Rosja NIE najechała Ukrainy

Rosja NIE najechała Ukrainy

Paul Craig Roberts, 18 sierpnia 2025

Całkowicie przejrzyste i rażące kłamstwo zostało zamienione w prawdę w całym zachodnim świecie. Kłamstwo polega na tym, że Rosja najechała Ukrainę.

Przedstawię faktyczną historię, którą łatwo zweryfikować.

Kiedy Waszyngton obalił rząd ukraiński w 2014 roku i zainstalował marionetkę, oparł się na banderowcach, aby popchnąć rząd do wrogości wobec rosyjsko zasiedlonych obszarów Ukrainy, takich jak Krym i Donbas, które pierwotnie były częścią Rosji. Niezależnie od tego, czy banderowcy – zwolennicy Stepana Bandery – są neonazistami, na pewno są wrodzy wobec Rosjan.

Konflikt na Ukrainie rozpoczął się w 2014 roku od napaści ulicznych na Rosjan w Donbasie i prób rządu zakazania używania języka rosyjskiego oraz innych ograniczeń nakładanych na rosyjskie regiony. Te napaści uliczne szybko przerodziły się w ostrzały artyleryjskie miast Donbasu i okupację jego terytorium przez ukraińskie milicje noszące nazistowskie symbole. Aby się bronić, Donbas przekształcił się w dwie niepodległe republiki – Ługańską i Doniecką – i utworzył oddziały paramilitarne w celu samoobrony.

W 2014 roku Donieck i Ługańsk w przytłaczającej większości głosowały za ponownym przyłączeniem do Rosji, podobnie jak Krym, ale Putin odmówił. Zamiast tego oparł się na porozumieniach mińskich, które podpisała Ukraina i republiki, a których Niemcy i Francja miały strzec. Porozumienie, którego sponsorem była Rosja, utrzymywało Donbas w granicach Ukrainy, ale przewidywało pewną autonomię, np. niezależną policję i sądy w celu ochrony praw ludności rosyjskiej. Putin naiwnie ufał porozumieniu mińskiemu, które – jak później powiedzieli kanclerz Niemiec i prezydent Francji – posłużyło do oszukania Putina, podczas gdy USA budowały i wyposażały dużą armię ukraińską.

Pod koniec 2021 roku armia ta była gotowa do inwazji na Donbas, którego znaczna część była już pod ukraińską okupacją, i do siłowego włączenia go z powrotem do Ukrainy bez żadnej autonomii. W obliczu nadużyć i możliwej rzezi ludności rosyjskiej, Putin i jego minister spraw zagranicznych Ławrow próbowali w okresie grudzień 2021 – luty 2022 uzyskać porozumienie o wspólnym bezpieczeństwie z Zachodem, które wykluczyłoby członkostwo Ukrainy w NATO i sprzyjałoby normalizacji stosunków. Reżim Bidena, NATO i UE stanowczo odmówiły. Konflikt wybuchł po tej odmowie.

Widząc, że nie da się tego uniknąć, Rosja udzieliła oficjalnego uznania republikom Donbasu. Dzięki temu Donieck i Ługańsk mogły zwrócić się do Rosji o pomoc, co Putin uczynił w ostatniej chwili – osiem lat za późno. Ponieważ Rosja została zaproszona do Donbasu, nie dokonała nawet inwazji na Donbas, a tym bardziej na Ukrainę.

Putin określił rosyjską interwencję jako „specjalną operację wojskową” ograniczoną do oczyszczenia rosyjskich terenów z wojsk ukraińskich. Siedem miesięcy po rozpoczęciu interwencji, 30 września 2022 roku, Rosja ponownie włączyła do swojego terytorium rosyjskie obszary Doniecka, Ługańska, Zaporoża i Chersonia. Walki lądowe były ograniczone do wypierania wojsk ukraińskich z terytoriów, które ponownie stały się częścią Rosji.

Zapytajcie samych siebie: jak i dlaczego prawda została zastąpiona kłamstwem? Odpowiedź brzmi: ci, którzy czerpią zyski z wojny, dostarczają propagandę wojenną.

Dlaczego ma to znaczenie? Ponieważ propaganda jest barierą dla zrozumienia i dla pokojowego rozwiązania dyplomatycznego konfliktu, który łatwo może wymknąć się spod kontroli i przerodzić w szerszą wojnę.

Propaganda, według której rzekomy „zły-dyktator-zbrodniarz-wojenny” Putin rozpoczyna odbudowę imperium sowieckiego, nakłada ograniczenia na Trumpa i Putina w próbach stworzenia mniej niebezpiecznych relacji Wschód–Zachód. Już teraz zachodnie „prostytutki medialne” krzyczą, że Trump zdradza Ukrainę, że zdradza Europę, że jest gliną w rękach Putina.

Takie i inne hasła będą używane przez syjonistycznych neokonserwatystów i amerykański kompleks wojskowo-przemysłowy, by wbijać kliny między Trumpa a jego zwolenników. Amerykanie od 75 lat są indoktrynowani, by uważać Rosję za wroga. To przekonanie zostało zinstytucjonalizowane.

Postęp w kierunku pokojowych stosunków wymaga prawdziwego przekazu i korekty fałszywych przekonań. Czy jest to możliwe, skoro wpływowi neokonserwatyści, obrońcy hegemonii USA, bronią swoich interesów, a kompleks wojskowo-bezpieczeństwa dąży do utrzymania swojej władzy i zysków? Trump może spodziewać się niewielkiej pomocy ze strony mediów. Naiwni Rosjanie nie powinni dać się ponieść nadziejom na porozumienie z Zachodem. Potężne bariery stoją na drodze rosyjskich nadziei, a Rosjanie nie mają środków, by je usunąć. Wątpliwe, by miał je Trump.

Zapytajcie siebie raz jeszcze: dlaczego to PCR przedstawia argumenty na rzecz zdrowego rozsądku i prawdy? Dlaczego nie robi tego amerykańska wspólnota ds. polityki zagranicznej, Kreml, Chiny, rosyjskie media, media zachodnie, rząd Niemiec, rząd Wielkiej Brytanii, rząd Indii? Dlaczego zwolennicy Trumpa nie przedstawiają takich argumentów?

Jestem tylko jednym głosem, którego łatwo zakrzyczeć jako „agenta/łatwowiernego Putina” przez Washington Post, CNN, Fox News, NPR, BBC, MSNBC, New York Times, Wall Street Journal, The Guardian i resztę medialnych prostytutek oraz mnóstwo stron internetowych sponsorowanych przez podżegaczy wojennych. Normalizacja stosunków między Zachodem a Rosją wymaga wielu głosów. Gdzie one są?

Uwaga:

Prostytuci i prostytutki z BBC i reszty mediów dezinformacyjnych błędnie podają, że przywrócenie Krymu, Donbasu, Zaporoża i Chersonia obywatelstwu rosyjskiemu jest nielegalne. Przywrócenie obywatelstwa rosyjskiego jest całkowicie legalne w świetle międzynarodowych zasad samostanowienia. Nie ma żadnych prób ze strony Krymu, Donbasu, Zaporoża i Chersonia, by powrócić do Ukrainy.

Serbołużyczanie desperacko walczą z agresywną germanizacją

Serbołużyczanie desperacko walczą z agresywną germanizacją

18.08.2025 https://www.tysol.pl/a145295-niemcy-serboluzyczanie-desperacko-walcza-z-agresywna-germanizacja

W Niemczech toczy się cicha walka o przetrwanie jednego z najmniejszych narodów słowiańskich w Europie. Serbołużyczanie, którzy od ponad tysiąca lat zamieszkują tereny Saksonii i Brandenburgii, starają się ocalić swój język i kulturę. Jak podaje Washington Post, presja asymilacji i wrogość ze strony niemieckich środowisk nacjonalistycznych stawiają ich w coraz trudniejszej sytuacji.

„Język można uratować tylko wtedy, gdy będzie się nim posługiwać coraz więcej osób”

Jak przypomina The Washington Post, Łużyczanie są jedną z czterech oficjalnie uznanych mniejszości narodowych w Niemczech, obok Duńczyków, Fryzów oraz Sinti i Romów. Przyznanie tego statusu zapewnia finansowanie kultury, edukację i media w języku łużyckim, a także ochronę na mocy prawa europejskiego.

W Budziszynie (Bautzen) dzieci w przedszkolu uczą się języka łużyckiego poprzez zabawę i śpiew. Dwujęzyczne tablice na ulicach mają przypominać, że to miasto ma dwa oblicza – niemieckie i łużyckie.

Język można uratować tylko wtedy, gdy będzie się nim posługiwać coraz więcej osób

– mówi cytowany przez Washington Post Stefan Schmidt, radiowiec i ojciec pięciorga dzieci wychowywanych po łużycku.

Problemem jest jednak malejąca liczba rodzin, które używają tego języka na co dzień. UNESCO klasyfikuje górno- i dolnołużycki jako języki zagrożone, podobnie jak walijski czy bretoński.

Troska o dziedzictwo

Serbołużyczanie nie chcą, by ich język istniał tylko w folklorze. Obok tradycyjnych strojów i religijnych obrzędów, coraz większy nacisk kładzie się na obecność łużyckiego w przestrzeni cyfrowej.

Centrum Językowe Witaj w Budziszynie tworzy aplikacje i materiały online, które mają pomóc w nauce języka najmłodszym. https://www.bautzen.de/pl/obywatel-ratusz-polityka/portret-miasta/serboluzyczanie/zycie-serboluzyczan-w-budziszynie

Jeśli dzieci nie znajdą treści w języku łużyckim, przyzwyczają się do niemieckiego lub angielskiego – ostrzega Daniel Zoba, który koordynuje prace nad digitalizacją.

Ataki niemieckich nacjonalistów

Według Washington Post, Serbołużyczanie zmagają się nie tylko z naturalnym zanikiem języka w młodszych pokoleniach, ale także z rosnącą presją ze strony niemieckich środowisk nacjonalistycznych. 

W regionach tradycyjnie zamieszkanych przez Łużyczan coraz większe poparcie zdobywa AfD, którą niemieckie służby wywiadowcze uznają za ugrupowanie ekstremistyczne. Dochodzi do incydentów, w których młodzi Łużyczanie są zastraszani i zmuszani do posługiwania się niemieckim zamiast własnym językiem

– podaje “Washington Post” i dodaje, że w zeszłym roku Domowina, czyli organizacja parasolowa zrzeszająca społeczności łużyckie, zakazała działaczom i kandydatom AfD piastowania funkcji w swoich szeregach.

Zdecydowanie nie unikamy mówienia po łużycku – komentuje twardo Hana Schmidt z Crostwitz, która wraz z rodziną wciąż rozmawia w języku przodków. Dla jej babci ochrona języka to kwestia tożsamości i serca. 

To niesamowite, ile emocji i miłości można w sobie przekazać. Jeśli nie włoży się w to serca i duszy, to się nie uda – podsumowała Schmidt.

W Antwerpii – Olimpiada: “Peace, pax, mir, paix !!” A w Płocku – biegi na średnie dystansy. 18. VIII.1920.

MOST w Płocku, 18 sierpnia 1920. Bieg. A w Antwerpii – Olimpiada, też biegi na średnich dystansach

W Antwerpii – Olimpiada, biegi na średnich dystansach. Peace, pax, mir !!

W Płocku – też…

MOST WIŚLANY, 18 sierpnia 1920

====================

[Ta wielka książka co jakiś czas jest dostępna na Allegro. Kolejny egzemplarz – dla przyjaciół – kupiłem za … 16 zł. Gorąco zachęcam do polowania.

Proszę jednak o dołączenie do modłów, by ta Książka była wreszcie dostępna na rynku. Mirosław Dakowski]

Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 634 i nn.

====================================================

Most stał pusty i jakby zachęcał, aby po nim przejść. Owszem walały się na nim porzucone pakunki, rozbite walizki, rozmaite przedmioty, które nieszczęśnicy z Płocka, z okolicznych miejscowości oraz uchodźcy z dalszych stron daremnie próbowali byli ocalić. Pierze z rozdartej kołdry unosiło się w powiewach wiatru. Na drewnianej mostowej jezdni stało też kilka uszkodzonych i porzuconych wozów i bryczek, z których w pośpiechu ucieczki odprzęgnięto konie. Jeden z pojazdów był unieruchomiony, ponieważ śmiertelna kula ugodziła konia, który teraz leżał przed nim martwy, w pełnej uprzęży Nieco dalej zlegała krowa, jedyna żywicielka rodziny jaką zrozpaczony właściciel stracił w takichże okolicznościach. Ludzi na moście nie było, rannych oraz tych już nieżyjących zdołano w porę unieść. Pod gwałtownym, a jednoczesnym naciskiem stóp, kół i kopyt ustąpiły tu i owdzie belkowania nawierzchni. W tych miejscach ziały teraz dziury, popod którymi wił się szarobury nurt wiślany.

Jak się rzekło, przez taki most, także w czasie największej kanonady przetaczającej się nad rzeką, próbował się przedostać niejeden śmiałek. Ludzie, przeważnie mężczyźni w pełni sił, co wywoływało objawy zgorszenia u wielu osób pozostających wciąż po stronie płockiej wyruszali pojedynczo lub grupkami, szybkim pędem lub skokami przęsło za przęsłem, kryjąc się za grubymi belkami mostowej balustrady. Nic z tego nie wychodziło, bowiem gdy postacie na moście, wykraczając poza zbawienną zasłonę nadbrzeżnej zieleni, stawały się widoczne z bolszewickich stanowisk poza Wzgórzem Tumskim, także i tych znajdujących się po przeciwnej stronie przyczółka, na wschodnich obrzeżach Płocka, znowu zaczynał terkotać co najmniej jeden karabin maszynowy, odłupując z mostowej konstrukcji jasne drzazgi.

Podciągnęli nowe kulomioty, łobuzy!… O, już dwa grają!… Krzyżowy ogień… Sponad rzeki rozlegały się krzyki. Ktoś biegł dalej. Ktoś wracał co tchu, kuśtykając wyraźnie. Inny to zrywał się do biegu, to padał.

Tak tak mamrotał na ten widok ów zażywny jegomość ze Straży Obywatelskiej do nas ci junacy nie chcieli się przyłączyć, by tutaj było więcej rąk na bolszewika. Woleli uchodzić za Wisłę, skórę własną ocalić. Naszych słów, mów i próśb serdecznych nie posłuchali, ale, patrzcie jeno państwo kochani, wrażej kuli to ci łaskawcy słuchają… słuchają pokornie, juchy jedne. 0, ten tam, chłop jak dąb, osiłek, zuch jak malowanie… Mi się wyrywał, widzieliście, lecz niech no tylko sowieci strzelą, patrzcie, wraca do nas grzecznie.

E, hej! Młodzieńcze! starszy zamachał w kierunku powracających z mostu. Zdecydowałeś się… co? Po namyśle, krótkim… he, he!… zaciągnąć się pod sztandar narodowy? Witaj, ach, witaj, roboty tu wiele… I dla ciebie się znajdzie… i broń też na cię czeka. Obyś tylko podołał, bo coś mi się widzi, że ty… tego owego… Toć tu, patrzaj bracie, u nas nawet chłopcy małe, łepki niedorosłe, owe harcerzyki kochane do karabina aż się rwą. A sił to one iw połowie takich nie mają, bawolich jak te twoje…

Dajcież im już pokój, zacny panie – zagadnęła z boku jakaś staruszka. Toć toto ledwo co śmierci uszło, a wy z nich szydzicie… jak okrutnie.

– Wygodnie wam, babciu, tak mówić, bo to, co trzeba, ja właśnie wypowiedziałem i wy już powtarzać tego nie musicie. Zwolnieni od takiego gadania już jesteście. Boć to lepiej chyba że chłop drugiego chłopa zruga… Gdyby tak mnie, jak ja ich, niewiasta konfundowała, to bym się pewnie pod ziemię ze wstydu zapadł. No, chyba że kobieta w latach, matrona, babka wnukom… Takiej wolno to powiedziawszy, skłonił się wytwornie swojej rozmówczyni. Starsza pani, nie nie mówiąc, pokiwała tylko głową, gładząc ręką jasne, różowymi wstążeczkami przyozdobione warkoczyki kilkuletniej dziewczynki, tulącej się w fałdy jej ciemnej sukni.

Młodzi zaś ludzie, z pospuszczanym wzrokiem mijali dworującego z nich jegomościa ze Straży Obywatelskiej, rozglądając się nerwowo, gdzie by tu się skryć przed ludzkimi oczyma. Niektórzy otrzymali na moście postrzały, lekkie na ogół zadraśnięcia. Wstyd męski przemógł nad bólem, gdyż nawet ci umykali przed pełniącymi tu posługę sanitarną niewiastami.

W świetle mostu widać było, jak ktoś, przebiegłszy uprzednio dobre ponad sto metrów, leżał teraz, kryjąc się przed kulami wśród zalegających jezdnię gratów. Zabili Maćka, zabili... jęknął jakiś męski głos. Eee jeszcze nie ozwał się inny. Patrzcie .. Umarł Maciek umarł, już leży na desce. A jak ma zagrają, podskoczyłby jeszcze zanucił Bo w Mazarze taka dusza, jak zagrają, to się rusza zawtórowano mu z kilku stron, także od stanowiska naszych harcerzy Oj Dana, dana, da—na… Da—na, dana-a…

Rzeczywiście, ten tutaj wciąż żywy Maciek, jak i tamten z przyśpiewki, nadal ruszał się na mostowych deskach. To pełznąc, to podbiegając, i on także zmierzał z powrotem na płocki brzeg.

Most był wciąż nie do przebycia. Pan major Janusz Mościcki, doświadczony choć młody oficer [23 lata, przebył już epopeję wojsk na Sybirze. md], mający komendę nad całym tutejszym zgrupowaniem, lecz w praktyce mogący dowodzić oddziałami broniącymi się w niezajętej jeszcze przez wroga części miasta, zrozumiał, iż w bitwie o Płock nadeszła taka chwila, która może się okazać przełomowa. Siły polskie wyraźnie słabły; bolszewickie, przeciwnie, rosły. Co się w obecnej chwili dzieje poza linią trzymanych jeszcze przez Polaków ulicznych barykad, w dzielnicach zawładniętych przez bolszewików, to nie było dokładnie wiadome. Wysłani zwiadowcy jeszcze nie wrócili. Kto zaś przedarł się od tamtej strony, coraz inne szczegóły przynosił, nie zawsze z tych, które najbardziej interesują dowódcę. Artyleria nasza na Radziwiu, sama pod ostrzałem; Flotylla Wiślana walczy z najwyższym wysiłkiem. Dowódcy wstrzymują ogień armatni, nie chcąc razić naszych rozproszonych po mieście a odosobnionych punktów oporu, nie mając zarazem sprawdzonych informacji o stanowiskach nieprzyjaciela, które można by skutecznie ostrzelać.

A nieprzyjaciel szykuje kolejny, i zapewne lepiej niż poprzednie zorganizowany szturm na most. Ponure acz trzeźwe obrachunki pana majora zostały przerwane bliskimi wołaniami: Panie komendancie, panie komendancie, goniec z pierwszej linii! Przed dowódcą przyczółka prężył się na baczność żołnierz w sfatygowanym i do cna przepoconym mundurze: Panie majorze, goniec z placówki „ulica Dominikańska”!

– Spocznij rzekł młody major. Słucham .

– Nasz porucznik kazał mi to wręczyć panu majorowi – odparł goniec, wyciągając zza pazuchy zmiętą kopertę. Dziękuję. Chłopcy, dajcie gońcowi gdzieś tu odpocząć… Wody mu dajcie. Dziękuję, odmaszerować! Tak jest! Major wydobył z koperty białą kartkę i zaczął czytać; nie trwało to długo. Przesyłka zawierała dość precyzyjny szkic ogni dla naszych baterii stojących na Radziwiu, więc i dla okrętów artyleryjskich. [były tam nasze dwa czy trzy monitory md]

Wyglądało na to, że dowódca jednego z odcinków obrony przedmościa, tyleż na uprzedni rozkaz, co z oczywistej potrzeby chwili, rozpoznał liczne stanowiska artylerii Gaj-Chana, jak też i lokalizację bolszewickich punktów dowodzenia, parków amunicyjnych i większych skupisk wrażych sił. Te ostatnie były dość ruchome, boć przecie całe czerwone wojsko rzuciło się rabować miasto. Po krótkim czasie podobny meldunek przysłał majorowi Mościckiemu dowódca innego odcinka. Dopiero nieco później dowiedział się pan major, że ten wywiad był zbiorowym dziełem tyleż żołnierzy, co i zwykłych mieszkańców miasta, także kobiet niemających na pozór pojęcia o rzeczy wojskowej, lecz przede wszystkim wszędobylskich harcerzy. Dowódca obrony Płocka rozumiał już, co ma uczynić. Oto łączność telefoniczna zerwana. Wiadomości nie da się także przekazać na tamtą stronę rzeki chorągiewkami, na sposób marynarski, inaczej mówiąc harcerski. Żywy duch nie może wychynąć, by stamtąd potwierdzić odbieranie depeszy, bowiem sowieci sieką teraz po lewym brzegu ze wszystkiego co mają pod ręką. A czas nagli.

„Lecz czy już teraz? szarpał się z myślami młody oficer. Czy poczekać do nocy? Nie. Czekać nie wolno. Każda chwila jest niezmiernie droga. Bo przecież noce, chociaż sierpniowe, są teraz na tyle jasne, że i wówczas czerwoni mogą obserwować jakikolwiek ruch na moście; mogą sobie zawsze racą przyświecić, więc strzelać jak za dnia. Zresztą, w most wstrzelali się już dawno; wystarczy im tylko pociągnąć za spust. Biją przecież z karabinów i armat ponad wodą, nie dopuszczając naszych do rzeki. Zatem — teraz!”

Młody komendant rozejrzał się wokół i zawołał: Ochotnik do przeniesienia meldunku przez Wisłę! Do mnie! Ruszyło od razu ku majorowi kilku żołnierzy, w tym owych nieumundurowanych z biało-czerwonymi opaskami na rękawach Wszyscy jęli się przepychać, żaden nie ustępował.

– Dziękuję wam za tę gotowość. Ale jak ja mam wybrać? Dobrze… Kto ma nazwisko na „A”?

– Ja! Strzelec Abryczyński melduje się na rozkaz! — zakrzyknął junak w zielonym mundurze i tejże barwy rogatywce na głowie.

– W porządku. Oto przesyłka. Schowajcie dobrze w wewnętrznej kieszeni bluzy. Doręczycie dowódcy artylerii na tamtym brzegu. Tak jest!

Drewniany most, dołem wzmacniany stalowymi okratowaniami prosty jak struna, jak olimpijska bieżnia, ukazał się oczom śmiałka. Oto zadanie, oto ów bieg „na milę”, w jakim już niebawem wystąpi polski zawodnik.

Lecz uczyni to tutaj, w Płocku, nie zaś w dalekiej Antwerpii, gdzie właśnie trwają kolejne Igrzyska Olimpijskie. Tam biegacze rywalizują ze sobą wzajem, zaś stawką jest zaszczytny laur zwycięzcy i podziw całego świata.

Tutaj rywalami samotnego biegacza nie są inni atleci grający fair play, ale wraży krasnoarmiejcy, którzy niebawem zaczną do niego strzelać jak do zaszczutej zwierzyny. Bo też stawką, o wielu innych ludzi… bardzo wielu.

Tam, w Antwerpii, sportowcy z różnych krajów świata zażywają wytchnienia po niedawno zakończonej wielkiej wojnie i oddają się pokojowej rywalizacji. Tutaj, polski żołnierz ściga się ze śmiercią, aby sobą samym zasłonić przed zagładą zarówno to życie rozkrzewiające się w odrodzonej Ojczyźnie, jak i spokojną egzystencję tych naszych bliźnich zamieszkujących rozległe kraje Zachodu. Jednak oni, żyjący daleko od źródeł czerwonego niebezpieczeństwa nie zdają sobie z tego sprawy, nie rozumieją, nie pomagają. Oni już świętują i bawią się, my nadal walczymy o przetrwanie.

Biec dokładnie mostem na wprost nie można było, bowiem, jak się rzekło, rozmaite sprzęty zalegające jezdnię zmuszały do ich omijania; nadto, jeden z wozów stał w poprzek, gdzieś w połowie długości mostowej przeprawy, ponad głównym Wiślanym nurtem. „Będę się krył za tymi kilkoma wozami” pomyślał Abryczyński. Był to rosły młodzieniec, tam skąd pochodził znany jako wybitny sportsmen. Taką też sławę zyskał sobie we własnym pułku, choć w wojennym czasie wyczynów sportowych nie dokonywało się na stadionie, lecz przeważnie w akcji bojowej. Rogatywkę podpiął pod brodą, schylił się, by lepiej zasznurować buty. . Karabin możecie zostawić, tam proście o nowy – poklepał go po ramieniu sierżant. Ładownice też zostawcie, będzie wam swobodniej.

Zaiste, bronią tego żołnierza miała być teraz szybkość, zręczność, spostrzegawczość, także przebiegłość. Jak zmylić strzelca bolszewickiego, by celował tam, gdzie już lub jeszcze nie ma polskiego gońca? Szeregowy Abryczyński ponownie zmierzył wzrokiem swą trasę, uśmiechnął się do sierżanta, ucałował dobyty zza kołnierza medalik szkaplerzny, przeżegnał się pospiesznie i ruszył miarowym truchtem ku ładnym kutym barierkom mostowego przyczółka.

Gdy wybiegnie spoza zasłony zieleni, weźmie najwyższy pęd. Czy przypadnie za pierwszym z kolei wozem, czy pogna dalej, nie zatrzymując się to zależy w wielkiej mierze od strzelających bolszewików i od orientacji samego Abryczyńskiego.

Nowa bitwa wrzała już opodal. Za rozrosłymi drzewami, za zabudowaniami na wyniosłości, pierwsza linia obrońców przedmościa właśnie powstrzymywała na swoich ulicznych barykadach kolejny atak sowiecki. Lecz tutaj, gdzie mostowe wiązania opierały się o brzeg, wszystkie oczy zwrócone były ku oddalającej się sylwetce w zielonym mundurze. I nie dość chyba było huku i jazgotu wszelakiej broni, skoro tu wszyscy, jako odgłos najbardziej wyrazisty, słyszeli pospieszny tupot butów Abryczyńskiego o drewnianą nawierzchnię wiślanego mostu. Z zaciśniętymi wargami czekano na jeden jeszcze odgłos. Tak, to ten, już: „tra—ta—ta—tal”. Znów z prawa, spoza Tumskiego Wzgórza bije nieprzyjacielski kulomiot. Drugi siecze z lewej strony. Widać z daleka drzazgi rwące się na drewnianych barierach. Biegnący pędem goniec także je musi dostrzec, musi też, oprócz własnego oddechu, dosłyszeć za sobą stukot kul o mostowa balustradę. Musi błyskawicznie decydować, czy zapaść natychmiast, czy jeszcze przyspieszyć kroku.

Ooo Goniec potknął się… lecz biegnie dalej.

O Znowu… Ale za chwilę dotrze do połowy mostu. Lecz ruch jego oddalającej się sylwetki nie jest już taki miarowy. Prawa ręka biegacza jakby przywarła do ciała, nie wykonuje wraz z lewą rytmicznych wymachów. Widać, jak dzielny młodzian dopada porzuconej bryczki i kryje się za nią. Widzi to dokładnie pan major Mościcki przez swoją lornetkę. Lewą ręką Abryczyński jakby zamachał… Lecz nie, nie dostał kolejnego postrzału.

Zrywa się z miejsca i gna dalej, po niezastawionej już niczym mostowej bieżni. Chłopaki na tamtym brzegu musieli go dostrzec, i on ich, dlatego kiwa ręką uspokaja sierżant zebranych żołnierzy i cywili. Łubudu! dudnią za plecami nieodległe wybuchy ręcznych granatów, od strony przeciwnej, od pierwszej linii obrony przyczółka. Ach, jakże konieczne jest celne wsparcie artylerii z Radziwia. Wtem, śmiałek upadł, jeszcze ponad wodą, o jakieś sto metrów od kępy drzew rosnących u przeciwległego mostowego podjazdu. jednak cekaemy bolszewickie nie przestały razić w tamtym kierunku, ponad Wiślaną taflą.

Major Mościcki i jeden jeszcze oficer obserwujący przez lornetki przebieg zdarzeń widzieli, iż sowieci miarowo ostrzeliwują odcinek pomiędzy miejscem upadku biegacza a lewym brzegiem. Pomimo tego ktoś stamtąd ruszył w stronę Abryczyńskiego, lecz padł wkrótce, zerwał się i zawrócił w pędzie, ścigany niewidocznymi z oddali pociskami.

Chłopaka nie uratują, meldunku nie odbiorą mruknął głos w obserwującej te sceny gromadzie. Wtem za plecami patrzących ku Wiśle pojawił się nadbiegły od strony miasta żołnierz z meldunkiem z pierwszej linii. Chwilę trwało, zanim major sformułował stosowne rozkazy. Że zaś nasi harcerze kręcili się właśnie w pobliżu jego osoby, przeto skinął, by podeszli. Oni na to przecież czekali.

Panie majorze, zastęp „Wilki” melduje swoją gotowość! zapiszczał druh Dyonizy Kowłowski, prężąc się na baczność przed człowiekiem, który był nieco starszy od jego własnego drużynowego, również wojującego gdzieś od pewnego czasu. Twarze zgromadzonych wokół żołnierzy rozjaśniły się uśmiechem; lecz już nie tym pobłażliwym i drwiącym, jak by to się mogło tutaj wydarzyć jeszcze kilka dni temu. Uśmiechy były przyjazne, braterskie i ojcowskie, pełne zaciekawienia i uznania.

Te dzielne łepki ze skautowskimi lilijkami udowodniły już przecież swą wartość w służbie polegającej na przenoszeniu informacji, środków opatrunkowych i skrzynek z amunicją. Ich nieco starsi koledzy strzelali właśnie do wroga spoza nieodległych barykad.

Jeden z was pójdzie się czegoś dowiedzieć na placówkę przy Misjonarskiej. Po drodze zgłosi się u pani Rościszewskiej w gimnazjum żeńskim rzekł szybko młody major.

A czego jeszcze chcecie? mruknął spostrzegłszy dziwne spojrzenia chłopców. Tylko szybko... – My chcemy biec na tamten brzeg z meldunkiem — odpowiedziano prawie chórem.

A to dopiero… Widzieliście, co się stało z tym żołnierzem Może już nie żyje.

– No dobrze, kto ma nazwisko na „A”, na „B”… na „C”… -Ja, ja! wyskoczył do góry jeden z harcerzy. Patrzcie życie mu niemiłe. Ale pójdziesz… tyle, że nie na most, ale po wiadomości na Warszawską. Mina chłopca zrzedła w jednej chwili, lecz bez ociągania zakrzyknął: „Tak jest!”, i odebrawszy krótką ustną instrukcję, ruszył biegiem w swoją stronę. Cześć Dyziek… cześć, chłopaki… czuwaj – żegnali się druhowie.

Major, nie wypytując już o pierwszą literę nazwiska, bo czas naglił, szybko wyprawił z rozkazem następnego z brzegu chłopca, tyle że na przeciwne skrzydło swego obronnego ugrupowania. Głośno przy tym przekonywał, opanowując z trudem dziwne jakieś i zapewne niestosowne rozbawienie, iż zadanie jakie im właśnie daje jest najtrudniejsze, bowiem dotrzeć trzeba na samą pierwszą linię, stając bezpośrednio w obliczu okrutnego nieprzyjaciela.

Była to prawda, z której młodzi fantaści chyba nie zdawali sobie całkiem sprawy. Zdążyli już bowiem przywyknąć do takich praktyk. Oni zafiksowali sobie w swoich płowowłosych łepetynach coś jeszcze. Gdy posłańcy byli odbiegli we wskazanych kierunkach i gdy odeszły pospiesznie oddziały zbrojnych mające zasilić obsadę barykad, Dyzio Kowłowski wraz z dwoma pozostałymi druhami nadal nie odstępował majora Mościckiego.

Ten to spostrzegł: Na most?… I mowy o tym być nie może…

Tak ale… wzrost… Tamten żołnierz był dobrze widoczny ponad barierą… Gdy biegł, czerwoni widzieli go… Gdyby się był schylił, biegłby wolniej… A my… niech pan major popatrzy.

Komendant obrony Płocka zastanowił się, rzucił jakimś nowym wzrokiem ku harcerzom, lecz trwało to krótką chwilę:

Dobrze przyjmuję wasza ofiarę, pobiegnie jeden. Major był młody i nieoswojony, widać, jeszcze z tym, że ma pełne prawo wskazywać podwładnych li tylko wedle własnego uznania, także tych tu cywilnych po prawdzie ochotników, aby wykonali niewykonalne nawet zadanie. Sumienie podpowiadało mu, że w takich szczególnych okolicznościach wydaje po prostu wyroki śmierci na owych dzielnych, wspaniałych ludzi, młodszych i starszych.

By więc arbitralnie nie wyznaczać kolejnego gońca, znowu zawołał swoim zwyczajem: Czyje nazwisko zaczyna się na „D”… „E”…? Ledwie zaczął, dwaj koledzy Dyzia spojrzeli po sobie z wyrazem bezgranicznego zawodu w oczach, bowiem litery, na które zaczynały się ich nazwiska, stały u końca alfabetu.

Sam zaś Dyzio, nie pozwalając dokończyć swemu dowódcy, wystąpił naprzód: To ja… nazywam się Kowłowski, harcerz po przyrzeczeniu Dyonizy Kowłowski. Wołają na mnie Dyzio…

Harcerz nie jest, zdaje się, zazdrośnikiem powiedział major, widząc minorowe miny towarzyszy Dyzia. I dla was będzie robota… Co? Mało jej tutaj? potoczył wokół ręką. Dyziu masz tu drugi egzemplarz przesyłki dla dowódcy artylerii To musi dotrzeć na tamtą stronę! Kapralu, dajcie mu pakiet z opatrunkiem, dajcie dwa… Posłuchaj, Dyziu… ty się przy Abryczyńskim nie zatrzymuj… Tobie nie wolno! Nie zatrzymuj się tam, to rozkaz! W biegu podrzucisz przy nim opatrunek. Będziesz widział porusza się… czy nie, jest plama krwi, czy nie… Powiesz o tym na tamtym brzegu. Oni już się nim zajmą.

Młody dowódca spojrzał chłopcu w oczy i, jak starszy brat, potrząsnął jego ramieniem.

Ty musisz doręczyć przesyłkę. Tym sposobem ratujesz i Abryczyńskiego, jeśli żyje, i nas wszystkich, całe miasto… i wiele więcej niż miasto. O, żebyś ty chłopcze wiedział jak wiele.

Ja to wiem, panie majorze odparł żywo Dyzio, marszcząc czoło, unosząc nieco głowę i z wielką powagą spoglądając w oczy swego rozmówcy. My ratujemy cywilizację chrześcijańską.

Kilka osób obecnych przy tej wymianie zdań znieruchomiało. Poczęto spozierać w milczeniu to na chłopca, to po sobie wzajem. Cały ów krajobraz walczącego miasta, frontowej rzeki i jej brzegów, nabrał w pojęciu tych ludzi innego wymiaru jakby nie swojskiego już tylko i bardzo tutejszego, lecz jakiegoś wielkiego, nieogarnionego, wręcz ponad przestrzenią i czasem.

Ach skoro tak… to, cóż, wszystko jasne… Ruszaj druhu.

Młody major zmieszał się nieco, zrozumiawszy, że jego przydługa mowa kierowana do tego chłopca była raczej zbędna. Chłopiec bowiem i bez tego wiedział, o co tu chodzi. Proste czynności, polegające właściwie na chodzeniu lub bieganiu, a to pod ciężarem skrzynki z nabojami, a to z wielką paką bandaży, a to, jak teraz, z jakimś ważnym zawiniątkiem, na skradaniu się i wypatrywaniu nieprzyjacielskich pozycji, a wreszcie i samo strzelanie, były dla niego po prostu owym „ratowaniem cywilizacji chrześcijańskiej”. Chłopiec ten w, zdawałoby się, drobiazgu znajdował wymiar bezkresu, to jest sztuka.

Dowódca ledwie dostrzegalnie zakreślił znak krzyża za oddalającym się malcem. Podobnie uczyniło i kilka innych osób. Były to takie chwile, o których, pomimo że ważne, trudno później powiedzieć, jak minęły. Są też, owszem, w życiu, lecz już w życiu dorosłym i takie chwile, kiedy to te wcześniejsze, dawno minione, scena po scenie, odsłona za odsłoną, przypominają się z niebywałą wprost dokładnością.

Tak się zdarza, lecz Dyziowi Kowłowskiemu było jeszcze do tego daleko. Po latach wiedział, że tamtego letniego przedwieczerza biegł był wytrwale, coraz to wymijając przeszkody; barierę mostu miał gdzieś na wysokości nosa, a oczy wlepione w światło mostowej jezdni. „Głowę…” to było ostatnie słowo, jakie za sobą słyszał. Zapewne wołano za nim: „Niżej głowę!”. „Gdy schylę głowę, będę wolniej biegł” pomyślał Jak błyskawica przemknęły mu w pamięci całkiem niedawne instrukcje dotyczące sylwetki sportowca, udzielane przez braci, którzy rzecz byli poznali na zajęciach „Sokoła”. Rytmiczne ruchy rąk i nóg, miarowy oddech, wystukiwanie taktu obutymi w trzewiki stopami — raz—raz—raz…

Tak biegają gdzieś tam daleko olimpijczycy, owi antwerpscy lekkoatleci. Ta zbitka wspomnień „z mostu”, jako najwyrazistszych, może najlepiej utrzyma się w Dyziowej głowie, najwcześniej usadowi się w pamięci chłopca. Ruszył do biegu, uświadamiając sobie wjednej chwili, że oto obaj jego bracia zapewne biją się teraz zaciekle, o dziesiątki kilometrów stad.

Tak przecież było w istocie. Niebawem jego starszy brat Władysław zostanie ranny w walce, lecz koledzy zdołają go znieść bezpiecznie z pobojowiska. Władysław nie dotrze więc do Ciechanowa, pod który podchodzą obecnie nasze siły. Natomiast Stasiowi dane będzie wyzwalać to miasto i wedrzeć się doń wraz z pierwszym polskim oddziałem.

Ludność tamtejsza, pamiętna swojej przedwczesnej euforii sprzed niespełna czterech dni oraz surowych represji, jakie na nią niebawem spadły za tak ochocze sprzyjanie „białopolskim” ułanom, spozierać będzie ostrożnie zza okiennych firanek, nie mając wciąż pewności, kto górą. Przecież nie na próżno przez sto minionych godzin biły na południe od miasta nasze działa. ]uż słychać pośród nocnej strzelaniny jakby fale triumfalnego pogłosu, jakieś radosne szmery, wiwaty. Po bramach kamienic dudnią belki, jakimi zapiera się je teraz czym prędzej od środka, aby czerwoni nie mogli zbiec na podwórza ani wedrzeć się do domostw. Zaś nasi zbrojni chłopcy – ochotnicy gonią ich poprzez ciemne ulice kłują, rąbią, bodą, sieką… Piechotę wspierają w tym dziele jacyś jezdni. Od południa nadchodzi „żelazna osiemnastka”, której forpoczty stają o świtaniu w owym starym grodzie, a wkrótce potem docierają do piastowskiego zamku. Tak tutaj, jak i w innych wyzwalanych przez Wojsko Polskie miastach i powiatach, trwoga pada na owych miejscowych zdrajców, jacy uważali się być lepszymi i mądrzejszymi od swych ziomków i od najpierwszych obywateli. To oni, wraz z pojawieniem się bolszewików, zakładali pospiesznie owe rewolucyjne komitety, czerwone milicje i grupy dywersyjne, których członkowie tak wiele krzywd zdążyli uczynić swoim sąsiadom, współmieszkańcom, polskim żołnierzom i całemu krajowi. Kto więc nie uciekł w te pędy z bolszewikami, ten był natychmiast chwytany i oddawany pod sąd. Zaś karę za zbrodnię zdrady wymierzano wtedy jedną. Zaprawdę, groźne było imię Najjaśniejszej Rzeczypospolitej dla tych, co podnieśli na nią rękę.

Jednak Polska jest wielka, rozprzestrzeniona szeroko. Jej żołnierze, ci pasujący się na śmierć i życie z krasnoarmiejcami na równinach Mazowsza, nie wiedzieli wtedy jeszcze, iż sowieckie, próżne, lecz oficjalne i posyłane w świat przechwałki o wzięciu Warszawy ośmielą Niemców do kolejnego zuchwałego napadu na naszych rodaków na Śląsku. Wszakże polska samoobrona w tamtym regionie, zorganizowana i pokierowana znacznie lepiej niż przed rokiem, nie dopuści do dalszych bezkarnych mordów, grabieży i podpaleń, przystępując do zdecydowanej i udanej kontrakcji. Tak rozpoczęło się drugie, lecz przecież nie ostatnie śląskie powstanie.

Ruch małego chłopca na płockim moście widoczny był oto z dala przez drewniane sztachety balustrady. Nie, nikt się oczywiście nie łudził, że bolszewicy nie dojrzą pojawienia się nowego posłańca. Gdy Dyzio usłyszał za sobą świergot goniących go kul, padł szybko na drewnianą jezdnię, po czym, jak na leśnych manewrach, dał susa pod najbliższy z porzuconych pojazdów, ten z zabitym koniem. Sowiecki kulomiot walił znowu, wybijając niektóre deski z mostowej poręczy, jeszcze niżej, tak, że Dyzio miał wrażenie, iż jeden z pocisków drasnął go w pośladki.

Zresztą, jak już powiedziano, przeżycia na moście były tak skondensowane i w tak wielkim stopniu skłębiły się w jedną całość, że niemało później czasu musiało minąć, czasu już spokojnego by Dyonizy Sokołowski mógł w swej głowie rozszczepić tę zbitkę na poszczególne odcinki biegu, padania, czołgania… Pamięta, oczywiście… Gdy następna seria, posłana zupełnie nisko i niecelnie, zadźwięczała o stalowe belki wspierające jezdnię, zerwał się wreszcie spoza wozu i gnał dalej. Po chwili znowu musiał paść, i to twarzą w wybitą w moście dziurę.

Oto nagły widok wijących się bardzo nisko nurtów wiślanych trwało to jedno mgnienie, lecz przyniosło niejaki spokój. „Czegokolwiek byśmy my tu nie wyprawiali, to rzeka płynie sobie, idealnie obojętna na to wszystko… I będzie tak płynąć, jak i dawniej płynęła ona nasza. Bądź pozdrowiona, rzeko!” takie oto „filozoficzne” zawołanie towarzyszy wspomnieniu tamtego obrazu, z dziury w płockim moście.

O, jak kląć musiał sowiecki celowniczy, może ze dwa razy starszy od polskiego gońca, gdy ledwie z daleka widoczny kształt przemierzył już połowę długości wiślanej przeprawy. Jak nerwowo pociągać musiał z butelki zrabowany markowy alkohol dowódca sowieckiej placówki. Sklął celowniczego, zdzielił go przez łeb i błyskawicznie zawezwał innego. To dawało naszemu harcerzowi cenne sekundy, dziesiątki sekund. Biegł dalej, lepiej niż zwykłą bitewną kanonadę słysząc własny oddech i bicie własnego serca; miarowy, szybki tupot kroków mieszał się ze stukotem pocisków o mostową konstrukcję.

Na ostatnim odcinku tej szczególnej bieżni kulomioty, lecz także coraz gęstsze kule bolszewickich strzelców wyborowych tak przyparły Dyzia do jezdni, iż ten ostatni, bodaj piąty w kolejności pad wykonał właśnie tuż przy Abryczyńskim; o nie, to nie było złamanie zakazu majora Mościckiego. Młody żołnierz nie dawał znaków życia; leżał w kałuży własnej krwi. Dyszący ciężko, odchodzący od zmysłów Dyzio pamiętał, że ma jemu zostawić opatrunki, co też i bezwiednie uczynił.

Ciężki karabin maszynowy walił tuż ponad obydwoma Polakami żywym i martwym. „I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, jeżeli poległym ciałem dał innym szczebel do…” znacznie później Dyonizy Kowłowski uświadomił sobie, uczciwie, przed sobą samy , że tam i wtedy, przy tym poległym strzelcu, przeszyło jego świadomość jakieś skojarzenie, ubrane w takie właśnie słowa, zasłyszane czy to w szkole, czy w domu, czy na zbiórce drużyny… Przypominał sobie później i to, jak ledwie żywy, nawet nie czując piekącego bólu w lewym ramieniu wraża kula go jednak dosięgła dobiegał do celu.

Wtedy, gdy brakowało doń już około stu metrów, wyruszył mu naprzeciw żołnierz, a zapewne dwóch. Wykonywali jakieś podskoki, machali rękami to znów padali na deski jezdni. Ze swego finiszu w tym najważniejszym biegu życia nasz harcerz doprawdy niewiele pamięta. O nie lepiej powiedzieć że bardzo wiele, lecz kolejne szczegóły tej odsłony, jak i poprzednich, z ledwością dają się rozróżnić. Gnał więc z największym wysileniem na chwiejących się „watowatych” nogach, czując jakby go dławił jakiś ciężar w okolicy oskrzeli machając rękami z najwyższym trudem, ze wzrokiem utkwionym w linię pomiędzy bliskimi już krawędziami mostowych barier. Za tą linią naziemna droga na nasypie opadała nieco ku kępie rosnących przy niej drzew tam było ocalenie. Bolszewiccy celowniczowie i strzelcy na czas krótki skupili uwagę na nowym obiekcie, czyli na postaciach obu wystawiających się na kule żołnierzy. O to właśnie szło.

To wystarczyło aby Dyzio dopadł do mety. O Własnych siłach dobiegał do zbawiennej, a majaczącej mu przed oczyma plamy zieleni, pomimo rozrywających się obok pocisków armatnich, bowiem sowieci wznowili właśnie ostrzał lewobrzeżnego przyczółka. Lecz uczynili to na próżno.

Masz u mnie Krzyż Walecznych, młody druhu... — mruknął na płockim brzegu major Mościcki, oddalając lornetkę od oczu. I tamten, co został na moście, też…

W tejże chwili obaj wspierający naszego harcerza wojacy byli już przy nim. Jeden odebrał kopertę wysupłaną zza Dyziowej pazuchy i pognał w stronę nieodległego budynku.

Pędem do dowódcy! ryknął. – Zza domu wyskoczył koń unoszący przytulonego do grzywy jeźdźca.

Wkrótce po tym, gdy Dyzio łapał równy oddech i mógł już wstać, działobitnia na Uradzi, która także były dosięgły niszczące pociski wroga, zagrała pomimo poniesionych strat ze zdwojoną energią.

Wprawne uszy żołnierskie na prawym brzegu rzeki wnet to wychwyciły. W serca obrońców miasta wstąpiła otucha. Odtąd napastnicy nie postąpili już dalej, nie zagrozili obronie mostu, nie przedostali się nad sam brzeg Wiślany. Bitwa toczyła się jeszcze przez wiele godzin, aż nazajutrz wyrzucono bolszewików z Płocka.

Niebawem rozebrzmiały, rozkołysały się dzwony zwycięstwa, te katedralne i te inne, jakże liczne, po wszystkich świątyniach owej nadwiślańskiej krainy. Czy gdzie blask letniego słońca z błękitów niebieskich, czy szarobure chmury i lejący się z nich na utrudzoną ziemię ciepły deszcz, one biły wciąż i biły radośnie, jak na największe święto.

Bo też było to święto niebywałe. W katedrze, noszącej wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, sam ksiądz biskup płocki wstępuje na stopnie ołtarza ze Mszą dziękczynną, zaś asystuje mu w tym nabożeństwie liczne duchowieństwo, gromada ministrantów w białych komżach oraz wielkie rzesze ludu i wojska. Pośród światła świec i dymu kadzideł celebrans trwa w kornej modlitwie ubrany w ów słynny, bogato haftowany ornat i takąż kapę, odziedziczone po jednym ze swoich poprzedników sprzed wieków, królewiczu Karolu Ferdynandzie.

Tego dnia, wśród huku organów, dźwięku dzwonów i dzwonków poniesie się po szerokiej krainie owo dziękczynne Te Deum.

ZBIEGI okoliczności, ZNAKI, prawdopodobieństwa, niesubordynacje. Strateg, pułkownik, uczestnik – o szansach „bitwy warszawskiej”: – Jak 1 : 16 miliardów

ZBIEGI okoliczności, ZNAKI, prawdopodobieństwa, niesubordynacje.

Strateg, pułkownik, uczestnik o szansach „bitwy warszawskiej”

[Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego „CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Veritas, Londyn, 1957]

Przypominam:

[Wydane przez ANTYK  w Warszawie (Komorów) w 2017. KUPUJCIE!! ]

[Zauważmy, że tak odważna analiza została opublikowana dopiero prawie cztery dziesięciolecia po BITWIE, gdy już tak marsz. Piłsudski, jak i gen. Sikorski byli na sądzie Bożym. MD]

===================================

 W wypadku cudownego uzdrowienia chorych, w różnych miejscach świętych, chory odzyskuje zdrowie albo natychmiast, na oczach wielu świadków, albo też  stopniowo, od dnia swej pielgrzymki począwszy, w ciągu niedługiego czasu, aż do pełnego wyzdrowienia.  W obu wypadkach lekarze stwierdzają zwykle protokolarnie, że zabiegami medycyny dotychczas nam znanej nie można było chorego uleczyć i że wyzdrowienie nastąpiło w sposób dla wiedzy lekarskiej niewytłumaczalny.

W naszym wypadku nie możemy ustalić chwili, np. godziny, w której cud. nastąpił, bo sprawa nie dotyczy jednego człowieka, ale setek tysięcy ludzi na  polu bitwy, ba, dotyczy losów całego narodu polskiego.  Natomiast możemy ustalić szereg elementów nadzwyczajnych, nie dających się każde z osobna wytłumaczyć wiedzą wojskową lub zwyczajami wojennymi, a składających się w sumie na rezultat, nazwany cudem w rozdziale pt. „Ogólny obraz bitwy“. Każdy z tych poszczególnych elementów można by nazwać przypadkiem. Lecz zbieg tak wielu przypadków w jedną całość (i prawie w jednym czasie) nie da się już określić jako zjawisko zwyczajne. 

Jeżelibyśmy przypadkiem nazwali zdarzenie, które  zdarza się bardzo rzadko, np. raz na sto wypadków (co jest cyfra raczej za niską) to zbieg okoliczności,  w którym zdarzyły się dwa przypadki, można by  porównać z tym, co w loteryjce numerowej nazywamy ambo. Prawdopodobieństwo wygrania ambo (tzn. gdy  przy np. pięciu cyfrach, na które gracz postawił,  i pięciu cyfrach wylosowanych przez organizatorów loterii, gracz trafił dwie takie same cyfry jak los)  wymaga szczęścia jak 1 : 54. Prawdopodobieństwo trafienia trzech cyfr spośród pięciu wylosowanych,  tzw. terno, wymaga szczęścia jak 1 : 1680, a zbieg  okoliczności, w którym graczowi udałoby się trafić aż  cztery cyfry, wymagałby szczęścia jak 1 : 158.000.  Ile było w bitwie pod Warszawa 1920 r. „przypadków”, którymi „los” nas obdarzył?

1) Naczelnik Piłsudski powziął decyzję użycia tylko 5 i ½ dywizji do kontruderzenia znad Wieprza  wyraźnie wbrew własnemu przekonaniu. Wszelka wiedza wojskowa nakazywała mu użyć do tego celu większych sił i bardziej je skoncentrować. Zdawał on sobie z tego dokładnie sprawę i ciężko bardzo przyszło mu wydać rozkaz ,,nonsensowego”, jak się sam wyraża, podziału wojsk. Z powojennej rozmowy mojej z marszałkiem Piłsudskim wiem np., że bardzo wiele myślał o przydzieleniu 18 dywizji piechoty i może jeszcze jednej dywizji do grupy przeciwuderzeniowej  znad Wieprza. Potem jednak jak wiadomo uległ nieznanemu sobie przymusowi. 18 dywizja piechoty została rozkazem z 6 sierpnia przydzielona do składu 1-ej armii, na przyczółek warszawski. W kilka dni później przydział ten został zmieniony i wysłano ją na lewe skrzydło 5-ej armii. Jeszcze 12 sierpnia, gdy naczelnik Piłsudski wyjeżdżał z Warszawy, był on pod wrażeniem, że podzielił swe wojska źle.

Nawet Tuchaczewski nie może się powstrzymać od uwagi: „Oceniając ugrupowanie białych sił polskich, trzeba uznać jego zupełną celowość wobec powstałych warunków i położenia. Jednakże wydaje się, że pomimo iż w wyniku swoim dało ono całkowite zwycięstwo, w kierunku rozstrzygającym (lubelskim) skupiono za mało sił. O ile by nie było błędów z naszej strony i ubezpieczenie tego kierunku zostało zmasowane, ugrupowanie to nie tylko nie mogłoby się było  zachować czynnie, ale byłoby ponadto zgniecione (T. 209).

Więc wiedza wojskowa była po stronie Piłsudskiego. Tymczasem właśnie niezastosowanie się do nakazów wiedzy wojskowej dało fundament do wspaniałego zwycięstwa. Bo gdyby w grupie kontratakującej. znad Wieprza było np. o jedną lub dwie dywizje piechoty więcej kosztem osłabienia 5-ej i 1-ej armii, zwycięstwo nie byłoby pełniejsze i szybsze niż faktycznie było. Natomiast gdyby lewoskrzydłowa 5-ta armia polska była o jedną dywizję (np. 18 dywizję piechoty) słabsza, albo gdyby pod Wólka Radzymińską było w składzie 1-ej armii, o jedną dywizję (np. 10 dywizję  piechoty) mniej, wypadki potoczyłyby się może zupełnie inaczej.

Nie byłoby marszu i kontrmarszu generała Krajowskiego i uderzenia na flankę 15-ej armii sowieckiej, nie byłoby może rajdu VIII brygady kawalerii na Ciechanów i zniszczenia radiostacji 4-ej armii bolszewickiej, nie byłoby tak pełnego zlikwidowania przełomu nieprzyjacielskiego pod Wólka Radzymińskaą.

 ,,Nonsensowy“ podział wojsk okazał się zatem celowy i skuteczny. Stąd wniosek, że wiedza wojskowa nie mogła dać nam takiego zwycięstwa jakie dało działanie wbrew wiedzy, wydaje się prosty.

2) Fakt wymknięcia się dowodzenia lewym skrzydłem 5-ej armii, w dniach 13, 14 i 15 sierpnia, z rąk generała Sikorskiego i przejęcie inicjatywy działania na skrzydle armii przez tak wytrawnego taktyka jakim był generał Krajowski, był aktem zupełnie niezwykłym, a dał rezultaty dodatnie dla całej wielkiej bitwy.  Źródłem tego faktu było upoważnienie generała Krajowskiego, na konferencji modlińskiej z 12 sierpnia do swobodnego działania zależnie od bardzo zmiennej sytuacji i niekrępowania się szczegółami otrzymanych rozkazów. Zaś rozkazy generała Sikorskiego wychodziły zbyt późno, by mogły mieć natychmiastowy wpływ na działania rozpoczęte o świcie, a kierowane z pierwszej linii bojowej przez generała upoważnionego do decyzji samodzielnych.

Lecz akcja generała Krajowskiego zmieniła się, na pół drogi między Płońskiem a Raciążem, z akcji przeciw korpusowi konnemu Gaja w akcję przeciwko 15-ej armii sowieckiej. Jego marsz na miraż wielkich wojsk nieprzyjacielskich pod Mystkowem i Rzewinem, i kontrmarsz na kanonadę nad Wkrą, robią wrażenie celowego odciągnięcia go w bok dla umożliwienia natarcia flankowego na wojska 15-ej armii sowieckiej.  Błyskawiczna decyzja kontrmarszu na Sochocin i Młock była odruchem, o którego możliwości generał  Krajowski nie myślał jeszcze rano tego dnia. Wydarzenia te miały miejsce dokładnie w tych samych godzinach co przerwanie drugiej linii obrony Warszawy pod Wólką Radzymińską, względnie załamanie się przeciwnatarcia 1 dywizji litewsko- białoruskiej pod  Radzyminem.

Ksiądz kapelan Skorupka, który poległ śmiercią żołnierska tego samego dnia około godziny 5.30 rano, to jest w chwili rozpoczęcia marszu generała Krajowskiego z Płońska na Raciąż, stał może wkrótce po śmierci przed Brama Niebios i błagał o pomoc dla oręża polskiego.

Kontrmarsz z Rzewina i Mystkowa w kierunku słyszanej kanonady nad Wkrą jest wprawdzie zgodny z jedną z podstawowych zasad nauki napoleońskiej,  ale nagłe porzucenie zamiaru związania Gaj-chana w walce i odwrócenie się do niego plecami, aby ruszyć na flankę 15-ej armii, było aktem niezwykłej samodzielności. Gdybyśmy za generałem Sikorskim przyjęli, że powodem nagłego kontrmarszu generała Krajowskiego była tylko chęć niesienia pomocy dwu pułkom 18 dywizji piechoty pozostawionym nad Wkrą (S. 130),  pozostałoby niezrozumiałe, dlaczego kazał on jednemu z pułków maszerować na Młock, odległy od linii frontu nad Wkrą o 12 kilometrów, a stamtąd na Sońsk, a brygadzie kawalerii aż na Glinojeck i Sulerzysz. Źródłem jego decyzji był nagły zamiar uderzenia na prawe skrzydło 15-ej armii, co też dnia następnego wykonał.

Tak czy inaczej, błyskawiczna decyzja zwrotu generała Krajowskíego była aktem artystycznym, aktem iskry Bożej, przez nikogo przedtem nie zaplanowanym. A efekt uderzenia na skrzydło 15-ej armii nieprzyjacielskiej był tak duży, że nie tylko generał Sikorski świadczy, iż posiadał decydujące znaczenie dla nierozegranego jeszcze boju o Nasielsk, ale nawet generał Żeligowski stwierdza, że odczuł ulgę aż pod Radzyminem, gdy nieprzyjacielska 21 dywizja strzelców została odwołana na północny brzeg Bugu-Narwi  do odwodu 3-ej armii, broniącej Nasielska. Miał on też, jak podaje generał Sikorski, wielkie znaczenie dla regeneracji moralnej żołnierza i spowodował, że „duch zwycięstwa wstąpił w żołnierzy”.

Generał Sikorski sądzi nawet, że sukces 5-ej armii odniesiony 15 sierpnia nie mógł pozostać bez wpływu moralnego na wojska przygotowujące się do uderzenia znad Wieprza.  Fakt przypadkowego wykorzystania, w czasie manewru generała Krajowskíego, zaledwie powstałej luki między 15-ta i 4-tą armią nieprzyjacielską i natrafienie na radiostację w Ciechanowie dodaje decyzjom generała Krajowskíego mistycyzmu.

3) Zajęcie miasta Ciechanów przez VIII brygadę  kawalerii w dniu 15 sierpnia od strony północnej wykonane było z natchnienia wyższych oficerów dowództwa brygady, a nie było nakazane przez władze  przełożone. Ostatni rozkaz generała Sikorskiego, który może jeszcze doszedł dowództwa brygady (chociaż i to nie jest pewne), tj. rozkaz z 13 sierpnia, przewidywał na dzień 14 sierpnia uderzenie 18 dywizji piechoty  z Płońska na Ciechanów, a VIII brygadzie kawalerii  nakazywał osłanianie lewego skrzydła piechoty. Potem miała brygada nawiązać łączność w rejonie Glinojecka z grupą Mława i ubezpieczyć tyły 18 dywizji  piechoty.

Na 15 sierpnia przewidywał generał Sikorski uderzenie „dywizji” jazdy wraz z jednym pułkiem piechoty na Ciechanów od strony Sochocina, ale  rozkaz ten, z powodu braku łączności z VIII brygada  kawalerii, nigdy dowództwa brygady nie doszedł. Generał Krajowski zaś nakazał brygadzie na 15 sierpnia osłonę lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty  W czasie natarcia na skrzydło 15-ej armii nieprzyjacielskiej. Więc rajd całej brygady na Ciechanów od  strony północnej, i powrót do rejonu Gumowa i Rumoki, był dość dowolną interpretacja rozkazu generała Krajowskiego, co spowodowało ostre wyrazy jego  niezadowolenia.

Kto w sztabie VIII brygady kawalerii poddał myśl oderwania się od skrzydła 18 dywizji piechoty i urządzenia 15 sierpnia rajdu całej brygady na Ciechanów od strony północnej, dotąd nie ustalono. Pozostaje faktem, że było to natchnieniem podwładnych, bez rozkazu, albo wbrew rozkazom, przełożonych, a zatem  czyn W zwyczajach wojennych bardzo niezwykły i ryzykowny. Lecz rezultaty samodzielnej inicjatywy VIII brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia były nie  tylko dodatnie, ale były tak nadzwyczajne, tak niepomiernie przekraczające normalne osiągnięcia małej  stosunkowo jednostki taktycznej, że wyższe dowództwa polskie długo jeszcze tych rezultatów nie doceniły.

Zaś wykonawcy rajdu nie zdawali sobie w ogóle sprawy z wielkości czynu dokonanego. Został on wykonany ich rękami bez ich świadomości. Nawet po wojnie, gdy ustalane w całym wojsku dnie świąt pułkowych, na pamiątkę najchwalebniejszych czynów wszystkich pułków, święta pułkowego 203 pułku ułanów (późniejszego 27 pułku ułanów) nie wyznaczono  na rocznicę sławnego zniszczenia radiostacji w Ciechanowie, lecz na inny dzień, dużo mniejszego znaczenia.

Dopiero z powojennej pracy wodza strony przeciwnej, Tuchaczewskiego, dowiedzieliśmy się, że wypadek ten odegrał, w jego zrozumieniu, „rozstrzygającą“ rolę w biegu działań i dał początek ,,katastrofalnego“ wyniku dla strony sowieckiej. (T. 210)

Zadziwiające jest też zachowanie się oficerów  dowództwa VIII brygady kawalerii po zniszczeniu  radiostacji w Ciechanowie. Podczas gdy do tej chwili okazywali oni zupełnie niezwykłą inicjatywę planowania i działania, przekraczającą normalne zwyczaje wojskowe, to po dokonaniu tego „rozstrzygającego o katastrofie” sowieckiej czynu stracili nagle koncepcję dalszego działania; stworzyli jakaś naradę, w której każdy radził co innego i z której już nic poważniejszego nie wynikło.

 4) Zniszczenie radiostacji w Ciechanowie spowodowało wyeliminowanie większości 4-ej armii bolszewickiej z bitwy od 15 do 18 sierpnia. Tuchaczewski zamierzał koncentryczne przeciwuderzenie swoich 4-ej,  15-ej i 3-ej armii na polska 5-tą armię. Zdawało mu się, że zguba 5-ej armii jest nieunikniona i sadził, że  jej unicestwienie pociągnęłoby za sobą najdonioślejsze  skutki. W dalszym biegu wszystkich działań jednakże „Polakom dopisało szczęście” i Tuchaczewski nie  zdołał tego rozkazu przekazać 4-ej armii. Przez „niezrozumiałą“ dla niego dalsza działalność 4-ej armii wytworzyło się położenie, które nazywa „wręcz potworne“ i które, jego zdaniem, pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę 3-ej i 15-ej armii, ale jeszcze krok za krokiem wypierać je w kierunku wschodnim.

Zapewne, można to nazwać i szczęściem. Czyż ktoś uratowany od kalectwa cudem Chrystusa Pana lub Matki Boskiej nie miał szczęścia? Zapewne, że miał nawet bardzo wielkie szczęście. A że Tuchaczewski, którego ponosiła poprzednio piekielna radość, uznał swe późniejsze położenie za ,,potworne“, z powodu udzielenia nam pomocy Boskiej w formie szczęścia i wyrwania nas z nastawionych szponów komunistycznych, temu nie można się dziwić.

5) Akcja porucznika Pogonowskiego pod Wólką Radzymińską była szczęśliwym zbiegiem nieporozumień.

Pierwsze nieporozumienie – między generałem  Żeligowskim a generałem Latinikiem o miejsce ustawienia batalionu I/28 – spowodowało, że batalion znalazł się o 4 kilometry bliżej Wólki Radzymińskiej i na południowej stronie przełomu nieprzyjacielskiego, zamiast na zachodniej. Gdyby batalion stał w Kątach Węgierskich albo w Pustelniku, akcja jego na Wólkę byłaby co najmniej o godzinę późniejsza, względnie nie byłaby się odbyła wcale i nie byłoby paniki wśród oddziałów bolszewickich, która miała tak wielkie konsekwencje.  Drugie nieporozumienie polegało na tym, że generał Żeligowski zamierzał stworzyć z batalionu I/28 „punkt nieruchomy“, ale nie ujawnił tej swej intencji  na piśmie, tak że dowódca brygady podpułkownik Thommee i dowódca 28 pp. wydali batalionowi rozkaz  natychmiastowego natarcia na Wólkę.  Trzecie nieporozumienie wynikło z tego, że generał Żeligowski zmienił godzinę natarcia, z wieczoru 14 sierpnia na świt 15 sierpnia, a porucznik Pogonowski nie został o tym powiadomiony.  Gdyby się stało, jak generał Żeligowski nakazał  porucznikowi Pogonowskiemu, nie byłoby natarcia  nocnego na Wólkę Radzymińska. Gdyby się stało, jak kazał generał Latinik, batalion byłby w ogóle na  innym odcinku boju. A gdyby nie było natarcia nocnego i paniki wśród wojsk bolszewickich w Wólce Radzymińskiej i w Izabelinie, atak poranny brygady  polskiej z Nieporętu i z fortu Beniaminów poszedłby jeszcze trudniej niż faktycznie poszedł (W. 481),  wynikłaby zacięta walka z oddziałami bolszewickimi, które były w lesie na wschód od Nieporętu, pułki 21 dywizji strzelców przyszłyby z pomocą, tak jak uczyniły to dnia poprzedniego pod Radzyminem, i całe  przeciwnatarcie 10 dywizji piechoty mogło ugrząźć w miejscu, a może nawet podzielić los przeciwnatarcia  1 dywizji litewsko-białoruskiej pod Radzyminem.  Kto spowodował, że pomimo tylu nieporozumień między rozkazodawcami, pomimo ordre i contr-ordre,  nie nastąpił désordre, a akcja słabego batalionu  piechoty dała tak niezwykle szczęśliwe rezultaty?  Nawet dowódca przeciwnatarcia generał Żeligowski szuka wytłumaczenia w „nadzwyczajnym instynkcie“  porucznika Pogonowskiego.

6) Tuchaczewski twierdzi, że ,,...armia 12-ta  przejęła rozkaz do 3-ej armii polskiej, z którego  wynikało jasno, że Polacy gotują się do ofensywy  przeciwko naszemu lewemu skrzydłu w rejonie rzeki  Wieprz. Nawiasem mówiąc, rozkaz ten wydał się nieprawdopodobnym sztabowi polowemu...“, a dalej pisze ,, …o ofensywie polskiej (znad Wieprza) dowództwo frontu dowiedziało się dopiero 18 sierpnia z rozmowy hughesowej z dowódcą armii 16-ej. Ten ostatni o ofensywie dowiedział się dopiero 17-go. Grupa mozyrska nic nie dała znać o tym co się stało.“ (T. 213) 

Mamy więc do czynienia z dwoma zjawiskami  niezwykłymi w praktyce wojennej. Jednym jest fakt, że polski rozkaz operacyjny o podstawowym znaczeniu wpadł w ręce nieprzyjaciela i został zignorowany, a drugim, fakt dotarcia wiadomości o faktycznym rozpoczęciu natarcia polskiego znad Wieprza z dwudniowym opóźnieniem.  Jeżeli grupa mozyrska nie została co najmniej powiadomiona o przejęciu wspomnianego rozkazu polskiego i o możliwości zagrożenia jej od strony południowej, znaczyłoby to, że ujawnienie tego rozkazu wzmocniło raczej bolszewicką pewność siebie.

Dowództwo grupy mozyrskiej tak czuło się pewnie i tak niczego się nie spodziewało, że gdy otrzymało wiadomości o starciach z Polakami pod Łaskarzewem, Żelechowem i Parczewem, nie meldowało nawet natychmiast o tym do swego dowództwa armii.  Z cytat przytoczonych wynika, że połączenie telegraficzne między sztabem 16-ej armii a sztabem Tuchaczewskiego w Mińsku było dobre. Nie wynika z nich, by połączenie z grupą mozyrską było zerwane.

Więc dowództwo grupy mozyrskiej mogło co najmniej 16 sierpnia wieczorem meldować o spotkaniach 57  dywizji strzelców z nacierającymi od południa Polakami. Fakt, że dowództwo 16-ej armii dowiedziało się o tym dopiero 17 sierpnia, jest więc zadziwiający, ale fakt, że sztab Tuchaczewskiego dowiedział się o tym  jakoby dopiero 18 sierpnia, jest jeszcze bardziej  zdumiewający. Słowami bolszewickimi można by mówić o sabotażu zorganizowanym przez kogoś nieznanego.  W rozmowie hughesowej Tuchaczewskiego, odbytej we wczesnych godzinach rannych 18 sierpnia z jego naczelnym wodzem (Kamieniewem), jest wprawdzie mowa o tym, że 57 dywizja strzelców grupy mozyrskiej odrzucona została na linię Łaskarzew  – Żelechów – Parczew, ale zaraz następny ustęp tej  rozmowy brzmi: ,,Z przejętych rozkazów przeciwnika  widać, że w lubelskim rejonie, między Wisła a Wieprzem, koncentruje się nowa armia, celem przeprowadzenia uderzenia na północ.“ (S. 165)

Więc Tuchaczewski jeszcze w czasie tej rozmowy, a zatem 18 sierpnia rano, nie zdawał sobie sprawy z tego, że wielka kontrofensywa polska znad Wieprza była już od dwu dni „w takcie wściekłego galopu“ w toku. W konsekwencji został on zaskoczony natarciem naczelnika Piłsudskiego nie z rejonu Wieprza, ale znad  szosy Warszawa – Brześć, gdy sytuacja jego wojsk  była już zupełnie beznadziejna.

7) Wyeliminowanie armii konnej Budionnego  i 12-ej armii bolszewickiej z bitwy (z powodu szeregu  nieporozumień wewnętrznych w sztabach bolszewickich) miało znaczenie kapitalne. Marszałek Piłsudski pisze, jak wspomnieliśmy poprzednio, że na Bugu przeciwko 12-ej armii sowieckiej zostawił bardzo słabe siły tj. 7 dywizję piechoty w okolicach Chełma i bardzo  słabą 6 ukraińska dywizję na południe od niej. Więc ruchom wspomnianych dwu armii bolszewickich niewiele stało na przeszkodzie. Zaś ukazanie się armii Budiennego np. 16 sierpnia w rejonie między Włodawą  a Lublinem mogło spowodować poważne zmiany naszych planów. Jakkolwiek nie jest prawdopodobne, by powstrzymało to wszystkie wojska naszej grupy przeciwuderzeniowej od rozpoczęcia planowanego przeciwnatarcia  znad Wieprza, lub, jak to chce Tuchaczewski (T. 210),  odrzuciło wojska nasze za Wisłę, to jednak jest prawdopodobne, że uderzenie Budiennego na Lublin mogło w pewnym stopniu udaremnić usiłowania polskiego  naczelnego wodza (P. 122). Być może, że jedna dywizja piechoty i brygada kawalerii, z grupy generała Rydza  Śmigłego, musiałyby pozostać na miejscu, by wzmocnić opór 3-ej armii polskiej, a może i 2 dywizja piechoty spod Dęblina musiałaby ruszyć na Lublin.  Przeciwnatarcie pozostałych polskich dywizji na wojska Tuchaczewskiego byłoby o tyle słabsze.

Zupełne zaś wyłączenie armii konnej Budiennego i 12-ej armii  bolszewickiej z pola bitwy warszawskiej dało nam swobodę działania.  A gdy się weźmie pod uwagę, co omówiliśmy w punkcie 4, że w tym czasie większość 4-ej armii  bolszewickiej, ze swym korpusem konnym Gaja, była  również wyłączona z bitwy, a w czasie nieobecności  tych dwóch potężnych sił skrzydłowych nastąpił pogrom trzech centralnych armii Tuchaczewskiego, nie  można nad takim zbiegiem okoliczności przejść do  porządku dziennego.  Wspomnieliśmy już o tym, że zarówno na wyeliminowanie większości 4-ej armii bolszewickiej, jak  i na wyeliminowanie konnej armii Budiennego, z  bitwy, złożyło się po kilka „przypadków” lokalnych.  Każda z tych dwu armii nieprzyjacielskich miała  konkretne i na czas wydane rozkazy swoich przełożonych do uderzenia na skrzydła wojsk polskich.  Obie nie zdołały zleceń tych wykonać.

***

ZAKOŃCZENIE

 Może ktoś nadal twierdzić, że jedynym źródłem  zwycięstwa był plan operacyjny naczelnika Piłsudskiego. pomimo albo z powodu ,,nonsensowego” ugrupowania wojsk. i nie bacząc na to, że marszałek Piłsudski sam szuka bezwiednie ,,nadzwyczajnych” przyczyn piorunującego przewrotu, a także i na to, że on sam wyrażał się nieraz, że w sierpniu 1920 r.  „Palec Boży ziemi dotykał”.

Może ktoś w akcji VIII  brygady kawalerii pod Ciechanowem dopatrywać się tylko działalności doskonałych kawalerzystów, pomimo tego, że oni sami nie zdawali sobie sprawy z doniosłości swego czynu, a po nim stracili koncepcję  dalszego działania. Może ktoś, za Tuchaczewskim, twierdzić, że Polacy mieli tylko szczęście, pomimo tego, że on sam widzi coś ,,potwornego“ w sparaliżowaniu  swej 4-ej armii.

Może ktoś twierdzić, że w decyzji  generała Krajowskiego pod Mystkowem i Rzewínem  nie było iskry Bożej artysty taktyka, a tylko normalne  postępowanie dobrego generała, albo, że pod Wólka  Radzymińską nie było zbiegu szczęśliwych nieporozumień, lecz tylko wykonanie rozkazu otrzymanego  przez porucznika Pogonowskiego, pomimo tego, że generał Żeligowski mówi o „nadzwyczajnym instynkcie“.

Może ktoś twierdzić, że opóźnienie wiadomości  o rozpoczęciu polskiego przeciwnatarcia znad Wieprza  do sztabu Tuchaczewskiego o dwa dni było przypadkiem albo, że wyłączenie z bitwy armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej, równocześnie  z wyłączeniem większości 4-ej armii z korpusem konnym Gaja, było zbiegiem okoliczności, a może też, że  wspaniała jedność narodowa w chwili widocznego już  dla wszystkich zagrożenia ojczyzny była naturalnym  odruchem narodu albo wynikiem dobrej organizacji  i propagandy.

Gdybyśmy jednak wszystkie te wydarzenia niezwykłe, które grały na naszą korzyść, nazwać chcieli przypadkami albo zaliczyć je chcieli do imponderabiliów, to obliczenie prawdopodobieństwa zbiegu aż siedmiu szczęśliwych dla nas wypadków wykazałoby nam, że jest ono jak 1 : 16 miliardów, czyli, że nie ma  już prawdopodobieństwa realnego.

Takie szczęście trudno sobie wyobrazić. Za takie szczęście trzeba Panu Bogu dziękować.  Z przeprowadzonej analizy bitwy nie wynika, że uzyskaliśmy zwycięstwo pod Warszawa 1920 r., utrwalili naszą niepodległość i uratowali Europę zachodnią od zalewu komunistycznego tylko dzięki własnym zdolnościom strategicznym, doskonałemu dowodzeniu na wszystkich szczeblach hierarchii wojskowej i dobrej organizacji. Nie wynika także, że zawdzięczamy zwycięstwo jakimś podstawowym planom doradców francuskich, jak się tego domyślali niektórzy komentatorzy zachodniej Europy. nie mogący pojąć tak nagłego zwrotu losów wojny. Natomiast nie ulega wątpliwości, że liczne wypadki niezwykłe przyczyniły się do zwycięstwa bardzo poważnie.  Przy całym szacunku i wdzięczności, jakie winniśmy naszym przywódcom wojskowym i cywilnym i poszczególnym żołnierzom za ich wielką pracę fachową, za ich trud i nie szczędzenie swego życia dla Ojczyzny, musimy uznać, że bez natchnienia Bożego  w chwilach pobierania ważnych decyzji i bez pomocy  Bożej na polu bitwy nie byliby w stanie wygrać bitwy  pod Warszawa 1920 r. w tak szybki i tak decydujący  sposób.

Wydaje się więc, że popularne w Polsce nazwanie zwycięstwa tego CUDEM NAD WISŁĄ ma swoje uzasadnienie.  A słowa modlitwy naszej, wyrażające wiarę w to, że Bóg przez tak liczne wieki osłaniał Polskę „tarczą Swej opieki od nieszczęść, które przygnębić ją miały”, mają w odniesieniu do omawianej bitwy pod Warszawą 1920 roku poważne oparcie o fakty historyczne.

KONIEC

Etyka w szkołach, czyli wdrukowanie relatywizmu

Etyka w szkołach, czyli wdrukowanie relatywizmu.

Marcin Sułkowski https://konserwatyzm.pl/sulkowski-etyka-w-szkolach-czyli-wdrukowanie-relatywizmu/

Od kilku miesięcy trwa wzmożona dyskusja na temat katechezy w szkołach, co jest efektem dorwania się do władzy liberałów i lewicy. Próbuje się, co raczej już przesądzone, z sukcesem, ograniczyć wymiar zajęć oraz wkomponować je w plan zajęć tak, by sprzyjało to wypisywaniu się uczniów z tych lekcji. Jest oczywiste, że podobnie jak mając do wyboru cukierki lub warzywa, dzieci mają tendencję do wybierania tego pierwszego, wbrew ich zdrowiu, podobny mechanizm działał będzie w przypadku katechezy, która umieszczona na pierwszej lub ostatniej godzinie lekcyjnej, sprzyja wypisaniu się z przedmiotu, by móc godzinę dłużej pospać lub być w domu.

Ta prymitywna manipulacja jest widoczna na pierwszy rzut oka dla większości, toteż przechodzi się nad tego typu zabiegami do porządku dziennego. Oczywiście niesłusznie, bo mamy tu do czynienia z oswojeniem się ze złem i jego minimalizowaniem w imię „niech każdy wybierze to, co uważa za słuszne, bo przecież nie będziemy zmuszali do katechezy!”.

Na kanwie tejże liberalnej mechaniki, już dawno dobrnęliśmy do punktu, jak się zdaje, z małymi szansami na odwrót – galopujące wymieranie, fala rozwodów, czyli rozbitych rodzin oraz akceptacja wszechobecnej patologii w warstwie intelektualnej czy estetycznej, prowadzą nas niechybnie do cywilizacyjnego upadku. Bagatelizujemy ten fakt jako społeczeństwo, bo większość nie zdaje sobie sprawy, że rzeczywistość nie znosi próżni – już od dawna nie u naszych bram, lecz w samym środku naszych państw mamy tych, którzy wykorzystają naszą słabość i dobiją resztki tego, co zostało z niegdyś pięknej Europy.

            Nie w tym jednak rzecz, na co wskazuje przecież tytuł. Środowiska przeciwne katechezie w szkołach regularnie postulują, aby wprowadzić zamiast niej etykę. Jako że etyka jest działem filozofii, który to kierunek studiowałem, ponadto miałem okazję prowadzić zajęcia z etyki w szkole średniej, jestem w stanie ocenić zarówno program proponowany przez ministerstwo, jak i motywy, jakie przyświecają rządzącym, by ten przedmiot znalazł się w szkołach na tym poziomie i w takim kształcie.

Podstawową kwestią jest to, że już na gruncie samej nazwy przedmiotu mamy sprytne wykorzystanie niewiedzy społeczeństwa odnośnie do tego, czego mają się uczyć dzieci. Zdawać by się przecież mogło, że skoro jest to etyka, to dzieci i młodzież będą uczone pewnych postaw, które umożliwią im odróżnianie dobra od zła. Pamiętam zresztą, że zaczynając pracę w szkole, zostałem zaczepiony przez polonistkę, która narzekając na młodzież powiedziała: „może Panu uda się nauczyć ich przyzwoitości”. Niestety, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach.

Bo oto program zajęć ułożony jest w taki sposób, że można mówić raczej o historii etyki z dodatkiem wybranych dylematów moralnych, których rozwiązanie proponowane przez program jest jako żywo zaczerpnięte z konkretnego modelu ideologicznego, czyli z liberalizmu. Nie jest więc ten przedmiot  formowaniem człowieka. Proponowane przez Ministerstwo podręczniki pozwalały na przedstawienie różnych systemów etycznych, znanych z historii – począwszy od etyki cnót Arystotelesa, przez stoicyzm, epikureizm aż do kantyzmu, konsekwencjalizmu czy utylitaryzmu. Mamy tam głównie deskrypcję, bez stanowczych i rzetelnych, bo umocowanych w szerokim kontekście filozoficznym, ocen zalet i wad każdego z przedstawianych systemów.

            Zdawać by się mogło, że nie powinienem  narzekać, bo mamy tutaj cały wachlarz systemów, w imię „dla każdego coś miłego”. Nic bardziej mylnego i zdaje sobie sprawę z tego każdy, kto rozumie istotę wychowania dzieci na każdym etapie ich rozwoju. Aby właściwie ukształtować dziecko, potrzebny jest mu kierunek oparty na jednej, określonej aksjologii. Siłą rzeczy, na początku dzieciństwa konieczny jest więc autorytet rodzica i stosunkowo łatwe do zrozumienia wyjaśnienia powinności, a wraz z wiekiem poziom złożoności racji powinien wzrastać. Nadal jednak, szczególnie w okresie dojrzewania, trudno od młodego człowieka oczekiwać, aby system etyczny znał szczegółowo „od podszewki”, czyli rozumiał, że wynika on z założeń ontologicznych oraz rozumienia ludzkiej natury. System etyczny jest bowiem efektem tego, co dzieje się u jego podłoża – stąd właśnie mówimy o filozofii systemowej, czyli łączącej ontologię, epistemologię, etykę i estetykę w jeden system, w którym to wszystko ze sobą współgra, a w której ontologia nazywana filozofią pierwszą, wraz z ludzką naturą, stanowią fundament.

Gdy dziecku lub młodzieńcowi w okresie dojrzewania przedstawiamy, zgodnie z programem Ministerstwa, całą gamę systemów, bez całej podbudowy, bowiem nie pozwala na to ani czas ani poziom intelektualnego i emocjonalnego rozwoju człowieka na tym etapie, to cóż tym samym robimy? Dokonujemy swoistego wdrukowania w umysł, że skoro systemy etyczne są różne i można sobie wybrać ten, który komuś odpowiada, to wartości moralne wynikające z wybranego systemu nie mają charakteru obiektywnego – są płynne.

Oto mamy aksjologiczny szwedzki stół, z którego zależnie od kontekstu, możemy wybrać to, co akurat nam odpowiada. Bo przecież w programie nauczania etyki nie uczy się dzieci właściwej ewaluacji systemów – jest to zabieg z jednej strony celowy, bo wymuszający wtłoczenie do umysłu człowieka utożsamienie tolerancji wszystkich działań z ich akceptacją, z drugiej zaś konieczny, bo jak już wspomniałem, dzieci nie mają narzędzi do właściwej ewaluacji. Po prawdzie to i większość nauczycieli etyki tych narzędzi nie posiada, bowiem są po szkołach podyplomowych. Wracając jednak do dzieci – są więc one zapoznane na przykład z tym, że w obrębie utylitaryzmu w określonym modelu (bo jest ich kilka), to suma arbitralnie rozumianego szczęścia jest decydująca dla oceny czegoś jako dobre. Brzmi fantastycznie, szczególnie dla nastolatka, który wybierając grę online z kolegami zamiast nauki, może zawsze rodzicom powiedzieć: „przykro mi rodzice, ale suma szczęścia moja i kolegów przewyższa waszą sumę szczęścia wynikającą z mojej nauki”.

W ministerialnych podręcznikach do etyki nie znajdzie się przecież zarzutu uderzającego w utylitaryzm: skoro suma szczęścia jest decydująca, to optymalną sytuacją jest np. zdradzenie małżonki w taki sposób, by ta się o tym nie dowiedziała. Szczęśliwe są bowiem w tym wypadku trzy osoby – zdradzający mąż, kochanka, która nie będzie wytargana przez żonę zdradzającego oraz sama małżonka, która żyje w przeświadczeniu o wierności męża. Dziecko bądź młodzieniec zostają więc z samym opisem, bez narzędzi do oceny proponowanego systemu wartości, za to z wrażeniem wynikającym z liberalnej mechaniki – skoro jest tych systemów tak dużo, to żaden nie jest prawdziwy i o charakterze obiektywnym (logiczne rozumowanie musi prowadzić do takich wniosków). Jedyna nauczka, jaka wynika z ministerialnego programu etyki jest taka, że podstawą wszelkich podstaw jest tolerancja – bez względu na to, co drugi człowiek wybierze, mamy powinność tolerować ten wybór.

Oczywiście nie istnieje w podręczniku wyjaśnienie, dlaczego tak jest – jedynym umocowaniem rzekomej cnoty liberalnej tolerancji jest to, że każdy jest równy (tego pojęcia również się nie wyjaśnia) i idzie o to, by nie szkodzić drugiej osobie. Ta liberalna mantra o braku szkody, wynikającej zresztą ze zgody dwójki ludzi, prowadzi w konsekwencji do konieczności uznania, że nawet tak obrzydliwa sytuacja jak umowa między ludożercą a masochistą, że ten pierwszy zje drugiemu nogę, jest akceptowalna. Jest więc oczywiste, że odpodmiotowe rozumienie szkody prowadzi do płynności norm, czyli w efekcie chaosu etycznego. Tego jednak na etyce w szkole podstawowej czy średniej się nie uczy.

Przedmiot ten, w obecnym kształcie i na tym etapie rozwoju człowieka, jest więc niczym więcej niż liberalną indoktrynacją prowadzącą do zobojętnienia, na czym jak się zdaje, bardzo zależy rządzącym, przesiąkniętym mentalnością liberalną i chorobliwym sprzeciwem wobec nauczania Kościoła.

Marcin Sułkowski

Cloaca Maxima

Cloaca Maxima

Data: 17 agosto 2025 Author: Uczta Baltazara

https://babylonianempire.wordpress.com/2025/08/17/cloaca-maxima/

Cloaca Massima pochodząca z czasów starożytnego Rzymu jest jednym z najstarszych kanałów ściekowych. Nazwa, Cloaca Maxima w języku łacińskim, oznacza dosłownie „największy kanał ściekowy”. Został zbudowany pod koniec VI wieku p.n.e. w czasach panowania ostatnich królów Rzymu; królem, który sformalizował jego budowę, był Tarkwiniusz Priskus.[1] Cloaca Massima skorzystała z doświadczeń zdobytych przez inżynierię etruską, wykorzystującą sklepienie łukowe, które uczyniło ją bardziej stabilną i trwałą w czasie. Była to jedna z pierwszych wielkich prac urbanizacyjnych. Rozpoczynała się w dzielnicy Suburra i poprzez Argileto, Forum, Velabro i Foro Boario uchodziła do Tybru w pobliżu Ponte Emilio[2].

Jest to najstarszy wciąż w pełni funkcjonujący kanał ściekowy na świecie, działający od ponad 2600 lat. https://en.wikipedia.org/wiki/Cloaca_Maxima

=============================================

Pamiętam, że jako młody chłopak nie byłem w stanie zrozumieć, że ktokolwiek mógł żyć w warunkach upodlenia panujących w ruderze Gorbeau (chodzi o „Maison Gorbeau”, zrujnowany budynek opisany w powieści ”Nędznicy„), paryskich kanałach ściekowych, tak mistrzowsko opisanych przez Victora Hugo, i z pewnością nie wyobrażałem sobie, że jako dorosły, a raczej człowiek już stary, będę żył w środowisku, które pod względem politycznym, etycznym i ludzkim przypomina to właśnie środowisko.

Oto stan tego małego kontynentu, na którym niektórzy imbecyle zastanawiają się, dlaczego Putin nie został aresztowany na Alasce, podczas gdy w tym samym czasie Merz otwiera usta – zakładając, że są one nimi, a nie innym organem wyemigrowanym poza jego własne miejsce – aby powiedzieć, że Netanjahu powinien być mile widziany w Europie, mimo że jest on skazany przez Międzynarodowy Trybunał Karny, członkiem którego jest UE.

Przekroczyliśmy wszelkie granice hipokryzji; stoimy w obliczu rażącego odsłonięcia prawdziwej natury UE: powiedziano nam, że będzie ona narzędziem wiecznego pokoju, a teraz okazuje się, że zamiast niego jest narzędziem wiecznej wojny.

Massmedialny magik, a w ślad za nim politycy, przez wiele lat łudzili nas, że z kapelusza wyleci gołąb, ale sztuczka się nie udała i wyłoniła się armata. Ci bardziej spostrzegawczy zdawali sobie z tego sprawę już w czasie wojny w Jugosławii.

Wszystko to stało się widoczne z przerażającą wyrazistością w momencie, gdy Trump witał Putina na ziemi Alaski, która była rosyjska i którą car sprzedał Stanom Zjednoczonym w roku 1867 właśnie po to, by zapobiec jej wpadnięciu w szpony ówczesnych mocarstw europejskich, a w szczególności Wielkiej Brytanii. Sama lokalizacja nadała szczytowi bardzo aktualne znaczenie symboliczne. Lata prostackiej i obłąkanej rusofobii, która posunęła się nawet do zakazu prezentacji książek, przedstawień czy koncertów muzyki rosyjskiej i/lub z udziałem rosyjskich dyrygentów, spaliły na panewce. Powstał toksyczny, gęsty dym, cuchnący desperacją i zidioceniem.

Tak, ponieważ wszystko to nie było jedynie chwilowym szaleństwem, które pozwoliłoby im cofnąć się do tyłu, ale doprowadziło do decyzji, które niszczą gospodarkę kontynentu. To nie przypadek, że europejskie środowisko polityczne i ci, którzy za nim stoją, zrobili wszystko, co w ich mocy, aby wysadzić w powietrze spotkanie Putina i Trumpa, popychając Zełenskiego do operacji terrorystycznych przeciwko własnym obywatelom i posuwając się nawet do organizowania «demonstracji ludności» na Ukrainie – przeciwko możliwości zakończenia wojny. Garstki osób przed ambasadami amerykańskimi domagała się uwolnienia więźniów pochodzących z nazistowskich batalionów, takich jak Azow. Jedynie sprytne teleobiektywy zamieniły owych opłacanych szaleńców w małe tłumy.

Rezultat jest jednak taki, że nie będzie zawieszenia broni w celu zamrożenia konfliktu i nie będzie żadnych ceł, które Trump ogłosił i które zostały przedstawione jako pułapka, biorąc pod uwagę, że Chiny, Indie i Brazylia, tak czy inaczej, odmówiły zaprzestania handlu z Rosją. Obecnie, frajerzy z UE będą musieli szukać wyjścia, chociaż ostatnią nadzieję pokładają w zaplanowanej na jutro wizycie Zełenskiego w Waszyngtonie, tak jakby ów komik udający duce mógł naprawdę coś zmienić. Będzie mu powiedziane, by w końcu zawarł pokój, akceptując warunki Rosji.

Gdyby ów plugawy osobnik przyjął ofertę, którą Moskwa złożyła mu wiosną 2022 r., Ukraina pozostałaby z terytoriami, które dziś utraciła, a którym w przeszłości mogła nadać szeroką autonomię. Został jednak przekonany przez Wielką Brytanię i swoich akolitów z Brukseli do kontynuowania konfliktu do ostatniego Ukraińca.

Oto, co się wyprawia, gdy się ulega owym sanhedrynom niekompetentnych służalców, którzy dziś sami już nie wiedzą, któremu panu być posłusznymi, czy Waszyngtonowi, czy ekonomicznym potentatom globalizmu, i którzy obawiając się popełnienia błędu, są posłuszni wszystkim –popadając w delirium, które jest zarówno przerażające, jak i śmieszne. Zamienili oni kontynent w wysypisko spraw przegranych oraz niegodziwych intencji bez przyszłości.

Wszyscy dystansują się od nich, z wyjątkiem nas Europejczyków – nie mogących tego zrobić; nas, którzy stajemy się nędznikami ekonomicznyminie będącymi w stanie pozbyć się moralnych i politycznych nędzników sprawujących władzę.

INFO: https://ilsimplicissimus2.com/2025/08/17/cloaca-maxima/

Europa to Chrześcijaństwo, a nie Kalifat – ks. prof. Stanisław Koczwara

Europa to Chrześcijaństwo, a nie Kalifat – ks. prof. Stanisław Koczwara

Autor: AlterCabrio , 17 sierpnia 2025

My w Budapeszcie, Warszawie, Pradze, Bratysławie nie możemy pojąć, jak mogło komukolwiek przyjść do głowy wpuszczanie ludzi z innych kontynentów i innych kultur bez żadnej kontroli. Jak mogło dość do obumarcia w naszej cywilizacji tak naturalnego i podstawowego instynktu, który nakazuje bronić siebie, swej rodziny, domu, bronić swojej ziemi. A przecież mamy czego bronić.

Mimo przewagi wroga stojący na czele arcybiskup nie miał wątpliwości, co do podjęcia walki. Tak bowiem nakazywało mu Słowo Boże: “Weź Święty Miecz, dar od Boga. Przy jego pomocy pokonasz nieprzyjaciół” [z Księgi Machabeusza]. Pozostali biskupi wystąpili do walki w pierwszym szeregu, zachęcając następujące po nich chrześcijańskie rycerstwo wezwaniem: “Bądź wiernym wiecznie religii, bo w niej nasze zbawienie”, a nie równość religii, jak się dzisiaj głosi!

−∗−

Europa to Chrześcijaństwo, a nie Kalifat – ks. prof. Stanisław Koczwara

Ks.Stanisław Koczwara rozważa skutki bitwy pod Mohaczem stoczonej 29 sierpnia 1526 r., która zaważyła na losach Węgier i dużej części Europy oraz dawną bohaterską postawę hierarchów Kościoła Katolickiego, który jest obecnie swoim cieniem.

Więcej: ks. prof. Stanisław Koczwara

Przedziwny obraz. Najświętsze Serca Jezusa w Milejczycach przemawia miłością

Przedziwny obraz. Najświętsze Serca Jezusa w Milejczycach przemawia miłością

Adam Białous https://pch24.pl/przedziwny-obraz-najswietsze-serca-jezusa-w-milejczycach-przemawia-miloscia/

W niewielkiej miejscowości Milejczyce na Podlasiu, w zabytkowym, drewnianym kościele znajduje się niezwykły obraz Najświętszego Serca Jezusowego. Nieznany jest jego autor, nie wiadomo jak znalazł się w świątyni. Podczas niedawno przeprowadzonej renowacji tego malowidła dużej klasy artystycznej, ustalono, że prawdopodobnie jest ono najstarszym w Polsce przedstawieniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, namalowanym według objawień św. Marii Małgorzaty Alacoque.

Co najciekawsze, do proboszcza parafii napływa coraz więcej świadectw uzdrowień osób powierzonych Bożej opiece, podczas modlitwy w obliczu obrazu Najświętsze Serca Jezusa z milejczyckiego kościoła. 

Historia świątyni i obrazu

Pierwsza zachowana w dokumentach archiwalnych wzmianka o wsi Milejczyce pochodzi z roku 1479. W pewnym okresie swojej historii miejscowość posiadała prawa miejskie. Parafia pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach została erygowana na początku XVI wieku. Pierwszy, drewniany kościół, ufundowany przez króla Zygmunta Starego, stanął w Milejczycach w roku 1529. Obecna, również drewniana świątynia, została wzniesiona około roku 1650. Nie wiadomo, w którym dokładnie roku obraz Najświętsze Serca Jezusa znalazł się w kościele. Jednak najstarsze odnalezione w archiwach zapisy, dotyczące tego malowidła, pochodzą z połowy wieku XVIII i świadczą, że obraz w Milejczycach był otoczony niezwykłą czcią już wtedy, ale zapewne też wcześniej.

Historia niezwykłego obrazu Najświętsze Serca Jezusa z kościoła pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach jest tajemnicza, niewiele o jego pochodzeniu wiadomo. Do tej pory badaczom nie udało się ustalić kim był autor wizerunku. Głowią się też oni nad tym, w jaki sposób ten obraz, o ogromnych walorach artystycznych i historycznych, znalazł się w małym kościółku w Milejczycach. Z informacji, które udało się do tej pory pozyskać księżom pracującym w Archiwum Diecezjalnym w Drohiczynie, wiadomo jedynie, że  obraz Najświętsze Serce Jezusa na pewno był obecny w świątyni już w roku 1740. W drohiczyńskim archiwum znajduje się najwięcej zapisów dotyczących kościoła w Milejczycach. Obecnie trwa kwerenda tych materiałów.

Sporo też ustalono podczas, przeprowadzonej w roku 2019 przez konserwator dzieł sztuki Joannę Polaską, renowacji obrazu Serca Jezusa. Najważniejszym odkryciem jakiego udało się jej dokonać, było to, że obraz najpewniej został namalowany pod koniec XVII wieku. Co czyniłoby z niego najstarszy, z do tej pory odkrytych, wizerunków Najświętszego Serca Pana Jezusa, namalowanych według objawień św. Marii Małgorzaty Alacoque w Polsce, a być może nawet na całym świecie. Do tej pory za najstarsze takie malowidło w Polsce uważa się obraz z roku 1704 znajdujący się u sióstr Wizytek w Warszawie.

Konserwator, która odnawiała i badała obraz z Milejczyc uważa, że jest bardzo prawdopodobne, iż został on namalowany pod koniec XVII wieku. – O tym, iż obraz powstał najpewniej pod koniec XVII wieku świadczą takie jego cechy jak – płótno na którym został namalowany, sposób malowania, pigmenty które zostały użyte przez twórcę. Żeby jednak z całą pewnością móc powiedzieć, w którym dokładnie roku to malowidło powstało, trzeba by zrobić bardzo szczegółowe jego badania – powiedziała dla PCh24.pl Joanna Polaska.

Obraz dużej klasy artystycznej

Konserwator zwróciła również uwagę na niezwykłą wartość artystyczną obrazu z milejczyckiego kościoła. – Malarz, który stworzył to dzieło był znakomitym artystą. Walory artystyczne tego obrazu są dużej klasy. Widać, że twórca tego obrazu, znakomicie opanował warsztat malarski . Zwróciła jednocześnie uwagę na niestandardowość tego dzieła sztuki religijnej. – To przedstawienie typu Najświętsze Serca Jezusa jest bardzo nietypowe. Mocno odsłonięta pierś Jezusa, a w jej centrum Serce Zbawiciela. Albo ten baranek na jego ramionach – dodała Polaska.

To nietypowe przedstawienie może być również dowodem na bardzo wczesne powstanie obrazu. Zaraz po uznaniu przez Kościół objawień św. Marii Małgorzaty Alacoque, malarze bardzo różnie, według swojej wyobraźni, przedstawiali Jezusa, którego oglądała jedynie wizjonerka. Jako wzorcowy obraz Najświętsze Serca Jezusa Kościół wskazał na dzieło powstałe w roku 1760, a stworzone przez włoskiego malarza Pompeo Batoniego.  Obraz ten znajduje się w słynnym jezuickim kościele Il Gesu w Rzymie i stał się wzorem dla wszystkich innych tego typu malowideł.

Jak tłumaczy Joanna Polaska, obraz Najświętsze Serca Jezusa z milejczyckiego kościoła, zostało wykonane techniką olejną na lnianym płótnie. Tło obrazu jest w ciemnej tonacji, jednak postać Jezusa, kontrastowo, jest bardzo jasna. Autor dzieła ukazał Chrystusa frontalnie. Dobry Pasterz zwraca swoje oblicze w prawą stronę, czyli w stronę niesionego na ramionach baranka. Tunika, w która odziany jest Chrystus ma kolor czerwony – królewski, a jednocześnie męczeński. Niebieski płaszcz narzucony na tunikę jest symbolem również ludzkiej natury Jezusa Chrystusa. Dłonie Jezusa trzymające baranka mają wyraźne ślady ran, pozostawionych przez gwoździe. Centralnym punktem tego niezwykłego obrazu jest Serce Jezusa, umiejscowione na odsłoniętej piersi Chrystusa. Serce to jest oplecione cierniową koroną i krwawice z rany zadanej włócznią.   

Skąd do Milejczyc trafił ten niezwykły obraz?

Historycy przypuszczają, że obraz Najświętsze Serca Jezusa znajdujący się w kościele pierwotnie mógł znajdować się w katedrze w Drohiczynie. Świątynia ta w wieku XVII i XVIII należała do Jezuitów, którzy intensywnie szerzyli kult Najświętszego Serca Pana Jezusa. Stało się tak za sprawą jezuity św. Klaudiusza de la Colombière, który był spowiednikiem Marii Małgorzaty Alacoque. Stał się on również pierwszym gorącym orędownikiem objawień swojej penitentki. 

Joanna Polaska podczas prowadzonych nad obrazem prac ustaliła, iż został on przycięty u góry i u dołu do wymiarów obecnych ram czyli do wymiaru – 151 cm na 92 cm. Stało się tak, aby dopasować obraz do bocznego, niewielkiego ołtarza milejczyckiego kościoła. Pierwotnie obraz był więc większy. Potwierdzało by to przypuszczenie o wcześniejszym przebywania dzieła w kościele jezuickim w Drohiczynie, który jest świątynią dużą, obecnie katedralną. Skąd jednak obraz mógł być sprowadzony przez jezuitów – tego na razie nie wiadomo. Może kwerenda prowadzona właśnie w drohiczyńskim archiwum diecezjalnym da odpowiedź na to pytanie?

Nabożeństwo do Najświętszego Serca Pana Jezusa

Żywe nabożeństwo do Serca Pana Jezusa obecne było wśród wiernych Kościoła katolickiego już w średniowieczu, ale energicznie zaczęło się ono rozwijać dopiero na przełomie wieku XVI i XVII wieku, niedługo po objawieniach św. Marii Małgorzaty Alacoque. Objawienia te miały swój czas w latach 1673-5. Gorącym propagatorem kultu Serca Jezusa na terenie Polski był jezuita Kacper Drużbicki. Co ciekawe kult ten szerzył on jeszcze przed objawieniami św. Marii Małgorzaty Alacoque. Ojciec Drużbicki zmarł 10 lat przed tymi objawieniami, które przyniosły Kościołowi skarb nabożeństw pierwszych piątków miesiąca. Współbracia polskiego Jezuity tak intensywnie kontynuowali jego dzieło, iż ojciec święty Klemens XIII liturgiczne obchody ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa zatwierdził w roku 1765 jedynie dla diecezji Polski.

Dopiero w roku 1856 roku bł. papież Pius IX rozszerzył tę uroczystość, obchodzoną 12 czerwca, na Kościół obecny we wszystkich innych częściach świata.  W Polsce kult Najświętszego Serca Jezusa swój szczególny renesans przeżywał w pierwszej połowie XX wieku. Wówczas to niemal we wszystkich kościołach pojawiły się obrazy przedstawiające Serce Jezusa. Kulminacją był akt oddania Narodu Polskiego Boskiemu Sercu dokonany przez episkopat Polski 3 czerwca 1921 roku w Krakowie. Jeszcze w czasach powojennych wizerunek Serca Jezusa był obecny w bardzo wielu polskich domach. Na porządku dziennym było też uczestnictwo w pierwszych piątkach miesiąca. W czasach obecnych kult ten jakby przygasł.

Kult Najświętszego Serca Jezusa w Milejczycach

Zastanawiające jest więc, że nabożeństwo to jest wciąż żywe w milejczyckiej parafii. Nie dość powiedzieć, iż żywe, ale można też śmiało rzec – nabierające duchowego rozpędu.   Zapisy historyczne umieszczone w księgach przechowywanych w drohiczyńskim archiwum diecezjalnym wskazują, że od połowy XVIII wieku obraz w Milejczycach cieszył się wielką czcią, której wyrazem były srebrne korony, zdobiące do 1866 roku. Korony te, nie wiedzieć kiedy na obraz włożone, zdobiły  głowy Chrystusa i baranka. W roku 1866 korony usunęły zaborcze władze carskie. Z ksiąg parafii wiadomo, że w XIX wieku w niedzielę i święta wierni, niezależnie od obrządku i wyznania, bo w Milejczycach jest również cerkiew i wyznawcy prawosławia,  gromadzili się w kościele o godzinie 15-tej, aby śpiewać „Godzinki o Najświętszym Sercu Jezusa”. Ta piękna tradycja trwa do dziś.

Przerwana była jedynie w okresie kiedy, władze carskie, w ramach represji po Powstaniu Styczniowym, zlikwidowały parafię Świętego Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach (w roku 1866). Świątynię zamieniono w cerkiew prawosławną. W Cerkwi nie było kultu Serca Jezusa, obrazu nie zdjęto, ale duchowni prawosławni nakazali go zakryć. Świątynia na powrót stała się kościołem parafialnym [katolickim] w maju 1917 roku.  Co warto wspomnieć, ponownego poświęcenia świątyni 4 lipca 1921 roku dokonał biskup wileński ks. Jerzy Matulewicz, który w roku 1987 ogłoszony został w Rzymie przez ojca świętego Jana Pawła II – błogosławionym. 

Coraz więcej świadectw uzdrowień

W ciągu ostatnich trzech lat, czyli  w czasie kiedy jestem tu proboszczem, otrzymałem od wiernych już ponad 30 świadectw dotyczących cudownych uzdrowień, osób które prosiły o łaski w obliczu obrazu Najświętsze Serce Jezusa, znajdującego się w naszym kościele – powiedział PCh24.pl proboszcz parafii pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika ks. Jarosław Rosłon. Świadectwa te dotyczą m.in. poczęć dzieci przez małżeństwa z problemem niepłodności, które to poczęcia z punktu widzenia medycyny, były niemożliwe. Są też świadectwa uzdrowień z nowotworów. – Zaraz kiedy zostałem proboszczem w Milejczycach ludzie zaczęli mi przesyłać czy przynosić świadectwa niezwykłych uzdrowień. Najpierw, szczerze mówiąc, trochę to lekceważyłem, myślałem sobie – Pan wysłuchał prośby wiernego, no to „Chwała Panu”. Kiedy jednak tych świadectw zaczęło do mnie spływać coraz więcej, postanowiłem potraktować to poważniej i zacząłem  je gromadzić – dodał ksiądz proboszcz.

Okazuje się, że również wcześniej takie cuda się zdarzały. – Kiedy zacząłem wertować archiwalne dokumenty parafialne znalazłem tam, kilka adnotacji dotyczących cudownych uzdrowień. Dla przykładu uzdrowienie polskiego żołnierza w roku 1938. On był ułanem i nieszczęśliwie spadł z konia, Lekarze twierdzili, że wkrótce umrze. Ułan poprosił o modlitwę w milejczyckim kościele przed cudownym obrazem i wyzdrowiał – powiedział ks. Rosłon.

Proboszcz milejczyckiej parafii opowiedział nam o kolejnym uzdrowieniu. – 3,5 letni chłopiec z Hajnówki był bardzo ciężko chory. Jego ojciec mówił mi, że lekarze dawali mu 1 procent szans na przeżycie. Rodzice, za namową zaprzyjaźnionego księdza, zamówili kilka Mszy św. w naszym kościele, przed obrazem Najświętsze Serca Jezusa. Po odprawieniu dwóch Mszy św. chłopiec wstał ze szpitalnego łóżka i zaczął chodzić. Sami lekarze powiedzieli rodzicom, że to wyzdrowienie trzeba rozpatrywać w kategorii cudu a nie wiedzy medycznej – wskazał proboszcz milejczyckiej parafii.

Obraz peregrynuje, a Jezus udziela łask

Parafia pw. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Milejczycach ma około 400 wiernych a obrazków kopii obrazu rozeszło się już 9 tysięcy. Są rozchwytywane. – To jakiś ruch oddolny, bo ja tego nie rozgłaszam. Zaczęło się od jednej kobiety, która kupiła u nas kopię obrazu. Po modlitwie w obliczu tej kopii obrazu, zaczęły się rozwiązywać ludzkie  problemy życiowe, czasem bardzo trudne. Obecnie już ponad 20 kopii obrazu peregrynuje po rodzinach w Warszawie i Lublinie. Ta peregrynacja to inicjatywa wiernych – wskazał ksiądz Rosłon. 

Kult Najświętszego Serca Jezusa zaczyna się na nowo budzić. Być może ma to związek z zapowiedzią Jezusa, którą usłyszała podczas objawień św. Maria Małgorzata Alacoque – „To nabożeństwo jest ostatnim wysiłkiem mojej miłości i będzie dla ludzi jedynym ratunkiem w tych ostatnich czasach”. Zauważmy, że niezwykłe przemiany Hostii jakie miały miejsce w ostatnich latach w Sokółce i Legnicy, również ukazują nam cierpiące Serce Jezusa.

Być może Milejczyce to kolejny sygnał, który Chrystus przekazał ludziom za pośrednictwem  św. Marii Małgorzaty Alacoque – „Moje Boskie Serce tak płonie miłością ku ludziom, że nie może dłużej utrzymać tych płomieni gorejących zamkniętych w moim łonie. Ono pragnie rozlać je za twoim pośrednictwem i wzbogacić ludzi swymi Bożymi skarbami. W nim znajdą wszystko czegokolwiek będzie im potrzeba dla ratowania swych dusz z przepaści zguby”. 

Adam Białous

Oto 12 stopni do piekła wg św. Bernarda z Clairvaux. “Babcia Kasia” się kłania

Oto 12 stopni do piekła wg św. Bernarda z Clairvaux

Masoneria polska i okolice”, Stanisław Krajski, 1997, 316-331

Oto 12 stopni do piekła wg św. Bernarda z Clairvaux

Proces schodzenia po stopniach pychy opisał szczegółowo w XII w. św. Bernard z Clairvaux w traktacie “O stopniach pokory i pychy”. Mówi tam o tym jak pewni ludzie “schodzą” po stopniach pychy osiągając wreszcie stan “śmierci duszy”. Człowiek “umarły na duszy” – “żywy trup” zaczyna się “rozkładać” tracąc powoli, ale nieubłagalnie to, co można nazwać resztką jego człowieczeństwa, stając się coraz bardziej “trupem” i to tak dalece, stwierdza wielki Doktor Kościoła, że aż, w pewnym momencie “już cuchnie”. Ten stan jest czymś najgorszym, co może nas spotkać, szczytem nieprawości i niegodziwości, a zarazem nieodwracalną, całkowitą degeneracją duchową i moralną człowieka. W jaki sposób dochodzi do tej degeneracji? Św. Bernard wyróżnia dwanaście etapów tego procesu.

l. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła

Każdy z nas, mówi św. Bernard, musi, przede wszystkim, poznać samego siebie i “dojrzeć własną nędzę”. Musimy przecież wiedzieć kim jesteśmy, co się w nas i co się z nami dzieje, dokąd zmierzamy, gdzie chcemy zmierzać, dokąd powinniśmy zmierzać.
Musimy wiedzieć. co powoduje, że jesteśmy wolni, a co nas zniewala. co nam służy, a co nas niszczy, kiedy wzrastamy a kiedy się degenerujemy. Musimy znać swoje braki. wady. słabości i błędy. Potrzebne jest to nam do odnalezienia własnego miejsca w życiu, do znalezienia się w każdej sytuacji, do uniknięcia nieszczęścia. Przykrości, kompromitacji. Potrzebne jest to nam również po to, byśmy mogli pracować nad sobą. doskonalić się, posuwać się do przodu, a nie do tyłu, w górę, a nie w dół. Musimy być w ciągłym kontakcie z prawdą o nas samych, by móc sprawować nad sobą kontrolę i nad wszystkim tym co robimy.

Człowiek jest istotą niedoskonałą. Jego możliwości są bardzo ograniczone. Jest też ograniczony czasem i przestrzenią. Jego “pojemność” jest zatem niewielka. Musi więc bardzo roztropnie gospodarować swoim “potencjałem”. Jeśli uczyni jedną “inwestycję” nie uczyni innej. Musi zatem wybierać jedno kosztem drugiego. Wybór taki jest często bardzo ograniczony. Niekiedy wcale go nie ma. Tylko bowiem szaleniec odrzuca to, co mu służy na rzecz tego, co go niszczy.

W pierwszym rzędzie nie może nam, co chyba jest oczywiste. zabraknąć „potencjału” dla poznania samego siebie, zobaczenia i pełnego uświadomienia sobie własnej „nędzy”. dla sprawowania nieustannej kontroli nad sobą. Tym, co nie tylko utrudnia ale także, w konsekwencji, faktycznie uniemożliwia spełnienie tej podstawowej dla nas czynności jest, stwierdza św. Bernard, ciekawość. Jest ona, sama w sobie, czymś absurdalnym. W jej efekcie przecież, angażując często wiele sił, środków i czasu, nabywamy informacje i rozumienia, które są i będą dla nas całkowicie bezużyteczne. Jest ona ponadto rodzajem obżarstwa. Obżarstwo zaś nie powoduje jedynie „niestrawności”. Nie bez powodu jest jednym z grzechów głównych. Przede wszystkim jednak ciekawość odwraca naszą uwagę od samych siebie, jest, jak mówi św. Bernard, chorobą duszy będącą przyczyną zaniedbywania siebie i zajmowania się wszystkim innym.

Ponieważ dusza taka nie zna siebie – czytamy w traktacie „O stopniach pokory i pychy” – wygnana jest jakby na zewnątrz, „aby paść koźlęta” (por. Pnp 1.8). Koźlętami. oznaczającymi grzech, słusznie mógłbym nazwać oczy i uszy. bowiem jak śmierć weszła na świat przez grzech, tak do duszy przez te właśnie okna przenika. Takie to więc koźlęta wyprowadza na pastwisko w ciekawości swojej, nie troszcząc się o poznanie swojego wnętrza. Bo istotnie gdybyś, człowiecze, badał się dokładnie byłoby dziwne, żebyś jeszcze na co innego zwracał swą uwagę! Posłuchaj ciekawcze, Salomona, posłuchaj głupcze, Mędrca: „Z całą pilnością strzeż serca swego” (Prz. 4. 23), w tym mianowicie celu. by wszystkie zmysły czuwały i strzegły źródła dającego życia. Dokąd to ciekawcze od siebie odchodzisz? Czyjej opiece powierzasz się na ten czas? Jak śmiesz podnieść oczy ku niebu – ty, co zgrzeszyłeś przeciwko niemu? Patrz w ziemię, abyś poznał samego siebie”.

Ciekawość zamienia naszą świadomość w wielkie śmietnisko. Wszystkie te śmieci zakrywają to co ważne, cenne, istotne. Rodzi się w nas chaos, w którym się gubimy. Zarazem zaczynamy mieć poczucie pewnego nasycenia, wewnętrznego bogactwa. Czujemy się pełni. To, w połączeniu z brakiem samokontroli powoduje, iż zaczyna nas powoli ogarniać pycha. Nie widzimy naszych błędów, słabości, nie czujemy pustki. Jesteśmy zatem we wszystkim O.K. Nasze wady, których nie zwalczamy, powiększają się. Zaczynają coraz bardziej dawać znać o sobie skutki grzechu pierworodnego. Uwalniają się niskie instynkty. Zaczynają w nas, przyjmując taką czy inną, czasami, wydawałoby się zaskakującą postać, dominować. Budzą się w nas “demony”.
To ciekawość. mówi św. Bernard. spowodowała upadek szatana, grzech Ewy. “Szatan – czytamy – odpadł od prawdy przez ciekawość, albowiem wpierw z wielkim zainteresowaniem podglądał to czego potem grzesznie pożądał i zuchwałe oczekiwał”. Ewa wiedziona ciekawością uległa namowom szatana.

2. Zazdrość i poczucie wyższości

Pierwszym efektem ciekawości jest powierzchowne, płytkie, małostkowe myślenie. Św. Bernard nazywa to zjawisko lekkomyślnością. Polega ono na ujmowaniu wszystkiego w prymitywnych kategoriach “więcej” i “mniej”. które odnoszone są do naszego, niekontrolowanego już, degenerującego się, rozdętego ,Ja”.

Człowiek “lekkomyślny” odnosi siebie wciąż do innych dzieląc ich na jakoś lepszych i jakoś gorszych od siebie – tych. co mają czegoś więcej i tych. co mają czegoś mniej. Zaczynają w nim dominować dwa uczucia: zazdrość i poczucie wyższości. Zazdrości “tym lepszym”. pogardza „tymi gorszymi”. Całe swoje życie zaczyna poddawać zazdrości i pogardzie – ukazywaniu swojej wyższości.

Z jednej więc strony robi wszystko byle tylko dorównać “tym wyższym”, goni za pieniędzmi, władzą, sławą. Z drugiej strony poświęca dużo sił i środków na to. by wciąż udowadniać „tym niższym”, że on jest lepszy. manifestuje swój stan posiadania, wyolbrzymia go, daje wciąż poznać jaką to on ma władzę, jaki jest wolniejszy, silniejszy, itd.

3. “Serce głupich gdzie wesele” (Syr 7, 5). Zabić smutek

Następnym krokiem w dół jest zawężenie horyzontu myślowego do obszaru. w ramach którego „ja” może się nadal rozdymać i w którym rodzi się nieustające poczucie samozadowolenia. Człowiek znajdujący się na tym stopniu pychy ogranicza swoją ciekawość tego wszystkiego. w czym ukazać się może jego własna miernota i wyższość innych. i kierują ją w zupełnie inną stronę: zwraca uwagę na swe domniemane cnoty i w żadnym wypadku nie uznaje zasług drugiego. Usunąwszy z pamięci wszystko. co dotychczas uznawał w sobie za godne pogardy. a więc przykre. a zebrawszy to. co według niego zasługuje na szacunek. nie myśli przy tym o niczym innym jak tylko o tym. co mu się w sobie podoba.”

Największym problemem dla takiego człowieka jest, stwierdza św. Bernard, smutek. który rodzi się w nim gdy, pomimo wszystko, uświadomi sobie jakąś swoją słabość, jakiś brak. jakiś swój błąd. Stara się go „zabić” – po tym można go rozpoznać – „niestosowną wesołością” traktowaniem wszystkiego w sposób nie do końca poważny, jakoś żartobliwy, najczęściej z cynicznym i zjadliwym humorem nie szanującym żadnych świętości. Chce nią nasycić swoje życie tak dalece, by nie było już w nim miejsca na poważną refleksję mogącą obnażyć prawdę o nim.

4. Potok próżności

Czwarty stopień pychy to stopień „wzmożonej próżności”. która najczęściej. choć w różny sposób. objawia się w “wielomóstwie”. Jest to sensu stricte chełpliwość. Sprowadza się ona do zjawiska, które młodzież nazywa “szpanem”. Jest to popisywanie się własną wiedzą, erudycją, umiejętnością wysławiania się, dowcipem. “Będzie więc mówił – stwierdza św. Bernard – albo pęknie. Jest bowiem wypełniony gadaniną i ciśnie go para, która w nim jest. Łaknie i pragnie słuchaczy, przed którymi mógłby się popisać swoją próżnością, na których mógłby wylać to, co czuje, aby dowiedzieli się o jego wielkości. Przy nadarzającej się okazji, ilekroć rozmowa dotyczy nauki, on przytacza problemy stare i nowe – płyną błyskotliwe sentencje, latają pompatyczne frazesy, Odpowiada chociaż go nikt nie pyta. Sam zadaje pytania i sam udziela odpowiedzi; przerywa mówiącym. /…/ Mógłby budować. ale nie ma zamiaru. Nie myśli uczyć ciebie. albo uczyć siebie. ale mówi i mówi, by wiedziano do czego jest zdolny.

5. “Nie jestem jak inni ludzie”

“Przykro jest wynoszącemu się nad innych – mówi św. Bernard – nie czynić czegoś, co by go wyróżniało”. W ten sposób rodzi się to zjawisko, które wielki Doktor Kościoła nazywa “kultem własnej odrębności”.
Człowiek, który zstąpił na ten stopień pychy: “Wcale nie stara się być lepszym, chce tylko za takiego uchodzić. Nie pragnie żyć doskonale. pragnie tylko, by go za doskonałego uważano, ażeby mógł powiedzieć: “Nie jestem jak inni ludzie” (Łk 18, 11).
Cały swój wysiłek poświęca więc tworzeniu swojego “image” – zaczyna udawać najlepszego manifestacyjnie podejmując takie działania, które w powszechnej opinii uchodzą za oznakę wielkości. Wszystko robi na pokaz, stwarza tylko pozory zaniedbując, faktycznie, całkowicie swoje życie moralne i duchowe.

6. Zarozumiałość

Człowiek zstępujący na ten stopień pychy pozbywa się niepokoju. który mu dotąd towarzyszył. niepokoju rodzącego się w związku z pytaniem: Czy jestem doskonały? Taki człowiek jest teraz pewny, stuprocentowo pewny – jestem wspaniały pod każdym względem, wszyscy przy zdrowych zmysłach muszą to uznać.

Św. Bernard mówi, że życie takiego człowieka zdominowane jest przez niezachwianą niczym pewność siebie, pyszałkowatość i głód pochlebstw. Odrzuca on autorytety. wierzy tylko sobie, wszystko, co robi uznaje za szczyt doskonałości. Wciąż manifestuje tą swoją “doskonałość”, opowiada o niej, popisuje się swoimi zdolnościami. Zarazem robi wszystko, by usłyszeć pochwały. Podejmuje je w taki sposób. by, przede wszystkim. innym się to podobało. Działa „pod publiczkę”, zadaje się tylko z takimi ludźmi, którzy albo go podziwiają. albo przynajmniej nie szczędzą mu komplementów.

7. Niepohamowana ambicja

Normalny człowiek szuka swojego miejsca w życiu, nie za niskiego, nie za wysokiego, tego właśnie, które jest mu przeznaczone, które odpowiada jego możliwościom, w którym nie tylko dobrze się czuje ale i potrafi sprostać wszystkim, związanym z nim wymaganiom.

Człowiek, który zstąpił na siódmy stopień pychy chce być jak najwyżej. Jego ambicja jest nieograniczona. Wszystko jej podporządkowuje. W pierwszym rzędzie poświęca się temu. co nazywa się karierą zawodową. Bez pardonu, bez miłosierdzia dla innych, ale także i dla siebie, wręcz, niekiedy nawet wprost, po trupach pnie się w górę. Także w innych sferach nie zapomina nigdy o swoich aspiracjach. Zawsze chce być najlepszy, stać jak najwyżej.

„Jakże człowiek przekonany o swej wyższości – stwierdza św. Bernard – może bardziej cenić innych niż siebie? Na zebraniach zajmuje pierwsze miejsce. w naradach pierwszy zabiera głos. Zjawia się nie proszony, wtrąca się bez przyczyny, poprawia porządek, kwestionuje decyzje. Czego sam nie przeprowadził i nie uporządkował. nie uważa za słuszne i sprawiedliwe. Wydaje sądy o sędziach. wyroki uprzedza projektami orzeczeń. […] Gdy mu zlecają wykonanie jakiejś drobnostki, zżyma się, protestuje, uważa bowiem, iż nie wypada zajmować się błahostkami, ponieważ jest stworzony do wielkich rzeczy”.

8. „Nie zrobiłem niczego złego”

Człowiek. który- uznaje się za doskonałego. który- nie ma żadnych wątpliwości. co do swojej doskonałości. zarozumiały i chorobliwie ambitny staje się. jeśli chodzi o własną osobę. „ślepy moralnie”. Nie jest w stanie, w żaden sposób dostrzec swoich słabych stron, błędów, grzeszków nawet wtedy, gdy jawią się one jak na dłoni. gdy są bezdyskusyjne, oczywiste, gdy aż „kolą w oczy”.

Gdy ktoś więc coś mu wytknie, przedstawi świadków, udowodni niezbicie nie przyjmie tego do wiadomości bądź do upadłego będzie się bronił starając się udowodnić, że faktycznie nie ma tu żadnej jego winy.

Taki człowiek. stwierdza św. Bernard. gdy wspomni się o jakimś jego przewinieniu, zawsze zaczyna swą obronę od zdania: „Nie zrobiłem tego”. Gdy się go trochę “przyciśnie do muru” mówi: .,Zrobiłem. Rzeczywiście, ale dobrze”. Gdy mu się udowodni grzech w taki sposób się usprawiedliwia, że wynika z tego co mówi, iż on za to nie odpowiada. Stwierdza np.: “Chciałem dobrze, a że stało się tak jak się stało to już nie moja wina”. Oskarżony reaguje zawsze agresywnie, „złości się”, wreszcie stara się udowodnić, przede wszystkim sobie, ale także innym, że powodem oskarżenia jest uprzedzenie, zazdrość, że jest ono zakamuflowanym prześladowaniem itp., itd.

Ten stan, czytamy w traktacie “O stopniach pokory i pychy” jest charakterystyczny dla ósmego stopnia pychy. W tym momencie zstępujący po stopniach pychy “wkracza w przedsionek piekła”, staje się podobny szatanowi, już zaczyna traktować siebie jak Boga – istotę, w wypadku której słabości, błędy, pomyłki, grzechy są nie do pomyślenia.
Człowiek, który osiągnął ósmy stopień pychy “dusi się” moralnie, “usycha” duchowo, zaczyna “konać”, by wreszcie “umrzeć” na duszy. Na tym stopniu pychy staje się więc, stwierdza św. Bernard, żywym trupem. Od tego momentu zaczyna się już “rozkładać”.

9. Kłamstwo i przewrotność

W świadomości człowieka zstępującego po stopniach pychy zachodził dotąd proces utraty kontaktu z prawdą o sobie i, w znacznej mierze, również prawdą o innych ludziach oraz, w konsekwencji, całej rzeczywistości. W ramach tego procesu zanika zatem tak samokrytycyzm tego człowieka jak i zdolność prawidłowej oceny wszelkich zjawisk i faktów. W efekcie człowiek taki traci zdolność rozpoznania swojego realnego (faktycznego) „ja” biorąc za nie swoje „ja” idealne (wymyślone przez siebie) i dokonując, za jego pośrednictwem projekcji na całą rzeczywistość tak, że zaczyna funkcjonować w większym stopniu w krainie fikcyjnej wykreowanej przez swoje marzenia i oczekiwania niż w realnym świecie wierząc zarazem wciąż głęboko. że wszystko to jest „nagą” prawdą.
Takie postępowanie podyktowane jest jego naturalnym przywiązaniem do prawdy. Fakt. iż przywiązanie to zaczęła przewyższać pycha powodował, że człowiek taki robił wszystko, by za prawdę uznawać tylko to, co “karmiło” tę pychę. Śmierć duszy, która nastąpiła na ósmym stopniu pychy polegała, także, na całkowitym zanegowaniu swojego realnego “ja” (można powiedzieć “zabiciu” go), a co za tym idzie również pozostałej części rzeczywistości. co spowodowało. w konsekwencji, utratę przywiązania do prawdy. Teraz zaczęła się już liczyć dla tego człowieka i rządzić nim niepodzielnie pycha. Ustało więc działanie przyczyn zmuszających go do separowania się od faktów. Nastąpiło otwarcie na nie i zarazem całkowite ich lekceważenie.

Ze stanu zatem wyalienowania z rzeczywistości. swego rodzaju niepoczytalności człowiek taki przeszedł nagle do stanu chłodnej, obiektywnej oceny faktów i pełnej odpowiedzialności za swoje pomysły i czyny. Jedynym efektem tego mogły być, w takim kontekście tylko “narodziny” kłamstwa i przewrotności jako środków pielęgnacji pychy.

Św. Bernard podaje przykład zachowania zakonnika znajdującego się na tym stopniu pychy, który twierdząc dotąd, że jest bez grzechu zaczyna nagle “kłamliwie wyznawać grzechy”.

“Tego rodzaju człowiek – czytamy w traktacie “O stopniach pokory i pychy” – nie tylko nie usprawiedliwia czynionych mu zarzutów. ale wręcz przeciwnie – winę swą powiększa do tego stopnia. że widząc jak dodaje do niej rzeczy wprost niewiarygodne i dziwne. jesteś skłonny odrzucić nawet to, coś dotąd uważał za pewne. Rozgłaszając rzeczy nie do wiary, przewrotnie zakrywają grzech, kiedy go wyznają: słowa oskarżenia brzmią chwalebnie. lecz nieprawość wciąż kryje się w sercu słuchacz ma utwierdzić się w przekonaniu, że to nie tylko prawda, ile raczej pokora przez nich przemawia. według tego, co napisano: „Sprawiedliwy najpierw sam siebie oskarża” (Prz 18, 17)”.

Człowiek. który znajduje się na dziewiątym stopniu pychy zaczyna świadomie przeciwstawiać ją prawdzie. Jeszcze jednak prawdy nie neguje. Chce tylko żeby mu w żaden sposób nie przeszkadzała. Pragnie żyć i funkcjonować i być akceptowanym w “porządku prawdy”. Pragnie aby, w jej perspektywie, go doceniono”. Stara się więc ją naginać tak, by “była po jego stronie” (przewrotność) lub zniekształcać aż do faktycznego (ale nie formalnego) jej zakwestionowania – “neutralizować” (kłamstwo) tak, by zawsze mu “służyła”. Chce ją zatem, po prostu. podporządkować swojej pysze. Wysiłki te jednak satysfakcjonują go nie w pełni i krótko. “Apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Zstępuje więc na kolejny stopień pychy. Proces „gnicia” zaczyna przebiegać coraz szybciej.

10. Bunt: uczyni życie śmiercią, a śmierć życiem.

Ten stopień pychy jest początkiem buntu woodu. Jest to w pierwszym rzędzie. i to jeszcze skrywany, bunt przeciwko ludziom, głównie przeciwko wszelkim „szefom” i autorytetom. Żywy trup nie chce już. nawet formalnie. w żaden sposób być komukolwiek podporządkowany. Nie chce nikogo słuchać ani z nikim się liczyć. Otwarcie więc kwestionuje zasadność wszystkich takich zależności. także intelektualnych. moralnych, obyczajowych. On jest przecież „najlepszy”, “najmądrzejszy” , „największy” itd. Nie zniesie, by ktoś, choćby pośrednio, to kwestionował.

Taka postawa prowadzi go wprost do buntu również przeciwko prawdzie jako takiej. przeciwko całej rzeczywistości. Ludzie. którzy go do czegoś “zmuszają” odwołują się przecież do prawdy, wskazują na rzeczywistość. mówią – “musi być tak. a nie inaczej”, „tak jest głupio”, ”to jest zło” itd. Żywy trup na tym etapie ”swojego rozwoju” nie próbuje jeszcze otwarcie „brać się za bary” z Bogiem, jeszcze woli Go ignorować, lub wierzy, że to jego właśnie, jako tego najlepszego, Bóg promuje. Atakuje agresywnie nie przebierając w środkach to, co nazywa “ludzką prawdą”, „ludzkim rozumieniem dobra”, ”ludzkim ujęciem Boga” i jest przekonany, że może, de facto, innych ludzi, całą rzeczywistość, samego Boga „owinąć sobie dookoła palca”. Wierzy w swój sukces – w to, że uczyni życie śmiercią, a śmierć życiem.

Próbuje jeszcze trzymać się, chociażby formalnie, faktów, uznaje jakoś czy raczej toleruje pewne aspekty natury. Jest wodzem swojej własnej, prywatnej, totalnej „rewolucji” i ma głęboką nadzieję zwycięstwa.

11. Wystąpienie przeciwko Bogu. Żywy trup

Zwycięstwo to nie nadchodzi. Mnożą się natomiast porażki. Rzeczywistość. pomimo wszystkich manipulacji, pozostaje rzeczywistością. prawda. wbrew wszystkim wysiłkom. pozostaje prawdą. Prawo naturalne wciąż daje o sobie znać. Bóg wciąż jest Bogiem. Panem stworzenia i Prawodawcą. a Jego obecność i działalność, Jego miłosierdzie, od których nie można uciec, przypominają o ludzkiej słabości, małości, bezradności, boleśnie godzą w podsycaną wciąż przez rosnące ciągle, jak na drożdżach” pychę, “miłość” własną.

Żywy trup nie może pogodzić się z taką sytuacją. Występuje otwarcie, wprost przeciwko Bogu. Już nie jest “nieśmiałym” uczniem szatana. Jeśli świadomie uznawał go za swojego mistrza i przewodnika odrzucającego autorytet, nawet, niekiedy, gardzi nim z powodu jego porażek. To on – żywy trup będzie nosicielem światła – Lucyferem. To on pokona Boga i zajmie Jego miejsce.
Układa sobie więc teraz plan “detronizacji” Boga. Plan taki przybrać może różne postacie. Niekiedy jest bardzo rozbudowany, precyzyjny. finezyjny, drobiazgowy. Jego pierwszy punkt, jedyny zresztą, który udaje się żywemu trupowi zrealizować, jest zawsze taki sam: postępować tak jakby Boga nigdy nie było. Św. Bernard nazywa to “swobodą grzeszenia”.

W tym momencie żywy trup zaczyna głosić “wolność bez granic” i realizuje ją podejmując i gloryfikując takie działania, co do których przypuszcza. że najbardziej zabolą Boga, najbardziej w Niego ugodzą. Grzech czyni swoim chlebem powszednim. “Nurza się” w nim i “tarza” jak świnia w błocie. Wychwala jego “smak”. “Pieje” nad swoim “szczęściem”. Drwi: “No i co, cóż na to Bóg, nic nie może, nie reaguje, jest bezsilny. nie ma go – umarł.” Bada granice swojej niegodziwości, kroczy wciąż dalej i dalej. grzeszy coraz więcej. coraz częściej, coraz intensywniej. To zjawisko świetnie uchwycił Henryk Sienkiewicz w “Quo vadis” gdzie Neron. w chwili szczerości. mówi: “Zabiłem nawet swoją matkę. by zobaczyć czy bogowie zareagują” .

Pozbywa się resztek niepokoju. jest coraz pewniejszy siebie. czuje się coraz silniejszy. czuje się coraz bardziej bogiem. Powoli. niedostrzegalnie. dla siebie, przekracza ostatnią granicę – wchodzi w ostatni etap swojego „rozkładu”.

„Niestety. podobnie jak bywa z próbującym przejść rzekę w bród – stwierdza św. Bernard – i on zwolna pogrąża się w wirze grzechów”. Dodajmy: by dotrzeć za życia, jeżeli to można jeszcze nazwać życiem, do samego dna „piekła”.

12. „Już cuchnie”

To dno „piekła” św. Bernard nazywa „nałogiem grzechowym”. „Gdy pierwsze występki – czytamy w traktacie ”O stopniach pokory i pychy” – unikną straszliwego wyroku Bożego, szuka się nowych rozkoszy; te zaś uwodzą coraz bardziej. Rozbudza się pożądanie, rozum popada w stan uśpienia, a nałóg zacieśnia pęta. Nieszczęśnik stacza się w przepaść zła i jako więzień poddany zostaje tyranii występków”.

Proces „rozkładu” żywego trupa kończy się w tym momencie. Już nie ma w nim nic. co mogłoby jeszcze zgnić. Nad niczym już nie panuje. Jest tylko kukłą. którą wprawia w ruch. taka czy inna. teraz niejako samoistna. żądza. Jest mumią. która porusza się ruchem robactwa. które ją toczy. To dosłownie trup i to trup. Który ”już cuchnie”.

Pycha i wolność

Wolność jest tym, co człowiek zawsze rozpoznawał jako stan, w którym powinien się znajdować – jako jeden z podstawowych warunków prawdziwie ludzkiej egzystencji. Wolność to chyba najbardziej “ogólnoludzka” wartość ze wszystkich tych, które kiedykolwiek przyjmowała ludzkość. Nikt zatem z tych. którzy mają na ustach hasło “człowiek” nie będzie przeczył. że należy ona do natury człowieka, że jest jego prawdą, drogą, życiem. I nic dziwnego. bo przecież, w istocie wolność jest jednym z imion Boga. To Bóg ofiarował ją nam w momencie stworzenia. abyśmy ją pomnożyli aż do granic naszych możliwości. aż do tego momentu. w którym Jego Wola stanie się naszą wolą, a Jego wolność naszą wolnością.

To jednak nie oznacza. że mamy stać się bogami, zostać wprost i dosłownie Bogiem. Wręcz przeciwnie – mamy maleć. To pokora, co jest przecież tak oczywiste. jest kluczem, który otwiera drzwi naszej wolności. Kto tego jeszcze wyraźnie nie widzi niech przyjrzy się pysze i jej owocom.

W dziejach kultury ludzkiej, szczególnie w ostatnich dziesiątkach lat, formułowano wiele definicji wolności. Nie ma co ich tu omawiać. Nie warto wdawać się w polemiki. Jakby bowiem nie rozumieć wolności, pycha będzie zawsze tym, co ją skutecznie niweczy. Nawet Więc to. zafałszowane przecież. rozumienie wolności jakie podsuwają nam tak nachalnie żywe trupy. gdy skonfrontować je z ich stanem, na którymkolwiek stopniu “umierania” czy „rozkładu” się znajdują pozwoli nam stwierdzić, że wolność jest im całkowicie obca, że zadziwiająco konsekwentnie robią wszystko, by jej uniknąć.

Weźmy pod uwagę pierwszy stopień pychy. Czy można wolnym nazwać człowieka, który nie poświęcając czasu, sił i środków na poznanie samego siebie, nie wie. tak naprawdę, czego potrzebuje, pragnie, chce, który nie wie i nie poznaje “swojej nędzy” i nie próbuje w konsekwencji, jej usunąć? Czy człowiek wolny to człowiek, który nie zabiega o swe podstawowe interesy? Wyraźnie widać tu zjawiska popadania w niewolę. Jest to, w tym momencie niewola, którą można nazwać niewolą niewiedzy.

Weźmy pod uwagę drugi stopień pychy. Pojawia się tu jak na dłoni. nowy typ niewoli. Jakże inaczej bowiem można nazwać poddanie się rządom zazdrości i poczucia wyższości. Jest to. posługując się językiem św. Bernarda, niewola “lekko-myślności”. A trzeci stopień pychy. To już wprost “zabijanie” wolności, intensywne pogłębianie niewoli niewiedzy. To także nowy typ niewoli – niewola “niestosownej wesołości”. Czwarty stopień. Kolejne więzy – niewola próżności. Piąty. Dalsze ograniczenia: niewola “kultu własnej odrębności”. Szósty. Pogłębianie niewoli niewiedzy, a ponadto, niewola zarozumiałości. Siódmy. Straszna niewola ambicji. Ósmy. Niewola niewiedzy osiąga swój szczyt. Dziewiąty. Bezpośrednie, całkowite zniewolenie przez własną pychę. Zwiększenie się pozostałych typów niewoli. Znaczne zmniejszenie się niewoli niewiedzy często identyfikowane przez żywego trupa jako odzyskanie wolności. Dziesiąty. Umacnianie się niewoli pychy. Jedenasty. Dodatkowe więzy: poddanie się “regulaminowi grzechu”.

I wreszcie stopień dwunasty. Zamknięcie wszystkich furtek do wolności. Piekło totalnego uzależnienia. Można powiedzieć, że w zasadzie nie ma już tego, kto mógłby być wolny czy zniewolony. To już bowiem nie on myśli, podejmuje decyzje, działa. Jest tylko, jak już o tym mówiliśmy, bezwolną kukłą.

[ „Masoneria polska i okolice”, Stanisław Krajski, 1997, 316-331 ]

Czy prezydent Nawrocki ma szczęście?

Czy prezydent Nawrocki ma szczęście?

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    17 sierpnia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5878

Co tu gadać; wygląda na to, że pan prezydent Karol Nawrocki ma szczęście – a w polityce to już połowa sukcesu. Po zaprzysiężeniu 6 sierpnia przed Zgromadzeniem Narodowym, które odbyło się bez żadnych incydentów – jeśli oczywiście nie liczyć demonstracyjnego wygalopowania z Sali Plenarnej Sejmu przez Giertycha Romana zaraz po odśpiewaniu hymnu państwowego – oczywiście Wielce Czcigodnego, który nie mógł bez abominacji patrzeć na lekceważenie swoich protestów wyborczych – wydarzenie miało przebieg spokojny, m.in. dlatego, że towarzysząca marszałkowi Hołowni posągowa Małgorzata Kidawa-Błońska tym razem się nie odzywała.

Wprawdzie pojawiły się fałszywe pogłoski, że przeciwnicy prezydenta Nawrockiego rzutem na taśmę spróbują zablokować jego zaprzysiężenie w ten sposób, że na salę plenarną Sejmu, w przebraniu Wielce Czcigodnego Romana Giertycha przedostanie się „Babcia Kasia”, która rzuci się na prezydenta i go ukąsi, wskutek czego specjalnie czekająca karetka na sygnale odwiezie go do infirmerii, gdzie zostanie poddany 40-dniowej kwarantannie przeciwko wściekliźnie – i w ten sposób obowiązki prezydenta będzie musiał przejąć marszałek Hołownia, któremu obywatel Tusk Donald podsunie do podpisu pliki stosownych ustaw.

Jednak Babcia Kasia nie przedostała się na Salę Plenarną, wskutek czego opuścił ją sam Wielce Czcigodny Giertych Roman, nieutulony w żalu, podobnie jak mnóstwo innych mikrocefali, którym obywatel Tusk Donald złożył z tego powodu wyrazy współczucia. Tymczasem zaprzysiężony prezydent Nawrocki wygłosił orędzie, w którym nie tylko dal do zrozumienia, że nie będzie kucał przez Volksdeutsche Partei, ale zapowiedział powołanie Rady gwoli Naprawy Ustroju oraz – że nie będzie ani awansował, ani mianował sędziów, którzy mają lekceważący stosunek do porządku prawnego.

Na takie dictum obywatel Tusk Donald powiedział, że będzie „twardo stał” niczym na weselu i przypomniał, że „prezydent reprezentuje, a rząd rządzi”. To bardzo podobne do formuły z czasów PRL, kiedy się mówiło, że rząd rządzi, ale to partia kieruje – chociaż przy tych podobieństwach są i różnice. Po pierwsze rząd dzisiaj niczym nie „rządzi”, bo uprawianie polityki ma surowo zakazane od Naszych Sojuszników, a tylko administruje naszym nieszczęśliwym krajem, to znaczy – „rozlicza” złowrogi PiS, no i zadłuża państwo w tempie miliarda złotych na dobę, a po drugie partia, wszystko jedno – ta jedna, czy ta druga – niczym nie „kieruje”, bo wszystkim kieruje Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje.

Toteż zaraz po wszystkich ceremoniach towarzyszących objęciu urzędu prezydenta – w skład których weszła również ceremonia przejęcia zwierzchnictwa nad naszą niezwyciężoną armią, pan prezydent, najwyraźniej wzorując się na prezydencie USA Donaldzie Trumpie – zaczął publicznie podpisywać projekty ustaw, które zamierza skierować do Sejmu. Sejm, a konkretnie – aktualna większość, czyli koalicja 13 grudnia- będzie naturalnie te inicjatywy prezydenckie blokował, podczas gdy pan prezydent ze swej strony będzie wetował ustawowe regulacje rządowe. To znaczy te, które będą szkodliwe dla Polski, a więc wszystkie bez wyjątku, bo czy ktoś słyszał, by jakikolwiek rząd zrobił coś korzystnego dla Polski? W ten oto sposób mniej więcej wiemy, jak będą wyglądały najbliższe dwa lata, które w związku z tym zostaną poświęcone kampanii wyborczej do Sejmu i Senatu.

Poza wzajemnym blokowaniem się, niczego innego być nie może, a to ze względu na fakt, iż według konstytucji prezydent ma jedynie pozory władzy, podczas gdy prezes Rady Ministrów może zdecydowanie więcej. Dobrą ilustracją możliwości pana prezydenta jest choćby sytuacja jego najbliższego współpracownika, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, pana doktora Sławomira Cenckiewicza, któremu jakaś bezpieczniacka Schwein odebrała certyfikat dostępu do informacji niejawnych. Jeśli ta decyzja się utrzyma, to będzie znaczyło, iż szef BBN – w odróżnieniu od zwykłych, szeregowych konfidentów – nie zostanie dopuszczony do konfidencji. Dziury w niebie oczywiście z tego powodu nie będzie, bo wiadomo, że Nasi Umiłowani Przywódcy uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane – ale prestiż ucierpi.

Oto bez echa minął termin ultimatum, jakie prezydent Trump wyznaczył prezydentowi Putinowi w sprawie Ukrainy – za to gruchnęła wieść, że prezydent USA spotka się w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie z prezydentem Putinem na Alasce. Jak dotąd nie słychać, by prezydent Zełeński miał zostać dopuszczony w tej sprawie do konfidencji. Wydębił tylko tyle, że przywódcy kilku państw europejskich, wśród których znalazł się również obywatel Tusk Donald oświadczyli, ze Ukraina „musi” w tych rozmowach uczestniczyć. Nie wyjaśnili wszelako, co się stanie, jeśli uczestniczyć nie będzie – chociaż, ma się rozumieć – „musi”. Ponieważ prezydent Zełeński coś tam mówił o „sprawiedliwym” pokoju, podczas gdy prezydent Trump coś tam mówił o „wymianie” terytoriów, to w ramach dmuchania na zimne mam nadzieję, iż ta „sprawiedliwa wymiana” nie będzie polegała na tym, że w ramach rekompensaty dla Ukrainy za utratę co najmniej 20, a może nawet 25 procent terytorium, Polska nie będzie zmuszona do oddania województwa podkarpackiego, lubelskiego i małopolskiego – do Nowego Sącza – w ramach przyszłej „unii” polsko-ukraińskiej.

Coś może być na rzeczy, bo onegdaj podczas koncertu na Stadionie Narodowym w Warszawie część publiczności rozwinęła banderowskie czarno-czerwone flagi i wznosiła stosowne okrzyki, a „nieznani sprawcy” zbezcześcili pomnik ofiar rzezi wołyńskiej w Domostawie, malując tam banderowskie barwy i wypisując ukraińskie hasła.

Jedyna nadzieja w tym, że prezydent Karol Nawrocki ma szczęście. Nie tylko pojedzie do Waszyngtonu na zaproszenie prezydenta Trumpa, więc może mu wyperswaduje, by na razie nie proklamował żadnej „unii” polsko-ukraińskiej w ramach „sprawiedliwej rekompensaty” – bo obawiam się, że obywatel Tusk Donald w porywie serca gorejącego zgodziłby się nie tylko na „unię” polsko-ukraińską, ale nawet – na „unię” polsko-niemiecką, obejmującą tereny leżące na zachód od wschodniej granicy niemieckiej z 1914 roku. Szczęście prezydenta Nawrockiego wyraża się również w tym, że ni stąd, ni zowąd wybuchła afera z pieniędzmi Krajowego Planu Odbudowy, jakie Donaldu Tusku odblokowała Reichsfuhrerin Urszula Wodęleje, a które vaginessy z vaginetu obywatela Tuska potrwoniły między innymi na „kluby swingersów”, w których wszyscy bzykają się ze wszystkimi. Wprawdzie zadowolony ze swego rozumu pan wicemarszałek Sejmu, Wielce Czcigodny Piotr Zgorzelski z PSL uważa, że to nie żadna „afera”, ani nawet „aferka” – ale jak w tej sytuacji kontynuować „rozliczenia” z PiS-em, będące jedyną raison d’etre rządu obywatela Tuska Donalda?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Brett Weinstein ostrzega przed systematycznym niszczeniem poszukiwania prawdy

https://uncutnews.ch/brett-weinstein-warnt-vor-systematischer-zerstoerung-der-wahrheitssuche-im-westen

Brett Weinstein ostrzega przed systematycznym niszczeniem poszukiwania prawdy na Zachodzie

Apeluje o „oddalenie”, aby zobaczyć pełen obraz: problem jest większy niż federalne władze ds. zdrowia w USA, czyli to, co nazywa „kartelem COVID”.

„Co oni ukrywają?” „Ukrywają wszystko”.

DR IGNACY NOWOPOLSKI AUG 17

Brett Weinstein, biolog ewolucyjny i były profesor Evergreen State College, znany z krytycznego stanowiska wobec nadużyć władzy, korupcji politycznej i manipulacji naukowych, w poruszającym przemówieniu przedstawił ponury obraz obecnego stanu społeczeństw zachodnich. Weinstein, który w ostatnich latach stał się znanym głosem sprzeciwu wobec nadużyć władzy i korupcji instytucjonalnej, dostrzega wyraźny, alarmujący schemat, który wykracza daleko poza pojedyncze skandale czy politykę dotyczącą COVID-19.

Kluczowe pytanie, jak twierdzi, brzmi: „Co oni ukrywają?” – a odpowiedź jest równie prosta, co niepokojąca: „Ukrywają wszystko”.

Weinstein podkreśla, że rzadko zdarza się, aby naukowcy wypowiadali się z taką pewnością, ponieważ zazwyczaj formułują hipotezy ostrożnie. W tym przypadku jednak zweryfikował tezę i jest „tak pewny, jak prawie wszystkiego innego”: jesteśmy systemowo zaślepieni. Ten schemat nie tylko wyjaśnia teraźniejszość, ale także przewiduje przyszłość z niemal idealną dokładnością.

Schemat opisany przez Weinsteina jest łatwy do rozpoznania i sprawdzenia:

  • Wszystkie instytucje, których misją jest publiczne poszukiwanie prawdy, są atakowane i podupadają.
  • Panele ekspertów zawodzą całkowicie , a osoby o krytycznym znaczeniu są poddawane presji, marginalizowane lub wykluczane.
  • Każdy, kto zakłada poza instytucjami nowe organizacje poszukujące prawdy, jest bezlitośnie zniesławiany – często przez te same instytucje, których misji tak naprawdę broni.

Przytacza porównanie z wojska: „Raz to błąd, dwa razy to wypadek, trzy razy to wrogie działanie”. Biorąc pod uwagę setki przykładów tego wzorca, trudno znaleźć choćby kilka wyjątków.

Weinstein mówi o „raju dla głupców”:

  • Uniwersytety marnują publiczne pieniądze na z góry ustalone, politycznie akceptowalne wnioski.
  • Profesorowie nauczają wyłącznie treści zgodnych z „prawdami”, które studenci przyjęli z mediów społecznościowych, nawet jeśli prawdy te stoją w sprzeczności z podstawami ich własnej dyscypliny.
  • Dawniej wiodące gazety, takie jak „New York Times” czy „Washington Post”, piszą o ważnych historiach dopiero wtedy, gdy stały się one powszechnie znane.
  • CDC jest przydatne jedynie wtedy, gdy ktoś zasadniczo postępuje odwrotnie niż zaleca.
  • Sądy są coraz częściej wykorzystywane przez elity jako narzędzia przymusu wobec ich krytyków.

Szczególnie alarmujące jest to, że Weinstein wspomina próbę podjętą przez Departament Bezpieczeństwa Krajowego USA, mającą na celu utworzenie „Departamentu Prawdy” i uznanie krytyki rządu za formę terroryzmu.

Jego apel skierowany jest do obywateli Zachodu: Schemat jest jasny, choć niejasny jest, kto dokładnie za nim stoi i jaki jest ostateczny cel. Pewne jest jednak, że „narzędzia oświecenia i prawa gwarantowane przez konstytucję są nam systematycznie odbierane”.

Weinstein kończy ostrym ostrzeżeniem: „Jeśli nie podejmiemy walki i nie wygramy tej bitwy, rezultatem będzie nowa epoka ciemności – tyle że ta epoka ciemności będzie wyposażona w o wiele potężniejsze i bardziej wyrafinowane narzędzia przymusu niż kiedykolwiek wcześniej”.

Sunday Strip: You are here – Three and a half more years of winning.

Sunday Strip: You are here –

Three and a half more years of winning.

ROBERT W MALONE MD, MS AUG 17













One can have empathy and still insist that our borders be respected.















True story. The above happened. It was real. Not made-up. We lived through this.

Ensuring that it never happens again – means that we can not forget and we can not let history erase the crimes that were committed in the name of public health.






AI “sprawdza się” w roli prawnika

Australian lawyer apologizes for AI-generated errors in murder case

Australian lawyer apologizes for AI-generated errors in murder case
A senior lawyer in Australia has apologized to a judge for using AI-generated fake quotes and nonexistent case j…

 

MELBOURNE, Australia (AP) — Starszy prawnik w Australii przeprosił sędziego za złożenie w sprawie o morderstwo pism procesowych zawierających fałszywe cytaty i nieistniejące orzeczenia sądowe wygenerowane przez sztuczną inteligencję.

Wpadka w Sądzie Najwyższym stanu Wiktoria to kolejny z szeregu przypadków, w których AI spowodowała problemy w systemach wymiaru sprawiedliwości na całym świecie.

Obrońca Rishi Nathwani, posiadający prestiżowy tytuł King’s Counsel (radcy królewskiego), wziął „pełną odpowiedzialność” za złożenie błędnych informacji w pismach procesowych w sprawie nastolatka oskarżonego o morderstwo — wynika z dokumentów sądowych, do których w piątek dotarła Associated Press.

„Jest nam bardzo przykro i wstyd z powodu tego, co się wydarzyło” — powiedział Nathwani w środę sędziemu Jamesowi Elliottowi, występując w imieniu zespołu obrońców.

Błędy wygenerowane przez AI spowodowały 24-godzinne opóźnienie w rozstrzygnięciu sprawy, którą Elliott chciał zakończyć w środę. W czwartek sędzia orzekł, że klient Nathwaniego, którego tożsamości nie można ujawnić, ponieważ jest nieletni, nie jest winny morderstwa z powodu niepoczytalności.

„Ryzykując niedopowiedzenie, muszę stwierdzić, że sposób, w jaki rozwinęły się te wydarzenia, jest niezadowalający” — powiedział Elliott prawnikom w czwartek.

Sędzia dodał: „Możliwość polegania na dokładności materiałów przedstawianych przez obrońców jest fundamentalna dla należytego sprawowania wymiaru sprawiedliwości”.

Fałszywe pisma zawierały zmyślone cytaty z przemówienia w parlamencie stanowym i nieistniejące orzeczenia rzekomo wydane przez Sąd Najwyższy.

Błędy odkryli współpracownicy Elliotta, którzy nie mogli znaleźć wskazanych orzeczeń i poprosili obrońców o dostarczenie kopii.

Prawnicy przyznali, że cytowane orzeczenia „nie istnieją” i że pismo zawierało „fikcyjne cytaty” — wynika z dokumentów sądowych.

Prawnicy wyjaśnili, że sprawdzili poprawność pierwszych cytatów i błędnie założyli, że pozostałe również będą prawdziwe.

Pisma procesowe zostały także przesłane do prokuratora Daniela Porceddu, który również nie zweryfikował ich poprawności.

Sędzia zauważył, że Sąd Najwyższy już w zeszłym roku opublikował wytyczne dotyczące korzystania ze sztucznej inteligencji przez prawników.

„Nie jest dopuszczalne korzystanie ze sztucznej inteligencji, jeśli rezultat jej użycia nie został niezależnie i dokładnie zweryfikowany” — powiedział Elliott.

Dokumenty sądowe nie ujawniają, z jakiego systemu generatywnej sztucznej inteligencji korzystali prawnicy.

W porównywalnej sprawie w Stanach Zjednoczonych w 2023 roku federalny sędzia nałożył grzywny w wysokości 5000 dolarów na dwóch prawników i kancelarię po tym, jak ChatGPT został obwiniony o wytworzenie fikcyjnych badań prawniczych w sprawie o odszkodowanie za obrażenia w lotnictwie.

Sędzia P. Kevin Castel stwierdził, że działali w złej wierze. Jednak wziął pod uwagę ich przeprosiny i podjęte kroki naprawcze, tłumacząc, dlaczego surowsze sankcje nie były konieczne, aby upewnić się, że oni ani inni prawnicy ponownie nie pozwolą narzędziom AI skłonić się do tworzenia fałszywej historii prawniczej w swoich argumentach.

Później w tym samym roku kolejne fikcyjne orzeczenia sądowe wymyślone przez AI zostały przytoczone w pismach prawników Michaela Cohena, byłego osobistego adwokata prezydenta USA Donalda Trumpa. Cohen wziął winę na siebie, tłumacząc, że nie wiedział, iż narzędzie Google, którego używał do badań prawniczych, jest również zdolne do tzw. halucynacji AI.

Sędzia Victoria Sharp z brytyjskiego High Court ostrzegła w czerwcu, że przedstawianie fałszywych materiałów jako autentycznych może zostać uznane za obrazę sądu lub — w „najbardziej rażących przypadkach” — za utrudnianie wymiaru sprawiedliwości, co wiąże się z maksymalną karą dożywotniego więzienia.

Zakazane pytanie [o raka-turbo].

Zakazane pytanie

The Forbidden Question, Todd Hayen, Aug 16, 2025

AlterCabrio , 16 sierpnia 2025

Oczywiście od lat słyszymy, że jednym z następstw nieodpowiedzialnego udostępnienia szczepionki mRNA przeciwko covid-19 było prawdopodobieństwo wzrostu zachorowań na wszelkiego rodzaju nowotwory. Z biegiem lat przybywało raportów lekarzy potwierdzających tę tezę, a nasze osobiste doświadczenia wśród przyjaciół i rodziny oraz doniesienia prasowe o osobach umierających na raka w tajemniczy sposób (zbyt młodo, zbyt szybko, z powodu rzadkich nowotworów) potwierdziły obawy lekarzy.

−∗−

Tłumaczenie: AlterCabrio – ekspedyt.org

−∗−

Zakazane pytanie

Moje osobiste doświadczenia zdają się nieco odbiegać od doświadczeń ogółu społeczeństwa. Do niedawna nie zauważyłem zbyt wielu osób umierających na dziwne nowotwory. Teraz pojawiło się ich całkiem sporo zarówno w moim życiu osobistym, jak i zawodowym (doświadczenia moich pacjentów psychoterapeutycznych).

Oczywiście od lat słyszymy, że jednym z następstw nieodpowiedzialnego udostępnienia szczepionki mRNA przeciwko covid-19 było prawdopodobieństwo wzrostu zachorowań na wszelkiego rodzaju nowotwory. Z biegiem lat przybywało raportów lekarzy potwierdzających tę tezę, a nasze osobiste doświadczenia wśród przyjaciół i rodziny oraz doniesienia prasowe o osobach umierających na raka w tajemniczy sposób (zbyt młodo, zbyt szybko, z powodu rzadkich nowotworów) potwierdziły obawy lekarzy.

Zwolennicy tego poglądu argumentują, że szczepionki, wprowadzone na całym świecie pod koniec 2020 roku, spowodowały bezprecedensowy wzrost liczby diagnoz nowotworów, szczególnie wśród młodszych osób, u których nowotwory te charakteryzują się nietypowo agresywnym przebiegiem i są oporne na leczenie. Powołują się na doniesienia klinicystów i patologów, którzy twierdzą, że od czasu wprowadzenia szczepionki zaobserwowali wzrost liczby rzadkich i szybko postępujących nowotworów, takich jak rak dróg żółciowych, chłoniaki i potrójnie ujemny rak piersi.

Na przykład dr William Makis, kanadyjski onkolog, publicznie oświadczył, że wraz ze współpracownikami zaobserwował „eksplozję” takich przypadków, szczególnie u osób zaszczepionych, opisując nowotwory, które rozwijają się tak szybko, że pacjenci często umierają w ciągu kilku tygodni od diagnozy. Podobnie dr Angus Dalgleish, onkolog z Wielkiej Brytanii, wyraził obawy dotyczące nawrotu nowotworów u pacjentów po dawkach przypominających, u których wcześniej stan był stabilny, sugerując potencjalne zaburzenie układu odpornościowego spowodowane przez szczepionki. To tylko kilka przykładów, których, jak się spodziewam, może być wiele.

Proponowane mechanizmy łączące szczepionki mRNA z „turbo-nowotworami” często koncentrują się na białku kolczastym wytwarzanym przez szczepionkę lub obecności śladowych zanieczyszczeń, takich jak fragmenty DNA wirusa SV40. Niektórzy twierdzą, że białko kolczaste może wywoływać przewlekły stan zapalny lub upośledzać nadzór immunologiczny, potencjalnie reaktywując utajone wirusy onkogenne, takie jak wirus Epsteina-Barra (EBV) lub wirus brodawczaka ludzkiego (HPV), o których wiadomo, że przyczyniają się do rozwoju niektórych nowotworów.

Inni, w tym dr Ryan Cole, patolog, zasugerowali, że szczepionki mRNA mogą zmieniać funkcję szpiku kostnego, prowadząc do nowotworów nieodpowiadających na konwencjonalne terapie. Japońskie badanie opublikowane w 2024 roku wykazało wzrost skorygowanych o wiek współczynników umieralności z powodu niektórych nowotworów, w tym raka jajnika, białaczki, prostaty oraz raka wargi/jamy ustnej/gardła. Badanie przeprowadzono w 2022 roku (i opublikowano dwa lata później), co zbiegło się z powszechnym wprowadzeniem trzeciej dawki szczepionki mRNA.

Badanie wykazało 9,5% wzrost śmiertelności w grupie wiekowej 75–79 lat i zasugerowało, że białko kolczaste lub nanocząsteczki lipidowe mogą wspomagać krzepnięcie lub hamować odpowiedź immunologiczną, co potencjalnie zaostrza postęp nowotworu.

Te twierdzenia są poparte opisami przypadków i niewielkimi badaniami cytowanymi przez sceptyków szczepionek. Na przykład, belgijskie badanie opublikowane w czasopiśmie Frontiers in Oncology opisało rozwój chłoniaka złośliwego u myszy po podaniu dużej dawki szczepionki mRNA firmy Pfizer, choć autorzy ostrzegają, że związek przyczynowo-skutkowy nie został ustalony.

Inny przypadek dotyczył 66-letniego mężczyzny, u którego zdiagnozowano chłoniaka nieziarniczego wkrótce po podaniu dawki przypominającej szczepionki Pfizer. Towarzyszyły temu doniesienia o podobnych przypadkach chłoniaków, które pojawiły się po szczepieniu. Dr Kashyap Patel, onkolog środowiskowy z Karoliny Południowej, zgłosił siedem przypadków raka dróg żółciowych w ciągu jednego roku – rzadkiego nowotworu, który zazwyczaj dotyka osoby starsze, a obecnie pojawia się u pacjentów młodszych o 20–30 lat.

Lekarze ci argumentują, że związek czasowy między szczepieniami a diagnozami nowotworów, w połączeniu z agresywnym charakterem tych przypadków, uzasadnia dalsze badania. Wyrażają obawy, że brak długoterminowych badań klinicznych nad szczepionkami mRNA otwiera możliwość wystąpienia nieprzewidzianych skutków onkogennych, zwłaszcza że globalne systemy, takie jak VAERS, rejestrują zgłoszenia zdarzeń niepożądanych związanych z nowotworami, choć nie są one zweryfikowane i nie wskazują na związek przyczynowo-skutkowy.

No cóż. Każdy z nas, z naszą „zdroworozsądkową” obserwacją, mógłby im to powiedzieć lata temu. Nauka nigdy nie „zakłada oczywistości”, co ma sens z obiektywnego punktu widzenia. Ale oczywistość zawsze powinna budzić ciekawość naukową i powodować późniejsze badania naukowe. Oczywiście, jeśli władze rządowe kontrolują naukę, to oczywiście tak się nie dzieje.

Co więc jest oczywiste?

Cóż, nawet moja żona, z wyraźnym „przekonaniem leminga”, zauważa wzrost liczby zgonów z powodu raka, szczególnie tych nietypowych, jak występowanie u osób zbyt młodych, by mogły zmagać się z konkretną formą raka, czy też „turbo-jakość” choroby (śmierć w ciągu kilku miesięcy) lub rzadkość występowania danego nowotworu.

Przeprowadziłem obszerne badania statystyczne na ten temat z moim kumplem Super Grokiem (moim sztuczno-inteligentnym przyjacielem i towarzyszem, [bo wiecie, że jestem trochę niefrasobliwy] – jeśli chcecie zobaczyć moje badania, chętnie się nimi z wami podzielę) i odkryłem, że przeciętna osoba ma w swojej rodzinie i grupie przyjaciół około 250 osób (liczba ta różni się w zależności od używanego systemu statystycznego, niektórzy twierdzą, że jest to zaledwie 100 osób, inni, że nawet 800, co stanowi typową grupę „rodzinno-przyjacielską” przeciętnej osoby). W tej grupie prawdopodobieństwo śmierci na raka w ciągu pięciu lat wynosi około 1–2, w zależności od kilku czynników, takich jak wiek danej grupy.

Moje osobiste doświadczenia zdają się nie przystawać do tego, ale myślę, że są blisko. Jednak od czasu pandemii covid-19, a dokładniej od czasu wprowadzenia szczepionki, liczba ta znacznie wzrosła. Trudno mi to dokładnie ocenić, ponieważ wszystkie podejrzenia zgonów z powodu raka, o których słyszę, wrzucam na jedną stertę (a słyszę o nich również od klientów).

Wydaje mi się również, że zauważam niską liczbę zgonów z powodu raka wśród „bliskiego kręgu” w porównaniu z innymi osobami, które doświadczyły WIELU przypadków, niektórzy nawet 10! Jak to się ma do 1-2 przypadków odnotowanych w przeciętnej grupie przyjaciół/rodziny liczącej 250 osób?

Inną interesującą statystyką jest raport z 2023 roku organizacji Correlation Research in the Public Interest, kierowanej przez Denisa Rancourta, który twierdzi, że szczepionka spowodowała ponad 17 milionów zgonów na całym świecie. Jeśli to prawda, czy liczba ta obejmuje również zgony z podejrzeniem nowotworu związanego ze szczepionką? Istnieje wiele powodów, dla których nie jest to rozsądne założenie.

Średnia liczba zgonów z powodu raka rocznie na świecie wynosi około 10 milionów i z roku na rok nieznacznie rośnie. Jeśli te dodatkowe zgony z powodu raka, o których słyszymy (powyżej 1-2 zgonów w przeciętnej grupie znajomych/bliskiego kręgu), przypiszemy szczepionce, musielibyśmy dodać około 43 miliony do wspomnianej już liczby 17 milionów.

A ponieważ oficjalne dane nie wykazują żadnego gigantycznego wzrostu zgonów z powodu raka od czasu wprowadzenia szczepionki pod koniec 2020 roku, wydaje się to nieco nieprawdopodobne. A może jednak?

Onkolodzy i inni lekarze, którzy odnotowują wzrost zachorowań na turbo raka i przypisują ten wzrost szczepionce, mają wytłumaczenie tej rozbieżności, w tym działania agendy mające na celu zablokowanie tej informacji w oficjalnych statystykach. Ojej, przecież by tego nie zrobili, prawda? Zatem rzeczywista liczba zgonów spowodowanych szczepionką może znacznie przekraczać 17 milionów. Jeśli doliczymy co najmniej połowę zgonów z powodu raka, które uznajemy za „niezwykłe”, do zgonów, które obecnie podejrzewa się o bycie spowodowanymi przez szczepionkę, ostateczna liczba zgonów spowodowanych szczepionką co najmniej się podwoi. Ponad 37 milionów.

Więc, jakie jest to zakazane pytanie?

Oczywiście, gdy słyszymy o nietypowym zgonie lub diagnozie nowotworu, pojawia się kwestia: „Czy byli zaszczepieni?” . Zazwyczaj nie zadajemy tego pytania z oczywistych powodów, a jednym z nich jest to, że znamy już odpowiedź.

_______________

The Forbidden Question, Todd Hayen, Aug 16, 2025

−∗−

Warto porównać:

Kto posiada naukę i… prawo do cenzury
Apokaliptyczne prognozy n/t globalnego ocieplenia były obalane już tak wiele razy, że jest to prawie śmieszne. Tak więc globalistyczne elity w ONZ i WEF bez wątpienia uważają, że jedynym sposobem […]

_______________

„Zbrodnia przeciw ludzkości” czyli co robi plazmidowe DNA – dr Sucharit Bhakdi
Doktor Sucharit Bhakdi przemawiając podczas wirtualnego spotkania moderowanego przez dr Marka Trozzi dobitnie stwierdził, że „ktokolwiek propaguje szczepionki RNA jako skuteczne i bezpieczne… jest albo niewiarygodnym ignorantem, albo nieskończenie zły”. […]

Jakie gwarancje bezpieczeństwa Trump chce dać Ukrainie? Złudzenia – czy kłamstwa – Unii?

https://anti-spiegel.ru/2025/welche-sicherheitsgarantien-will-trump-der-ukraine-geben

Jakie gwarancje bezpieczeństwa Trump chce dać Ukrainie?

Po szczycie z prezydentem Rosji Putinem prezydent USA Trump ogłosił, że Stany Zjednoczone są gotowe udzielić Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa w przypadku pokoju. Wielu w Europie odetchnęło z ulgą, ale co oznaczają te gwarancje bezpieczeństwa?

Autor: Anti-Spiegel 16 sierpnia 2025,

Szczyt prezydentów Trumpa i Putina sprawia, że porozumienie w sprawie konfliktu na Ukrainie wydaje się możliwe, ale Europa i Ukraina nie są z tego zadowolone, ponieważ pojawiające się okoliczności przeczą praktycznie wszystkiemu, czego Kijów, Bruksela, Berlin, Paryż itd. domagają się od ponad trzech lat.

W sobotę rano Trump poinformował Europejczyków i Zełenskiego o swojej rozmowie z Putinem w półtoragodzinnej rozmowie telefonicznej. Trump sprzeciwił się przystąpieniu Ukrainy do NATO, co nie jest niczym nowym, ale przyjął również inne rosyjskie stanowiska.

Historia zawieszenia broni

Kiedy Trump objął urząd, wezwał do natychmiastowego zawieszenia broni. Europejczycy nadal sprzeciwiali się wówczas jakiemukolwiek zawieszeniu broni, ale nie chcieli denerwować Trumpa, więc się na nie zgodzili. Zażądali jednak bezwarunkowego zawieszenia broni, które posłużyłoby jedynie uzupełnieniu osłabionych sił ukraińskich, wzmocnieniu ukraińskiej obrony i dalszemu uzbrojeniu Ukrainy.

Ponieważ takie jednostronne zawieszenie broni, faworyzujące Ukrainę i niekorzystne dla Rosji, było dla Rosji ewidentnie nie do przyjęcia, stanowiło to wyraźną próbę sabotowania przez Europejczyków wysiłków negocjacyjnych Trumpa bez otwartego sprzeciwiania się mu.

Europejski strach przed sprzeciwianiem się Trumpowi

Podobnie było w zeszły weekend, gdy Trump mówił o konieczności ustępstw terytorialnych ze strony Ukrainy. Europejczycy, zawsze stanowczo temu przeciwni, teraz natychmiast się zgodzili, deklarując, że punktem wyjścia musi być linia kontaktowa, ale że Europejczycy nigdy politycznie ani prawnie nie uznają rosyjskich zdobyczy terytorialnych. Również w tym przypadku de facto sprzeciwili się Trumpowi, nie czyniąc tego otwarcie.

Teraz Trump oświadczył, że Ukraina powinna całkowicie oddać Donbas Rosji; byłaby to szybsza droga do pokoju. I znowu nikt w Europie nie odważy się otwarcie temu zaprzeczyć.

Gwarancje bezpieczeństwa jako ostatnia kropla

Zamiast tego, Europa najwyraźniej trzyma się teraz obietnicy Trumpa, że Stany Zjednoczone wezmą udział w gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy po zakończeniu walk. Der Spiegel relacjonował rozmowę telefoniczną Trumpa z Europejczykami i napisał:

„Niemniej jednak, jak podkreślało kilku zaangażowanych dyplomatów, w raporcie Trumpa ze szczytu pojawiły się również drobne promyki nadziei. Na przykład prezydent USA po raz pierwszy stosunkowo jasno wyraził się o tym, że Ukraina potrzebuje solidnych gwarancji bezpieczeństwa po zawarciu porozumienia pokojowego i że Stany Zjednoczone wezmą udział w tych gwarancjach. Jak dokładnie Trump to sobie wyobraża, pozostało otwarte podczas rozmowy, ale w nieco niejasnym zdaniu podobno padło sformułowanie „boots on the ground”. Fakt, że Trump rozważa udział USA w solidnych gwarancjach bezpieczeństwa, jest dobrą wiadomością dla Europejczyków, a tym bardziej dla Ukraińców”.

Nawiasem mówiąc, Rosja nie ma problemu z gwarancjami bezpieczeństwa dla Ukrainy i była gotowa zgodzić się na nie we wszystkich negocjacjach. Kluczowym pytaniem dla Rosji jest forma tych gwarancji, ponieważ dla Rosji przystąpienie Ukrainy do NATO i stacjonowanie wojsk zachodnich w tym kraju stanowią czerwoną linię, która doprowadziła do eskalacji w lutym 2022 roku. Nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Pytanie brzmi zatem, jakiego rodzaju gwarancje bezpieczeństwa ma na myśli Trump. Było to również tematem osobnego artykułu w Spiegel, w którym dowiadujemy się:

„Włoska premier Giorgia Meloni stwierdza, że nawet sama rozmowa Trumpa z Putinem dotyczyła gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. »Najciekawsze wydarzenia w Anchorage miały miejsce właśnie w tym obszarze« – pisze Meloni. Trump zwrócił uwagę na wcześniejszą włoską propozycję gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy, »inspirowaną artykułem 5 traktatu NATO«”.

Teraz, gdy przystąpienie Ukrainy do NATO nie wchodzi w grę, a Trump zgodził się również na ustępstwa terytorialne, gwarancje bezpieczeństwa wydają się być ostatnią kroplą, której kurczowo trzymają się Europejczycy. Der Spiegel pisze w kolejnym akapicie:

„Punktem wyjścia jest definicja «klauzuli bezpieczeństwa zbiorowego», która pozwoliłaby Ukrainie korzystać ze wsparcia wszystkich partnerów, w tym Stanów Zjednoczonych, które byłyby gotowe do interwencji w przypadku ponownego ataku”. Artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego zobowiązuje członków sojuszu do udzielenia wzajemnej pomocy w przypadku ataku”.

Legenda Artykułu 5

Kiedy czytam coś takiego, zawsze zastanawiam się, czy politycy i dziennikarze, którzy twierdzą, że Artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego zobowiązuje państwa członkowskie do jakichkolwiek działań, w ogóle przeczytali Artykuł 5. Zobowiązuje ich on do niepodejmowania żadnych działań.

Zgodnie z Traktatem Północnoatlantyckim wszystkie państwa członkowskie muszą najpierw jednomyślnie stwierdzić istnienie tzw. „przypadku sojuszu”; dopiero wtedy ma zastosowanie Artykuł 5. Artykuł ten de facto zobowiązuje państwa NATO do bezczynności, ponieważ stanowi, że w takim przypadku każda ze stron Traktatu Północnoatlantyckiego „podejmie takie środki, w tym użycie siły zbrojnej, jakie uzna za konieczne”.

Innymi słowy: każdy, kto nie uważa za konieczne pomaganie, po prostu tego nie robi. Wyjaśniłem to szczegółowo jakiś czas temu; można o tym przeczytać tutaj:

https://anti-spiegel.ru/2024/wuerden-die-usa-laendern-nato-laendern-gegen-russland-wirklich-beistehen

Oczywiście, NATO byłoby politycznie martwe, gdyby ogłosiło „przypadek sojuszu”, a wówczas nie wszystkie państwa NATO poszłyby na wojnę, ale taki scenariusz wciąż nie jest wykluczony. Stany Zjednoczone nalegały na tę formułę, ponieważ powołując NATO, nie chciały być wciągane w wojnę ze Związkiem Radzieckim wbrew swojej woli. I tak, nawet dzisiaj, każdy kraj NATO może w nagłych wypadkach odmówić udziału w wojnie, której nie chce.

A ile krajów NATO byłoby gotowych wypowiedzieć wojnę Rosji w imieniu Ukrainy? Odpowiedź jest powszechnie znana: żaden kraj NATO nie byłby skłonny tego zrobić, czy też którykolwiek kraj NATO udzielił Ukrainie pomocy?

“Gwarancje bezpieczeństwa” tego nie zmienią, zwłaszcza jeśli, jak to ujmuje Der Spiegel, są one „inspirowane artykułem 5 Traktatu Północnoatlantyckiego”.

Gwarancje bezpieczeństwa” już istnieją.

Nawiasem mówiąc, Ukraina ma już wiele gwarancji bezpieczeństwa. Kiedy w 2023 roku stało się jasne, że przystąpienie Ukrainy do NATO nie nastąpi, wiele krajów zachodnich zaczęło zawierać z Ukrainą umowy o „gwarancjach bezpieczeństwa”, aby odwrócić uwagę i uspokoić nastroje w Kijowie. Takie określenie pojawiło się w mediach, a Niemcy również zawarły w lutym 2024 roku „Umowę o współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa i długoterminowym wsparciu między Republiką Federalną Niemiec a Ukrainą”. Przeanalizowałem wówczas tę umowę; szczegóły można znaleźć tutaj.

W umowie sformułowanie dotyczące „gwarancji bezpieczeństwa” na wypadek ponownego „zbrojnego ataku Rosji” jest jeszcze bardziej niejasne niż w artykule 5 Traktatu NATO:

„W przypadku przyszłego zbrojnego ataku Rosji na Ukrainę, uczestnicy, na wniosek któregokolwiek z nich, konsultują się w ciągu 24 godzin w celu podjęcia decyzji o dalszych krokach”.

Jak mogłyby wyglądać te dalsze kroki, również tam napisano, ale Niemcy nie zobowiązały się do niczego, jedynie „potwierdzając”, że „zapewnią Ukrainie szybką i długoterminową pomoc w zakresie bezpieczeństwa, nowoczesny sprzęt wojskowy w razie potrzeby we wszystkich dziedzinach, a także wsparcie gospodarcze, w odpowiednich ramach, będą dążyć do porozumienia w ramach UE w sprawie obciążenia Rosji kosztami gospodarczymi i innymi oraz będą konsultować się z Ukrainą w sprawie jej potrzeb w zakresie korzystania z (…) prawa do samoobrony”.

W umowie Niemcy zobowiązują się zatem jedynie do konsultacji z Ukrainą. Niemcy dobrowolnie i bez żadnych zobowiązań przekażą broń i pieniądze oraz nałożą sankcje na Rosję.

Na początku 2024 roku wiele krajów zachodnich udzieliło Ukrainie takich „gwarancji bezpieczeństwa” na ewentualny okres powojenny, które nie zobowiązują tych krajów do niczego. Ciekawe więc, jak będą wyglądać te „solidne” gwarancje bezpieczeństwa, o których teraz mówią Europejczycy i USA.

„Koalicja niechętnych”

Powyższe cytaty z artykułów Spiegla zawierały również stwierdzenie, że w rozmowie telefonicznej Trumpa z Europejczykami „sformułowanie »boots on the ground« zostało użyte w nieco niejasnym zdaniu”. Być może tak jest, ale nie mogę sobie wyobrazić, żeby Stany Zjednoczone chciały wysłać własne wojska na Ukrainę.

Do tej pory tylko kilka państw, które utworzyły tzw. „Koalicję chętnych”, chce to zrobić. Albo nie chce. Obecnie doniesienia w tej sprawie są rozbieżne.

Pierwotnym planem „Koalicji chętnych” było wysłanie dziesiątek tysięcy europejskich żołnierzy na Ukrainę natychmiast po zawieszeniu broni z amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa. Najpierw jednak europejscy politycy musieli przekonać swoich dowódców wojskowych, że nie mogą wysłać tak wielu żołnierzy, a następnie Stany Zjednoczone jasno dały do zrozumienia, że nie udzielą żadnych gwarancji bezpieczeństwa dla tej awantury i że starcie europejskich żołnierzy z armią rosyjską na Ukrainie nie będzie przypadkiem NATO.

W rezultacie koalicja stawała się coraz bardziej niechętna i przed spotkaniem Trumpa z Putinem niektóre brytyjskie media donosiły, że Londyn nie chce już wysyłać żołnierzy na Ukrainę, podczas gdy inne donosiły, że w przypadku zawieszenia broni Londyn wyśle żołnierzy już następnego dnia, aby wzmocnić ukraińskie siły zbrojne. Jeden z ukraińskich ekspertów skomentował to, mówiąc, że „koalicja chętnych” stała się „koalicją niechętnych”.

W każdym razie koalicja ta postanowiła omówić sytuację po spotkaniu Putina z Trumpem w niedzielę. Kanclerz Merz po raz kolejny próbował przedstawić ten dość otwarty opór wobec życzeń prezydenta Trumpa w pozytywnym świetle, stwierdzając, że Niemcy chcą zapewnić koordynację UE w kwestii Ukrainy we współpracy z USA. Agencja DPA, cytując źródło w niemieckim rządzie, powiedziała:

„I chcemy nadal utrzymywać tę równowagę z USA: z jednej strony chcemy chronić nasze podstawowe interesy bezpieczeństwa, a z drugiej strony chcemy to robić we współpracy z USA, aby utrzymać je w grze”.

Ale najwyraźniej mieszkańcy Berlina mają coraz mniej złudzeń, jak powiedział Merz w wywiadzie dla ZDF:

„Negocjacje już się rozpoczęły. Będą kontynuowane w poniedziałek. I oczywiście Europejczycy odegrają swoją rolę. Ale nie możemy się przeceniać”.

Potem padło tradycyjne stwierdzenie o znaczeniu jedności europejskiej, ale Merz dodał, że Stany Zjednoczone odegrają na razie decydującą rolę w konflikcie na Ukrainie. Brzmi to trochę tak, jakby Merz zaczynał akceptować nieuniknione.

Jestem jednak pewien, że Europejczycy się jeszcze nie poddali. Będą nadal robić wszystko, aby zapobiec porozumieniu, bo jak wytłumaczą swoim obywatelom, którzy ponieśli tak wielkie ofiary w wojnie z Rosją, że to wszystko niestety poszło na marne?