Jak się komuś nie podoba, co pisze Franciszek, to pałą go w łeb i basta. Idziemy naprzód i nie oglądamy się na schizmatyków podważających „doktrynę Ojca Świętego”. Takie przesłanie skierował w świat nowy prefekt Dykasterii Nauki Wiary. Problem w tym, że w ten sposób pokazał, że racja stoi po stronie jego krytyków.
Prefekt Dykasterii Nauki Wiary abp Víctor Manuel Fernández nie przestaje zaskakiwać swoimi wystąpieniami. Tym razem zwrócił się przeciwko biskupom, którzy osądzają doktrynę Ojca Świętego, wskazując tu wprost kardynała Raymonda Leo Burke’a. Zasugerował, że taka postawa jest drogą do schizmy i herezji.
– […] mówimy o żywym i aktywnym darze, który pracuje w osobie Ojca Świętego. Ja nie mam tego charyzmatu. Nie posiada go również Pan czy kardynał Burke. Dzisiaj ma go wyłącznie papież Franciszek. Jeżeli teraz powie mi Pan, że niektórzy biskupi mają specjalny dar od Ducha Świętego aby osądzać doktrynę Ojca Świętego, wpadniemy w błędne koło, w którym każdy może twierdzić, że posiada prawdziwą doktrynę, a to byłoby herezją i schizmą. Proszę pamiętać, że heretycy zawsze myślą, że znają prawdziwą doktrynę Kościoła. Niestety, dzisiaj w ten błąd popadają nie tylko niektórzy progresiści, ale – paradoksalnie – również niektóre grupy tradycjonalistyczne – powiedział Víctor Manuel Fernández w rozmowie z „National Catholic Register”.
Co to znaczy, że biskupi nie mają prawa osądzać „doktryny Ojca Świętego”, a jeżeli próbują to czynić, popadają w schizmę i herezję?
Jest oczywiste, że w Kościele katolickim nie ma wyższej władzy nad św. Piotra. Dotyczy to również władzy sądzenia. W związku z tym nikt nie może sądzić papieża. Dlatego Kościół nie pozwalał na przykład na usuwanie papieża, co wyraża dobrze sentencja zawarta w XII-wiecznym Dekrecie Gracjana: a nemine est iudicandus, nisi deprehendatur a fide devius. Dla nas istotna jest pierwsza część tej sentencji: przez nikogo nie może być sądzony. Konstytucja dogmatyczna Pastor aeternus I Soboru Watykańskiego wyłożyła zasadę prymatu Piotrowego bardzo jasno, obkładając wszystkich, którzy by ją negowali, anatemami. Konstytucja przypomina, że biskup Rzymu otrzymuje bezpośrednio od samego Jezusa Chrystusa prawdziwy i właściwy prymat jurysdykcji, że posiada urząd nadzorowania i kierowania oraz pełną i najwyższą władzę jurysdykcji, zarówno w sprawach wiary i moralności, jak i w sprawach karności i rządzenia Kościołem.
Jest w związku z tym jasne, że nikt nie może osądzić papieża. Gdyby o to chodziło arcybiskupowi Fernandezowi, sytuacja byłaby oczywista.
Fernandez mówi jednak konkretnie o osądzaniu doktryny Ojca Świętego. Słuszne jest odebranie możliwości osądzenia doktryny ogłaszanej przez papieża nieomylnie.
Nie przypominam sobie jednak, by ktokolwiek we współczesnej debacie próbował dokonywać takich osądów, a zwłaszcza tradycjonaliści. Wszystkie elementy nauki Kościoła, które są nieomylne, tradycjonaliści podtrzymują i głoszą w całej pełni. Toczący się obecnie spór dotyczy bynajmniej nie nieomylnych wypowiedzi papieskich, ale tych, które zostały zawarte w takich dokumentach jak adhortacja Amoris laetitia. We wstępnie do tego dokumentu papież unika jakichkolwiek uroczystych sformułowań, pisząc raczej o swojej „refleksji” czy „propozycji”. Co więcej, wszelkie wątpliwości dotyczące tego oraz innych wystąpień Franciszka dotyczą miejsc, w których zachodzi poważna wątpliwość co do możliwości ich logicznego zespojenia z wcześniejszą nauką Kościoła, ustaloną i wielokrotnie powtarzaną. Nie wydaje się zatem, by w obecnej dyskusji ktokolwiek chciał „osądzać” nieomylne nauczanie papieskie. Chodzi raczej o próby osądu nauczania omylnego.
Że formułowanie takich osądów jest dopuszczalne a niekiedy nawet konieczne, poucza nas samo Pismo Święte. Paweł Apostoł w Liście do Galatów 11 – 14 pisze, że „otwarcie sprzeciwił się” Piotrowi, bo „na to zasłużył”. Paweł potępił separację Piotra od tych, którzy pochodzą z pogaństwa. Piotr zachowywał się w sposób, który możemy określić mianem nauczania gestami. Nie formułował idei, która za tym stoi, w sposób nieomylny. Zachowanie Piotra było zatem z zasady omylne i w tym wypadku – błędne, co Paweł potępił.
Jest zatem jasne, że następcy Apostołów mogą upominać następcę św. Piotra, jeżeli uważają, że ten pobłądził. Nie tylko, jeżeli ten coś robi, ale także wtedy, gdy coś mówi lub pisze: papieskie wypowiedzi mają różny status, zależnie od formy. Refleksyjna adhortacja Amoris laetitia, skierowana do niekatolików encyklika Fratelli tutti, nauki z pokładu samolotu – nie mają uroczystego statusu nieomylności. Biskupi tymczasem, jako następcy Apostołów, są odpowiedzialni nie tylko za wiarę powierzonych im owiec, ale również za wiarę całego Kościoła. To elementarz.
Abp Fernández w wywiadzie dla „National Catholic Register” wymienił z nazwiska kardynała Raymonda Leo Burke’a. Dlaczego? Kardynał Burke nie posunął się nigdy nawet do tego, co uczynił św. Paweł Apostoł, to znaczy – nigdy „otwarcie nie sprzeciwił się” Franciszkowi. Po ogłoszeniu adhortacji Amoris laetitia kardynał Burke nabrał poważnych wątpliwości co do treści tego dokumentu. Dlatego razem z trzema innymi kardynałami zapytał Ojca Świętego o prawidłowe rozumienie tego tekstu. Zwrócił się zatem z prośbą o wytłumaczenie. Nie było w tym osądu.
Papież na te pytania nigdy nie odpowiedział. Jest oczywiste, że kardynał Burke, tak jak każdy inny biskup, jest w tej sytuacji w trudnym położeniu. Papież proszony o wyjaśnienia ich nie udzielił, tymczasem wierni zadają pytania o właściwe rozumienie tekstu. Logiczne jego rozumienie wskazuje, że jest po prostu błędny, tak jak zachowanie Piotra wobec pochodzących z pogaństwa. Ciekawe, co zrobiłby Apostoł Paweł, gdyby upomniany przez niego Piotr w ogóle nie odpowiedział i nie zmienił swojego zachowania? Czy problem leżałby w Pawle – czy w Piotrze?
Stąd wydaje się, że biorąc pod uwagę kontekst współczesnych debat, słowa abp. Fernándeza należy uznać za całkowicie nieuprawnione i niezgodne z Tradycją Kościoła. To raczej próba brutalnego, w pewnym sensie siłowego zamknięcia ust tym wszystkim, którzy w wypowiedziach Franciszka dopatrują się błędów, traktując te wypowiedzi poważnie i zgodnie z logicznymi zasadami lektury tekstu.
Jeżeli Fernández byłby przekonany, że wypowiedzi Franciszka są zgodne z Tradycją, nic nie stoi na przeszkodzie, aby dał tego wykład i odpowiedział na dubia czterech kardynałów lub wyjaśnił inne sporne kwestie. Tego jednak nie robi. Taki unik wskazuje zwykle na słabość czy zgoła niezdolność do udowodnienia swoich racji.
Innymi słowy, jeżeli komuś nie podoba się to, co pisze i mówi Franciszek – to pałą go w łeb, i basta. To wszystko, co mają do powiedzenia rewolucjoniści w Kościele. Jak wszyscy rewolucjoniści, nie mogą używać argumentów. Zostaje im tylko naga przemoc, jedyne narzędzie, jakim dysponują tyrani.
W dniu 4 października 2023 r. ma rozpocząć się ogólnoświatowe zgromadzenie tzw. synodalnej drogi. Do dziś jej prawdziwe intencje są ukryte. W rzeczywistości ma na celu duchowe i zewnętrzne samobójstwo Kościoła katolickiego w samej jego istocie. Zgromadzenia kontynentalne, które odbywały się od stycznia do marca 2023 roku, do tego kościelnego samobójstwa celowo przygotowały warunki. W styczniu Bergoglio powiedział światowym mediom, że biskupi muszą przejść proces konwersji, aby powitać LGBTQ osoby w Kościele.
Jest absolutnie jasne, że Synod ma na celu promowanie ideologii i nieczystych duchów LGBTQ. Jezus te demony wypędzał, ale bergogliańska sekta wita ich w Kościele. Jest to proces likwidacji Bożych przykazań i drogi zbawienia, a to jest podła zdrada Jezusa Chrystusa.
Podstawowym krokiem i podstawowym warunkiem na drodze zbawienia jest pokuta i wiara w Ewangelię (por. Mk 1,15). Nieważny papież jednak promuje inną drogę – drogę antypokuty i pseudo-wiary w antyewangelię (por. Ga 1:8-9). Wynikiem jest wieczne potępienie. Musimy uświadomić sobie, że chodzi o wieczne, tak, o wieczne potępienie! To jest prawdziwe oblicze synodalnej LGBTQ drogi.
Z prasy dowiadujemy się, że bp Bätzing chce propagować tzw. nowe idee, „jak założyć Kościół inaczej” (24.07.2023). Franciszek wyraża na to milczącą zgodę. Biskup Robert Barron z USA stwierdził: „Wiele osób z różnych powodów odseparowało się od Kościoła. Synod zajmie się kwestią, jak ponownie przywrócić tych ludzi do Kościoła.” Człowiek się od Kościoła i od Chrystusa odseparuje poprzez grzech i tylko poprzez pokutę może powrócić. Innej drogi powrotnej nie ma. Jednak ci, odseparowaniod Boga prałaci, sami odrzucają pokutę i nawet nikogo do niej nie prowadzą. Taki Kościół nikogo nie zbawi, a wręcz przeciwnie, legalizując i błogosławiąc grzech, zabija sumienie i ciągnie dusze do wiecznej zguby.
Na synodzie między innymi chodzi o kościelną legalizacjię absurdalnej psychopatycznej synodalnej drogi Niemiec i Belgii.
Na październikowe zgromadzenie ze Stanów Zjednoczonych wybrano następujących delegatów: kardynała Timothy’ego Dolana, biskupa Daniela Floresa, biskupa Kevina Rhoadesa i arcybiskupa Timothy’ego Broglio. Franciszek sam mianował na Synod (i z prawem głosu) zwolenników antyewangelia LGBTQ: jezuitę Martina oraz kardynałów Cupicha i McElroya. Barron obłudnie pociesza opozycyjną stronę, że tutaj rzekomo odbędzie się wielka dyskusja i głosowanie. Z góry ale wiadomo, że zaproszeni prałaci i świeccy to w większości zwolennicy LGBTQ, więc symboliczna opozycja zostanie przekrzyczana i przegłosowana. Ten zbójnicki Synod następnie wyda jako nowe nauczanie Kościoła wiążące dokumenty, które zalegalizują niemoralność i herezje na wzór niemieckiej i belgijskiej drogi.
W istocie jest to zorganizowane oszustwo i manipulacja, uświęcona posłuszeństwem „Ojcu Świętemu”. Na koniec obłudnie ogłoszą: „Roma locuta, causa finita” (Rzym przemówił, sprawa zakończona).
Jest tu zasadnicze pytanie: czy Franciszek, który promuje antyewangelię LGBTQ i który poświęcił się demonom w Kanadzie, jest prawowitym papieżem? Jeśli ktoś twierdzi, że jest, to już nie obowiązuje Ewangelia Chrystusa i nie jest to już Kościół Chrystusowy, ale pseudo-kościół antychrysta.
O synodalnej drodze wypowiedział się były prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kardynał Müller takto: „Droga synodalna jest dogmatycznie niekompetentna i kościelno-kanonicznie nielegalna”.
Na temat obecnej sytuacji zarówno na świecie, jak i w Kościele realistycznie wypowiedział się były nuncjusz w USA, Carlo Maria Viganò, mówiąc, że Głębokie Państwo i Głęboki Kościół, na którego czele stoi Bergoglio, są w jedności.
Dlaczego Jezus założył swój Kościół? Dla zbawienia dusz. W żadnym wypadku nie po to, aby fałszywi apostołowie (2 Kor 11:13) zmieniali Boże i Chrystusowe przykazania oraz ciągnęli ludzi do piekła. Obecnie doszło do największej zbrodni nadużycia najwyższej władzy Kościoła, zarówno papieskiej, jak i apostolskiej. Ci pseudoapostołowie wraz ze swoim fałszywym papieżem manipulują zwrotami religijnymi i wprowadzają fałszywe nauki, aby uczynić z katolików media nieczystych demonów.
Nowy model Bergogliowego antykościoła to bunt przeciwko Bogu. Jeśli biskupom Ameryki zależy na prawdziwej reewangelizacji i wierności Duchowi Chrystusowemu i nauczaniu, niech radykalnie odmówią udziału w październikowym zbójeckim synodzie. Czyniąc to, publicznie ujawnią, że katolicy USA nie uczestniczą w zaprogramowanym samobójstwie Kościoła katolickiego.
Dnia 4 lipca w amerykańskich kinach pojawił się wstrząsający film „Dźwięk wolności”. Przestępczy handel dziećmi jest haniebnym owocem legalizacji seksualnych Q-dewiacji. Październikowy Synod w Watykanie, witając osoby LGBTQ, legalizuje również przerażające zbrodnie przeciwko dzieciom!
Bergoglio już cztery lata temu w samolocie z Panamy gorliwie promował tzw. edukację seksualną, która jest systematyczną demoralizacją dzieci. Publicznie opowiadał się za „seksem bez rygoryzmu” dla dzieci. W Irlandii zachęcał rodziców, aby nie bronili swoim dzieciom w zmianie tzw. seksualnej orientacji. Całując stopy transseksualisty, de facto zatwierdził i przestępcze przeoperowanie płci. W Rzymie Bergoglio ostro potępił dwumilionową demonstrację przeciwko wykorzystywaniu dzieci przez homoseksualistów przy tzw. adopcji. W tym roku zadeklarował, że homoseksualizm, a tym samym pedofilia, nie mogą być penalizowane.
Biskupi USA, ale także inni biskupi, którzy mimo wszystko wezmą udział w październikowym zbrodniczym synodzie, sprowadzają na siebie Bożą anatemę – wykluczenie z Mistycznego Ciała Chrystusa i ekskomunikę latae sententiae. To wykluczenie, a zarazem Boże przekleństwo, już wielokrotnie ściągał na siebie nieważny papież Franciszek. Trzeba sobie ponownie uświadomić, że dzisiejszy Kościół nie ma papieża; jest stan sede vacante. Arcyheretyk, wyrzucony z Kościoła nie może być jego głową! Kto go słucha, sam sprowadza na siebie klątwę, anatemę. Jest to duchowa rzeczywistość, wynikająca z Pisma Świętego i Tradycji Kościoła.
Franciszek ponownie wychwala imperializm. Tym razem „przywódca katolików” zrobił to w Mongolii. Ojciec Święty zachwycał się Czyngis Chanem – krwawym tyranem i ludobójcą chrześcijan.
Franciszek niejednokrotnie wprawiał katolików na całym świecie w konsternację swoimi czynami. Już nie raz wygłaszał tezy, które zdawały się [są !! md]sprzeczne z nauką chrześcijańską. W obliczu rosyjskiej napaści na Ukrainę wykazywał prorosyjskie sympatie, a podczas spotkań z Indianami brał udział w rytuałach, które można uznać za pogańskie i odprawiane ku czci bożków. Po papieskiej wizycie w Mongolii katolicy znów mogą czuć się zdezorientowani.
Papież znów o ekologii
Podczas wizyty w Mongolii papież Franciszek zachwycał się tradycyjnymi mongolskimi jurtami. Ojciec Święty stwierdził, że są one przykładem dla ludzi w reszcie świata, bo są ekologiczne, czyli „wszechstronne, wielofunkcyjne i mają zerowy wpływ na środowisko”.
Franciszek zauważył, że „jurty dzięki swojej zdolności adaptacji do skrajności klimatycznych, umożliwiają życie na bardzo zróżnicowanych terytoriach”.
W ogóle papież zaskakująco dużo miejsca w swoim przemówieniu poświęcił właśnie jurtom. Może jednak lepiej byłoby, gdyby przez całe przemówienie trzymał się właśnie tego tematu. Reszta tego, co powiedział, jest bowiem o wiele bardziej kontrowersyjna.
Franciszek zachwyca się szamanami i buddyzmem
W dalszej części przemówienia Ojciec Święty zachwycał się buddyzmem i mongolskimi szamanami. Zdaje się, że przywódca katolików przejawia jakiś rodzaj fascynacji religiami szamanistycznymi, bo to nie pierwszy raz, gdy wyraża tego rodzaju podziw.
W Mongolii Franciszek mówił, że „holistyczna wizja mongolskiej tradycji szamańskiej i szacunek dla każdej istoty żywej wywodzący się z filozofii buddyjskiej, stanowią ważny wkład w pilne zaangażowanie na rzecz ochrony planety Ziemi”.
Papież znów chwali imperializm i zachwyca się ludobójcą chrześcijan
Franciszek przypomniał Mongołom, że przybył do nich „w czasie ważnej dla was rocznicy, 860-lecia urodzin Czyngis-Chana”. Papież wyraził podziw dla przodków gospodarzy, że „ogarniali przez wieki ziemie tak odległe i zróżnicowane”. Zdaniem papieża imperium Czyngis Chana może być przykładem dla dzisiejszej cywilizacji, jak przywrócić pokój i harmonię na świecie naznaczonym przez konflikty.
Franciszek zupełnie pominął fakt, że Czyngis Chan rozszerzał swoje imperium poprzez prowadzenie krwawych podbojów i mordowanie autochtonicznych ludów – najczęściej chrześcijan. W 1240 roku Mongołowie zajęli Kijów, a następnie organizowali najazdy na Polskę, podczas których zginęło ok. 20 tys. mieszkańców ziem polskich, co, odnosząc do mniejszej liczebności ludzi niż obecnie, można uznać za ogromne i krwawe ludobójstwo.
To jednak nie pierwszy raz, gdy Ojciec Święty zachwyca się imperializmem. Nie tak dawno w rozmowie z rosyjską młodzieżą mówił młodym ludziom z Rosji, że są spadkobiercami wielkiej Rosji Piotra I i Katarzyny II i apelował, by nie rezygnowali ze swojego dziedzictwa.
[Dalej NCz cytuje jakiegoś lewaka z UWarsz., nie warto powtarzać lewych sloganów poganina. MD]
W sierpniu Watykan poinformował o uznaniu przez papieża Franciszka Panamerykańskiego Komitetu Sędziów ds. Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej jako prywatnego stowarzyszenia wiernych o charakterze międzynarodowym. Pod auspicjami tego gremium działać ma nowy „Instytut Badań Prawnych” Ojca Bartolomé de las Casas. Poświęci się on promocji praw społecznych i odwróceniu skutków kolonializmu.
W dokumencie wydanym przez Stolicę Apostolską zwraca się uwagę, że organizacja sędziowska Comité Panamericano de Juezas y Jueces por los Derechos Sociales y la Doctrina Franciscana (COPAJU) – Panamerykański Komitet Sędziów ds. Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej powstał w następstwie spotkania w 2018 roku na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Buenos Aires.
Formalnie COPAJU – jak podkreślił Franciszek – został zainicjowany w Watykanie, z jego polecenia w czerwcu 2019 roku, gdy ponad 120 sędziów z trzech Ameryk przybyło na konferencję organizowaną w siedzibie Papieskiej Akademii Nauk Społecznych.
Organizacja ma chronić i promować prawa społeczne, ze szczególnym naciskiem na zmarginalizowane grupy, które ucierpiały wskutek procesów kolonializmu i neokolonializmu.
Komitet ma oddziały w Argentynie, Chile, Kolumbii, Peru, Brazylii, Meksyku, Stanach Zjednoczonych i Paragwaju. Ambicją gremium jest jednak stworzenie sieci sędziów obejmującej także inne kontynenty.
Sędziowie zaangażowani na rzecz tak zwanego orzecznictwa ziemskiego, „praw zwierząt”, uroszczeń zwolenników aborcji, subkultury LGBT+, szeroko rozumianych praw gospodarczych, społecznych i kulturowych różnych mniejszości, w tym ludności tubylczej zorganizowali spotkania w Rzymie w 2019 i 2023 r., w Iguazú (Argentyna) w 2021 r., w Meksyku w 2022 r. i w Asunción (Paragwaj) w 2023 roku. Wydali szereg oświadczeń politycznych, między innymi w sprawie przewrotu na terenie Boliwii czy niepokojów w Chile.
Papież poinformował, że na prośbę założycieli wyraził zgodę, by Panamerykański Komitet Sędziów ds. Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej stał się prywatnym stowarzyszeniem wiernych o charakterze międzynarodowym zgodnie z kanonami 298-311 i 321-329 – erygowanym jako prywatna osoba prawna w porządku kanonicznym zgodnie z kan. 322, § 1.
Franciszek zatwierdził statut organizacji i powołał na pięcioletnią kadencję na przewodniczącego COPAJU dotychczasowego szefa, sędziego Roberto Andrésa Gallardo z Argentyny. Jego zastępcą jest Ana Algorta Latorre z Brazylii, a sekretarzem Gustavo Daniel Moreno, również z Argentyny. Inni członkowie to m.in. sędziowie: María Julia Figueredo Vivas z Republiki Kolumbii, Tamila Ipema z USA, Daniel Urrutia Laubreaux z Chile i Janet Tello Gilardi z Peru.
Jednocześnie zatwierdził utworzenie Instituto para lavestigación y promoción de los Derechos Sociales Fray Bartolomé de las Casas (Instytut Badań i Promocji Praw Socjalnych Fray Bartolomé de las Casas) w celach akademickich, dydaktycznych i formacyjnych dotyczących praw społecznych, migracji i kolonializmu. Instytut będzie wspierany finansowo, a także kierowany i administrowany przez sędziów COPAJU, pod auspicjami Papieskiej Akademii Nauk Społecznych.
Na czele stanęli profesorowie Raúl Eugenio Zaffaroni, Alberto Filippi i Marcelo Suárez Orozco, którzy tworzą Radę Założycielską Instytutu. Ich propozycje będą aprobowane przez Franciszka.
O wszystkich tych zmianach wprowadzonych 15 sierpnia 2023 r. Watykan poinformował kilka dni później.
Wkrótce po tym, jak się okazało, że w najwyższych władzach nowo powołanego instytutu zasiądzie Eugenio Zaffaroni (83 l.), były członek Sądu Najwyższego Argentyny w latach 2003-2014 oraz sędzia Międzyamerykańskiego Trybunału Praw Człowieka w latach 2016-2022, emerytowany wykładowca uniwersytetu w Buenos Aires, podniósł się alarm.
Zwracano uwagę, że sędzia w swoich orzeczeniach był orędownikiem aborcji i uroszczeń lobby mniejszości seksualnych. Ponadto uwikłał się w skandal związany z wykorzystywaniem sześciu spośród jego piętnastu mieszkań do procederu prostytucji z udziałem biednych kobiet z Salvadoru.
Pośród lewicujących prawników i aktywistów sędzia cieszy się wielkim prestiżem. Jest zapraszany na różne konferencje, wyraża opinie, doradza przywódcom, np. Evo Moralesowi. Jest doradcą w sprawach prawa międzynarodowego i był silnie związany z prezydentem Nestorem Kirchnerem oraz wiceprezydent Cristiną Fernandez, w imieniu której prosił o ułaskawienie i oczyszczenie z zarzutów.
Model realizmu marginalnego
Zaffaroni jest uważany za twórcę „modelu minimalizmu karnego” (książka En busca das penas perdidas), który ma prowadzić do abolicjonizmu, do „stworzenia przestrzeni dla wolności społecznej” oraz odbudowy spójności tkanki społecznej. Odwołuje się do: a) teorii marksistowskiej, wiążąc przestępczość i kryminalizację z kapitalistycznym systemem produkcyjnym; b) interakcjonizmu symbolicznego (teoria socjologiczna) i fenomenologii; c) Foucaultowskiej teorii władzy-wiedzy.
Stworzony przez niego model reformy systemu karnego – model realizmu marginalnego – kładzie nacisk na zjawisko kolonializmu i neokolonializmu, które przyczyniły się do powstania dominującego obecnie modelu społeczno-ekonomicznego wymagającego zmiany.
Dla Zaffaroniego, kolonializm to „przede wszystkim ruch XV-wieczny oparty na tradycjach teokratycznych, mający na celu podporządkowanie i poniżenie innych cywilizacji; z drugiej strony neokolonializm zaczyna się w XVIII wieku od innych dyskursów, racjonalistycznego, nowoczesnego, naukowego, pozytywistycznego, powiązanego z naukami biologicznymi, co w ostatecznej analizie nazwiemy eugeniką”. Neokolonializm wykorzystany podczas II wojny światowej, zwłaszcza przez nazistów został zracjonalizowany przez „pozytywistycznych rasistów”.
Więzienia postrzega jako rodzaj instytucji kolonialnej. „Walkę z terroryzmem” czy „satanizacją marksizmu” uważa za przejaw „dyskursu kolonialnego”, który sprzeciwia się egalitaryzmowi.
W wywiadzie udzielonym magazynowi „Lapso” wskazał, że „system sądownictwa karnego we współczesnych społeczeństwach stara się racjonalnie kanalizować zemstę”. „Z tego powodu” uważa, że „władza karna nigdy nie odegrała roli, jaką twierdzi, że odgrywa; zawsze służąc czemuś innemu”. Na początku pretekstem do karania był „szatan i dziewczyny, potem heretycy, następnie kiła, alkoholizm, narkotyki, a na końcu międzynarodowy terroryzm. To nigdy niczego nie rozwiązało; żaden z tych problemów nie został rozwiązany za pomocą systemu środków karnych” – wskazał.
Dodał, że „władza karna jest historycznym oszustwem, największym oszustwem w historii. Ale to fakt polityczny i istnieje”. Prominentny sędzia chce powstrzymać „falę zemsty”, propagując abolicjonizm karny. Zaffaroni postuluje delegitymizację „arbitralnego i brutalnego funkcjonowania systemu karnego” w regionie Ameryki Łacińskiej.
Nie lubi mediów. Uważa, że przyczyniają się do utrzymywania „kolonialnego dyskursu” i dlatego postuluje ich ścisłą kontrolę. Pisze o „neutralizacji brutalnego aparatu propagandowego systemu przestępczego” i o technicznej kontroli nad wiadomościami, by uniknąć publikacji fałszywych przekazów oraz materiałów, które będą podżegały do przemocy.
Postuluje również zajęcie się innymi „ideologicznymi fabrykami reprodukcji” i asymilacji kolonializmu oraz neokolonializmu, to jest uniwersytetami i środkami produkcji kapitału.
W ramach reformy systemu karnego proponuje uporanie się z „niesprawiedliwym” dyskursem organów wykonawczych władzy, to jest aparatu policji i służb, które mają być kształtowane przez pryzmat „moralizującego dyskursu zewnętrznego”, ideologii centralnej i importowanej z zewnątrz.
Wskazuje, że rolą sędziów jest ciągła obrona praw człowieka i zerwanie z manichejską wizją zła. Uważa, że trzeba ponownie przemyśleć kary, ich funkcje i stosowanie z wyraźnym wskazaniem na łagodzenie, a nawet odchodzenie od wymierzania sprawiedliwości w niektórych sytuacjach, gdy sprawca także dozna uszczerbku z powodu swoich czynów, aby dalej go nie stygmatyzować.
Profesor prawa jest zwolennikiem nie tylko legalizacji prostytucji, ale także marihuany. Wzywa do przemodelowania konstytucjonalizmu, zwłaszcza w krajach marginalizowanych, jak na przykład w Brazylii.
Propagator praw Pachamamy
Zaffaronii to także zwolennik rewolucji ekocentrycznej zmieniającej cały system prawny („ekologizacja praw człowieka”).
Jest autorem książki La Pachamama y el ser Humano. Recenzujący ją eko-teolog wyzwolenia Leonardo Boff, współtwórca oenzetowskiej Karty Ziemi wraz z Michaiłem Gorbaczowem i Stevenem Rockefellerem oraz Mauricem Strongiem, którą cytował papież Franciszek w swoje encyklice Laudato si’, zwracał uwagę, że porusza ona problematykę ekologii integralnej.
Eko-filozoficzna monografia poddaje krytyce „dominujący paradygmat, który zrodził się u ojców założycieli nowoczesności w XVI i XVII wieku, a który nagle wprowadził głęboki podział na człowieka i naturę. Umowa z naturą, obecna od niepamiętnych czasów w kulturze Zachodu i Wschodu, doznała śmiertelnego i zabójczego ciosu. Ziemia przestała być Magna Mater starożytności, Pachamamą narodów Andów… Gają współczesnych, czymś żywym i generatorem życia, a została przekształcona w rzecz bezwładną (res extensa Rene Descartesa): zbiór zasobów, którymi dysponują żarłoczni ludzie”.
Boff kontynuował, pisząc, że ludzie uznali się za „panów natury” i „zrobili co im się podobało z nią”. „Cała współczesna kultura została zbudowana na założeniu, że rzeczy dla człowieka – jako pana i właściciela wszystkiego – mają wartość tylko dlatego, że mogą mu służyć. Stąd Europejczycy realizowali program ujarzmiania przyrody, inwazji i podboju świata, kolonizacji całych narodów, ludobójstwa, ekobójstwa i niszczenia kultury przodków. Najpierw czynili to za pomocą krzyża i miecza, a obecnie robią to za pomocą broni zdolnej unicestwić gatunek ludzki” – czytamy w recenzji Boffa.
Wskazuje na potrzebę zapewnienia szerokich praw zwierzętom. „Tylko zastępując braterską wiedzę o dominus, możemy odzyskać ludzką godność i doświadczyć braterstwa oraz siostrzeństwa ze wszystkimi innymi istotami” – wskazuje sędzia, domagając się ekologizacji praw człowieka.
Wpływowy latynoski prawnik chce upowszechnienia ekologicznego konstytucjonalizmu, uznania „praw Natury” i „Matki Ziemi”. Wychwala prawa społeczne i potencjał tkwiący w andyjskiej wizji „dobrego życia oraz współistnienia (sumak kawsay) – harmonii istoty ludzkiej z naturą; i jak widać także w wizji Gaji – Ziemi pojmowanej jako żywy, samoregulujący się super-organizm, zawsze produkujący i reprodukujący życie. Pachamama i Gaja to dwie ścieżki, które spotykają się w szczęśliwym zbiegu centrum i peryferii mocy planetarnej”. Obie te wizje mają dawać nadzieję na „wspólny dom na Ziemi, w którym uwzględnione będą wszystkie istoty. Wyzwolą nas od apokaliptycznych zagrożeń końca naszej cywilizacji i życia”.
Zaffaroni wspiera także oenzetowski program rewolucji ekocentrycznej Harmony with Nature, chwaląc planetarną etykę ekologiczną, tak zwaną sprawiedliwość klimatyczną i prawa przyszłych pokoleń – koncepcję coraz bardziej rozbudowywaną i zyskującą na znaczeniu pośród globalistycznych elit, które chcą przejścia od antropocentrycznego kształtowania prawa do ekocentrycznego. Wymaga to uznania szeroko rozumianych „praw Natury” (orzecznictwo ziemskie), rozszerzenia „listy odbiorców praw człowieka” na wszystkie gatunki, z którymi człowiek dzieli planetę i respektowania tych praw, o ile nie naruszą „granic planetarnych” (koncepcja rozwinięta przez Stockholm Resilience Centre).
Zaffaroni walczy o „sprawiedliwość ekologiczną”, zgodnie z priorytetem zasad zrównoważonego rozwoju zapisanych w deklaracji z Rio z 1992 r.
Dąży do reinterpretacji na nowo współczesnego systemu prawnego, tworzenia prawa i podejmowania decyzji zgodnie z regułami „orzecznictwa ziemskiego” i upowszechnienia ziemskiego prawoznawstwa oraz modyfikacji systemu gospodarczego – obecnie sankcjonującego antropocentryczny kolonializm. Innymi słowy wypowiada wojnę kapitalizmowi.
Czego można spodziewać się po założonej nowego instytutu i COPJA?
Zgodnie ze statutem Panamerykańskiego Komitetu Sędziów na rzecz Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej, organizacja ma zbudować sieć sędziów, którzy zaangażują się politycznie, zmieniając prawa gospodarcze, społeczne, kulturowe i środowiskowe. Sprawią, że będą one wykonalne, chroniąc w szczególności osoby zmarginalizowane.
Sędziowie powinni zbudować sieć także na innych kontynentach, nie tylko w trzech Amerykach (Południowa, Północna i Środkowa), prowadzić badania i upowszechniać ich wyniki w tym zakresie, jednocześnie koordynować działania na poziomie regionalnym i międzynarodowym. Mają piętnować naruszenia praw gospodarczych, społecznych, kulturowych i środowiskowych, promować politykę ułatwiania dostępu do wymiaru sprawiedliwości dla osób znajdujących się w trudnej sytuacji. Jednocześnie, prawnicy mają się wzajemnie bronić w razie zagrożenia lub prześladowania wskutek zaangażowania politycznego w promocję i obronę praw środowiskowych itp. Mają także rozwijać doktrynę orzecznictwa w zakresie tych praw, szkolić młodych prawników, ustanawiać relacje instytucjonalne z państwami narodowymi, wpływać na proces stanowienia i egzekwowania prawa na szczeblu międzynarodowym, krajowym, prowincjonalnym, jak i stanowym, oraz lokalnym; służyć wiedzą ekspercką i wydawać deklaracje, manifesty, oświadczenia itp.
Statut przewiduje budowę szerokiego ruchu wraz z innymi NGO-sami na rzecz zmiany społecznej, odwrócenia procesów kolonializmu.
Po konferencji w Watykanie w 2019 r. poświęconej prawom społecznym i doktrynie franciszkańskiej, Papieska Akademia Nauk Społecznych opublikowała Deklarację Rzymską.
Papież Franciszek uznając oficjalnie COPJA i powołując nowy instytut badawczy oraz mianując Zaffaroniego i Andrésa Gallardo oczekuje od sędziów przede wszystkim walki z „logiką uległości i neokolonializmu”, z „lawfare”, czyli zjawiskiem dominacji politycznej i ujarzmiania gospodarczego.
Instytut Badań Prawnych Fray Bartolomé de las Casas i sędzia Gallardo
Instytut Badań Prawnych Fray Bartolomé de las Casas jest odpowiedzialny za prawa społeczne, migrację i walką z kolonializmem. Ma szkolić w zakresie transformacji eko-społecznej, kładąc szczególny nacisk na „odrzucone sektory społeczne, dotknięte różnymi procesami neokolonializmu” – jak zaznaczył Gallardo.
Sędzia z Buenos Aires, który zasłynął z tego, że zawstydza władze miasta i podziwia Che Guevarę, wskazał, iż nad projektem pracowano od kilku lat i ma to być „potrzebne narzędzie dla sędziów trzech Ameryk”, którzy będą czuwać nad realizacją praw społecznych i integralności planety.
Prawnik, absolwent UBA, były zastępca generalnego obrońcy miasta Buenos Aires i sędzia od 2000 r. popadł w konflikt z trzema byłymi szefami rządu, kwestionując legalność decyzji władz.
Określa siebie mianem lewicowca, wyznającego od 20 lat te same idee, chociaż nieco zaktualizowane. W jego biurze mają znajdować się zdjęcia Lenina, Che Guevary, Salvadora Allende, Alfredo Palacios, Hebe de Bonafin i… kilka krzyży.
Papież wysłał odręczny list do Gallardo, w którym podkreślił, że „nie ma demokracji z głodem, rozwoju z biedą i nie ma sprawiedliwości z nierównością”. Wskazywał, że potrzeba „silnego i zaangażowanego sądownictwa na rzecz ludzi i planety w zapobieganiu anomii, degradacji i ostracyzmowi”.
Gallardo, ojciec trzech dorosłych córek i trójki wnuków, podkreśla, że poglądów nie zmienił i jego celem jest „przyczynienie się do stworzenia bardziej sprawiedliwego modelu społeczeństwa”.
Równa płaca
W szczycie Sędziów na temat Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej w Casina Pío IV w dniach 3-4 czerwca 2019 r. sędzia Gross mówił, że „wspólnie można stworzyć najlepsze praktyki, aby zmniejszyć ubóstwo, położyć kres głodowi, zapewnić wszystkim opiekę zdrowotną, wysokiej jakości bezpłatną edukację, w tym edukację na poziomie uniwersyteckim”. Ostatecznie należy jednak „zapewnić równą płacę wszystkim pracownikom, którzy szanują równość rasy, kultury, seksualności i płci”.
Na szczycie poruszono kwestię konieczności stworzenia ustawodawstwa chroniącego prawa człowieka, a także określono, w jaki sposób zapewnić wsparcie dla sędziów znajdujących się w obliczu nacisków politycznych z powodu zaangażowania w sprawiedliwość społeczną.
Grupa zastanawiała się nie tylko nad „równą płacą dla wszystkich”, ale także nad sposobami wdrożenia „trzy t”: tierra, techo y trabajo, czyli ziemi, mieszkania i pracy jako środków sprawiedliwości społecznej. Zastanawiano się nad przezwyciężeniem ograniczeń budżetowych, nacisków politycznych, z którymi boryka się wielu sędziów oraz utworzeniem globalnego ruchu promującego prawa społeczne.
Sędzia Tamila Ipema, prezes Krajowego Stowarzyszenia Sędziów Kobiet zaangażowana w obronę praw migrantów i uchodźców, miała błagać o obronę sędziów z Kalifornii, którzy usankcjonowali swoimi decyzjami postępową agendę, a teraz spotykają się z atakami politycznymi.
Sędzia Jennifer Gross mówiła o potrzebie uregulowania kwestii czystej wody, uznania zmian klimatycznych i stworzenia przepisów prawnych mających na celu łagodzenie szkód w środowisku, a także wprowadzenia systemów radzenia sobie z katastrofalnymi klęskami żywiołowymi, jakie przyniosą zmiany klimatu.
Podczas wydarzenia przemawiał także papież Franciszek, wzywając do stworzenia zdrowego systemu polityczno-gospodarczego, który będzie gwarantował przestrzeganie praw społecznych.
Uczestnicy Panamerykańskiego Szczytu Sędziów ds. Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej zakończyli konferencję deklaracją wzywającą wszystkie kraje do osiągnięcia celów zrównoważonego rozwoju ONZ (Agenda 2030) i poszanowania sędziów, którzy o to zabiegają. Potępiono rosnącą niesprawiedliwość i przemoc na całym świecie, a także niepowodzenie światowego systemu gospodarczego w utrzymaniu stabilności środowiska.
Zaznaczono, że „dzięki odpowiednim systemom wsparcia sędziowie mogą ograniczyć działania, które są destrukcyjne i poniżające dla ludzkości i planety”.
Wezwano do bezwarunkowego egzekwowania praw gospodarczych, społecznych i kulturalnych oraz zmodyfikowania polityki budżetowej i podjęcia zdecydowanych działań, by osiągnąć cele Porozumienia klimatycznego z Paryża.
Nowa instytucja – zgodnie z życzeniem papieża – ma być orędownikiem i obrońcą praw społecznych, propagować transformację wymiaru sprawiedliwości.
Warto zauważyć, że członkiem COPJA jest np. sędzia Elena Liberatori specjalizującą się w prawie administracyjnym, absolwentka Uniwersytetu w Buenos Aires (UBA), która otrzymała nagrodę od Argentyńskiej Federacji Lesbijek, Gejów, Biseksualistów i Trans (FALGTB) za „swoje wsparcie, wkład i zaangażowane działania na rzecz bardziej sprawiedliwego i egalitarnego kraju”.
W 2015 r. jako pierwsza sędzia w kraju i jedna z pierwszych na świecie uznała osobowość zwierzęcia – sprawa „Sandra”. Liberatori jest jedną z osób, które podpisały się pod Deklaracją Rzymską wydaną w 2019 r. po konferencji w Papieskiej Akademii Nauk Społecznych. W 2020 r. otrzymała Dyplom Honorowy Senatu Narodu Argentyńskiego w uznaniu za eko-feministyczne zaangażowanie w obronę programu „harmonii z Naturą”, w ramach hołdu złożonego dziedzictwu Berty Cáceres. W tym samym roku otrzymała nagrodę Shining World Leadership Award for Justice przyznaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Najwyższej Mistrzyni Ching Hai (eko-aktywizm), a w 2021 roku została mianowana honorowym dyrektorem akademickim Instytutu Praw Zwierząt Stowarzyszenia Prawników San Martín. Od maja 2021 roku jest członkiem argentyńskiego oddziału Panamerykańskiego Komitetu Sędziów ds. Praw Społecznych i Doktryny Franciszkańskiej.
W marcu 2023 r. papież Franciszek potępił „doktrynę odkrycia” i przeprosił „za czyny niektórych wierzących chrześcijan, którzy w przeszłości bezpośrednio lub pośrednio przyczynili się do procesów dominacji politycznej i terytorialnej różnych narodów Ameryki i Afryki”. Ostrzegał przed współczesnym kolonializmem gospodarczym i ideologicznym. – Żadna władza – polityczna, gospodarcza, ideologiczna – nie jest uprawniona do jednostronnego określania tożsamości narodu lub grupy społecznej – mówił podczas międzykontynentalnych warsztatów na temat współczesnego neokolonializmu. Dodawał, że „ujarzmianie i grabież narodów przy użyciu siły lub penetracji kulturowej i politycznej jest zbrodnią”.
Nowa umowa społeczna
Działania watykańskie wpisują się w inicjatywy podejmowane przez szefa ONZ Antonio Guterresa i zwołany przez niego Szczyt Społeczny w 2025 r. Proponuje on gruntowną przebudowę gospodarki i systemu globalnego zarządzania (program reform przedstawił w Our Common Agenda), o czym będzie mowa podczas tegorocznego szczytu SDG 2023 (cele zrównoważonego rozwoju) w Nowym Jorku oraz Szczytu Przyszłości rok później. Ma pojawić się projekt nowej umowy społecznej: Pakt Przyszłości, kładący nacisk na prawa społeczne, przyszłych pokoleń i „prawa Natury”.
Znalazłszy się w podziemiach książęcego dworzyszcza, stara piastunka nie straciła głowy. W wielkiej sklepionej sali, którą już była wcześniej poznała, ukryła parę godzin wcześniej dwa tobołki z żywnością i spory zapas pochodni. Teraz podźwignęła pakunki, stękając ciężko, a wręczywszy Halinie gorejącą gałąź, poleciła jej iść przodem i oświetlać drogę.
Plan miała jasny i prosty. Oto odejdzie najdalej, jak tylko można odejść w podziemia bez obawy zabłądzenia, tam przeczeka kilka dni, aż Tatarzy odejdą dalej w swoją drogę, a potem powędruje z dziewczynką do rodzinnej wsi, do Krępy.
Szły tedy obie niespiesznie, długim, wąskim chodnikiem, wydrążonym w miękkim żółtym lessie, czyniąc co pewien czas kopciem ślady na stropie, aby nie pobłądzić i móc tą samą drogą powrócić ku wyjściu.
Gdzieś z oddali dobiegał stłumiony odgłos walki w grodzie, ale w miarę jak posuwały się do przodu, podążając w głąb wzgórza, milkł on, by w końcu zupełnie zamrzeć.
Zapanowała cisza tak wielka, iż słyszały pulsowanie własnej krwi w skroniach i bicie serc. Ogarnęło je jakieś dziwne onieśmielenie. Czuły się przytłoczone tajemniczością owego podziemia, w którym zdawały się drzemać duchy przeszłych zdarzeń, przynależne do świata, który już dawno przeminął.
Żółtawe ściany były chłodne i wilgotne, pachniały stęchlizną. Grunt pod nogami zaś, lekko oślizgły, łagodnie opadał ku dołowi, wiodąc wędrowczynie ku sercu grodowego wzgórza.
Po pewnym czasie korytarz począł się rozszerzać i zobaczyły, że jego ściany są w regularnych odstępach powzmacniane szerokimi filarami, obmurowanymi polnymi kamieniami. Uszły jeszcze kilkadziesiąt kroków i znalazły się w sali tak niskiej, że piastunka prawie dotykała głową jej powały.
– Zaczekaj, moje dziecko – powiedziała do Haliny.
Stanęła niezdecydowana, bezradnie rozglądając się wokół. W dokładnie obmurowanych kamiennym szpatem ścianach pomieszczenia ziały czarne dziury licznych otworów, dając początek nowym korytarzom.
Staruszka nie wiedziała, co czynić. Czy wystarczy zatrzymać się tutaj i tutaj przeczekać owe kilka dni, czy też iść dalej. A jeśli dalej, to dokąd i jak długo jeszcze?
Na razie jednak postanowiła zatrzymać się na odpoczynek, bo serce ciężko waliło jej w piersi, a płuca z trudem łapały oddech. Halina także wyglądała mizernie. Usiadły zatem na jednym z tobołków pod ścianą, zatykając pochodnię w szparę między kamieniami.
Piastunka wyciągnęła kawał kiełbasy, rozłamała go sprawiedliwie na pół, a z wielkiego bochna o chrupiącej skórce kasztanowej barwy oderwała dwa spore kęsy chleba i podawszy jedną porcję dziewczynce, sama poczęła jeść drugą.
Z lubością zagłębiła pożółkłe, ale ostre jeszcze zęby w pachnącym miąższu razowca, a później odgryzała kawałki kiełbasy. Żuła to dokładnie, pomlaskując z zadowoleniem, a gdy skończyła, obtarła usta rękawem i rzekła:
– Oj, przydałby się teraz kusztyczek miodu! Albo chociaż piwa – dodała z westchnieniem.
Tymczasem Halina siedziała smutna, z głową opuszczoną na piersi, a chleb i kiełbasa leżały nietknięte na jej zsuniętych kolanach. Staruszka popatrzyła na nią z czułością, ale i ze smutkiem.
– Mój ty robaczku, kruszyno ty moja! Samaś została na świecie, sama jak palec! Ciężki żywot cię czeka, ale przecie kiedyś i dla ciebie słonko zaświeci…
Dziewczynka nie wytrzymała dłużej i rozszlochała się w głos. Piastunka zawtórowała temu, gdy dziecko przywarło do niej i oplotło jej szyję ramionami.
– Wypłacz się, wypłacz, robaczku. To ci ulży.
A gdy Halina po dłuższej chwili uspokoiła się nieco, mówiła dalej:
– Ale nie martw się, kruszynko. Dopokąd ja żyję, nie dam ci zginąć. Wychowałam twojego ojca, wychowam i ciebie. Pójdziemy do naszych, do Krępy. Teraz tyś tam pani, bo już z twego rodu nikogo na tym świecie nie masz…
Naraz przerwała w pół zdania, bo z głębi korytarza, którym tu przyszły, dał się słyszeć jakiś dziwny odgłos. Coś jakby głuche dudnienie.
Piastunka zastanawiała się, cóż by to mogło być, aż dźwięki stały się wyraźniejsze i jej uszu dobiegły niewyraźne strzępy mowy ludzkiej.
Nie wiedziała, kto zacz się zbliża. Istniały bowiem dwie możliwości. Albo jacyś nieszczęśnicy, którzy uszli spod noża najeźdźców i szukają, jako i one same, schronu w tych podziemiach, i wtedy dobrze byłoby się z nimi połączyć, bo raźniej w kupie i bezpieczniej. Albo też są to Tatarzy, który zapuścili się aż tutaj w poszukiwaniu skarbów.
Postanowiła zaczekać (chociaż było to nadzwyczaj ryzykowne), aby móc podjąć ostateczną decyzję, co czynić, dopiero wówczas, gdy owi ludzie przybliżą się na tyle, iż ich głosy staną się rozpoznawalne.
Nie chcąc straszyć Haliny, nie podzieliła się z nią swymi obawami. Siedziała milcząca, nasłuchując pilnie. Czas dłużył się niemiłosiernie i upłynął spory jego kęs, zanim pochwyciła strzępki rozmowy na tyle wyraźne, że dało się rozróżnić poszczególne słowa. Ale nie była to mowa polska, ani nawet ruska. Słowa były niezrozumiałe. Oto zawisło nad uciekinierkami śmiertelne niebezpieczeństwo – zbliżali się ku nim Tatarzy.
Teraz staruszka nie zwlekała już dłużej. Porwała się na nogi, podniosła zawiniątka z jedzeniem, wsadziła pod pachę pęk pochodni i wskazując Halinie wlot najbliższego korytarza, wyszeptała:
– Uciekajmy tędy! Zaraz nadejdą Tatarzy.
Dziewczynce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Porwała zapaloną pochodnię i skręciła w chodnik tak wąski, że starej piastunce trudno się było w nim zmieścić.
Nowa droga na odmianę wspinała się ku górze. Powietrze bardziej tam było zatęchłe, a podłoże wysypane grubo miałkim, szarawym piaskiem z dna Wisły, utrudniało szybki marsz.
Posuwały się, jak tylko mogły najprędzej, ale i tak po jakimś czasie usłyszały z tyłu gwar licznych męskich głosów. Piastunka wyrwała pochodnię z rąk Haliny i cisnąwszy ją na ziemię, zdeptała nogami.
Ogarnęła je ciemność tak gęsta, że aż dotykalna. Serca zaś, spłoszone, waliły głucho w piersiach spiesznym rytmem.
– Matko, czy oni tu przyjdą? – zapytała szeptem Halina.
– Cicho, robaczku, cicho. Da Bóg, nie przyjdą. Ale nie stójmy jak słupy. Podaj rękę i chodźmy. Tylko wysoko stawiaj nogi, byś się o coś nie potknęła.
Trzymając mocno Halinę, szła po omacku. Tobołki z jedzeniem ciążyły jej coraz bardziej, a pochodnie ugniatały w bok. Uszły już spory szmat drogi i zdawało im się, iż niebezpieczeństwo minęło, lecz oto naraz z tyłu, w oddali, zapełgał nikły poblask czerwonożółtego światła na ścianach lochu. Tatarzy byli na ich tropie. Coś je musiało zdradzić. Ale co?
W tej samej chwili staruszka zrozumiała. Przejęta grożącym niebezpieczeństwem nie zauważyła nawet, iż nie ma chustki na głowie. Pewnie musiała ją zgubić u wejścia do tego tunelu, bo czemuż by inaczej Tatarzy ów wybrali właśnie, a nie któryś z pozostałych? Poczuła zimno i mrowienie w krzyżu. Zdało się, iż nic ich nie uratuje od śmierci.
Ale oto ściana, o którą od czasu do czasu opierała się barkiem, gdzieś zniknęła. Z prawej strony otwierało się wejście do nowego korytarza. Bez namysłu skręciła tam, pociągając za sobą dziewczynkę. Korytarz ostro opadał ku dołowi i był chyba szerszy od poprzedniego, bo nie mogła dosięgnąć rękoma obydwu jego ścian naraz.
Uszły zaledwie kilkanaście kroków, gdy wpadły na ścianę wyrosłą raptem przed nimi. Piastunka pomyślała, iż tunel kończy się ślepo i że znalazły się w pułapce, z której Tatarzy zbiorą je jak ryby z saka, lecz wyciągając ramiona na boki, stwierdziła z ulgą, że tak nie jest. Oto bowiem korytarz zakręcał tylko pod prostym kątem i prowadził kędyś hen, w nieznane.
Szły nadal bez chwili odpoczynku. Ale szły powoli, bo po omacku. Skręcały w coraz to nowe korytarze pojawiające się przed nimi, tak iż zupełnie zatraciły poczucie kierunku, z którego nadeszły. Gnał je strach przed okrucieństwem Tatarów i o tym teraz tylko myślały, o niczym więcej.
Ale wreszcie piastunka pomyślała sobie, iż niebezpieczeństwo minęło, że prześladowcy, choćby najbardziej nawet tego chcieli, nie znajdą ich przecież w tym podziemnym labiryncie. I jednocześnie poczuła grozę. Zrozumiała bowiem, że jeśli Tatarom nie może się udać natrafienie na ich ślad, to również i im nie może się udać powrót do wyjścia. Nogi ugięły się pod starowiną i osunąwszy się na ziemię, usiadła wsparta plecami o wilgotną lessową ścianę.
– Matko! Co wam?! – zawołała Halina. – Matko, boję się! Boję się bardzo! Czy mnie słyszycie?!
Krzyczała teraz pełnym głosem i jednocześnie potrząsała piastunką. Ta ostatnia całą siłą woli opanowała swój lęk i spokojnym już głosem rzekła:
– Cicho. Cicho, córuchno. Już dobrze. Cichutko. Uspokój się. Zesłabłam od wysiłku. Tchu brakło. Odpocznę nieco, zapalimy pochodnię i pójdziemy dalej.
Wszelako zapalenie pochodni okazało się nie takie proste. W zatęchłym powietrzu podziemi hubka niesiona przez piastunkę w zanadrzu zawilgła. Darmo padały na nią snopy iskier wydobywane z krzesiwa. Nie chciała się rozżarzyć.
Minęło sporo czasu w niepewności, czy nie przyjdzie im tu sczeznąć w ciemnościach, aż oto wreszcie hubka rozżarzyła się, a zapalona od niej cieniuchna smolna drzazga zapłonęła nikłym płomyczkiem. Na końcu zaś silny płomień objął pochodnię.
Znów miały ogień, a ów przegnał precz rozpacz i zwątpienie czające się w mroku. Obydwom zrobiło się trochę lżej na sercach.
Rozejrzały się z ciekawością. Długi – prosty korytarz, w którym teraz się znajdowały, opadał łagodnie w dół i ginął kędyś hen, gdzie nie docierał blask pochodni. W pobliżu miejsca, w którym stały, nie widać było żadnych odgałęzień.
Piastunka, westchnąwszy ciężko, powiedziała do Haliny:
– Cóż, pójdziemy dalej, kwiatuszku. Da Bóg, wyjdziemy stąd kiedyś.
Postanowiła też sobie, iż od owej pory, wędrując w zawikłaniu mrocznych korytarzy, stale będzie skręcać w prawo i podążać wzdłuż ścian po prawej ręce. Ufała, że może w ten sposób uda się jej w końcu dotrzeć na powierzchnię ziemi.
Szły zatem wytrwale, ale wreszcie nogi odmówiły im posłuszeństwa, marsz bowiem trwał już bardzo długo. Nie wiedziały jednak ile, bo tutaj, w sercu ziemi, zatraciły nie tylko poczucie kierunku, ale i poczucie upływającego czasu. Staruszka doszła w końcu do przekonania, że na górze musi już chyba panować noc. Wyszukała tedy dogodne miejsce, usiadła pod ścianą, nakłaniając do tego samego dziewczynkę, i wsparłszy głowę na węzełku, zamknęła oczy.
Ani jedna, ani druga nie miały kłopotów z zaśnięciem. Nieludzko zmęczone, w kilka chwil zaledwie zapadły w czarną czeluść bez marzeń.
* * *
Obudził je chłód przewiercający ciało, przenikający aż do szpiku kości, wstrząsający dreszczami. Dygotały zziębnięte, szczękając zębami. Pochodnia przez ten czas zgasła, wypaliwszy się do końca, tak iż nie mogły nawet ogrzać zgrabiałych rąk.
Nim ciepły, jasny, wesoły ogień zapłonął na nowo, znów musiało minąć wiele chwil i posypać wiele iskier. Ale w końcu poweselał ponury mrok podziemia. Stanęły bliziuchno pochodni, wchłaniając z lubością ciepło emanujące od pozłocistego płomienia.
Wszakże gdy tylko ogrzały się nieco, obudził się w nich ostry, szarpiący trzewia głód. Zaspokajały go łapczywie, rwąc zębami kawały sczerstwiałego chleba, zagryzając boczkiem mocno uwędzonym w wonnym jałowcowym dymie.
Przez dłuższy czas odgryzały kęsy, żuły i połykały, nie odzywając się do siebie. Halina pierwsza skończyła posiłek, wytarła ręce o połę ciepłego kaftana i rzekła:
– Matko, dajcie teraz pić.
Na te słowa piastunka przestała żuć i odruchowo sięgnęła w stronę węzełka z prowiantem. Ale oto pojęła, iż nie mają ani kropli wody. Poczuła, jak cierpnie jej skóra, a włosy lekko unoszą się na głowie.
Przygotowując zapasy na czas, przez który miały się ukrywać, nie zabrała ze sobą napitku, sądząc, iż będą mogły bez żadnych ograniczeń czerpać ze studni znajdującej się w wielkiej sali blisko zamkowego wejścia do lochów. Nie przewidziała tego, co się później stało.
I oto czeka je śmierć stokroć straszniejsza od tej, którą mogły były ponieść z rąk tatarskich, a której szczęśliwie uniknęły. Teraz bowiem czeka je śmierć w męczarniach z pragnienia. W plątaninie korytarzy zupełnie straciła orientację i nie miała ani cienia nadziei, iż będzie umiała odnaleźć drogę wiodącą do owej zbawczej studni. Rozumiała, iż chyba tylko cud może je uratować.
Wszelako nie powiedziała tego dziewczynce, nie chcąc jej dodatkowo dręczyć. Ozwała się tylko:
– Nie mamy ze sobą wody, dziecino. Skoro się posiliłaś, to wstań. Pójdziemy szukać studni. Wiesz przecie, że są studnie w podziemiach.
Sama podźwignęła się z trudem, bo przez noc i ranek zastały się w stawach jej stare kości i potrzebowała nieco czasu, aby się rozruszać.
Zabrawszy swój skromny dobytek, powędrowały wzdłuż korytarza. Piastunka nie mając pojęcia o tym, gdzie się znajdują, a wiedząc tylko, że – o ile nie kręcą się w kółko – powinny były już dawno oddalić się nie tylko od Zamkowego Wzgórza, ale nawet wyjść poza miasto, skręcała do tych lochów, które wiodły nie w dół, lecz wznosiły się ku górze. Żywiła nadzieję, iż w ten sposób zbliżają się ku powierzchni ziemi, a przez to samo szansa na znalezienie wyjścia z owego labiryntu stale rośnie.
Szły długo. Tak długo, aż poczuły w końcu dojmujący ból w nogach i musiały odpocząć. Halina błagalnie patrzyła na staruszkę i szeptała cichutko:
– Pić, dajcie mi pić.
– Cierpliwości, moja malutka. Cierpliwości. Przecie w końcu trafimy na studnię.
– A daleko to jeszcze? – pytało dziecko.
– Jeszcze kęs drogi. Jeszcze kęs. Ale dojdziemy, dojdziemy.
Staruszka kłamała z rozmysłem, a bolesny skurcz chwytał ją za gardło, tak że całą siłą woli opanowywała szloch.
– Masz tu, kruszynko, skibkę chleba. Oderwij ośródkę, a skórkę żuj. Długo żuj. To tymczasem stępi pragnienie.
Lecz nie na wiele owo im pomogło. Pragnienie ozwało się po chwili na nowo i to ze zdwojoną siłą.
Piastunka wiedziała, że nie mogą tu dłużej zostać, bo w końcu zesłabną tak bardzo, iż nie będą mogły iść. Podniosła się sama i pomogła podnieść się Halinie. Dopokąd szły, istniała szansa, czy może cień szansy, że ocaleją.
Ale w końcu ustały w tym marszu. Najlżejszy choćby wysiłek okazał się dla nich nadludzkim wyczynem, tak iż wreszcie musiały zatrzymać się na nocleg.
* * *
Tym razem sen miały ciężki. Męczyły je koszmary. Jakieś twarze straszne, o pustych oczodołach pochylały się nad nimi, oplatały je węże, dusiły zmory.
Pod wpływem majaków Halina obudziła się z krzykiem. Piastunka otworzyła oczy, objęła ją ramionami i przytuliła do siebie. Dziecko drżało na całym ciele, przerażone. Staruszka głaskała długo sękatą, spracowaną dłonią miękkie, jedwabiste włosy i obsypywała je pocałunkami.
Próbowała mówić, pocieszać dziewczynkę, ale wyschnięty język skołkowaciał jej w ustach. W gardle czuła skurcz i szorstkość, a spierzchłe wargi ją bolały. Halina była w takim samym stanie.
Piastunka myślała, że może uda im się jeszcze zasnąć, choćby na krótko, ale straszliwe pragnienie precz przegnało sen. Na koniec jęły nimi wstrząsać dreszcze, ale tym razem nie z zimna, a z gorączki, która rozogniła im czoła i policzki.
Przykładała swoją twarz i twarz dziecka do chłodnych gliniastych ścian lochu, szukając w tym ulgi. Ziemia pachniała wilgocią. Uskrobała palcami kilka grudek ziemi, wsunęła je do ust, chcąc z nich wyssać choćby parę kropel rosy, lecz nic z tego nie wyszło.
Ale mimo gorączki i mimo pragnienia wiedziała jedno i jedna tylko myśl kołatała pod czaszką:
„Iść, za wszelką cenę iść! Może nie wszystko stracone. Gdzieś musi być wyjście!”
Podniosła się z trudem i podniosła dziecko. Nie miała już siły dźwigać tobołków z jedzeniem. Porzuciła je tedy i zapaliwszy ostatnią już pochodnię, powędrowała przed siebie, trzymając mocno rękę Haliny i prawie wlokąc ją za sobą.
Nogi im drżały i obie zataczały się jak pijane. Zmęczenie i pragnienie sprawiły, iż kręciło się im w głowach, a oczy zasłaniała czerwonawa mgiełka. Ale staruszka wiedziała, że nie mogą usiąść, bo skoro tylko to uczynią, nie podniosą się już więcej i zostaną w tym wąskim, zimnym lochu na zawsze.
Halina pochlipywała cichutko, lecz w końcu przestała, bo nie stało jej sił nawet na to, by płakać. Odbijając się od ścian, szły uparcie, przestawiając sztywno nogi: krok naprzód, jeszcze krok i jeszcze krok…
Nie wiedziały, ile mógł trwać ów marsz, chyba jednak bardzo długo, bo gdy staruszce wróciła na chwilę jasność myśli, spostrzegła z przerażeniem, iż ostatnia już pochodnia dogorywa.
Z jej piersi wydobyło się urywane łkanie. Zatknęła resztkę smolnej gałęzi w szczelinę w ścianie i z jękiem osunęła się na ziemię. Halina upadła obok niej. Rozwartymi szeroko przez strach oczyma patrzyły jak zahipnotyzowane w coraz słabszy płomyk chybocący na ułomku drewna, aż w końcu wystrzelił on gwałtownie ku górze, a potem zagasł. Tylko przez jakiś czas jeszcze żarzył się krwawo koniuszek pochodni. Ale w końcu i on począł ciemnieć, aż zniknął im z oczu. Wokół zapanował mrok tak gęsty, iż zdało się, że można go dotknąć.
Poczuły się jeszcze bardziej zmęczone i mimo grozy sytuacji nie umiały zapanować nad snem. Powieki zaciążyły im ołowiem i wkrótce pogrążyły się w czeluść niepamięci.
* * *
Spały długo, a po przebudzeniu pragnienie osłabło nieco. Języki im trochę stęchły, chociaż gardła były dalej szorstkie, jakby wypchane gorącym piachem. Piastunka zdała sobie sprawę z tego, iż dalsze oszukiwanie Haliny nic nie da. Zresztą ta ostatnia sama już dobrze wiedziała, że oto zbliża się ich kres.
Staruszka ozwała się ochrypłym, urywanym głosem:
– Kruszynko ty moja… koniec z nami… Nie mamy wody… Nie mamy światła… Nie wiemy… gdzie jesteśmy… Tylko cud… tylko cud… Módl się… może nas… wysłucha… zlituje…
A Halina cienkim, drżącym głosikiem jęła odmawiać wszystkie modlitwy, jakie tylko znała: do Zbawiciela i do Bogarodzicy. Do świętych pańskich i Krzyża Świętego. Lecz ratunek, cudowne ocalenie, na które czekały ufne, że ich prośby nie pozostaną bez echa, nie nadchodził.
I wtedy stara piastunka głosem pełnym mocy, poważnym, uroczystym, przemógłszy ból gardła, suchość warg i języka, poczęła mówić:
– Żmiju, Żmiju, dobry boże,
sandomierski nasz piastunie,
Ty mieszkasz na uroczysku,
na Żmigrodzie masz mieszkanie.
Białym orłem mkniesz przez niebo,
błyskawicą świecisz nocą,
Gromem niszczysz naszych wrogów,
a twym dzieciom błogosławisz.
Usłysz Żmiju me błaganie,
dobry boże, nasz piastunie!
Oświeć swym niebiańskim światłem,
drogę, co na ziemię wiedzie!
Nie poskąpię ci mięsiwa,
słodkich miodów i kołaczy.
Mleka, sera, jaj i grzybów
nie poskąpię, dobry boże!
Tylko nas uwolnij z lochów,
daj się cieszyć twoim słonkiem!
Halina słuchała tego ze zgrozą.
– Matko! – zawołała. – Co czynicie?! Nie wzywajcie demonów! Do Bogarodzicy się módlcie!
– Nie wiem, dziecko. Nie wiem. Czy on demon? Toż to bóg naszych naddziadów. Źle im się żyło? Przecie nie! Składali mu ofiary, a on im błogosławił. A bywało, że sam przybywał z niebios na ziemię w postaci pięknego młodzieńca, brał którąś z naszych dziewek za żonę i mieszkał z nami pospołu. Toż on nasz, sandomierski bóg.
Zamyśliła się przez chwilę, a później ciągnęła w zadumie dalej:
– Ale czy zechce nas wysłuchać? Któż to wie? Przegnali go przecie księża precz. Święconą wodą całe Żmijowe Wzgórze skropili, święty gaj dębowy wycięli, czarne bzy wydarli, płomieniom na żer rzucili. Nowych bogów przywiedli z krain dalekich, cudzych bogów, co naszej mowy nie znają…
– Cóż wy pleciecie! – oponowała Halina. – Toć przecie was, matko, ochrzczono! Do kościoła chodzicie, do Zbawiciela pacierze mówicie!
– A tak, ochrzczono, ale byli tacy, co i starych bogów nauczyli kochać. Naszych bogów, sandomierskich, z którymi stary kniaź Sandomir rozmawiał i żerce w gajach i po chramach obiaty im składali. Moja babka uczyła mnie o nich, a ją jej babka.
Zamilkły obie, bo znowu pragnienie się wzmogło, a długa rozmowa zmęczyła. Po jakimś czasie starowina próbowała podźwignąć się na nogi, próbowała tego i Halina, ale im się nie udało. Wszelako nie dały za wygraną i wytężając całą siłę woli, wydobywając resztki energii z mięśni, jęły się czołgać wzdłuż lochu. Byle dalej, byle dalej…
Ale nadszedł czas, iż ów wysiłek zdał się im daremny. Poddały się losowi i zamarły w bezruchu, czekając na tę, która koi wszystkie smutki, odpędza precz lęki i utula do snu wiekuistego. Zapadły w jakieś dziwne odrętwienie, w coś na kształt pół snu, pół jawy.
I oto naraz Halinie zdało się, iż słyszy głos. Wyraźny głos ojca. Z trudem, przezwyciężając ból opuchłych powiek, otworzyła oczy. Nie było nikogo. Już miała na powrót wtulić twarz w zagłębienie gliniastej ściany, gdy w oddali spostrzegła maleńki, jasny punkcik. Zrazu wzięła go za omamienie jakieś i przetarła oczy pięściami, ale światełko nie znikało.
Nadzieja wstąpiła w serduszko dziewczynki. Poczęła szarpać piastunkę z całych sił, aż ta z ociąganiem się usiadła.
– Matko, patrzcie tam! – mówiła Halina, wskazując jednocześnie jasny punkt w oddali. – Co by to mogło być?
Staruszka wpatrzyła się uważnie w głąb lochu, ścierając palcami mgłę z oczu, ale sporo chwil minęło, nim sobie zdała sprawę z tego, co widzi.
– Dzięki ci, Żmiju, że nas wysłuchałeś! Dzięki! – zawołała.
Lecz Halina zaprotestowała:
– To nie wasze pogańskie modlitwy pomogły, lecz moje! To ojciec-nieboszczyk nas tu przywiódł! Słyszałam jego głos, słyszałam, jak mówił do mnie! Wtedy otwarłam oczy i spostrzegłam światło!
W obliczu nadziei ocalenia nie wiadomo skąd wstąpiły w nie nowe siły. Poczęły się czołgać najprędzej, jak tylko mogły, a im bliżej były światła, im stawało się ono większe i jaśniejsze, tym większa ogarniała je radość i moc wstępowała w mięśnie. W końcu udało im się podźwignąć na nogi i wspierając o ściany, potykając i zataczając, parły niestrudzenie do przodu.
Wreszcie w korytarzu pojaśniało tak, że widziały już siebie nawzajem. Zbliżyły się do wylotu lochu, który kończył się kilkunastoma kamiennymi stopniami opadającymi ostro kędyś w dół. Nie wahając się ani chwili, zeszły nimi do nowego pomieszczenia.
Była to niziutka, acz bardzo obszerna sala, cała zbudowana z białego kamiennego ciosu. Jedyne wejście wiodące do niej stanowiło to, którym przybyły. Rozświetlał je zaś niezbyt wielki otwór okienny znajdujący się prawie pod beczkowatą sklepioną powałą, przez który wpadało światło dzienne.
W najodleglejszym od wejścia miejscu, na kamiennym podwyższeniu majaczyło coś na kształt stołu, na którym spoczywał… ludzki szkielet.
Halina, spostrzegłszy go, poczęła drżeć ze strachu i tulić się do piastunki. Ta zaś, nie zmieszana, bacznie rozglądała się dookoła.
– Nie lękaj się, dziecino – mówiła. – Nie lękaj się. Cóż ci mogą zrobić kości? Złych ludzi się bój, ale nie umarłych. Żywy, zły człowiek skrzywdzi, a i zabić może! A nieboszczyk cóż? Nieruchawy niczym pień powalony, butwiejący w lesie.
Później zaś zlustrowała bacznie owo okienko i mruknąwszy pod nosem: – Da się wyleźć na dwór, pociągnęła Halinę lekko i zbliżyła się do podwyższenia.
Na wielkim dębowym stole obitym srebrną blachą, tłoczoną w roślinne ornamenty, gwiazdy i geometryczne kształty na arabską modłę, leżały poczerniałe od wilgoci kości. Dziwnym trafem, choć ciało rozpadło się w pył, zachowały się włosy. Były długie i czarne, co kontrastując z trupim uśmiechem czaszki, sprawiało niesamowite wrażenie. One to, razem z resztkami sukni dowodziły, iż mają przed sobą szczątki kobiety.
Domyśliły się bez trudu, iż za życia była wielką damą, pochowano ją bowiem w złotogłowiach, bogato naszywanych szlachetnymi kamieniami. W słonecznym świetle wpadającym przez okienny otwór mieniły się cudnie szafiry, rubiny, topazy, ametysty… Połyskiwały złote nici – jedyne co pozostało z tkaniny – i złote blaszki, pewnie spięte ongi ze sobą i tworzące pektorał, a dziś rozsypane w nieładzie. Na kostkach palców tkwiły liczne, niesłychanej piękności, pierścienie.
Z tyłu za szkieletem na wysokim, dębowym postumencie, stał wielki, ciężki, kuty ze złota żydowski siedmioramienny świecznik – menora. Gdy piastunka go spostrzegła, zawołała głosem, w którym pobrzmiewało podniecenie:
– Żydówka Judyta!
Halina, przełamując lęk i onieśmielenie, zapytała:
– Kim ona była, matko?
– Za chwilę ci opowiem, ale najpierw ugaśmy pragnienie.
Rzekłszy to, podeszła w pobliże okna i zgarniając rękoma śnieg, którego dużo tam nawiało, poczęła go łapczywie wpychać do ust i nie czekając, aż się rozpuści, połykać z lubością. Dziewczynka poszła w jej ślady.
Chociaż męki niezaspokojonego pragnienia opuściły je teraz, to jednak zęby całkiem im zdrętwiały z zimna.
Halina jęła pytać z niepokojem:
– A czy aby na pewno uda się nam stąd wyjść, matko?
– Nie od razu, dziecko. Nie liczę dwunastu wiosen jak ty, ale życie miałam twarde. Zaprawionam do trudów i znoju. Toteż gdy odpocznę sobie nieco, to i wylezę. Nie bój się.
Po chwili zaś dorzuciła z westchnieniem:
– Żeby tak jeszcze co zjeść! Ale przecie niczego już nie mamy.
– Zaczekajcie, matko – rzekła Halina i poczęła zawzięcie grzebać w obszernych kieszeniach kaftana. Po chwili zaś wyciągnęła kawałek kiełbasy i spory ułomek niemiłosiernie pogniecionego podczas wędrówki razowca. Była to owa porcja z pierwszego posiłku, której dziewczynka nie zjadła. Uciekając przed Tatarami, musiała bez ochyby odruchowo schować ją do kieszeni. Wyglądało to na kolejny znak Opatrzności i było niejako dowodem, iż los postanowił darować im życie.
Teraz zasię, podzieliwszy się sprawiedliwie owym skromnym jadłem, przez czas jakiś me odzywały się do siebie, zawzięcie gryząc i żując stwardniałe kęsy strawy. Piastunka skończyła pierwsza i westchnąwszy głęboko z żalu, że było tego tak mało, poczęła wybierać okruchy z podołka spódnicy i wkładać je do ust.
Halina zaś ozwała się z pełną buzią:
– A teraz… matko, opowia…dajcie o onej Judycie.
– At! Mała jesteś! Nie dla ciebie takie gadki.
Ale to zastrzeżenie tylko rozpaliło ciekawość dziewczynki:
– Przyrzekliście przecie! Przyrzekliście! Nie wymawiajcie się teraz!
Piastunka westchnęła głęboko, przełknęła ostatni okruszek i poczęła mówić:
Panował ongiś w Sandomierzu młody i dzielny książę Henryk, najmłodszy syn Bolka Krzywoustego. Wielki to był pan, odważny i pobożny wielce. Lubił też szukać przygód, a iż podówczas w kraju było w miarę spokojnie, czuł, że powinien ruszyć w świat szeroki.
Marzył o tym, by walczyć ze smokami, wolność nieść damom, wspomagać sieroty. Wszelako nie godziło mu się porzucać księstwa! Aż razu jednego, z dalekiego frankońskiego kraju, a może z Italii – nie wiem tego – przybył na dwór sandomierski rycerz pewien.
Broń i zbroję miał najpierwszej roboty, lecz płaszcz lichy, z naszytym na wierzchu wielkim czerwonym krzyżem. Ów rycerz powiedział naszemu książęciu, że rzymski papież głosi wojnę przeciw Saracenom. Że kwiat rycerstwa z całego chrześcijaństwa od lat walczy z poganami.
Narzekał jeszcze ów cudzoziemski rycerz, że żaden z polskich panów i władyków nie chce iść na to chwalebne bojowanie. Kpił, że nasz kraj to ziemia tchórzy, aż książę Henryk się rozsierdził i to bladł, to czerwieniał, słuchając tych obelg. Na koniec wszakże postanowił, iż sam z drużyną wiernych mu rycerzy pójdzie przelewać krew w imię Jezusowe. Jak postanowił, tako i uczynił.
Długo trwała podróż do Ziemi Świętej. Najpierw jechali konno przez lasy i góry, przebywali w bród rzeki, gubili podkowy. Marzli na szczytach, lodowatym wichrem smaganych, palił ich żar słoneczny na stepach Panonii, a bywało, że i głód dręczył srogi i srogie pragnienie.
Jednak nareszcie przybyli do cudnego miasta Konstantynopola w ziemi greckiej leżącego, gdzie spotkali wielką mnogość frankońskich rycerzy. Ach, cóż to za miasto! Domy pospólstwa większe i bogatsze tam, jak u nas książęce sadyby. A kościoły!
Naszego księcia, jako udzielnego pana, zaproszono na cesarski dwór. Oglądał pałac, oczom swym nie wierząc. Ach! Nie mogły go wznieść zwykłe ludzkie ręce! Nie obyło się pewnie bez czarów!
Wszędzie ściany zdobne były drogocennymi kamieniami, kobiercami, a oponami złotem i srebrem tkanymi. W niektórych komnatach posadzki cudnie układane były w obrazy kunsztowne z kolorowych kamyków, a tak błyszczące i śliskie, że z trudem prawy rycerz mógł się tam na nogach utrzymać.
A sam cesarz! Ach! Za jego strój można by pewnie z pół sandomierskiego księstwa kupić, a za bogate przecie ono uchodzi!
Ale nasz książę nie stracił głowy. Rozmawiał z cesarzem jak równy z równym. Sprawiedliwość oddać trzeba, że i frankońscy, i italscy, i niemieccy rycerze też tak się zachowywali.
Nie w smak to było Grekom, wielmożom i księżom. Ci ostatni szemrali szczególnie głośno, judząc cesarza, aby naszych przegnał. Wszelako cesarz posłuchu im nie dał i rycerstwo krzyżowe, Saracenów bić mające, ugościł, a potem przez morze przeprawił. A w ogóle to greccy księża dziwni są bardzo i cudaccy. Włosy splatają w warkoczyki, brody trefią i pachnidłami skrapiają. Zaś na ich szatach ni plamki, ni pyłku najmniejszego nie znajdziesz, takie czyste. A na dodatek żony miewają! Naszych zaś księży pędzą, nie dozwalając im w swoich świątyniach Mszy odprawować, a gdy przez upór uda się naszym Mszę oną odprawić, to Grecy później kościół powtórnie święcą!
Potem już była Ziemia Święta, gdzie żył i umarł Pan nasz, Jezus Chrystus, a którą pustoszą Saraceni, Mohunda, po ichniemu Muhammadem zwanego czczą i za proroka jedynego Boga mają.
I zaczęła się wojna. Nasi bili Saracenów, a oni naszych. Nasi z imieniem Bogarodzicy, a oni – Mohunda na ustach – odrąbywali głowy, ramiona, krew wylewali z powalonych. Aż wreszcie nasi byli górą, bo Najświętsza Panienka mocniejsza od Mohunda.
Zobaczył książę Henryk i jego sandomierska drużyna Jerozolimę i Grób Pański, a rycerz jeden, Jaksa z Miechowa, uskrobał z Grobu onego ziemi garstkę i w woreczku skórzanym do Polski ją przywiózł. W swojej wsi, w Krakowskiej Ziemi leżącej, klasztor i kościół zacny pobudował z Grobem Pańskim w środku, w którym oną ziemię umieścił, na pamiątkę jerozolimskiego. A i zakonników tam z Palestyny przybyłych osadził.
Ale księcia Henryka straszne tam dotknęło nieszczęście, bo zbył się rozumu! Oto bowiem, gdy którejś niedzieli jechał konno w orszaku króla jerozolimskiego na Mszę do bazyliki Grobu Świętego, zauważył w jednym z okien pannę przecudnej urody.
Od pierwszego wejrzenia rozmiłował się w niej tak okrutnie, że nie mógł już żyć bez onej panny. Poszedł tedy do domu, w którym ją wówczas ujrzał – a był to dom ormiańskiego kupca – i odkupił odeń cudne dziewczę, które okazało się żydowską niewolnicą.
Chciał ją książę Henryk uczynić swą panią i prawowitą małżonką, wszelako zgiełk się okrutny podniósł przeciw niemu i to nie tylko śród Franków, Italczyków, Niemców czy Angielczyków, ale nawet i w jego własnej drużynie! Bo jakże? Pan możny i książę udzielny miałby połączyć swój los z losem niechrzczonej prostaczki podłego stanu? Jakiż to wstyd i jaka hańba dla rycerstwa!
Lecz rozstać się z nią Henryk i nie chciał, i nie potrafił. Gdy przyszło mu wracać do Polski, zabrał ze sobą Judytę (bo takie imię nosiła Żydówka). Zamieszkali oboje na sandomierskim zamku, ku zgorszeniu tak możnych, jako i pospólstwa.
I szemrano, i wymówki czyniono książęciu, a biskupi straszyli go klątwą, jeśli dziewki nie przepędzi na cztery wiatry, a niegodnej miłości się nie wyrzeknie, aż w końcu uległ i ogłosił, że ją odprawi. Lecz owo w tym samym prawie czasie ogłoszono również, iż Judyta na jakąś ciężką, a nieznaną zapadła chorobę, a później nikt jej już nie widział i wszelki słuch o niej zaginął i nikt nie wiedział, co się było stało.
Bajali ludzie i bajają dotąd – a osobliwie Żydzi – że książę Henryk podziemny pałac jej pobudował i że oboje – nieśmiertelni dzięki jej żydowskim czarom – żyją tam aż do dzisiaj. Wszelako myśmy ten „pałac” znalazły. Zmarła, nieboraczka, a on tak ją kochał, iż w tajemnicy z przepychem ów grób tu urządził. I pewnie, póki siedział na zamku, przychodził doń podziemnym chodnikiem płakać przy jej zewłoku. Ot i już koniec mojej opowieści – dodała na ostatku piastunka.
– A co się stało z księciem? – zapytała Halina.
– Rychło ruszył z Bolkiem Kędzierzawym na wyprawę przeciw Prusom. Twój pradziad, który mu w niej towarzyszył, opowiadał później – co dobrze pamiętam! – że książę jakoby umyślnie szukał śmierci w bitwie. I nie wrócił, niebożę, już z tej wojny.
– Wszystko, coście mi tu opowiedzieli, wiecie od mego pradziada? – pytała dalej dziewczynka.
– Ano wszystko. I o księciu, i o cesarzu. O miastach dalekich i o Ziemi Świętej. Twój pradziad, kruszynko, żył długo, a na stare lata bardzo lubił opowiadać o wszystkim, co w życiu widział i co go spotkało. A że często prawił nieraz o tym samym, to i udało mi się jego opowieści dobrze zapamiętać.
Umilkła i obie pogrążyły się w zadumie. Dziewczynka inaczej już patrzyła na poczerniałe kości obsypane złotem i skarbami. Żal się jej zrobiło owej kobiety. Po dłuższej chwili piastunka podniosła się i rzekła:
– Ale na nas już czas najwyższy. Odpoczęłam, więc wyjdźmy wreszcie na świat Boży.
Podeszła do postumentu, zdjęła zeń złotolity świecznik, a dębowy kloc przetoczyła pod okienko, by wspiąwszy się po nim w górę, wyczołgać się przez otwór. Wszelako naraz, odwróciwszy się i podszedłszy do mar, z jednej kostki zsunęła przepiękny kuty pierścień, z rubinem wielkości laskowego orzecha i podała go Halinie.
– Masz, dziecko – rzekła. – Jej już niepotrzebny, a ty, ilekroć nań spojrzysz, wspomnisz nie tylko tę przygodę, ale i ową wielką miłość księcia i onej, która tu leży w pyle i zapomnieniu.
Halina zawahała się, lecz przełamawszy wstręt i obawy, nasunęła klejnot na swój palec.
Najpierw piastunka wygramoliła się z wielkim trudem, stękaniem i narzekaniem na powierzchnię ziemi sama, a później pomogła Halinie, windując ją tam za obydwie ręce.
Blade, zimowe słońce, ich oczom odwykłym od światła, zdało się nadzwyczaj jaskrawe i wiele czasu minęło, zanim do niego przywykły. Stały teraz, z lubością wciągając w płuca rześkie, mroźne powietrze.
Znajdowały się oto w zbitych, kłujących zaroślach tarniny, u podnóża wyniosłej, stromej skarpy, ostro opadającej ku Wiśle. Za nimi widniały sfałdowania Gór Pieprzowych, porosłe gąszczem bezlistnych teraz, dzikich róż, których nieopadłe owoce jaskrawą czerwienią ostro odcinały od nieskalanej bieli śniegu.
Na łagodnych stokach wystrzelały ku górze dorodne jałowce, tworząc ciemnozielone plamy. Gdzieniegdzie zaś zobaczyć można było wątłe brzózki, nad którymi górowała sosna o wysmukłym pniu.
Nad samą wodą krzaki jeżyn o długich, ciernistych witkach wiły się nieprzebranym gąszczem, splątane ciasno z pędami dzikiego chmielu, na których wisiało całe mnóstwo szyszek. Halina zerwała jedną z nich, roztarła w palcach i z lubością wciągnęła w nozdrza gorzkawo-balsamiczną woń.
Gdzieś w oddali dało się słyszeć poszczekiwanie psów i pianie kogutów, a środkiem zamarzniętej Wisły kicał sobie beztrosko zając. Przyroda żyła swoim życiem, nie bacząc na Tatarów, wojnę, mord i pożogę.
W oczach dziewczynki zalśniły łzy i wyszeptała cichutko:
– Tatku kochany. Tatku! Czemuś mnie zostawił samą na świecie? Czemu?… Pusto tu bez ciebie, smutno mi…
Później zaś odwróciła się w stronę Sandomierza, którego sylweta rysowała się na horyzoncie. Był piękny, jak zawsze, i nie dostrzegało się stąd, iż budowle są wypalone i martwe.
– Nie stójmy tutaj, moje dziecko. Rychło południe, a my przed wieczorem musimy poszukać jeszcze czegoś do zjedzenia i jakiegoś noclegu – rzekła piastunka.
I ruszyły obie zaśnieżoną drogą, która miała je zaprowadzić do rodzinnej Krępy.
Zima roku 1260 nie nadchodziła długo. Drzewa i krzewy czarniawymi gałęźmi ostro rysowały się na tle białosinego nieboskłonu. Przymrozki, nocą ścinające kałuże kładące się pośrodku wąskich sandomierskich uliczek, uchodziły precz, gdy słońce mocniej przygrzewało. Lepkie błoto, z żółtego lessu powstałe, kleiło się do nóg przechodniów.
Aż oto ludzie z utęsknieniem wyglądający zimy doczekali się jej wreszcie. Któregoś ranka świat cały utonął w bieli. Dachy domostw, kościołów, zabudowań grodowych przykrywały puszyste czapy, nasunięte na oczy okiennych otworów.
Śród zasp wydeptano wąskie ścieżyny. Przechodnie uśmiechali się do siebie i z lubością wciągali w nozdrza rześkie, mroźne powietrze, a później wydychali obłoczki pary.
Świat poweselał, nową szatę przywdziawszy. Precz ujść miały choróbska, które się lęgły we mgle i wilgoci. Tylko żebracy markotnie spoglądali wkoło, bo oto na nich ciężki czas przychodził.
Z westchnieniem wspominali letnie upalne dnie, gdy wylegiwali się na trawie u stóp rozłożystych lip, Świętojackową ręką posadzonych, lub pod konarami prastarych, pogańskich dębów, rosnących u podnóża góry, na której szczycie kościół Panny Maryi połyskiwał białymi murami.
Za dnia kulili się w zimnych kruchtach świątynnych, wyciągając ręce pokrzywione niczym sękate konary, jękliwymi głosami prosząc o jałmużnę. Gorsze były noce, gdy śnieg sypki chrzęścił pod stopami, w dziurawe łapcie obutymi, i skrzył się w srebrnosinym poblasku księżyca, a mróz bez miłosierdzia kąsał uszy, policzki i palce.
Skoro zima już dobrze się rozsiadła na sandomierskich wzgórzach, a Wisła stanęła powleczona grubą warstwą lodu, któregoś popołudnia, gdy zmierzch jął się rozpościerać nad miastem, powietrze szarzeć, a mróz tężeć, na drodze od Zawichostu idącej ujrzano konnego, który co sił bódł wierzchowca piętami i leciał ku Sandomierzowi niczym zamieć śnieżna.
Rozwarto na oścież bramę, którą już poczęto przymykać, a ów wpadłszy w nią galopem, zsunął się z konia na ziemię i ciężko łapiąc powietrze szeroko rozwartymi ustami, wychrypiał:
– Tatarzy idą… Lublin złupiony…
Opadł na kolana, a później zarył twarzą w miękkim, białym puchu.
Próżno go cucono, przeniósłszy do grodu. Olbrzymi wysiłek, pospołu z mroźnym powietrzem sprawiły, iż serce ściśnięte potężnym skurczem ustało.
Śród ludzi otaczających przybyłego zapadła cisza. Spoglądali na siebie, a niejednemu w oczach czaił się lęk.
– Boże, jeśli to prawda, co ów rzekł, cóż poczniemy?! Jak raz nie ma księcia w Sandomierzu, a nim da się mu znać, nim przybędzie z Krakowa, może już być po wszystkim.
I zgromadzeni pojęli, ile grozy się kryje w owym „po wszystkim”.
Ktoś drugi zawołał:
– Boże miłosierny! Miej litość nad nami!
– Nie kraczcie, nie kraczcie! Jeszcze nie ma Tatarów, a ponadto sporo nas tu zbrojnych. Gród silnie obwarowany, nie zdobędą go łatwo. Z miesiąc zabawią pod wałami, a tymczasem książę przybędzie z odsieczą.
Słowa te wyrzekł rosły mężczyzna, o szerokich barach, przyodziany w bogate suknie i okryty płaszczem podbitym sobolowym futrem.
Mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, nie więcej. Głowę trzymał prosto uniesioną ku górze. Jasne włosy w nieładzie opadały mu na ramiona, lecz nie wyglądało to niechlujnie. Gęsta broda o złotawym odcieniu miękko okalała twarz. Niebieskie oczy dobrotliwie spoglądały spod niedbale odgarniętej z czoła grzywki. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski.
Na jego słowa chmurne dotąd oblicza, okalających zmarłego mężczyzn, poweselały nieco.
– Naprawdę myślisz, panie Piotrze, że wytrzymamy aż miesiąc? – zapytał jeden z obecnych.
– A dlaczego by nie? – odpowiedział pytaniem kasztelan. – Jak mówiłem, gród warowny, jedzenia i wody mamy pod dostatkiem, a chociaż rycerstwo z panem naszym, księciem Bolkiem, do Krakowa się udało, to przecież niemało nas zbrojnych, by wały obsadzić.
– O grodzie mówisz. Zgoda. A miasto? Co z miastem? Czy zostawisz tylu ludzi poganom na rzeź?
Owo pytanie ciężko zawisło w powietrzu. Mężczyźni pomarkotnieli znowu.
– Zapasów jest tyle, że i dla mieszczan starczy. Schronią się w grodzie – odpowiedział Krępa.
Ale zebrani kręcili głowami bez przekonania, a później jęli się rozchodzić do domów.
* * *
Na dworze zapadła głęboka noc. Ogromny, majestatyczny księżyc wypłynął zza widnokręgu i zalał ziemię potokiem sinosrebrzystej poświaty.
Śnieg ostro chrzęścił pod stopami kasztelana, a mróz kłuł mu płatki uszu milionem igieł, osiadał szadzią na wąsach i brodzie, chwytał za palce u nóg. Krępa minął swój dom i wyszedłszy z obwałowań grodowych, skierował się na sąsiednie wzgórze, gdzie na tle ciemnego nieba ledwo majaczyły zwalistą, niekształtną masą zabudowania klasztorne i kościół Świętego Jakuba.
Ciężko mu było wspinać się wyślizganą setkami stóp ścieżyną. Spojrzawszy w prawo, dostrzegł odcinające się czernią od wysrebrzonej księżycem bieli śnieżnego tła, dziesiątki krzyży cmentarnych wpodle Świętego Jana.
Straszno mu się zrobiło na ten widok, przypominający, iż taki nas wszystkich kres czeka. Straszno i smutno zarazem. Oto tu bowiem śród licznych kopczyków żółtej ziemi była mogiła jego żony, która umarła, wydając na świat córkę, Halinę, dzisiaj dwanaście lat już liczącą.
Coś dziwnie ścisnęło Krępę za gardło. Przetarł zwilgotniałe oczy połą płaszcza i schyliwszy się pod brzemieniem wspomnień, jął piąć się ku górze jeszcze wolniej.
„Tyle już lat, tyle lat, a on nigdy nie może myśleć o umarłej bez wzruszenia. Jedną ją kochał, a los niełaskawy zakazał mu się cieszyć tą miłością. Śmierć zabrała ją rychło, niespełna w dwa lata po ślubie”.
I od owej pory nigdy już Krępa nie spojrzał na żadną niewiastę. A przecież chętnych, by wydać się za młodego, bogatego kasztelana, było co niemiara. Próbowano go też wielokroć wyswatać, ale gdy odrzucał każdą kolejną propozycję, w końcu dano temu spokój, poczytując go za dziwaka.
Życie płynęło mu powoli, niczym Wisła, która – gdy żar letniego słońca wypije z niej wodę – toczy się leniwym nurtem śród łach szarego piachu.
Życie upływało mu na służbie publicznej i na wychowywaniu córki, poza którą świata nie widział. A ona odwzajemniała się temu, co jej był i ojcem, i matką pospołu, równie wielką miłością.
W miarę jak rosła, rosło też jej podobieństwo do zmarłej matki. Była drobna, szczupła, lecz żywa jak skierka. Długie, jedwabiste włosy kładły się jej niczym płaszcz z drogocennej materii na plecach, lub opadały ciężkim warkoczem, jeśli go akurat splotła piastunka.
Spod puszystej grzywki spoglądało dwoje oczu bystrych i wesołych o barwie rzadkiej u blondynek – nie błękitnych, jakby się spodziewać można było, lecz brązowych.
Na wspomnienie córki uśmiechnął się Krępa do siebie. Dotarł już w pobliże kościoła i teraz wszedłszy w mrok rzucany przez konary Świętojackowych lip, na których leżały płaty śniegu, skierował się ku furcie klasztornej.
Pociągnął za sznur sygnaturki raz i drugi i wsparłszy się o ceglany mur, cierpliwie czekał. Po długiej chwili dały się słyszeć stłumione śniegiem kroki, a później starczy głos zapytał:
– Kto tam?
– Otwórzcie, ojcze furtianie, to ja, Piotr z Krępy.
– Czego szukacie u nas, panie, po nocy?
– Z przeorem chcę mówić. W pilnej sprawie. Prowadź mnie do niego.
Zaskrzypiały nienasmarowane wrzeciądze, furta uchyliła się tylko tyle, by mógł przez szparę prześlizgnąć się człowiek i gdy Krępa wszedł do wnętrza, z głuchym łoskotem się zatrzasnęła.
Szli ciemnymi krużgankami. Od płomienia łuczywa, którym furtian oświetlał drogę, pełgał krwawy poblask po ceglanych, surowych ścianach, kładąc drżące cienie w kątach i zakamarkach.
Powietrze przesycone było słodkawą wonią uschłych kwiatów, kadzidła i kurzu. Kamienna posadzka niosła echem po korytarzach kroki idących – prędkie klaskanie mniszych chodaków i ciężkie stąpanie kasztelana.
Po dłuższej chwili przystanęli u solidnych drzwi dębowych, wpuszczonych w równie solidne, murowane odrzwia. Starzec zakołatał raz i drugi, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, wziąwszy za klamkę, pchnął je silnie i zajrzał do celi.
Uniósł łuczywo, aż rozjaśniło się wnętrze. Było puste. Nienaruszone posłanie świadczyło, iż tego wieczora nikt na nim nie spoczywał.
– Nie ma ojca przeora. Pewnie jeszcze się modli w kościele – powiedział furtian.
– Więc chodźmy tam, ojcze.
– Ale czy można przeszkadzać w modlitwie, kasztelanie? – odrzekł zakonnik.
– Sprawa jest taka, iż nie tylko się godzi, a nawet potrzeba.
– Cóż to za sprawa, panie?
Krępa westchnął ciężko i odrzekł:
– Chciałem ci zaoszczędzić troski, chociaż na tę noc jeszcze, ale widzę, że to się nie uda. Tatarzy idą na Sandomierz…
– Chryste Jezu! A w grodzie ni księcia, ni rycerzy! Cóż poczniem, panie Piotrze? Cóż poczniem?!
Furtian nie zwlekał już. Jakby mu raptem lat ubyło, prawie biegnąc, skręcił w korytarz wiodący do kościoła. Krępa, idąc za nim, ledwo mógł nadążyć.
Wnętrze świątyni spowijał głęboki mrok, tylko przed Sanctissimum pełgał wątły płomyk kaganka, prósząc w okrąg słabym żółtawym poblaskiem. W jego środku widać było klęczącą postać ludzką w białej zakonnej sukni z czarnym płaszczem narzuconym na ramiona.
Krępa z furtianem przystanął tuż za modlącym się.
– Ojcze Sadoku – powiedział półgłosem kasztelan – chcę ci coś rzec. Coś bardzo ważnego.
Przeor powoli odwrócił głowę i bystrym spojrzeniem obrzucił mówiącego, a ujrzawszy na jego twarzy skupienie i powagę, pojął, iż nie dla błahej przyczyny modły mu przerywa. Uczynił tedy na piersi szeroki znak krzyża i czym prędzej podźwignął się z kolan.
– Chodźmy, panie Piotrze.
Skoro tylko znaleźli się w celi przeora i usiedli na twardych zydlach. Krępa, widząc wyczekiwanie w oczach zakonnika, rzekł:
– Tatarzy idą na Sandomierz…
Przeor ukrył twarz w dłoniach:
– Bądź nam miłościw, Boże. Bądź miłościw…
– Ojcze Sadoku, jutro, skoro świt, przeniesiecie się z braćmi do grodu. Cóż, ciasno nam będzie, bo i mieszczan musimy tam zmieścić, ale przecież się nie podusimy. Przyszło mi na myśl, żebyście na ten czas zamieszkali w grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Chyba się święty biskup Mir-Licejski nie pogniewa o to?
– Zapewne, zapewne… Oby jeszcze chciał u tronu Bożego wybłagać zmiłowanie dla Sandomierza…
– Tedy budźcie zakonników, ojcze. Spakujcie, co macie cennego, i gdy tylko brzask wstanie, przybywajcie do grodu.
Podniósł się Krępa z zydla, skłonił przed Sadokiem i wyszedł z celi. Za drzwiami czekał furtian, by wyprowadzić go z klasztoru.
* * *
Na dworze mróz się wzmógł, śnieg ostro chrzęścił pod stopami. Gdzieś śród zabudowań poszczekiwały psy, a gdy milkły, cisza niczym całun zawisała nad miastem i grodem. Bolesna cisza.
„A co będzie, jeśli nie strzymamy?!”
„A co będzie, jeśli książę nie przybędzie na czas?”
„Co będzie, co będzie, co będzie”…
Złe myśli krążyły w głowie Piotra niczym gawrony kraczące nad jesiennym rżyskiem. Odpędzał je precz, ale one – natrętne – wracały.
Nie o siebie się bał. Cóż, jemu wszystko jedno, jego szczęście zgasło przed wieloma łaty. Ot, żyje, bo żyje i tyle. Ale dzieci, niewiasty, nieobznajomione z wojną łyki. Halina!…
Nie śmiał nawet myśleć, jaki los ją czeka, gdyby gród nie wytrzymał natarcia.
– Jezu Chryste! – chwycił się za głowę i pobiegł, potykając się o przyczajone pod śniegiem grudy.
Gdy wszedł do swej izby, od progu uderzyła go fala gorąca. Zdjął wierzchnie odzienie i usiadł przy stole. Ale niepokój znów go porwał na nogi. Przebiegał izbę to w tę, to w drugą stronę, i myślał, myślał, czy nie znalazłoby się jakieś inne wyjście prócz obrony.
„Poddać miasto”. – Ta myśl niczym pokusa szatańska nachodziła go, natrętna i uporczywa.
„Poddać i co dalej? Chociaż Tatarzy oszczędzą mi życie w zamian, to przecież zażądają okupu. W złocie i w… ludziach. O to pierwsze, mniejsza. Ale ludzie, jakże zaprzedać tych, którzy mi zawierzyli, którzy we mnie upatrują obrońcy? Wszak jestem kasztelanem!”
I znów ów drugi głos odzywał się w jego czaszce:
„Poddać miasto! Cóż mi ludzie?! Niech ich piekło pochłonie! Ja i Halina ocalejemy! Ona jeszcze taka mała. Życie przed nią. A może zabrać dziecko i uciec?”
Chwytał się za głowę, mocował sam ze sobą. Zachodził patrzeć na uśpioną córkę. Ale gdy usłyszał pianie pierwszych kogutów, był już spokojny, chociaż nieludzko zmęczony.
Wszak był rycerzem i kasztelanem. Honor i obowiązek, wierność swemu księciu nakazywały mu jedno: bronić, póki tylko było to możliwe, wszystkich słabych, maluczkich i owego miasta, i owego grodu, który strzegł Polski, niczym groźny brytan, od napaści półdzikich sąsiadów ze Wschodu.
I chociaż często skatowany i prawie w agonii, zawsze wylizywał się z ran, by znów bronić mlekiem i miodem płynącego kraju, by znów przyjmować pierwsze ciosy, łagodzić impet uderzenia, dawać czas innym, by gotowali się do walki.
Niebo poszarzało nad widnokręgiem, po kościołach jęły dudnić dzwony. Krępa, przyodziawszy się ciepło, miał już wyjść z domu, by sposobić gród do obrony, gdy nagle Halina, bosa i w samej tylko koszuli, trąc pięściami zaspane jeszcze oczy, podbiegła do niego.
– Czyś, ojcze, nie spał dzisiaj wcale?!
– Nie spałem, córeczko, jak widzisz. Złe czasy nastały, złe bardzo. Wczoraj posłaniec przybył od Lublina ze straszną wieścią, że Tatarzy idą ku nam.
– I co się stanie, ojcze?
– Cóż, będziemy się bronić. Da Bóg, przyjdzie nam książę z odsieczą.
– A jeśli nie przyjdzie?
– To wtedy zginiemy.
– Czy musimy ginąć? Czy nie lepiej skryć się w puszczy za Wisłą, tatku? Tam nas nikt nie znajdzie.
– Widzisz, dziecko, ta ziemia, to miasto, ten gród, to wszystko nasza ojczyzna. Tu pogrzebane kości naszych dziadów, tu twoja spoczywa matka. Ale ta ziemia, to też ojczyzna tych, co przyjdą po nas. Jeśli tedy ją porzucimy, oddamy na łup, na splugawienie, cóż o nas kiedyś powiedzą? Nie masz nic świętszego od ziemi ojców – ciągnął dalej – i jeśli nawet umrzeć by ci przyszło, aby ją uratować, to pamiętaj, że trzeba umrzeć. Ta ziemia cię karmi, poi i odziewa. Syci zapachem kwiatów, dojrzewających zbóż, jesiennych mgieł, topniejących śniegów. Z niej ulepione twoje kości i w niej się schronisz, gdy zakończysz bieg żywota. Jakże jej tedy nie kochać, nie bronić? Jakże, córuchno?
Halina słuchała słów ojcowych z powagą, ale usteczka jej drżały i widać było, iż całą siłą woli panuje nad sobą, żeby nie wybuchnąć szlochem. Po chwili, łamiącym się głosem zapytała:
– Ale ty, ojcze, nie zginiesz?
– Da Bóg, nie zginę, Halinko.
Przygarnął ją do piersi. Przycisnął z całej siły, jakby chciał zdusić, a później uniósł do góry i serdecznie ucałował.
– No, uciekaj na posłanie, bo marzniesz!
* * *
Od samego rana ludzie miotali się po mieście, wylęknieni wieścią o Tatarach, która błyskawicznie rozniosła się wokół. W grodzie tymczasem sposobiono się do walki. Obchodzono wały, sprawdzając, czy nie są gdzieś nadwyrężone. Przygotowywano sterty kamieni, belki, beki smoły…
Tak minął czas do południa. Ale gdy dzwony wybiły Anioł Pański, dostrzeżono czarniawe mrowie ludzkie na gościńcach wiodących do miasta. I na tym od Zawichostu i na tym od Opatowa. I na tym od Krakowa również.
Początkowo wszczął się tumult, bo mieszczanie sądzili, iż owo już zagony tatarskie. Wszelako rychło rozpoznano w tym mrowiu uciekinierów, którzy szli schronić się w Sandomierzu.
– Jezus, Maryja! – krzyknął Krępa. – Na nic moje rachuby! Tegom się nie spodziewał. Jeszcze naszych mieszczan można by wyżywić, ale ową czerń, co bieży nawet i stamtąd, gdzie Tatar by się nie zapędził?
Naraz usłyszał kroki licznych stóp za sobą. Odwrócił się i ujrzał, że oto mnisi dominikańscy, na czele z przeorem Sadokiem, kierują się ku wyjściu z grodu.
– Ojcze Sadoku, co czynisz? – zapytał kasztelan.
– Cóż, panie Piotrze. Spójrz, ilu teraz ludzi będziesz musiał zmieścić. Święty Jakub warowny, może go poganie nie wezmą. A wezmą, to cóż, wola Boska!
– Ojcze Sadoku, zastanów się jeszcze!
– Już się zastanowiłem. Będziecie tu mieli bardziej niż my potrzebujących opieki.
Na to Krępa się już nie odezwał, tylko patrzył długo na dwuszereg zakonników, wspinających się wolno na Świętojakubskie Wzgórze, jakby żegnał ich w ten sposób.
Gdy masa ludzka wlała się w obwarowania miejskie, poczęto ją lokować i w mieście i w grodzie. Ale z powodu ogromnej ciżby i miejscowych, i przybyszów ledwo dziesiąta część się tam pomieściła. Reszta, miotając się w popłochu, szukała schronu w miejscach bardziej warownych, za najbezpieczniejszy uznając w końcu kościół Narodzenia Panny Maryi, wystawiony z białego kamiennego ciosu na stromym wzgórzu, oddzielonym od reszty miasta przepaścistymi wąwozami.
Tak minęło dni kilka, podczas których co raz to przybywało uciekinierów. Wreszcie czatownik siedzący na jednej z wież zamkowych zadął w róg, obwieszczając zbliżanie się wojsk nieprzyjacielskich.
I rychło zaroiło się pod wałami od zbrojnych, pomykających na niewielkich, acz silnych konikach. Potok ludzki wypływał z okolicznych wąwozów, powietrzem niosła się wrzawa, nad którą górowały pojedyncze, przenikliwe okrzyki dowódców lub dźwięk kościanych gwizdków, ostro wibrujący w uszach.
Tatarzy, aczkolwiek pełni zapału, ochłódli nieco na widok potężnej warowni górującej nad okolicą. Nie zamierzali jednak rezygnować, licząc na zdobycie cennych łupów i mnogość niewolników po zajęciu miasta i grodu.
Toteż po chwilowym odpoczynku i odbyciu narad, u stóp wałów ukazał się sam naczelny wódz. Ubrany był w piękny, bogaty płaszcz z połyskliwej materii żółtej barwy, podbitej popielicowym futrem. Równie drogocenny kaftan, spodnie i buty dopełniały stroju. W ręku trzymał szpiczastą czapkę, którą przed chwilą zdjął z głowy. Po bokach miał tatarskich setników i ruskich kniaziów: Wasylkę włodzimierskiego oraz Romana i Lwa Daniłowiczów halickich.
Tych ostatnich Krępa znał, bo już spotykał ich ongi, jeżdżąc z poselstwem na Ruś. Oni także go poznali, bo naraz Roman ściągnął wodze, zamachał ręką i krzyknął:
– Witaj mi kasztelanie!
– Ja ciebie nie witam, boś nie jako druh przybył pod Sandomierz, ale jako wróg! – odkrzyknął na to Piotr Krępa.
Tatarzy i Rusini zatrzymali się naprzeciw niego.
– Nie masz racji, kasztelanie! – ciągnął Roman. – Jako druh tum przybył, chcąc ratować cię od śmierci! Spójrz, ilu wojowników przywiódł pan mój, wielki Burundaj! – tu wskazał ręką na bogato przyodzianego Tatara. – Nie zdzierżysz mocy jego potęgi. Polegniesz i ty, i twoi ludzie. Oszczędź ich krwi, poddaj miasto!
– Żeby ich oddać w gorszą od śmierci niewolę? Zaiste, przemawiasz jak druh prawdziwy, namawiając mnie do hańby! Odejdźcie, nie chcę z wami rozmawiać! – Rzekłszy to, odwrócił się i zszedł z wałów.
W tejże samej chwili, jakby na potwierdzenie wiarołomstwa Rusinów, obok ucha bzyknęła długa, smukła strzała, wypuszczona ręką kniazia Wasyla. Wbiła się w zlodowaciały pagórek śniegowy, a bełt z piór czaplich zachybotał ostro. Wasyl zaniósł się rubasznym śmiechem.
Wojsko tatarskie wspierane przez ruskie oddziały z całą mocą natarło na wały miejskie. Polacy bronili się mężnie. Na głowy atakujących lał się ukrop i wrząca smoła, sypał grad kamieni i ciężkie kłody drzewa. Odpychano drabiny ze wspinającymi się po nich napastnikami, te z trzaskiem waliły się w dół, a krzyk spadających unosił się pod niebo.
W trudzie i znoju odpierano atak po ataku. Ręce mdlały rycerzom, przybywało zabitych i rannych i chociaż mieszczanie włączyli się do obrony, Krępa wiedział, iż już rychło będzie musiał oddać miasto. Nie sprosta bowiem tatarskiemu mrowiu.
Tymczasem mrok nocy przerwał walkę w chwili, gdy sandomierzanom nie stało już sił. Nakazał tedy Krępa odwrót do grodu, gdzie mieli odpocząć, aby z pierwszym brzaskiem dnia znów stanąć do walki. Odchodzili zbrojni na Wzgórze Zamkowe żegnani lamentem i płaczem tych, co schronienia poszukali w mieście. Wiedzieli bowiem, iż tym samym wyrok na nich zapadł.
* * *
Następnego dnia rankiem, zanim świt rozjaśnił widnokrąg, stary przeor Sadok długo klęczał przed krucyfiksem.
Ręce splótł tak silnie, że aż zbielały mu knykcie, oczy utkwił w postaci Ukrzyżowanego i bezgłośnie poruszał ustami:
„Niech zmartwychwstanie Bóg, a będą rozproszeni nieprzyjaciele Jego. Niech uciekną sprzed oblicza Jego ci, którzy Go nienawidzą. Jako ginie dym, tak niech przepadną. Jako wosk się rozpływa od ognia, tak niech zginą szatani sprzed oblicza miłujących Boga, żegnających się znamieniem św. Krzyża i z weselem głoszących: Pozdrowiony bądź Krzyżu, Najczcigodniejszy i Ożywiający Krzyżu Pański, który rozpędzasz szatanów mocą na tobie Ukrzyżowanego. O przezacny, o czcigodny, o życiotwórczy Krzyżu Chrystusowy, bądź nam ku pomocy z Przeczystą Bogarodzicą i wszystkimi świętymi na wieki”.
Modlitwę przeora przerwał dźwięk sygnaturki, wzywający zakonników na Mszę poranną. Podźwignął się tedy z kolan i wyszedłszy z celi, skierował do kościoła.
Przyoblókłszy się w zakrystii w szaty kapłańskie, w asyście diakonów Stefana i Mojżesza wyszedł do ołtarza. Przed rozpoczęciem liturgii, po otwarciu mszału, chciał odczytać, jak to było w zwyczaju, których to świętych Kościół wspomina owego dnia.
Lecz gdy zajrzał do księgi, ogarnął go lęk. Oto z pergaminowej karty bił w oczy, nasycony własnym światłem, pozłocisty napis: „Dziś Sadoka i czterdziestu ośmiu braci w Sandomierzu przez Tatarów pobitych”.
Skurcz go jakowyś chwycił za gardło, chciał przełknąć ślinę i nie mógł. Litery tańczyły mu przed oczami. Przetarł je grzbietem dłoni, myśląc, iż to pewnie omamienie jakieś, ale napis nie znikał. Próbował go tedy odczytać na głos, lecz ten mu drżał i łamał się.
Zgromadzeni mnisi z niepokojeni patrzyli na przeora, nie wiedząc, co też z nim dziać się może. A ów skinął wreszcie na diakona Stefana i wskazując ręką na stronę otwartego mszału, wychrypiał jedno słowo:
– Czytaj…
Młodzieniec wsparł ręce o boki księgi, pochylił się, by lepiej widzieć, i drżąc z przejęcia, odczytał:
– Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu braci dominikańskich, w Sandomierzu przez Tatarów pobitych.
Cisza martwa zawisła nad zgromadzonymi. Jedni spoglądali na drugich przerażeni.
Oto cud, oto znak, oto pewność, iż odziedziczą szczęście wiekuiste w Królestwie Bożym, a oni, miast radować się z tego, dyszą ciężko, zdjęci lękiem. Boją się bólu, boją się oddać żywot tak lichy, tak nikczemny, w zamian za nieustające rozkosze rajskich ogrodów.
– Ale czemu czterdziestu ośmiu, kiedy jest nas czterdziestu dziewięciu braci?
Na tę uwagę podniósł się szmer licznych głosów:
– Właśnie!
– Czemu?!
– Kto ocaleje?!
– Dlaczego tylko jeden?!
Na to Sadok, który już odzyskał spokój, uniósł obie ręce w górę, w geście nakazującym milczenie i rzekł:
– Nie wstyd wam, bracia? Uspokójcie się! Czyż nie widzicie widomego znaku łaski Bożej?! Uspokójcież się zatem. Wszak korony męczeńskie, jakie dziś tutaj przyjąć mamy, to nie tylko wielkie wyróżnienie, nie tylko dowód zaufania okazany nam przez Zbawiciela, lecz również pewność, że dziś jeszcze będziemy w raju. A dlaczego nie znajdzie się tam jeden z nas? Któż to wie?
Znów nastała cisza. Mnisi, pochyliwszy głowy, czekali, aż przeor pocznie odprawiać Mszę. A on, zbliżywszy się do stopni ołtarza, głosem mocnym i pewnym rozpoczął modlitwy:
– Introibo ad altare Dei.
– Przystąpię do ołtarza Bożego.
– Ad Deum qui letificat iuventutem meam.
– Do Boga, który uweselił młodość moją.
Przez okna prezbiterium wpadła szeroka smuga słonecznego światła, kładąc się pozłocistą plamą na posadzce. Oświetliła głowy stojących przy ołtarzu, tak iż wyglądały, jakby otaczały je promieniste aureole.
I oto naraz do uszu dominikanów dobiegł gwar licznych głosów, szczęk broni, okrzyki, płacz, dzikie wycie, rzężenie konających. To Tatarzy wdarli się bez przeszkód na niechronione wały, a znalazłszy się w mieście, wywlekali z domów znajdujących się tam ludzi. Silnych oddzielali i wiązali, przeznaczając na niewolników, a starych, chorych i dzieci mordowali na miejscu. Kościół Panny Maryi płonął, a ci, co szukali w nim schronu, nie żyli. Żołdacy wlekli później owe ciała pobitych i ciskali je do fosy oddzielającej gród od miasta.
I stało się wreszcie, iż pierwsze ciosy spadły na drzwi kościoła Świętego Jakuba – mocne, dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami – w chwili, gdy stary przeor unosił w górę białą hostię.
Podczas Komunii puściła jedna zawiasa, a gdy wyrzekł: „Ite missa est” – „Idźcie, Msza skończona” – puściła druga, a za chwilę drzwi runęły pod naporem nacierających, otwierając wolny dostęp do wnętrza świątyni.
Mnisi stojący w dwuszeregu na środku prezbiterium spokojnie czekali na razy jataganów, na męczeńską śmierć.
Lecz naraz Mojżesz, subdiakon, stojący przy ołtarzu obok Sadoka, zaintonował pieśń za zmarłych:
– Salve Regina, Mater misericordiae… Witaj Królowo, matko miłosierdzia…
I oto wzniósł się ów śpiew, zrazu nieśmiały, przerywany, ale potężniejący z każdą chwilą, by wreszcie wybuchnąć całą mocą z wszystkich piersi. I odbijał się pogłos od stropu, od surowych nieotynkowanych ścian z czerwonej cegły, powtarzając echem ostatnie sylaby wersów w chwilach przerw.
Zatrzymali się Tatarzy zdziwieni i wylęknieni. Nikt bowiem do tej pory tak ich nie witał, lecz jękiem, skamleniem o litość, bądź obelgami. I żaden nie odważył się podnieść miecza na tych dziwnych, białych zakonników.
Dopiero po pewnym czasie jeden z wojowników zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu prostą, smukłą strzałę i posłał ją z brzękiem cięciwy w stronę śpiewających. I oto dwuszereg się załamał, gdy jeden z zakonników rażony śmiertelnie ową strzałą, która aż po bełt utkwiła w jego piersi, zachwiał się, opadł na kolana, a później runął twarzą do przodu, brocząc szare piaskowe płyty posadzki gęstą, parującą na zimnie krwią.
Teraz jedna po drugiej strzały mknęły ku zakonnikom, a oni padali jak ścięte kłosy. Wreszcie oddział tatarski wyzbył się lęku, widząc, iż nie dzieje się nic niezwykłego, iż nie grożą im czary. Dobyto krzywych mieczy i tnąc nimi na prawo i lewo, odrąbując ręce, rozplątując czaszki, uciszono wreszcie ów śpiew dziwny, niepokojący, budzący w ich sercach grozę.
Ale nie wszyscy mnisi spoczęli na środku kościoła. Jeden z nich bowiem, lękiem zdjęty, gdy Msza dobiegała końca, chyłkiem wymknął się i schował na chórze. Stamtąd, ukryty, obserwował wszystko, co się działo, zatykając sobie usta dłońmi, by nie krzyczeć z trwogi.
I oto naraz, gdy wszyscy legli już nieżywi, a Tatarzy rozbiegli się po świątyni i klasztornych zakamarkach w poszukiwaniu łupów, ujrzał, iż aniołowie niebiescy unoszą się nad pobojowiskiem i na nieruchome ciała męczeńskie rzucają palmy, gałązki oliwne i wieńce uplecione z gałązek wawrzynu.
Wówczas zawstydzony zszedł z chóru, a widząc go jakiś spóźniony wojownik, który dopiero co przekroczył próg kościoła, ciął zakonnika mieczem na odlew i pozbawił życia.
Ale chociaż aniołowie wciąż byli w świątyni, to żaden z nich nie zrzucił na to ostatnie martwe ciało ni palmy, ni gałązki, ni wieńca z lauru. I tak wypełniło się dokładnie wszystko, o czym mówił złoty napis w mszale.
* * *
W zdobytym mieście działy się rzeczy straszne. Krzyki i rzężenie mordowanych, wycie obłąkanych z trwogi, przekleństwa najeźdźców mieszały się ze sobą, czyniąc wrzask nie do opisania. Krew płynęła strugami po ulicach, aż śnieg, rozdeptywany setkami nóg wpół roztajał, przybierając szkarłatną barwę. W powietrzu czuć było odór krwi i surowego mięsa. Stos ciał w fosie grodowej rósł z godziny na godzinę, tak iż pod wieczór wypełnił ją prawie całą, a na rano była zasypana zupełnie i bez przeszkód po tym makabrycznym moście można było dostać się pod wały grodowe.
Nocą Tatarzy jęli podpalać domy, by grzać się i piec w zgliszczach kawały mięsiwa wykrawane ze zdobycznego bydła, którego sporo wybili na ucztę.
Tymczasem ludzie zamknięci w grodzie patrzyli na te przerażające sceny z wałów pełni wściekłości i świadomi swojej bezsiły.
Ale rychło musieli zająć się samymi sobą, bo skoro tylko pierwszy brzask rozświetlił niebo na wschodzie, poczęli pod wały napływać, najpierw pojedynczo, a później grupami, Tatarzy i Rusini, próbując się dostać do grodu. Około południa rozpoczął się regularny atak, trwający aż do czasu, gdy niebo spowiła zupełna ciemność.
Ręce obrońców mdlały od wysiłku, pot zalewał im oczy, lecz za każdym razem udawało im się odepchnąć owo morze głów, które przypuszczało szturm za szturmem. Nikt nie siedział bezczynnie, nawet kobiety i dzieci brały udział w walce, donosząc obrońcom kamienie i sagany z wrzątkiem.
Tak mijały dnie i noce. Tak minął jeden tydzień i minął drugi. A na początku trzeciego tygodnia Zbigniew, brat Piotra z Krępy, poprosił go o chwilę rozmowy na osobności.
– Czy to ważne, bracie? Widzisz, że tu na wałach jestem nieodzowny.
– Gdyby to nie było ważne, nie zawracałbym ci głowy i nie zabierał czasu. Wiesz o tym dobrze.
– A zatem dokąd pójdziemy?
– Udaj się za mną – powiedział Zbigniew i ruszył w kierunku zamku.
Gdy znaleźli się w jego wnętrzu, Zbigniew miast do komnat, skierował się do podziemi. W wielkiej, sklepionej sali, będącej niejako przedsionkiem lochów, zdjął ze ściany dwie pochodnie i zapaliwszy je, jedną podał bratu.
Schodzili po szerokich, kamiennych schodach, w mroczną głąb. Światło pochodni pełgało po oślizgłych ścianach, na których osiadły gęste kożuchy białych kryształków saletry. Podziemia przytłaczały swą tajemniczością. Grube ściany nie dopuszczały do wnętrza najmniejszego nawet dźwięku, a blask ognia, drżący i rozmigotany, budził po kątach i załomach fantastyczne cienie. Kasztelanowi zdawało się, iż znalazł się raptem w innym, zaklętym świecie, i mimo woli ściszył głos:
– Dokąd mnie wiedziesz, Zbigniewie?
– Zobaczysz – odparł zagadnięty.
Minęli jeszcze jeden zakręt i oto ich oczom ukazała się ogromna komnata. Nie była zbyt wysoka, lecz tak rozległa, iż światło pochodni nie rozjaśniało jej całej i przeciwległy kraniec spowijała nieprzenikniona ciemność.
Zbigniew skierował się ku jej środkowi, a tam, jak zobaczył kasztelan, znajdowała się płytka studnia, na której dnie połyskiwała woda.
– Spójrz, Piotrze. Owa studnia jest podziemnymi kanałami połączona ze wszystkimi studniami w grodzie. Tę ogromną, wspaniałą pracę wykonano bardzo dawno temu. Ponoć jeszcze w czasach księcia Sandomira, przed podbojem naszego sandomierskiego grodu przez polańskich Piastów.
– Tak, widzę, ale po co mnie tu przywiodłeś i po co to pokazujesz?
Westchnął Zbigniew głęboko i ciągnął dalej:
– Owoż ona studnia mówi nam, ile jeszcze wody zostało. Przed rozpoczęciem oblężenia jej lustro sięgało prawie po cembrowinę, a teraz ledwo zakrywa dno. Jeszcze dzień, najwyżej dwa i skończy się zupełnie.
– Dlaczego? Przecież zawsze mówiono, iż grodowych studni nie da się wyczerpać, że sięgają poziomu Wisły i że z niej to przenika do nich woda.
– Obyż to była prawda! Ale sam widzisz, że nie jest… Wody ubywa, bo wyczerpujemy ją szybciej, niż zdąży napłynąć z podziemnych źródeł czy strumieni. Powtarzam: jeszcze dzień, dwa i studnie wyschną!
– Boże, Boże… To już koniec – rzekł Piotr Krępa. – Może czas jakiś da się wytrzymać bez jadła, ale bez wody?
– Tak, nie strzymamy i dwu dni. Po to cię tu przywiodłem, aby owo pokazać. Teraz, gdy znasz sytuację, będziesz musiał podjąć jakąś decyzję.
– Chryste! Jakąś! A jakąż tu można? Muszę poddać gród! Dwa dni wcześniej, dwa dni później, co za różnica?…
Zbigniew się nie odezwał i zapadła pełna napięcia cisza. Piotr usiadł na cembrowinie, objął głowę rękoma i zrozpaczony kołysał się miarowo w tył i w przód. Dopiero po dłuższej chwili począł mówić ni to do siebie, ni to do brata:
– Nie ma wyjścia, ale ot tak, po prostu iść do Tatarów i powiedzieć po dwu tygodniach walki: „Poddajemy się”? Tego nie można uczynić. To oznacza jedno – wyrok śmierci na nas wszystkich, na zbrojnych, na mieszczan, na kobiety, na dzieci. Śmierci strasznej, w mękach i boleści.
– Trzeba czekać, choćby nawet języki miały nam popękać z pragnienia. Trzeba czekać, aż Tatarzy zaproponują, byśmy się poddali – ciągnął dalej. – Może wówczas uda się wytargować życie jako warunek poddania? A jeśli nawet się nie uda, to przynajmniej nie będę miał wyrzutów sumienia, że nie próbowałem… Co o tym myślisz, Zbigniewie? – zapytał na końcu.
– Myślę, że masz rację, że niczego lepszego, ani mądrzejszego nie da się uczynić.
– Czy ktoś prócz nas dwu wie o tym, co mi powiedziałeś? – zapytał kasztelan.
– Nie, nikt. I lepiej, by nadal pozostało to tajemnicą. Po cóż dodatkowo dręczyć i tak już ponad miarę udręczonych ludzi? Po co doprowadzać ich do rozpaczy albo i czego gorszego? – odrzekł Zbigniew.
– Ale jeśli woda się skończy, nim ja poddam miasto? Co wówczas?
– Nie myśl teraz o tym, Piotrze. Da Bóg, a wszystko się ułoży. Może książę nadciągnie z odsieczą?
– Nie nadciągnie – kasztelan pokręcił głową. – Gdyby miał nadciągnąć, już by tu był. Albo tedy wstrzymują go jakieś ważniejsze niż nasz los sprawy, albo posłaniec nie dotarł do Krakowa.
Wracali w milczeniu. Byli zbyt przejęci grozą położenia, by chciało im się rozmawiać o czymś innym niż o oblężeniu, a o tym ostatnim nie chcieli już mówić.
Wyszedłszy z zamku, wpadli znów w wir walki. Naraz Piotr spostrzegł, iż pali się dom, w którym mieszkał. Przerażony pobiegł tam czym prędzej. Halina z piastunką stała na zewnątrz z naręczami ubrań na rękach i z bezsilnością patrzyły w ogień, który z trzaskiem pożerał smolne bierwiona. Przepalony dach zapadł się z łoskotem do środka, wzbijając tumany iskier.
Domu kasztelana nikt nie próbował ratować. Sypano rozmiękły śnieg i lano wodę na zabudowania stojące obok, aby ogień nie rozniósł się po grodzie, chociaż i tak wiadomo było, że wcześniej czy później ogień rozpełznie się wokoło.
Krępa wziął córkę na ręce i zaniósł ją do zamku. Z tyłu za nimi podążała truchcikiem stara, tłusta piastunka, blisko siedemdziesiąt lat licząca. Gdy znaleźli się we wnętrzu książęcego dworzyszcza, kasztelan zwrócił się do niej:
– Pilnujcie mi Haliny, matko. Pilnujcie, jak największego skarbu. Kto wie, co się jeszcze wydarzyć może. Kto wie, co się ze mną stanie. A gdyby doszło do najgorszego, gdyby Tatarzy dostali się tutaj, uciekajcie do zamkowych lochów. Lepiej zginąć tam z głodu w zawikłaniu mrocznych korytarzy, niż oddać życie w boleściach i hańbie.
Staruszka rozpłakała się i przypadła do kolan Krępy.
– Nie opuszczajcie nas, panie! Nie opuszczajcie! Wyście jedyna nasza obrona!
– Nie mogę, matko. Nie mogę. Tam gród na mnie czeka i ludzie, którymi dowodzę.
A widząc, iż Halina lada chwila się rozpłacze, zawołał:
– Nie wolno ci płakać! Rycerską jesteś córką!
Przycisnął ją do serca, a później, nie odwracając głowy, wybiegł na dwór.
W obozie tatarskim rosło zniecierpliwienie. Oblężenie się przedłużało, coraz więcej ginęło niewolników, nadzieja na bogate łupy oddalała się.
Rozgniewany Burundaj niczym pantera pomykał po namiocie, wyłamywał z trzaskiem palce i przeklinał z cicha. Czekał na swych dowódców i na ruskich kniaziów, których wezwał tego ranka, by ich zapytać o zdanie.
Gdy przyszli i ustawili się rzędem przy wejściu, kornie chyląc głowy na znak szacunku, rzucił przez zaciśnięte zęby:
– Co czynić dalej?! Zbyt długo tu stoimy. Kto wie, czy nie nadejdzie odsiecz?
– Myślę – powiedział kniaź Roman – że trzeba próbować rozmów z Krępą. On nie głupi, on wie, że już długo nie strzyma, jeśli go książę Bolko nie wesprze.
– No właśnie – powiedział Burundaj. – Jeśli go Bolko nie wesprze.
– Czyż nie widzisz, panie, że się na to nie zanosi? Gdyby tu miała przybyć odsiecz, już by przybyła.
– Tak, tak. Ale Sandomierz to gród mocno warowny. Jadła też im pewnikiem nie brakuje, ni napitku.
– Owszem, wielki Burundaju – ozwał się kniaź Lew – ale przecie Lachy nie są z żelaza, wykruszają się powoli, a ci, co żyją, muszą już być nadludzko zmęczeni. Wciąż brak im snu, wciąż brak czasu, by spokojnie najeść się do syta, odetchnąć pełną piersią, do końca ugasić pragnienie.
– Cóż zatem proponujecie?
Znów ozwał się książę Roman:
– Pójdziemy obaj z Lwem do grodu, namówimy Krępę, żeby poddał Sandomierz.
– I myślicie, że was usłucha? – z niedowierzaniem i z kpiną w głosie warknął Burundaj.
– Może posłucha, może i nie. Próbować warto.
– A zatem próbujcie. Idźcie już, skoro nic mądrzejszego nie macie mi do powiedzenia!
– A co możemy obiecywać Lachom? – zapytał Lew.
– Co chcecie. To wasza sprawa – uśmiechnął się, odsłaniając ostre białe zęby Burundaj.
Tego ranka po raz pierwszy od bardzo dawna nie przypuszczono szturmu na wały. Polacy zdziwieni i zaniepokojeni ową ciszą czekali na dalszy bieg zdarzeń.
Nie czekali długo. Z obozu tatarskiego, na rosłych, innych niż mongolskie, rumakach wyjechali dwaj kniaziowie ruscy: Roman i Lew haliccy. Krzycząc już z daleka, iż są posłami, zbliżyli się do zawartej bramy grodowej.
Krępa dał znak ręką, by nie strzelać do nich z łuków, ani też ciskać kamieniami i opuścić most zwodzony, by przybywający nie musieli jechać po trupach zalegających fosę. Oto bowiem, jak sądził, nadarzyła się sposobność poddania grodu na jakichś godziwych warunkach.
Gdy przybysze stanęli u wrót, zapytał spoza częstokołu:
– Czego tu szukacie? Czego tu chcecie?
– Rozmawiać z tobą – odrzekli.
– Jeśli się w waszych sercach nie kryje zdrada, to wejdźcie.
Zeskoczyli obaj posłowie z wierzchowców, które przywiązali do rosnącego u wrót krzewu dzikiego bzu czarnego i weszli poza obwarowanie małą furtką, którą Krępa kazał swoim ludziom rozewrzeć.
Rusini bacznie i z ciekawością rozglądali się wokół. Zniszczeń było sporo i obrońcy zmęczeni, ale nic nie wskazywało na to, by gród rychło mógł być zdobyty.
– Pójdźmy na zamek – rzekł Krępa i udał się przodem.
Skoro znaleźli się na miejscu, zapytał:
– Jakież to wieści, czy propozycje nam przynosicie, kniaziowie?
– Żarty się was trzymają! Nadłamaliście zęby na Sandomierzu, połamiecie je ze szczętem!
– Albo i nie połamiemy! Ludzi masz zmordowanych, rannych, a i pobitych sporo! Strzymasz jeszcze tydzień, może trochę dłużej i co potem?
– Książę Bolko przybędzie!
– Łudzisz się, kasztelanie? Nie łudź się zatem! Schwytali Tatarzy waszych posłańców i sam Burundaj gardła im poderżnął! – ozwał się na to kniaź Lew.
Piotr Krępa głośno przełknął ślinę, któryś z obecnych przy rozmowie sandomierzan westchnął głęboko, a inny wyszeptał:
– Boże, bądź nam miłościw…
– Tedy widzisz – ciągnął Lew – że darmo wierzgasz. Rychło gród zdobędziemy, a wtedy nie będzie już dla was litości.
– Grozisz?! – krzyknął Zbigniew Krępa.
– Nie, nie grożę. Ja ostrzegam – odrzekł Lew. – Nie udaj głupca, który nie wie, co czynią Tatarzy z opornymi.
– A jeślibym poddał Sandomierz, to co mi obiecasz, książę? – zapytał kasztelan.
– Cóż, puścimy z życiem ciebie i twoją familię.
– To mało!
– A czego chciałbyś nadto?! Winieneś się cieszyć, że całą uniesiesz głowę!
– Poddam gród tylko wówczas, jeśli wszyscy – obrońcy, mieszczanie, kobiety i dzieci będą mogli odejść wolno.
Zaśmiał się na to Roman:
– Nie jesteś aby nazbyt chciwy? Będziesz musiał zapłacić okup. W złocie i w niewolnikach! A ty żądasz, by twoi ludzie mogli odejść wolno!
– Jeśli nie darujecie im życia i wolności, będziemy się bronić dalej! – zawołał z pasją w głosie Zbigniew.
Lew obrzucił go ironicznym spojrzeniem.
– Nie bądźcie, panie, naiwny.
– Tak! I ja to samo myślę, co mój brat. Możecie brać złoto, srebro i wszelki dobytek, ale zostawcie ludzi. Jeśli przyrzekniecie, że wyjdą z grodu żywi i wolni, pomyślimy o tym, czy by go nie poddać! – dorzucił kasztelan.
– Moglibyśmy co najwyżej przyobiecać, że puścimy z życiem twoich zbrojnych – powiedział kniaź Roman. – Cóż cię, panie, obchodzą mieszczanie i ich rodziny? Pośledni to stan, nie masz w ich żyłach szlachetnej krwi. Na sługi się narodzili i na naszych rabów.
– Mniemam, że winieneś się zadowolić, iż sam i twoje krewieństwo cało uniesiecie głowy – dorzucił Lew.
– Zamilczcie! – krzyknął Piotr Krępa. – Com powiedział na początku, mówię i teraz. Albo puścicie nas wszystkich w dobrym zdrowiu i wolno, albo nie mamy o czym ze sobą rozmawiać!
Skinął dłonią na pachołków i dodał:
– Wyprowadźcie książąt do furty. Nie możemy się – widzę – porozumieć!
Na to porwał się Lew i czerwony z wściekłości zawołał:
– Pożałujesz tego, głupcze! Chodźmy, bracie, do naszych!
Lecz Roman nie podniósł się z zydla.
– Uspokój się, bracie – powiedział – i nie obrażaj kasztelana.
– A czy istotnie poddałbyś gród – zwrócił się do Krępy – gdybyśmy przyrzekli, że wszystkich znajdujących się w nim, i waszych i przybyłych tu w poszukiwaniu schronienia, ludzi puścimy wolno?
– Owszem, bo zdaje mi się, że dosyć już rozlanej krwi. Lecz wpierw musielibyście mi przysięgnąć, iż rzeczywiście puścicie wolno nas wszystkich – odrzekł kasztelan.
Na owe słowa, których się nikt nie spodziewał, zapadła cisza, a później jeden z obrońców, stary, wysłużony rycerz zapytał:
– Czy myślisz o tym poważnie, panie Piotrze?
– Wybaczcie, kniaziowie – powiedział Krępa. – Wyjdę z moimi na naradę. – I skinąwszy ręką na zebranych sandomierzan, opuścił komnatę.
Gdy znaleźli się sami, wszczął się gwar nie do opisania. Zarzucano kasztelanowi tchórzostwo, dbałość o własną skórę, ba! zdradę nawet! A on siedział z pochyloną głową, milczący i dopiero gdy ucichło nieco, powiedział:
– Nie macie racji, gdy mnie oskarżacie. Jeden jest tylko powód, dla którego myślę o poddaniu naszego grodu.
– Jakiż to powód? – z ironią w głosie zapytał jakiś młodzik z głową obwiązaną płótnem przesiąkniętym zaschłą, sczerniałą krwią.
Krępa wpił się w niego oczyma i wyrzekł głośno i dobitnie, siląc się na spokój:
– Ten tylko, iż kończy się woda;
– Jakże? To niemożliwe! – zakrzyknięto wokół.
– Owszem, możliwe – ozwał się Zbigniew, brat kasztelana, i opowiedział o wszystkim dokładnie.
Zebrani zamilkli spoglądając na siebie z przerażeniem.
– A zatem dalej uważacie, że mamy się bronić? – spytał Piotr z Krępy.
– Nie ma wyjścia!
– Trzeba się poddać!
– Bez wody zginiemy!
Wrócono tedy do komnaty, w której zostawiono Rusinów. Kasztelan wysunął się przed swoich i powiedział:
– Uradziliśmy poddać gród, ale pod warunkiem, jaki wam postawiłem wcześniej, a który macie zaprzysiąc w kościele. Czy jesteście gotowi na to?
Spojrzeli po sobie ruscy kniaziowie i zgodnie odrzekli:
– Gotowi.
* * *
W grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy rozdzwoniła się srebrna sygnaturka. Jej perliste dźwięki wzywały wszystkich, by byli świadkami zawierania umów między obleganymi a najeźdźcami.
W grodzie zapanowała radość nie do opisania. Oto bowiem kończyły się wreszcie dni i noce pełne znoju. Oto kończył się czas, gdy lęk dzierżył wszystkich w swoich szponach. Oto kończyły się krwawe zapasy.
Sandomierzanie wiedzieli, że wysoką za wolność będą musieli cenę zapłacić – oddać cały dobytek, jaki tylko kto posiadał. Ale wiedzieli również, że i tak zyskują na tym, bo ocalą życie, a nad nie przecież nie ma nic, co można by nazwać cenniejszym.
Utworzonym przez gapiów szpalerem podążał orszak, który wiódł Piotr z Krępy. Za nim dostojnie kroczyli obaj ruscy kniaziowie, na końcu zaś szło parami kilkunastu najznamienitszych mężów, tak spośród rycerstwa, jak i spośród mieszczan.
W kościółku ścisk był straszliwy, lecz środek nawy pozostawał wolny. Nim to teraz kroczył orszak, na który przed ołtarzem czekał stary kapelan zamkowy, przyodziany w pąsową kapę haftowaną gęsto, złotą i srebrną nicią, w krzyże, fantazyjne wzory i roślinne ornamenty.
Kniaziowie Lew i Roman zatrzymali się u stopni ołtarza, zaś ci, którzy im towarzyszyli, stanęli z boku.
Kapłan podniósł ku górze krucyfiks i zapytał donośnym głosem:
– Miłościwi kniaziowie! Czy macie nieprzymuszoną wolę złożyć tu oto w obliczu Boga i moim, w przytomności zebranych panów i ludu, przysięgę?
– Mamy – zgodnie odrzekli obaj zapytani.
– Tedy powtarzajcie za mną: My, kniazie ruscy…
– My, kniazie ruscy…
– Lew i Roman, synowie Daniły halickiego, przysięgamy…
– …przysięgamy.
– Iż w zamian za poddanie grodu Sandomierza i za skarby w nim przechowywane obdarujemy życiem i wolnością znajdujących się w obrębie jego wałów. Tak panów, jako i pospólstwo.
– …i pospólstwo.
– Tak nam dopomóż Bóg, w Trójcy Świętej jedyny, Przeczysta Bogurodzica i wszyscy niebiescy święci. Amen.
– Amen!
Gdy padło owo ostatnie słowo, ludzie nie bacząc na miejsce, jęli krzyczeć z radości. Jedni drugich ściskali, obcy się całowali. Rzucano do góry czapki i śmiano się w głos. Tylko Piotr z Krępy i brat jego, Zbigniew, pozostali pochmurni. Nie tak wyobrażali sobie koniec oblężenia. Do ostatka nie tracili nadziei, że mimo wszystko nadejdą posiłki, że książę pospieszy z odsieczą.
Lecz owo się nie sprawdziło. Chociaż na godziwych warunkach, ba! bardzo nawet dobrych, to jednak poddawali gród. Mieli odejść pokonani. A ponadto Piotr gryzł się w sobie, wspominając tę mnogość pobitych w zdobytym przez Tatarów mieście. Czy mogło się obejść bez ofiar? Zapewne nie, lecz on mimo wszystko obwiniał się o śmierć tych ludzi.
– Cóż, kasztelanie? – kniaź Roman podszedł do Krępy. – Teraz by trzeba, aby przed ostatecznym otwarciem bram udać się do Burundaja i pokłonić mu się nisko, jak rab kłania się swemu panu, zwyciężony – zwycięzcy.
Piotr chciał coś odpowiedzieć oburzony, ale Roman, odgadłszy jego zamiar, uniósł dłoń ku górze i rzekł:
– Cicho… cicho… Lepiej nic nie mów… Po cóż zaraz się obrażać? Czyż życie ich wszystkich – tu rozejrzał się wolno dookoła – nie jest warte drobnego upokorzenia? Nie szafujesz swoim tylko losem, ale i wielkiej liczby ludzi. Honor rzecz piękna, lecz gdy można sobie nań pozwolić. Tymczasem macie wszyscy nóż tatarski na gardle. Ostry ci on i umie ciąć głęboko. Czyżbyś chciał resztkę krwi wytoczyć z Sandomierza? Nie pochwali cię twój książę, żeś mu stołeczne miasto przywiódł do ostatecznej ruiny. Bo przecie wierzysz w swojej naiwności, iż on tu powróci?
Przygryzł Krępa wargi i już nic nie rzekł, chociaż widać było, że wściekłość go rozsadza. Tymczasem kniaź Roman ciągnął dalej:
– Tedy chodźmy, kasztelanie, do tatarskiego obozu. Im wcześniej się tam pokażesz, tym lepiej.
– Nie! – krzyknął Zbigniew. – Nie od razu. Pójdziemy do Burundaja, lecz dopiero jutro. Niech nie myśli, że się go boimy, że na pierwsze skinienie pobiegniemy bić mu czołem.
Roman obojętnie wzruszył ramionami, a Lew powiedział:
– Jeśli taka wasza wola?… Czyńcie, jak uważacie za słuszne. Wszelako wiedzcie, że jeśli jutro do południa nie stawicie się w naszym obozie, to dzisiejsze przysięgi będą tyle warte co dym z ogniska, który wiatr rozwiewa.
Obydwaj Rusini skinęli obecnym głowami, odwrócili się i skierowali ku furtce, którą dostali się do grodu. Pachołek strzegący jej spojrzał pytająco na kasztelana, nie wiedząc, co czynić. Dopiero gdy ten przyzwolił, otworzył ją i wypuścił kniaziów.
Po chwili dał się słyszeć stukot końskich kopyt uderzających w zmarzłą ziemię, a później zapadła cisza. Ponieważ już zmierzchało, powoli poczęto rozchodzić się do domów. A w końcu na wałach zostali tylko czatownicy.
Ta noc była pierwszą nocą od dwu tygodni, podczas której sandomierzanie mogli wreszcie odpocząć. Gród spał, zmęczony bardzo morderczą walką i nadludzkim wysiłkiem.
Na głębokiej czerni nieba migotały miriady gwiazd. Czyste powietrze znieruchomiało od mrozu, śnieg skrzył się w księżycowej poświacie. W obozie tatarskim tliły się ognie, obok których spoczywali na ciepłych skórach, okutani w baranie kożuchy, niezmordowani wojownicy. Wypluły ich ze swoich przepastnych trzewi stepy dalekiej Azji, krainy tak odległe, że nikt o nich nawet tutaj nie słyszał. Dzięki wielkiemu okrucieństwu Tatarów tak lud prosty, jak i uczeni mężowie uznali ich za wysłanników piekieł, za wojsko szatańskie, które pożre i unicestwi ogniem całą Europę.
I oto właśnie do jednego z wodzów tego piekielnego ludu miał pójść Piotr Krępa, aby poddać gród.
Kasztelan nie spał. Siedział w jednej z komnat książęcego dworzyszcza. W kominku z trzaskiem płonęły smolne sosnowe szczapy i dębowe bierwiona. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie stołu wspierał głowę na pięści Zbigniew i mówił:
– Tak, Piotrze. Gdy jutro pójdziemy do Burundaja, nie możemy się z nim targować. Ile tylko haraczu zażąda, a będziemy w stanie go zapłacić, musimy mu dać.
– Ty, Zbigniewie, myślisz o układach, a ja – nie wiem czemu – pełen jestem niepokoju. Zda mi się, że rankiem nie wolność znajdziemy, lecz śmierć…
– Wyrzuć z serca złe myśli! Przecie Rusini przysięgali, że całe uniesiemy głowy. Na krzyż przysięgali i na Bogarodzicę!
– Tak, wiem o tym, a jednak… Och, gdybyż to już był jutrzejszy wieczór!
– Nie trap się nadto, a bez powodu. Czyś wczoraj jeszcze sądził, że aż tyle uda się nam wytargować? A oto patrz. Pan Bóg miłosierny ulitował się nad nami. Zmiękczył zatwardziałość serc tatarskich. Wszystko będzie dobrze, obaczysz!
– Może masz rację, ale mnie jednak jakoś straszno. Zbyt wiele krwi widziałem ostatnimi czasy, zbyt wiele łez…
– Mazgaisz się, panie bracie, niczym baba! A cóż to dla rycerza krew?! Cudzą przelewa i swojej nie szczędzi!
– Ach, Zbigniewie! Nie rozumiemy się! Toż ja nie o rycerskiej krwi mówię, ale o niewinnie przelanej. O krwi mieszczan, ich żon, matek, dzieci…
Naraz do komnaty wsunęła się cicho stara piastunka Haliny. Na jej widok kasztelan uśmiechnął się, bo przypomniała mu szczęśliwe dzieciństwo, ojcowy dwór, dobre ręce matki, zapach lip i smak miodu o jantarowej barwie.
– Czego chcecie, matko? – zapytał. – W waszym wieku wypoczywać się godzi, a nie utykać po nocy.
– Mnie tam już snu wiele nie potrzeba. Czas leci i zgrzybiałość a starość na kark włażą. Tylko patrzeć, jak sen wiekuisty mnie utuli, a ukołysze.
– Dajcie, matko, pokój! – zawołał Piotr z Krępy. – Gdzie wam do śmierci?! Jeszcze byście mogli niejednemu chłopu w głowie zawrócić. Ba! I młodzianowi nawet!
– Nie oplatalibyście bodaj czego, panie kasztelanie. Nie na prześmiewki przyszłam do was.
– A po co?
– Idziecie jutro do Tatarów…
– Ano idę – rzekł z ciężkim westchnieniem Piotr.
– Idziecie tedy do Tatarów – ciągnęła dalej. – To naród dziki i okrutny srodze. Powiadają ludzie, że sam diabeł ich spłodził na wygubienie rodzaju ludzkiego. Umyśliłam sobie, że skoro tam iść musicie, a różnie owo skończyć się może, dobrze by było, gdybyście mi pokazali wejście do onych lochów, o których ongi żeście wspominali.
– Co wy, matko?! Jutro wolni wyjdziemy z grodu! – zaoponował Zbigniew.
– Ja wiem, co mówię! Pokażcie tedy owo wejście.
Krępowie przestali protestować i żartować ze staruszki, udzieliła się im bowiem jej powaga. Podźwignęli się tedy obydwa zza stołu i powiedli ją do podziemi. Gdy znaleźli się już w onej sali ze studnią, Zbigniew powiedział:
– Jak widzicie, korytarzy tu bez liku i woda jest. Można się ukryć, a jeśliby tylko było co jeść, to i rok siedzieć! Chyba żeby nieprzyjaciel znalazł lub dymem wykurzył.
Starowinka bacznie rozglądała się wokół, a później zapytała:
– Powiedzcie lepiej, panie Zbigniewie, czy jest stąd jakieś inne jeszcze wyjście na świat Boży?
– Ponoć jest i to nie jedno, ale ja ich nie znam. I chyba nikt już nie zna, bo niepamięć ludzka je okryła. Powiadają, że jakieś wiedzie do Żmigrodu, dzisiaj noszącego miano Góry Świętego Michała i rzekomo książę Sandomir chadzał tamtędy do pogańskiego chramu bożkom ofiary składać, cześć bałwanom oddawać. Innym można się dostać do podziemnego pałacu, który urządził, jak wieść niesie, książę Henryk, swojej żydowskiej miłośnicy Judycie, przywiezionej z wojny krzyżowej, z Ziemi Świętej, na zgorszenie i panom, i pospólstwu. Jeszcze inne prowadzi nad sam brzeg wiślany, a może i dalej, pod dnem rzeki…
Zbigniew mówił dalej, lecz piastunka go już nie słuchała.
– A zatem są inne wyjścia, tylko nikt nie wie, jak na nie trafić. Ha! Dobre i to wiedzieć – mruknęła do siebie.
* * *
Nad ranem przyszła odwilż. Ciepły wiatr wiejący od południa zawlókł niebo chmurami i jął roztapiać śnieg. Z dachów kapała woda, żłobiąc w lodowej skorupie nierówne otwory.
Obydwaj Krępowie pozałatwiawszy wszystko, co było do załatwienia, i dawszy ostatnie instrukcje, szykowali się, by wyjść do obozu tatarskiego.
Przyodziali się tedy dostatnio, jak na możnych panów przystało, i dosiedli koni. Nie zabierali ze sobą broni. Kasztelan Piotr, siedząc już na wierzchowcu, skinął dłonią na swoją córkę Halinę, która wraz ze starą piastunką żegnała go u bramy. Gdy podeszła, pochylił się ku niej, wziął na ręce, przytulił mocno do piersi i powiedział:
– Pamiętaj, córeczko, jeśliby mi się coś złego stało, bądź we wszystkim posłuszna piastunce. I nie płacz. Zawsze miej to w pamięci, żeś rycerską córką.
Dziewczynce drżały usteczka, ale siląc się na spokój, rzekła:
– Niech was Bóg prowadzi, tatku. I was, stryju, także.
– Obaczysz, rychło powrócimy – powiedział wesoło Zbigniew, a później krzyknął donośnie:
– Otwierać bramę!
Skoro tylko spełniono ów rozkaz, spiął konia ostrogami i ruszył do przodu. Mokry, przesycony wodą śnieg i lepkie błoto pryskały na boki, brudząc licznie zebranych gapiów. Piotr nie chcąc pozostawać z tyłu, ruszył za bratem.
Ostrym kłusem zjechali ze stromego wzgórza grodowego, lecz na dole musieli zwolnić, bo oczekiwało ich tam całe mrowie tatarskiego wojska.
Wojownicy na widok dwu sandomierzan wydali okrzyk – nie wiadomo czy radości, czy triumfu, czy też może witali ich w ten sposób.
Rychło też otoczył ich silny oddział konnych, którzy pokrzykując coś gardłowo, wskazywali rękoma na spalony kościół Panny Maryi, a później wraz z Krępami skierowali się ku niemu.
Gdy podjechano do połamanych i częściowo zwęglonych drzwi świątyni, Tatarzy pokazali na migi, by obaj sandomierzanie zsiedli z koni, a później wprowadzili ich do wnętrza.
W jednej z bocznych kaplic o niezrujnowanym stropie rozbity był niewielki namiot, w którym sypiał Burundaj. Teraz wszakże przebywał na zewnątrz. Siedział, w otoczeniu swych dowódców i ruskich kniaziów, na stercie miękkich skór baranich, przykrytych ornatami i kapami szytymi ze złotogłowiu, brokatu, adamaszku i rozmaitych drogocennych tkanin, wywleczonych ze złupionego kościelnego skarbca.
– Zatem jesteście – ozwał się Burundaj łamaną ruską mową. A ja nie wierzyłem kniaziom, gdy zapewniali, iż przybędziecie.
Uśmiechnął się dobrotliwie i przymknąwszy oczy, siedział nieruchomo, oczekując odpowiedzi.
– Witaj, wielki wodzu! – rzekł Piotr Krępa.
– Witaj, Burundaju! – dorzucił Zbigniew.
Twarz Burundaja zmieniła się w mgnieniu oka. Z dobrotliwego wielmoży przeistoczył się w dzikiego tygrysa. Błysnął śnieżnobiałymi zębami, popatrzył groźnie na obydwu sandomierzan, a później wrzasnął:
– Tak możecie witać swego lackiego księcia, który już rychło zostanie moim niewolnikiem! Na kolana! Na twarze! Padnijcie na twarze, psy!
Krępowie zaskoczeni takim obrotem sprawy nie wiedzieli, jak zareagować, aż oto silne ciosy w plecy, jakie głowniami mieczy wymierzyli im tatarscy wojownicy, powaliły ich na ziemię. Żołdacy przyciskali im twarze do posadzki. Piotr Krępa poczuł w ustach słonawy smak krwi, która sączyła się z rozciętego języka. Silnie zacisnął powieki, by nie naszło mu do oczu brudnego, rozmiękłego śniegu, którego nawiał tutaj wiatr przez powyrywane okna, a który zmienił się w półpłynną bryję zmieszaną z końskim gnojem, rozdeptywaną setkami nóg.
– Tak należy witać wielkiego Burundaja! – zaśmiał się książę Wasylko włodzimierski.
– Powstańcie! – łaskawie zezwolił Tatar.
Krępowie podźwignęli się na nogi, obcierając zbrukane twarze połami kaftanów.
– A zatem chcecie mi poddać gród?
– Tak.
– Dobrze, uczynię wam łaskę i zgodzę się na to. Chociaż właściwie bym nie musiał. Jeszcze dzień, jeszcze dwa i tak byśmy go zdobyli.
Zbigniew nie wytrzymał i z pasją w głosie zawołał:
– Nie bądź taki pewny! Nie bądź taki pewny! Ileż to już czasu zmitrężyliście?! Jeśli chcemy poddać gród, to tylko dlatego, by wreszcie skończył się niepotrzebny rozlew krwi! To jedno. A drugie, czemu nas obrażasz? Czemu poniewierasz?
– Zamilcz, psie, bo cię każę żywcem obłupić ze skóry. To ci lackie porządki! Żadnego posłuszeństwa. Krzty pokory ni szacunku dla władzy.
– Tak, tak, Burundaju! – rzucił Roman halicki. – U Lachów zawsze był nadmiar swobody! Ale skoro tylko nasze porządki tutaj zapanują, wraz się ten bałagan skończy!
Uśmiechnął się Burundaj:
– Pewnie byś chciał, Romanie, żeby właśnie tobie dać we władanie Sandomierską Ziemię?
– Jeśli wielki chan pozwoli?…
– Zachłanny jesteś. O! Bardzo zachłanny! Ale kto wie? Zobaczymy. Porozmawiam z chanem.
– Dzięki. Stokrotne dzięki, władyko.
Roman kornie uderzył czołem przed Tatarem.
Ów ozwał się znów do Krępów:
– Powiem wam moje warunki. Oddacie cały dobytek – wyczekująco patrzył na kasztelana.
– Dobrze – odpowiedział Piotr.
– I wszystkich młodych mężczyzn i kobiety – dorzucił Burundaj. – Staruchów i dzieci możesz sobie zabrać. Gród opuścicie do wieczora.
– Nigdy! Nie takie były umowy! – zakrzyknął Zbigniew.
– Jakie umowy? – zdziwił się Burundaj. – Z kim się umawiałeś?
– Przecie kniaziowie Lew i Roman poprzysięgli, że wszyscy ludzie wyjdą z grodu wolni!
– Lew i Roman? – znów zdziwił się Burundaj. – A cóż oni mogli poprzysięgać? Rabami naszymi są, ot co! Jeślim ich wysłał do grodu, to tylko po to, aby was tu zawezwali. I jak widać, jesteście. Warunki zasię będę stawiał ja! A są one teraz już takie: wszystek dobytek i wszystkich ludzi. Życie daruję tylko wam i waszemu krewieństwu.
Piotr wzburzony chciał coś rzec, ale Burundaj mu przeszkodził:
– Zanim mi odpowiesz, pięć razy pomyśl! Jeśli znów się nie zgodzicie, to i wy postradacie głowy! A gród i tak weźmiemy!
Usłyszawszy te słowa, popatrzył kasztelan z wyrzutem na haliczan i zbolałym głosem zapytał:
– To tyle waży wasze słowo, kniaziowskie słowo? Jacyż z was chrześcijanie? Na Krzyż Święty i na Przeczystą Bogarodzicę przysięgaliście, że wszyscy wyjdziemy żywi i wolni z Sandomierza.
Roman opuścił głowę, ale Lew zaśmiał się głosem ochrypłym od piwa i miodu:
– A czyż my wam bronimy? Idźcież do wszystkich diabłów! Żaden Rusin was nie tknie! A co do Tatarów, to już inna sprawa. Oni, jak widać, mają insze zdanie. No i nie przysięgali!
– Psy! Zdrajcy! Pomiot szatański! – krzyknął Zbigniew i rzucił się z pięściami w kierunku ruskich książąt. Ale nie dane mu było ich dopaść. Tatarzy powalili Krępów na ziemię po raz drugi i poczęli okładać batami z surowej skóry i kopać, gdzie popadło.
Leżący osłaniali tylko ramionami głowy, chroniąc je przed ciosami. Burundaj dał swoim znak, aby zaprzestali, po czym rzekł:
– Ostatni raz was pytam: Czy przystajecie na moje warunki? Wy i wasze rodziny możecie odejść wolno, a resztę zostawcie nam.
Podniósł się kasztelan zrazu na kolana, później podźwignął ciężko na nogi i odrzekł:
– Za kogóż nas bierzesz, poganinie? Myślisz, że złamiesz naszą wolę batem, pięścią i obiecankami? Nie zdradzimy ludu, który nam zaufał. Nie splamimy honoru. Nie rodziła nas bowiem matka na zdrajców i na niewolników. – Tu z pogardą spojrzał na Rusinów.
Burundaj słuchał tych słów, zda się, z kamiennym spokojem, a gdy Krępa dopowiedział je do końca, syknął przez zaciśnięte zęby do otaczającej go straży.
– Ubijcie ich.
Nie trzeba było tego powtarzać żołdakom dwa razy. Rzucili się na Krępów i powalonych wywlekli za włosy na dwór. Na ich głowy spadły ciosy kijów, w ciałach jęły pogrążać się ostrza dzid. Na plecach, ramionach, twarzach tworzyły się krwawe pręgi od uderzeń batów. Leżących począł tratować tłum, a w końcu obydwom rzuciła się krew z ust i wyzionęli ducha.
Na ów widok tłuszcza zawyła radośnie. Jakiś olbrzym w kudłatym kożuchu i ogromnej czapie przypadł do Krępów i razami miecza oddzielił ich głowy od tułowi. Te makabryczne trofea poniesiono przed Burundaja. Skoro wódz je zobaczył, podniósł się i zawołał:
– Do ataku! Dziś zdobędziemy zamek!
Odpowiedział mu przeciągły wrzask. Rychło też dały się słyszeć dźwięki kościanych gwizdków, zwołujących oddziały do sformowania się. Nie minęła i godzina, gdy uderzono na wały z takim impetem, jakiego do tej pory sandomierzanie jeszcze nie oglądali.
Polacy, miast bronić się przed oddziałami tatarskimi, miotali się tylko w bezładzie wzdłuż wałów. Zaskoczenie było zupełne, a i wodza zabrakło. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu rzeczy. Zewsząd też dały się słyszeć głosy:
– Zdrada! Zdrada!
– Krępy nas wydali!
– Niech ich piekło pochłonie!
Lecz oto naraz, jakby w odpowiedzi na owe okrzyki, nad morzem głów tatarskich ukazały się dwie długie żerdzie z zatkniętymi na nich głowami Piotra i Zbigniewa.
Sandomierzanie zamarli w przerażeniu, umilkły oskarżenia. Stara piastunka, która wraz z Haliną stała wpodle bramy w oczekiwaniu na powrót ojca i stryja dziewczynki, na ów widok straszny chciała zakryć jej oczy. Lecz dziecko z całej siły odepchnęło ręce staruszki i patrzyło na makabryczne zwieńczenie żerdzi, na głowę tego, którego kochała nad życie. Na głowę najlepszego z ojców.
Patrzyła długo, jakby chciała ów obraz zachować pod powiekami do końca swych dni. Bródka i usteczka jej drżały i krzywiły się w podkówkę, a w kątach oczu szkliły się łzy. Powstrzymywała się jednak od płaczu, pomna ostatnich słów ojca, które wyrzekł do niej na odjezdnym.
Piastunka pociągnęła ją silnie za ubranie, a później schwyciwszy za rękę, ile sił w starych nogach pobiegła do zamku.
Pora była najwyższa, bo napastnicy wdarli się na wały. Rozpoczęła się rzeź. Przerażeni sandomierzanie stawiali słaby opór, padając pokotem pod ciosami mieczów i gradem strzał. Później poczęto wywlekać z domów ludzi i rabować wszystko, co miało najmniejszą choćby wartość. Powtórzyły się te same sceny, które działy się po zdobyciu miasta. Silnych, którzy nadawali się na niewolników, oszczędzano, resztę wyrzynano na miejscu. Później zaś wąskimi uliczkami grodowymi przebiegali Tatarzy i ciskali do wnętrz domostw zapalone pochodnie.
Rychło nad grodem zafalowało morze ognia. Szkarłatne jęzory strzelały ku górze, a pod niebo wzbijały się kłęby czarnego dymu i sadzy. Słychać było przerażające krzyki rannych, którzy nie mogąc uciec, teraz żywcem piekli się w zgliszczach.
Wojska tatarskie i ruskie, syte łupów i mordu, wycofały się do miasta. Burundaj w otoczeniu świty stał na wzgórzu wpodle kościoła Panny Maryi i przyglądał się zniszczeniu.
– Czy nikt nie uszedł z grodu?
– Nikt, panie. Część w pętach, reszta ubita.
– To dobrze. A jutro na Kraków.
Odwrócił się obojętnie i wszedł do wpół rozwalonego kościoła.
Już to pierwsze, jakżeż arcy-katolickie pozdrowienia nowo wybranego papieża, którym został postępowy biskup argentyński, jezuita Bergoglio, wskazywało, w jaką stronę będzie sterował i prowadził Kościół nowy arcypasterz. Pominę tu, dla jasności wywodu, alarmy i wskazania, że w konklawe przeważyła intryga tak zwanej mafii z Sankt Galen, jak sami siebie ci postępowi hierarchowie nazwali. Włoski watykanista Socci w książce „To nie jest Franciszek” [po polsku ostrożny wydawca kazał zmienić na „Czy to naprawdę Franciszek”] wskazywał również, wykazał raczej, że Bergoglio został wybrany w sposób sprzeczny z prawem watykańskim, więc jest fałszywym papieżem. Ponieważ jednak tak biskupi z całego świata, jak i tak zwany lud boży przyjęli go jako papieża, o tej sprawie tylko wspominam. Jedynie dla zastanowienia się umieszczam uwagę Antonio Socci [str. 175]: Warto mieć na uwadze fakt, że wybór papieża to nie kłótnia przy pichceniu bigosu, którą można zażegnać na włoską modłę, przechodząc do porządku nad zaszłościami przy szklance wina. Papież nie jest przewodniczącym komitetu blokowego. Konwalidacja wyboru nowego wikariusza Chrystusowego angażuje i zobowiązuje samego Boga, który «stosuje się» do reguł stanowionych przez jego zastępcę, w tym wypadku Jana Pawła II. Z ustanowienia Bożego Piotrowi powierzona jest władza kluczy. Jeżeli zaś nie respektuje się norm ustanowionych przez Piotra, nie następuje elekcja jego następcy, którą może uznać za ważną sam Bóg, udzielający z wysoka władzy Piotrowej. Gdyby nawet arbitralnie za ważny uznali ten wybór ludzie, to i tak jeszcze sam Bóg musi go uznać za ważny. Jeśli zatem 13 marca 2013 roku doszło do pogwałcenia norm ustanowionych przez Jana Pawła II, to na kardynała Bergoglio nie zstąpiła w sposób nadprzyrodzony władza, która — według doktryny katolickiej — wypływa z prawomocnego wyboru. Brak łaski stanu i brak asystencji nadzwyczajnej Ducha Świętego, gwarantowanej papieżom wybranym prawomocnie, tłumaczyłyby ponadto ogrom «nieroztropnych» wypowiedzi kardynała Bergoglio w ostatnich latach.
— 0 —
Przejdźmy jednak do już 10-letniej działalności duszpasterskiej Franciszka. Wymienię tylko hasłowo: Jego cześć i oddanie dla jakiś bożków pogańskich, na przykład: drewniana figura ciężarnej Paczamamy, jak również poddawanie się okadzaniu i zaklęciom przez szamanów czy czarowników, na przykład w czasie wizyty w Kanadzie, bulwersujące zdania o zboczeńcach, w tym pederastach, które rozrosły się do całej nauki o tym że ‘najważniejsze to jest miłość i miłosierdzie, a w jaki sposób okazywane to już zostawmy poszczególnym ludziom’ czy nurtom a przecież zboczenia w tym pederastia były najsurowiej piętnowane tak w Starym jak i w Nowym Testamencie.
Wskazuje to więc, że Franciszek wszedł na jakąś nową drogę można by powiedzieć odkrywczo próby połączenia wszystkich religii, w pierwszym rzędzie tak zwanych monoteistycznych, to jest islamu talmudyzmu i chrześcijaństwa, a w chrześcijaństwie uwzględnienie w tym nurtu ‘jakiegoś pobocznego’, jakim jest katolicyzm – wskazuje, że jego, Franciszka mentor dąży do jawnego stworzenia religii synkretycznej. Wspomnę tylko, że Franciszek w czasie ostatniej wizyty w Mongolii, gdzie jest przecież tylko około 1000 katolików, wyraził ogromne uznanie dla zdolności Czyngis-chana integrowania różniących się ludów, jak również zachwycał się tam szamanami, buddyzmem i ekologią tamtejszych mieszkań czyli jurt.
PAPIEŻ ??
Uważam, że cele Generała prowadzącego Franciszka na tych wertepach wiary są podwójne, ale tylko pozornie rozbieżne. [Dla mniej domyślnych: jest to z pewnością Syn Jutrzenki, czyli Lucyfer]. Jednym z tych celów jest pójście dużej części owieczek pasących się na łąkach Kościoła katolickiego za tym, może mniej pasterzem, a raczej – głównym baranem. I ta część idzie właśnie, wesoło bieży w kierunku kościoła synkretycznego. Jest jednak i drugi nurt owieczek, czy baranów, który wynika z nauczania Franciszka:
Mianowicie część ludzi zniesmaczona i zniechęcona taką mieszanką wiary niby- katolickiej, z elementami islamu i pogaństwa, odejdzie całkowicie od religii uważając, że „wszystkie te religie to taki sobie podobny do siebie bełkot”. Ten kierunek również jest przewidziany przez Ojca Kłamstwa.
====================
Dzięki Bogu, jest jednak i trzecia droga którą jak widzę, wybiera coraz więcej księży, nawet biskupów, a szczególnie wiernych. Jest to droga powrotu do Tradycji katolickiej, do Mszy Wszechczasów, i wiary przekazanej nam przez Jezusa Chrystusa i jego apostołów. Do wzmocnienia się tego nurtu przyczyniła się już znacznie hucpa z tak zwanym covidem, tchórzliwe i głupie zachowanie się wielu hierarchów kościoła posoborowego, jak na przykład nakaz, by w czasie mszy świętej w kościele było jedynie pięć osób [i to – w kagańcach czyli namordnikach..] doprowadziło do silnej reakcji tak wiernych, jak i kapłanów. Przypomina mi się tu ksiądz proboszcz, który w tym najgorszym czasie szantażu covidowego mówił w wielkim kościele do wiernych przed mszą świętą: Nakazano nam, by na mszy było jedynie pięć osób. Więc policzmy: raz, dwa, trzy, cztery, pięć; i w tym momencie zdejmował okulary i mówił ku radości i rozbawieniu wiernych: więcej nie widzę. Otrzeźwienie nastąpiło więc raczej na poziomie parafii, niż na poziomie diecezji. Sporo księży przeszło jednak w ostatnich kilku latach do Bractwa Świętego Piusa X, czyli powróciło na normalne drogi tradycji religii katolickiej. Pomogły w tym tak groźne bujdy o „pandemii”, jak i dziesięć lat trwające brednie Franciszka. No i – miałkość i bierność „posoborowych” biskupów. Piszę to w niedzielę, w którą w samej Warszawie, to jest w Radości i Józefowie było sześć mszy świętych wszechczasów, a w dni powszechne – też, widzę pięć… Mamy już kilkudziesięciu księży w Polsce, na świcie ponad siedmiuset. W Polsce jest już 37 przeoratów, kościołów i kaplic Bractwa. Bo taki jest napór ludzi otrząsających się z tych lewacko- ekumeniczno – ekologicznych bredni Franciszka okupującego Tron Piotrowy.
SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.
Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.
— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.
Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.
Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…
Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.
Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.
Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.
Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.
Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?
Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.
Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.
Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…
Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…
* * *
Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.
Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…
Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.
Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.
“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.
Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.
Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.
Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.
Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:
— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?
— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.
— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…
— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:
— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…
Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:
— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…
* * *
Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.
Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:
— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.
— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.
— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…
A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…
— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?
Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…
— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?
Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.
* * *
Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.
Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:
— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…
Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:
— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…
— Ja?…
— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:
“— Uchodź!”
— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…
I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.
* * *
Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.
Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.
Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.
Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.
Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…
Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.
2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.
Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.
Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.
Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.
Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:
— Ty czytaj…
Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:
“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”
Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…
Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:
— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…
I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.
— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.
— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.
I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.
A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.
Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.
A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.
Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.
Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.
I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:
Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.
A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.
Karol de Prevot, Męczeństwo sandomierskich dominikanów
Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…
A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.
Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…
A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.
Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.
Andrzej Sarwa
———–
P.S. Dziś na dachu sandomierskiego kościoła św. Jakuba rosną brzozy, ściany prezbiterium popękane, wnętrze… brak słów… można więc już bezpiecznie chwalić Czyngis-chana i jego spadkobierców, bo o tamtych wydarzeniach jakoś nie chce się już pamiętać...
Because heretical voices within the Catholic Church will use the upcoming Synod on Synodality to distort doctrine, subvert tradition, and destroy the divinely instituted hierarchical nature of the Church.
With refreshing clarity, authors Jose Antonio Ureta and Julio Loredo explain the present crisis in The Synodal Process Is A Pandora’s Box.
Every page offers wisdom, insight, and truth.
Every answer unmasks the sophistry, deliberate confusion, and heresy at work in the Synod on Synodality.
“Synodality and its adjective, synodal, have become slogans behind which a revolution is at work to change radically the Church’s self-understanding, in accord with a contemporary ideology which denies much of what the Church has always taught and practiced.”
Faithful Catholics must be alerted, informed and articulated to resist this grievous new attack on the Catholic Church.
That is why The Synodal Process Is A Pandora’s Box is also a cry of alarm.
It explains why faithful Catholics have a moral duty to stand fast and resist the normalization of unnatural sin, women’s ordination, the reception of Holy Communion by adulterous “remarried” divorcees, and the egalitarian, democratic leveling within the Catholic Church.
If you love the Catholic Church and its hierarchical form of government as established for all time by Our Lord Jesus Christ, this book is for you.
Here’s Your Copy — for FREE Until next time, I remain Sincerely yours, Gary J. Isbell Tradition Family Property www.tfp.orgP.S. Please forward this email to your friends so that they, too, can be alerted against the heretical voices within the Catholic Church who work to distort doctrine, subvert tradition, and destroy the divinely instituted hierarchical nature of the Church.
With the aim of making this book more accessible, I have posted a free e-book version on several internet platforms, including:
Św. Jadwiga odnajduje ciało (bez głowy) swojego syna Henryka poległego w bitwie pod Legnicą
Każdego roku w kwietniu mija rocznica Bitwy pod Legnicą. 9 kwietnia 1241 roku na legnickich polach, polskie rycerstwo stoczyło bitwę z armią mongolską. Wydarzenie to zapisało się w historii jako jedno z największych w obronie wartości chrześcijańskich. W bitwie tej poległ książę Henryk II Pobożny, syn Świętej Jadwigi. Jednak walka ta w obronie wolności, wiary i chrześcijańskiej kultury Śląska i Polski zatrzymała pochód Tatarów na zachód Europy./legnica.fm/
_-*-_
Rok 2023. Przyznam szczerze, że po raz pierwszy od wielu lat czytając nagłówki z zawartymi cytatami z przemówienia Franciszka nie wierzyłem własnym oczom, kojarząc je z tytułami satyrycznych, mrocznych memów.
Dopiero po zapoznaniu się z oryginałem przemówienia poznałem prawdziwego autora. Autor tym razem bez zbędnego kamuflażu pokazał swój prawdziwy czarci pazur.
W przemówieniu znalazło się nawiązanie do „znanej epopei imperium mongolskiego”
…znanej epopei imperium mongolskiego, o największej rozciągłości terytorialnej w dziejach. Ponadto, przybywam do Mongolii w czasie ważnej dla was rocznicy, 860-lecia urodzin Czyngis-Chana. Ogarnianie przez wieki ziem tak odległych i zróżnicowanych, uwypukliło niezwykłą zdolność waszych przodków do uznania doskonałości ludów, które tworzyły ogromne terytorium imperium i do oddania ich na służbę wspólnego rozwoju.
Do tego dorzucone takie zdanie:
Jest to przykład, który należy docenić i ponownie zaproponować w naszych czasach.
Ocena zgodności historycznej
„W tej wypowiedzi (Franciszek) pominął kontekst historyczny i fakt, że mongołowie ogniem i mieczem podporządkowywali inne ludy. Wielokrotnie organizowali także wyprawy na Polskę mordując chrześcijan. W 1240 r. zdobyli Kijów, w kolejnych latach organizując trzy najazdy na Polskę. Podczas pierwszego z nich w 1241 r. ruszyli na Kraków, gdzie jednak nie zdołali zająć Okołu i Wawelu, a następnie udali się w kierunku Wrocławia. Tam doszło do wygranej przez Mongołów bitwy pod Legnicą. W tym boju zginął książę śląski, krakowski i wielkopolski Henryk II Pobożny. Szacuje się, że podczas tej wyprawy Mongołowie zamordowali 20 tys. Polaków, a 2 tys. kolejnych wzięli w jasyr.
Warto także dodać, że w przeciwieństwie tego co wynika ze słów papieża to imperium mongolskie było targane problemami wewnętrznymi, które doprowadziły do jego upadku”. /historia.org.pl/
Franciszek wspomniał również o „pierwotnym dziedzictwie duchowym”… Co to jest? Religie, na tym bazujące, są według niego (autora przemówienia oraz lektora, Franciszka) „niezawodnym wsparciem w budowaniu zdrowych i dostatnich społeczeństw” wraz z „planowaniem politycznym” jakże niezbędnym, ponadnarodowym i ponadreligijnym.
Nie zabrakło również przywołania w formie wypowiedzenia zaklęcia na dźwięk którego lasują się szare komórki obywateli przyszłego, zjednoczonego w trudnym dziele, imperium.
O ludzkiej godności i prawach człowieka mówił papież Franciszek…
„Dałby Bóg, żeby na ziemi spustoszonej przez nazbyt wiele konfliktów, odtworzyły się, z poszanowaniem ustawodawstwa międzynarodowego, warunki tego, co kiedyś było pax mongolica, to jest brakiem konfliktów” – wzywał papież Franciszek podczas spotkania z przedstawicielami władz, społeczeństwa obywatelskiego i korpusu dyplomatycznego w stolicy Mongolii – Ułan Bator.
W swoim przemówieniu, nawiązując do 860 rocznicy urodzin założyciela imperium mongolskiego, Czyngis Chana papież wyraził uznanie dla jego „zdolności integrowania różniących się ludów”.
„Dałby Bóg, żeby na ziemi spustoszonej przez nazbyt wiele konfliktów, odtworzyły się, z poszanowaniem ustawodawstwa międzynarodowego, warunki tego, co kiedyś było pax mongolica, to jest brakiem konfliktów” – stwierdził Franciszek.
„Niech przeminą mroczne chmury wojny, niech zostaną zmiecione przez zdecydowaną wolę powszechnego braterstwa, w którym napięcia są rozwiązywane na podstawie spotkania i dialogu, a wszystkim są gwarantowane prawa podstawowe!” – zaapelował Franciszek, zachęcając do modlitwy i działań na rzecz pokoju.
Witając Franciszka „w tym historycznym dniu” prezydent Mongolii Khurelsukh Ukhaa podkreślił, że po raz pierwszy papież składa wizytę państwową w kraju, który jest „ziemią wiecznie błękitnego nieba, świętym sercem imperium mongolskiego, miejscem narodzin Czyngis-chana, człowieka tysiąclecia”.
Mówiąc o historii swego kraju szef państwa przypomniał, że „Czyngis-chan i jego następcy, przodkowie wszystkich Mongołów, utworzyli Wielkie Imperium Mongolskie. Ustanowili Pax Mongolica, jednocząc wszystkie plemiona mongolskie, kończąc wielowiekowe konflikty, co było warunkiem pokojowego współistnienia i harmonii między narodami i ludźmi Azji i Europy, rozwijając naukę i edukację oraz wspierając dobrobyt (…) pocztę, transport, stosunki dyplomatyczne, gospodarkę i handel oraz naukę i kulturę, tolerancję wolności religijnej i sprawdzone zasady praworządności”.
Khurelsukh Ukhaa zwrócił uwagę, że ze względu na swe nomadyczne dziedzictwo Mongołowie chronią Matkę Ziemię i przyrodę, aby przekazać ją przyszłym pokoleniom. Zmiany klimatyczne, głód, bezpieczeństwo żywnościowe i zaopatrzenie, o które troszczy się papież Franciszek, są całkowicie zgodne z mogolskimi narodowymi inicjatywami: „Miliard Drzew”, „Rewolucja Żywnościowa” i „Zdrowy Mongoł”. W związku z tym Mongolia będzie wspierać Stolicę Apostolską w ochronie środowiska, żywności i bezpieczeństwa stanowiące podstawę ludzkości i zrównoważonego rozwoju.
Czyngis Chan zaliczany jest przez historyków do grona największych zbrodniarzy dziejach. Jak wyliczono, tylko w XIII w. mongolskie armie odpowiadały za śmierć ponad 40 milionów ludzi. Mongołowie w swoich działaniach wykazywali wyjątkowe okrucieństwo, co stanowiło element strategii terroru. Dokonywali rzezi większości mieszkańców podbitych miast, które następnie równali z ziemią. Choć w państwie Temudżyna panowała wolność religijna, jednocześnie obowiązywał surowy kodeks karny, w którym nawet najlżejsze przewinienia karane były śmiercią.
Komunia dla muzułmanów: Kto mianował go arcybiskupem?
28 sierpnia podczas Eucharystii w Katedrze w Londrina (Brazylia) miejscowy arcybiskup, Geremias Steinmetz, lat 58, udzielił sakramentu Komunii Świętej niejakiemu Sheikhowi Ahmadowi Saleh Mahairi, założycielowi meczetu Londrina’s Rei Faiçal.
Media podają, że Mahairi nie skonsumował Hostii. [A co zrobił z Ciałem Chrystusa?? MD]
W nocie prasowej z 30 sierpnia Steinmetz usprawiedliwia (porąbane!) decyzję Mahairiego, odnosząc się do wypowiedzi Franciszka, w których stwierdza on, że Ostatnia Wieczerza była niezasłużona.
Nawet dzieci idące do pierwszej komunii wiedzą, że osoba nieochrzczona nie może przystępować do sakramentów. W głowie się nie mieści, jak Benedykt XVI mógł mianować Steinmetza biskupem w 2011, Steinmetza, nie mającego zielonego pojęcia o wierze, którą ma reprezentować i chronić. [Oczywiście ma pojęcie, pełne: To celowe świętokradztwo wroga Pana Jezusa. MD]
W dniach 1-6 sierpnia w Portugalii odbyło się spotkanie młodzieży z nieważnym papieżem Franciszkiem. W drodze powrotnej w samolocie zadeklarował, że wkrótce odwiedzi Marsylię, spotka się z Macronem i po raz kolejny będzie promować korytarze dla tzw. uchodźców do i tak już zdewastowanej Francji.
W odpowiedzi na pytanie dziennikarza dotyczące wykorzystywania dzieci Franciszek Bergoglio samo-usprawiedliwiająco stwierdził, że opowiada się za zerową tolerancją dla pedofilów.
Jednocześnie w duchu oszukańczej ideologii tzw. przemocy domowej fałszywie twierdził, że rzekomo 42 % pedofilii ma miejsce w rodzinach. Jeśli w rodzinach, to tylko w tzw. pseudo-homo-rodzinach, które wykorzystują dzieci, ukradzione rodzicom pod pozorem tzw. adopcji. Jednocześnie, zgodnie ze zbrodniczym prawem, do odebrania dziecka wystarczy prawidłowe wychowywanie dziecka w katolickiej wierze. Skradzione dzieci następnie krążą między tzw. rodzinami zastępczymi, czasem nawet co trzy miesiące. Nigdzie nie mają ochrony i wsparcia i są wykorzystywane. Przestępcy pozostają bezkarni. Twierdzić jednak, że normalni rodzice wykorzystują własne dzieci, jest kolosalnym kłamstwem i manipulacją w duchu homo-ideologii, którą Bergoglio fanatycznie promuje. Robiąc to, ale masowo promuje również pedofilię, dla której obłudnie twierdzi, że musi mieć zerową tolerancję.
Czy obejmuje promowana przez Bergoglia Q-orientacja również pedofilów? Tak, a to przede wszystkim. W styczniu tego roku Bergoglio powiedział agencji AP, że homoseksualizm nie może być kryminalizowany. Jednocześnie doskonale wie, że duży odsetek homoseksualistów to pedofile. Tak więc Bergoglio publicznie promuje pedofilię i tym samym potępia narodowe prawa chroniące dzieci.
Na kilka dni przed jego spotkaniem w Portugalii, odbyła się w USA premiera filmu, który zwrócił uwagę w szczególności amerykańskiej publiczności na kradzieże i wykorzystywanie dzieci. Wywołało to falę sprzeciwu wobec zbrodni popełnianych na bezbronnych dzieciach. Franciszek Bergoglio doskonale zdaje sobie sprawę z tej branży handlu dziećmi, w której są wykorzystywane miliony dzieci. Nigdy skutecznie nie wypowiedział się przeciwko temu systemowi. Wręcz przeciwnie, dążąc do kościelnej legalizacji LGBTQ, go kryje. Nadużytym papieskim autorytetem otępia sumienie ludzkości, tak żeby zbrodnie przeciwko dzieciom traktowali jako coś naturalnego. Tutaj Bergoglio otwarcie ujawnił się nie jako namiestnik Jezusa Chrystusa, ale jako namiestnik szatana i architekt satanizacji ludzkości.
Bergoglio również zadeklarował, że każdy biskup musi witać w Kościele osoby Q-orientacji, tj. przestępczych pedofilów i błogosławić ich wykorzystywanie dzieci. Biskup, który nie będę zwolennikiem lub nie będzie chcieć przejść przez tzw. konwersję, zostanie wyrzucony z kościelnego urzędu. Katoliccy biskupi, księża i wierni to Bergogliowi tolerują. Co do 21 nowo-mianowanych przez niego kardynałów, to ta nominacja jest nieważna.
Każdy biskup, który weźmie udział w październikowym spotkaniu w Watykanie, gdzie ma się rozpocząć tajny przewrót kościelny, mający na celu przejście do antykościoła New Age, zostanie ipso facto ekskomunikowany za najcięższe zbrodnie przeciwko Bogu i Kościołowi.
Każdy szczery katolik, któremu leży na sercu zbawienie swojej duszy i zbawienie nieśmiertelnych dusz, z krwawiącym sercem pozostaje w szoku. Widzi, jak najwyższy autorytet Kościoła bez oporu niszczy wszystkie fundamenty wiary i moralności, które zapewniały zbawienie. Z jednej strony ci, którzy niszczą, są zorganizowani i skupieni na konkretnym celu.
Natomiast prawowierni biskupi, którzy powinni w tej krytycznej sytuacji interweniować, oddzielić się i zjednoczyć, są sparaliżowani i przerażeni. Fałszywie przekonują samych siebie, że mimo wszystko nie mogą dzielić Kościoła. To jest wielkie samooszukiwanie się, które w danej krytycznej sytuacji jest odrzuceniem woli Bożej! Jest to odrzucenie ocalenia Kościoła Chrystusowego i Jego nauki o zbawieniu!
Co robić? Niech katolicy w tych dniach odmawiają do końca października wszystkie 15 tajemnic Różańca lub inne modlitwy, poświęcając w ten sposób przynajmniej godzinę dziennie za przebudzenie prawowiernych biskupów i księży oraz za ich odwagę do ratowania Kościoła.
Co mają zrobić biskupi przede wszystkim Stanów Zjednoczonych? Niech zgromadzi się nawet niewielka grupa prawowiernych i odważnych biskupów, w tym emerytowanych, niech ogłosi i opublikuje wybór prawowiernego Ojca Świętego. Kto powinien być tym sprawdzonym i wiernym pasterzem Chrystusa? Kto sprawdził się w walce o wierność Kościołowi i prawowiernej nauce? Kto już pięć lat temu odważnie przeciwstawił się sieci homoseksualistów i pedofilów w Watykanie? Kto wezwał wtedy już nieważnego papieża Bergoglio do abdykacji? Kto dla Chrystusa i Kościoła zaryzykował własne życie i sprzeciwił się tej maszynie kłamstw i śmierci? Tak, to był wasz, drodzy biskupi Ameryki, wasz były nuncjusz, Carlo Maria Viganò.
Jest nadzwyczajna sytuacja i trzeba w niej dokonać nadzwyczajnego wyboru w celu ratowania i odrodzenia Kościoła.
Krótkie spojrzenie na historię Kościoła
O sposobie wyboru papieża z III wieku informuje nas św. Cyprian w swoim liście do Antoniana: „Wybór odbył się na podstawie zeznań wszystkich duchownych (wtedy było oczywiste, że prawowiernych, w przeciwieństwie do dziś!!!)… i zgody wiernych biskupów”. W historii Kościoła jest więcej przypadków nadzwyczajnych wyborów. Przypomnijmy sobie w szczególności o zakończeniu trwającego 70 lat papiestwa w Awinionie, kiedy to w ciągu 37 lat rządziło dwóch papieży. W nadzwyczajny sposób, przez koncyliaryzm, uznawany za herezję, w 1417 roku wybrano Marcina V. Co do okresu dwóch papieżów, zdarzało się to wielokrotnie w Kościele, ale potem znowu wracała jedność.
W danej sytuacji, podczas nadzwyczajnych wyborów, zostanie wybrany prawowierny papież i on będzie ważny. Z drugiej strony pozostanie z tym tytułem tak zwanego papieża również Bergoglio, ale on jako heretyk i bałwochwalca jest nieważny. Również jego następcy z homo-sieci są pod anatemą i nie będą prawomocnymi papieżami, nawet jeśli będą rezydować w Watykanie.
Dziś jest stan sede vacante, mimo że Bergoglio i cała struktura zajmują najwyższe stanowiska w Kościele. Bez nadzwyczajnych wyborów instytucja papiestwa dobiegnie końca. Podstawą papiestwa jest ochrona podstaw wiary i moralności. Bergoglio i jego sekta robią dokładnie na odwrót! Jest konieczne, aby każdy biskup, kapłan i wierzący wierny Kościołowi katolickiemu, zdawał sobie z tego sprawę. Pozostanie i utrzymywanie owiec na tonącym bergogliańskim Titanicu oznacza zamknięcie oczu na rzeczywistość i odrzucenie ratunkownej drogi przed masowym duchowym samobójstwem.
Dlatego, drodzy katolicy, połączcie się w modlitwie Różańca, pokutujcie, nazywajcie prawdę prawdą, a heretyka heretykiem, a Bóg da światło i łaskę kapłanom i biskupom, aby w tej kryzysowej sytuacji uczynili krok wiary dla ratowania łodzi Chrystusa, którą jest Kościół.
Rewolucja przyspiesza z każdym krokiem. Służące jej siły chcą doprowadzić do całkowitego rozbicia jedności Kościoła, tak, by uniwersalność katolicką zastąpić trybalizmem, barbarzyńską, plemienną różnorodnością.
Temu celowi służy promocja nowych rytów liturgicznych – amazońskiego i majańskiego, temu służy walka z tradycyjną Mszą łacińską. Agenci Rewolucji pragną powszechnego chaosu, z którego ma wyłonić się nowy bezbożny system. A jednak Chrystus zgładzi nieprawość jednym „tchnieniem ust swoich”.
—————————————–
Nadużycie II Soboru Watykańskiego
Media katolickie piszą od kilkudziesięciu miesięcy o intensywnych pracach nad stworzeniem dwóch nowych indiańskich rytów liturgicznych, amazońskiego oraz majańskiego. Podstawę ideową opracowywania nowych rytów liturgicznych według Franciszka miałaby dawać konstytucja Sacrosanctum concilium II Soboru Watykańskiego. Ojcowie Soborowi w punktach 37 – 40 zwrócili uwagę na problem inkulturacji, pisząc: „W sprawach, które nie dotyczą wiary lub dobra powszechnego, Kościół nie chce narzucać sztywnych, jednolitych form nawet w liturgii. Przeciwnie, otacza opieką i rozwija duchowe zalety i wartości różnych plemion i narodów. Życzliwie ocenia to wszystko, co w obyczajach narodów nie wiąże się nierozdzielnie z zabobonami i błędami, i jeśli może, zachowuje to w nienaruszonej postaci, a niekiedy nawet przyjmuje do liturgii, jeśli odpowiada to zasadom prawdziwego i autentycznego ducha liturgicznego”.
Jest dość oczywistym nadużyciem wykorzystywać soborową naukę o możliwości przyjęcia do liturgii jakichś elementów tradycji lokalnych do tego, by opracowywać przy biurku zupełnie nowy ryt. Przed Franciszkiem zrobiono to na dużą skalę jedynie raz, tworząc ryt zairski, ostatecznie zaakceptowany przez Stolicę Apostolską w 1988 roku. Ten stan rzeczy Franciszek określił w swojej adhortacji Querida Amazonia jako niezadowalający, pisząc o poczynieniu przez Kościół „niewielkich postępów” w dziedzinie inkulturacji liturgii (QA 82). Do tego stwierdzenia papież dołączył przypis o krótkiej treści: „Na Synodzie pojawiła się propozycja opracowania «rytu amazońskiego»”. Oznaczało to w praktyce papieską zgodę na propozycję, którą w dokumencie finalnym Synodu Amazońskiego z października 2019 roku zawarli Ojcowie Synodalni.
Ryt amazoński, czyli Pachamama i Quetzalcoatl
W efekcie powstała specjalna komisja ds. rytu amazońskiego; w jej skład wchodzi jeden Polak, o. Kasper Kaproń OFM. Jak dotąd nie ma żadnych informacji dotyczących konkretnego kształtu przyszłej liturgii amazońskiej. Wiemy, że mogą wiązać się z nią bardzo różne rozwiązania, na przykład dotyczące celibatu. Nowy prefekt Dykasterii Nauki Wiary abp Victor Manuel Fernandez mówił w 2020 roku, że wyobraża sobie wprowadzenie w Amazonii żonatych kapłanów – tzw. viri probati – właśnie w ramach rytu amazońskiego.
Potencjalnie bardzo kontrowersyjne albo wręcz niebezpieczne mogą być również inne zmiany, związane z konkretnymi obyczajami rdzennych ludów amazońskich. Ich kult ziemi czy duchów przodków trudno oderwać od pogańskich wyobrażeń i politeizmu. Przykład na to, jak łatwo się pogubić, dał niestety sam Watykan w czasie Synodu Amazońskiego.
Chodzi oczywiście o posążek Pachamamy, który przedstawiano jako rzekomą figurę Matki Bożej. Idąc tym samym tropem można byłoby stwierdzić, że pierzasty wąż Quetzalcoatl jest figurą Chrystusa. W mitologii Quetzalcoatla są pewne wątki złożenia ofiary z samego siebie dla dobra ludzkości, co w duchu „pachamamskiej” interpretacji można byłoby odczytać jako alegorię Ofiary Krzyża. Jest to jednak możliwe tylko wówczas, kiedy przyjmie się, iż wszystkie religie światowe opowiadają o tym samym, a Quetzalcoatl, Pachamama, Jezus Chrystus, Matka Boża – to po prostu różne lokalne „imiona” tej samej „niepoznawalnej rzeczywistości”. Jeżeli liturgia amazońska miałaby elementy takiej ideologii mogłaby być po prostu bałwochwalcza.
Nie wiadomo jak długo mogą potrwać prace nad rytem amazońskim. W marcu 2023 roku o długoletniej perspektywie mówił bp Omar de Jesus Mejia Giraldo z Florencji w Kolumbii, który wraz z innymi hierarchami ze swojego kraju spotkał się z papieżem i ważnymi urzędnikami kurialnymi w ramach wizyty ad limina Apostolorum. Według biskupa Franciszek zachęcał kolumbijskich biskupów do kontynuacji prac nad rytem amazońskim we współpracy z innymi biskupami z regionu Amazonii; hierarcha przypomniał jednak, że prace nad rytem zairskim zajęły łącznie 27 lat. Można dlatego powiedzieć, podkreślił, że prace nad rytem amazońskim są dopiero u swoich początków.
Ryt majański. Liturgiczna rola żon diakonów i kult żywiołów świata
Bardziej zaawansowane są prace nad indiańskim rytem w Meksyku, nawiązującym do kultury Majów. Znany jako ryt majski albo majański, został opracowany na gruncie doświadczeń zbieranych od dziesięcioleci w południowo-meksykańskiej diecezji San Cristobal de las Casas. To diecezja słynąca z wyjątkowo licznych diakonów stałych, którzy bywali w przeszłości już szykowani do roli żonatych księży. W liturgii majańskiej, której projekt jest już znany i został przedłożony w Watykanie, diakoni stali odgrywają ogromną rolę, podobnie jak ich żony, traktowane jakby z automatu jako osoby szczególnie uprawnione do różnych aktywnych ról liturgicznych. W liturgii majańskiej zawarto ponadto wiele elementów rdzennej kultury, które trudno interpretować poza ich pogańskim kontekstem: dotyczy to zarówno kultu przodków, jak i przede wszystkim traktowania ziemi jako żywej bogini, podobnie jak personifikowanie wiatru, wody czy innych żywiołów. Czy Stolica Apostolska pozytywnie zaopiniuje przesłany jej projekt rytu majańskiego czy też rzecz będzie jeszcze przepracowywana, nie wiemy.
Ryty indiańskie, czyli destrukcja jedności liturgii Kościoła
Zarówno ryt amazoński, majański jak i inne potencjalne nowe lokalne ryty, doskonale wpisują się w wizję Kościoła synodalnego. Specyficzna regionalna liturgia, sprawowana w języku niezrozumiałym dla osób spoza danego terenu, z niejasnymi dla postronnych obrzędami, z elementami przedchrześcijańskich tradycji – to przecież właściwa liturgia dla Kościoła zatomizowanego, skrajnie różnorodnego, który rezygnuje z jedności na rzecz triumfu tego, co partykularne.
Po II Soborze Watykańskim Kościół zrezygnował z łaciny, która łączyła wcześniej katolików niemal na całym świecie. Owocem Procesu Synodalnego może być dalsze postąpienie na tej samej drodze deprecjacji zasady jednoczącej. Synodalna zasada „jedności w różnorodności”, która premiuje wszelkie partykularyzmy, nawet doktrynalne, stanowi aż nazbyt podatny grunt do pogłębienia liturgicznej dyspersji.
Traditionis custodes – skuteczne narzędzie Rewolucji
Tę partykularyzację liturgiczną wspiera też podejście Franciszka do liturgii trydenckiej. W 2007 roku Benedykt XVI ogłaszając motu proprioSummorum pontificum stwierdził, że istnieją w Kościele dwa wyrazy jednego rytu rzymskiego i wyraził pragnienie, aby nawzajem z siebie czerpały. Ostatecznym efektem tej koegzystencji mogłoby być przywrócenie jedności liturgicznej w postaci Mszału, który oczyszczałby Mszał zreformowany z tego, co rewolucyjne, przywracając mu ciągłość z Tradycją i realizując w ten sposób prawdziwe intencje Ojców Soborowych wyrażone w Sacrosanctum concilium. Franciszek w Traditionis custodes z 2021 roku ogłosił, że ryt rzymski ma tylko jedną formę i jest nią forma nowa; wszyscy powinni ją przyjąć. Choć teoretycznie zdaje się to zmierzać w kierunku uniwersalizmu, w praktyce ma wprost odwrotny skutek. Żeby osiągnąć Franciszkową jedność liturgiczną wspólnoty wyrosłe na gruncie liturgii tradycyjnej musiałby się rozwiązać, a liturgia tradycyjna musiałaby zostać przez wszystkich w Kościele całkowicie odrzucona. To niewłaściwe i niemożliwe, co oznacza, że – wbrew intencjom Benedykta – liturgia Kościoła będzie coraz wyraźniej podzielona.
Solve et coagula
Taki rozwoju wypadków wynika z samej logiki procesów rewolucyjnych i jej celów. Epoka rewolucyjna, rozpoczęta umownie w 1789 roku, cechuje się powrotem do trybalizmu, albo inaczej: do barbarzyńskiej plemienności. Do całkowitego odrzucenia zasady uniwersalizmu odkrytej przez grecką filozofię, udoskonalonej przez Rzym, doprowadzonej do swojego ideału przez chrześcijaństwo. Każdy ma swoją prawdę, brzmi credo postmodernizmu – i tak miałby wyglądać również współczesny Kościół katolicki. Wszystko, co jest w nim uniwersalistyczne, powinno zostać przezwyciężone i zamienione na partykularne.
Oczywiście nie po to, aby takim pozostać na zawsze. Wyjaśnia to Nietzscheańska koncepcja kolistego biegu historii zaczerpnięta przez niemieckiego filozofa od Heraklita z Efezu; myśl Nietzschego rozwinięta szczególnie przez Martina Heideggera stała się swoistą ramą intelektualną współczesności. Nietzscheańsko-Heideggerystyczna periodyzacja biegu historii zakłada cykliczną stabilizację.
[Dlatego też odkrycia historyczne i uogólnienia cywilizacyjne Feliksa Konecznego są spychane w niepamięć. Mirosław Dakowski]
Traktując koncepcję Nietzschego nieortodoksyjnie, tak jak czyni to myśl postmodernistyczna, można stwierdzić, że atomizacja ma być etapem przejściowym między upadkiem jednej formy cywilizacyjnej a nastaniem kolejnej. Na swój sposób, przedstawiając to jako celowy proces, mówią o tym dwie dobrze znane dewizy masońskie. Solve et coagula, rozwiązuj i zawiązuj; ordo ab chao, porządek z chaosu.
Nie da się zbudować Antykościoła, jeżeli na pożądanym miejscu stać będzie Kościół Chrystusowy. Kościół Antychrysta może zostać zbudowany jedynie na ruinach katolickiego. Dlatego potrzebna jest solucja Kościoła – efekt masońskiego procesu rozwiązywania; dlatego potrzebny jest chaos. Nietzscheańsko-Heideggerystyczny proces forsowania postmodernistycznej „własnej prawdy”, pełnego zanurzenia w tradycjach lokalnych, musi zostać uwieńczony koagulacją, zaprowadzeniem nowego perwersyjnego systemu.
Zeitgeist, czyli rządy złego ducha
Nie wszyscy, którzy przykładają ręce do wzniesienia tej monumentalnej bazyliki Antychrysta są świadomymi zdrajcami. Wielu z nich jest po prostu zagarnianych przez wielkie procesy cywilizacyjne, które toczą się na przestrzeni dziesięcioleci albo i wieków. Wskutek totalnej dominacji duchowej bardzo trudno jest wyrwać się spod wpływu tych procesów: ulegają im nawet wielcy. Zeitgeist, duch czasu, nie jest czczym wymysłem Hegla: jest opisem rzeczywiście istniejącego zjawiska, kolektywnego przekonania o tym, że biegowi rzeczy należy teraz nadawać taki, a nie inny kierunek.
Zeitgeist kilkunastu ostatnich stuleci był uformowany przez Kościół, to znaczy pośrednio przez samego Chrystusa. On był Panem cywilizacji Zachodu, to na niego kierował się cały zbiorowy wysiłek narodów i społeczeństw. Rewolucjoniści zdetronizowali jednak Chrystusa i osadzili na Jego tronie samych siebie. Od dwustu lat człowiek, który mówi Bogu „nie”, ulega coraz szybciej własnej zepsutej naturze. Źródłem zepsucia jest diabeł. W ten sposób heglowski Zeitgeist staje się w praktyce Der böse Geist, złym duchem. To jemu służy współczesność i za nim idą ci, którzy bezrefleksyjnie przyłączają się do kolektywnej woli kreującej kierunku rozwoju cywilizacyjnego.
Naszym celem i zadaniem jest zatrzymać proces destrukcji. Ocalić to, co da się ocalić – i przywrócić właściwy porządek w rzeczy. Nie będzie to ordo ab chao, masoński porządek z chaosu. Będzie to ordo ab Christo, porządek z Chrystusa. Przecież to On mówi o Sobie: Ja jestem Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni, Początek i Koniec. Chrystus jest „ostatecznym uporządkowaniem”. Liturgie amazońska i majańska, synodalna partykularyzacja i dyspersja jedności – to wszystko narzędzia w rękach Rewolucji, w rękach szatańskiego Zeitgeistu, które starają się odsunąć triumf Alfy i Omegi. A jednak Chrystus i tak zgładzi nieporządek „tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci objawieniem swego przyjścia”. Bądźmy Jego współpracownikami.
Polityka, która sprzyja skandalicznemu bogactwu nielicznych, powodując degradację środowiska oznacza koniec pokoju i sprawiedliwości – napisał papież Franciszek w orędziu na Światowy Dzień Modlitw o Ochronę Świata Stworzonego, który od 2015 roku obchodzony jest 1 września.
Ostrzegł, że „woda staje się +towarem podlegającym prawom rynku+”.
Światowy Dzień Modlitw o Ochronę Świata Stworzonego otwiera 1 września okres ekumeniczny nazywany „Czasem dla Stworzenia”, który kończy się 4 października w liturgiczne wspomnienie św. Franciszka z Asyżu. W tym roku będzie przebiegał on pod hasłem „Niech się rozleje sprawiedliwość i pokój”.
W tegorocznym papieskim orędziu na Światowy Dzień Modlitw przekazanym PAP przez biuro prasowe Episkopatu, Franciszek zwraca uwagę, że „Bóg chce, aby każdy starał się być sprawiedliwy w każdej sytuacji, aby zawsze starał się żyć zgodnie z Jego prawami i w ten sposób umożliwiał pełny rozkwit życia”.
„Kiedy szukamy najpierw królestwa Bożego, utrzymując właściwą relację z Bogiem, rodzajem ludzkim i przyrodą, wówczas sprawiedliwość i pokój mogą płynąć jak niewyczerpany strumień czystej wody, karmiąc ludzkość i wszystkie stworzenia” – wskazał papież.
Zaapelował, aby „stanąć po stronie ofiar niesprawiedliwości środowiskowej i klimatycznej oraz zakończyć tę bezsensowną wojnę ze stworzeniem”.
Papież zwrócił uwagę, że „woda jest rozgrabiana i staje się ‘towarem podlegającym prawom rynku+’. Jako powód wskazał „rozpasany konsumpcjonizm, napędzany przez samolubne serca”. „Grabieżcze gałęzie przemysłu wyczerpują i zanieczyszczają nasze źródła wody pitnej, stosując ekstremalne praktyki, takie jak szczelinowanie hydrauliczne w celu wydobycia ropy i gazu, niekontrolowane mega projekty wydobywcze i intensywna hodowla zwierząt” – napisał w orędziu papież.
Podkreślił, że „możemy i musimy zapobiec, aby nie doszło do gorszych konsekwencji”. „Musimy podjąć decyzję o przemianie naszych serc, naszego stylu życia i polityki publicznej, które rządzą naszymi społeczeństwami” – wskazał papież apelując o „nawrócenie ekologiczne”. Wyjaśnił, że „holistyczne podejście wymaga od nas praktykowania ekologicznego szacunku w czterech wymiarach: wobec Boga, wobec naszych bliźnich dnia dzisiejszego i jutrzejszego, względem całej przyrody i względem nas samych”.
Zaapelował, aby wykorzystywać oszczędnie zasoby, praktykować wstrzemięźliwość, utylizować i przerabiać odpady na surowce wtórne oraz korzystać z coraz bardziej dostępnych produktów i usług.
Według papieża, „polityka gospodarcza, która sprzyja skandalicznemu bogactwu nielicznych, a warunkom degradacji dla wielu, oznacza koniec pokoju i sprawiedliwości
„Światowi przywódcy uczestniczący w szczycie COP28, planowanym w Dubaju w dniach od 30 listopada do 12 grudnia bieżącego roku, muszą wysłuchać nauki i rozpocząć szybką i sprawiedliwą przemianę, aby zakończyć erę paliw kopalnych” – ocenił papież.
Papież Franciszek ustanowił w 2015 r. Światowy Dzień Modlitw o Ochronę Świata Stworzonego na 1 września, równocześnie z analogicznym dniem w Kościele prawosławnym. Inicjatywa ta – wyjaśnił papież w liście do kardynałów – jest odpowiedzią na sugestię ze strony metropolity Pergamonu Jana, wyrażoną przy okazji prezentacji encykliki „Laudato si’”, i ma na celu pobudzenie wiernych do „głębokiego nawrócenia duchowego” w odpowiedzi na obecny kryzys ekologiczny.
Franciszek do młodzieży: Jesteście spadkobiercami wielkiej Rosji, świętych, władców imperium
25 sierpnia w petersburskim Kościele św. Katarzyny Aleksandryjskiej odbyła się telekonferencja z papieżem Franciszkiem w ramach Ogólno-rosyjskiego Spotkania Młodzieży. Na stronie Archidiecezji Matki Bożej w Moskwie przeczytać można w związku z tym o świadectwach wygłoszonych w trakcie spotkania. I tak, czytamy o historii nawróconego satanisty, który został klerykiem bądź historii młodej kobiety wychowanej w wielodzietnej katolickiej rodzinie.
W trakcie spotkania wyświetlono także przesłanie, jakie [nie-]miłościwie panujący papież Franciszek zechciał wygłosić do młodzieży rosyjskiej.
“Nigdy nie zapominajcie o swoim dziedzictwie. Jesteście spadkobiercami wielkiej Rosji: wielkiej Rosji świętych, władców, wielkiej Rosji Piotra I, Katarzyny II, tego imperium – wielkiego, oświeconego, [kraju] wielkiej kultury i wielkiej ludzkości. Nigdy nie rezygnujcie z tego dziedzictwa, jesteście spadkobiercami wielkiej Matki Rosji, kontynuujcie to. I dziękuję. Dziękuję za wasz sposób bycia, za wasz sposób bycia Rosjanami” – powiedział.
Słowa papieża zaskakują o tyle, że odnoszą się wprost do imperializmu rosyjskiego, który dla papieża zdaje się być czymś chwalebnym. Imperializm w wydaniu zachodnim zdaje się być dla Franciszka złem wcielonym.
jkg/cathmos.ru, wpolityce
Papież rozmawiał z rosyjską młodzieżą. Zaskakujące słowa o carycy Katarzynie. “Jesteście spadkobiercami wielkiej Rosji”
List Notre charge apostolique św. Piusa X sprzed 123 lat jest jakby idealnie uszyty na miarę naszych czasów. Papież Sarto potępił w nim błędy francuskiego Sillonu, ale…
– dokładnie te same idee, które wówczas skrytykował, dziś obecne są w Procesie Synodalnyn, na Światowych Dniach Młodzieży, w encyklice Fratelli tutti papieża Franciszka czy wreszcie w rewolucyjnych interpretacjach II Soboru Watykańskiego.
Potępienie Sillonu
Francuski ruch Le Sillon Marca Sangniera był jedną z pierwszych pozornie katolickich wielkich prób dania innej niż czysto kontrrewolucyjna odpowiedzi na nową sytuację polityczną, jaka zaistniała po zamordowaniu przez Francuzów swojego króla i ustanowieniu republikanizmu i demokracji. Początkowo wspierany przez papieży upatrujących w wysiłkach sillonistów zbożnych intencji, szybko całkowicie się wykoleił, głosząc de facto ideę podporządkowania Kościoła systemowi demokratycznemu.
Sillon zwrócił się w ten sposób w pewnym sensie przeciwko pierwszemu przykazaniu, próbując to, co święte, wykorzystać do służby temu, co ziemskie – a nawet ubóstwiając to, co ziemskie i w sekularyzacji chrześcijaństwa na służbie republikanizmowi i demokracji widząc jego właściwy i ostateczny cel.
Duch Sillonu powstaje dziś jak upiór w wysiłkach części synodalistów, którzy razem z niemieckim rewolucjonistą bp. Franzem-Josefem Overbeckiem głoszą, że Kościół winien poświęcać swoje siły na rzecz liberalnej demokracji. Nie dość jednak na tym; błędy Sillonu zdają się dziś uchodzić za prawdę – i to nawet w poważnych i doniosłych dokumentach papieskich.
Herezję Sillonu rozpoznał św. Pius X, który przez pewien czas próbował powstrzymać ruch przed degeneracją, bezskutecznie. W efekcie 25 sierpnia 1910 roku papież w liście apostolskim Notre charge apostolique potępił Sillon. Pius X wskazał w nim jednoznacznie, że chociaż Sillon wykonał w przeszłości wiele dobrej pracy, jego założyciele nie potrafili uchronić siebie samych i przez to własnego ruchu „przed protestanckimi i liberalnymi wpływami”.
Aktualność myśli św. Piusa X
W zasadzie cały list Notre charge apostolique należy polecić lekturze, można powiedzieć – więcej niż polecić, bo pod wieloma względami wydaje się, jakby św. Pius X gromił błędy bynajmniej nie Sillonu, ale… rewolucyjnych interpretacji II Soboru Watykańskiego, encykliki Fratelli tutti papieża Franciszka, relatywizmu religijnego Światowych Dni Młodzieży czy egalitaryzmu Procesu Synodalnego. Poniżej, jakby na zachętę, przedstawię tylko kilka cytatów z Notre charge apostolique.
Przeciwko apoteozie demokracji i republikanizmu
Papież w początkowych partiach swojego listu wskazał na egalitaryzm i skrajny demokratyzm sillonistów. To bardzo ważne upomnienie dla naszej epoki, która wydaje się upatrywać w liberalnej demokracji zwieńczenia historii oraz idealnego ucieleśnienia porządku chrześcijańskiego., „Nasz świętej pamięci poprzednik” – pisał Pius X – „napiętnował «pewną demokrację, posuwającą się aż do takiej przewrotności, że w społeczeństwie przypisuje najwyższą władzę ludowi i dąży do zniesienia i zrównania klas społecznych» […] silloniści nie aprobują przypomnianej przez Leona XIII doktryny o podstawowych zasadach społeczeństwa. Umiejscawiają władzę w ludzie lub niemal znoszą ją, a jako ideał do osiągnięcia obierają zrównanie klas. Zatem wbrew doktrynie katolickiej dążą ku ideałowi, który został potępiony”. Władza nie pochodzi od ludu – pochodzi od Boga. Dzisiaj, nawet w Kościele, mało kto o tym pamięta.
Sobór Watykański II to nie jest początek nowej „lepszej” epoki!
Św. Pius X potępił też avant la lettrebłędy rewolucyjnych odczytań II Soboru Watykańskiego, które są szczególnie rozpowszechnione właśnie dzisiaj, także w Polsce. Co chwilę jacyś kardynałowie, biskupi, księża albo świeccy publicyści ogłaszają, że wraz z Soborem, a jeszcze bardziej z Synodem o Synodalności, nadszedł kres pełnej błędów i patologii epoki Konstantyńskiej, w której Kościół wzorując się na feudalizmie był narzędziem zła i przemocy; dopiero dzisiaj, głoszą ci prorocy nowego systemu społeczno-eklezjalnego, Kościół pod przewodnictwem Franciszka, najwyższego interpretatora Vaticanum II, miałby wchodzić w erę prawdziwej wolności; dopiero teraz Kościół miałby umożliwić i z całych sił wesprzeć dzieło budowy „autentycznie chrześcijańskiej” cywilizacji.
„[W] tych czasach duchowej i społecznej anarchii, kiedy każdy uważa się za nauczyciela i prawodawcę, musimy stanowczo przypomnieć, iż nie jest możliwe zbudowanie społeczeństwa w inny sposób, niż zbudował je Bóg. Nie jest możliwe zbudowanie społeczeństwa, jeśli Kościół nie położy jego fundamentów i nie będzie kierował jego budową. Cywilizacji nie trzeba już odkrywać, ani budować nowego społeczeństwa w obłokach. Ona była i jest – to cywilizacja chrześcijańska i katolickie społeczeństwo. Chodzi jedynie o ich ustanowienie i nieustanne odnawianie na naturalnych i nadprzyrodzonych podwalinach, przeciwko ciągle odradzającym się atakom szkodliwych utopii, buntów i bezbożności: «Omnia instaurare in Christo»” – napisał święty papież. I dodawał dalej: „Uczy się [młodzież], że Kościół w ciągu dziewiętnastu wieków nie zdołał jeszcze na świecie oprzeć społeczeństwa na jego właściwych podstawach, że nie zrozumiał społecznych pojęć władzy, wolności, równości, braterstwa oraz ludzkiej godności; że wielcy monarchowie i biskupi, którzy stworzyli Francję i tak chlubnie nią rządzili, nie potrafili dać swojemu narodowi ani prawdziwej sprawiedliwości, ani rzeczywistej szczęśliwości, ponieważ nie wyznawali ideałów Silonu!”.
Braterstwo wszystkich? Tak, ale w Chrystusie
Jeżeli ktoś z Czytelników zastanawiał się kiedyś, jak Kościół sprzed soborowej rewolucji oceniłby encyklikę Fratelli tutti papieża Franciszka o powszechnym braterstwie, cóż… wystarczy sięgnąć po omawiany list św. Piusa X. Papież Sarto wprost zwalcza tam błędne pojęcie braterstwa, wyzutego z odniesień chrześcijańskich:
„Tak samo rzecz ma się z pojęciem braterstwa” – pisał w Notre chargé apostolique – „którego fundament silloniści umiejscawiają w umiłowaniu wspólnych interesów. […] Nie, Czcigodni Bracia, nie ma braterstwa poza chrześcijańską miłością bliźniego! To ona z miłości do Boga i do Jego Syna Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela, obejmuje wszystkich ludzi, aby ich wspomagać i wszystkich doprowadzić do tej samej wiary i do tej samej szczęśliwości w Niebie. Oddzieliwszy braterstwo od tak rozumianej miłości chrześcijańskiej, demokracja zamiast postępu stałaby się smutnym regresem cywilizacji. […] . Jedność ta daje się zrealizować jedynie poprzez katolicką miłość bliźniego, która jedynie może poprowadzić narody w ich przybliżaniu się do ideału cywilizacji”.
Ciekawy jestem, jak autor Fratelli tutti odpowiedziałby św. Piusowi X na takie pytania, postawione w Notre charge apostolique:
„Zastanówmy się nad tym, ile trzeba było siły, wiedzy i nadprzyrodzonych cnót, aby stworzyć chrześcijańskie społeczeństwo. Pomyślmy o cierpieniach milionów męczenników, o zdolnościach Ojców i Doktorów Kościoła, o poświęceniu wszystkich bohaterów chrześcijańskiego miłosierdzia, o potężnej hierarchii, biorącej początek w Niebie, o strumieniach Bożych łask – a wszystko to razem ustanowione, spojone i przeniknięte życiem i duchem Jezusa Chrystusa oraz mądrością Boga-Słowa, które stało się Człowiekiem. Kiedy wspomnimy na to wszystko, jesteśmy przerażeni, widząc nowych apostołów dokładających wszelkich starań, aby poprzez wspólne promowanie mglistego idealizmu i cnót obywatelskich, zbudować coś lepszego. Co oni pragną osiągnąć? Co będzie rezultatem tej współpracy? Budowla czysto werbalna i utopijna, w której ujrzymy bezładnie połyskujące w kuszącym pomieszaniu słowa o wolności, sprawiedliwości, braterstwie, miłości, równości, wywyższeniu człowieka. A wszystko oparte na źle pojętej godności ludzkiej”.
Proces synodalny? To aberracja!…
List wymierzony w błędy sillonistów piętnuje też synodalny egalitaryzm. Franciszkowy proces synodalny polega przecież na tym, że wszyscy mają „słuchać” – księża idą nie tyle przed ludem, prowadząc go ku Ewangelii, ale raczej „razem” z nim lub nawet postępują za ludem.
Tak było i w Sillonie; gdy kapłani przystępowali do ruchu niejako ściągali sutanny, zrównując się w pełni ze świeckimi.
Pius X pisał: „Nauka odbywa się w niej bez nauczyciela, a co najwyżej z doradcą. Wszystkie koła naukowo-badawcze są prawdziwymi wspólnotami intelektualnymi, w których każdy jest zarazem nauczycielem i uczniem. Wśród członków panuje całkowita koleżeńskość, która jednoczy ich dusze. Stąd wynika wspólnotowy duch Sillonu, który nazywa się „przyjaźnią”. Nawet ksiądz, wstępując do Sillonu, uniża dostojną godność swego kapłaństwa. Przez najzupełniej osobliwe odwrócenie ról staje się uczniem, dostosowuje się do poziomu swoich młodych przyjaciół i nie jest już nikim więcej, jak tylko towarzyszem”.
Relatywizm ŚDM wyraźnie potępiony
Listu Notre charge apostoliqueze spokojnym sumieniem nie mogliby też przeczytać, jak sądzę, organizatorzy tegorocznych Światowych Dni Młodzieży. Odpowiadający za nie biskup pomocniczy Lizbony, Americo Aguiar, zachęcał do udziału w ŚDM muzułmanów, żydów, ateistów i buddystów, ale nie po to, by ich nawracać – ale by umacniali się we własnych przekonaniach i czerpali z nich siłę do pracy na rzecz powszechnego dobra.
Św. Pius X dokładnie to potępił w poglądach Sillonu…
„Mamy oto założone przez katolików międzywyznaniowe stowarzyszenie na rzecz reformy cywilizacji. Dzieło w pierwszym rzędzie religijne, albowiem nie ma prawdziwej cywilizacji bez cywilizacji moralnej, a prawdziwej cywilizacji moralnej bez prawdziwej religii. […] [C]o należy sądzić o trudnym do zniesienia sąsiedztwie, w jakie uwikłani zostaną młodzi katolicy razem z różnowiercami i wszelkiej maści niewierzącymi w tego rodzaju dziele? Czyż nie jest ono dla nich tysiąc razy bardziej niebezpieczne niż stowarzyszenie neutralne? A o respekcie dla wszelkich błędów i o dziwnej zachęcie skierowanej przez katolika do wszystkich dysydentów, aby poprzez studia umacniali swoje przekonania i uczynili z nich coraz to bogatsze źródła nowych sił? Co należy sądzić o zrzeszeniu, w którym mogą się swobodnie prezentować wszystkie religie, a nawet wolnomyślicielstwo?” – pisał.
Czekając na nowego św. Piusa X
Jak zauważy wielu czytelników, wielkie dzieło św. Piusa X okazuje się być dziś nader aktualne. W istocie to samo dotyczy innych dokumentów jego wspaniałego pontyfikatu. Taką samą aktualność ma zwłaszcza encyklikaPascendi Dominici gregis, taką samą aktualność ma Przysięga Antymodernistyczna…
Dlaczego? Dlatego przecież, że toczymy dziś bitwę dokładnie z tym samym koronnym błędem, który popełnił Sillon: z próbą całkowitego pogodzenia Kościoła z Rewolucją, więcej, z próbą poddania Kościoła rewolucyjnym ideałom. Ponad 100 lat temu Kościół wyszedł z tej bitwy zwycięsko, właśnie ze względu na odwagę i nieprzejednanie świętego papieża. Módlmy się do Pana o to, by obdarzył Kościół równie mężnymi obrońcami wiary na tronie Piotrowym.
Papież Franciszek wystosował telegram na synod metodystów i waldensów we Włoszech, życząc w nim, aby to zgromadzenie stało się okazją do „głębokiego doświadczenia Chrystusa”, który „prowadzi do pełni komunii z Nim i z braćmi”. W dniach 20–25 sierpnia w Torre Pellice koło Turynu obraduje synod z udziałem 180 delegatów, 30 gości zagranicznych oraz przedstawicieli innych Kościołów.
Telegram w imieniu papieża wysłał sekretarz stanu kard. Pietro Parolina. Franciszek zapewnił o modlitwie „uwielbienia Boga Ojca za dary otrzymane dzięki dialogowi ekumenicznemu, jak również za harmonijną współpracę między Kościołami”. Ojciec Święty życzył też, aby dni zgromadzenia były przeżywane jako „głębokie doświadczenie Chrystusa”, oraz aby „można wzrastać we wzajemnym poznaniu, żeby razem świadczyć o Ewangelii Jezusa”.
Synod na północy Włoch
Na corocznym spotkaniu metodystów i waldensów w Piemoncie zgromadziło się 180 delegatów z całych Włoszech i 30 gości zagranicznych i przedstawicieli ekumenicznych. Tematem tegorocznego synodu jest zaangażowanie kościoła w społeczeństwie, wiara i etyka.
Rocznica waldensów
W 2024 roku waldensi będą świętować 850. rocznicę powstania we francuskim mieście Lyon ruchu religijnego Piotra Waldo. Wśród waldensów w 1205 roku doszło do rozłamu; powstały wówczas dwa ruchy – Ubodzy z Lombardii i Ubodzy z Lyonu. W XIII w. arcybiskup Jan z Lyonu obłożył założyciela ruchu ekskomuniką, a następnie uczynił to też papież. W 1215 roku na soborze laterańskim IV uznano naukę waldensów za heretycką.
Ubodzy z Lyonu po śmierci Walda w większości wrócili do Kościoła katolickiego. Ruch Ubogich z Lombardii w 1532 roku za przyczyną protestantów ze Szwajcarii przyjął doktrynę kalwińską, po czym w XIX wieku stał się początkiem istniejącego obecnie Kościoła Ewangelickiego Waldensów.
Włoscy waldensi są obecnie częścią Unii Ewangelickich Zborów Waldensów i Metodystów we Włoszech, liczącej około 30 tys. wiernych. Waldensi należą do wyznania protestanckiego.
Kard. Cupich [z religii Franciszkowej md] w „Parlamencie Religii Świata” zachwalał agendę klimatyczną Franciszka. Ani słowem nie wspomniał o Chrystusie.
(fot. YouTube / CatholicChicago)
Liberalny metropolita Chicago, kard. Blaise Cupich wziął udział w kolejnym spotkaniu z cyklu „Parlament Religii Świata”, w którym partycypują przedstawiciele wielkich religii monoteistycznych i religii wschodu, wyznawcy rdzennych systemów wierzeń, a nawet zadeklarowani neopoganie.
W swojej prelekcji kardynał ani raz nie wymienił imienia Jezusa Chrystusa, wiele miejsca poświęcając za to klimatycznej agendzie papieża Franciszka.
Hierarcha przekonywał, że podstawą formacji duchowej jest wrażliwość sumienia, ale nie wobec nakazów i woli Boga, lecz „innych ludzi i całego stworzenia”.W jego opinii „uwrażliwione sumienie bierze pod uwagę to, co papież Franciszek napisał w Laudato si, [a mianowicie] że Matka Ziemia teraz woła do nas z powodu krzywdy, jaką wyrządziliśmy jej przez nasze nieodpowiedzialne używanie i nadużywanie dóbr, którymi obdarzył ją Bóg”.
Kard. Cupich zapewnił o poparciu dla Piątej Dyrektywy Parlamentu dotyczącej tak zwanej Globalnej Etyki, która nosi tytuł „Zaangażowanie w kulturę zrównoważonego rozwoju i troski o Ziemię”.„[Dyrektywa ta – red.] dobrze wyraża rolę, jaką nasze religie i tradycje odgrywają w słuchaniu i reagowaniu z najwyższą pilnością na troskę o nasz wspólny dom” – powiedział. Cupich wyraził wdzięczność za „rozwijanie misji tej szanowanej organizacji, jaką jest kultywowanie harmonii między światowymi religiami i wspólnotami duchowymi”.
„Katolicki” [??? md] hierarcha zapewnił również, że w inicjatywie obejmującej m.in. neopogan dostrzega „żywą iskrę Woli Bożej”. „Ta iskra informuje nas i angażuje moje sumienie oraz wzywa mnie do podwojenia mojego zaangażowania w obronę i wspieranie wolności wszystkich” – powiedział. Pierwsze spotkanie z cyklu Parlamentu Religii Świata odbyło się w 1893 r.. Inicjatywę potępił wówczas papież Leon XIII, zakazując katolikom, a zwłaszcza hierarchom uczestnictwa w podobnych wydarzeniach, pisząc się, że sprawi to wrażenie, iż Kościół uważa inne religie za prawdziwe lub dobre same w sobie.
Inicjatywę reaktywowano sto lat później z inicjatywy buddyjskich mnichów. Od tej pory wydarzenie organizowane jest cyklicznie, a patronują mu najwyższe ośrodki globalistyczne. W tym roku podczas konferencji przemawiał m.in. Sekretarz Generalny ONZ, Antonio Guterres, domagająca się kontroli populacji zoolog Jane Godall, oraz proaborcyjna polityk Partii Demokratycznej, Nancy Pelosi.
Wśród ponad 6500 uczestników znaleźli się przedstawiciele Kościoła, Islamu, Judaizmu, większych protestanckich denominacji, Religii Wschodu a także pomniejszych tradycyjnych wierzeń, jak afrykański szamanizm czy religie rdzennych Indian. W wydarzeniu udział wzięli również kapłani neopogańskiej religii Wicca, jak Gus DiZerega, autor książki God Is Dead, Long Live the gods: A Case for Polytheism (Bóg umarł, niech żyją bogowie: argumenty za politeizmem).
Franciszek zatrudnia alfonsa na stanowisku w Watykanie zaffaroni
18 sierpnia Franciszek mianował zamożnego Eugenio Zaffaroni, lat 83, na stanowisko dyrektora świeżo upieczonej instytucji “Fray Bartolomé de las Casas”, zajmującej się badaniem i promowaniem praw socjalnych [= trudniącej się promocją propagandy imigracyjnej].
Zaffaroni to były sędzia Sądu Najwyższego Argentyny (2003-2015) skumany z Kirchnerism [grupa socjalistów], złym duchem, stojącym za wprowadzeniem aborcji w Argentynie, oraz promotor legalizacji narkotyków i pseudo-homo-małżeństw, co czyni go lukrowanym marynarzykiem oligarchów.
Śledztwo przeprowadzone przez Perfil.com ujawniło, że w 2011 sześć mieszkań zlokalizowanych w Recoleta, bogatej dzielnicy Buenos Aires, i należących do Zaffaroniego, odgrywało rolę domów uciech, gdzie klienci płacili prostytutkom za seks na godziny.
W jednym z mieszkań, trzypokojowej kawalerce, którą Zaffaroni nabył w 2000, pracowały dwie lub trzy prostytutki w systemie zmianowym. Kasowały 120 pesos za numerek.
W maju 2013 prawnik Zaffaroniego, Ricardo Montivero, stawił się przed sądem i zeznał, że to on prowadził agencję towarzyską, a Zaffaroni po prostu padł “ofiarą nieuczciwego najemcy”.
Montivero musiał zapłacić 10 tys. pesos zadośćuczynienia za naruszenie praw regulujących prostytucję.