzie tam, gdzie trzeba kogoś przy władzy umieścić lub od władzy odsunąć. A polityczne inwestycje Sorosa w Polsce (czyli tam, gdzie właśnie jednych od władzy odsunięto a drugich przy władzy umieszczono) dotyczą wyłącznie żydokomuny i mniejszości narodowych. Dowodem na to jest także to, że wybrany właśnie przez lud pracujący Warszawy na prezydenta miasta, to były stypendysta fundacji Sorosa. I jeszcze jedno – jedni i drudzy wiedzą, że losy dalszej ich kariery ważą się w kręgach Sorosa, a nie wśród wyborców w Polsce.
Co do kombinacji operacyjnej „Lepper” – 12 września, tuż przed zerwaniem koalicji, ni stąd ni zowąd ukazało się oświadczenie żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej. Co w nim było? Ano, że Samoobrona (i LPR) jest antysemicką partią ziejącą nienawiścią do Żydów, że jej szef przejawia antysemickie fobie. W oświadczeniu znalazło się zalecenie: Usunąć z koalicji rządowej. Kilka dni później Jarosław Kaczyński zrywa koalicję, a jego brat ogłasza nowe wybory. Potem lansuje tezę, że rząd obalono, a powodem była walka z korupcją. Tymczasem prawda wyglądała inaczej: PiS posiadało stabilną większość w Sejmie; nikt Kaczyńskiego nie obalał; sam zrezygnował z władzy i sam przekazał ją Tuskowi.
Polityka kadrowa, ściganie antysemitów z natychmiastową egzekucją złapanego były i są identyczne w PiS i w PO. Identyczne jest też podejście do mniejszości, która w Polsce jest po jednej stronie barykady, tej która wspiera lewicowe patologie, gender, aborcję, demoralizację, walkę z kościołem, szkaluje wszystko co polskie, stoi po stronie pasożytujących na Polsce zagranicznych banków. I ucieczkę PiS i PO od wszystkich tematów związanych z aktywnością żydokomuny oraz brak woli oczyszczenia Polski z wpływów tego środowiska, można wytłumaczyć tylko taką okolicznością.
W Polsce nie dzieje się nic, co nie miałoby bezpośredniego lub pośredniego związku z Żydami. Weźmy „Pegasusa”, czyli system totalnej inwigilacji, kupiony przez Mariusza Kamińskiego w Izraelu (do którego trafiają wszystkie informacje zbierane przy inwigilacji). Po zeznaniu Jarosława przed sejmową komisję, media prawicowe rozpływały się w peanach, jak to „świadek” załatwił „członka” na cacy, że nie tylko intelektem, ale i dowcipem przewyższa wszystkich członków komisji razem wziętych. Tymczasem przesłuchanie wyglądała tak:
Zembaczyński: – Czy przeszło Jarosławowi Kaczyńskiemu przez myśl, że kupując program od Izraela udostępnia się dane temu krajowi? Że na końcu mogą po prostu stać Ruscy?
Kaczyński: – Panie członku, mogę panu powiedzieć tak: jakbyśmy kupili od kogoś innego, to nie moglibyśmy mieć takich podejrzeń? Czy pan jest antysemitą? Przykro jest mówić, ale jest pan antysemitą.
Zembaczyński: – Świadkowi się role pomyliły, to ja zadaje pytanie, a świadek odpowiada.
Kaczyński: – I ja odpowiadam, że pan jest antysemitą.
Czyli to „członek” załatwił „świadka” na cacy, przypominając, że za rządów PiS bezpieczeństwo państwa zostało oddane w łapy Mosadu (i to wtedy, gdy Netanjahu prowadził podejrzane gierki i machlojki z Putinem), wymuszając na „świadku” przyznanie się, że jego głównym kryterium oceny Polaków jest podejście do Żydów.
Tu przypomnijmy „zasługi” Kamińskiego w szczuciu na środowiska narodowe, w pacyfikowaniu „ekstremistów i antysemitów” i to, że to on wprowadził system rejestrowania „przestępstw z nienawiści”, czyli przekazał Siemoniakowi i Bodnarowi na złotej tacy narzędzia do rozprawienia się z oponentami. À propos – gdy Kamiński pozwalał stowarzyszeniu Otwarta Rzeczpospolita organizować „Warsztaty dla przełożonych w policji”, w celu „poznawania historii holokaustu, aby móc lepiej zwalczać przestępczość z nienawiści”, ówczesny rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar wespół z finansowaną przez Sorosa Helsińską Fundacją Praw Człowieka, szkolenia dla sędziów na temat, jak paraliżować polskie sądownictwo organizował w… Muzeum Polin, które wzniósł za grube miliony wyciągnięte z kieszeni polskiego podatnika Lech Kaczyński. Za komentarz do tego niech służy wpis znanego blogera: Jest pilne zapotrzebowanie na jakiś antysemicki transparent z protestu polskich rolników.
Nad protestami rolników unosi się duch śp. Andrzeja Leppera, który stał się dla tych wydarzeń istotnym punktem odniesienia, a nawet znakiem czasów. „Takich protestów nie było od czasów Leppera” – można przeczytać tu i ówdzie. Wyśmiewany i kreowany za życia na chama z obory nie tylko tryumfuje zza grobu nad swoim oprawcą Mariuszem Kamińskim, tryumfuje też jako ten, którego wysuwał nadzwyczaj trafne i profetyczne diagnozy o nadchodzącym kolonialnym usytuowaniu III RP w Unii Europejskiej.
Protesty obaliły wiele tabu. Pokazały koszty proukraińskiego amoku PiS i KO. Ujawniły antypolską V kolumnę na szczytach władzy, żarliwych obrońców mafijnych interesów ukraińskich oligarchów. Ukazały też smutne i groźne dla Polski prawdy. Rolnicy – 1,5 milionowa potęga, to ludzie, którym nie pozwolono stworzyć żadnej skutecznej organizacji politycznej. Najpierw pozwolili, aby niszczył ich Leszek Balcerowicz. Później przyglądali się bezsilnie dewastacji przedsiębiorstw skupu i przetwórstwa rolno-spożywczego. W kolejnych latach byli świadkiem niszczenia sieci handlu hurtowego i wprowadzania na ich gruzy zagranicznych marketów. Dali się skorumpować przez dopłaty unijne oraz zachęcić przez banki do zadłużania się, czemu sprzyjała kompradorska polityka wszystkich bez wyjątku rządów. Nie zbudowali też własnych elit ani partii politycznych (pomijając krótki epizod z Samoobroną), a PSL zdradziła, stając się partią antychłopską, której elity sympatyzują z globalistami. Przykład – pierwszym, który rzucił projekt powołania unii polsko-ukraińskiej był Kosiniak-Kamysz.
„Miastowym” też nie jest lżej. Bo w Konfederacji „Antysystem” posiada tylko jednego przedstawiciela, który przestrzega przed ukrainizacją, kontestuje obecność Polski w UE. Szli do październikowych wyborców z hasłem: „Wywrócimy im ten stolik”, ale niektórzy członkowie Konfederacja nie tylko stolika nie wywracają, ale wręcz się przy stoliku rozsiedli, raz po raz zachowując się wzorcowo czyli „systemowo”.
Niszczą rolnictwo. Niszczą oświatę. Zgodzili się na przyjmowanie nielegalnych imigrantów. Torpedują wszelkie konkurencyjne dla Niemiec inwestycje. Zrezygnowali z reparacji wojennych. Oddali zagranicy poważną część polskiej suwerenności. Przekształcają Polskę w coś na kształt atrapy państwa, kolonię bez własnej polityki zagranicznej. I robią to z wielką ostentacją. Dlaczego? Bo uznali, że to najlepszy moment, bo patroni PiS zdezerterowali, zdradzili i są pod całkowitą kontrolą Sorosa, bo ogłupieni i zastraszeni Polacy nie są zdolni do żadnego buntu.
‘Powrót Polaków do korzeni. Powrót Polaków do polskości. Ale będzie to pewien proces i prawdę powiedziawszy, trudno jest przewidzieć jak długo potrwa. Co to znaczy? Jest to powrót Polaków do stanu psychofizycznego, mniej więcej z XVII, XVI i XV wieku. Musimy dokonać mentalnego przeskoku przez ten okres ponad 300 lat demoralizacji i potężnej “pracy nad Polakami”, żeby wyprzeć z Polaków polskość.’
‘Widać było, że to się nie udało w okresie międzywojennym. Natomiast po roku 1945 przystąpiono do tego samego zadania z niesamowitą siłą. A po roku 1989, czyli w tzw. III RP, demoralizacja i rozkład polskiej świadomości jeszcze przyspieszył, co wydaje się dziwne i zaskakujące w porównaniu z czasami komunistycznymi. Czyli demoralizacja idzie pełną parą.’
‘Wykonano ten sam manewr, który był wykonany przez Stalina, tzn. zastąpiono elity elitami w cudzysłowie. W miejsce elit wprowadzono najczęściej agenturę. I to agenturę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale też często agenturę bezpośrednio moskiewską, która później przewerbowywana była, przynajmniej w pewnej części, do rozmaitych służb zachodnich.’
−∗−
Polska. Nadchodzi przesilenie… Rozmowa NISS z Markiem Tomaszem Chodorowskim – Salon Ludzi Wolnych
Premiera: 18 lutego 2024r.https://www.youtube.com/embed/xEhBpi1B1VM?si=vNW9E56evcoO_Yop
„Podjęliśmy decyzję o ustanowieniu misji natowskiej na Ukrainie” – zapowiedział Radek Applebaumowy. Termin „misja” ma w sobie pewne urocze niedomówienie. Minister nie określił przecież (i nikt go o to nie zapytał) czy „misja NATO” oznaczać ma jakieś dodatkowe przedstawicielstwo dyplomatyczne/polityczne, czy raczej kolejne zadania szkoleniowe – czy po prostu interwencję zbrojną. „Misja” oznaczać może wszystko i nic, w zależności od przebiegu wypadków i dalszych decyzji podejmowanych przez kierownictwo Paktu. NATO wysyła zatem kolejny sygnał, że „coś robi”, „jest zaangażowane”, ale nie tak, by dało się z tego decydentów rozliczać, tak na forum międzynarodowym, jak i krajowym.
Pełzająca interwencja
Oczywiście, można zakładać, że mamy do czynienia z pełzającą interwencją, z postępującym oswajaniem zachodniej opinii publicznej z obecnością wojsk NATO na Ukrainie (gdzie faktycznie znajdowały się na długo przed lutym 2022 roku). Nie można jednak tego zweryfikować metodami kontroli demokratycznej i parlamentarnej, podobnie jak i np. nie sposób dowiedzieć się od władz III RP co miałaby oznaczać „unia polsko-ukraińska” czy „coraz bardziej zaawansowane prace” nad jakimś nowym „porozumieniem Polska-Ukraina”. Zalewa nas morze słów, jakby rządzący starali się w ten sposób ukryć jedyny wyraz mający dziś naprawdę znaczenie: WOJNA.
Napoleon Najmniejszy
Ostatnio w pierwszym szeregu potencjalnych interwentów znalazł się Emmanuel Macron. Cóż, przy COVIDzie też starał się być prymusem globalistów, a zarządzanie stanem wyjątkowym/wojennym wyraźnie temu szczeremu liberalnemu demokracie odpowiada najbardziej. Paryż wyraźnie wybiera się więc na kolejną wojnę krymską, podobnie jak 171 lat temu prowadzony pod rączkę przez Anglosasów. Niestety, ale sprzyja temu postępujący kryzys energetyczny Europy. Francuzi ze swoimi elektrowniami jądrowymi z nieskrywaną satysfakcją mogli obserwować problemy reszty UE, zmuszanej do przestawiania całych sektorów gospodarki na nowe kierunki dostaw i źródła energii. Jednak tak, jak Anglosasi zadali cios niemieckiej Energiewende dokonując zamachu terrorystycznego na NordStream, tak Francja padła ofiarą własnego uzależnienia od Waszyngtonu i zadufania swojej polityki neokolonialnej. Afrykańskie przebudzenie, które znacznie przyspieszyło w ostatnich kilkunastu miesiącach, jak i rosną obecność w Afryce rosyjskich inwestycji energetycznych oraz chińskiego kapitału postawiła pod znakiem zapytania tradycyjne łańcuchy zaopatrzenia francuskiej metropolii. Nie mogąc zdyscyplinować niesfornych dawnych kolonii i nie potrafiąc samemu wyzwolić się spod amerykańskiej kolonii – francuskie kierownictwo polityczne wydaje się przyjmować podsuwane przez Anglosasów pseudorozwiązanie zewnętrzne. Nie mogąc zdobyć Niamey – Francuzi wrócą pod Bałakławę. A przynajmniej pomogą posłać tam Polaków.
Polacy zaś… Cóż, nie będziemy pewnie od tego, by im nie towarzyszyć. W końcu w 1812 r. do Moskwy w forpoczcie Wielkiej Armii też jako pierwsi wjechali polscy huzarzy. I jako ostatni z niej uciekli. Czy jednak teraz byłoby podobnie?
Nie stój, nie czekaj, co robić?! Uciekaj!
Według ostatnich badań opinii publicznej jedynie ok. 19 proc. Polaków byłoby gotowych samemu wstąpić do wojska by walczyć z obcą (czyt. rosyjską) agresją. Niewielu mniej, bo 16 proc. uciekłoby zagranicę, przede wszystkim do krewnych na emigracji zarobkowej w Niemczech i UK. I tu odpowiedzmy sobie może na pytanie: czy jeśli III RP przystąpi do wojny z Rosją i w wyniku pierwszych klęsk Polacy rzucą się do ucieczki z domów (o czym już rozmawia się na FB) – Niemcy wsiądą w swoje mercedesy i zaczną nas masowo przywozić do siebie, przez Odrę, tak jak my zrobiliśmy z Ukraińcami w lutym 2022 r.? Czy też tymczasowe kontrole graniczne okażą się stałe, układ z Schengen zawieszony, a zamiast „Herzlich Willkommen” usłyszymy znajome „Passkontrolle. Ihren Ausweis bitte!”?
Wystarczy jeden żołnierz!
Zdecydowana większość Polaków deklaruje jednak bierność. W tej sytuacji wciąż działają dotychczasowe lewary propagandowe, w tym zwłaszcza „Ukraina walczy za nas”, dzięki czemu wciąż ponad 67 proc. społeczeństwa popiera przekazywanie do Kijowa sprzętu wojskowego, choć tylko 54 proc. popiera wysyłanie ciężkiego sprzętu, zwłaszcza pancernego. Do 41 proc. spadło też poparcie dla pomocy finansowej i do 46 proc. dla przyjmowania tak zwanych uchodźców w Ukrainy. Jedynie 10 proc. Polaków dopuszcza możliwość wprowadzenia na Ukrainę Sił Zbrojnych RP. Gdyby więc władze w Warszawie chciałyby legalnie zatwierdzić włączenie się Polski do wojny, na przykład poprzez referendum – mimo dotychczasowych wysiłków bez wątpienia poniosłyby klęskę. Można więc być zupełnie pewnym, że jeśli taka decyzja zapadnie – nikt Polaków o zdanie pytać nie będzie, a polscy żołnierza na Ukrainie po prostu się znajdą, zapewne od razu w ogniu walki, byle tylko stworzyć fakty dokonane. By zostać przy przykładzie francuskim – przyszły marszałek Ferdynand Foch został zapytany na francusko-brytyjskiej naradzie sztabowej tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny jaki minimalny brytyjski korpus ekspedycyjny powinien znaleźć się we Francji w przypadku wybuchu konfliktu z Niemcami. „Wystarczy jeden angielski żołnierz” – odpowiedział Foch. – „A my już postaramy się, żeby zginął…”. Pamiętajmy o tej zasadzie zanim zostanie zalegalizowana obecność choćby jednego polskiego żołnierza na Ukrainie!
„Koalicja zdolności opancerzonych”…
Tymczasem może się ich tam znaleźć o wiele więcej. Minister obrony Kosiniak-Kamysz zapowiedział przecież wydzielenie 2,5 tysięcy żołnierzy jako polski wkład do formacji/mechanizmu nazwanych w potwornej polszczyźnie „koalicją zdolności opancerzonych”. Komentatorzy już zgryźliwie zauważyli, że taki potworek językowy będzie wyjątkowo głupio wyglądał na pomnikach pierwszych ofiar III wojny światowej…
Jeśli chodzić będzie o efekt czysto polityczno-propagandowy można też spodziewać się użycia okrzyczanego LITPOLUKRBRIG-u, czyli tzw. Litewsko-Polsko-Ukraińska Brygada im. Wielkiego Hetmana Konstantego Ostrogskiego, co jest wspólną czapą dla zróżnicowanych jednostek, głównie artyleryjskich, zmechanizowanych i szturmowych, formalnie o stanie ok 4,5 tys. ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że Brygada ta funkcjonowała dotąd niemal wyłącznie w warunkach sztabowych, a więc przedstawia wartość bojową nie większą od chorągiewek na mapach.
Wreszcie jakąś podpowiedzią powinien być dla nas skład uczestników ćwiczeń NATO DRAGON-24, w których wzięło udział ok 15 tys. żołnierzy polskich, ćwiczących coś, co zdaniem kierownictwa Paktu miało stanowić „dynamiczną obronę przed atakiem na wschodnią flankę NATO”, a z zewnątrz do złudzenia przypominało przygotowanie do inwazji z terytorium Polski na Białoruś i obwód kaliningradzki. Być może są to też wskazówki sugerujące, że Warszawie powierzono w przypadku wojny aż dwa zadania – zarówno polityczno-militarną demonstrację na Ukrainie, siłami zbyt słabymi, być zmienić stosunek sił na korzyść Kijowa, ale wystarczającymi, by zaakcentować polskie tendencje samobójcze, jak i realną dywersję wojskową, przede wszystkim wobec Białorusi, celem wciągnięcia Mińska do wojny i związania jego sił, np. przed otwarciem kolejnego frontu w Pribałtyce.
Oczywiście też sam fakt, że takie analizy są snute, a po polskich drogach przesuwają się coraz większe masy wojska – ma w sobie wszystko z zabawy zapałkami przy beczce prochu. Zabawy prowadzonej przez zdrajców na polecenie bandytów i z milionami Polaków w roli potencjalnych ofiar.
Mamy dość zwarte i niewielkie towarzystwo myślące i prawicowe, za to dookoła TVN i „Wyborcza”. Przyjaciel od kajaków, mgr inż. budownictwa: kiedyś czytał Wyborczą i oglądał TVN, ale na spływach wybiliśmy mu z głowy.
Dwóch jego synów dorosłych, po ATK (co można studiować „z cywila” na ATK?) lewacy; jeden zajadły, drugi umiarkowany. Wnuczka po studiach lewaczka. Żony synów również sycone prawdą z TVN. Wyraźne zaniedbania wychowawcze, gdyby w swoim czasie im wbijano prawidła historyczne do głowy, może by dzisiaj byli inni.
Drugi przyjaciel od kajaków, mgr inż. geodeta, prawica umiarkowana. Córkę starszą o dobrych poglądach Pan mu zabrał, ale jej dwójka dzieci „lewakuje”. Druga córka lewaczka, jej dzieci chodziły na demonstracje z błyskawicami. Próby dyskusji: „Ja nic nie chcę słuchać! Nie chcę słuchać!”. Za późno formować umysł, który się „nachlipał” prawdy ze współczesnej „Naje Fraje”.
Chyba mają wycięte ośrodki samodzielnego myślenia. Nie zdają sobie sprawy, że nieuniknionym następstwem aborcji i braku przyrostu naturalnego za kilkadziesiąt lat będzie eutanazja i niczym niehamowana imigracja innej cywilizacji do Europy. Dlaczego eutanazja? Bo kto się będzie opiekował starymi bezdzietnymi babami, porzuconymi przez „partnerów” i za czyje pieniądze? Niech składają się chociaż na trumny albo urny i miejsca w kolumbarium.
Dlaczego imigracja? Bo będzie puste miejsce „w tym kraju”, a natura pustki nie znosi. Dla przykładu: w 1950 roku Polska i Turcja miały porównywalną ilość ludności: PL 25 mln, TR 21 mln. W 2020: PL 38 mln (1,5 x), TR 82 mln (prawie 4 x). Podobnie jest albo jeszcze lepiej w innych krajach islamu i nie tylko islamu: Egipt 1950 21 mln -> 2020 101 mln; Meksyk 1950 28 mln -> 2020 135 mln (dane: ISBN 978-83-941876-7-5). Kto potrafi, niech myśli: będzie miał kto przyjść na gotowe po wymarłych Polakach (i różnych Europejczykach), którzy nie chcą mieć potomstwa. Broń atomową zapewni islamowi Francja, która ją posiada jako jedyna w tej części Europy, i w której islam demokratycznie przejmie władzę „brzuchami kobiet” za jedno, może półtora pokolenia.
Inny przyjaciel, torakochirurg, nie zaniedbywał wychowania dzieci, a i tak syn (architekt) ma w głowie siano. Propaganda nie potrzebuje cudów, pod jej wpływem siano samo w głowie się robi z mózgu.
Znajomi z działek mówią, że trzynastka i czternastka im się należy. Nie chcą słuchać, że za Rostowskiego nie było „piniendzy”. Głosują na lewactwo.
Mój syn też był sycony przez kolegę mądrościami z „Wybiórczej”: dostawał od niego przeczytane egzemplarze za darmo, zaczynał narzekać na Kościół i księży. Zdążyłem go przekonać po powrocie z emigracji, że próbują go wciągnąć na zwolennika innej cywilizacji. Jakoś mi się udało go zawrócić, chociaż trudno mu iść prosto.
Tak czy owak, wygląda na to, że nie potrafiliśmy wychować następnego pokolenia, a wielu z naszego utraciło zdolność samodzielnego myślenia (np. gałązka brzozy spowodowała katastrofę 100-tonowego samolotu — powiada 80-letni, skądinąd sprawny umysłowo magister inżynier po tęgich studiach!). Ogląda TVN cały dzień, w przerwach „Wybiórcza” itp.
Mam nadzieję, że jeśli nie napuszczą nam „muslimów”, z reszty się otrząśniemy. Swoją drogą nasi „prawicowi” przywódcy z „dobrej zmiany” podpisywali (lub nie anulowali) dziwne konwencje: Fit for 55, z Marrakeszu o migracji, z Istambułu przemocowa… Wybierali do polityki osobników wyszukanych z jakiegoś klucza: Marcinkiewicz, Sikorski, Gowin, Giertych, Kurski, Morawiecki, Niedzielski… Podpisywali pożyczki, których im nie dano, ale zwrócić trzeba, zamykali kopalnie i łapali zamiast tego wiatr w wiatraki. Kucali przed byle kim, zapalali świece chanukowe. Głosili jedno, robili drugie, gotowali Polaków metodą „na żabę”. Nie potrafili oczyścić sądów, mass mediów, opublikować „aneksu” (!), wychować młodzieży szkolnej – rezultat widzimy. Mieli senat, sejm, prezydenta, a teraz „ostał im się ino sznur” i TV Republika, której szef w swoim czasie został, jak mówią, odznaczony przez bezpiekę Ukrainy… Ciekawe za co?
Podobno zarówno były, jak i aktualny premier mają swoje kartoteki TW w niemieckich służbach specjalnych. Jeśli to nieprawda, czemu tego nie powiedzą głośno?
Czy można być równocześnie filosemitą, masonem i Polakiem wyznającym zasady cywilizacji wprowadzanej u nas od Chrztu Polski? Śp. prof. Bogusław Wolniewicz, ateista, filozof i logik: „możemy należeć tylko do jednej wspólnoty duchowej danego poziomu”. Śp. Lech, minister sprawiedliwości, na wniosek rabina wstrzymał ekshumację w Jedwabnem, złamał prawo i dał podstawy wrogom do plucia na Polaków. W interesie naszej, polskiej wspólnoty? Orban nie wkłada jarmułki i po raz kolejny w cuglach wygrał wybory, za to nasz Naczelnik państwa umknął przed „bratankiem” gdy tamten przyjechał do Polski.
Mam nadzieję, że jednak Pan Bóg nas ochroni po tęgim oćwiczeniu batem.