Zbliża się kolejna rocznica wydarzeń nazywanych, dla zmylenia przeciwnika, czyli nas wszystkich, zamachami na Amerykę. Tym, co ja nazywam od kilkunastu już lat „atakami 9/11”. To był rzeczywiście zamach, ale nie na Bogu ducha winnych przypadkowych turystów i pracowników wież World Trade Center, a na wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a także w dalszej konsekwencji, co widzimy chyba wreszcie dobitnie dzisiaj, na wszystkich obywateli wolnego świata.
Nie raz pisałem, że zburzenie trzech budynków w Nowym Jorku i poważne zdewastowanie jednego w Waszyngtonie, miało na celu daleko dalej idące konsekwencje, aniżeli śmierć ponad 3000 osób i nie miało prawa być postrzegane przez ludzi myślących, jako zamach świata islamskiego na chrześcijaństwo, czy – swoiście pojmowaną – demokrację. Mam nadzieję, że zrozumieli to moi Czytelnicy już dawno, iż skłócenie islamu z chrześcijaństwem było elementem znacznie szerszego planu wrogów obu tych religii, co zresztą wyraźnie można było dostrzec podczas ostatnich wydarzeń w Anglii i części Północnej Irlandii. Te same ośrodki rujnowały starożytną kulturę Syrii, Afganistan, Libię, Irak, zamierzają zniszczyć Iran i Liban. Są obecne w Sudanie, Somalii i równają z ziemią Strefę Gazy.
Ten tekst nie ma być rozwinięciem moich siedmiu już książek na ten temat, co najwyżej ich przypomnieniem, dla tych zwłaszcza, którzy obudzili się dopiero wczoraj lub nadal śpią w swoich kokonach dobrobytu. Czas Waszych przodków odszedł w zapomnienie, to Wy dzisiaj odpowiadacie przed sobą, Waszymi dziećmi i Historią, za własne uczynki. Od tego, co zrobicie zależy przyszłość następnych pokoleń Polaków.
Do każdej walki musimy stawać dobrze uzbrojeni, w innym przypadku będziemy skazani na wyniszczenie. Musicie się dobrze uzbroić, aby wiedzieć nie tylko z kim walczyć, ale i o co się bić. Za motto mojego wydawnictwa wziąłem sobie, już 17 lat temu, słowa Arcybiskupa Marcela Lefebvre, które z uporem Wam dedykuję: „Musicie dużo czytać. By poznać prawdę. By dostrzec korzenie zła”.
Niechaj będą one dla Was drogowskazem zwłaszcza dzisiaj, ponad dwie dekady po 11 września 2001 roku, kiedy wykluwa się na gruzach dziesiątków podbitych państw zatruty owoc tej zbrodni założycielskiej Nowego Porządku Świata. Nie dajcie sobie wmawiać, że „nie będziecie mieli nic i będziecie szczęśliwi”. Zobaczcie, jak już jesteście nieszczęśliwi, a to dopiero początek tego świata, który Wam zaprojektowali bandyci, wyjątkowe kanalie i niedouczeni osobnicy, którzy okłamują Was, że nadal żyjecie w państwie prawa i dobrobytu.
Dziś, w przededniu 23 rocznicy 9/11 zachęcam Was do spotkania z ludźmi, którzy od lat mówią Wam prawdę – rzeczy, o których nie chce się słuchać, ale które kiedyś usłyszeć trzeba.
Nie słuchajcie wrogów swoich, osobników bez dorobku i kręgosłupa moralnego, a ludzi mających do przekazania rzeczywiste wartości. Dlatego, zapraszam do udziału w Targach Książki Patriotycznej, które będą się odbywały cyklicznie, w każdą sobotę, w innym mieście, nie tylko zresztą naszego kraju. W najbliższą sobotę, 7 września, zachęcam do przybycia, w godzinach od 10 do 20, do Ośrodka Kultury „Zodiak” w Rzeszowie (ul. Mieszka I 48/50), gdzie spotkacie wielu patriotów, polskich twórców, osoby zasługujące w tych trudnych czasach na miano prawdziwych przewodników. Ich dorobek mówi sam za siebie. Przybywajcie!
Nawiązując do tytułu jednego z moich ostatnich felietonów, przypominam dobitnie, że w tym szczególnie dramatycznym okresie swojej historii, jak może nigdy wcześniej, Polska potrzebuje pasterzy, a nie pastuchów.
zawarłem w niej zbiór swoich felietonów z mijających miesięcy, jak również nie publikowane wcześniej teksty dotyczące tajemniczego zatonięcia promu „Estonia” z roku 1994
i parę spostrzeżeń na temat dramatycznych wydarzeń w Strefie Gazy
przemilczanych w Polsce
Tytuł ten jest też dostępny w formie e-book. Zachęcam do zakupu.
1 sierpnia 1981 roku, około godziny 20, do warszawskiego hotelu „Victoria Intercontinental”, wkroczył wysoki, elegancko ubrany brunet w okularach. Wszedł po schodach w hotelowym lobby na piętro. Podszedł do jednego ze stolików kawiarni „Opera”, przy którym siedział barczysty Palestyńczyk. Mężczyzna wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki pistolet i oddał do siedzącego kilka strzałów. Odwrócił się przez nikogo nie niepokojony, zbiegł po schodach i szybko opuścił hotelowy hall. Ugodzony, jak się potem okazało siedmioma kulami, Arab zdołał się podnieść, kurczowo trzymając się poręczy, zwlókł swe słabnące ciało schodami w dół, po czym upadł na stojący obok recepcji fotel. Dopiero wówczas podbiegli do niego zszokowani ludzie. Wkrótce na miejsce zamachu przybyła karetka, która odwiozła rannego do szpitala uniwersyteckiego. Tam szybko stwierdzono, że postrzelony gość warszawskiej „Victorii” nie jest pospolitym turystą. Natychmiast przewieziono go do kliniki MSW. Po dwóch tygodniach, w asyście agentów wschodnioniemieckiej STASI, przetransportowano go do szpitala w Berlinie Wschodnim.
Co prawda, nazwisko pod jakim przyszedł w Jerozolimie roku 1937 na świat, brzmiało Mohammad Oudeh, ale międzynarodowej opinii publicznej bardziej znany był, jako Abu Daoud. Był jednym z przywódców organizacji terrorystycznej „Czarny Wrzesień”, będącej gwoli ścisłości, częścią grupy Abu Nidala. (…)
Organizacja „Czarny Wrzesień” powstała w roku 1970, jako komórka Al-Fatah. Jej nazwa wzięła się z chęci pomszczenia przez Palestyńczyków tak zwanego czarnego września, czyli działań, jakie podjął po zamachu na swoje życie, król Jordanii Husajn I. Członkowie Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) próbowali atakiem na króla wywołać w Jordanii rewolucję, co jednak spotkało się z akcjami odwetowymi wojsk Husajna. W ich wyniku tysiące Palestyńczyków opuściły Jordanię, a działacze OWP przenieśli się do Libanu.
W czasie olimpiady w Monachium w 1972 roku, organizacja „Czarny Wrzesień” uprowadziła 11 izraelskich sportowców. Dwóch z nich zabito w hotelu. Zamachowcy zażądali uwolnienia 234 Palestyńczyków z więzień izraelskich i domagali się podstawienia śmigłowca. Do osaczonych na lotnisku zaczęli strzelać policjanci z miejscowego komisariatu, nie mający najmniejszego doświadczenia w tego typu operacjach. W efekcie tragicznie prowadzonej akcji, terroryści wysadzili helikopter, ginąc w nim wraz z dziewięcioma zakładnikami. Blamaż niemieckiej policji spotkał się z ostrą krytyką międzynarodową. Dało to asumpt do stworzenia pierwszej w świecie jednostki antyterrorystycznej, uważanej dziś za jedną z najlepszych, a znanej powszechnie pod nazwą GSG 9 (Grupa nr 9 Straży Granicznej).
Moim zdaniem, operacja ta była kolejną operacją tak zwanej fałszywej flagi. Wkrótce po niej Izrael, niemalże za przyzwoleniem opinii światowej, przystąpił do otwartego likwidowania przywódców palestyńskich. „Czarny Wrzesień” stał się oficjalnym celem specjalnej grupy sił Mossadu i izraelskich agencji wywiadowczych. Teoretycznie, walka z palestyńskimi terrorystami, była wojskową operacją pod nazwą „Źródło Młodości”. W rzeczywistości, to służby specjalne Izraela rozpoczęły skrytobójcze eliminowanie swych przeciwników, a operacja ta nosiła nazwę „Gniew Boży”. Trwała siedem lat. Członkami grupy byli wykształceni i doskonale przygotowani młodzi ludzie, w tym również kobiety. Werbowano ich zarówno z jednostek wojskowych, jak i spośród agentów Mosadu. W efekcie ich niezwykle skutecznych działań, przywódcy organizacji terrorystycznych, szukać musieli schronienia w bardzo różnych krajach. To z kolei, powodowało rozprzestrzenianie się działań operacyjnych Mosadu na coraz szerszym terenie. Działając nawet na terytorium Libanu, w Bejrucie wyeliminowano przywódców „Czarnego Września”, Alego Nassera i Khalida Najara, a następnie samego szefa operacyjnego organizacji – Ali Hassana Salemeha. Zginął on w styczniu 1979 roku w zamachu bombowym, zorganizowanym przez oddział Bagnet – szturmową grupę specjalną. Na pogrzebie Salemeha obecny był Jasir Arafat, który ostentacyjnie demonstrował swój sprzeciw wobec działań Mosadu trzymając na kolanach syna przywódcy „Czarnego Września” – Khaled al-Khalifa…
O tym, jak dalej potoczyły się losy mężczyzny postrzelonego w najsłynniejszym warszawskim hotelu lat 80. oraz o innych tego typu historiach przeczytasz w książce mojego autorstwa, do której dołączony jest także film zatytułowany ATAK NA WORLD TRADE CENTER. Polecam!
https://www.oficyna-aurora.pl/aktualnosci/pandemia-5g,p1058913148 Sławomir M. Kozak 2023-09-29
Odwiedziłem niedawno znajomego lekarza w jego gabinecie mieszczącym się w jednej z warszawskich kamienic. W pewnej chwili zachęcił mnie do spojrzenia przez okno na najbliższe otoczenie i pokazał niezbyt odległe od siebie maszty anten z nadajnikami 5G, stojące na dachach okolicznych budynków. Trzy konstrukcje, w równych od siebie odległościach, tworzące prawie doskonały trójkąt równoboczny. Chwilę później skierował dłoń w dół, na gmach znajdujący się niemal w centrum owego trójkąta i powiedział – a to jest szkoła.
Dwa dni później, w sieci natknąłem się na opracowanie, którego tytuł oddaje w zasadzie jego treść – „Badanie wykazało powiązanie między promieniowaniem z masztu telefonii komórkowej i ponad 7000 zgonów w wyniku raka”. Mimo wszystko, gorąco polecam przeczytanie całości, a dla zachęty przywołam kilka zdań. Pierwsze – odnoszące się do jednego z największych miast Brazylii. „Ponad 80% osób, które zachorowały na pewne rodzaje nowotworów, mieszkało w promieniu 500 metrów od jednego z setek masztów telefonii komórkowych zainstalowanych w mieście”.
Kolejne – już o innych metropoliach. „Badania dotyczące masztów telefonii komórkowych, które badały powiązanie pomiędzy wystawieniem na działanie promieniowania i przypadkami raka, były wykonane w San Francisco oraz miastach Austrii, Niemiec i Izraela, poczynając już od lat 70-tych XX wieku. Wszystkie badania wykazały podobne wyniki: mieszkając w pewnym zasięgu nadajników telefonii komórkowej zwiększało się ryzyko raka, od dwukrotnie do 121-krotnie w zależności od rodzaju wykrytego nowotworu”.
Artykuł wskazuje na niebezpieczeństwa związane z polami elektromagnetycznymi i nadajnikami telefonii komórkowej:
• Mutacje genetyczne
• Zaburzenia pamięci
• Utrudnienia w nauce
• Zespół nadpobudliwości psychoruchowej
• Bezsenność
• Choroby mózgu
• Zaburzenia równowagi hormonalnej
• Bezpłodność
• Demencje
• Powikłania sercowe
Autor podsumowuje to stwierdzeniem, że „nadajniki takie powinny być zlokalizowane daleko od dzielnic mieszkaniowych oraz szkół i przedszkoli”.
Traf chciał, że tego samego dnia otrzymałem dwie informacje, które wcale nie muszą odnosić się do poruszonych wyżej kwestii, niemniej napawają niepokojem.
Jedna donosiła o masowych omdleniach podczas uroczystości rozpoczęciu roku szkolnego w Czeladzi. Jak podaje artykuł, „według jednego z ojców zemdlało 25 osób”. Natomiast dyrektor placówki „mówi o jednej i dodaje, że pozostałym zrobiło się niedobrze, ale nie stracili przytomności”. Dalszy opis wygląda, jakby był zaczerpnięty z horroru. „Pomimo co chwilę padających na murawę dzieci impreza trwała w najlepsze w słońcu i spiekocie”. Rodzice interweniowali, by dzieciom podać wodę, ale „niestety, nie przerwano imprezy i do końca wymuszono obecność młodzieży”. Wśród zaproszonych gości byli „posłowie, senatorowie, samorządowcy, dyrektorzy szkół z terenu powiatu oraz współpracujący z nimi pracodawcy”, co najwidoczniej skutecznie skrępowało naturalny, wydawałoby się, odruch powzięcia jakichś zdecydowanych działań, a tymczasem dyrektor, według gazety „tłumaczyła, że młodzież mdlała, bo ‘nie je śniadań i pije energetyki’”.
I kolejny materiał, równie niepokojący, także z września. Oto, w Zespole Szkół w Nowym Sączu, w trakcie uroczystości Dnia Sybiraka, doszło do masowych omdleń. „Z relacji świadków wynika, że uczniowie zaczęli nagle mdleć. Poszkodowanych osób mogło być kilka a nawet kilkanaście”. W tym przypadku poproszono o pomoc. „– Zostaliśmy zadysponowani na miejsce. Naszym zadaniem było sprawdzenie, czy w budynku jest obecna niebezpieczna substancja. Takiego zagrożenia nie stwierdziliśmy. Osoby poszkodowane przebywały na zewnątrz, dlatego powód omdleń musiał być inny – mówi w rozmowie z naszą redakcją dyżurny operacyjny PSP Nowy Sącz”. W mediach społecznościowych pojawiły się informacje, że dotkniętych tym tajemniczym zjawiskiem zostało w sumie 55 osób.
Obowiązujące u nas przez lata dopuszczalne normy promieniowania, zostały nie tak dawno poważnie zmienione. Jakby mało było ryzyka związanego z dotychczasowymi sieciami telefonii komórkowej 2G, 3G i 4G, podczas pandemii zbierającej śmiertelne żniwo na całym świecie, kupowano na potęgę respiratory i … stawiano maszty z antenami 5G. Niektóre są obudowywane sztucznymi kominami, by nie były widoczne. Tajemnicą poliszynela jest „uzbrajanie” oświetleniowych latarni miejskich w tajemnicze urządzenia, które w całkiem sporej ilości mają widoczne anteny. Odrębną kwestią jest rodzaj stosowanego w nich, nowego systemu LED, który nie jest obojętny dla zdrowia człowieka. Jeszcze niedawno, jak pokazywały nam media głównego nurtu, w licznych państwach Europy trup ścielił się gęsto, skarżono się nawet na brak trumien, a ciała leżały na ulicach w czarnych workach. Co prawda, później rozsiała się w mediach niezależnych cała masa filmików pokazujących, że niektóre z tych worków zaczynały się ruszać zaraz po ostatnim klapsie ekip telewizyjnych, a z niektórych wychylali się nieboszczycy, by zapalić papierosa.
„Od 20 marca 2020 roku do 15 maja 2022 roku, zgodnie z rozporządzeniem Ministra Zdrowia obowiązywał w Polsce stan epidemii”. Jak podaje najnowszy raport NIK, wyrzucono w tym okresie w błoto miliardy złotych, budowano szpitale dla pacjentów nierozpoznanej nigdy choroby, a szczytem bezczelności było uruchomienie jednego z nich na Stadionie Narodowym w Warszawie.
Tymczasem, niespełna dwa miesiące po ataku wrogiego wirusa na nasz biedny kraj, „11 maja 2020 r. została uruchomiona pierwsza w Polsce sieć 5G na częstotliwości 2,6 GHz TDD. 100 nadajników będzie działać na obszarze 7 polskich miast, m.in. w Warszawie”. Powiecie – mało. Otóż nie, ponieważ dalej czytamy, że „w ramach drugiej fazy wdrażania sieci 5G, rozpoczęły się prace związane z instalacją ponad 600 dodatkowych stacji zlokalizowanych w Warszawie i okolicznych miejscowościach (ponad 2 mln osób). Dzięki temu sieć obejmie swoim zasięgiem ponad 3 miliony mieszkańców 7 miast i aglomeracji warszawskiej. Do końca roku powstanie duża część z zaplanowanych dodatkowych 600 stacji dla Warszawy i aglomeracji, a całość powinna zostać zakończona w pierwszych miesiącach 2021 roku”. Skoro mamy już rok 2023, to należy przyjąć, że założenia zostały wykonane, tym bardziej, że dziś ten operator reklamuje już usługę 5G Ultra i chwali się, że z siecią 5G dociera do 20 milionów mieszkańców Polski. A tekst opisywał działania tylko jednego operatora sieci komórkowej!
Temat 5G jest niezwykle ważny, bo dotyczy zagrożeń płynących dla naszego zdrowia w stopniu dużo większym, niż w dotychczas używanych sieciach poprzednich generacji. Zagadnienie to, jako wiodące dla przemysłu w ogóle, a szczególnie militarnego, jest skutecznie „zamiatane pod dywan”, na całym świecie. Powinno być najważniejszym dziś punktem ogólnospołecznej debaty, bo powiązane jest z niezliczoną wręcz ilością czynników, które będą determinowały zdrowie i życie nas samych, ale przede wszystkim przyszłych pokoleń. Nie dajmy się zwieść twierdzeniom, że temat to nowy i nierozpoznany, a na efekty skutków ubocznych trzeba będzie czekać dziesięciolecia.
Doktor Emanuel Landau, wybitny specjalista, który oprócz stanowisk akademickich w dziedzinie psychiatrii i nauk farmakologicznych pełnił również funkcję ordynatora oddziału psychiatrii, napisał w przedmowie do książki „Skutki biologiczne i zagrożenia dla zdrowia związane z promieniowaniem mikrofalowym”, że „przedstawia wyniki jedynego prawdziwie międzynarodowego sympozjum na temat skutków promieniowania mikrofalowego, które odbyło się w Warszawie w październiku 1973 roku. Jest to książka ‘obowiązkowa’ dla każdego poważnego studenta zajmującego się skutkami zdrowotnymi ekspozycji na promieniowanie mikrofalowe”.
5G jest tylko kolejną odsłoną problemu, który rozpoznano już w latach 70 ub. wieku. We wspomnianym sympozjum udział wzięło 60 osób, w tym 10 wybitnych lekarzy i naukowców polskich. Dokonania naszej nauki na tym polu były ogromne i zapewne dziś mielibyśmy światu wiele do powiedzenia, gdyby tylko 5G nie było prawdziwą pandemią!
Wrzesień, to dla dzieci powrót do szkoły, a dla całkiem sporej grupy, pierwszy z nią kontakt. I dla ich rodziców. Zachęcam, by bacznie przyglądać się temu, co w szkolnictwie się dzieje, bo przecież zmiany, niestety na gorsze, zachodzą w tej dziedzinie od dawna, a ostatnio przybrały na sile.
Dla dzisiejszych przywódców świata, tych wyzutych z uczuć, cynicznych globalnych liderów, my – ludzie starsi, już przestajemy się liczyć. Wymieramy. Zarówno naturalnie, jak i z innych powodów, o których napisano w ostatnich paru latach miliony słów. To, jak zawsze, jest wojna o aktywa, ale świat ludzi starszych nie stanowi w tej nowej rzeczywistości, żadnej wartości. Ludzie w wieku poprodukcyjnym stali się niepotrzebni. Nie tylko dlatego, że są ekonomicznym ciężarem, któremu trzeba zapewniać środki na trwanie przy życiu, nie mają też w ogromnej większości chęci lub zdolności rozrodczych, by dać życie nowemu pokoleniu.
Ci odrobinę młodsi będą, wraz z szaleńczym przyspieszeniem wdrażania tak zwanej sztucznej inteligencji, wypierani z rynku pracy, paradoksalnie są więc jeszcze bardziej uciążliwi, bo w teorii dłużej będą obciążali całkiem nieskuteczny, zdegenerowany i rozkradziony system ubezpieczeń socjalnych i służby zdrowia. Ich czas nadejdzie już wkrótce, w roku 2030, zgodnie ze znaną nam Agendą. Ta bardziej dalekowzroczna, widzi ich jeszcze przy życiu w roku 2050. A Polska jest pod względem demograficznym, jednym z najstarszych państw w Europie. Ich mieszkańcy, to dla dzisiejszych sterników świata, ludzie już skazani. Szansę będą miały tylko dzieci, ponieważ można je ukształtować według własnych oczekiwań. Ideałem byłoby więc, aby trafiały od wczesnych lat młodzieńczych w okowy systemu, wyzbyci dziadków, a z czasem zapewne również rodziców. Oni nie marzą o depopulacji wszystkich, część będzie musiała przecież pracować, brać jakieś kredyty i je spłacać, wreszcie pracować za przysłowiową miskę ryżu.
To nowe pokolenie musi zostać ograniczone liczbowo i zniewolone. Ale, przede wszystkim, aby to się udało, musi być uczone od samego początku zupełnie nowego pojmowania świata. Tego, czego starsi nie będą już im w stanie przekazać, zaszczepić w nich groźnego wirusa (!) religii, tradycji, wiedzy i poczucia wolności. Aby tak się stało, należy pod byle pozorem, a czająca się ciągle wokół nas pandemia, taki pozór daje, przechwycić te dzieci, wyrwać je ledwie wiążącym koniec z końcem rodzicom, stającym oko w oko z bezrobociem, próbującym pracy na kilku etatach, a z czasem z bezdomnością. Uniemożliwią, naturalne przez wieki związki wielopokoleniowych rodzin, tym samym nie będzie sposobności, by dziećmi zaopiekowali się dziadkowie, bo ich już po prostu nie będzie. W ciągu ostatnich miesięcy, rozrywano te naturalne więzy rodzinne ze stoickim spokojem, eliminując starców w domach opieki społecznej, już umierających bez bliskiej osoby obok. Podobnie ma się rzecz, jeśli spojrzymy na sytuację za naszą wschodnią granicą. Ta wojna, jak każda tego typu, pozostawi efekt w postaci sierot. Już wkrótce w kolejce po nie ustawią się te same organizacje, które „ratują” dzieci z rejonów wszelkich konfliktów, bądź kataklizmów. Część z nich może trafić w naprawdę niewłaściwe miejsca, stać się ofiarami najbardziej dramatycznych praktyk, o ile przeżyją. Handel ludźmi, to najbardziej lukratywny interes na świecie. Tym bardziej opłacalny, im ludzie ci są zdrowsi i młodsi. To jedna z przyczyn tego rzekomego problemu imigracyjnego, wywoływanego i utrzymywanego celowo.
Nie potrzeba jednak wojny, czy katastrof ekologicznych, by martwić się o przyszłość dzieci. Wszystko wskazuje na to, że będą one poddawane indoktrynacji, zwyczajnemu praniu mózgu, już od najmłodszych lat. Nieprzypadkowo, w ostatnich miesiącach tak agresywnie zbliżano się do coraz młodszych dzieci z medycznymi eksperymentami, chcąc je segregować, klasyfikować, znakować i zaganiać do globalnej szkoły nowych czasów. Dziwi, nawiasem mówiąc, wyjątkowy zanik dbałości o własne dzieci u rodziców, którzy bezmyślnie, bez żadnych dowodów skuteczności tych preparatów, a często przy głośnym krzyku sprzeciwu innych, pozwalali je podawać swoim najmłodszym. Ale, to się już stało i na to wpływu nie mamy.
Pamiętajmy jednak, że międzynarodowi szulerzy nie zaprzestali działań. Oto w amerykańskiej szkole podstawowej w Silver Spring (stan Maryland) kilka dni temu powrócono do przymusu zasłaniania twarzy, ponieważ u trójki dzieci testy wykazały obecność wirusa, z którym borykamy się od kilku lat. Jak podają gazety „trzecioklasiści będą musieli nosić maseczki przez cały czas, z wyjątkiem jedzenia i picia, aby zapobiec dalszemu przenoszeniu wirusa w szkole. Maseczki będą obowiązkowe dla uczniów i personelu w dotkniętych klasach lub zajęciach przez następne 10 dni od ogłoszenia 10 września. Po upływie 10 dni obowiązek noszenia maseczek stanie się opcjonalny. Oznacza to, że obowiązek noszenia maseczek w szkole może powrócić na dłuższy czas, być może w zależności od tego, jak zareagują na to rodzice”. W ten sposób testowani są zatem rodzice, ich reakcja na ten stan rzeczy.
Podobny przypadek ma miejsce w jednej ze szkół w Atlancie, gdzie już przywrócono nakaz noszenia masek, dystans społeczny, kwarantannę, śledzenie kontaktów i obowiązek kontroli temperatury. To samo dzieje się też w szkołach Los Angeles. Tam zresztą pojawia się, pod pozorem równości i demokracji, prawdziwy atak na umysły dzieci dokonywany przez wprowadzanie lektur i podręczników promujących modne dziś coraz bardziej lewackie „wartości”. Zmieniane jest prawo, by rodzice nie mogli się temu przeciwstawiać. Gubernator Newsom stwierdził niedawno, że „Kalifornia jest prawdziwym stanem wolności: miejscem, w którym rodziny – a nie fanatycy polityczni – mają swobodę decydowania o tym, co jest dla nich dobre. (…) Wraz z przyjęciem tego ustawodawstwa, które nie pozwala na blokowanie dostępu do książek i zapewnia wszystkim uczniom podręczniki, nasz stanowy program rodzinny jest teraz jeszcze silniejszy. Wszyscy uczniowie zasługują na wolność czytania i poznawania prawdy, świata i samych siebie”.
To nie jedyny akt prawny, wobec którego stają tam właśnie rodzice. Oto wprowadzono ustawę zmuszającą ich do zrzeczenia się opieki nad dzieckiem na rzecz państwa, jeżeli nie zgodzą się na zmianę płci u swej pociechy, która wyrazi takie życzenie. Podobno nawet Elon Musk uznał, że zmusi to wiele osób do porzucenia tego amerykańskiego stanu. Zapewne ma w tym przypadku rację. Z kolei, w bibliotece jednej ze szkół w kanadyjskim Ontario, podjęto decyzję o usuwaniu książek wydanych przed 2008 roku! Ponoć wiele z nich nie przystaje do dzisiejszych standardów politycznej poprawności, które zdaniem opisujących tę sprawę dziennikarzy, nie pozwalają na „reakcyjne” podejście do kwestii rasy, czy orientacji seksualnych.
W książce „TerraMar Utopia elit” opisałem tzw. „program cyfrowy” dla nastolatków z Australii i Nowej Zelandii, który bazuje na „globalnym standardzie umiejętności i gotowości cyfrowej DQ”. Sam skrót DQ, jest kolejnym rozwinięciem angielskiego określenia ilorazu inteligencji (Intelligence Quotient), po którym mieliśmy EQ (Emotional Quotient), a obecnie dotarliśmy do etapu cyfrowego (Digital Quotient). Tamtejsze władze reklamują ów program twierdząc, że dzięki niemu „następne pokolenie będzie mogło stać się częścią globalnej gospodarki”. Oznacza to, że bez zaakceptowania tego systemu następne pokolenie nie będzie mogło stać się częścią globalnej gospodarki. A to oznacza całkowite z niej wykluczenie. Tak ma wyglądać nieodległy już w czasie jeden, wielki obóz eksperymentalny. Będzie on rozszerzany, o czym jestem przekonany, na kolejne państwa Wspólnoty Narodów, a następnie na kraje tak zwanego Trzeciego Świata, którym przedstawi się ten program w ramach pomocy, podobnej do akcji szczepionkowej podczas „zwalczania” trawiących te kraje od dziesięcioleci chorób, a później na pozostałe państwa z tą „wspólnotą anglosaską” współpracujące, dobrowolnie, bądź nie. Pilnujmy zatem, by nie wykluczono nas z prawa decydowania o przyszłości dzieci, a co za tym idzie, całego narodu.
Cesarz reportażu – tak nazywali Ryszarda Kapuścińskiego wielbiciele jego tekstów przysyłanych przez lata z krajów tzw. Trzeciego Świata, licznych artykułów oraz książek. TW „Poeta” – Kapuś-ciński mawiali z kolei ci, do których, za pośrednictwem publikacjiNewsweek Polska z r. 2007, dotarła informacja pozyskana z IPN, o współpracy sławnego autora z peerelowskimi służbami.
Tak się złożyło, że nie sięgałem po te pozycje okrzyknięte na całym świecie bestsellerami, może dlatego, że nie interesowały mnie problemy, o których pisał, a może zadziałał intuicyjny gest samoobrony przed czytaniem rzeczy hołubionych przez tzw. „elitę”, wynoszonych pod niebiosa na łamach gazety szczycącej się niegdyś symbolem „Solidarności”.
Czasami wzrok mój padał na stojącą na półce książkę Artura Domosławskiego, ucznia i przyjaciela słynnego reportażysty, zatytułowaną „Kapuściński non-fiction”, wydaną wczesną wiosną r. 2010. Autor ukazał w niej postać swego mentora w sposób wcześniej nie stosowany w publicystyce, to znaczy odbrązawiając go, ukazując jego ludzką twarz bez stosowanego dotąd lukrowania. Natychmiast spadły na niego gromy, zarówno znajomi i bliscy Kapuścińskiego, jak i rozliczni dziennikarze zarzucali mu, że dotyka spraw osobistych bohatera biografii, a przede wszystkim sugeruje, iż publicysta nie uprawiał, kanonicznie traktowanego reportażu, gdyż posiłkował się często fikcją literacką. Książka wywołała w „towarzystwie” prawdziwe trzęsienie, które nie wiadomo jak by się rozwinęło, gdyby na wszystkich uczestników sporu nie spadła, akurat wtedy, wiadomość o tragedii smoleńskiej, która przyćmiła wszelkie inne tematy w Polsce.
Po nią także nie chciałem długo sięgać. Bądź co bądź, pisał ją człowiek towarzysko powiązany z ludźmi systemu, o współtwórcy tego systemu. Miał Kapuściński trafne spostrzeżenie, które Domosławski przywołuje w książce. „Pisanie, to przede wszystkim czytanie – na jedną napisaną stronę przeczytaj sto”. Zgadzam się z tym w pełni i chyba dlatego zdecydowałem się zgłębić jednak tę książkę. Nie żałuję. Poza wszelkimi innymi informacjami, o które poszerzyłem swą wiedzę na temat czasów, które z wiekiem zaczynają mnie coraz bardziej zajmować, natrafiłem bowiem na wątek dotyczący stosunku Kapuścińskiego do niezwykle aktualnej kwestii, jaką jest globalizacja. Tym bardziej, że pojawiający się w kontekście, jakże dla mnie zajmującego zagadnienia, czyli tzw. zamachów z 11 września!
Domosławski wskazuje niezwykle odmienne od powszechnie wówczas obowiązującego, spojrzenie reportażysty na ten prawdziwy przełom, który dokonał się w Ameryce tamtych dni:
„Światopoglądowy rozdźwięk między Kapuścińskim, a ‘środowiskiem’ reprezentującym główny nurt myślenia (na pewno główny w Polsce) zwerbalizuje się po zamachach 11 września 2001 roku na WTC i Pentagon. Kilka dni po tamtym zdarzeniu dzwoni: – wpadnij, musimy porozmawiać.
Nigdy wcześniej nie słyszałem w jego głosie takiego tonu, pełnego irytacji, zniecierpliwienia.
– to okropne, co piszecie w gazecie, wszystko nie tak, żadnej refleksji. Głupstwa i niedorzeczności! (…)
Zjawisko globalizacji nie funkcjonuje na jednym poziomie, jak się często mówi, lecz na dwóch, a nawet trzech. Pierwszy z nich, to ten oficjalny, czyli swobodny przepływ kapitału, dostęp do wolnych rynków, komunikacja, ponadnarodowe firmy i korporacje, masowa kultura, masowe towary, masowa konsumpcja. To jest ta globalizacja, o której dużo się mówi i pisze. Ale jest też globalizacja druga – moim zdaniem – bardzo silna, negatywna, dezintegrująca. Jest to globalizacja świata podziemnego, przestępczego, mafii, narkotyków, masowego handlu bronią, prania brudnych pieniędzy, unikania płacenia podatków, oszustw finansowych. To też się dzieje w skali globalnej. Spójrzmy tylko, jakie rozmiary ma dzisiaj nielegalny handel bronią, ludźmi, jak się prywatyzuje przemoc, jak powstają prywatne armie, które można wynająć do prowadzenia wojen w Trzecim Świecie. Istnieją one nielegalnie, a nawet legalnie.
Ta druga globalizacja również korzysta ze swobody i środków komunikacji elektronicznej. I coraz trudniej ją kontrolować ze względu na coraz większe osłabienie państwa. Kiedyś monopol na przemoc miało państwo – tylko ono mogło mieć armię, policję, służby itd. To się skończyło. Teraz wszystko zaczyna się prywatyzować i pod przykrywką oficjalnej globalizacji mamy też tę drugą – globalizację światowego podziemia.
I jest jeszcze trzecia globalizacja, która obejmuje formy życia społecznego: międzynarodowe organizacje pozarządowe, ruchy, sekty. Ona świadczy o tym, że w starych, tradycyjnych strukturach – takich jak państwo, naród, Kościół – ludzie nie znajdują już odpowiedzi na swoje potrzeby i szukają czegoś nowego. O ile więc początek XX wieku cechowało istnienie silnych państw i silnych instytucji, o tyle początek XXI wieku cechuje osłabienie państwa i wielki rozwój różnego typu małych, pozapaństwowych, pozarządowych form – i cywilnych, i religijnych. Zmienia się kontekst i struktura, w jakiej żył człowiek. Wartości zaczyna nabierać to, co po angielsku nazywa się community, czyli wspólnota. Ludzie organizują się według prywatnych potrzeb i zainteresowań, rozwija się patriotyzm nie w skali narodu czy państwa, ale właśnie w skali małej community. Co charakterystyczne, tego typu działań nie sposób kontrolować. To niezwykle istotna okoliczność dla zrozumienia takich wydarzeń, jak 11 września, bo ona ukazuje, że możemy mieć do czynienia z siłami, nad którymi nikt nie panuje, i które będą trudne do opanowania w przyszłości. (…)
Pod koniec rozmowy uderza w polemiczny ton, krytyczny wobec głównego nurtu myślenia o tym, co się stało 11 września w Nowym Jorku i Waszyngtonie:
Nie jestem w stanie słuchać kolejnych wypowiedzi o islamie czy cywilizacji arabskiej, na których – nagle się okazało – wszyscy świetnie się znają. Albo snucia planów, kogo by tutaj zabić, na kim się zemścić, kogo zbombardować. Sprawców zamachów w Ameryce trzeba oczywiście odnaleźć i ukarać. Ale nie taki powinien być horyzont myślenia o obecnym kryzysie. Jeśli będziemy myśleć jedynie o militarnym odwecie, daleko nie zajedziemy. Jeśli po zbrojnej odpowiedzi wrócimy do błogostanu, w jakim tkwiliśmy przez ostatnią dekadę, za chwilę znów coś wprawi nas w przerażenie… 11 września unaocznił, jak strasznie kruchy jest ten nasz świat. Świadomość tej kruchości wydaje mi się niesłychanie ważna – dla naszej refleksji o świecie, a przede wszystkim dalszego w nim działania”.
Jakkolwiek byśmy nie oceniali krętej, życiowej drogi Kapuścińskiego, rozpoczętej w 1932 r. w Pińsku, pokonywanej przez Przemyśl, Świder po Warszawę, w roli niespełnionego poety, rewolucjonisty, stalinowskiego aktywisty, redakcyjnego gońca, dziennikarza, a wreszcie znanego w świecie korespondenta zagranicznego, dzięki książce Domosławskiego zyskujemy wyjątkową możliwość pochylenia się nad człowiekiem niezwykłym i nieoczywistym. Myślę, że w ostatnich latach życia „cesarz” oddalił się od swego środowiska, a w zasadzie, to ono się od niego oddaliło, nie mogąc zaakceptować, trwających w nim mimo wszystko, przekonań. Nie jest to bohater mojej bajki, ale nie mogę mu po lekturze przywołanych w książce tekstów odmówić dalekowzroczności. Widział dobrze ten świat, który dopiero miał nadejść. Któż lepiej, niż on mógł go nam zrelacjonować? Trockistowski świat non-fiction.
Piszę ten felieton w 26 rocznicę śmierci księżnej Walii – Diany. Ukaże się zapewne w okolicach 22 rocznicy tzw. ataku na Amerykę, czyli wydarzeń z 11 września 2001 roku. Co łączy obie te daty? Wspominałem o tym w książce „Projekt Phoenix”, ale nadarza się okazja, by w dużym skrócie przypomnieć. Musimy się jednak cofnąć do czasów prezydentury Clintona, a niektórych miejscach nawet odrobinę dalej.
To wtedy bowiem, amerykańskie „jastrzębie” doszły do przekonania, że Rosję można pozbawić dochodowych ropociągów, inwestując w nakręcanie spirali terroru w jej strefie wpływów, a następnie oskarżając ją o zbrodnie wojenne. Żeby osłabić Rosję postanowiono zainwestować ogromne pieniądze w eskalację wojny w Czeczenii. Miało to w założeniu zniechęcić otencjalnych zachodnich inwestorów do zawierania umów z Rosją. W tym samym czasie administracja Clintona ostentacyjnie zbliżyła się do Iranu, forsując azerbejdżańską trasę ropociągu, podpalając jednocześnie Kaukaz eksplozją islamskiego dżihadu. Ludźmi najważniejszymi, w grupie realizatorów planu, byli z pewnością dwaj najbogatsi osobnicy ówczesnego wschodu i zachodu. Borys Bierezowski i Adnan Khashoggi. Ten ostatni przewijał się przez karty najnowszej historii USA wielokrotnie. Zawsze tam, gdzie działo się coś głośnego i z pozoru niezrozumiałego. Wspominała o nim „Rzeczpospolita”, ta sama, którą właśnie przejmuje konsorcjum niejakiego Sorosa.
„Z ustaleń „Rz” wynika, że w czerwcu 2007 r. Robert Draba, minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wyczarterowanym samolotem wybrał się w podróż do Gruzji. Na pokładzie towarzyszyli mu m.in. Abdul Rahman el Assir, międzynarodowy handlarz bronią, oraz Artur Trzeciakowski, ówczesny wiceprezes Bumaru. Mieli oni negocjować warunki dostawy do Gruzji uzbrojenia produkowanego przez spółkę. Sprawa budzi kontrowersje, ponieważ z informacji Agencji Wywiadu wynika, że el Assir, były pracownik Ambasady Libanu w Egipcie, podejrzewany był o dostarczanie broni Hezbollahowi oraz związki z terrorystami z al Kaidy – Takie informacje pojawiały się w Bumarze – potwierdza jeden z funkcyjnych pracowników spółki. El Assir przez lata handlował bronią przede wszystkim na Bliskim Wschodzie i Afryce. W tym czasie miał spotykać się m.in. z członkami rodziny terrorysty i szefa al Kaidy Osamy bin Ladena. Jak donosiły amerykańskie media, z rodziną bin Ladenów związany jest także saudyjski handlarz bronią Adnan Khashoggi, który wprowadzał el Assira w tajniki biznesu. Khashoggi pierwszy biznes zrobił w latach 50. dzięki ojcu Osamy, Mohammedowi, pośrednicząc w kupnie amerykańskich ciężarówek dla rodzinnej firmy budowlanej bin Ladenów. Po ataku terrorystycznym z września 2001 r. w amerykańskiej prasie pojawiły się spekulacje, że Khashoggi przez jakiś czas wspierał finansowo działalność Osamy (…)”[1].
Dziś można dodać, jako ciekawostkę, że swoistym hubem działalności Khashoggi’ego na wschodzie było lotnisko Smoleńsk Siewiernyj. Ale to wątek poboczny, ponieważ dla potrzeb niniejszego felietonu ważniejsze jest, że Adnan Khashoggi był szwagrem … Mohameda Al-Fayed’a, właściciela słynnego, londyńskiego domu towarowego Harrods. Al Fayed, to z kolei były wspólnik El-Amira Atty, ojca jednego z domniemanych porywaczy samolotów z 11 września. Sam natomiast był ojcem Dodi’ego – wybranka lady Di, z którym zginęła w wypadku samochodowym.
Al Fayed był również postacią nietuzinkową. Należał do grupy nazywanej Pinay Circle. Krąg ten powstał w r. 1969, choć przymiarki do niego czyniono, przy współudziale Konrada Adenauera, już w latach 50.. Jest jednym z najbardziej tajnych i intrygujących klubów politycznych. Istnieje po dziś dzień. Hojnie dotował spotkania, na których oficjalnym tematem była przez wiele lat kwestia „bezpieczeństwa europejskiego i problemu sowieckiego”.
Spotkania jego członków odbywają się dwa razy do roku. Dyskutują wtedy oczywiście o polityce międzynarodowej i pieniądzach. Innymi słowy – kreują to, co później oglądamy w „Wiadomościach”. Przez lata odgrywali znaczącą rolę w destabilizowaniu wielu rządów. Brytyjscy członkowie klubu, zaangażowani byli szczególnie w handel bronią, w zamian za narkotyki pochodzące z Pakistanu i Bośni. Ich francuscy koledzy nie pozostawali w tyle. W latach 70. agenci francuskich specsłużb dokonali wielu przewrotów w Afryce Centralnej, Kongo, Nigerii i Mali. Szefem SDECE był w tym okresie jeden z głównych członków Kręgu – hrabia Alexander de Marenches. Jego oczkiem w głowie stał się wkrótce projekt „Safari Club”, który miał być konsorcjum tajnych policji szacha Iranu, Saddama Husseina z Iraku, Anwara Sadata w Egipcie i służb wywiadu saudyjskiego, zarządzanych przez Kamala Adhama, jednego z głównych później graczy w aferze banku BCCI.
„Safari Club” miał swój udział w obaleniu prezydenta Sekou Toure w Gwinei oraz zabójstwie Amilcara Cabrala, przywódcy ruchu wolnościowego w tym państwie. Komando zabójców klubu Safari próbowało również zlikwidować przywódcę libijskiego, Muammara Kadafi’ego. Przyczyniło się do powrotu do władzy dyktatora Barre w Somalii. Czynnie wspierało irańskiego szacha i tajne służby RPA.
Kiedy w 1981 r. do władzy doszedł F. Mitterand, SDECE rozwiązano, jednak w to miejsce powołano wkrótce do życia DGSE, którego szefem został Pierre Marion. Ten szybko przerzucił zaangażowanie polityczne służb na tory biznesowe. Główne siły poszły na wzmocnienie francuskiego holdingu wojskowo-przemysłowego o nazwie Grupa Bull. Ów militarny kompleks położył nacisk na współpracę z amerykańską firmą Honeywell. W latach 90. obie te firmy powołały do życia konsorcjum pod nazwą Honeywell–Bull, wspólnie pracując nad wieloma projektami. Podobnie ścisłą współpracę zawiązały w tym czasie tajne służby obu państw, CIA i DGSE.
Dla obu tych służb, niewygodna mogła się stać księżna Walii – Diana. W tym czasie była główną orędowniczką zakazu produkcji i używania min przeciwpiechotnych. Wytwórcom tych min z obu współpracujących krajów, międzynarodowa działalność księżnej z pewnością nie była obojętna. To wtedy administracja Clintona wspomogła muzułmańskich Bośniaków dostawą broni wartej 400 mln dol.. Francuzi zaś podpisali z Iranem kontrakt na dostawy ropy wart 2 mld dol.. Rozliczenia za ten interes były najprawdopodobniej dokonywane w postaci dostaw uzbrojenia dla Bośni. Coraz głośniejszy sprzeciw wobec min przeciwpiechotnych, jaki podnosił się w tym czasie za sprawą nawołującej do ich wycofania księżnej, mógł być powodem, dla którego rozstała się z tym światem. Wojna z terrorem była tuż za rogiem. Wielu wpływowych członków Kręgu z pewnością nie rozpaczało po tej stracie.
Wiadomo, że znała doskonale co najmniej trzech z nich. To Henry Kissinger, George Soros i miliarder Jeremy Goldsmith. O lobbowaniu tego pierwszego dla firm zbrojeniowych mówiło się prawie otwarcie. Soros z kolei zapewniał księżnej transport swymi prywatnymi samolotami w jej podróżach do Bośni. Możliwe, że tymi samymi maszynami kursowała tam broń. Z ostatnim z tej trójki Diana miała relacje prawie rodzinne. Przyjaźniła się z jego żoną – Annabel. Mark Shand, brat Kamili Parker-Bowles, ożenił się z Clio Goldsmith, siostrzenicą miliardera.
Ojciec Dodi’ego – Al Fayed, który zmarł w przeddzień rocznicy śmierci swego syna, 30 sierpnia tego roku – uważał, że wypadek Diany został przygotowany i zrealizowany przez brytyjskie służby specjalne. Twierdził, że rodzina królewska nie chciała zaakceptować Egipcjanina, jako ojczyma przyszłego króla Wielkiej Brytanii. Przekonywał, że Diana była z jego synem w ciąży. Służby z obu stron Atlantyku nie pozostały mu dłużne i uderzyły w Al Fayeda bardzo mocno, próbując połączyć jego nazwisko z Al Kaidą. Na cud zakrawa, że się z tych zarzutów wywinął. Może pomogło to, że w r. 1953, Al Fayed współzarządzał firmą produkującą maszyny do szycia Singer, a jego partnerem w tym biznesie był nie kto inny, jak późniejszy prezydent USA – George H. W. Bush, którego syn o wiele większe interesy robił przecież z rodziną Bin Laden.
Media całego świata krzyczą o upałach. Mapy państw czerwienią się na ekranach telewizorów od naniesionych na nie wartości temperatur przekraczających 30 stopni Celsjusza. Być może pąsowieją ze wstydu, bo jeszcze kilka sezonów wcześniej te same liczby cieszyły oczy spragnionych słońca urlopowiczów, pyszniąc się na pięknie zielonym tle. Prezenterzy programów pogodowych, podniesionym głosem zapowiadający kolejne fale gorąca, są pewnie w stanie przerazić nimi młodych ludzi. Na mnie, pamiętającego zimowe mrozy z zaspami śniegu po pas oraz letnie spiekoty lat 60. i 70. ubiegłego już wieku, dramaturgia w ich głosach nie robi żadnego wrażenia. Poza podziwem dla aktorskich zdolności.
Z podobnym zaangażowaniem dziennikarze głównego nurtu epatowali nas jakże niedawno ciągłym wzrostem zachorowań na przypadłość zbierającą śmiertelne żniwo na świecie. Później nadszedł czas korespondentów wojennych łamiącymi głosami nawołujących do pomocy bliźnim. Dziś, bez cienia zakłopotania straszą rychłym końcem błękitnej planety wyniszczanej przez nas nadmiarem dwutlenku węgla. Uzależnieni od telewizyjnych przekazów rozglądają się trwożliwie dokoła, szukając wyjścia z pewnej drogi ku zagładzie.
Młodzi, wykształceni (w szkołach liderów) tłumaczą, że jedynym wyjściem jest całkowita zmiana stylu życia przewidzianego dla nas przez Stwórcę i zawierzenie religii Zielonego Ładu. Tymczasem, wystarczy sięgnąć do opracowań ludzi doświadczonych, twardo stąpających po, polskiej zresztą, ziemi. Cytuję poniżej urywki opracowania inż. Adama Bednarczyka, który opisuje rzecz całą spokojnie i rzeczowo. Jest inż. mechanikiem precyzyjnym, ze specjalnością przyrządy pokładowo-lotnicze i urządzenia automatyczne, akademickim wykładowcą fizyki oraz autorem kilku zgłoszeń patentowych. Był jedynym cywilnym pracownikiem Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy, w którym pracowano nad polską metodą syntezy termojądrowej do celów energetycznych.
„W aktualnych publikacjach uważa się, że wzrost ilości dwutlenku węgla w atmosferze ziemskiej jest głównym czynnikiem powodującym globalne ocieplenie Ziemi. Jednak fakty, które możemy zaobserwować w przyrodzie, jak również badania teoretyczne przeczą temu stwierdzeniu. W bardzo uproszczony sposób zjawisko nagrzewania się atmosfery ziemskiej można opisać efektem cieplarnianym. Aby efekt cieplarniany mógł dobrze funkcjonować, konieczne jest istnienie zamkniętej przestrzeni z częścią powierzchni wykonanej z materiału o dużej transmisji dla promieniowania widzialnego i o niskiej transmisji dla promieniowania podczerwonego. (…) Gazy cieplarniane to para wodna, para wodna z chmurami, dwutlenek węgla, metan, podtlenek azotu, ozon i związki freonu. (…) W przypadku atmosfery ziemskiej składającej się tylko z pary wodnej i chmur, absorpcja promieniowania podczerwonego w takiej atmosferze wynosi 85%.
Drugim interesującym nas przypadkiem jest hipotetyczna atmosfera, która nie zawiera dwutlenku węgla. Taka atmosfera pochłania 91% promieniowania podczerwonego. Wynik ten pokazuje, że sam dwutlenek węgla pochłania tylko 9% promieniowania podczerwonego. (…) Niewielki wzrost ilości dwutlenku węgla może spowodować bardzo mały, pomijalny wzrost absorpcji promieniowania podczerwonego przez dwutlenek węgla. Ten niewielki wzrost absorpcji promieniowania podczerwonego nie może zdominować efektu cieplarnianego.
Kolejnym dowodem na to, że gazy cieplarniane z wyłączeniem pary wodnej i pary wodnej z chmurami mają niewielki wpływ na temperaturę atmosfery ziemskiej, jest zachowanie się atmosfery ziemskiej na pustyniach. Kto był na pustyni, ten wie, że po zachodzie słońca temperatura powietrza szybko spada. W klimacie środkowoeuropejskim obserwujemy około dziesięciostopniowy spadek temperatury po zachodzie słońca przy średniej wilgotności względnej powietrza 78%. (…) Sam fakt, że na pustyniach mamy do czynienia z gwałtownym spadkiem temperatury atmosfery ziemskiej po zachodzie słońca świadczy o tym, że występujące tam gazy cieplarniane z niewielką ilością pary wodnej do 25% nie wywołują znaczącego efektu cieplarnianego, który zatrzymuje ucieczkę promieniowania podczerwonego z atmosfery ziemskiej. (…).
Kolejnym dowodem na to, że wszystkie gazy cieplarniane bez pary wodnej nie mają prawie żadnego wpływu na globalne ocieplenie są odmienne procesy zmian temperatury atmosfery ziemskiej na biegunie północnym i południowym. Na biegunie północnym, który charakteryzuje się szybkim zmniejszaniem się pokrywy lodowcowej i wzrostem ilości pary wodnej, następuje wzrost temperatury. W niektórych publikacjach podaje się, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nastąpił wzrost średniej temperatury na biegunie północnym o dwa stopnie Celsjusza. Na biegunie południowym zawartość pary wodnej jest znikoma i wynosi 0,03% wilgotności względnej. Okazuje się, że na biegunie południowym nie ma wzrostu temperatury przy wzroście ilości gazów cieplarnianych. (…)
Brak wpływu wzrostu ilości gazów cieplarnianych na temperaturę atmosfery ziemskiej zarówno na pustyniach, na biegunie południowym jak i na dużej powierzchni Euroazji świadczy o tym, że wzrost ilości gazów cieplarnianych w atmosferze nie zawierających pary wodnej nie ma wpływu na wzrost temperatury atmosfery ziemskiej. Para wodna i chmury w atmosferze ziemskiej są najlepszymi czynnikami sprzyjającymi powstawaniu efektu cieplarnianego. Mamy więc do czynienia ze wzrostem efektu cieplarnianego spowodowanym głównie przez wzrost ilości pary wodnej lub pary wodnej z chmurami w atmosferze, a nie przez dwutlenek węgla. (…) Zdumiewa fakt dlaczego mało się mówi o parze wodnej, która ma największy wpływ na efekt cieplarniany.”.
Praca inż. Bednarczyka liczy 62 strony, zatem z konieczności ograniczam się tu do wskazania na niektóre tylko elementy. Zainteresowanych całością odsyłam do listu wystosowanego w tej sprawie przez Autora do Premiera RP, Min. Klimatu i Środowiska oraz Trybunału Konstytucyjnego.
Wiele wskazuje na to, że zjawiska meteorologiczne, spowodowane rzekomym „globalnym ociepleniem”, czy „zmianami klimatu”, to efekt operacji psychologicznej wykorzystującej manipulacje pogodą. Niezależne media, powołując się na byłego oficera wywiadu USA, poinformowały niedawno, że jednym z tego typu działań było wdrożenie w życie na początku 2022 r. operacji o nazwie „Fala Ciepła” (Heat Wave). W jej efekcie miało dojść do erupcji wulkanu na wyspie Hunga Tonga leżącej na Oceanie Spokojnym. W Wikipedii czytamy, że „15 stycznia 2022 na wyspie doszło do erupcji, w wyniku której powstał słup pyłu wysoki na 55 kilometrów (dolne warstwy mezosfery). Jednocześnie erupcja wyrzuciła do stratosfery ok. 150 mln ton pary wodnej. Na zdjęciach satelitarnych zarejestrowano pojawienie się w pyle i zachmurzeniu kręgów świadczących o rozchodzeniu się fal grawitacyjnych. Fale związane z erupcją obiegły cały glob – związane z nimi zaburzenia ciśnienia zarejestrowano na wielu stacjach meteorologicznych, także w Polsce w Warszawie i na Kasprowym Wierchu. (…) Erupcja wywołała także fale tsunami sięgające 2 metrów. Fale tsunami odnotowano między innymi na wyspach Tonga, Fidżi, Samoa Amerykańskim oraz w Japonii”.
Należy dodać, że ilość pary wodnej, która znalazła się w stratosferze, odpowiada 10% wody już obecnej w tej warstwie atmosfery. To prawie czterokrotnie więcej niż ilość pary wodnej, którą według szacunków naukowców wyniosła do stratosfery erupcja góry Pinatubo na Filipinach w 1991 r. Naukowcy z NASA twierdzą, że ta para wodna pozostanie w stratosferze przez kilka lat. Erupcje takich wulkanów, jak Krakatau, czy właśnie Pinatubo, zazwyczaj ochładzają powierzchnię Ziemi poprzez wyrzucanie gazów, pyłu i popiołu, które odbijają światło słoneczne z powrotem w przestrzeń kosmiczną. W tym przypadku wulkan Tonga nie wyrzucił dużych ich ilości do stratosfery, natomiast ogromne ilości pary wodnej z wybuchu mogą powodować czasowy efekt ocieplenia. Niezależnie jednak od tego, czy erupcja ta miała charakter naturalny, czy była spowodowana przez człowieka, nie pozostaje ona bez wpływu na kolor plansz pogodowych tego lata.
Spoglądamy, jakże często, w stronę naszej wschodniej granicy. Niektórzy chcieliby ją widzieć daleko dalej, inni zaś bajdurzą, że w zasadzie mogłoby jej nie być. Póki co – istnieje – w kształcie, jaki mniej więcej wyznaczała tzw. linia Curzona, choć encyklopedie podają, że nazwa ta nie przystaje do rzeczywistości, gdyż faktycznym twórcą tej słynnej linii demarkacyjnej, której początki sięgają roku 1919, był niejaki Lewis Bernstein Namier, polsko-żydowskiego pochodzenia ekspert ds. Europy Środkowo-Wschodniej w brytyjskim ministerstwie spraw zagranicznych. Stąd, bywa czasem określana, jako linia Curzona-Namiera.
Nawiasem mówiąc, tenże Namier, a właściwie Ludwik Niemirowski miał siostrę Teodorę Modzelewską, będącą babką powszechnie dziś znanych Jarosława i Jacka Kurskich.
Tymczasem George Curzon był brytyjskim arystokratą i politykiem, który zanim przyłożył rękę do rysowania nowych map (na bazie zachodniej granicy Rosji po III rozbiorze Polski), będąc w latach 1899-1905 wicekrólem Indii, doprowadził do odrestaurowania mauzoleum Tadż Mahal. To, z pewnością jego udane i wiekopomne dzieło. Jednak, zanim do tego doszło odniósł sukces na niwie prywatnej, bo w 1898 roku przyszła na świat jego córka Cynthia Blanche, która w roku 1920 poślubiła polityka o nazwisku Oswald Mosley. Ów dżentelmen, w roku 1932, założył Brytyjską Unię Faszystowską, w którą zainwestował większość swego majątku. Pozostając pod wpływem Mussoliniego, powołał do życia bojówki Czarnych Koszul, które z równym zaangażowaniem ścierały się na ulicach Londynu z ludnością żydowską, jak i z komunistami. Już rok później Cynthia z domu Curzon zmarła, a Mosley ożenił się w roku 1936 z Dianą Mitford. Uroczystość odbyła się w domu Josepha Goebbelsa, a jej gościem honorowym był Adolf Hitler. Jako ciekawostkę można odnotować, że syn państwa Mosley – Max, został w drugiej połowie XX wieku szefem stowarzyszenia organizującego wyścigi Formuły 1 i Rajdowe Mistrzostwa Świata.
Przywódca brytyjskich faszystów nie był w swych poglądach na świat odosobniony, albowiem wpisywały się one doskonale w oczekiwania zwolenników idei środkowoeuropejskiej przeciwwagi dla sowieckiego komunizmu, opartej na niemieckim narodowym socjalizmie i włoskim faszyzmie. Nie bez znaczenia była też chęć ukrócenia francuskich wpływów militarnych w rejonie Bliskiego Wschodu. Towarzystwo to wspierało zatem ludzi mających środki, a przede wszystkim możliwości oddziaływania na politykę. Brytyjski dziennikarz komunistycznego The Week i jednocześnie wpływowy członek Kominternu Claud Cockburn określił ich mianem Grupy Cliveden, od nazwy wiejskiej rezydencji Nancy Astor, pierwszej kobiety zasiadającej w parlamencie. Ta wpływowa dama, żona magnata prasowego Williama Astora, uważana była zresztą za osobę, która utorowała w roku 1940 drogę do kariery Winstonowi Churchillowi.
W kręgu tym znajdowali się też tacy ludzie, jak George Bernard Shaw, współtwórca Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych – Lionel Curtis, czy wydawca The TimesGeoffrey Dawson, asystent twórcy Okrągłego Stołu lorda Milnera i członek organizacji Anglo-German Fellowship. Dawson był przy okazji wiernym przyjacielem i sponsorem znanego powszechnie wojskowego, podróżnika oraz archeologa o nazwisku Thomas Edward Lawrence, który jako autor wspomnień pod tytułem „Siedem filarów mądrości” przeszedł do historii. Książka zyskała uznanie czytelników i krytyki, a dzięki ekranizacji przyniosła temu niezwykłemu awanturnikowi pośmiertny, światowy rozgłos. W filmie zatytułowanym „Lawrence z Arabii”, reżyserowanym przez Davida Leana wystąpiła plejada doborowych aktorów, a Amerykański Instytut Filmowy umieścił ten obraz na liście 100 najważniejszych filmów stulecia. Dokonań Lawrence’a nie sposób opisać w kilku zdaniach, wszystkich zachęcam do obejrzenia (lub przypomnienia sobie) jego przygód na ekranie, co w dzisiejszych czasach nie powinno stanowić problemu. Chcę jednak wspomnieć o ostatnim etapie jego życia, zamilczanym, jeśli idzie o szczegóły, bo wysoce niepoprawnym politycznie.
Wśród osób blisko związanych z Lawrence’m był angielski pisarz Henry Williamson, członek wspominanych wcześniej Czarnych Koszul, o którym Wikipedia w polskiej wersji pisze tylko, że „w r. 1935 odwiedził kongres NSDAP w Norymberdze i przeżył fascynację ruchem Hitlerjugend”.
Angielska wersja nie kończy tego zdania kropką, a stawia przecinek i kontynuuje „który postrzegał jako mający zdrowe spojrzenie na życie w porównaniu z londyńskimi slumsami”. Dalej, odwołując się do internetowej strony „The Henry Williamson Society” brytyjska Wiki podaje: „miał przekonanie, że Hitler był zasadniczo dobrym człowiekiem, który chciał tylko zbudować nowe i lepsze Niemcy”.
Prawdopodobnie rzeczywiście wierzył w porozumienie niemieckich narodowych socjalistów z przedstawicielami angielskiej klasy wyższej, bo naciskał na swego przyjaciela pisząc, że „powinna nastać nowa era, Hitler i Lawrence muszą się spotkać”. Nie wiadomo, czy brytyjska socjeta widziała w niedawnym przywódcy arabskiego powstania kogoś w rodzaju potencjalnego, angielskiego dyktatora, ale tego typu informacje dotarły do prasy. Dziennikarze pikietowali pod jego domkiem letniskowym w Clouds Hill, w Dorset, który obrzucili kamieniami, niszcząc przy tym dachówki. Lawrence wdał się w bijatykę z jednym z nich, po czym policja objęła dom całodobową ochroną.
13 maja 1935 r. Lawrence wsiadł na swój potężny motocykl Brough Superior, który nazywano Rolls-Royce’m pośród motocykli i pojechał krętą drogą w dół, do obozu Bovington, aby wysłać telegram w odpowiedzi na list otrzymany tego samego ranka od Henry’ego Williamson’a, który proponował datę i miejsce spotkania z Adolfem Hitlerem. Telegram został wysłany, a w drodze powrotnej, gdy Lawrence był zaledwie 200 metrów od domku, zza zakrętu wyłoniła się jadąca z przeciwka czarna półciężarówka i z impetem uderzyła w motocykl. Zdarzenie widziało co najmniej trzech świadków – dwóch kurierów na rowerach oraz kapral spacerujący przy drodze. Natychmiast po wypadku, żołnierz rzucił się w kierunku leżącego na poboczu, zakrwawionego motocyklisty. Furgonetka nawet nie zwolniła. Kilka chwil później pojawił się na drodze wojskowy samochód, którym odwieziono rannego do niedalekiego, obozowego szpitala. Obóz postawiono w stan alarmu, a ówczesne War Office przejęło nadzór nad łącznością.
Policjanci z oddziału specjalnego siedzieli przy łóżku rannego i pilnowali drzwi. Nie wpuszczano żadnych gości. Domek został dokładnie przeszukany, skonfiskowano wiele książek i dokumentów. Wywiad wojskowy przesłuchiwał dwóch kurierów przez kilka godzin, a kapralowi zakazano wspominać o tym, że w wypadku brała udział furgonetka. Sześć dni po wypadku Lawrence zmarł, a dwa dni później przeprowadzono oficjalne dochodzenie, które trwało zaledwie dwie godziny. Chłopcy zaprzeczyli, jakoby kiedykolwiek widzieli czarną furgonetkę, co było sprzeczne z zeznaniami kaprala, będącego głównym świadkiem. Nie podjęto żadnych prób odszukania pojazdu, a sąd wydał werdykt o „przypadkowej śmierci”. Ciało pochowano jeszcze tego samego popołudnia.
Być może jest to tylko jedna z tych teorii spiskowych, o których oficjalne biogramy mówią, że istnieją. Ale ich nie przytaczają. Według nich, Lawrence stracił kontrolę nad pojazdem próbując wyminąć rowerzystów i uderzył głową w filar, to znaczy nie w filar, a w pień drzewa oczywiście, co spowodowało obrażenia mózgu. „(…) Pochowano go na cmentarzu przykościelnym w Moreton. Na pogrzebie obecni byli m.in. Storrs, Newcombe, Allenby, Churchill, Astor, Kennington, Sassoon i Augustus John. Kondolencje rodzinie przesłał król Jerzy V. Jeden z opiekujących się Lawrence’em lekarzy, neurochirurg Hugh Cairns, poruszony niepotrzebną śmiercią brytyjskiego bohatera, rozpoczął badania na temat urazów powstałych w wyniku wypadków motocyklowych. W ich konsekwencji do powszechnego użytku weszły kaski, chroniące kierowców jednośladów przed obrażeniami głowy”.
Zbliża się 40 rocznica jednej z najbardziej zagadkowych katastrof lotniczych XX wieku. Jak podaje Wikipedia, „1 września 1983 roku, samolot Boeing 747-200A (lot KAL 007 z Anchorage na Alasce do Seulu, stolicy Korei Południowej) z nieznanych przyczyn zboczył z kursu i wleciał na kilkadziesiąt kilometrów w głąb przestrzeni powietrznej Związku Radzieckiego, po czym został zestrzelony przez radzieckie myśliwce, co doprowadziło do śmierci wszystkich pasażerów znajdujących się na pokładzie – łącznie 269 osób. (…) Ponieważ w okolicy, w rejonie na wschód od wybrzeży Kamczatki, znajdował się w tym czasie inny samolot – amerykański wojskowy samolot rozpoznawczo-szpiegowski Boeing RC-135 (także czterosilnikowy odrzutowiec) – siły powietrzne Związku Radzieckiego uznały, iż punkt na radarze jest w rzeczywistości echem radiolokacyjnym właśnie odrzutowca RC-135.
Taką też relację przedstawił 6 września 1983 roku dowódca sił powietrznych Związku Radzieckiego gen. Siemion Romanow podczas konferencji prasowej, podczas której oficjalnie przyznał to, że Związek Radziecki poczuwa się do odpowiedzialności strony radzieckiej za zestrzelenie samolotu, wyjaśniając to, iż była to pomyłka. Według niego samolot ten był podobny właśnie do amerykańskiego RC 135, który rzeczywiście w tym czasie operował w pobliżu kursu objętego przez Boeinga 747”.
Mimo, że od tych wydarzeń minęły 4 dekady, pamiętam jak szerokim echem odbiła się informacja o tej tragedii na całym świecie, w tym również w Polsce. Zaledwie 5 tygodni wcześniej zniesiono u nas stan wojenny, opinia społeczna pomstowała na „Ruskich”, a jedyne, co „ulicę” dziwiło, to fakt, że tak szybko się przyznali do zestrzelenia cywilnej maszyny, informując o pomyłce.
Przeczytajmy zatem, co o wspomnianym wcześniej samolocie RC 135, który rzekomo został wzięty za KAL 007, pisze ta sama Wikipedia. „(…) Do czasu pojawienia się Boeinga, w czasach kiedy nie słyszano jeszcze o rozpoznaniu satelitarnym, Strategic Air Command (Strategiczne Siły Powietrzne) w swoich misjach zwiadowczych wykorzystywało głównie samoloty będące przystosowanymi do lotów rozpoznawczych bombowcami Boeing RB-29 i jego wersję rozwojową RB-50, a następnie odrzutowe Boeing RB-47. Samoloty wykonywały w ramach swoich zadań niebezpieczne misje zwiadowcze nad terytorium Związku Radzieckiego. Były one o tyle niebezpieczne, że nawet przebywanie w międzynarodowej przestrzeni powietrznej nie chroniło samolotu przed atakiem sowieckich myśliwców o ile zdarzenie miało miejsce w pobliżu radzieckich granic. W celu zmieszczenia urządzeń zwiadu radioelektronicznego na pokładzie samolotu, monitorujących transmisje radiowe i sygnały elektromagnetyczne stacji radiolokacyjnych, przerabiano komory bombowe. Operatorzy tych urządzeń zwani byli potocznie ‘Crows’ lub ‘Ravens’ (wronami lub krukami). Przydomek wziął się stąd, iż obydwa ptaki są czarne, tak jak zadania, które wykonywali lotnicy, ‘black ops’, czyli czarne operacje, tajne (…)”.
Z tego, co podają źródła oficjalne, RC 135 był w chwili omyłkowego rozpoznania oddalony od samolotu pasażerskiego o ponad 1,5 tys. km. Formuła felietonu jest bezlitosna, zatem ograniczę się do stwierdzenia, że w mojej opinii tego typu „pomyłki” nie mógł popełnić żaden operator radaru, natomiast faktem bezspornym pozostaje zejście B747 z planowanej trasy. Komisja ICAO odpowiedzialnością za błędną nawigację obarczyła załogę, która według niej pozostawiła ustawienie autopilota w modzie lotu po zadanym wcześniej kursie lub uruchomiła tryb tzw. nawigacji inercyjnej (INS), gdy samolot znajdował się poza rejonem umożliwiającym jej aktywację. Łączności, na częstotliwości alarmowej, nie udało się z załogą nawiązać.
Szczegóły opisuję w książce „Łzy Anioła”, która ukaże się tej jesieni, tymczasem przejdę do wątku, który do dziś spędza sen z powiek miłośnikom tzw. teorii spiskowych. Otóż, na pokładzie samolotu znajdował się m.in. kongresman Larry McDonald, znienawidzony przez rozpędzających się już wówczas do Wielkiego Resetu globalistów, nie tylko dlatego, że był kuzynem człowieka, który próbował zmienić bieg historii w czasie ostatnich tygodni II Wojny Światowej – zamordowanego przez nich generała Pattona. Przede wszystkim, był prezesem zaciekle antykomunistycznego i antyglobalistycznego (co jest w zasadzie tożsame) John Birch Society (JBS), zwalczanego po dziś dzień, i dlatego podałem tu odnośnik opisujący to stowarzyszenie, który prowadzi bezpośrednio do źródła. Założyciel JBS, Robert Welch, któremu w USA przyprawiono łatkę prawicowego ekstremisty, ostrzegał świat mówiąc, że „zarówno rząd amerykański, jak i radziecki są kontrolowane przez tę samą konspiracyjną kabałę internacjonalistów, chciwych bankierów i skorumpowanych polityków. Jeśli nie zostanie to ujawnione, zdrajcy wewnątrz rządu USA sprzeniewierzą suwerenność kraju na rzecz Organizacji Narodów Zjednoczonych, w celu wprowadzenia kolektywistycznego Nowego Porządku Świata…” (tłum. smk). Jego dwa wystąpienia, z lat 1958 i 1974, które zachowały się w sieci, muszą być dla dzisiejszego pokolenia Amerykanów i Europejczyków, porażające swą aktualnością.
W r. 1973 Zbigniew Brzeziński zebrał 300 osób – finansistów, biznesmenów, polityków i ludzi mediów – i powołał, zgodnie z wcześniejszą o rok zapowiedzią, przedstawioną na zjeździe Klubu Bilderberg przez Davida Rockefellera, Komisję Trójstronną. Senator Barry Goldwater, uważany za ojca chrzestnego amerykańskiego konserwatyzmu, protestował wówczas mówiąc, że „Komisja Trójstronna to zręczna, skoordynowana próba przejęcia kontroli i konsolidację ośrodków władzy… Intencją jej jest stworzenie światowej potęgi gospodarczej, przewyższającej rządy zaangażowanych w nią państw narodowych. Jako menedżerowie systemu będą rządzić przyszłością” (tłum. smk). To wtedy Lawrence Patton McDonald wezwał do wszczęcia w tej sprawie śledztwa. Nie poprawiło to jego notowań w środowisku ówczesnej „elity”. Podobnie, jak jego słowa, że „celem Rockefellerów jest rząd światowy, łączący kapitalizm i komunizm pod jednym dachem. Czy mam na myśli spisek? Tak. Jestem przekonany o takim spisku, o zasięgu międzynarodowym, planowanym od pokoleń i niewiarygodnie złym w intencjach” (tłum. smk).
Jako następca Welcha na stanowisku szefa JBS przetrwał zaledwie kilka miesięcy, by zginąć w zestrzelonym nad daleką Syberią samolocie.
McDonald był senatorem z ramienia Demokratów. Nawiasem mówiąc, tej feralnej nocy na konferencję w stolicy Korei Płd. leciało też dwóch jego senackich kolegów, równie antykomunistycznie nastawionych, z tą różnicą, że obaj byli Republikanami. Według oficjalnych informacji Steve Symms i Jesse Helms spóźnili się na lot, co pozwoliło im przeżyć. W rzeczywistości, w Anchorage lądowały wtedy w celu tankowania dwa samoloty koreańskich linii lotniczych, lecące do Seulu. Obaj republikanie znajdowali się na pokładzie maszyny o numerze rejsu KAL 015. Symms pozostał w samolocie, a Helms wysiadł, by rozprostować nogi i udał się do terminalu, gdzie spotkał kilkoro pasażerów rejsu 007, stąd po wypadku rozpowszechniano pogłoskę, jakoby spóźnił się na odlot. Pierwszy zasiadał w ławach senatu do r. 1993, drugi aż do 2003.
W książce przedstawię niezwykły, równoległy ciąg tej historii, niemal żywcem wyjętej z kinowych przebojów o agencie 007, według której samolot nie rozbił się mimo trafienia, a pasażerowie…
Obserwując hucpę, którą rozkręcono niedawno przeciw polskiemu Papieżowi, nie chcę odnosić się do kwestii teologicznych, bom na to zbyt mały, a w mediach roi się od ekspertów, którzy zrobią to lepiej. Z racji tego, że 2 kwietnia przypada rocznica Jego śmierci, skorzystam z okazji, by przypomnieć tylko fakty istotne dla Polski. Bo, nie ulega wątpliwości, że bez Jana Pawła II, historia naszego kraju, Europy i Związku Sowieckiego, wyglądałaby inaczej. Szerszy kontekst opiszę przy innej okazji, a dziś tylko skromne wspominki, których część pochodzi ze wstępu do książki „Tracimy Kościół”, wydanej nakładem Oficyny Aurora, w roku 2019.
W 1979, kiedy Karol Wojtyła, już jako papież Jan Paweł II przybył do nas po raz pierwszy, by wziąć udział w obchodach 900 rocznicy śmierci św. Stanisława – patrona Polski, w najsłynniejszych chyba słowach swego pontyfikatu wezwał Ducha Świętego, by odnowił oblicze ziemi. Tej ziemi. I już rok później, w sierpniu 1980 eksplodowała całą swą mocą Solidarność. Polska nie była jednak jeszcze gotowa do przemian, bo na fali ruchu związkowego w przestrzeni publicznej pojawiło się zbyt wielu prawdziwych, nie skaptowanych przez służby, Polaków. W roku 1981 wprowadzono więc, celem dokonania odsiewu, stan wojenny. Ogromną część ludzi wyrzucono poza granice kraju, wielu zniszczono kariery, poobijano żebra, upokorzono, złamano psychicznie, najoporniejszych pozabijano. Nad Polską zapadła noc. Bandyci nie próżnowali, budowali w pośpiechu zręby nieodległej w czasie „transformacji”.
Kiedy Papież przybył do Polski po raz kolejny, był rok 1983. Jan Paweł II formalnie odwiedził tym razem Ojczyznę, by wziąć udział w obchodach 600-lecia obecności Maryi w Obrazie Jasnogórskim oraz beatyfikacji m. Urszuli Ledóchowskiej, brata Alberta (Adama Chmielowskiego) oraz o. Rafała (Józefa Kalinowskiego). I znowu, w miesiąc po powrocie Jana Pawła II za mury Watykanu, stan wojenny w naszym umęczonym kraju, zniesiono. Brzmi to oczywiście dziś całkowicie bezosobowo, więc należy oddać cesarzowi, co cesarskie i przypomnieć młodemu pokoleniu, kto mógł taki stan „znieść”. Przecież nie jakieś bliżej niesprecyzowane ciało społeczno-polityczne, a jego główny architekt po tej stronie Bugu, czyli Prezes Rady Ministrów, I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, szef Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, generał herbu „ślepowron” – Wojciech, podobno Jaruzelski.
12 stycznia 1987 roku tenże Jaruzelski udał się z wizytą do Włoch. Już samo to było interesujące, a tymczasem generał poszedł krok dalej i odwiedził Watykan. Już nazajutrz (!) przyjął go na audiencji prywatnej papież Jan Paweł II. Zaledwie dwa tygodnie później, 31 stycznia, po rozmowach w Polsce z tym samym generałem, ale i z Lechem Wałęsą, nasz nieszczęśliwy kraj opuścił po, jak się wkrótce miało okazać, rzeczowych rozmowach, John C. Whitehead, zastępca sekretarza stanu USA. Rozmowy musiały być owocne, albowiem, po kolejnych dwóch tygodniach, 19 lutego, Amerykanie znieśli sankcje gospodarcze wobec PRL.
4 maja w Warszawie otwarto przedstawicielstwo Izraela – Sekcję Interesów. Po raz pierwszy od czasów wojny Jom Kipur oba państwa nawiązały ze sobą tak bliskie relacje. To też nie był przypadek, ale o tym wiemy dopiero dzisiaj.
27 maja, przed kościołem sióstr wizytek w Warszawie, stanął pomnik kardynała Stefana Wyszyńskiego. Odwilż szła już w sposób zdecydowany. 8 czerwca Polskę odwiedził po raz trzeci Jan Paweł II. Jego wizyty w Ojczyźnie przytrafiały się nam zawsze w momentach szczególnych. Nie wiem czy decydowała o tym wola Niebios, czy czynników zwyczajnie ziemskich, ale z pewnością nie można uznać ich za dzieło czystego przypadku.
Tym razem celem wizyty był udział Papieża w II Krajowym Kongresie Eucharystycznym, a także beatyfikacja Karoliny Kózkówny i biskupa Michała Kozala. Sama pielgrzymka, jak każda wizyta Ojca Świętego w Ojczyźnie, była przyjęta przez Polaków entuzjastycznie i dała to, co wówczas było najważniejsze – nadzieję. Po raz kolejny. Nadzieje milionów moich rodaków miały się wkrótce zacząć spełniać, choć patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie wszystkim chyba „o take Polske” chodziło. Wówczas jednak, zadowolony był Naród, zadowolona była też władza ludowego jeszcze państwa polskiego. Niedługo po powrocie Papieża do Watykanu, pewne już było, że Polska lada chwila znajdzie się w całkowicie odmiennej politycznie sytuacji, choć dziś po latach, zupełnie inaczej oceniamy ówczesny „zaskakujący” podział władzy, który dwa lata później stał się udziałem naszych „wybawicieli” z Solidarności.
Właśnie w trakcie tej, kolejnej wizyty Papieża w Polsce, 12 czerwca 1987 roku prezydent Ronald Reagan, podczas przemówienia do mieszkańców Berlina Zachodniego przed Bramą Brandenburską, wezwał Michaiła Gorbaczowa do zburzenia Muru Berlińskiego. Słuchając głosu swego zaciekłego do niedawna wroga, zapewne nie bez powodu, 7 września Erich Honecker jako pierwszy w historii przywódca NRD przybył z oficjalną wizytą do RFN. A potem, to już poszło „z górki”.
Minęło zaledwie półtora roku od papieskiej pielgrzymki, by 27 stycznia roku 1989 odbyły się rozmowy w Magdalence, w czasie których „ustalono” termin „obrad Okrągłego Stołu”.
Te zaś, rozpoczęły się 6 lutego i trwały do 5 kwietnia. Mija właśnie 34 rocznica tego spektaklu. W tym czasie społeczeństwu rzucono jeszcze, dla wykazania dobrej woli generała, kilka prezentów. Taki był mechanizm. Wór dla siebie, garść dla Kościoła, okruchy ludowi. 12 lutego powołano Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej, choć formalnie nadal w socjalistycznym ustroju Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ależ to musiała być konstrukcja prawna! I nikogo nie dziwiła.
Trzy dni później Sejm (PRL oczywiście) ustanowił 11 listopada Narodowym Świętem Niepodległości, powołując równocześnie do życia, podczas tego samego posiedzenia, gwaranta bezpieczeństwa ekonomicznego dla coraz bardziej już byłych aparatczyków, czyli Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Swoisty paśnik, z którego rezerw wróg nasz wewnętrzny czerpie garściami do dziś.
27 lutego, by dalej zaspokajać potrzeby społeczne, Kościół Katolicki uzyskał poparcie tak zwanego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego dla projektu ustawy o prawnej ochronie dziecka poczętego. A 2 marca „komuna” z „opozycją” znowu spotkała się w Magdalence. Zgodnie z oczekiwaniami, choć wtedy nie było to wcale tak oczywiste, 5 kwietnia podpisano porozumienia Okrągłego Stołu. 17 kwietnia ponownie zarejestrowano Solidarność zdelegalizowaną w stanie wojennym, tym razem już „odnowioną”, oczyszczoną z „elementów ekstremistycznych” i dzięki temu już nazajutrz, 18 kwietnia generał mógł spotkać się z Lechem Wałęsą, by sobie o tym porozmawiać. 11 lipca, Wałęsa rozmawiał z kolei z George’m Bush’em, w czasie trwającej od dwóch dni wizyty tego ostatniego w Polsce. I to prezydent USA poleciał do Gdańska, by Lech, do niedawna robotnik, nie musiał fatygować się do Warszawy. Sześć dni później Watykan wznowił z Polską oficjalne stosunki dyplomatyczne. Dwa dni po tym, Zgromadzenie Narodowe wybrało na prezydenta rzeczywistego realizatora ówczesnych przemian w Polsce – miłościwie nadal wtedy panującego generała Jaruzelskiego. Wbrew wszelkim potocznym opiniom i medialnej propagandzie, w moim przekonaniu rządził on zresztą tą Resztówką Polski aż do swojej śmierci.
Wszystko to, co wydarzyło się później było już tylko konsekwencją umowy samych swoich pod dyskretnym, purpurowym płaszczem. Przykłady mnożą się wokół, można na oślep sięgać w dowolnym kierunku i czasie. Im bliżej, tym gorzej. Minęły lata. Odszedł Jan Paweł II i kilku innych hierarchów, a także wiele bliskich nam osób. Na świat przyszło nowe pokolenie, które dziś wchodzi w dorosłość. Nie jest to pokolenie JPII, podobnie, jak nigdy naprawdę nie było nim pokolenie jego rodziców.
Najstarsza polska pieśń, śpiewana przez rycerstwo polskie jeszcze pod Grunwaldem, przegrała z marszem piłsudczyków. Dokonano tego 15 sierpnia 2007 roku, w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny (!) decyzją MON nr 374, kiedy prezydentem i zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Rzeczpospolitej Polskiej był Lech Kaczyński, a premierem jego brat Jarosław.
W uzasadnieniu napisano, że „W tradycji polskiej nie było dotąd Pieśni Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Rolę tę spełniały pieśni i marsze wykonywane w wojsku polskim. Od średniowiecza rolę taką pełniła pieśń rycerska ‘Bogurodzica’”.
I mimo tej deklaracji, politykom głoszącym swoje przywiązanie do polskości i chrześcijaństwa nie przyszło do głowy uznanie za hymn wojskowy tej właśnie pieśni, która niosła pod sztandarami Najświętszej Maryi Panny polskie wojsko do zwycięskiej bitwy z krzyżackim najeźdźcą! Do tej roli wyniesiono „Marsz I Brygady”.
Dokonano tego w rocznicę Cudu nad Wisłą, wymazując w ten sposób ze świadomości społecznej Bożą przychylność dla polskiego narodu, przeciwstawiając Jej „cudowne” zdolności Marszałka. Odbyło się to, niestety, przy milczącym współuczestnictwie Episkopatu Polski.
Rządzący dziś ponownie ludzie tej samej opcji politycznej odwołują się nadal do chrześcijańskich symboli, obnoszą się z udziałem w uroczystościach kościelnych i brylują w mediach uchodzących za katolickie. Ale cieniem na tej pozornej religijności kładzie się podpisanie ateistycznego traktatu lizbońskiego, okoliczności ingresu Arcybiskupa Stanisława Wielgusa, milczenie w kwestii ludobójstwa dokonywanego na chrześcijanach na całym świecie, blokowanie powrotu do Macierzy Polaków zza wschodniej granicy, przy równoczesnym stręczeniu państwu polskiemu imigrantów, głosowania sprzeczne z wolą wyborców. Kościół w Polsce nie piętnuje tych praktyk. Przeraża milczenie oraz obojętność na pograniczu przyzwolenia dla poprawnego politycznie homoseksualizmu i „edukatorów seksualnych” w szkołach. Brak zdecydowanego stanowiska w obronie życia nienarodzonych oraz sprzeciwu wobec coraz głośniejszego handlu dziećmi, pozorowanego dbałością o adopcję, jakże często również poza granicami naszego kraju. Dziś, kiedy religię katolicką zwalcza się już ostentacyjnie i globalnie, podniesiono rękę na Papieża – Polaka. Jego świętość nie jest globalistom nie tylko potrzebna, ale wręcz stoi zawadą na drodze do transhumanizmu.
Na naszym poletku zawiadują tą operacją ci sami, którzy w latach „walki z komuną” znajdywali schronienie w kościelnych kruchtach, a później całowali na klęczkach Pierścień Rybaka. Jan Paweł II, przynajmniej dla sprawy polskiej, zrobił więcej, aniżeli mógłby tego dokonać papież innej narodowości. Tym samym, zmienił oblicze nie tylko naszej ziemi. Ale teraz, siły zła chcą zmienić oblicze Ziemi na zupełnie inne.
Wypominanie Kościołowi, a tym samym Papieżowi, milczenia o przypadkach pedofilii, następuje nieprzypadkowo dopiero teraz. Wiedziano o tych grzechach kapłanów, nielicznych zresztą w porównaniu do hierarchów innych wyznań, dużo wcześniej. Ba, prowokowano je! Ale, 40 lat temu, ci duchowni i Papież byli jeszcze potrzebni, by uwiarygadniać ówczesne przeobrażenie świata. Jednak, skoro dziś zakłamani krzykacze klęczą przed „papieżami” swoich aktualnie modnych kultów, niech sięgną do historii ich czynów. Opisałem ich przecież w książce „Terra Mar Utopia Elit”, wspólników i uczestników pedofilskich orgii Jeffrey’a Epsteina w bunkrach jego willi na wyspach i na pokładach prywatnych samolotów. Tego samego, który przyjaźnił się z głowami państw, dyrektorami międzynarodowych, czyli ponadnarodowych gremiów, najbogatszymi ludźmi globu, aktorami, modelkami, celebrytami, których nazwiska, choć oficjalnie nie upubliczniane, są przecież dostępne w jego prywatnym notesie, tzw. „czarnej książeczce”, również przeze mnie opisanej. 1971 osób „elity” dzisiejszego świata, wyznawców kultu rui i poróbstwa. Piekło czeka…
Sławomir M. Kozak
============================
Mail:
<<Bo, nie ulega wątpliwości, że bez Jana Pawła II, historia naszego kraju, Europy i Związku Sowieckiego, wyglądałaby inaczej.>>
Autor myli skutki z przyczyną. Inicjatorem perestrojki był Gorbaczow, [no, raczej jego “dostojni mędrcy” z Loży. md] a jednym z jego narzędzi był „polski papież”. Słowa o „odnowieniu oblicza ziemi” jak raz pasowały do idei Gorbaczowa, tak jak parę lat później przy grobie Gandhiego słowa Papieża o „nowym porządku świata”.
Jan Paweł II nie zaprzeczył twierdzeniom TW Bolka, że ładował mu akumulatory. Nigdy nie zauważył likwidacji 9 milionów miejsc pracy w Polsce.
Marnowanie życia jest mało pociągającym zajęciem, lecz obudzona świadomość, przypuszczenie, że motorem marnowania jest głupota, jest nie do zniesienia. „Dziennik 1954”, Leopold Tyrmand
Zbliża się dzień pamięci o Żołnierzach Niezłomnych. Wspominamy tych, których imion zapomnieć nie wolno. Dziś chcę przypomnieć jedną z takich właśnie postaci, znakomitego polskiego lotnika.
W Gallipoli [Turcja] prowadził loty zwiadowcze nad uwięzionymi wojskami australijskimi. Z Turcji wydostał się w stopniu podporucznika, by zaciągnąć się do Wojsk Polskich tworzonych przez generała Lucjana Żeligowskiego. Do Lwowa przedostał się z Rumunii, oczywiście … samolotem. W wojnie z bolszewikami dowodził już eskadrą, przez pewien czas składającą się z pilotów amerykańskich. Późniejszy dowódca bombowej eskadry niszczycielskiej, szef wyszkolenia na poznańskiej Ławicy, zastępca szefa Departamentu Żeglugi Powietrznej generała Francois-Leon Leveque, po przewrocie majowym szef tegoż Departamentu, zdążył jeszcze przecież przelecieć ponad Alpami i oblecieć całe chyba Morze Śródziemne. Doskonały praktyk, jakże inny od swoich wielu następców sztabowych!
Generał Ludomił Rayski, to postać niewątpliwie tragiczna. Przyszło mu pełnić szczególną rolę w trudnych latach, dopiero co podnoszącej się z kolan, II Rzeczypospolitej. Uwikłany w meandry polityki międzynarodowej i politykierstwa wewnętrznego, próbował realizować zadanie budowy polskiego przemysłu lotniczego, siłą rzeczy wtłoczonego w koleiny zbliżającej się wojny.
Wraz z odradzającym się Państwem Polskim stanął wówczas wobec wrogich intencji niemieckich, wywiadowczych zainteresowań sowieckich, interesów francuskich, brytyjskich knowań i krajowych geszeftów. Te ostatnie chyba okazały się najskuteczniejszym przeciwnikiem. W swoich wspomnieniach, oceniając krytycznie ten czas, wskazywał zresztą wyraźnie zarówno na typową V Kolumnę, jak i na zwykłych, otaczających go dywersantów, będących ludźmi bądź to głupimi, bądź to niekompetentnymi, zawsze jednak po prostu zmniejszającymi obronność Polski. Szczerość nakazuje stwierdzić z przykrością, że niewiele zmieniał się ten stan rzeczy w naszym umęczonym kraju przez wszystkie kolejne, powojenne lata.
Obawiam się nawet, że w ostatnich kilku dekadach jest znacznie gorzej, gdyż ilość agentur degradujących szeroko pojęte polskie lotnictwo, wydaje się być o wiele liczniejsza.
Generał Rayski miał piękną kartę pilota, zarówno w czasach swej młodości, jak i w okresie późniejszym, kiedy nikt od niego nie wymagał osobistego zaangażowania w walkę bezpośrednią. Rayski, „Efendi”, czyli po polsku „ekscelencja”.
W tym określeniu zawiera się cała ta wyjątkowa postać. Dzielny pilot, wielokrotnie ranny, kilkakrotnie odznaczany, w tym Krzyżem Walecznych i orderem Virtuti Militari. Wizjoner i patriota, mający odwagę walczyć nie tylko z przeciwnikami w powietrzu, ale i z oponentami zza biurek. To dzięki jego determinacji nastąpił rozwój produkcji lotniczej w Polsce, a polskie lotnictwo mogło w niedługim czasie jakościowo konkurować z siłami powietrznymi Wielkiej Brytanii, Francji, czy Włoch.
Niestety, zabrakło czasu, czego nie można powiedzieć o nieprzebranych pokładach nienawiści u jego politycznych przeciwników. Po wybuchu wojny miał swój udział w konwojowaniu zasobów polskiego złota. To też jest wątek godny odrębnego opracowania. Kiedy, po skandalicznych oskarżeniach pozbyto się Generała z szeregów polskiego wojska, próbował kontynuować walkę w lotnictwie fińskim, a gdy i to się nie powiodło, po rychłym upadku Francji, zajął się pilotowaniem samolotów dostarczanych z Wielkiej Brytanii na Bliski i Daleki Wschód. Nie stawił się w wojskowym obozie Carisay, do którego wezwał Go Sikorski. Aresztowany i skazany na 10 miesięcy więzienia uniknął przymusowego odosobnienia tylko dlatego, że w ówczesnej Francji nie znalazł się żaden oficer, który byłby skłonny Go w nim osadzić. Sikorski nie miał tego typu wahań rozkazując zesłać Rayskiego, już w Wielkiej Brytanii do obozu w Rothesay na wyspie B ute. Nic więc dziwnego, że dopiero po śmierci Sikorskiego przyjęty został ponownie do Polskich Sił Powietrznych, choć następca Sikorskiego, Naczelny Wódz Kazimierz Sosnkowski, nie przywrócił Rayskiemu szarży generalskiej. W czasie, gdy II Korpus Polski wykrwawiał się pod Monte Cassino, zgłosił się na ochotnika do wykonywania lotów bojowych w 318 Gdańskim Dywizjonie Myśliwsko-Rozpoznawczym, w którego samolotach latał za linią frontu, w niezwykle trudnych i niebezpiecznych misjach, których odbył ponad dwadzieścia.
W sierpniu 1944 roku, kiedy w Warszawie wybuchło Powstanie, z odległego od serca Polski Brindisi ratunek w postaci uzbrojenia i lekarstw niosły maszyny brytyjskie i amerykańskie. W ich kokpitach znaleźli się również Polacy. Straty wśród załóg były ogromne, wiele z nich nie powróciło z tych straceńczych lotów. Przetrzebiona została też polska Eskadra Specjalnego Przeznaczenia. Generałowi Rayskiemu, mającemu już wówczas 52 lata, udało się wyrwać nad ukochaną Polskę w charakterze pilota bojowego. Wiedział, że gdzieś tam na dole, wśród gruzów stolicy, jest jego żona. W sumie, wziął udział w trzech tego typu eskapadach, bo poza lotami nad samą Warszawę dokonywał zrzutów również nad Puszczą Kampinoską. To wtedy widział Polskę po raz ostatni.
Nielicznym gościom z Polski, odwiedzającym Go po wojnie, pokazywał swą postrzelaną w owych lotach kurtkę lotniczą. Nosiła ślady kul i nadpalenia. Wraz z uratowaną cudem z Powstania żoną, opowiadali niezwykłą historię.
Otóż, pani Stanisława, podczas jednego z nalotów, schroniła się w piwnicy warszawskiej kamienicy. Wraz z nią znalazł się tam Stefan Ossowiecki, najbardziej znany polski, przedwojenny jasnowidz, któremu już w lutym 1939 roku udało się przewidzieć dokładny dzień wybuchu II Wojny Światowej, jak i to, że Polskę zaatakują wkrótce zarówno Niemcy, jak i Sowieci. Kiedy kamienica drżała w posadach, pośród huku i płomieni szalejących nad lokatorami piwnicy, Ossowiecki chwycił panią Rayską za rękę i powiedział, że ma wizję, w której jej mąż znajduje się na pokładzie płonącej i pociętej kulami maszyny, lecącej właśnie nad miastem. Jasnowidz mówił o otoczonym ogniem, pokrwawionym Generale, aż nagle uspokoił się i powiedział, że Generał żyje, a samolot odleciał bezpiecznie znad Warszawy.
Trudno w to uwierzyć, ale rzeczywiście, Generał znalazł się wówczas ze zrzutem nad Warszawą, maszyna została solidnie pokiereszowana, a płonącą kurtkę ugasił siedzący obok pilot. Po latach, tę właśnie lotniczą, popaloną skórzaną kurtkę, w której widniały ślady 34 przestrzelin, państwo Rayscy pokazywali, w swym angielskim domu, znajomym. Tę i wiele innych historii dotyczących życia wielkiego Polaka, znajdziecie Państwo w książce „Efendi” wydanej nakładem Oficyny Aurora, dostępnej w Polskiej Księgarni Narodowej.
Nawiasem mówiąc, warszawski dom Generała, przy ulicy Idzikowskiego 25, podczas wojny służył za sierociniec, który prowadziły Siostry Niepokalanki. A, w odpowiedzi na skandaliczny atak wyznawców żydowskiego przemysłu holokaustu na Państwo Polskie, który miał miejsce w chwili, w której pisałem wstęp do książki, warto przypomnieć, iż z pomocy katolickich sióstr korzystały również tam i wtedy, dzieci żydowskie. Poniżej prezentujemy fotografię tego miejsca, już z roku 1947, pod którą złożono podpis „tak teraz wyglądamy”.
Całe życie Generała naznaczone było walką. Nie tylko w latach młodości i w życiu dojrzałym, ten dzielny żołnierz polski walczył do końca swych dni. Po wojnie, o odzyskanie dobrego imienia, o rehabilitację. Jego żona nie doczekała tego najważniejszego zwycięstwa swego męża. Zmarła w roku 1966. Generał Ludomił Rayski został zrehabilitowany w roku 1977, na dziewięć dni przed swoją śmiercią.
Zbliża się rocznica niesławnych, a przez lata cenzurowanych w mediach, nalotów dywanowych na Drezno. Do dzisiaj, kłamliwie, stopniowo zaniża się liczbę ofiar tego barbarzyństwa z kilkuset tysięcy do 25 000, podawanych już oficjalnie przez Wikipedię, która pierwotne szacunki przypisuje „propagandzie nazistowskiej”.
Od razu, na wstępie chcę zaznaczyć, że nie mam żadnego związku z Niemcami, doskonale znam historię naszych wzajemnych relacji, szczególnie w okresie II Wojny Światowej. I choć urodziłem się 18 lat po niej, to jako młody dzieciak mieszkający na warszawskiej Woli, miałem jeszcze sposobność biegać z kolegami po ruinach zburzonej przez najeźdźców polskiej stolicy. Warszawa dźwigała się z bolesnych ran w sposób przejmująco zdeterminowany i szybki, wysiłkiem Polaków, którzy zdecydowali ją odbudować, pomimo zakusów stworzenia miasta stołecznego w Lublinie, czy Łodzi. Ale nie odbyło się to z dnia na dzień. Muranów, odradzający się z pobojowiska getta i jego okolic, pamiętam zatem doskonale. Polecam wszystkim, zwłaszcza dzisiejszej młodzieży, rzut oka na otoczenie jedynego widocznego po wojnie, pośród pustyni gruzów budynku – kościoła św. Augustyna, w którym zresztą w roku 1959 miał miejsce słynny Cud na Nowolipkach. Z tego powodu, nie muszę silić się na współczucie wobec okupanta, ale czuję się zobowiązany pochylić nad historią miasta, które zostało także zrównane z ziemią, tylko i wyłącznie z zemsty i dla wykazania brutalnej siły, przerażającej nieludzkim aktem zniszczenia. Podobnie postąpiono zresztą niedługo później, z Hiroshimą i Nagasaki.
Drezno nie stanowiło żadnego celu strategicznego, nie posiadało potencjału przemysłowego, nie było w nim wojsk. Miasto było w ogóle pozbawione jakiejkolwiek obrony przeciwlotniczej! A jednak, przez dwie doby, 13 i 14 lutego 1945 r. bombardowało je zamiennie, lotnictwo brytyjskie nocą i amerykańskie w ciągu dnia, przy użyciu bomb, które spowodowały ogniową burzę, wysysającą w swym epicentrum cały tlen i rozpalającą grunt do niewyobrażalnej temperatury blisko 1500 stopni Celsjusza. Ponad 1300 samolotów zasypało Drezno setkami ton bomb. Wiele budynków zostało zmiecionych z powierzchni ziemi, nawierzchnie ulic, cegły, szyby, po prostu się roztopiły. Dla zwiększenia efektu tych rajdów zrzucano najpierw bomby burzące, a po nich zapalające. Fala uderzeniowa pierwszych wymiatała okna i drzwi, tworząc termiczne kominy, zasilające nawałę ognia drugich. Ludzie płonęli żywcem lub dusili się z braku tlenu. W kalkulacjach planistów odpowiedzialnych za naloty, określono precyzyjnie punkt zrzutu ładunków, z którego morze płomieni najefektywniej miało się rozlać na miasto. To rejon dzisiejszego kompleksu sportowego Ostragehege, w którym, o czym dziś też już niewiele się mówi, funkcjonował między innymi, obóz jeniecki dla amerykańskich żołnierzy, pojmanych przez Niemców w lutym 1944 roku. Wśród nich znalazł się człowiek, który rzecz całą po latach opisał. I, choć ujął swe wspomnienia w formie opowiadania fantastycznego, nie będącego dokumentem historycznym, w licznych wywiadach konsekwentnie podkreślał, iż ten wątek książki jest zapisem jego przeżyć. Ten człowiek nazywał się Kurt Vonnegut, a jego powieść „Rzeźnia numer 5”, wydana w roku 1969, znalazła się na 18 miejscu w rankingu najlepszych utworów anglojęzycznych XX wieku. Dla polskich czytelników, o czym warto przypomnieć, przetłumaczył ją pan Lech Jęczmyk, którego gościliśmy w studio telewizji PL1. W roku 1972 powstał amerykański film fabularny, będący adaptacją powieści Vonneguta. 22-letni jeniec wojenny Kurt przeżył dywanowe naloty na Drezno, ponieważ wraz z grupą innych więźniów przetrzymywany był w podziemnej części jednego z budynków rzeźni dla bydła. Na frontonie bloku administracyjnego, dla potrzeb poczty umieszczono tabliczkę z cyfrą „5” i stąd tytuł książki. Pisarz opowiadał, że podczas tych barbarzyńskich ataków zginęło 135 000 osób.
Jest to jedna z mniejszych liczb, które znalazłem szukając szczegółów dotyczących tej tragedii. Znam materiały, w których mówi się o 600 000 zabitych w ciągu tych dwóch dni. Ale, pozostawiając dokładne oceny historykom, warto przypomnieć słowa zapisane przez autora w jego powieści. „Amerykańskie myśliwce nadleciały pod dym, żeby sprawdzić, czy coś się rusza. Zobaczyły Billy’ego i resztę poruszających się tam, na dole. Samoloty zasypały ich pociskami z karabinów maszynowych, ale kule chybiły. (…) Potem zobaczyli innych ludzi poruszających się nad brzegiem rzeki i strzelali też do nich. Niektórych trafili”. Dla wielu jest to zapewne urywek wstrząsający, niektórzy mogą wręcz uznać go za wytwór wyobraźni, jednak warto poszukać wspomnień innych naocznych świadków tamtych dni, jak choćby służącego w niemieckiej armii Estończyka, który brał udział w porządkowaniu Drezna po nalotach. Nie znosił, co prawda, osobiście, jak Kurt Vonnegut – więzień, ciał ofiar na plac Altmarkt, gdzie je później palono na ogromnym stosie. Dowodził tymi, którzy to robili.
Obywatel amerykański August Kuklane (1923 – 2006), w czasie wojny – obersturmfuehrer Waffen SS, opowiedział o swoim życiu w wywiadzie, który warto przeczytać, również dla opisu tego, co obserwował podczas procesu w Norymberdze, gdzie niemieckich zbrodniarzy pilnowali ci sami Estończycy, którzy wcześniej zabijali pod ich rozkazami. Patrząc na nich, maszerujących w paradzie 4 lipca 1946 roku, podczas Dnia Niepodległości, jeden z amerykańskich generałów z uznaniem stwierdził, że pięknie idą. Oburzony tą pochwałą polski generał rzucił „oni wszyscy są z SS”, na co jego kolega-aliant odpowiedział „nie dbam o to kim są. Są wspaniali”.
Polskie załogi lotnicze odmówiły udziału w nalotach na Drezno.
Nagasaki było centrum japońskiego chrześcijaństwa, to właśnie w tym mieście, z inicjatywy ojca Maksymiliana Kolbego założono Klasztor Franciszkanów, w którym wydawano w języku japońskim odpowiednik „Rycerza Niepokalanej”. Nie powstrzymało to polityków decydujących o nalocie na miasto pełne ludności cywilnej. Nikomu ręka nie zadrżała.
Drezno nad Łabą, najpiękniejsze miasto Saksonii, nazywane Florencją Północy, wraz z cywilną ludnością spalono na popiół dokładnie w Środę Popielcową, katolicki dzień pokuty i początek Wielkiego Postu. Nikt nie zmarszczył brwi.
Warto o tym pamiętać i uczciwie spoglądać wstecz, albowiem wielka polityka, kreowana przez małych ludzi nie zna takich świętych dni i miejsc, których nie można by zamienić w rzeźnię.
(tłumaczenia w tekście – smk)
Tu można obejrzeć wywiad z panem Lechem Jęczmykiem, tłumaczem pierwszej, polskiej edycji, omawianej w tekście książki.