Gdy demon wije się podstępnie między internetem a telewizorem, quærens quem devoret [szukając kogo by pożreć].

O Apostolskiej Mszy Świętej – Orędzie Arcybiskupa Viganò do kapłanów i biskupów

Dilecta Mea [moja miłość] – O  Apostolskiej Mszy Świętej

Serdeczne orędzie abp.Viganò do kapłanów i biskupów

Wy, którzy ośmielacie się zakazywać Apostolskiej Mszy Świętej, czy kiedykolwiek ją odprawialiście? Wy, którzy z wysokości waszych  katedr rozprawiacie o „starej Mszy”, czy kiedykolwiek rozważaliście jej modlitwy, jej obrzędy, jej starożytne i święte gesty? W ciągu ostatnich kilku lat, sam zadawałem sobie to pytanie wiele razy. Choć znałem tę Mszę od najmłodszych lat; choć nauczyłem się do niej służyć i odpowiadać celebransowi w czasach gdy nosiłem jeszcze krótkie spodenki, prawie o niej zapomniałem i ją utraciłem. Introibo ad altare Dei.

Klęczałem w zimie na lodowatych stopniach ołtarza, przed wyjściem do szkoły, pociłem się w gorące letnie dni w moich ministranckich szatach, a jednak zapomniałem tę Mszę, choć była to Msza moich święceń kapłańskich 24 marca 1968 roku. Była to epoka, w której można już było dostrzec oznaki rewolucji, która wkrótce potem miała pozbawić Kościół jego najcenniejszego skarbu, narzucając na jego miejsce fałszywy rytuał.

Cóż, ta Msza, którą reforma soborowa zlikwidowała i zakazała w pierwszych latach mojego kapłaństwa, pozostała jako odległe wspomnienie, jak uśmiech ukochanej osoby, spojrzenie zaginionego krewnego, dźwięki niedzielnych dzwonów, przyjazne głosy bliskich krewnych. Było też coś, co miało związek z nostalgią, młodością, entuzjazmem tej epoki, w której zmiany w Kościele miały dopiero nadejść, a w której wszyscy chcieliśmy wierzyć, że dzięki nowej duchowej energii świat może otrząsnąć się z następstw drugiej wojny światowej i zagrożenia komunizmem. Wydawało nam się, że dobrobytowi ekonomicznemu może w jakiś sposób towarzyszyć moralne i religijne odrodzenie naszego narodu [włoskiego]. Wydawało nam się tak, pomimo rewolucji 1968 roku, agresji terytorialnych, terroryzmu, Czerwonych Brygad czy kryzysu na Bliskim Wschodzie. Tym sposobem, pośród niezliczonych obowiązków kościelnych i dyplomatycznych, wykrystalizowało się w mojej pamięci wspomnienie czegoś, czemu w rzeczywistości nie poświęcałem wiele uwagi, co było „chwilowo” odłożone na bok przez dziesięciolecia. Coś, co cierpliwie czekało, z pobłażliwością, na jaką stać tylko Boga.

Moja decyzja o ujawnieniu skandali wśród amerykańskich hierarchów i samej Kurii Rzymskiej była okazją, która sprawiła, że ponownie zacząłem rozważać, już w innym świetle, nie tylko moją rolę jako Arcybiskupa i Nuncjusza Apostolskiego, ale także istotę mojego kapłaństwa. Moja posługa, najpierw w Watykanie, a potem w Stanach Zjednoczonych, sprawiła, że w pewien sposób stało się ono niepełne,  bardziej skierowane na samo bycie księdzem niż na posługę kapłańską.

A to, czego do tej pory nie rozumiałem, stało się dla mnie jasne dzięki nieoczekiwanym okolicznościom, kiedy to moje osobiste bezpieczeństwo wydawało się zagrożone i znalazłem się, wbrew mojej woli, w sytuacji, w której musiałem żyć niemal w ukryciu, z dala od pałaców Kurii. To właśnie wtedy to błogosławione odosobnienie, które dziś uważam za rodzaj powołania zakonnego, doprowadziło mnie do ponownego odkrycia Mszy Świętej trydenckiej. Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym zamiast posoborowego ornatu założyłem tradycyjne szaty liturgiczne z ambrozjańskim cappino i manipularzem. Przypominam sobie strach, jaki odczuwałem wypowiadając ponownie po pięćdziesięciu prawie latach, modlitwy z Mszału. Słowa psalmu Judica me, Deus, Munda cor meum ac labia mea, nie były już słowami ministranta czy młodego seminarzysty, ale słowami celebransa, mnie, który po raz kolejny, a śmiem twierdzić, że po raz pierwszy, celebrował przed Trójcą Przenajświętszą. Bo choć prawdą jest, że kapłan jest osobą, która żyje przede wszystkim dla innych – dla Boga i dla bliźniego – to równie prawdą jest, że jeśli nie ma świadomości własnej tożsamości i nie pielęgnuje własnej świętości, to jego apostolstwo jest jałowe jak cymbał brzmiący.

Wiem dobrze, że te refleksje mogą pozostawić wielu niewzruszonymi, a nawet wzbudzić poczucie politowania u tych, którzy nigdy nie doznali łaski odprawiania Mszy Św. wszechczasów. Ale to samo dzieje się, jak sądzę, z tymi, którzy nigdy się nie zakochali i nie rozumieją entuzjazmu i czystej relacji ukochanego do ukochanej, albo z tymi, którzy nie znają radości zatracenia się w jej oczach. Tępy liturgista rzymski, hierarcha w skrojonym na miarę stroju duchownym i z krzyżem pektoralnym w kieszeni, konsultor Kongregacji Rzymskiej z najnowszym egzemplarzem Concilium lub Civiltà Cattolica w zasięgu wzroku, patrzy na Mszę św. Piusa V oczami entomologa [nauka zajmująca się badaniem owadów], analizując tę perykopę tak, jak przyrodnik obserwuje żyłki liścia lub skrzydła motyla. Rzeczywiście, czasami zastanawiam się, czy nie robią tego z aseptycznością patologa, który skalpelem rozcina żywe ciało. Ale jeśli kapłan o minimalnym poziomie życia wewnętrznego zbliży się do Mszy trydenckiej, niezależnie od tego, czy znał ją wcześniej, czy odkrywa ją po raz pierwszy, będzie głęboko poruszony złożonym majestatem obrzędu, jakby wyszedł poza czas i wszedł w wieczność Boga.

Chciałbym, aby moi bracia w biskupstwie i kapłaństwie zrozumieli, że Msza Św. jest z natury boska, ponieważ postrzega się w niej sacrum w sposób naoczny. Jest się dosłownie przeniesionym do Nieba, do obecności Trójcy Przenajświętszej i na dwór niebieski, z dala od zgiełku świata. Jest to pieśń miłosna, w której powtarzanie znaków czci i świętych słów nie jest w żaden sposób bezużyteczne. Podobnie  jak matka nigdy nie przestaje całować swojego syna, a ukochana nigdy nie przestaje mówić mężowi „kocham cię”.

Tam zapomina się o wszystkim, ponieważ wszystko, co się w niej mówi i śpiewa, jest wieczne, wszystkie gesty, które się w niej wykonuje, są odwieczne, są poza historią, ale zanurzone w kontinuum, które łączy Wieczernik, Kalwarię i ołtarz, na którym sprawowana jest Msza. Celebrans nie zwraca się do zgromadzonych, starając się być zrozumiałym, miłym, czy też sprawiać wrażenie nowoczesnego; zwraca się raczej do Boga: a przed Bogiem jest tylko poczucie nieskończonej wdzięczności za przywilej, że może nieść ze sobą modlitwy ludu chrześcijańskiego, radości i smutki tak wielu dusz, grzechy i niedociągnięcia tych, którzy błagają o przebaczenie i miłosierdzie, wdzięczność za otrzymane łaski i modlitwy za naszych drogich zmarłych. Jest się samotnym, a jednocześnie czuje się wewnętrznie zjednoczonym z nieprzebranym zastępem dusz, które to uczucie przekracza czas i przestrzeń.

Kiedy odprawiam Mszę Św. Apostolską, myślę o tym, jak na tym samym ołtarzu, konsekrowanym relikwiami Męczenników, tylu Świętych i tysiące kapłanów, używało tych samych słów, które ja wypowiadam, powtarzało te same gesty, wykonywało te same ukłony, nosiło te same szaty liturgiczne. Ale przede wszystkim, przyjmowało Komunię Świętą z tym samym Ciałem i Krwią naszego Pana, do którego wszyscy zostaliśmy upodobnieni, składając Najświętszą Ofiarę. Kiedy odprawiam Mszę Świętą wszechczasów, w najbardziej wzniosły i pełny sposób uświadamiam sobie prawdziwe znaczenie tego, czego uczy nas doktryna. 

Działanie in persona Christi nie jest mechanicznym powtarzaniem jakiejś formuły, ale świadomością, że moje usta wypowiadają te same słowa, które Zbawiciel wypowiedział nad chlebem i winem w Wieczerniku; że wznosząc Hostię i Kielich do Ojca, powtarzam Ofiarę, jakiej Chrystus dokonał z siebie na Krzyżu; że przyjmując Komunię świętą, spożywam tę Ofiarę i karmię się samym Bogiem, a nie uczestniczę w jakimś przyjęciu. Wtedy cały Kościół jest ze mną: Kościół Triumfujący, który  jednoczy się z moją modlitwą błagalną, Kościół Cierpiący, który oczekuje na nią, aby skrócić pobyt dusz w czyśćcu, i Kościół Walczący, który umacnia się w codziennej walce duchowej.

Jeśli jednak, jak to wyznajemy zgodnie z naszą wiarą, nasze usta są rzeczywiście ustami Chrystusa, jeśli nasze słowa podczas konsekracji są rzeczywiście słowami Chrystusa, jeśli ręce, którymi dotykamy świętej Hostii i kielicha są rękami Chrystusa, jakiż szacunek powinniśmy mieć dla naszego własnego ciała, zachowując je czystym i nieskażonym? Jaka może być lepsza zachęta do trwania w łasce Bożej? Mundamini, qui fertis vasa Domini. [Bądźcie czyści, którzy nosicie naczynia Pańskie] i ze słowami Mszału: Aufer a nobis, quæsumus, Domine, iniquitates nostras: ut ad sancta sanctorum puris mereamur mentibus introire. [Zgładź nieprawości nasze, prosimy Cię Panie, abyśmy do przybytku najświętszego, z czystym sercem mogli przystąpić.]

Teolog powie mi, że jest to powszechna doktryna, i że Msza właśnie tym jest, niezależnie od obrządku. Nie przeczę temu, racjonalnie rzecz ujmując. Ale podczas gdy celebracja Mszy trydenckiej jest nieustannym przypomnieniem nieprzerwanej ciągłości dzieła Odkupienia usianego Świętymi i Błogosławionymi wszystkich czasów, to wydaje mi się, nie dzieje się tak samo w przypadku obrządku zreformowanego. Gdy patrzę na stół versus populum, widzę tam ołtarz luterański lub stół protestancki.

Gdy czytam słowa ustanowienia Ostatniej Wieczerzy w formie narracji, słyszę modyfikacje z Common Book of Prayer Cranmera i nabożeństwa Kalwina. Gdy przeglądam zreformowany kalendarz, zauważam, że ci sami święci, którzy ogłaszali heretykami twórców Pseudoreformy, zostali z niego usunięci. To samo odnosi się do pieśni śpiewanych pod sklepieniem kościoła, które przeraziłyby angielskiego czy niemieckiego katolika: słyszącego hymny autorstwa tych, którzy mordowali ich kapłanów i deptali Najświętszy Sakrament w pogardzie dla „papistowskiego zabobonu”.

Powinniśmy zrozumieć przepaść, jaka istnieje między katolicką Mszą a jej soborowym falsyfikatem. Nie mówiąc już o języku: pierwszymi, którzy znieśli łacinę, byli heretycy, w imię umożliwienia ludowi lepszego zrozumienia obrzędów; ludowi, który oszukiwali, kwestionując objawioną Prawdę i propagując błąd. W Novus Ordo wszystko jest profanacją. Wszystko jest chwilowe, wszystko przypadkowe, wszystko warunkowe, zmienne i ulegające zmianie. Nie ma nic z tego, co wieczne, ponieważ wieczność jest niezmienna, tak jak niezmienna jest wiara. Tak jak Bóg jest niezmienny.

Powinniśmy zrozumieć przepaść, jaka istnieje między katolicką Mszą a jej soborowym falsyfikatem.

Jest jeszcze jeden aspekt tradycyjnej Mszy Świętej, który chciałbym podkreślić, a który łączy nas ze Świętymi i Męczennikami z przeszłości. Od czasów katakumb aż po ostatnie prześladowania, gdziekolwiek kapłan odprawia Najświętszą Ofiarę, nawet na strychu czy w piwnicy, w lesie czy w stodole, a nawet w furgonetce, jest w mistycznej komunii z zastępem heroicznych świadków wiary, a wzrok Trójcy Przenajświętszej spoczywa na tym zaimprowizowanym ołtarzu, wszystkie zastępy anielskie kłaniają się przed nim w adoracji; wszystkie dusze czyśćcowe wpatrują się w niego.

Także przez to, a zwłaszcza przez to, każdy z nas może zrozumieć, jak Tradycja tworzy nierozerwalną więź między wiekami, nie tylko w zazdrosnym strzeżeniu tego skarbu, ale także w stawianiu czoła próbom, które ta więź za sobą pociąga, aż do śmierci. W obliczu tego, arogancja obecnego tyrana, z jego obłąkańczymi dekretami, powinna nas umocnić w wierności Chrystusowi i dać nam odczuć, że jesteśmy integralną częścią Kościoła wszystkich czasów, ponieważ nie możemy zdobyć palmy zwycięstwa, jeśli nie jesteśmy gotowi do bonum certamen [dobrej walki]. 

W Novus Ordo wszystko jest profanacją

Chciałbym, aby moi współbracia odważyli się dokonać rzeczy nie do pomyślenia. Chciałbym, aby zbliżyli się do Mszy Świętej trydenckiej nie po to, aby nacieszyć się koronką alby czy z haftem ornatu, czy też ze względu na zwykłe racjonalne przekonanie o jej kanonicznej prawomocności lub o tym, że nigdy nie została zniesiona; ale raczej z pełną szacunku bojaźnią. Z tą samą bojaźnią, z jaką Mojżesz zbliżył się do płonącego krzewu: wiedząc, że każdy z nas, odchodząc od ołtarza po Ostatniej Ewangelii, jest w jakiś sposób wewnętrznie przemieniony, ponieważ tam zetknął się ze Świętością. Tylko tam, na tym mistycznym Synaju, możemy zrozumieć istotę naszego Kapłaństwa, które jest oddaniem się przede wszystkim Bogu; ofiarą z siebie samego wraz z Chrystusem Ofiarnikiem, na większą chwałę Bożą i dla zbawienia dusz; ofiarą duchową, która czerpie siłę i energię z Mszy Świętej. Jest wyrzeczeniem się siebie, aby ustąpić miejsca Najwyższemu Kapłanowi; znakiem prawdziwej pokory, polegający na unicestwieniu własnej woli i poddaniu się woli Ojca, za przykładem Pana. Jest gestem autentycznej „komunii” ze świętymi, polegającym na wspólnym wyznawaniu wiary i korzystaniu z tego samego obrzędu.

Chciałbym, aby tego „doświadczenia” doznali nie tylko ci, którzy od dziesięcioleci celebrują Novus Ordo, ale przede wszystkim młodzi kapłani i ci, którzy pełnią swoją posługę na pierwszej linii frontu: Msza Św. Piusa V jest dla dusz niepokornych, dla dusz hojnych i heroicznych, dla serc płonących miłością do Boga i bliźniego.

Wiem dobrze, że dzisiejsze życie kapłanów składa się z tysięcy prób, stresów, poczucia osamotnienia w walce ze światem, z obojętności i ostracyzmu przełożonych, z powolnego zużywania się, które odciąga od skupienia, od życia wewnętrznego i od wzrostu duchowego. I wiem bardzo dobrze, że jest to poczucie bycia oblężonym, znalezienia się w sytuacji żeglarza, który jest sam i musi przeprowadzić statek przez burzę. Nie jest to tylko udziałem tradycjonalistów czy postępowców, ale jest wspólnym losem tych wszystkich, którzy ofiarowali swoje życie Panu i Kościołowi. Każdy z nich mierzy się z własnymi nieszczęściami, z problemami ekonomicznymi, nieporozumieniami z biskupem, krytyką ze strony współbraci, a także wymaganiami wiernych. Bywają też godziny samotności, w których obecność Boga i Dziewicy Maryi wydają się znikać, tak jak w „Nocy ciemnej” Św. Jana od Krzyża. Quare me repulisti? Et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus?[czemu mnie odrzucasz i czemu smutny chodzę, gdy nieprzyjaciel mnie nęka].

Gdy demon wije się podstępnie między internetem a telewizorem, quærens quem devoret [szukając kogo by pożreć], wykorzystując nasze zmęczenie odstępstwem. W takich przypadkach, z którymi wszyscy musimy się mierzyć, tak jak nasz Pan w Getsemani, to właśnie w nasze Kapłaństwo chce uderzyć szatan, działając tak przekonująco, jak Salomea przed Herodem, prosząc nas o dar głowy Jana Chrzciciela. Ab homine iniquo, et doloso erue me [wybaw mnie od człowieka fałszywego i podstępnego]. W tej próbie wszyscy jesteśmy tacy sami: ponieważ zwycięstwo, które chce odnieść nieprzyjaciel, nie odnosi się tylko do biednych dusz ochrzczonych, ale także do Chrystusa Kapłana, którego namaszczenie nosimy.

Z tego powodu, dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek, Msza Święta trydencka jest jedyną kotwicą ratunku katolickiego kapłaństwa, ponieważ w niej kapłan odradza się każdego dnia w tym uprzywilejowanym czasie intymnego zjednoczenia z Trójcą Przenajświętszą i z niej czerpie niezbędne łaski, aby nie popaść w grzech, aby postępować na drodze świętości i aby na nowo odkryć zdrową równowagę, z którą może stawić czoła swojej posłudze.

Każdy, kto uważa, że wszystko to można zlikwidować jako kwestię czysto ceremonialną lub estetyczną, nie zrozumiał nic z własnego powołania kapłańskiego. Ponieważ Msza Święta „wszechczasów” – i rzeczywiście taka jest, ponieważ odwiecznie była zwalczana przez Wroga – nie jest uległą kochanką, która ofiarowuje się komukolwiek, ale raczej zazdrosną i czystą Oblubienicą, tak zazdrosną jak Pan. 

Czy chcesz się podobać Bogu, czy temu, który cię od Niego oddala? Podstawa tego pytania jest zawsze taka sama: wybór pomiędzy łagodnym jarzmem Chrystusa a kajdanami niewoli Jego przeciwnika. Odpowiedź ukaże się wam w sposób jasny i klarowny w chwili, gdy i wy, zachwycając się tym ogromnym skarbem, który był przed wami ukryty, zrozumiecie, co to znaczy sprawować Najświętszą Ofiarę nie jako żałośni „przewodniczący zgromadzenia”, ale raczej jako „słudzy Chrystusa i szafarze tajemnic Bożych” (1 Kor 4, 1).

Weźcie do ręki Mszał, poproście o pomoc znajomego kapłana i wejdźcie na Górę Przemienienia: Emitte lucem tuam et veritatem tuam: ipsa me deduxerunt, et adduxerunt in montem sanctum tuum, et in tabernacula tua. [Ześlij światłość swoją i prawdę swoją, one mnie poprowadzą i przywiodą na świętą górę Twoją, aż do przybytków Twoich]. Jak Piotr, Jakub i Jan, będziecie wołać: Domine, bonum est nos hic esse – „Panie, dobrze, że tu jesteśmy” (Mt 17,4). Albo słowami Psalmisty, które celebrans powtarza na Offertorium: dilexi decorem domus tuæ, et locum habitationis gloriæ tuæ. [Umiłowałem Panie piękność domu Twego, stałe mieszkanie Twojego majestatu.]

Gdy ją odkryjecie, nikt nie będzie w stanie odebrać wam tego, przez co Pan nie nazywa was już sługami, lecz przyjaciółmi (J 15, 15). Nikt nigdy nie będzie w stanie przekonać was do wyrzeczenia się Go, zmuszając was do zadowolenia się Jego fałszywym obrazem, które zrodziły zbuntowane umysły. Eratis enim aliquando tenebræ: nunc enim lux in Domino. Ut filii lucis ambulate. „Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu. Postępujcie więc jak dzieci światłości” (Ef 5, 8). Propter quod dicit: Surge qui dormis, et exsurge a mortuis, et illuminabit te Christus. „Dlatego mówi: Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych, a Chrystus cię oświeci” (Ef 5, 14).

+Carlo Maria Viganó, Arcybiskup

2 stycznia 2022
Najświętszego Imienia Jezus

—————-

Tłum. Sławomir Soja

Źródło: The Remnant  (January 14, 2022) – „THE LATIN MASS: Viganò Remembers What Francis Wants Us to Forget”

Kościół i Nowy Porządek Świata

W swych mowach i kazaniach abp Marcel Lefebvre często odnosi się do idei rewolucji francuskiej: wolności, równości i braterstwa. Jak wskazuje, podczas gdy wcześniejsi papieże odrzucali owe idee, począwszy od chwili, gdy zaczęły być głoszone, obecna hierarchia w pełni je zaakceptowała. Jak zauważa Arcybiskup, to właśnie akceptacja owych zasad, zrodzonych z nienawiści do Kościoła i obcych jego tradycjom, leży u podstaw obecnego kryzysu.

W XIX wieku liberałowie wzywali wiernych do realizacji idei wolności, równości i braterstwa w porządku doczesnym, w którym człowiek pracuje w znacznej mierze na swe wieczne zbawienie. Obecnie potomkowie owych pierwszych liberałów zastosowali pojęcia wolności, równości i braterstwa do nadprzyrodzonego porządku Kościoła. Skutek tego widzimy w nowatorskich ideach II Soboru Watykańskiego: wolności religijnej, kolegializmie oraz ekumenizmie.

Katolicy francuscy dobrze rozumieją, o czym mówi Arcybiskup, podobnie jak rozumieją to władze kościelne w Rzymie. Amerykańscy katolicy wydają się być jednak skonfundowani wielokrotnymi aluzjami Arcybiskupa do rewolucji francuskiej. Niektórzy lekceważą jego spostrzeżenia jako odnoszące się jedynie do rzeczywistości europejskiej; inni postrzegają je jako rozważania polityczne niezwiązane z kwestią Mszy. Poglądy takie są jednak błędne. Novus Ordo Missae stanowi główne narzędzie nowej religii, która interpretuje Ewangelię w świetle naturalistycznych zasad Rewolucji. Moderniści wiedzą równie dobrze jak tradycjonaliści, że lex orandi to lex credendi.

W fakcie, że Amerykanie nie rozumieją znaczenia uwag Abp. Lefebvre’a dotyczących rewolucji francuskiej oraz jej głównych zasad, nie ma w istocie niczego dziwnego. Przez całe dekady nauczani byli, że wiara katolicka oraz „The American Way” są ze sobą całkowicie zgodne. Dla takiego przekonania nie ma jednak historycznych ani teoretycznych podstaw, chyba że zaakceptuje się nowe teorie Johna Courtney’a Murray’a, głównego autora deklaracji Vaticanum II o wolności religijnej. Rzadko uświadamiamy sobie, że nasi Ojcowie Założyciele kierowali się tymi samymi zasadami, które doprowadziły do rewolucji francuskiej; rzadko zastanawiamy się nad znaczeniem słów drukowanych dumnie na naszym głównym sakramentalium: banknocie jednodolarowym: novus ordo seclorum. Zakłopotani terrorem rewolucji francuskiej historycy usiłowali przedstawiać ją w oderwaniu od naszej. Jeśli jednak nasza rewolucja w mniejszym stopniu obfitowała w przemoc, było tak dlatego, że amerykańscy rewolucjoniści nie musieli obalać systemu, w którym tradycje religijne i społeczne ucieleśnione były w postaci potężnych, zakorzenionych silnie instytucji.

Stany Zjednoczone są pierwszym państwem zachodnim, które nigdy nie posiadało katolickiej przeszłości. Są pierwszym państwem rdzennie protestanckim, służącym również jako tabula rasa dla eksperymentów myślicieli oświecenia. Ten fakt historyczny w poważnym stopniu wpłynął na położenie katolików w USA. Żyjąca na przełomie wieku św. Franciszka Cabrini rozumiała dobrze, że Stany Zjednoczone nie były krajem chrześcijańskim (tj. katolickim), a więc musiały zostać ewangelizowane od podstaw. Co znaczące, Paweł VI nie włączył Matki Cabrini do swego katalogu amerykańskich świętych i bohaterów podczas ostatnich kanonizacji, prawdopodobnie dlatego, że reprezentuje ona „starą” szkołę myślenia. Z drugiej strony uderza nas fakt, że znane postacie katolickie w USA, takie jak biskupi John Carroll, John Ireland i John England, Isaac Hecker, założyciel Towarzystwa Misyjnego św. Pawła, Leon XIII, oraz, na swój sposób, Orestes Brownson, usiłowały godzić nauczanie katolickie z politycznymi i społecznymi zasadami nowej republiki. Leon XIII potępił swego czasu takie próby w swej encyklice wymierzonej w tzw. „amerykanizm”1. Papież postrzegał amerykanizm jako lokalną odmianę modernizmu, tak wówczas, jak i obecnie atakującego Kościół. Co charakterystyczne, amerykańscy historycy katoliccy określali amerykanizm mianem phantom heresy, argumentując, że Leon XIII padł ofiarą dezinformacji (w podobny sposób utrzymuje się, że to wskutek „błędnych informacji” ogłosił on święcenia anglikańskie za nieważne). Bardziej prawdopodobne jest jednak, że Leon XIII doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co potępia.

To właśnie przenikający całe życie katolickie w USA amerykanizm przyczynił się do niemal bezrefleksyjnej akceptacji „nowego Kościoła”. Tak jak modernizm narodził się z próby pogodzenia nauczania katolickiego z rewolucyjnymi zasadami wolności, równości i braterstwa, tak też amerykanizm narodził się z podobnej próby pogodzenia wiary z tymi samymi zasadami, w postaci, w jakiej znajdują one wyraz w amerykańskim stylu życia. Hilaire Belloc w swym przenikliwym studium Characters of the Reformation pisze, że protestantyzm umarłby bez ekonomicznego i politycznego wsparcia kształtującego się narodu angielskiego. Podobnie modernizm, początkowo zabawka garstki europejskich intelektualistów, podtrzymywany był dzięki świadomemu lub nieświadomemu poparciu ze strony amerykańskich przywódców katolickich oraz ich wsparciu finansowemu. Podobnie jak Anglia w XVI wieku stanowiła chłonny rynek dla kontynentalnych idei reformacyjnych, tak też współczesna Ameryka jest „śmietniskiem”, na które trafiają idee współczesnych reformatorów, takich jak Maritain, Rahner, Schillebeckx, Kung etc. To właśnie my zapewniamy masowy popyt na ich książki oraz wykłady. To nasi biskupi podróżują do Rzymu niczym fani gwiazd rocka, poszukując inspiracji u tych reformatorów, powracając następnie do domu upojeni, być może po raz pierwszy w życiu, IDEAMI.

Przerażeniem przejmować musi myśl, że, jak już pisałem, jedynie bardzo niewielu amerykańskich przywódców katolickich nie poszło na jakiś kompromis z ideami Rewolucji. Bolesną jest myśl, iż nasza powszechna, powierzchowna synteza wiary oraz Bill of Rights, mogła przyczynić się do obecnej autodestrukcji Kościoła. Paul Blanchard może mieć po części słuszność, pisząc, że gdyby Ameryka była w pełni przesiąknięta doktryną katolicką, byłaby ona całkowicie innym krajem (nieco niewygodnym, można by dodać, dla protestantów i wolnomyślicieli).

W kolejnych częściach niniejszego eseju spróbuję pokazać, dlaczego Abp Lefebvre ma słuszność, składając winę za bolączki współczesnego Kościoła na tych jego członków, którzy zaakceptowali zasady wolności, równości i braterstwa. Na koniec wykażę zaś, dlaczego każda z tych zasad, tak jak są one współcześnie rozumiane, wroga jest wierze katolickiej. Najpierw muszę jednak nakreślić pobieżnie historię konfliktu pomiędzy tradycją a rewolucją w Kościele. Historia nasza rozpoczyna się, jak to ma często miejsce w historii katolickiej, od Francji. Najstarsza córa Kościoła przypomina dziewczynkę z dziecięcej rymowanki:

When she is good, she is very, very good,

But when she is bad, she is horrid.

Od wybuchu rewolucji francuskiej Kościół cierpiał wskutek otwartej wojny pomiędzy siłami liberalizmu a siłami tradycji. Liberalny historyk katolicki Henri Daniel-Rops dobrze przedstawia dylemat, w obliczu którego stanął Kościół po początkowej fazie Rewolucji:

„Odpowiedzi domagały się dwa pytania, dotyczące natury i źródeł kryzysu, który wywołał tak wielkie wstrząsy. Po pierwsze: czy Rewolucja była zjawiskiem wewnętrznie złym, burzącym właściwy porządek świata, świętokradczą rebelią człowieka przeciwko całej nadprzyrodzonej treści wielowiekowej tradycji, czy też, jak utrzymywali jej apologeci, oznaczała ona rehabilitację pewnych fundamentalnych, lecz lekceważonych wcześniej wartości ludzkich – sprawiedliwości i wolności? Po drugie: czy była ona wydarzeniem takim, jak wiele innych, chwilowym obaleniem dotychczasowego porządku wskutek knowań garstki nikczemników, czy też zjawiskiem o bezprecedensowym charakterze i skali, którego przyczyn poszukiwać należy w odległej przeszłości? […] Od odpowiedzi na te dwa pytania uzależniona była koncepcja ładu, jaki należałoby odbudować. Jeśli Rewolucja była przedsięwzięciem szatańskim, buntem człowieka przeciwko Bogu, nie można by oczywiście myśleć o zaakceptowaniu jakichkolwiek jej zasad. Jeśli jednak była skutkiem ewolucji sięgającej ponad tysiąca lat, absurdem byłoby traktować ją jako incydent bez większego znaczenia”2.

Za pontyfikatu św. Piusa X odpowiedź Kościoła na te pytania była jednoznaczna. Rewolucja była dziełem szatańskim, buntem człowieka przeciwko Bogu, tak więc zasady jej nie mogły być uznane w żaden sposób za wartościowe. Jednakże w XX wieku, gdy wydarzenia z roku 1789 stały się odległą przeszłością, władze Kościoła, choć nie potwierdzając zasad Rewolucji, stały się bardziej tolerancyjne dla ich głoszenia i stosowania w porządku społecznym. W rezultacie tam, gdzie pierwsza burza ucichła, stopniowo dokonywała się erozja. Podczas II Soboru Watykańskiego liberalny katolicyzm odniósł całkowite zwycięstwo, zwycięstwo utrwalane obecnie polityką Pawła VI.

Po terrorze rewolucji i tyranii Napoleona Europa była coraz bardziej zmęczona nowymi ideami, tracąc wiarę w ich fałszywe obietnice. Habsburski minister Metternich oraz inni dyplomaci usiłowali odbudować porządek społeczny na zasadach legalizmu i hierarchii. W konsekwencji w wielu krajach dokonała się restauracja monarchii. W roku 1814 Bourbon Ludwik XVIII odzyskał we Francji zarówno tron, jak i tradycyjny tytuł Króla Arcychrześcijańskiego. Ludwik XVIII i jego następca Karol X uznawali katolicyzm za religię państwową.

Powrót monarchii pozwolił francuskim katolikom ponownie nauczać religii i oraz swobodnie ją praktykować, a także wskrzesić zgromadzenia zakonne i inne instytucje katolickie. Stosunki pomiędzy Kościołem a władzą świecką we Francji nie były [jednak] idealne, podobnie jak we wszystkich innych krajach. Monarchia i jej ministrowie mieli tendencję do postrzegania Kościoła jako narzędzia władzy doczesnej, ignorując jego rolę nadprzyrodzoną. Postawa ta nie była oczywiście niczym nowym. Na przestrzeni wieków Kościół wielokrotnie napotykał na nią w relacjach z władcami świeckimi. Ponadto episkopat francuski był równie skażony gallikanizmem, co wcześniej, i starał się wytargować od Rzymu maksymalną niezależność. A przykład takich przywódców duchownych i świeckich oddziaływał silnie na szeregowych katolików, którzy coraz częściej mieli skłonność do odseparowywania swej wiary od życia publicznego.

Niemniej Rzym zadowolony był generalnie z restauracji monarchii. Odbudowany porządek doczesny nie był wrogi porządkowi nadprzyrodzonemu; łaska i Objawienie nie były wygnane ze sfery publicznej. Posiadając wolność nauczania i działania, Kościół mógł oprzeć się na łasce i wynoszeniu do chwały ołtarzy nowych świętych, aby oczyszczać umysły i łagodzić serca ludzi, zwłaszcza tych sprawujących prawowitą, daną przez Boga władzę. O ile jednak Rzym był generalnie zadowolony, różne niespokojne duchy w Kościele nie czuły się usatysfakcjonowane sytuacją. Najbardziej wpływowym spośród nich był błyskotliwy publicysta Hugues-Félicité-Robert de Lamennais znany też jako Félicité de La Mennais (1782–1854).

Lamennais w doskonały niemal sposób uosabia romantyczną reakcję na philosophes oświecenia, którzy oderwali rozum od średniowiecznego zakotwiczenia w wierze i stworzyli moralność bez łaski. Koncepcje te skazane były jednak na niepowodzenie, gdyż wszechświat jest daleko większy niż ludzka zdolność poznania. Ponadto okrucieństwa Rewolucji rozwiały złudzenie, że skłonność do zła jest wyłącznie skutkiem niewłaściwej edukacji. Buntując się przeciwko oświeceniowym frazesom, romantycy wylali jednak dziecko wraz z kąpielą. Zamiast postawić rozum na właściwym mu miejscu, podporządkować go wierze, odrzucali go całkowicie. O ile jednak odrzucali rozum, większość z nich nie porzucała bynajmniej religii, postrzegając ją atoli jako coś irracjonalnego, rodzącego się, podobnie jak inne szlachetne uczucia, z emocjonalnego doświadczenia. Budowali więc religię na najbardziej kruchym fundamencie – na ludzkim uczuciu. Ich dobre intencje utorowały wielu drogę do piekła.

Lamennais już jako dziecko przejawiał romantyczną skłonność do melancholii. Odsuwał się od swej rodziny oraz rówieśników, woląc spędzać czas samotnie w bibliotece swego wuja. Czytał zachłannie wszystko, co mu wpadło w ręce. Pierre de Bérulle, świątobliwy mistyk, założyciel Kongregacji Oratorium Naszego Pana Jezusa Chrystusa we Francji (1575–1629), popierał wysiłki Kartezjusza, mając nadzieję, że potwierdzą one Bożą transcendencję w Jego relacjach z ludźmi. W swym dowodzie na istnienie Boga Kartezjusz szedł za starożytną tradycją św. Augustyna, św. Anzelma i św. Bonawentury. Późniejszy oratorianin Malebranche zbudował w oparciu o zasady kartezjańskie całkowicie chrześcijańską, choć trudną do obrony metafizykę. Głównym źródłem słabości filozofii Kartezjusza jest jej podstawowe założenie. Nie rozumiał on, z czego dobrze zdawali sobie sprawę średniowieczni scholastycy, że zdobycze ludzkiego rozumu są owocem zbiorowego wysiłku oświeconego przez Objawienie, innymi słowy przez Tradycję. Kartezjusz błędnie sądził, że możliwe byłoby stworzenie prawdziwego obrazu świata wyłącznie w oparciu o indywidualny rozum oraz intuicję. Idea owa miała zatrważające konsekwencje, prowadziła bowiem do subiektywizmu intelektualnego, pozwalając ludziom bezbożnym wyciągać całkowicie błędne wnioski3.

Wydaje się, że Lamennais dostrzegał tę słabość myśli racjonalistycznej. Dlatego też, aby przezwyciężyć racjonalistyczny indywidualizm, zwrócił się ku Tradycji. Czyniąc to, stworzył całkowicie nową jej koncepcję, irracjonalną i despotyczną. Co znaczące, inny romantyczny reakcjonista, współczesny mu Anglik John Henry Newman, rozwinął koncepcję podobną (choć bardziej zawiłą). W istocie Newman do tego stopnia identyfikował się z Lamennais’m, że kiedy idee tego ostatniego zostały ostatecznie potępione, czuł się zmuszony, choć uczynił to w sposób powściągliwy i nieprzekonujący, zdystansować się od francuskiego myśliciela4. W naszych czasach, w sposób bardziej subtelny, teologowie tacy jak Yves Congar kontynuują obronę romantycznego tradycjonalizmu. Co gorsza, II Sobór Watykański de facto usankcjonował nową koncepcję Tradycji, nie powinno więc dziwić, że utrzymuje się ona wśród większości wpływowych teologów.

Po kilku latach walki wewnętrznej H.F.R. de Lamennais przyjął w roku 1817 święcenia kapłańskie. W tym samym roku opublikował pierwszy tom swego Essai sur l’indifférence en matière de religion, w którym krytykował ideę, że społeczeństwo mogłoby funkcjonować bez stałego, kierowniczego wpływu religii, zwłaszcza religii katolickiej. Dzieło to zyskało mu natychmiastową sławę. Wychwalany był, niesłusznie, jako nowy Pascal czy Bossuet. Kolejne tomy Essai podważyły jednak jego renomę jako apologety katolickiego.

W owych późniejszych tomach Lamennais usiłował wprowadzić filozoficzny fundament dla w przeważającej mierze historycznych spostrzeżeń z tomu pierwszego. Reagując na kartezjański racjonalizm, argumentował, że pewność nie może zostać osiągnięta przez indywidualny rozum. Była ona wedle niego raczej owocem historycznego konsensusu ludzkości, który nazywał „sensus communis”. Pewność taką znaleźć można nie tylko w Tradycji Kościoła, ale w całej tradycji rodzaju ludzkiego. „Prawdziwą religią – pisał – jest ta, która może przedstawić na swą korzyść największą liczbę świadków”. Religią tą jest katolicyzm5. Niezależnie od faktu, czy był tego w pełni świadomy, czy też nie, Lamennais propagował więc demokratyczne, większościowe i pozytywistyczne pojmowanie Tradycji. Jego argumenty są oczywiście wątpliwe: czy faktycznie katolicyzm może powoływać się na największą liczbę świadków? Kiedy zda się sobie z tego sprawę, a równocześnie w dalszym ciągu upierać się będzie przy wspomnianej zasadzie, konsekwencją musi być dążenie do stworzenia ogólnoświatowej religii, opierającej się na wspólnym mianowniku wierzeń. To właśnie uczynił Lamennais pod koniec swej kariery, już poza Kościołem; odnieść też można wrażenie, iż zasadą tą kieruje się obecnie także Sekretariat ds. Jedności Chrześcijan.

Wskazywaliśmy już na podobieństwa pomiędzy pojmowaniem Tradycji przez Lamennaisa i Newmana. Obaj wierzyli w rozwój dogmatów, nie jako coraz lepsze rozumienie prawd wiary, ale jako reakcję na ducha czasów. Interpretacja ta zgodna jest z głęboką nieufnością do intelektu, widoczną w innych uprzedzeniach, jakie Lamennais dzieli ze swym romantycznym odpowiednikiem w Anglii. Podobnie jak Newman lekceważył on wszystkie przedstawione przez św. Tomasza z Akwinu dowody na istnienie Boga poza jednym (większościowym). Ignorował najsilniejsze argumenty Akwinaty oparte na ruchu, przyczynowości i porządku świata stworzonego. Krytykom Lamennaisa łatwo było wykazać, że gdyby indywidualny rozum ludzki nie mógł osiągnąć pewności, nie byłaby do tego zdolna również ludzkość jako całość. Lamennais był jednak głuchy na taką krytykę, gdyż mówiąc o konsensusie Tradycji nie miał bynajmniej na myśli intelektu. W rzeczywistości wierzył, że rzekome powszechne świadectwo rodzaju ludzkiego opiera się na wspólnym uczuciu, na powszechnej woli. Definiował więc w istocie Tradycję na sposób Jeana-Jacques’a Rousseau.

Pozornie dobroduszne, demokratyczne idee Rousseau prowadzą ostatecznie do despotyzmu. Jakaś władza, indywidualna bądź oligarchiczna, i z konieczności „prorocka”, musi interpretować i egzekwować wolę powszechną. W kwestii tej Lamennais nie uchylał się przed daniem odpowiedzi. Wedle ówczesnej terminologii był „utramontaninem” przypisującym papieżowi władzę absolutną. Do zajęcia tego stanowiska skłoniła go nieprzejednana nienawiść skażonych gallikanizmem biskupów francuskich. Jak powinniśmy domniemywać, Lamennais nie pojmował władzy papieskiej w sposób hierarchiczny, ale demokratyczny. Papież był dla niego wyrazicielem powszechnej woli ludzkości, rzecznikiem całego rodzaju ludzkiego. Każdy, kto czytał panegiryk Jeana Guittona na cześć Pawła VI, zdaje sobie sprawę, jak silne jest to przeświadczenie u obecnego papieża. Z drugiej strony Lamennais był zszokowany, kiedy współcześni mu papieże odmawiali oparcia swej władzy na postulowanych przez niego fundamentach.

Zanim ostatecznie porzucił Kościół, Lamennais doprowadził swą ideę władzy papieskiej do ostatecznych konkluzji. W rezultacie papież nie posiadał żadnej realnej władzy, jako że uzależniony był od ewolucji powszechnej woli, lub też, mówiąc językiem współczesnym, od „znaków czasu”. Rozumujący w ten sam sposób Newman był przeświadczony, że Syllabus Piusa IX nie będzie w stanie powstrzymać nieokiełznanego ducha epoki6.

Lamennais propagował fałszywy tradycjonalizm i papalizm, które od tej pory stanowić miały inspirację dla liberalnych katolików. Jednakże papieże XIX i początku XX wieku trafnie oceniali jego idee i ich konsekwencje. Wielokrotnie potępiali więc tezę, że istnienia Boga nie da się udowodnić w oparciu o sam tylko rozum. Prawda, iż jest to możliwe, została uroczyście zdefiniowana podczas I Soboru Watykańskiego. Św. Pius X podkreślał ją w różnych swych dokumentach wymierzonych w modernizm. Podobnie czynił Leon XIII, postrzegający akceptację myśli św. Tomasza z Akwinu jako probierz ortodoksji7. Ostatecznie nie tylko intelektualna pycha oświecenia, ale również papieska mistagogia w rodzaju tej, jaką głosił Lamennais, odrzucone zostały przez deklarację I Soboru Watykańskiego o nieomylności biskupa Rzymu.

W kolejnej części niniejszych rozważań postaram się prześledzić dalsze losy myśli Lamennaisa, po tym, jak usiłował zastosować ją do współczesnego mu Kościoła. Dalsze koleje życia samego myśliciela ukazują bowiem dobrze zgubne konsekwencje błędnych przesłanek, na jakich opiera się katolicki liberalizm. Choć wielu katolickich liberałów, takich jak Newman, przestraszyło się ostatecznie implikacji głoszonych przez siebie idei i je porzuciło, Lamennais tego nie uczynił..

„Lamennais […] widział przyszłość chrześcijaństwa ze zdumiewającą jasnością: nieomylność papieska, porzucenie władzy doczesnej, akceptacja przez Kościół demokracji i liberalizmu, rozdział Kościoła od państwa, wraz z reformą liturgiczną, rozwojem nauk biblijnych, poszerzenie metod duszpasterskich […] wszystko lub niemal wszystko, co Kościół osiągnął w naszych własnych czasach, znajdujemy ostatecznie w jego pismach”8.

Te słowa pochwały, napisane w roku 1965, są niezwykle wymowne. O ile za swego życia Lamennais był ganiony, dziś wychwalany jest jako prorok wspaniałych reform II Soboru Watykańskiego, dzięki którym Kościół oraz społeczeństwo Zachodu cieszyć się mogą obecnie upragnioną wolnością. Św. Bernard, streszczając tradycję Ojców Kościoła, twierdził, że aby móc poznać prawdę religijną i skutecznie jej nauczać, niezbędne jest posiadanie osobistej świętości. Zasadę tę można również odwrócić. Daniel-Rops jednak wydaje się lekceważyć takie rozważania, ograniczając się w swych pochwałach pod adresem Lamennaisa do uwagi: „Był on bez wątpienia geniuszem, geniuszem, którego praca byłaby bardziej skuteczna, gdyby serce jego nie było skażone zgubną pychą”9.

W latach 1820–1830 Lamennais cieszył się uznaniem i popularnością. Początkowo obiektem jego ataku był porządek społeczny, szybko jednak dodał do niego także Kościół francuski, który oskarżał o popieranie dekadenckiego reżimu. Występując energicznie na rzecz niezależności szkół katolickich, zyskał poparcie wielu pobożnych katolików. Ostatecznie doszedł do wniosku, że bolączki społeczeństwa francuskiego oraz francuskiego Kościoła uleczone mogłyby zostać jedynie poprzez zastosowanie jednej zasady: wolności. Opierając na tej zasadzie swój program reformy, Lamennais dołączył do obozu Rewolucji.

Reżim Karola X upadł w roku 1830, a jego miejsce zajęła burżuazyjna republika Ludwika Filipa. Lamennais był zachwycony, widząc w tym potwierdzenie swych przewidywań. Później jednak rozczarował się kupcami i sklepikarzami, tak samo jak wcześniej monarchią. Wykorzystał jednak bardziej liberalny klimat i założył nowy dziennik, mający pomóc mu w szerszym propagowaniu swych idei. Dziennik ten otrzymał odważny tytuł „L’Avenir” („Przyszłość”). Lamennaisa otaczał wąski krąg najbliższych współpracowników, do których należało przede wszystkim dwóch młodych ludzi: wicehrabia Charles de Montalembert (1810–1870) oraz Henri Lacordaire (1802–1861). Obaj oni mieli odegrać ważne role w historii rewolucji w Kościele. Istnieje ścisły związek pomiędzy Montalembertem, „integralnym humanizmem” Jacques’a Maritaina oraz polityką Pawła VI.

Idee propagowane na łamach „L’Avenir” mogą obecnie sprawiać wrażenie wyeksploatowanych i nudnych, w owym czasie wydawały się jednak świeże i pociągające. Motto dziennika brzmiało „Bóg i wolność”. Lamennais – jak wszyscy reformatorzy – uważał, że Zachód znajduje się właśnie „na progu transformacji”, przechodząc „niepowstrzymaną ewolucję”. Owa „ewolucja” przynieść miała emancypację całemu rodzajowi ludzkiemu. Kościół, w obliczu tej „niepowstrzymanej” zmiany, nie miał innego wyboru, jak tylko płynąć z prądem i ogłosić się obrońcą wolności. Zaangażowanie Lamennaisa na rzecz postępu i przyszłości może wydawać się sprzeczne z jego wcześniejszymi teoriami na temat tradycji. Musimy jednak pamiętać, że używał on terminu „tradycja” zgodnie z zasadami orwellowskiej „nowomowy”. Nie rozumiał przez niego z pewnością zachowywania i kultywowania starożytnych zwyczajów oraz idei. Była ona w jego rozumieniu raczej nieustanną ewolucją ludzkiego uczucia i wyrazów doświadczenia religijnego. Chodziło jedynie o to, aby trafnie przewidzieć kolejną mutację ducha czasu.

Aby się do niej właściwie przygotować, Lamennais proponował trojakie wyzwolenie. Po pierwsze, Kościół powinien uwolnić się od poparcia ze strony rządów doczesnych. Nie powinien negocjować więcej żadnych konkordatów, powinien zaś odrzucać pomoc ekonomiczną. Lamennais postulował całkowity rozdział Kościoła od państwa. Obecnie jego marzenie urzeczywistniło się nawet w ostatnich bastionach cywilizacji katolickiej, Hiszpanii i Italii, gdzie rozdział ten przyniósł porażające konsekwencje dla skuteczności pracy duszpasterskiej. Paradoksalnie Lamennais przekonany był, że rozdział ów pociągnie za sobą uniezależnienie ekonomiczne od państwa. W naszym kraju, stanowiącym wzorcowy przykład rozdziału Kościoła od państwa, katoliccy biskupi negują, że wsparcie udzielane przez rząd szkołom katolickim stanowi pogwałcenie owej świętej zasady.

Po drugie, wolny od szkodliwego wpływu władzy doczesnej Kościół będzie mógł w swobodny sposób wykonywać swą prawdziwą misję, „wyzwolenie i postęp narodów” czy też progressio populorum. Jak nieustannie powtarza Paweł VI, „obecnie misja oznacza rozwój”. Aby osiągnąć postęp narody muszą, jak to miało miejsce we współczesnej Afryce za błogosławieństwem Kościoła, „zrzucić z siebie obce rządy”. Ludy muszą być wolne w sferze politycznej, społecznej i ekonomicznej. Wolność taka, nauczał Lamennais, jest imperatywem religijnym. „Demokracja jest nowym legalizmem”. Chrystus jest tam, gdzie jest lud. Jego walka jest walką Chrystusa. Nauczanie II Soboru Watykańskiego o misjach oraz teologia wyzwolenia zrodziły się na kartach „L’Avenir”.

Na koniec, aby odwzajemnić się państwu, Kościół musi wyrzec się wszystkich doczesnych roszczeń oraz dóbr. Lamennais zaaprobowałby wiele gestów Pawła VI w tej materii: porzucenie insygniów władzy papieskiej, redukcję Gwardii Szwajcarskiej, wyprzedaż dzieł sztuki sakralnej, zwrot Koptom relikwii św. Marka, a Turkom sztandarów zdobytych pod Lepanto, ucałowanie stóp schizmatyckich patriarchów, podarowanie pierścienia papieskiego arcybiskupowi Canterbury, niemal cotygodniowe przeprosiny za doktrynę Unam Sanctam.

Lamennais, podobnie jak nasi reformatorzy liturgiczni, żywił nadzieję, że Kościół powróci do etosu pierwszych wieków. Nigdy nie dostrzegał fundamentalnej sprzeczności z swym rozumowaniu. Jak świat mógłby być rządzony demokratycznie przez idealnego papieża, którego Lamennais nazywał „ojcem rodzaju ludzkiego” i „dyktatorem sumienia chrześcijańskiego”, w sytuacji, w której chrześcijanie gromadziliby się w katakumbach i cierpieli krwawe prześladowania? Odpowiedź jest prosta: podobnie jak współcześni reformatorzy, Lamennais ani przez chwilę nie traktował tradycji wczesnochrześcijańskiej poważnie, ale wykorzystywał ją jako narzędzie służące do uwolnienia Kościoła od władzy doczesnej i związków ze średniowieczną przeszłością.

On sam nigdy nie przejawiał predyspozycji do zostania męczennikiem. Większość katolików, podobnie jak działających w dobrej wierze liberałów, postrzegała jego idee jedynie jako Rewolucję skropioną nieco wodą święconą, i z pewnością nieoczyszczoną hyzopem. Tak więc Lamennais spotkał się z gwałtowną, a co gorsza szyderczą, krytyką. Głęboko tym zraniony – postąpił zgodnie ze swą teorią. Postanowił poszukiwać aprobaty u papieża, ojca ludu, który, jak wierzył, widział przyszłość podobnie jak on sam. W roku 1831 Lamennais, Montalembert i Lacordaire udali się w pielgrzymkę do Rzymu.

Podobnie jak Gromyko, Kadar, kacykowie plemion afrykańskich, Walter Mondale, Betty Friedan i inni emancypatorzy ducha ludzkiego, Lamennais zostałby ciepło przyjęty w dzisiejszym Rzymie. Jednakże, jak zgadzają się powszechnie współcześni historycy, rządzący za jego życia Kościołem Grzegorz XVI pozostawał ślepy na ducha czasów i nie potrafił docenić wizji Lamennaisa. Można by domniemywać, że Grzegorz XVI orientował się nieco w sytuacji. Jako były pustelnik kamedulski mógł znać nieco ducha Kościoła pierwszych wieków. Jako gorliwy i wnikliwy uczeń św. Tomasz z Akwinu mógł mieć jakieś wyobrażenie na temat właściwej relacji pomiędzy światem duchowym a doczesnym. Jednakże podczas audiencji, jakiej udzielił trzem pielgrzymom, Grzegorz nie wydawał się rozumieć palącej konieczności jak najszybszej realizacji ich planów. Zamiast tego rozmawiał z nimi [przy] dzwonach bazyliki św. Piotra, wspominał matkę Montalemberta i poczęstował Lamennaisa szczyptą tabaki.

Niebawem jednak oczywistym stało się, co sądził papież o ideach głoszonych na łamach „L’Avenir”. Rok po tym, jak powrócił rozczarowany z Rzymu, Lamennais otrzymał, podczas bankietu na swą cześć, kopię encykliki Grzegorza XVI Mirari vos (15 sierpnia 1832). Od chwili jej ogłoszenia encyklika owa pozostaje kamieniem obrazy dla wszystkich progresistów. Wydawnictwo sióstr paulistek nigdy jej nie publikuje. W Mirari vos Grzegorz potępił, między innymi, rozdział Kościoła od państwa, wolność prasy, wolność sumienia, bunt przeciwko władzy, współpracę z liberałami i potrzebę odnowy katolicyzmu. Encyklika ta rzadko cytowana jest w dokumentach Vaticanum II.

Lamennais formalnie zaakceptował nauczanie papieskie i wyraził wolę podporządkowania; po pewnym czasie zaczął się jednak buntować. Argumentował, że encyklika nie była wymierzona konkretnie w „L’Avenir”, a w każdym razie była ona jedynie aktem władzy jurysdykcyjnej. Argumenty owe nie wytrzymały jednak konfrontacji z rzeczywistością. W roku 1834 Lamennais porzucił kapłaństwo, złorzecząc przy tym papieżowi, „dyktatorowi sumienia chrześcijańskiego”. Od tego momentu żył ze swego talentu literackiego. Niebawem opublikował książkę Paroles d’un croyant (Słowa wierzącego), w której przeciwstawiał lud, umiłowany przez Boga, jego „ciemiężycielom i oprawcom”, legionom szatana – kapłanom oraz królom. Grzegorz XVI uważnie śledził jego dalsze losy. W kolejnej encyklice, Singulari nos (24 czerwca 1834), potępił Paroles, którą nazwał „dziełkiem małej objętości, lecz olbrzymiej przewrotności i bezbożności”. Wykorzystał też tę okazję do potępienia raz jeszcze całej idei liberalnego katolicyzmu.

Singulari nos zakończyła życie Lamennaisa jako katolika. W dalszym ciągu pisał obłąkańcze książki o nadchodzącej epoce demosu. Zmarł w roku 1854, niepogodzony z Kościołem.

Program jego jednak nie umarł. Lacordaire tak wspominał swego mistrza: „Gdyby był pokorny i uległy, czy też nawet jedynie zręczny i dalekowzroczny, stałby się ponownie w roku 1841 głową szkoły liberalnego katolicyzmu, przywódcą nowej krucjaty, potężniejszym oraz bardziej poważanym i wpływowym”. Los jego przyczynił się jednak wydatnie do przyjęcia przez liberalnych katolików nowej taktyki, której kluczowym elementem jest umiejętne maskowanie swych poglądów, aby nie zostać wykluczonymi z Kościoła. Sam Lacordaire przejął pochodnię Rewolucji i przekazał ją kolejnemu pokoleniu.

Za „The Angelus” marzec, kwiecień i czerwiec 1978 tłumaczył Tomasz Maszczyk10

Przypisy

  1. Testem benevolentiae, 1899.
  2. H. Daniel-Rops, The Church in the Age of Revolution 1789–1870, Garden City 1967, s. 160–161.
  3. Patrz: É. Gilson, La Liberté chez Descartes et la théologie, Paris 1913; idem. God and Philosophy, New Haven 1941; H. Gouhier, La Pensée religieuse de Descartes, Paris 1924; J. Maritain, Trois réformateurs: Luther-Descartes-Rousseau, Paris 1961, polskie wydanie: Trzej reformatorzy: Luter, Kartezjusz, Rousseau, Warszawa–Ząbki 2005.
  4. H.L. Weatherby, Cardinal Newman in His Age, Nashville 1973, s. 254–257.
  5. Cath. Enc., t. 8, s. 762–763.
  6. Por. H.L. Weatherby, Cardinal…, op. cit., s. 1–10 oraz s. 256–257.
  7. Leon XIII, Aeterni Patris, 1879.
  8. H. Daniel-Rops, The Church…, op. cit., s. 215.
  9. Ibidem.
  10. http://www.angelusonline.org/index.php?section=articles&subsection=show_article&article_id=21, http://www.angelusonline.org/index.php?section=articles&subsection=show_article&article_id=32, http://www.angelusonline.org/index.php?section=articles&subsection=show_article&article_id=55 [dostęp: 29.09.2021].

Kent Emery Jr. https://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/3010

W obliczu kryzysu musimy wykorzystać Adwent dla przygotowania się na próby, które nas czekają – Abp Viganò

W obliczu kryzysu musimy wykorzystać Adwent dla przygotowania się na próby, które nas czekają – Abp Viganò

 „Szukaj, mówi, sługi Twego, bo nie zapomniałem Twoich przykazań [Ps 118:176]. Przyjdź więc, Panie Jezu, szukać Twego sługi, szukać Twych zmęczonych owiec; przyjdź, Pasterzu, szukać, jak Józef szukał owiec [Rdz 37,14]. Twoje owce błądziły, gdy Ty się zatrzymywałeś, gdy Ty byłeś w górach. Zostaw dziewięćdziesiąt dziewięć owiec Twoich, a przyjdź szukać tej, która się zabłąkała [Mt 18,12 i nast.] Przyjdźcie bez psów, przyjdźcie bez złoczyńców, przyjdźcie bez najemnika, który nie wie, jak przejść przez drzwi [J 10,1-7]. Przyjdź bez pomocnika, bez posłańca. Od dawna czekam na Twoje przyjście. Wiem bowiem, że przyjdziesz, bo nie zapomniałem Twoich przykazań [Ps 118″176]. Przyjdź nie z rózgą, lecz z miłością i w duchu łagodności [1 Kor 4,21].
Święty Ambroży, Expositio Psalmi CXVIII, 22, 28.[1]

Święty czas Adwentu jest instytucją starożytną, a wzmianki o nim znajdujemy już od około V wieku, jako o momencie Roku Liturgicznego przeznaczonym na przygotowanie uroczystości Narodzenia Pana naszego Jezusa Chrystusa secundum carnem. Istotnie, Adwent wyznacza początek Roku Liturgicznego, pozwalając nam wykorzystać tę okazję, by ze świętymi postanowieniami podążać za głosem Kościoła.

Dyscyplina pokuty i postu w czasie Wielkiego Postu, przygotowująca do Wielkanocy, jest z pewnością pochodzenia apostolskiego, podczas gdy ta w expectatione Domini pochodzi od tej pierwszej i jest przez nią inspirowana, stając się z biegiem wieków mniej sztywna, aż do wstrzemięźliwości tylko w niektóre dni tygodnia. „To prawda, że święty Piotr Damian, w jedenastym wieku, nadal przypuszczał, że post adwentowy trwa czterdzieści dni, i że święty Ludwik, dwa wieki później, nadal przestrzegał go w tej mierze, ale być może ten święty król praktykował go w ten sposób z powodu szczególnej pobożności.”[2] Słabość współczesnych pokoleń skłoniła matczyną mądrość Kościoła do złagodzenia rygorystycznych dyscyplin dawnych czasów, nie przeszkadzając w ich dobrowolnym praktykowaniu, ale być może obecna sytuacja skłania nas do uznania za stosowne – właśnie dlatego, że nie są narzucone –  praktykowania zwyczajów naszych przodków w posłuszeństwie kościelnemu nakazowi.

Liturgia okresu Adwentu zawdzięcza Św. Grzegorzowi Wielkiemu nie tylko teksty oficjum i Mszy, ale także same kompozycje monodii liturgicznej (cantus planus). Starożytna tropa Sanctissimus namque, która wprowadza Introit Ad te levavi z pierwszej niedzieli Adwentu, przypomina o natchnieniu Świętego Papieża przez Ducha Świętego, który ukazał się w postaci gołębicy.[3] Początkowe sześć tygodni, a następnie pięć, skrócono do czterech między końcem IX w. a początkiem X w., co oznacza, że obecny sposób praktykowania ma co najmniej tysiąc lat. Kościół ambrozjański nadal utrzymuje sześć tygodni, w sumie czterdzieści dwa dni, wzorując się na Wielkim Poście.

Wśród pierwszych autorów homilii na temat Adwentu znajduje się Św. Ambroży, Doktor i Ojciec Kościoła. Właśnie modlitwą, którą znajdujemy w Komentarzu do Psalmu 118, chciałbym rozpocząć to rozważanie. Incipit tej modlitwy brzmi: Quaere, inquit, servum tuum. Jak sami widzicie [przyp. 1, poniżej], cały tekst jest poprzetykany cytatami z Pisma Świętego: nie po to, aby popisać się znajomością Biblii, którą Święty Biskup Mediolanu z pewnością posiadał, ale z powodu tego zrozumienia Słowa Bożego, które jest owocem intymnej i żywotnej dla duszy wytrwałości, tak jak powietrze jest niezbędne do oddychania. Ambroży mówił i pisał używając słów świętego Autora nie po to, by plagiatować mądrość Bożą, ale dlatego, że uczynił je tak bardzo własnymi i powtarzał je po kolei niemal bezwiednie.

Kiedy sięgamy do pism Świętych, możemy czuć się, jako ludzie świeccy, w pewien sposób zdezorientowani lub zagubieni; ale jeśli mamy łaskę zjednoczenia się z modlitwą liturgiczną poprzez uczestnictwo we Mszy Świętej i odmawianie Boskiego Oficjum w tradycyjnej formie, zauważamy, że to głos samego Kościoła towarzyszy nam w tej medytacji nad Pismem Świętym, już od Zaproszenia na Jutrznię. Dotyczy to również liturgii adwentowej: Regem venturum Dominum, venite adoremus, śpiew pierwszej modlitwy, intonowanej w środku nocy w oczekiwaniu na wschód prawdziwego, niezwyciężonego Słońca. Po tym uroczystym wezwaniu do adoracji Boskiego Króla następuje początek księgi proroka Izajasza, brzmiący jak surowe upomnienie dla Jego ludu:

Niebiosa, słuchajcie, ziemio, nadstaw uszu,
bo Pan przemawia:
«Wykarmiłem i wychowałem synów,
lecz oni wystąpili przeciw Mnie.

Wół rozpoznaje swego pana
i osioł żłób swego właściciela,
Izrael na niczym się nie zna,
lud mój niczego nie rozumie».

 4 Biada ci, narodzie grzeszny, ludu obciążony nieprawością,
plemię zbójeckie, dzieci wyrodne!
Opuścili Pana, wzgardzili Świętym Izraela,
odwrócili się wstecz.

Gdzie was jeszcze uderzyć,
skoro mnożycie przestępstwa?
Cała głowa chora, całe serce osłabłe;

od stopy nogi do szczytu głowy nie ma w nim części nietkniętej:
rany i sińce i opuchnięte pręgi,
nie opatrzone ani przewiązane,
ni złagodzone oliwą[2].

Objawienie proroka ukazuje oburzenie Pana na niewierność Jego ludu, uporczywie buntującego się przeciwko Jego świętemu Prawu. Jednak dosłownemu, czyli historycznemu[4] sensowi fragmentu Izajasza dotyczącego Żydów towarzyszy sens moralny, czyli dotyczący tego, co my mamy czynić. To do nas zatem zwraca się Majestat Boga: „Bo Pan przemówił” (tamże, 2), aby nas jeszcze raz upomnieć, ukazać nam nasze zdrady, pobudzić do nawrócenia.

Tak więc, gdy prosimy Pana, aby nas wybawił de ore leonis et de profundo lacu, uświadamiamy sobie, jak mało zasługujemy na Boże Miłosierdzie, jak niegodni jesteśmy Jego litości i jak bardzo zasługujemy na Jego kary. Deus, qui culpa offenderis, pœnitentia placaris... Do prostytucji – jak je nazywa Pismo Święte – w które popadli Żydzi, dołączyły się teraz nowe i o wiele gorsze prostytucje, nie ze strony ludu, któremu obiecano Mesjasza, ale ludu, który narodził się z Jego boku, Mistycznego Ciała samego Odkupiciela; a dokładnie z tego rodzaju, który nazywa się katolikami, ale który przez swoją niewierność hańbi Oblubienicę Baranka, jako członkowie zarówno uczącego się, jak i nauczającego Kościoła.

Nowy Izrael okazał się nie mniej buntowniczy niż stary, a nowy rzymski Sanhedryn jest nie mniej winny niż ci, którzy uczynili złotego cielca i ofiarowali go dla adoracji Żydów. Jeśli więc prorok grozi straszliwymi plagami tym, którzy byli nieposłuszni Panu, nie widząc nadchodzącego Mesjasza, to o ileż większe muszą być słowa proroka „czasów ostatecznych” w świetle buntu ludzkości odkupionej krwią tego Boskiego Mesjasza, ludzkości, która mogła zobaczyć wypełnienie się proroctw i Wcielenie Drugiej Osoby Trójcy Przenajświętszej?

W dramatycznym kryzysie, który od sześćdziesięciu lat dotyka Kościół Chrystusowy, a który dziś objawia się w całej swej powadze, pusillus grex [mała trzódka] prosi swego Pana o ratunek dla zbłąkanej ludzkości, gdy zepsucie i apostazja przeniknęły nawet do świętego przybytku i aż do najwyższego Tronu. A jest to pusillus [małe], ponieważ większość tych, którzy zostali odrodzeni w chrzcie i w ten sposób zasłużyli na miano „synów Bożych”, codziennie zaprzecza obietnicom tego chrztu, pod przewodnictwem najemników i fałszywych pasterzy.

Pomyślmy, jak wielu wiernych zostało wychowanych w całkowitej ignorancji podstaw wiary, mimo że uczęszczali na katechezę, jest przesiąkniętych heretyckimi doktrynami filozoficznymi i teologicznymi, przekonanych, że wszystkie religie są równoważne; że człowiek nie jest zraniony grzechem pierworodnym, lecz z natury dobry. Że państwo musi ignorować prawdziwą religię i tolerować błąd; że misją Kościoła nie jest wieczne zbawienie dusz i ich nawrócenie do Chrystusa, lecz ochrona środowiska i bezkrytyczne przyjmowanie imigrantów. Pomyślcie o tych, którzy, choć spełniają swój niedzielny obowiązek, nie wiedzą, że Ciało, Krew, Dusza i Bóstwo naszego Pana są zawarte w Hostii świętej, i myślą, że jest ona tylko symbolem. Pomyślcie o tych, którzy są przekonani, że skrucha wobec samych siebie wystarcza, by przystąpić do Komunii, nie pamiętając o mękach, jakie wiszą nad tymi, którzy niegodnie przyjmują Ciało i Krew Pańską. Pomyślcie o kapłanach, zakonnikach, wszystkich siostrach i mnichach, którzy wierzą, że Sobór przyniósł powiew odnowy w Kościele, lub sprzyjał znajomości Pisma Świętego, lub umożliwił świeckim zrozumienie liturgii, do tej pory ignorowanej przez masy i zazdrośnie strzeżonej przez kastę sztywnych i nietolerancyjnych eklezjastów. Pomyślmy o tych, którzy widzieli w nim niezniszczalną latarnię morską przeciw ciemnościom świata, solidną i nie do zdobycia twierdzę w obliczu napaści „nowoczesnej” mentalności, szerzącej się niemoralności, twierdzę obrony życia od jego poczęcia do naturalnego końca.

Wreszcie, pomyślcie o nieposkromionej satysfakcji wrogów Chrystusa, gdy widzą, jak Jego Kościół pada przed światem, przed ideologiami śmierci, bałwochwalstwem państwa, władzy, pieniędzy, mitami fałszywej nauki; Kościół skłonny zaprzeczyć swemu chwalebnemu dziedzictwu, zafałszować wiarę i moralność, których nauczył go nasz Pan, zepsuć liturgię, by zadowolić heretyków i sekciarzy. Nawet najdziksze fantazje najgorszego masona nie mogły mieć nadziei na spełnienie się okrzyku Voltaire’a: Écrasez l’infame! [Zmiażdżyć ohydę!]

W Adwencie znajdujemy się symbolicznie u bram świątyni, podobnie jak w Środę Popielcową w okresie Wielkiego Postu, i z daleka obserwujemy to, co dzieje się na ołtarzu. Tutaj narodziny Króla Izraela, a tam Jego Męka, Śmierć i Zmartwychwstanie. Zrozummy jako poszczególni wierni i jako część Kościoła, że musimy dokonać rewizji naszych sumień, zanim zostaniemy dopuszczeni do świętego miejsca. Możemy zbliżyć się do oddania czci Królowi królów, Panu panów tylko wtedy, gdy zrozumiemy, z jednej strony, nieskończone Dobro, które zostało nam ofiarowane w żłóbku, a z drugiej strony, naszą absolutną niegodność, której koniecznie musi towarzyszyć przerażenie naszymi grzechami, ból z powodu nieskończonego obrażenia Boga i pragnienie naprawienia wyrządzonego zła poprzez pokutę i dobre uczynki.

Musimy ponadto zrozumieć, że jako żyjący członkowie Kościoła ponosimy również zbiorową odpowiedzialność za winy innych wiernych i naszych Pasterzy; a jako obywatele ponosimy odpowiedzialność za publiczne winy rządzących. Jeśli bowiem Świętych obcowanie pozwala na wspólnotę z oczyszczającymi się duszami i zasługami błogosławionych dusz w niebie, tym bardziej powinniśmy równoważyć „obcowanie złych”, które sprawia, że skutki ich złych czynów spadają na bliźnich, a zwłaszcza na ludzi, którzy są nieprzyjaciółmi Boga.

„Przyjdźcie do mnie, ci, których dręczy atak groźnych wilków” – woła św. Ambroży. „Przyjdźcie do mnie, ci, którzy zostali wygnani z raju i których rany już dawno przeniknęły trucizny węża, ci, którzy w górach błądzili z dala od Twoich stad”.

Zaczynamy sobie uświadamiać, że jesteśmy oblegani przez wilki drapieżne: przez tych, którzy sieją błąd, przez tych, którzy psują moralność, przez tych, którzy szerzą śmierć i rozpacz, przez tych, którzy chcą nas zabić w duszy, zanim jeszcze zabiją nas w ciele. Zrozumieliśmy, jak płytcy, niemądrzy i dumni byliśmy, pozwalając się zwieść fałszywym obietnicom świata, ciała i diabła. Jak nieprawdziwe były słowa tych, którzy od czasu wygnania naszych Pierwszych Rodziców wciąż powtarzają te same pokusy, wykorzystują nasze słabości, naszą dumę i nasze wady, aby nas upodlić i pociągnąć za sobą do piekła. Zapomnieliśmy, że zostaliśmy wyrzuceni z ziemskiego raju, że nosimy ślady jadowitego żądła węża, że zgrzeszyliśmy porzucając bezpieczne pastwisko prawdziwej Wiary, aby dać się uwieść światu, ciału, diabłu.

Gdybyśmy bowiem żyli świadomi naszego grzechu pierworodnego – który jest także winą zbiorową i dziedziczną – oraz wszelkiego zła, które popełniamy i na które pozwalamy; gdybyśmy rozważali naszą niezdolność do zbawienia się, z wyjątkiem nadprzyrodzonej pomocy, której Bóg udziela nam przez łaskę; gdybyśmy  przekonywali samych siebie, że wiele z naszych czynów jest poważnymi wykroczeniami przeciwko Majestatowi Boga i że zasługujemy na to, by zostać zmieceni z powierzchni ziemi w sposób o wiele gorszy niż to, co spotkało mieszkańców Sodomy i Gomory, wtedy nie potrzebowalibyśmy nawet Dobrego Pasterza, by przyszedł nas szukać, porzucając dziewięćdziesiąt dziewięć owiec bezpiecznie w górach, gdzie „nie mogą ich zaatakować wygłodniałe wilki”.

Święty biskup dodaje: „Przyjdźcie bez psów, przyjdźcie bez złoczyńców, przyjdźcie bez najemnika, który nie wie, jak przejść przez drzwi. Przyjdźcie bez pomocnika, bez posłańca”, ponieważ psy, złoczyńcy i najemnicy przemijają, przeznaczeni są na zgubę, do rozproszenia się pod wpływem tchnienia, które wychodzi z ust Boga, nawet jeśli w tej chwili wydaje się, że świat należy do nich. „Przyjdź więc i szukaj owiec swoich, nie przez sługi, nie przez najemników, ale przez Ciebie osobiście”.

Niewierni słudzy zachęcają nas, byśmy byli „odporni” i „inkluzywni”, byśmy słuchali „krzyku Matki Ziemi”[5], byśmy poddali się szczepieniu surowicą sporządzoną z abortowanych płodów; najemnicy, „cujus non sunt oves propriæ” (…) rozpraszają nas, porzucają, nie odpędzają wściekłych wilków i nie karzą złych, lecz raczej ich zachęcają.

Dlaczego więc Pan powinien przyjść? Dlaczego możemy Go prosić: „Przyjdź osobiście”? Św. Ambroży odpowiada w modlitwie, cytując psalmistę: „Nie zapomniałem bowiem Twoich przykazań” (Ps 118:176). Nasze posłuszeństwo woli Bożej znajduje doskonały odpowiednik – i boski przykład – w posłuszeństwie odwiecznego Syna Ojca z całej wieczności, który zgodził się wcielić, cierpieć i umrzeć dla naszego zbawienia: „Potem rzekłem: Oto przychodzę: w księdze napisano o mnie: abym spełniał wolę Twoją, Boże” (Hbr 10,7). Pan przychodzi w posłuszeństwie Ojcu, a my musimy oczekiwać na Jego przyjście, będąc posłuszni woli Trójcy Świętej, „bo nie zapomniałem przykazań Twoich.”

Powodem, dla którego możemy być pewni, że Pan przyjdzie po nas, wybawiając nas od napaści wilków i podstępnego wpływu złoczyńców i płatnych zabójców, jest to, że nie możemy zapomnieć o tym, co nam nakazał; nie możemy zająć Jego miejsca, decydując, co jest dobre, a co złe; nie wolno nam iść za tłumem w przepaść dla ludzkiego szacunku, z powodu tchórzostwa lub współudziału, ale pozostać jak dziewięćdziesiąt dziewięć owiec na bezpiecznych pastwiskach Kościoła świętego, „bo wilki drapieżne nie mogą ich zaatakować, dopóki są w górach”, bliżej Boga, będąc oderwanymi od rzeczy ziemskich.

Ponadto musimy zachować świętą pokorę, uznając się za grzeszników: „chodźcie i szukajcie jednej owcy, która zbłądziła”, bo „Ty sam jesteś w stanie zawrócić zbłąkaną owcę i nie zasmucisz tych, od których się odłączyła”, to znaczy katolików wszystkich czasów, którzy pozostali wierni, bezpieczni od wilków na wysokich pastwiskach. „I oni też będą się radować z powrotu grzesznika”.

Św. Ambroży kontynuuje swoją modlitwę bardzo głębokim i wymownym wyrażeniem: „Przyjmij mnie w ciele, które upadło w Adamie. Przyjmij mnie nie od Sary, ale od Maryi, abym był nie tylko dziewicą nietkniętą, ale dziewicą odporną, dzięki działaniu łaski, na wszelką zmazę grzechu.” W Świętej Maryi, Sancta Virgo virginum, znajdujemy Pośredniczkę wszystkich łask; w Niej, najczystszym stworzeniu, wcieliło się Odwieczne Słowo Boże, z Niej narodził się dla świata Zbawiciel; przez Nią zostaliśmy przedstawieni Jej Boskiemu Synowi, a dzięki Jego zasługom możemy być przyjęci „w ciele, które upadło w Adamie”, na mocy Łaski, która przywraca nas do przyjaźni z Bogiem. Bardzo to trafna inspiracja do medytacji, gdy przygotowujemy się do świętego Narodzenia Pańskiego.

Ale jest jeszcze jedno bardzo ważne rozważanie, które św. Ambroży pozostawia na koniec swojej oracji: „Prowadźcie mnie przez Krzyż, który daje zbawienie wędrowcom, w którym jedynie jest odpoczynek dla strudzonych, w którym jedynie wszyscy, którzy umarli, będą żyć”. Wszystko obraca się wokół Krzyża Chrystusa, wznosi się on w czasie i wieczności jako znak sprzeciwu, przez który pamiętamy, że jest on narzędziem Odkupienia, zbawienia dla błądzących, odpoczynku dla zmęczonych, życia dla umierających.

XIV-wieczna miniatura Pacino di Buonaguida [6] przedstawia bardzo rzadki i wysoce symboliczny obraz: Pana wspinającego się na krzyż po drabinie – scala virtutum – dla podkreślenia gotowości Jego ofiary i „paradoksu” Jego dwoistej natury. W XVII-wiecznej ikonografii znajdujemy powtarzający się obraz Dzieciątka Jezus śpiącego na krzyżu[7], co stanowi wyraźną aluzję do Bożej miłości i ofiary Chrystusa. Boże Narodzenie i Wielkanoc są ze sobą nierozerwalnie związane; dlatego też, przygotowując się do Narodzin Zbawiciela, musimy zawsze kontemplować centralne miejsce i prawdziwy punkt oparcia, jakim jest Krzyż, na którym spoczywa Dzieciątko Jezus i na który wstępuje, po mistycznej drabinie, Niepokalany Baranek. To właśnie tam musimy dotrzeć, ponieważ tylko na Krzyżu, w pogoni za Panem, odnajdujemy zbawienie: „I rzekł do wszystkich: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Łk 9, 23).

Veni, ut facias salutem in terris, in coelo gaudium„: „Przyjdź i dokonaj zbawienia na ziemi, radości w Niebie”. Niech to będzie nasze wezwanie w świętym czasie Adwentu, aby przygotować się duchowo na próby, które nas czekają.

+Carlo Maria Viganó, Arcybiskup

I Niedziela Adwentu

tłum. Sławomir Soja

Przypisy

[1] “Quaere, inquit, servum tuum, quoniam mandata tua non sum oblitus. Veni ergo, Domine Jesu, quaere servum tuum, quaere lassam ovem tuam; veni, pastor, quaere sicut oves Joseph. Erravit ovis tua, dum tu moraris, dum tu versaris in montibus. Dimitte nonaginta novem oves tuas, et veni unam ovem quaerere quae erravit. Veni sine canibus, veni sine malis operariis, veni sine mercenario, qui per januam introire non noverit. Veni sine adjutore, sine nuntio, jam dudum te expecto venturum; scio enim venturum, quoniam mandata tua non sum oblitus. Veni non cum virga, sed cum caritate spirituque mansuetudinis.” – Święty Ambroży, Expositio Psalmi CXVIII, 22, 28.

[2] Dom Prosper Guéranger, L’Anno liturgico, I. Avvento – Natale – Quaresima – Passione, trad. it. P. Graziani, Alba, 1959, s. 21-26.

[3] „Sanctissimus namque Gregorius cum preces effunderet ad Dominum ut musicum donum ei desuper in carminibus dedisset, tunc descendit Spiritus Sanctus super eum, in specie columbæ, et illustravit cor ejus, et sic demum exortus est canere, ita dicendo: Ad te levavi...”. Tropa do Introitu I Niedzieli Adwentu – por. https://gregobase.selapa.net/chant.php?id=4654.

[4] Littera gesta docet, quid credas allegoria, moralis quid agas, quo tendas anagogia (List uczy tego, co się stało, alegoria tego, w co trzeba wierzyć, morał tego, co trzeba czynić, anagogia celu, do którego trzeba dążyć) – Nicola di Lyra, Postilla in Gal., 4, 3.

[5] Por. https://www.vaticannews.va/it/papa/news/2021-10/ebook-papa-francesco-laudato-si.html i https://www.avvenire.it/opinioni/pagine/il-grido-della-terra-e-dei-poveri.

[6] Por. https://scriptoriumdaily.com/ladder-at-the-cross – Obraz szkoły Giotta o identycznym temacie znajduje się w klasztorze Sant’Antonio in Polesine w Ferrarze. Zob. też Anna Eörsi, Haec scala significat ascensum virtutum. Uwagi o ikonografii Chrystusa wnoszącego krzyż na drabinie – https://arthist.elte.hu/Tanarok/EorsiA/Fulltexts/Idegen/l%E9tra_a.htm.

[7] Zob. np. obraz Guido Reni, Gesù Bambino addormentato sulla Croce, olej na płótnie, ok. 1625.

Źródło: Lifesitenews (Nov 29, 2021) – „Abp. Viganò: In this time of crisis we must use Advent to prepare for the trials that lie ahead”