W kanikularną posuchę

Stanisław Michalkiewicz: W kanikularną posuchę michalkiewicz-w-kanikularna-posuche

Nie wiadomo, kiedy właściwie odbędą się wybory, bo na mieście krążą fałszywe pogłoski, że na pana prezydenta Dudę wywierane są naciski, żeby przesunął je z połowy października, na połowę listopada. Listopad – wiadomo – “niebezpieczna dla Polaków pora” – jak twierdził wielki książę Konstanty Pawłowicz w “Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego. Oczywiście chodzi o Polaków prawdziwych, jak na przykład Jarosław Kaczyński, czy Mateusz Morawiecki, a nie jakichś farbowanych na “ryżo” lisów, jak, dajmy na to – Donald Tusk – co to w dodatku przewodzi Volksdeutsche Partei.

W takiej sytuacji przesuwanie wyborów na listopad mogłoby stanowić kolejną dywersję pana prezydenta Dudy wobec Naczelnika Państwa. Tymczasem jeszcze nie zagoiły się rany po poprzedniej, kiedy to pan prezydent najpierw podpisał ustawę o utworzeniu nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, ale  po dwóch dniach, wystraszony obsztorcówą ze strony pana ambasadora Marka Brzezińskiego, zawetował własny podpis. Nie tylko zawetował, ale zaproponował własny projekt, który obecnie, po pewnych perypetiach, został zatwierdzony i wchodzi w życie.

To znaczy – niezupełnie wchodzi, to najsampierw Sejm musi wybrać tę komisję – ale nie z parlamentarzystów, tylko z fachowców spoza Sejmu. Już ta okoliczność sprawia, że zainteresowanie wyborem komisji nie jest aż takie duże tym bardziej, że właśnie Sejm, podobnie jak i Senat, rozjeżdża się na wakacje. Ale nawet jak już z wakacji wróci, to też nie bardzo wiadomo, po co właściwie powoływać tę komisję, skoro pan prezydent Duda wyrwał jej żądło w postaci możliwości orzekania 10-letniego szlabanu na piastowanie funkcji publicznych? Tymczasem właśnie ono było pomyślane jako tajna broń na Donalda Tuska – ale dywersja pana prezydenta Dudy położyła kres tym nadziejom.

Tymczasem wybory, wszystko jedno; w październiku, czy listopadzie, jednak się zbliżają i ten czas trzeba czymś wypełnić i to nie byle czym, tylko rewelacjami mogącymi zelektryzować opinię publiczną. I tu objawiła się – co tu ukrywać – degrengolada Donalda Tuska, który wszedł na drogę, jaką nastręczyły mu jakieś “skisłe Szekspiry majtek damskich”. Tylko tymi złowrogimi podszeptami tłumaczę sobie wynajęcie pani Joanny Parniewskiej z Krakowa, której stworzono nawet okazję do odegrania w Sejmie psychodramy.

Całe przedstawienie jednak okazało się na nic, bo pani Parniewska, zamiast – jak tresuje swoich podopiecznych fundacja “nie bzykajcie się!” – zademonstrowania spazmów i innych symptomów straszliwej traumy – zaczęła się przechwalać, jaką to nie jest “kochanką” – co postawiło w szalenie niezręcznym położeniu Wielce Czcigodną Wandę Nowicką oraz moją faworytę, Wielce Czcigodną Joannę Scheuring-Wielgus, która tylko co wróciła z Rwandy, gdzie łączyła się z Murzynami.

W tej sytuacji nie było sensu dalej lansować pani Joanny, jako heroiny walki o prawa kobietów – ale to z kolei postawiło pod znakiem zapytania sens urządzania 1 października “marszu miliona serc” złamanych – bo w krążących po mieście fałszywych pogłoskach, jakoby kulminacyjnym momentem tej imprezy miałoby być bliskie spotkanie III stopnia Donalda Tuska z panią Joanną, nie było ani słowa prawdy. Tymczasem nawet podczas Światowych Dni Młodzieży w Lizbonie przewidziane zostały “momenty” w postaci zeznań ofiar molestowania.

Z komunikatów wynika, że ofiary molestowania musiały zostać odpowiednio pouczone przez pierwszorzędnych fachowców, bo podobno nawet papież Franciszek “intensywnie słuchał”. Co prawda również mojej faworycie udało się go zainteresować przypadkiem pana Lisińskiego z fundacji “nie bzykajcie się!” do tego stopnia, że go pocałował – na szczęście tylko w rękę, bo – jak się potem okazało – pan Lisiński został zdemaskowany jako naciągacz.

W tej sytuacji świat musiałby wstrzymywać oddech w oczekiwaniu, czy pan Szymon Holownia “zleje się” z Polskim Stronnictwem Ludowym, czy jednak się nie “zleje”, gdyby nie rząd “dobrej zmiany”. Nawiasem mówiąc, według ostatnich doniesień, pan Hołownia jednak się “zleje”, z czego naturalnie wszyscy się radują, jako że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Tymczasem rząd “dobrej zmiany” doprowadził do gwałtownego zaostrzenia stosunków na odcinku polsko-ukraińskim. Ambasador Rzeczypospolitej w Kijowie został “wezwany” do tamtejszego MSZ, a ambasador Ukrainy w Warszawie – “zaproszony”.

Chodzi oczywiście o zboże, którym trzy koncerny; dwa amerykańskie, a jeden – obecnie – niemiecki, mające na Ukrainie latyfundia o powierzchni 17 mln hektarów, zasypały polskie magazyny. Graniczące z Ukrainą rządy państw środkowoeuropejskich zwróciły się do Komisji Europejskiej z supliką, by pozwoliła im na podjęcie suwerennej decyzji o przedłużeniu embarga po 15 września, ale pan premier Morawiecki buńczucznie oświadczył, że Polska “i tak” to embargo przedłuży.

Ukraińcy, jakby nie wiedzieli, że to przecież nie naprawdę, a tylko ze względu na przedwyborczą pokazuchę, zaczęli narzekać, że “populizm” i w ogóle, więc rząd “dobrej zmiany” na wszelki wypadek nie odważył się sytuacji zaostrzać. Może to zbytek ostrożności, bo – jak się własnie okazało – ukraińska kontrofensywa utknęła z powodu intensywnego wzrostu roślinności. Wcześniej utykała najpierw z powodu mrozów, potem – z powodu roztopów i błota, później – ze względu na kurz, którego na Ukrainie nigdy nie brakowało, na co uskarżał się jeszcze podczas II wojny  światowej feldmarszałek von Manstein – no a teraz – z powodu roślinności.

Jesienią co prawda liście opadną, ale wtedy zaczną się szarugi i błoto, a potem sciśnie mróz – i tak aż do ostatecznego zwycięstwa. Tymczasem mój Honorable Correspondant zwraca mi uwagę, że ta roslinność, to może być pozór – na co wskazywałby rekordowy poziom ukraińskich rezerw walutowych. Podejrzewa on, że na dostawach broni Ukraina robi znakomite interesy, bo nikt nie patrzy jej na ręce, komu co odprzedaje, dzięki czemu można ominąć rozmaite surowe międzynarodowe restrykcje, od jakich w tej branży się roi.

Taki monsieur Zacharoff sprzedawał broń wszystkim stronom wojującym, co było sprawiedliwe, bo nikt nie miał krzywdy, ale to dawne, dobre czasy, podczas gdy teraz obowiązuje “sprawiedliwość społeczna”, w związku z tym biurokraci we wszystko wtykają swoje mięsiste nosy. Ale to nie nasza rzecz, chociaż trochę i nasza, bo Polska, na podstawie umowy z 2 grudnia 2016 roku, broń i amunicję daje Ukrainie za darmo – ale widocznie taki los wypadł nam, żebyśmy się poświęcali dla pokoju i demokracji.

Toteż rząd “dobrej zmiany” uczepił się prowokacji, której tym razem dopuścił się białoruski uzurpator Aleksander Łukaszenka. Oto dwa białoruskie śmigłowce prowokacyjnie przeleciały nad Białowieżą. Początkowo nasza niezwyciężona armia twierdziła, że nic nie przeleciało, ale widocznie rada w radę uradzono, że jednak przeleciało – bo taka prowokacja to  przecież dla rządu prawdziwy dar Niebios! Znowu okazało się, że jak nie Putin, to Łukaszenka jest dobry na wszystko, a zwłaszcza – na kanikularną posuchę, kiedy już nie ma czym ekscytować opinii publicznej. Od razu odezwała się ambadoressa USA przy NATO, słowem – Polska jednym susem wskoczyła do pierwszego szeregu mocarstw światowych.

Czegóż chcieć więcej?

Stanisław Michalkiewicz

Polecamy również: Banderyzm kwitnie na Ukrainie. Problem narasta

Przypadek i konieczność

Przypadek i konieczność

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    3 sierpnia 2023

Byłby to przypadek rzadki – a czy w ogóle są przypadki?” – zapytywał retorycznie w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański. Podobne wątpliwości musiały targać przewielebnym księdzem Bronisławem Bozowskim z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Twierdził on, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”.

Ten ksiądz Bozowski był wielkim oryginałem. Pewnego razu w marcu po mszy św. wezwał zebranych, by pomodlili się za duszę Józefa Stalina. Nie był to przypadek, bo tego dnia przypadała kolejna rocznica jego, śmierci. W kościele zaszumiało, więc ks. Bozowski odwrócił się i powiedział: wiem, że to was zaskakuje, ale pomyślcie sami; któż bardziej potrzebuje modlitwy, jeśli nie on? Ciekaw jestem, co by było, gdyby zaproponował modlitwę za duszę Adolfa Hitlera, który z pewnością potrzebował modlitwy nie mniej, niż Józef Stalin.

Dotychczas nie słyszałem, by ktokolwiek wpadł na ten pomysł, co pokazuje, jak bardzo oddaliliśmy się – co dotyczy również papieża Franciszka – od ducha franciszkańskiego. Św. Franciszek uważał, że człowiek nieszczęśliwy zasługuje na współczucie bez względu na to, czy nieszczęście spotkało go z jego winy, czy nie. Myślę, że 30 kwietnia 1945 roku, w dniu swojej samobójczej śmierci, Adolf Hitler musiał być bardzo nieszczęśliwy. Ale co tam odwoływać się do Adolfa Hitlera, kiedy obawiam się, że żaden proboszcz w Warszawie nie przyjąłby intencji mszalnej za dusze żołnierzy ukraińskich i rosyjskich, poległych w toczącej się wojnie. Za ukraińskich – owszem, bardzo chętnie – ale za jednych i drugich to już nie bardzo. A przecież w obliczu śmierci wielkich, a może nawet żadnych różnic między nimi nie ma? Toteż na wszelki wypadek nawet przedstawicielom „kościoła otwartego” ze zboru przy świętej ulicy Wiślnej w Krakowie, łatwiej demonstrować odwagę i pryncypialne przywiązanie do wiary Chrystusowej podlizując się pederastom, którzy przecież wcale nie są nieszczęśliwi. Przeciwnie – na „marszach równości” demonstrują niezmiennie znakomite samopoczucie, więc o żadnym współczuciu w ich przypadku mówić nie można.

Do tych rozważań zainspirowała mnie sprawa „pani Joanny”, która twierdzi, jakoby przeżywała wielkie katiusze z powodu niedostatecznej rewerencji z jaką potraktowała ją policja. A jeśli podsumować dotychczasowe ustalenia, to było tak: pani Joanna twierdzi, że najadła się jakichś wczesnoporonnych specyfików, po których zrobiło się jej niedobrze, więc powiadomiła doktora. Tymczasem doktor, w przekonaniu, że ma do czynienia z próbą samobójczą, powiadomił policję, która panią Joannę zrewidowała w poszukiwaniu trucizny. Trucizny nie znaleziono, wobec czego pani Joanna opuściła szpital i wszytko mogło zakończyć się wesołym oberkiem.

Ale się nie zakończyło, co skłania do postawienia pytania, czy to był przypadek, czy nie. Do postawienia tego pytania skłania również okoliczność, że pani Joanna nie tylko miała epizody psychiatryczne, ale w dodatku – co jedno z drugiego może wynikać – była tzw. „aktywistką aborcyjną” i nawet widziałem jej fotografię z hasłem: Ch… z wami, aborcja z nami!Kogo miała na myśli pani Joanna używając tych zaimków? Na pierwszy rzut oka trudno zgadnąć, bo – jak twierdził Aaronek z popularnej w 1968 roku anegdoty – żadnej logiki w tym nie ma. Żeby bowiem „aborcja” była „z nami”, to najpierw trzeba jednak dokonać bliskiego spotkania III stopnia z „ch…”. Pani Joanna, która jest dużą dziewczynką, sprawiającą w dodatku wrażenie wyedukowanej w sprawach płciowych, nie może takich rzeczy nie wiedzieć tym bardziej, że stawia retoryczne pytania, „kto ma prawo decydować o mojej macicy, jeśli nie ja sama?” Jeśli chodzi o „macicę”, to ma całkowitą rację; mogłaby ją sobie wypatroszyć nawet piłą mechaniczną i nikt by nie powiedział złego słowa, chyba, żeby przy tej okazji obryzgała któregoś ze spektatorów – bo jestem pewien, że taki widok przyciągnąłby wielu amatorów mocnych wrażeń.

Kto wie, czy nie można by nawet zebrać od nich pewnej kwoty, jak to próbowała zrobić pewna Francuzka w Paryżu, kiedy to po strzelaninie w okolicy stacji metra Blanche, wystartował przybyły tam wcześniej policyjny helikopter: „un franc pour spectacle!” – powiedziała obchodząc gapiów z kapeluszem. Jeśli jednak ktoś wcześniej do macicy pani Joanny, w trakcie bliskiego spotkania III stopnia z ch…., wstrzyknąłby zawartość swoich pęcherzyków nasiennych, to sprawa się komplikuje. Nie można bowiem przejść do porządku nad kwestią, czy macica wypełniona zawartością wspomnianych pęcherzyków, stanowiłaby wyłączną własność pani Joanny, czy też rodzaj współwłasności – bo jużci – zawartość pęcherzyków od niej przecież by nie pochodziła.

A przecież to wcale nie koniec komplikacji, bo po wstrzyknięciu do macicy zawartości wspomnianych pęcherzyków, dochodzi tam do połączenia komórek, w następstwie czego pojawia się następna osoba, która wprawdzie do „macicy” żadnych pretensji może nie wnosić, ale może żądać od demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej, żeby zagwarantowało mu prawa wynikające z art. 31 ust. 2 konstytucji („każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych”) tym bardziej, że zgodnie z art. 32 ust. 2 konstytucji, „nikt” nie może być dyskryminowany w życiu (…) społecznym (…) z jakiejkolwiek przyczyny” – a więc na przykład z przyczyny, że jest bardzo mały, czy, że jeszcze nie głosuje na Volksdeutsche Partei Donalda Tuska.

Tymczasem właśnie Donald Tusk, podobnie jak Judenrat „Gazety Wyborczej” rzucił się na panią Joannę z chciwością sępa i od razu, na kanwie jej katiuszy, zapowiedział na 1 października, a więc tuż przed wyborami, zorganizowanie „marszu miliona serc” złamanych, przypuszczam, że pod patronatem doktora Mengele. Skłania mnie to do podejrzeń, że pani Joanna mogła zostać zwyczajnie wynajęta do odegrania roli męczennicy faszystowskiego reżymu i że żadnej aborcji farmakologicznej nie przeprowadziła, ani nie planowała próby samobójczej. Aktorzy odgrywają rozmaite postacie i psychodramy, ale to nie jest żaden przypadek, tylko czysty – jeśli można tu użyć tego słowa – interes.

O zupełnie odmiennej sytuacji donosi mi Honorable Correspondant z Malmo w Szwecji. Oto przed tamtejszym niezawisłym sądem stanęła panna Greta Thunberg pod zarzutem okazania nieposłuszeństwa policji. Panna Greta nie zaprzeczała nieposłuszeństwu, ale oświadczyła, że ponad nie postawiła konieczność. Wykonywała mianowicie to, co było konieczne dla ratowania „klimatu”, czy może „planety”. Mimo to niezawisły sąd 24 lipca skazał ją na niewielką grzywnę, podobnie jak w Polsce „Babcię Kasię”, która policjanta wybatożyła kijem od szturmówki. Takie to ci przypadki chodzą po ludziach, co zdarza się zwłaszcza, gdy ludzie chodzą po ludziach, albo się na nich kładą!

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Prezent od Stalina i od Bidena

Prezent od Stalina i od Bidena

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    1 sierpnia 2023 prezent

Konferencja w Teheranie, jaka odbyła się na przełomie listopada i grudnia 1943 roku przesądziła o wschodniej granicy Polski, która miała przebiegać wzdłuż tzw. „linii Curzona”, a także – de facto – o zachodniej. Chodzi o to, że na tej konferencji postanowiono, iż Niemcy zostaną podzielone na strefy okupacyjne, a sowiecka strefa będzie przylegała do Polski, przez którą będą biegły do niej linie komunikacyjne. Żeby nie było wątpliwości co do intencji Naszych Sojuszników w stosunku do Sojusznika Naszych Sojuszników (taką formułę nasi statyści wymyślili po zerwaniu przez Stalina stosunków dyplomatycznych z rządem RP), ogłoszono tam również decyzję o zaprzestaniu pomocy dla Draży Michajłowicza w Jugosławii, a cała aliancka pomoc miała być przeznaczona dla Józefa Broz Tito, przywódcy tamtejsze partii komunistycznej. Mówiąc krótko, Nasi Sojusznicy, przechodząc do porządku nad rozmaitymi polskimi nadziejami, wynagrodzili Stalina nie tylko Polską, ale również innymi państwami Europy Środkowej.

Konferencja w Jałcie w lutym 1945 roku te wszystkie postanowienia potwierdziła, dodając do nich również decyzje co do składu przyszłego polskiego rządu. Jak przystało na szczerych i patentowanych demokratów, co to w „Karcie Atlantyckiej”, jako najważniejsze postanowienie uznali „prawo narodów do posiadania własnych rządów” i „własnego niepodległego państwa”, najwyraźniej Nasi Sojusznicy uznali, że dla mniej wartościowego narodu tubylczego tak będzie najlepiej. Toteż rząd w naszym bantustanie zaprojektował nam Józef Stalin, który początkowo nawet łaskawie zgodził się na opatrzenie go „demokratycznym” kwiatkiem do sowieckiego kożucha w osobie Stanisława Mikołajczyka. Stanisław Mikołajczyk długo się tym zaszczytem jednak nie nacieszył, bo w obawie przez aresztowaniem i znalezieniem się w dole z wapnem, „wybrał wolność”, uciekając na Zachód i w ten sposób nic już nie zakłócało „jedności moralno-politycznej narodu”, która przetrwała aż do sławnej transformacji ustrojowej w roku 1989.

W 1945 roku, już po pokonaniu Niemiec, odbyła się konferencja w Poczdamie, na której wschodnia granica Niemiec nie została ustalona, a decyzja w ten sprawie została odłożona do „traktatu pokojowego” z Niemcami. Sęk w tym, że w 1945 roku „Niemiec” nie było, bo Hitler już nie żył, rządu admirała Donitza nikt nie uznawał, więc nie było z kim podpisać traktatu. Z punktu widzenia Józefa Stalina, który na konferencji w Teheranie przekonał Naszych Sojuszników do zaakceptowania „linii Curzona”, taki rozwiązanie było idealne, bo posiadanie przez Polskę tzw. „Ziem Odzyskanych” zależało wyłącznie od jego woli, co skłaniało polskie władze do zaakceptowania okupacji sowieckiej. Dopiero 7 grudnia 1970 roku podpisany został w Warszawie układ, w którym Republika Federalna Niemiec uznała granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. Sęk w tym, że Republika Federalna Niemiec z Polską nie graniczyła, więc – po pierwsze – to uznanie miało przede wszystkim wymiar moralny, a po drugie – Republika Federalna Niemiec nie była „Niemcami” w rozumieniu postanowień Konferencji w Poczdamie, więc ten układ nie miał charakteru ani rangi traktatu pokojowego.

Zmiana nastąpiła dopiero na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy to mocarstwa „poczdamskie” wyraziły zgodę na „zjednoczenie Niemiec”, czyli na wchłonięcie przez Republikę Federalną Niemiec dawnej sowieckiej strefy okupacyjnej, czyli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Pojawiła się zatem szansa na odtworzenie „Niemiec”, z którymi Polska mogłaby podpisać traktat pokojowy, który ostatecznie rozstrzygałby sprawę granicy polsko-niemieckiej. Kanclerz Helmut Kohl zaproponował tedy, by mocarstwa „poczdamskie”, które uczestniczyły w „Konferencji 2 plus 4” (dwa państwa niemieckie oraz cztery mocarstwa „poczdamskie:”: USA, Wielka Brytania, Związek Sowiecki i Francja), najpierw zgodziły się na zjednoczenie Niemiec, a potem zjednoczone Niemcy podpiszą z Polską stosowny traktat pokojowy. Ten pomysł szalenie Polskę zaniepokoił, bo kiedy Niemcy się już zjednoczą, to Polska nie miałaby żadnego narzędzia, by wymusić na nich zawarcie traktatu pokojowego. W interesie Niemiec bowiem niewątpliwie leżało przeciąganie jak najdłużej stanu tymczasowości w tej sprawie, natomiast interes Polski był odwrotny. Toteż Polska podjęła interwencję, m.in. u pani Margaret Thatcher. Była ona na szczęście przeciwna zjednoczeniu Niemiec i mówiła, że tak kocha Niemców, że życzyłaby im, by nie mieli zaledwie dwóch państw, ale niechby nawet dwadzieścia! Tedy uradzono, że Niemcy zgodzą się, iż Konferencja dwa plus cztery „ma charakter” traktatu pokojowego z Polską – bo jak nie, to żadnego zjednoczenia nie będzie. Kanclerz Kohl, któremu zależało, by przejść do historii jako zjednoczyciel Niemiec, z ciężkim zapewne sercem się na to zgodził i 14 listopada 1990 roku zjednoczone już Niemcy podpisały z Polską traktat graniczny. Nie jest to jednak traktat pokojowy, a tylko „graniczny”, co pozostaje w pewnej sprzeczności z ustaleniami Konferencji w Poczdamie, która ostateczne decyzje co do przynależności państwowej obszarów na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej odkładała do traktatu pokojowego.

Przypominam o tym wszystkim ze względu na niedawną wypowiedź rosyjskiego prezydenta Putina, który przypomniał, że „Ziemie Odzyskane” Polska otrzymała w prezencie od Stalina. Wprawdzie popularne porzekadło mówi, że kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera, ale – po pierwsze – Stalin chyba w żadne piekło nie wierzył, a po drugie – warto przypomnieć pełną mądrości sentencję starożytnych Rzymian, że cuius est condere, eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Czy oznacza to również, że ten, kto podarował, może również odebrać? To nie jest już takie oczywiste – ale warto przypomnieć, jak to w latach 60-tych Nikita Chruszczow, którego pięknie ugoszczono we wschodnim Berlinie powiedział, że to właściwie wszystko jedno, czy ujście Odry ze Szczecinem jest w rękach polskich, czy niemieckich. Rzeczywiście – z punktu widzenie Kremla przebieg linii demarkacyjnych między poszczególnymi prowincjami sowieckiego imperium nie był znowu taki ważny. Z punktu widzenia polskiego wyglądało to inaczej, toteż Władysław Gomułka nakazał przeprowadzenie w Szczecinie wielkiej defilady wojskowej, po której już nikt do tej sprawy nie wracał. Ogromnie tedy jestem ciekaw, co polski minister spraw zagranicznych powiedział rosyjskiemu ambasadorowi, który w związku z wypowiedzią Putina został wezwany do MSZ. Myślę jednak, że cokolwiek by mu nie powiedział, to ambasador, a Putin już na pewno, się tym nie przejmie.

Przede wszystkim dlatego, że w Europie nie ma obecnie żadnego porządku politycznego. Porządek jałtański już nie obowiązuje, bo na jego miejsce, po 25 latach od rozpoczęcia prac nad jego ustanowieniem, podczas dwudniowego szczytu NATO w Lizbonie, 19 i 20 listopada 2010 roku, proklamowano strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Był to właśnie „porządek lizboński”, który nastał na miejsce jałtańskiego. Najważniejszym postanowieniem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Najtwardszym jądrem tego partnerstwa było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, a kamieniem węgielnym tego partnerstwa, był podział Europy na strefę rosyjską i strefę niemiecką – prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. Prawie – bo republiki bałtyckie, które pierwotnie były po wschodniej stronie kordonu, po ewakuacji imperium sowieckiego z Europy Środkowej i przyłączeniu ich do NATO, znalazły się po stronie zachodniej. I kiedy wydawało się, że klamka zapadła na 50, a może nawet na 100 lat, prezydent Obama wysadził ten porządek w powietrze, wykładając 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „majdanu”, którego celem była zmiana rządu tego państwa i wyłuskanie go z rosyjskiej strefy. Od tamtej pory w Europie wschodniej trwa przepychanka, która – jak się wydaje – powoli dobiega końca – jako, że żadna ze stron – ani USA ze swoimi wasalami, ani Rosja – nie uzyskały ostatecznego zwycięstwa.

W tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym zakończeniem awantury na Ukrainie będzie „zamrożenie konfliktu”. To jednak oznaczałoby, że Ukraina, wysłuchawszy zachęty rządu amerykańskiego, by pozwoliła się wkręcić w maszynkę do mięsa – utraci około 20 procent swego terytorium i to nie wiadomo, na jak długo, bo te tereny zostały urzędowo włączone do terytorium Federacji Rosyjskiej. Jeśli tedy Amerykanie nadal zechcą wykorzystywać Ukraińców w charakterze swego mięsa armatniego, to będą musieli pod adresem Ukrainy wykonać jakiś gest. A jaki? Pewne światło na tę sprawę rzucił pan prezydent Duda, deklarując 3 maja ub. roku zamiar przeforsowania „unii polsko-ukraińskiej”. Co to konkretnie miałoby oznaczać – tego nikt nie wie, bo pan prezydent, któremu widocznie ktoś starszy i mądrzejszy natarł uszu, zaraz swój pomysł zawetował. Nie wiadomo tedy, czy pod hasłem „unii” nie kryje się pomysł zrekompensowania Ukrainie utraconych na rzecz Rosji terytoriów kosztem części terytorium polskiego: województwa podkarpackiego i części małopolskiego oraz lubelskiego – bo cóż to za różnica, kto będzie tymi terenami administrował, kiedy proklamuje się „unię”? Ale na tym może się nie skończyć, bo – o czym była mowa na szczycie NATO w Wilnie – USA będą chciały skaptować przynajmniej niektóre państwa europejskie do udziału w ostatecznym rozwiązaniu kwestii chińskiej. Mam na myśli przede wszystkim Niemcy, które być może nie powiedziałyby: nie – ale nie za darmo. Na przykład poprosiłyby o zgodę na dokończenie procesu zjednoczenia – to znaczy – na odtworzenie granicy wschodniej sprzed I wojny światowej – o czym przebąkiwała całkiem niedawno przedstawicielka niemieckiej AfD. Ponieważ stosunki niemiecko-polskie są obecnie co najmniej tak samo złe, jak stosunki polsko-rosyjskie, to w sytuacji europejskiego zawirowania można spodziewać się wszystkiego. Również i tego, że USA wykorzystałyby tę okazję do ustanowienia na reszcie terytorium, jakie pozostanie po Polsce – Judeopolonii – realizując w ten sposób swoją ustawę nr 447.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Igraszki zastępcze

Igraszki zastępcze

Stanisław Michalkiewicz igraszki-zastepcze 28 lipca

Ponieważ nasi Umiłowani Przywódcy, a tym bardziej – Wielce Czcigodni Parlamentarzyści – uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane, to muszą sobie wynajdywać jakieś zajęcia, którymi mogliby wypełnić sobie czas i zabić nudę.

Niektórzy ludzie nie wierzą, żeby nasi Umiłowani Przywódcy mieli surowo zakazane uprawianie prawdziwej polityki, więc żeby nie być gołosłownym, podam kilka przykładów.  3 maja ubiegłego roku, przemawiając z okazji rocznicy Konstytucji, pan prezydent Duda, zupełnie na trzeźwo i bez pistoletu przy głowie, zadeklarował intencję przeprowadzenia unii polsko-ukraińskiej.

Jestem przekonany, że chciał dobrze, to znaczy – że chciał podlizać się Naszemu Najważniejszemu Sojusznikowi, odgadując jego życzenia, a nawet je uprzedzając. Myślę, że spodziewał się, iż Nasz Najważniejszy Sojusznik poklepie go po plecach i powie “nu Duda, maładiec! – a potem, jak już przestanie być tubylczym prezydentem, obieca mu trafikę. Aliści musiał spotkać się z reprymendą, bo w kilka dni później już tylko powiedział, że granica polsko-ukraińska powinna “łączyć”, a nie “dzielić”.

Ale żeby nawet “łączyła” – cokolwiek miało by to znaczyć –  to musi najpierw istnieć. A skoro musi istnieć, to znaczy, że o żadnej “unii” nie ma mowy.

Co się mogło stać? Ano prawdopodobnie to, że ktoś przypomniał panu prezydentowi przysłowie: “co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie!”. Rzecz w tym, że o tym, czy Polska będzie nadal istniała, czy też dostanie rozkaz, by “zlać się” z Ukrainą, nie będzie decydował pan prezydent Duda, tylko Nasz Najważniejszy Sojusznik. Tym razem reprymenda była jeszcze dyskretna, ale w rok później Nasz Najważniejszy Sojusznik dyskrecję w stosunku do pana prezydenta Dudy porzucił.

Kiedy pan prezydent w podskokach podpisał ustawę o nadzwyczajnej komisji do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, w przekonaniu, że podpisując “lex Tusk”, znowu odgadnie najskrytsze życzenia Naszego Najważniejszego Sojusznika i zostanie przez niego pochwalony, Sojusznik, ustami pana ambasadora Marka Brzezińskiego, który pełni u nas obowiązki ambasadora Lebiediewa, a w każdym razie – Aristowa – obsztorcował pana prezydenta, że to niby jest “zaniepokojony”.

A czym? Przecież nie komisją, która – nie dość, że nie może powstać, to w dodatku przez kilka przedwyborczych miesięcy zajmowałaby się biciem piany – tylko samowolką pana prezydenta Dudy. “Wiecie, rozumiecie, Duda, jak coś macie podpisać, to najpierw zapytajcie starszych i mądrzejszych, czy wam wolno. Żadnych mi tu samowolek – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa.” Toteż obsztorcowany pan prezydent dwa dni po podpisaniu ustawy, zawetował potulnie własny podpis.

A żeby obsztorcować  pana premiera Morawieckiego, to Nasz Najważniejszy Sojusznik nawet się nie fatyguje osobiście, tylko zleca to zadanie  ukraińskiemu premierowi Denysowi Szmyhalowi, a nawet jego zastępczyni Julii Swyrydenko, która samowolkę pana premiera Morawieckiego w sprawie embarga na ukraińskie “zboże techniczne” nazwała “niedopuszczalną”. Toteż pan premier zaraz odzyskał poczucie rzeczywistości, dając do zrozumienia, że Polska nadal jest “sługą narodu ukraińskiego” i tłumacząc się tylko, że został źle zrozumiany, bo przecież “tranzyt” ukraińskiego “zboża technicznego”, nadal będzie możliwy – jak to było przedtem.

Dodajmy do tego powściągliwość ministra rolnictwa, pana Telusa, który od miesięcy nie ośmiela się podać  nazw firm, które tym “tranzytowym” zboże zasypały polskie magazyny. Pewne światło na tę powściągliwość rzuca okoliczność, że zboże to zostało wyprodukowane przez trzy koncerny, które na Ukrainie mają latyfundia o ogólnym obszarze 17 mln hektarów.

Dwa z nich: Cargill i DuPont – to koncerny amerykańskie, a trzeci, Monsanto, też był amerykański, ale przed kilkoma laty został wykupiony za 63 mld dolarów przez niemiecki Bayer. Wszystkie one mają swoje polskie oddziały, więc nic dziwnego, że pan minister Telus nie spełnia swoich obietnic, bo wie, że zaraz by mu przypomniano, skąd wyrastają mu nogi.

Skoro tedy najwięksi nasi dygnitarze uprawianie samodzielnej polityki mają surowo zakazane, to cóż dopiero mówić o dygnitarzach drobniejszego płazu, czyli o Wielce Czcigodnych Parlamentarzystach? W ich przypadku o żadnej polityce nie może być mowy, ale z drugiej strony trzeba suwerenom urządzić od czasu do czasu pokazuchę, jeśli nie głębokiego sporu politycznego, to przynajmniej pochylenia się nad losem obywateli.

Toteż parlamentarny Zespół do Spraw Kobiet urządził przestawienie z udziałem pani Joanny Parniewskiej z Krakowa, która od tygodnia znalazła się na czele orszaku męczenników faszystowskiego reżymu, dystansując nawet pana sędziego Igora Tuleyę. Inna sprawa, że pan sędzia Tuleya do takiego przedstawienia  nie bardzo się nadaje. Pani Joanna, to co innego: najsampierw zaszła w ciążę, potem najadła się jakiś wczesnoporonnych pastylek, od czego zrobiło się jej niedobrze.

Próbowała kurować się winkiem, ale winko jakoś tym razem nie pomagało, więc zadzwoniła do doktora, a pani doktor doszła do wniosku, że ma do czynienia z próbą samobójczą i zawiadomiła policję. Policja – i odtąd już nie ma wątpliwości, co naprawdę się zdarzyło – zrobiła pani Joannie rewizję osobistą w poszukiwaniu cyjanku potasu. Rewizja osobista polega m.in. na tym, że trzeba zdjąć majtki, a nawet zrobić przysiad.

Wiem, co mówię, bo za komuny takie przyjemności mnie spotykały. Tymczasem pani Joanna takiej siurpryzy najwyraźniej się nie spodziewała, a miała w majtkach podpaskę, w dodatku z kleksem. Obciach straszny – no i właśnie Parlamentarny Zespół do Spraw Kobiet uznał, że musi się tym zająć, by położyć kres samowoli policji. Najwyraźniej Wielce Czcigodni członkowie Zespołu muszą uważać, że propozycję zdjęcia majtek może złożyć kobiecie albo jej aktualny dobiegacz – oczywiście za zgodą wyrażoną w akcie notarialnym, albo “siostra” w ramach siostrzanych baraszkowań – ale w żadnym razie policja, nawet przy rewizji osobistej!

Co z tego wyniknie, czy Zespół zgłosi jakieś propozycje de lege ferenda – tego jeszcze nie wiemy – ale z pewnością się wzruszył, bo i pani Joanna przykładnie się rozbeczała, podobnie jak kiedyś Wielce Czcigodna Beata Sawicka, którą agent Tomek podstępnie rozkochał, chociaż do sprokurowania ciąży już się nie posunął.

Jak tam będzie, tak tam będzie – ale już nie ulega wątpliwości, że dzięki tym traumatycznym przeżyciom, pani Joanna Parniewska zostanie dokooptowana do grona autorytetów moralnych, a poza tym – “stając się damą i pisarką” – napisze książkę, na podstawie której na przykład pani reżyserowa Agnieszka Holland nakręci film z wyeksponowaniem “momentów”, który oczywiście dostanie Oskara, od czego wzbogaci się kultura światowa i tubylcza.

Obrazki z piekła kobiet

Obrazki z piekła kobiet

Stanisław Michalkiewicz   27 lipca 2023 obrazki

Każdy redaktor naczelny wie, ileż udręki każdego roku dostarcza mu sezon ogórkowy. Gazeta, czy portal musi ukazać się każdego dnia, podobnie jak program radiowy, czy telewizyjny – a czym tu wypełnić łamy, czy czas antenowy, kiedy nawet zapowiadana od miesięcy decydująca ukraińska kontrofensywa najwyraźniej weszła w fazę wakacyjnej przerwy, w związku z czym Ukrainki, które – uciekając przed wojną – schroniły się z dziećmi w Polsce i zostały przez hojny rząd „dobrej zmiany” obdarowane socjalem na koszt polskiego podatnika, jak gdyby nigdy nic, wyjeżdżają na Ukrainę na wakacje, pilnując się wszelako, by przed upływem miesiąca znowu schronić się przed wojną w Polsce, bo w przeciwnym razie ryzykują utratę socjalu za który na Ukrainie mogą spędzić wakacje na poziomie telewizyjnych „królowych życia”? Toteż każdy ratuje się, jak tam potrafi, zamieszczając np. rewelacje o artystce, co to maluje obrazy „krwią menstruacyjną”, a w przerwach demonstruje „masaż członka”, czy – ale to już desperacja – o praniu majtek damskich, splamionych „kleksem” – jak prać, żeby nie było śladów.

To wbrew pozorom poważna sprawa, skoro nawet Stanisław Wyspiański, kreśli w ”Weselu” postać „Dziada”, którego zjawa Jakuba Szeli molestuje, żeby dał mu „kubeł wody” („Dajcie bracie kubeł wody; gębę myć, ręce myć, suknie prać – nie będzie znać!”). Chodziło oczywiście o tzw. „rabację galicyjską” w ramach której włościanie rżnęli krwiopijców piłami („myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli!”) – niczym w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej.

Ale w sukurs żurnalistom przychodzi Adam Grzymała-Siedlecki. Był on w za Najjaśniejszego Pana dyrektorem teatrów miejskich w Krakowie i na podstawie własnych doświadczeń utrzymuje, że „pewniakiem”, również w sezonie ogórkowym, jest sztuka w której kobieta cierpi z powodu męskiej przewrotności. Toteż trudno się dziwić, że kiedy pani Joanna łyknęła pigułkę wczesnoporonną i została przez ratowników medycznych zawieziona do szpitala, gdzie ponoć miała grozić samobójstwem, w związku z czym zawiadomiona policja przeszukała jej rzeczy, czy przypadkiem nie ukryła gdzieś kapsułki z cyjankiem potasu, Judenrat „Gazety Wyborczej” rzucił się na nią z zachłannością sępa, w nadziei wyciśnięcia z tego incydentu wszelkich możliwych i życiodajnych soków, przede wszystkim politycznych.

Chodzi o przestawienie przypadku pani Joanny jako elementu „piekła kobiet”, które na tym etapie rewolucji komunistycznej, w której Judenraty tradycyjnie pozostają w awangardzie, pełnią funkcję proletariatu zastępczego. Proletariat zastępczy – czy to „kobiety”, czy sodomczykowie – są dla rewolucyjnej awangardy na wagę złota, bo cóż to za rewolucjoniści, co nie mają proletariatu, który by „wyzwalali”? „Co to za gospodarz, co ni ma chałupy?” – śpiewają górale na Podhalu. Swoją szansę natychmiast wywąchał też szef Volksdeutsche Partei Donald Tusk, zapowiadając na 1 października „Marsz miliona serc”. Chodzi oczywiście o serca złamane – ale w związku z tym na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, że na tę okoliczność Donald Tusk przemieni się w kobietę, by w ramach solidarności publicznie zrobić sobie skrobankę w nadziei, że zachwycone panie będą na jego partię głosowały i w ten sposób zrobi „no pasaran” znienawidzonemu Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Nawiasem mówiąc w policyjnym komunikacie czytamy, że gdy ktoś grozi samobójstwem, to policja musi go zrewidować, ponieważ nie może pozwolić, by grożący spełnił swoją groźbę. Nie bardzo wiadomo dlaczego właściwie nie może, bo podstawowa zasada prawa rzymskiego głosi, że volenti non fit iniuria, co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda, więc jeśli ktoś pragnie przyśpieszyć bliskie spotkanie III stopnia z Trójcą Świętą, to dlaczego policja czuje się w obowiązku mu w tym przeszkadzać?

Pani premier Margaret Thatcher była innego zdania. Kiedy w 1981 roku grupa uwięzionych członków IRA ogłosiła strajk głodowy, zabroniła karmić ich pod przymusem, wychodząc z założenia, że skoro chcą w ten sposób popełnić samobójstwo, to niech się stanie według ich woli. Nie pozwoliła wodzić się za nos i w rezultacie 10 uczestników głodówki zmarło na – jak to określił koroner – „zagłodzenie dobrowolne”. No, ale Margaret Thather była ostatnim w Europie prawdziwym mężczyzną – co przewidziała u nas Danuta Rinn w swoim słynnym przeboju „Gdzie ci mężczyźni” („Jak bezwolne manekiny, przestawiane i kopane, gęby pełne wazeliny, oczka stale rozbiegane, bez godności, bez honoru, zakłamane swoje racje, wykrzykuje taki w domu śmiesznym szeptem po kolacji…”).

Najciekawsze jednak w tym wszystko jest to, że pani Joanna nie jest pierwszym łupem redakcyjnego Judenratu „Gazety Wyborczej”. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak wspomniany Judenrat rzucił się do wyzwalania pani Anety Krawczykowej. Pani Aneta pracowała w biurze poselskim Wielce Czcigodnego Stanisława Łyżwińskiego z „Samoobrony”, którego Judenrat, wraz z Wielce Czcigodnym Andrzejem Lepperem z upodobaniem nazywał „knurami”. Owe „knury” miały panią Anetę wykorzystywać seksualnie, obiecując w zamian miejsce na listach wyborczych „Samoobrony”. Wzbudzało to w pani Anecie nadzieje na karierę polityczną w naszym Sejmie – ale z jakichś powodów, których dzisiaj już nie pamiętam – do umieszczenia jej na liście kandydatów „Samoobrony” do Sejmu nie doszło. Wtedy pani Aneta postanowiła swoją krzywdę przenieść na forum publiczne i w ten sposób sprawa trafiła do Judenratu, który swoim zwyczajem podniósł klangor aż pod niebiosa. Kłopotliwym elementem całej tej sprawy była córeczka pani Anety, która podejrzenia co do jej autorstwa kierowała właśnie w stronę „knurów”. Doszło tedy do przetestowania DNA – najpierw Wielce Czcigodnego Stanisława Łyżwińskiego, którego autorstwo zostało wykluczone. Wtedy pani Aneta wskazała na Wielce Czcigodnego Andrzeja Leppera – ale jego autorstwo zostało też wykluczone. Powstała szalenie kłopotliwa sytuacja, w związku z czym pani Aneta wyraziła przypuszczenie, że autorem mógł być anonimowy mężczyzna, któremu oddała się w okolicach dworca kolejowego w Piotrkowie Trybunalskim. Tego było już za wiele nawet dla Judenratu, toteż klangor został wyciszony, bo jużci – jak powiadają wymowni Francuzi – du sublime au ridicule in n’y a qu’un pas – co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności jest tylko krok. Ciekawe, czy w przypadku pani Joanny ten krok zostanie zrobiony, czy też pozostanie ona heroiną walki o wyzwolenie kobiet w naszym nieszczęśliwym kraju przynajmniej do wyborów?

Szczytowanie z komplikacjami

Szczytowanie z komplikacjami

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    22 lipca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5432

Pan prezydent Andrzej Duda syt chwały i sukcesu dyplomatycznego, jakiego dostąpił towarzysząc prezydentowi Zełeńskiemu w Łucku podczas drugiego aktu przedstawienia pod tytułem „Sodomia pojednania polsko-ukraińskiego”, odjechał na szczyt NATO w Wilnie. Pewnie po następne sukcesy, chociaż nie bardzo wiadomo jakie, ponieważ tuż przed wyjazdem, na pytanie, co zamierza podczas tego szczytu załatwić dla Polski, odpowiedział, że dla Polski nic. Tymczasem właśnie na tym szczycie prezydent Józio Biden ponownie mówił o potrzebie „wzmocnienia wschodniej flanki NATO”. Gdyby pan prezydent Duda nie był taki nieśmiały, to mógłby podsunąć prezydentowi Bidenowi pomysł, by USA sfinansowały uzbrojenie 200 tys. dodatkowych żołnierzy, o jakich, zgodnie z ustawą o obronie Ojczyzny, ma być powiększona nasza niezwyciężona armia i w ten sposób wzmocniły wschodnią flankę.

Niestety nieśmiałość pana prezydenta Dudy, spotęgowana niedawnym obsztorcowaniem go przez pana ambasadora Marka Brzezińskiego, na taką samowolkę mu nie pozwala, więc nie ma rady; pan minister Błaszczak po staremu będzie musiał kupować wszystko, co mu tam Amerykanie, albo Koreańczycy wtrynią i nie będzie się targował. W ten oto sposób może spełnić się marzenie pana prezydenta, że zbroimy się, byśmy nie musieli walczyć. Jeśli bowiem Polska nie będzie w stanie spłacić długów zaciąganych gdzie tylko się da przez rząd „dobrej zmiany” na przychylanie nam nieba, to wierzyciele będą mogli zająć nas bez walki.

Ale nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość, bo gdy piszę ten felieton szczyt NATO w Wilnie jeszcze się nie zakończył. Biorą w nim udział nie tylko przedstawiciele państw członkowskich, ale również inni wasale Stanów Zjednoczonych: Japończycy, Koreańczycy i Australijczycy, bo zasadniczym celem szczytu jest przekonanie NATO do ostatecznego rozwiązania kwestii chińskiej. Wskutek tego nadzieje prezydenta Zełeńskiego, że Ukraina zostanie zaproszona do NATO, rozwiały się w mglistość, chociaż szef Paktu, pan Stoltenberg wychodził ze skóry, żeby mu tę gorzką pigułkę jakoś osłodzić. Zatem uradzono, że przyszłe wchodzenie Ukrainy do NATO będzie miało charakter jednoetapowy a nie dwuetapowy, a po zakończeniu wojny będą jej udzielone „zapewnienia”, a może nawet „gwarancje”.

Warto przypomnieć, że „zapewnienia” zostały Ukrainie udzielone jeszcze w 1994 roku, więc co to komu szkodzi udzielić jej ich po raz kolejny?

Tymczasem w Ameryce zbliżają się wybory prezydenckie, w których Józio Biden zamierza wziąc udział, najwyraźniej postanowiwszy, że będzie przewodził Ameryce i światu do upadłego. Wprawdzi odbędą sie one dopiero w listopadzie przyszłego roku, ale już teraz podnoszą się w Ameryce głosy powątpiewania, czy zaangażowanie w świętą sprawę Ukrainy było szczęśliwym pomysłem. Toteż pewnie ad captandam benevolentiam tamtejszej opinii publicznej niezależne media obiegły informacje, że „byli dyplomaci” amerykańscy prowadzą jakieś sekretne rozmowy z rosyjskim ministrem Ławrowem. W związku z tym na mieście krążą fałszywe pogłoski, że Amerykanie, którzy w 2014 roku kupili sobie Ukrainę za 5 mld dolarów, teraz kombinują, jakby tu ją w miarę korzystnie sprzedać, tym bardziej, że zapowiadana od miesięcy ukraińska kontrofensywa jakoś nie może się rozwinąć. Tamtejsze władze co prawda z dumą opowiadają, że „wyzwolony” został obszar 24 kilometrów kwadratowych, a innym razem – że obszar 160 kilometrów kwadratowych, czyli prostokąt o wymiarach 15 na 11 kilometrów, albo 20 na 8 – ale dla Amerykanów, przyzwyczajonych do większego rozmachu, może okazać się to niewystarczające, zwłaszcza w proporcji do udzielonej dotychczas Ukrainie pomocy. W dodatku ukraińskie władze, chyba trochę lekkomyślnie pochwaliły się, że ukraińskie rezerwy walutowe osiągnęły rekordowy poziom ponad 30 mld dolarów, co tamtejszych oligarchów z pewnością musi przyprawiać o euforię. Co innego tamtejsi obywatele.

Najwyraźniej z rekordowym poziomem rezerw walutowych nie wiążą żadnej nadziei, bo kto tylko może, to z Ukrainy zwiewa – co widzimy choćby na ulicach miast i miasteczek polskich, gdzie aż się roi od obywateli Ukrainy, przeważnie młodych płci obojga. Tymczasem rezerwy ludzkie zdominowane przez wynędzniałych emerytów do walki specjalnie się nie nadają, toteż trudno się dziwić, że wojna stopniowo przekształca się w „konflikt zamrożony”, o którym jeszcze w połowie ubiegłego roku wspominała amerykańska ambasadoressa przy NATO, jako jednej z „możliwych możliwości”. Czy jednak „zamrożenie konfliktu” może być uznane za „zakończenie wojny”, które – jak z naciskiem podkreślił sekretarz generalny NATO pan Stoltenberg – jest jednym z warunków „zaproszenia” Ukrainy do NATO? Tego na razie nie wiemy, toteż prezydent Zełeński, który w pierwszym odruchu nie ukrywał „rozczarowania”, a nawet „rozgoryczenia” decyzjami wileńskiego szczytu, później się zreflektował, demonstrując umiarkowany optymizm. Jak bowiem jeszcze za głębokiej komuny mawiał Janusz Wilhelmi, należy wystrzegać się pierwszych odruchów – bo mogą być uczciwe – toteż i prezydentowi Zełeńskiemu ktoś starszy i mądrzejszy mógł powiedzieć: „wiecie, rozumiecie Zełeński, wy się cieszcie, żeście żywi i zdrowi, bo jak będziecie mi tu demonstrowali rozczarowanie, czy inne fochy, to będzie z wami brzydka sprawa.

Okazuje się tedy, że z przyjęciem Ukrainy do NATO może być podobnie, jak z przyjęciem pana mecenasa Romana Giertycha do grona autorytetów moralnych. Wprawdzie pan red. Michnik na łamach „Gazety Wyborczej” wystawił panu mecenasowi coś w rodzaju certyfikatu koszerności, stwierdzając, że dostąpił „przemiany”, a nawet wyrażając nadzieję, że jak tak dalej pójdzie, to zaakceptuje nawet „związki partnerskie”, ale nadział się na polemikę, której autor najwyraźniej nie uwierzył w metamorfozę pana mecenasa i zalecał dalszą jego kwarantannę w ciemnościach zewnętrznych, otaczających Olimp, gdzie autorytety moralne spijają sobie z dzióbków nektar i ambrozję.

A skoro już o panu mecenasie mowa, to właśnie dostałem z wydziału karnego niezawisłego Sądu Rejonowego w Warszawie powiestkę informującą, że karna „rozprawa główna” przeciwko mnie rozpocznie się 1 sierpnia o godzinie 10. Chodzi o donos, jaki złożył na mnie pan Jaś Kapela, toteż w ramach przygotowań do atmosfery, jaka niewątpliwie będzie panowała na sali sądowej, pogrążam się w odmętach książki Joanny Siedleckiej „Kryptonim liryka”, zawierającej prezentacje sylwetek wybitnych konfidentów SB ze środowiska literackiego.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Przyjaciele i wrogowie ludu

Przyjaciele i wrogowie ludu

Stanisław Michalkiewicz micha

Kategorię przyjaciół i wrogów ludu wprowadził do publicystyki politycznej Włodzimierz Eljaszewicz Ulianow, znany jako “Lenin”, ale chyba nie jest to jego oryginalny wynalazek, bo ta kategoria pojawiła się podczas Rewolucji Francuskiej, kiedy to Jean Paul Marat wydawał pismo pod tutułem “Przyjaciel ludu”, a i później, jeszcze przed Leninem wydawane było w zaborze austriackim przez Bolesława Wysłoucha pismo pod tym samym tytułem.

Lenin zaś – jak to Lenin – podszedł to zagadnienia “naukowo”, niczym Kukuniek i w pracy: “Kto to są przyjaciele ludu i jak oni walczą z socjaldemokracją” nie tylko zdemaskował fałszywych przyjaciół ludu, ale też położył fundamenty pod sojusz robotniczo-chłopski, który – jeśli oczywiście nie liczyć bezpieki – stanowił ideologiczną podstawę “socjalizmu realnego”, zwanego również “komunizmem”. Przetrwał on – jak pamiętamy – do przełomu lat 80-tych i 90-tych, aż zbankrutował i ludzkość dała sobie z nim spokój.

Dała – ale nie do końca – bo w tradycyjnej postaci przetrwał on np. w Korei Północnej, czy na Kubie aż do dnia dzisiejszego, zaś w postaci zmordenizowanej właśnie jest forsowany zarówno w Ameryce Północnej, jak i w Europie. Kiedy w roku 1990 na zaproszenie UPR przyjechał do Polski laureat nagrody Nobla z ekonomii, prof. Milton Friedman, opowiadał nam, jak gdzieś w połowie lat 80-tych poprosił w Bibliotece Kongresu o program Komunistycznej Partii USA z lat 20-tych i z przerażeniem skonstatował, że wszystkie punkty tego programu zostały w USA zrealizowane. Obecnie rewolucję komunistyczną kontynuuje tam i eksportuje na świat Partia Demokratyczna, której lewe skrzydło, reprezentowane m.in przez panią wiceprezydent Kamalę Harris, to komuna w czystej postaci.

Wspominam o tych korzeniach, bo po 33 latach od sławnej transformacji ustrojowej, również w naszym bantustanie można już dostrzec podział na przyjaciół i wrogów ludu. Na razie nie przybrał on formy specjalnego ustawodawstwa, które – na podobieństwo “ustaw norymberskich” w III Rzeszy, dzieliło obywateli według kryteriów rasowych, ale wszystko przed nami, bo ogniskiem tej awangardy jest środowisko niezawisłych sędziów. Jak wiadomo, nie wystarcza mu już “orzekanie” zgodnie z “ustawami”, bo ambicje tego środowiska sięgają dalej – żeby sędziowie nie tyle “podlegali” ustawom, co je sami sobie pisali.

Ale i na gruncie dotychczasowego ustawodawstwa środowisko jakoś sobie radzi, dzięki czemu możemy już teraz podać przykłady orzecznictwa odwołującego się do leninowskich kryteriów przyjaciół i wrogów ludu.

Oto przed kilkoma laty opinię publiczną poruszył wyrok niezawisłego sądu w sprawie pana Piotra Najsztuba, legitymującego się przerwszorzędnymi korzeniami, ze wzgledu na które został zaliczony do przyjaciół ludu bez najmniejszych wątpliwości. Mimo, że w roku 2017, prowadząc samochód bez prawa jazdy, potrącił był on na pasach dla pieszych 77-letnią kobietę, niezawisły Sąd Okręgowy w Warszawie zatwierdził wyrok uniewinniający pana Najsztuba, a niezawisły Sąd Najwyższy oddalił kasację Prokuratora Generalnego.

Inaczej być nie mogło, bo ten cały Prokurator Generalny jest przedstawicielem reżymu Jarosława Kaczyńskiego, więc jako reprezentujący wrogów ludu z zasady racji mieć nie może, a poza tym w momencie zdarzenia było “ciemno”, więc wszystko zakończyło się wesołym oberkiem. Podobnie wesołym oberkiem zakończyła się sprawa jegomościa, który obrzucił kamieniem samochód “antyaborcyjny”, a następnie próbował wyciągnąć zeń kierowcę, przy okazji uderzajac go drzwiami.

Ponieważ zdarzenie było monitorowane, to niezawisła pani sędzia Louklińska z niezawisłego Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa nie mogła powołać się na “ciemności zewnętrzne” – ale w naszym, znaczy się – sędziowskim – fachu nie ma strachu. Jak nie można kijem, to można pałką, więc pani sędzia Louklińska wykombinowała sobie, że czyn owego jegomoscia charakteryzował się “znikomą szkodliwością społeczną”, więc karać go za to nie można.

A dlaczego czyn charakteryzował się znikomą szkodliwością społeczną? A dlatego, że zaatakowany samochód uprawiał zbrodniczą propagandę antyaborcyjną, a wiadomo przecież, że aborcja jest podstawowym prawem człowieków, a kobietów – w szczególności. Toteż wydała jedynie słuszny wyrok uniewinniający, wyjmując tym samym propagandowe działania wrogów ludu spod ochrony prawnej.

Pewne komplikacje wystąpiły w przypadku niejakiej “Babci Kasi” reprezentującej jedynie słuszny i przyjazny dla ludu ruch “Polskich Babć”, który został u nas zadaniowany w walce o “demokrację”, jak tylko w ramach operacji “Ulica i Zagranica”, Komisja Europejska, na której czele stały podówczas dwa niemieckie owczarki: Jan Klaudiusz Juncker i Franciszek Timmermans, wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę sprawdzania stanu demokracji.

Tedy w ramach walii o demokrację “Babcia Kasia” obrzucała obelgami policjantów, a jednego nawet sprała kijem od szturmówki – bo “Polskie Babcie”, mając w pamięci pochody pierwszomajowe, na demonstracje brały ze sobą szturmówki. Policja – jak to policja – w konfrontacji z przyjaciółmi ludu  zachowuje chwalebną powściągliwość, bo wie, że w przeciwnym razie Judenrat “Gazety Wyborczej” zrobiłby z bardziej energicznego policjanta marmoladę. Jednak co policjant – to policjant – więc niezawisły Sąd Rejonowy dla Warszawy-Środmieścia znalazł się w obliczu potężnego dysonansu poznawczego. “Babcia Kasia”, jako patentowany przyjaciel ludu, żadnego przestępstwa z natury rzeczy popełnić nie może – ale z drugiej strony ten policjant…

Toteż w “wyroku nakazowym”, jak brzmi współczesna, elegancka nazwa starej, poczciwej “kiblówki”, zasądził od “Babci Kasi” 500 złotych grzywny i jakąś nawiązkę dla spałowanego gliniarza. Jestem pewien, że i grzywna i nawiązka zostaną pokryte ze specjalnego funduszu walki o demokrację i praworządność, więc “Baci Kasi” żadna krzywda nie spotka. Jeszcze  tego brakowało, żeby niezawisłe sądy krzywdziły zasłużonych przyjaciół ludu, co to jeszcze samego znały Stalina! “Czas zmienić politykę rolną, lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!” – grzmiał poeta.

Co innego z wrogami ludu. Wobec nich niezawisłe sądy nie mają żadnej litości, odpowiadając w ten sposób na tak zwane “społeczne zamówienie”, znane jeszcze z czasów pierwszej komuny. Oto panna Marika, która wraz z dwiema “nieustalonymi osobami” usiłowała – jak się okazało – nieudolnie – odbrać uczestniczce  “Marszu równości” z udziałem sodomczyków oraz ich sympatyków, płócienną torbę w barwach sodomczykowskich, została przez niezawisły sąd ze znanego na całym świecie z niezawisłości Poznania, skazana na 3 lata bezwzględnego więzienia pod zarzutem “rozboju”.

Ponieważ wróg ludu pracującego miast i wsi oraz osiedli spółdzielczych, mieszkaniowych i rybackich, czyli minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie tylko się za nią ujął i po roku nakazał  wypuścić ją z turmy, ale nawet napisał do prezydenta Dudy o ułaskawienie,  Judenrat “Gazety Wyborczej”, w ramach protestu przeciwko wypuszczeniu zbrodniarki podniósł klangor aż po same nozdrza Najwyższego. Okazało się bowiem, że panna Marika należała do Młodzieży Wszechpolskiej, co w oczach wypróbowanych przyjaciół ludu, co to samego jeszcze znali Stalina, samo w sobie jest zbrodnią niewybaczalną, toteż niezawisły sąd przysolił jej dodatkowo za “chuligankę”, a oskarżający zbrodniarzy prokurator wnosił o odrzucenie apelacji którą próbował wnieść towarzyszący pannie Marice mężczyzna.

Jak widzimy, wbrew przekonaniu pana ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobry, wcale nie panuje on nawet nad podległym sobie aparatem prokuratorskim, który powinność swojej służby dla przyjaciół ludu rozumiał i za komuny i teraz. W efekcie w wymiarze sprawiedliwości naszego bantustanu mamy jeszcze burdel i serdel, ale światełko w tunelu już się pojawia i tylko patrzeć, jak niezwisłe sądy i prokuratura zostaną odpowiednio wytresowane.

Czwarta Rzesza nie może i nie powinna w sposób istotny różnić się przecież od Rzeszy III, no a tam wszystko grało, odkąd wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler sytuację uporządkował. Jak powiedział w “rozmowach przy stole” 16 listopada 1941 roku, “Nasz dzisiejszy wymiar sprawiedliwości już dawno doprowadziłby Rzeszę do rozpadu, gdybym nie stworzył korekty w postaci samopomocy państwowej. Oficer i sędzia – to dwaj nosiciele światopoglądu, a to oznacza władzę. Ale jeśli ma istnieć królestwo sędziów, to sądownictwo musi być tak homogeniczne rasowo,  żeby do prawidłowego orzekania wystarczały ramowe wytyczne.”

Jeśli o to chodzi, to pierwszy krok na tej słusznej drodze został zrobiony jeszcze w latach 90-tych i po roku 2000, kiedy to ABW kontynuowała operację “Temida”, dzięki której każdemu niezawisłemu sędziemu towarzyszy oficer prowadzący. No, może jeszcze nie każdemu, ale walka o praworządność w Polsce tak naprawdę zaczęła się dopiero od 2017 roku, toteż nic dziwnego, że tu i ówdzie mogą jeszcze pojawić się jakieś niedociągnięcia.

Polska groźnie kiwa palcem w bucie

Polska groźnie kiwa palcem w bucie

Stanisław Michalkiewicz    michalkiewicz „Prawy.pl” (prawy.pl)    20 lipca 2023

Zarówno Episkopat Polski, jak i władze państwowe w mig uwinęły się z odfajkowaniem 80 rocznicy rzezi obywateli Rzeczypospolitej, jaką OUN i UPA zaplanowały i przeprowadziły w roku 1943 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, żeby zdążyć przed rozpoczęciem szczytu w Wilnie, na którym Polska bezskutecznie próbowała przekonać pozostałych członków Paktu, by „zaprosili” Ukrainę do NATO. Myślę, że gdyby nie zbliżające się jesienne wybory parlamentarne, to i tego odfajkowania by nie było – no ale wybory się zbliżają, więc ze strachu przed nieprzychylną reakcją części opinii publicznej, coś trzeba było zrobić – ale tak, żeby nikogo nie urazić; zarówno Ukraińców, jak i przede wszystkim – Naszego Najważniejszego Sojusznika, dla którego w tym sezonie Ukraina jest najukochańszą duszeńką.

oteż podczas pierwszego aktu przedstawienia pod tytułem „Sodomia pojednania polsko-ukraińskiego” JE abp Stanisław Gądecki wygłosił wprawdzie buńczuczne przemówienie, w którym między innymi wezwał, by „sprawców nazwać po imieniu”, ale sam się na ten krok nie odważył, toteż „sprawcy” ostatecznie nie zostali nazwani. Widząc, jak Ekscelencja przestraszył się własnej odwagi, reprezentujący Ukraiński Kościół Grekokatolicki JE abp Światosław Szewczuk wysłuchał spokojnie tej buńczucznej tyrady i w odpowiedzi zwrócił tylko uwagę na „obopólne rany”. Ani na krok nie odstąpił od zasadniczej oceny, jaką podtrzymuje w tej sprawie strona ukraińska, według której w roku 1943 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała „wojna domowa”, więc o żadnych „sprawcach” mowy być nie może. W tej sytuacji opowieści o „obopólnych ranach” spotkały się ze złośliwym komentarzem, że Ekscelencji pewnie chodziło o podobno autentyczny przypadek, kiedy jeden z rezunów, zarzynając Polaka, przypadkowo skaleczył się w rękę.

W drugim akcie przedstawienia, który odbywał się w Łucku, było jeszcze gorzej. Pan prezydent Andrzej Duda asystował prezydentowi Zełeńskiemu, który ani słowem nie zająknął się o żadnych „ekshumacjach”, nie mówiąc już o upamiętnieniu ofiar tej masakry, rzucając polskiemu prezydentowi ochłap w postaci deklaracji o potrzebie uczczenia „niewinnych ofiar”. Co to za „ofiary”, skąd się wzięły i co się z nimi stało – na ten temat – ani słowa. Inna rzecz, że prezydent Zełeński, podobnie jak inni członkowie ukraińskich władz, nie uważa, że powinien czynić pod adresem Polski, a zwłaszcza – pana Prezydenta Dudy – jakieś gesty. I on wie i my wiemy, że bez względu na to, co on zrobi, czy czego nie zrobi, Polska, a pan prezydent Duda w szczególności, będzie mu nadskakiwać.

Na tym przedstawienie pod tytułem: „Sodomia pojednania polsko-ukraińskiego” się zakończyło, w związku z czym pan Grzegorz Motyka mógł z ulgą poinformować na łamach „Gazety Wyborczej”, że „sprawę Wołynia” można już zdjąć z „politycznej agendy”. Jednak niezupełnie, bo pozostała jeszcze opinia publiczna z księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, który wcześniej został przez pana prezydenta Dudę obsztorcowany, że zamiast czynnościami kapłańskimi”, zajął się „polityką”. Kiedy to usłyszałem, zaraz przypomniała mi się nie tylko recenzja pana Zagłoby o Rzędzianie: „zobacz, jak chleb bodzie! Ożeń się, mości starosto, to będziesz jeszcze lepiej bódł!” – ale również przemówienie Władysława Gomułki z marca 1968 roku: „Studenci do nauki, literaci do pióra, syjoniści do Syjamu!

Okazuje się, że po 33 latach od sławnej transformacji ustrojowej, kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje. Wprawdzie Sejm i nawet Senat podjęły w tej sprawie „uchwały”, ale jakieś takie bezzębne, mające charakter groźnego kiwania palcem w bucie. Trudno się dziwić, skoro Umiłowanych Przywódców zaczyna już ogarniać amok związany z tworzeniem list kandydatów do Sejmu i Senatu, który usuwa na plan dalszy wszystkie inne sprawy. Owszem, trzeba jak najszybciej spełnić patriotyczne rytuały (bodaj je…!), ale co tu zajmować się jakimiś nieboszczykami, jakimiś ekshumacjami, kiedy przecież rozpoczyna się dzielenie konfitur władzy, a w dodatku nie ma pewności, czy Nasz Najważniejszy Sojusznik nie zmarszczy brwi ze zniecierpliwienia tymi polskimi martyrologiami, kiedy wiadomo, komu przysługuje monopol na takie rzeczy.

Toteż kiedy 11 lipca przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie, gdzie spoczywa młody żołnierz, Orlę Lwowskie, przewieziony tu z „polskich Termopil” czyli cmentarza w Zadwórzu pod Lwowem, grupa obywateli reprezentujacych organizacje kresowe i patriotyczne zebrała się by złożyć wieńce i kwiaty, Komenda Garnizonu naszej niezwyciężonej armii, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, odmówiła delegowania kompanii honorowej i orkiestry. No jasne; honory wojskowe to można oddawać pod pomnikiem Stefana Bandery, który – tylko patrzeć – jak stanie przed odbudowanym Pałacem Saskim, a nie podczas „nielegalnych”, „samowolnych” zebrań obywateli, których nie wiadomo, czy przypadkiem nie inspiruje Putin, co to nieustannie próbuje sypać piasek w szprychy rozpędzonego dziejowego parowozu „pojednania”.

Tego samego dnia wieczorem, w Domu Dziennikarza przy ul. Foksal odbyła się promocja książki przygotowanej przez pana Pawła Zdziarskiego pod tytułem „Wołyń bez mitów”, z wyjątkowo licznym udziałem publiczności. Wśród prelegentów był ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, jak również Leszek Żebrowski, który zwrócił uwagę na charakterystyczny element tego masowego mordu. Wprawdzie masowo mordowali również Niemcy i Sowieci – ale tylko mordowali – natomiast raczej nie pastwili się nad ofiarami, zanim zadali im śmierć. W przypadku rzezi ludności polskiej na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w 1943 roku pastwienie się nad ofiarami było regułą, którą wyrażało hasło: „muczit’” (męczyć). To okrucieństwo charakteryzowało nie tylko ten masowy mord, ale również podobne zbrodnie wcześniejsze, więc może lepiej nie upajać się szczebiotaniem o wzajemnym przebaczeniu, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie ma komu przebaczać, bo nikt nie odczuwa żadnej skruchy?

Przemawiając przed Grobem Nieznanego Żołnierza poseł Grzegorz Braun powiedział, że „państwo polskie zawiodło”. To prawda, ale warto dodać, że nie tylko w tej sprawie. Kończy się właśnie 8-letni okres rządów „dobrej zmiany”, które nie potrafiły, a raczej – nie ośmieliły się nakłonić władz ukraińskich do zgody na ekshumację, nie mówiąc już o upamiętnieniu ofiar.

A przecież można było w umowie z 2 grudnia 2016 roku, w której polski rząd, na podstawie art. 12, zobowiązał się do nieodpłatnego udostępniania Ukrainie zasobów całego państwa zapisać, że owszem – ale dlaczego „nieodpłatnie”, a po drugie – że pod warunkiem, iż rząd ukraiński wyraża zgodę na ekshumację i upamiętnienie ofiar – bo jak nie, to Polska nie tylko nic Ukrainie nie da, ale w dodatku zamknie granicę dla transportów broni i amunicji, a będzie – tak, jak to zrobił Wiktor Orban – przepuszczała tylko konwoje z pomocą humanitarną. Warto zwrócić uwagę, że Węgry też są w NATO i Unii Europejskiej, ale tamtejszy premier nie uważa się za niczyjego sługę, dzięki czemu węgierskie interesy państwowe są respektowane, podczas gdy polskie – niestety nie.

Hipokryzja i bezsilność

Hipokryzja i bezsilność

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    16 lipca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5429

Kiedy to piszę, szczyt NATO w Wilnie jeszcze się nie zakończył, ale już wiadomo, iż nadzieje prezydenta Zełeńskiego, że Amerykanie rozwiną przed nim czerwony dywan, żeby przeszedł po nim do NATO, oddalają się w mglistość. Ciekawe, że wszyscy spodziewali się sprzeciwu ze strony Niemiec, czy Francji, a tymczasem głównym szlabanowym okazał się amerykański prezydent Józio Biden. Z pozoru to zaskakujące, bo przecież Ameryka nie tylko futruje Ukraińców, dzięki czemu – jak podały tamtejsze władze – rezerwy walutowe Ukrainy osiągnęły „rekordowy poziom” ponad 30 mld dolarów. Wyobrażam sobie, jak zacierają na ten widok ręce tamtejsi oligarchowie, a przecież nie tylko Amerykanie Ukrainę futrują. Pod pretekstem wojny USA złapały mocno za mordę wszystkich swoich wasalów, którzy ze zgrzytaniem zębów muszą też Ukrainę futrować – a tu taka siurpryza!

No tak – ale przed szczytem NATO pojawiły się w mediach skrzydlate wieści, że jacyś „byli dyplomaci” amerykańscy prowadzą poufne rozmowy z rosyjskim ministrem Ławrowem. Skoro tak, to nieomylny to znak, że Amerykanie, którzy w 2014 roku kupili sobie Ukrainę za 5 mld dolarów i wkręcili ją w maszynkę do mięsa, teraz kombinują, jakby tu korzystnie ją sprzedać. O tym oczywiście nie trzeba głośno mówić, więc szczyt NATO na pewno gorzką pigułkę, którą prezydent Zełeński będzie musiał przełknąć, opakuje w jakiś efektowny, kolorowy celofan, na przykład w postaci „zapewnień” o strategicznym partnerstwie i „mapie drogowej”.

Warto w związku z tym przypomnieć, że „zapewnienia” to Ukraina miała już w 1994 roku i tyle z tego ma, że zamiast zgody na autonomię w dwóch obwodach: donieckim i ługańskim – jak było to ustalone w porozumieniach mińskich z 2014 i 2015 roku – prawdopodobnie utraciła bezpowrotnie cztery obwody przyłączone do Rosji: doniecki, ługański, zaporoski i chersoński – nie licząc oczywiście Krymu, no i dewastacji państwa, również w sensie demograficznym.

Jeszcze raz okazuje się, że kto ufa „zapewnieniom”, ten sam sobie szkodzi – jak to miało miejsce w przypadku Polski w roku 1939, czy Jugosławii w roku 1941 – ale władze polskie najwyraźniej o tym nie pamiętają. „Nesweek” właśnie doniósł, że na Ukrainie „tajną wojnę” prowadzi nie żadna Ukraina, tylko CIA, a Polska jest w nią umoczona po same uszy. Okazuje się, że my jak nie z KGB, to z CIA – bo przecież w tajnej wojnie u boku CIA uczestniczyły już dawno stare kiejkuty – te same, co kiedyś wojowały u boku KGB. Tym razem stały na świecy, podczas gdy w Starych Kiejkutach pierwszorzędni amerykańscy fachowcy oprawiali na żywca delikwentów zwożonych samolotami z bazy w Guantanamo – za co dostały od Wuja Sama 15 mln dolarów w gotówce.

Ciekawe, co dostanie pan prezydent Duda, który dla Amerykanów – no i oczywiście – Ukraińców – gotów jest na wszystko, włącznie z wkręceniem w maszynkę do mięsa również Polski? Tymczasem w Ameryce w przyszłym roku odbędą się wybory na prezydenta, w których Józio Biden zamierza uczestniczyć, najwyraźniej upierając się, że będzie przewodził Ameryce i światu do upadłego – w związku z czym ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu powiedzieć: „wiecie, rozumiecie Biden, wy kończcie tę awanturę na Ukrainie najlepiej jeszcze w tym roku, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa”. I dlatego wileński szczyt – zgodnie z przewidywaniami pana Andersa Rasmussena, który coś tam przecież musiał wiedzieć – nie wypracuje „jednolitej strategii” wobec Ukrainy – oczywiście jeśli nie liczyć „zapewnień”. Tego gówna NATO nikomu nie żałuje, podobnie jak prezydent Zełeński nie żałuje żadnemu gościowi alarmowych syren w Kijowie.

Tymczasem w Polsce akurat 11 lipca przypada 80 rocznica rzezi wołyńskiej, w ramach której OUN i UPA zaplanowały i przeprowadziły masowy mord na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej, żeby w ten sposób oczyścić teren pod przyszłe ukraińskie państwo. Ta rocznica jest szalenie niewygodna dla naszych Umiłowanych Przywódców, zarówno kościelnych, jak i państwowych. Z jednej strony bowiem społeczeństwo, a przynajmniej spora jego część, coraz wyraźniej się niecierpliwi na widok ukraińskiej buty i nieustępliwości, którą niedawno, w krótkich żołnierskich słowach wyraził pan Drobowycz z tamtejszego IPN – że mianowicie nie będzie żadnej zgodny na ekshumację ofiar, nie mówiąc już o zgodzie na ich upamiętnienie, dopóki Polska wcześniej nie odbuduje na swoim terytorium wszystkich pomników UPA.

Jestem pewien, że nie jest to ostatnie słowo, bo gdyby Polska się na to zgodziła, to zaraz pojawi się warunek następny – żeby przed odbudowanym Pałacem Saskim w Warszawie, stanął pomnik Stefana Bandery, uważanego na Ukrainie za świątka zarówno przez władze państwowe, jak i tamtejszy, grekokatolicki kościół narodowy. Przed wyborami, w które hierarchia kościelna ostentacyjnie angażuje się po stronie rządu „dobrej zmiany”, trzeba było jednak wykonać jakiś gest pod publiczkę, chociaż z drugiej strony Nasz Najważniejszy Sojusznik surowo przykazał naszym Umiłowanym Przywódcom: „primum non nocere”, co się wykłada, żeby przede wszystkim nie szkodzić – oczywiście amerykańskim interesom na Ukrainie. Toteż zarówno Episkopat, jak i pan prezydent Duda z całym rządem, miotają się między tą Scyllą i Charybdą, co powoduje, niezamierzone zapewne, efekty groteskowe.

Episkopat urządził w Warszawie i Łucku przedstawienie ociekające hipokryzją. JE abp Stanisław Gądecki wygłosił w ramach tej imprezy buńczuczne przemówienie, w którym domagał się m.in. „nazwania sprawców po imieniu” – ale sam nie ośmielił się ich nazwać. Od kogo w takim razie się tego domagał – tajemnica to wielka. Ale nie tak znowu wielka, bo wiadomo, że ukraińska polityka historyczna stoi na nieubłaganym stanowisku, iż w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej trwała „wojna domowa”, a w tej sytuacji o żadnych „sprawcach”, których trzeba by nieubłaganym palcem wskazać, nie może być mowy. Toteż grekokatolicki hierarcha, arcybiskup większy Światosław Szewczuk, spokojnie wysłuchał tyrady abpa Gądeckiego, ze swej strony wtrącając passus o obopólnych ranach. Znawcy przedmiotu powiadają, że prawdopodobnie miał na myśli podobno autentyczny przypadek, kiedy jakiś rezun z UPA, zarzynając Polaka, przypadkowo skaleczył się w rękę. Wprawdzie we wspólnym oświadczeniu obydwu dygnitarzy znalazł się passus o „potrzebie ekshumacji”, ale sęk w tym, że arcybiskup Szewczuk nie ma w tej sprawie nic do gadania, więc zgoda na takie sformułowanie nic go nie kosztuje. Tymczasem w Łucku, gdzie odbył się drugi akt tego przedstawienia, prezydent Zełeński wprawdzie wspomniał o „niewinnych ofiarach” – widocznie oprócz nich były też ofiary „winne” – ale o ekshumacji – ani słowa, podobnie jak o upamiętnieniu ofiar w miejscach, gdzie znajdowało się ponad tysiąc wymordowanych, spalonych i startych z powierzchni ziemi polskich wsi, A pan prezydent Duda, ograny jak dziecko, już tylko statystował w tym żałosnym pokazie bezsilności Polski. Toteż pan prof. Grzegorz Motyka, wspierający gdzie to tylko możliwe, ukraiński punkt widzenia, z wyraźnym uczuciem ulgi zakomunikował w żydowskiej gazecie dla Polaków, że sprawę „Wołynia” możemy już „zdjąć z politycznej agendy”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Wizje tytanów myśli

Stanisław Michalkiewicz wizje-tytanow

“Nie temu bowiem system służy,

by prolet gnuśniał w dobrobycie

lecz aby wizje gigantyczne

tytanów myśli wcielać w życie”

– pisał w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak” Janusz Szpotański.

No dobrze – ale jakich tytanów? Na przykład Józefa Stalina, co to wynalazł “naukę przodującą”, która w postaci nieco zmodyfikowanej właśnie przeżywa renesans na uniwersytetach. Mówię oczywiście o takz studiach genderowych, które w swoich założeniach są bardzo podobne do rewelacji  wybitnego przedstawiciela “nauki przodującej” Trofima Łysenki.

Ten Łysenko twierdził, że dzięki swoim pracom w zakresie genetyki udało mu się wyhodować pszenicę z perzu. Perzu w Związku Radzieckim było bardzo dużo, znacznie więcej, niż pszenicy, podobnie, jak kiszonek na Ukrainie: “Bywa, że mija za dzionkiem dzionek, a tam nic nie ma oprócz kiszonek” – twierdził wybitny ukraiński poeta Taras w “Rozmowie w kartoflarni”, prowadzonej z udziałem”Gnoma”, czyli Władysława Gomułki, który też był tytanem myśli, podobnie jak Kukuniek, chociaż ten czuł się trochę nieswojo w gronie “mędrców Europy”, gdzie został skierowany przez Donalda Tuska, aby reprezentował nasz nieszczęśliwy kraj.

Toteż Gnom wypytywał Tarasa o różne rzeczy, na przykład – o makuchy, czy one też są na Ukrainie, czy ich tam nie ma. Bo makuchy miały dźwignąć na niespotykanie wysoki poziom zarówno rolnictwo, jak i hodowlę, które były oczkiem w głowie Gnoma. Na Ukrainie makuchów było pod dostatkiem, podczas gdy w Polsce ich brakowało, co strasznie martwiło Gnoma.

“Ach te makuchy, ach te makuchy!

Toż socjalizmu, są wprost złe duchy!

Gdy tylko w Polsce obejmę władzę,

szereg surowych ustaw wprowadzę.

Za krowobójstwo, za świniobicie,

będę odbierał mienie i życie!”

Więc “nauka przodująca” bardzo się Józefowi Stalinowi spodobała i kto nie wierzył w Łysenkę narażał się na poważne nieprzyjemności, znacznie poważniejsze od tych, którzy dzisiaj nie wierzą, dajmy na to,  w panią Agnieszkę Graff. Toteż członek Polskiej Akademii Nauk, prof. Kazimierz Petrusewicz na wszelki wypadek wierzył w Łysenkę jeszcze w roku 1964, w 11 lat po śmierci Stalina, aż ktoś życzliwy mu wytłumaczył i uspokoił, że już nie musi.

Jak widzimy, z gigantycznymi wizjami tytanów myśli nie ma żartów, bo w ich głowach lęgną się, jedna za drugą, podobnie jak “koncepcje” w głowie Kukuńka, wielkie idee, o których Aldous Hyxley pisał, że właśnie z nich rodzą się  wielkie nieszczęścia. Wspólnym mianownikiem  tych wielkich idei jest oczywiście pragnienie przychylania nam nieba. Jak mówił opisywany w “Towarzyszu Szmaciaku” sekretarz Partii w Pcimiu, niejaki Wardęga, co to miał Żydówkę żonę i syna Aleksa wyposażonego w “mózgowe zwoje” –

“Tu, gdzie się teraz pasą owce,

zbuduję Pewex i wieżowce,

siłownię-gigant, port, lotnisko,

muzea, uniwersytet – wszystko!

Ja chcę Pcim podnieść, uszczęśliwić,

ja chcę nim cały świat zadziwić!”

Nietrudno się domyślić, że takie ambitne programy, którym, mówiąc nawiasem, hołduje również rząd ”dobrej zmiany”, muszą kosztować – ale “gdy władzę twórczy szał ogarnie, to nie ma dla niej rzeczy trudnej” – no a potem, kiedy tytanowie myśli spoczywają  już w pokoju w alejach zasłużonych, trzeba spłacać zaciągnięte przez nich długi przez dwa, a nawet trzy pokolenia.

A tymczasem czytamy, że Unia Europejska od roku 2030 zamierza zlikwidować na swoim terenie sprzedaż papierosów.  Już teraz rozmnożyły się zakazy palenia, również na wolnym powietrzu, jeśli tylko jest to przystanek autobusowy, czy peron kolejowy. Skoro tedy od 2030 roku nie będzie można w Rze… to znaczy – pardon – w Unii Europejskiej sprzedawać papierosów, to z całą pewnością będzie to wstęp do całkowitego zakazu ich palenia.

Najwyraźniej wśród wariatów w sensie medycznym, którzy opanowali Unię Europejską, zapanowało pragnienie długiego życia. Jest w tym pewna logika, bo skoro coraz więcej ludzi pod wpływem komunistycznej propagandy, przestaje wierzyć w życie wieczne, to nic dziwnego, że chcieliby przynajmniej żyć długo. Wskutek tego wpadają w szpony rozmaitych szarlatanów, którzy stręczą im różne „cudowne diety”, albo – co gorsza – zaczynają obdarzać nieograniczonym zaufaniem doktorów, a doktorzy – jak to doktorzy – też mają swoje ideały zdrowego życia i chętnie by je narzucili każdemu człowiekowi – oczywiście dla jego dobra – żeby umierał zdrowszy.

Dopóki nie wychodzi to za próg gabinetu lekarskiego, to nie ma wielkiego, albo nawet żadnego niebezpieczeństwa, bo w takiej sytuacji nikt nie musi stosować się do wskazówek doktora. Problem zaczyna się w momencie, gdy doktorzy, na przykład w postaci gangu pretensjonalnie nazywającym się „Światową Organizacją Zdrowia”, przekształcają się w tytanów myśli i zaczynają rozmaite swoje wynalazki wymuszać. Jest to też rodzaj „nauki przodującej”, jako że we wspomnianym gangu decyzje podejmowane są przez głosowanie. Tak na przykład gang w tym właśnie trybie zadekretował, że dotychczasowe zboczenia płciowe przestały być zboczeniami, a stały się szlachetnymi „orientacjami”.

Tymczasem przez głosowanie żadnego faktu ustalić niepodobna, bo głosowanie dostarcza nam wyłącznie informacji o tym, co myślały, albo czego chciały osoby głosujące – a nie tego, jak jest naprawdę.

To, jak jest naprawdę, możemy tylko zbadać i stwierdzić – a nie ustalić przez głosowanie. Toteż przyzwolenie na działanie tego gangu jest wyjątkowo niebezpieczne, bo wskutek uprawianego tam szamaństwa, czyli „nauki przodującej”, cała ludzkość zostaje poddawana tyranii, w porównaniu z którą asyryjska despotia, czy wyczyny Stalina, albo Hitlera wyglądają na łagodne.

A skoro już wspomniałem o wybitnym przywódcy socjalistycznym Adolfie Hitlerze, to wypada przypomnieć, że w kwestii palenia tytoniu, czy w ogóle diety, miał on poglądy bardzo zdecydowane, a jeśli powstrzymywał się z ich narzucaniem zarówno Niemcom, jak i narodom podbitym, to ze względu na toczącą się wojnę. Ale po wojnie… Ten przykład pokazuje, że nawoływania militarystów, by korzystać z wojny, bo pokój będzie straszny, wcale nie są tak całkiem pozbawione podstaw.

Wróćmy jednak do Hitlera, który podczas rozmowy przy stole, datowanej 22 stycznia 1942 roku wieczorem, powiedział, co następuje:

„Nie udałoby nam się skutecznie wprowadzić w Niemczech narodowego socjalizmu, gdybym zabronił spożywania mięsa. (…) Dopóki jadłem mięso, ogromnie się pociłem. Na jednym z zebrań wypiłem cztery miary piwa, a i tak straciłem dziewięć funtów! Potem wypiłem jeszcze sześć butelek wody.

Odkąd stałem się wegetarianinem, potrzebuję tylko łyk wody od czasu do czasu. Jeżeli położyć przed dzieckiem mięso i ciasto albo jabłko, nigdy nie sięgnie po mięso – to atawizm! Tak samo nie zaczęłoby pić wina czy piwa albo palić, gdyby nie widziało, jak to robią dorośli! (…) Kiedy przychodzę do lokalu, w którym ktoś pali, za godzinę – półtorej, dostaję kataru. Bakterie rzucają się na moje ciało, dym je pociąga, rozkoszują się ciepłem!”

No to teraz już wiemy, z inspiracji którego tytana myśli Unia Europejska zamierza wprowadzić wspomniany zakaz sprzedaży papierosów. Jest już przecież dawno po wojnie, a IV Rzesza nie może i nie powinna w jakiś istotny sposób różnić się od Rzeszy III. Wyobrażam sobie, jak Adolf Hitler zaciera ręce z uciechy.

Sodomia „pojednania”

Sodomia „pojednania”

Stanisław Michalkiewicz   13 lipca 2023 sodomia

Właśnie z udziałem Episkopatu Polski rozpoczęła się sodomia pojednania polsko-ukraińskiego. Muszę powiedzieć, że Episkopat w takich pojednaniach zaczyna chyba nabierać rutyny. W sierpniu 2012 roku, trzy lata po tym, gdy z łaski prezydenta USA Baracka Obamy, Polska 17 września 2009 roku przeszła spod kurateli amerykańskiej pod kuratelę „strategicznych partnerów” tzn. Niemiec i Rosji – Episkopat ręką JE abpa Józefa Michalika podpisał wraz z patriarchą Moskwy i Wszechrusi Cyrylem, deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim. No a teraz – z ukraińskim.

Czy ta deklaracja unieważni tamtą, zgodnie z zasadą: lex posterior derogat priori tym bardziej, że mężny naród ukraiński akurat wojuje z podłym narodem rosyjskim, w czym my nie tylko mu kibicujemy, ale na podstawie umowy podpisanej 2 grudnia 2016 roku przez pana Antoniego Macierewicza – podówczas tubylczego ministra obrony narodowej – udostępniamy Ukrainie nieodpłatnie zasoby całego naszego bantustanu? Nie jesteśmy w tym odosobnieni, dzięki czemu – jak poinformowały właśnie ukraińskie władze – walutowe rezerwy Ukrainy osiągnęły rekordowo wysoki poziom ponad 30 mld dolarów. Wyobrażam sobie, jak ta wiadomość musiała ucieszyć tamtejszych parchów-oligarchów.

Wróćmy jednak do sodomii pojednania polsko-ukraińskiego. Mowa jest tam o „tragedii”, nad którą oczywiście wszyscy ubolewamy, ale ubolewanie, to jedna rzecz, a przebaczenie, to rzecz druga – toteż „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Problem polega na tym, że nie bardzo jest komu przebaczać, ponieważ strona ukraińska wcale nie poczuwa się do winy. Świadczy o tym zarówno ukraińska ocena wydarzeń, jakie przed 80 laty rozegrały się na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej – że miała tam miejsce „wojna domowa”, a nie żadne „ludobójstwo”, z którego trzeba by się kajać – jak i okoliczność– że strona ukraińska projektodawców i wykonawców tej „tragedii” wynosi – może jeszcze nie na ołtarze, chociaż na drodze podlizywania się banderowcom pewnie i tego doczekamy – ale na pomniki – jak najbardziej. Jest to zrozumiałe tym bardziej, że współczesna Ukraina korzysta z ówczesnego ludobójstwa na Polakach, które miało dostarczyć Ukraińcom „przestrzeni życiowej” (po niemiecku – Lebensraum) – no i dostarczyło – co Polska z podkulonym ogonem przyjmuje do wiadomości.

Nie tylko przyjmuje do wiadomości, ale w dodatku tradycyjnie już wyrzeka się wymordowanych podówczas obywateli polskich. Władze polskie zachowały milczenie w roku 1937, kiedy to za kordonem NKWD przeprowadzała „operację polską”, w następstwie której około 100 tys. Polaków, co to znaleźli się po niewłaściwej stronie traktatu ryskiego straciło życie, a drugie tyle zostało deportowanych na syberyjską poniewierkę – ale to byli tylko Polacy, a nie polscy obywatele. Tymczasem Polacy mordowani w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej przez Ukraińców, którzy może i byli „szowinistami”, a może tylko Ukraińcami – byli obywatelami Rzeczypospolitej, ale Rzeczpospolita w roku 1943 ich się też wyrzekła – tym razem nie ze strachu przed Stalinem, tylko – przed Churchillem.

Jak pisze w swoich pamiętnikach Adam hr. Ronikier, Delegatura Rządu na Kraj kategorycznie zabroniła Radzie Głównej Opiekuńczej organizowania polskiej samoobrony, chociaż – jak świadczy przykład z Równego, gdzie dwaj działacze RGO załatwili z niemieckim Kreishauptmanem broń i amunicję dla Polaków, a następnie rozprowadzili ją po rejonie, Polacy nie tylko potrafili utrzymać Ukraińców w ryzach, ale zaprowadzili bezpieczeństwo i porządek na tym obszarze.

No a teraz zarówno władze Rzeczypospolitej, ofuknięte niedawno przez pana Drobowycza z ukraińskiego IPN, ze swej strony ofuknęły księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, który za prezydenta Lecha Kaczyńskiego sam jeden sprzeciwił się prowokacyjnemu marszowi banderowców przez Polskę do Monachium. Episkopat, zamiast skorzystać z okazji, by przynajmniej siedzieć cicho, gdy nie starcza mu odwagi by powiedzieć prawdę – leje krokodyle łzy nad „tragedią” w ramach sodomii „pojednania” z udziałem ukraińskiego duchowieństwa z tamtejszego kościoła narodowego, który ani myśli wyrzekać się kultu Stefana Bandery. Ciekawe, jak daleko jeszcze zaprowadzi Przewielebnych Księży Biskupów ten sojusz ołtarza z tronem?

Bo nie ulega wątpliwości – chociaż o tym nie trzeba głośno mówić – że to nikczemne i tchórzliwe postępowanie aktualnych polskich władz państwowych i kościelnych, jest następstwem nacisków ze strony Stanów Zjednoczonych, które dla banderowców mają stosunek tradycyjnie wyrozumiały, jeśli nawet nie cieplejszy. Po wojnie wybaczyły im kolaborację z Hitlerem, co prawda dość jednostronną, niemniej jednak, podczas gdy winowajcy znacznie drobniejszego płazu wędrowali na szubienicę, albo do lochu.

Przyczyna była prosta; Anglosasi, którzy przedstawicieli innych narodów, a zwłaszcza narodów Europy Wschodniej w ogóle nie uważają za równych sobie ludzi – chociaż nigdy się do tego nie przyznają – uznali banderowców za znakomity materiał dla potrzeb dywersji wobec Związku Sowieckiego podczas „zimnej wojny”, w związku z tym nawet Żydom nie pozwalają powiedzieć na nich złego słowa. Świadczy o tym choćby miłująca prawdę pani Anna Applebaum, nasza „Jabłoneczka”, która banderyzm rozgrzeszyła, jako istotny składnik ukraińskiej tożsamości narodowej. Z kolei za komuny Ukraińcy „budowali socjalizm”, więc na wypominanie im jakiegoś Bandery czy Szuchewycza, ani Stalin, ani Chruszczow, ani Breżniew nie dawali przyzwolenia. Dlatego ukraińska diaspora w USA i Kanadzie została ideologicznie i politycznie zdominowana przez banderowców.

Kiedy byłem w Ottawie, zapytałem prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej, który z przedstawicielami Światowego Związku Ukraińców w Toronto prowadził jakieś rozmowy, czy w tym Związku jest reprezentowany jakiś inny kierunek polityczny poza banderowskim, na co odparł, że nie tylko, że żadnego innego nie ma, ale w dodatku – „niechby spróbował być!”. Więc teraz, kiedy Amerykanie w 2014 roku za 5 miliardów dolarów kupili sobie Ukrainę, a teraz kombinują, jakby tu ją jakoś korzystnie sprzedać, banderowcy nie tylko są nadal pod amerykańską ochroną, ale Nasz Pan Miłosierny z Waszyngtonu najwyraźniej kazał podkulić chwosty swoim wasalom, co oni w podskokach właśnie wykonują. Z kolei politycy ukraińscy przez te lata doskonale opanowali sztukę obcinania kuponów politycznych i finansowych od prezentowania Ukrainy na terenie międzynarodowym, jako państwa specjalnej troski. Podobne to jest do upośledzonego na umyśle dziecka, któremu przezorniej będzie się nie sprzeciwiać, bo nigdy nie wiadomo, co wtedy zrobi – czy poderżnie gardło sobie, czy może całej rodzinie, a potem podpali dom. Toteż nikt się nie sprzeciwia, tyko z miedzianym czołem żyruje wszelkie łgarstwa tamtejszej „polityki historycznej”.

Francją rządzą eunuchy: Jedynym prawdziwym mężczyzną jest pani Maryna.

Francją rządzą eunuchy: Jedynym prawdziwym mężczyzną jest pani Maryna. Zamieszki, jakie wybuchły po zastrzeleniu 17-letniego złodziejaszka.

https://nczas.com/2023/07/08/michalkiewicz-jedynym-prawdziwym-mezczyzna-jest-pani-maryna/

W jednym z najnowszych felietonów, Stanisław Michalkiewicz skomentował sytuację we Francji. Publicysta odniósł się do zamieszek, jakie wybuchły po zastrzeleniu „17-letniego złodziejaszka”.

Michalkiewicz przypomniał, że „w Nanterre policjant zastrzelił 17-letniego złodziejaszka”.

– Rozpętało się piekło, nie tylko w Paryżu i na przedmieściach (…), ale na przedmieściach innych miast francuskich, dochodzi tam do niszczenia mienia, tzn. podpalania samochodów, rozbijania sklepów, napaści rabunkowych na przechodniów, którzy nieostrożnie wyszli z domu o tej porze – powiedział.

– Policja zachowuje się raczej powściągliwie, dlatego że obawia się, że jak się stanowczo bardziej zachowa, to wtedy dobre panie, te francuskie Janiny Ochojskie, zaraz ich oskarżą o stosowanie przemocy (…). Policja w zasadzie nie przeciwdziała temu, tak jakby czekała na rozwój wypadków – ocenił.

– Rozwój wypadków jest burzliwy, dlatego że np. w Marsylii podpalona została największa biblioteka w mieście. Nie wiem dlaczego akurat na tej bibliotece ta łobuzeria, dzicz wywarła swoją złość dodał.

Zdaniem Michalkiewicza opinia, że „Francji już nie ma, że została skolonizowana”, jest „trochę przesadna, dlatego że skolonizowane zostały duże miasta i przedmieścia zwłaszcza, gdzie policja się boi zaglądać, natomiast prowincja francuska została taka, jaka była”.

– Nie wiadomo, jak to dalej pójdzie, między innymi dlatego, że Francją rządzą eunuchy. Od śmierci generała de Gaulle’a tam jedynym prawdziwym mężczyzną jest pani Maryna Le Pen, a reszta to są eunuchy, które chyba nie wiedzą już do jakiej płci należą, w związku z tym nie są w stanie opanować tej sytuacji – ocenił.

Ta łobuzeria z przedmieść, która jest już w trzecim pokoleniu na socjalu, bo oni się tam pracą nie zhańbili. Już w trzecim pokoleniu jest na socjalu, od czasu do czasu rusza na miasto, zaczyna palić samochody, rozbijać sklepy itd., rząd mówi, że zrobi z nimi porządek, ale nie robi porządku, tylko po cichutku im podwyższa socjal, a im właśnie o to chodzi, żeby im podwyższać socjal.

– Epilogiem tych zabaw są marsze przeciwko przemocy, bo francuskie eunuchy, które się nawet boją powiedzieć przeciwko komu maszerują (…), więc maszerują przeciw przemocy.

Jak dodał, „Arabowie i Senegalczycy stoją na chodnikach i na widok tych smutasów, to zataczają się ze śmiechu”.

– Nie wiadomo jak to się skończy, bo widzimy, że budzi się reakcja na te umizgi do łobuzerii w postaci partii radykalniejszych, które dochodzą do głosu – podkreślił, przywołując przykłady Niemiec i Szwecji.

Panie Piperman, czy pan jestesz szczęszliwy?

Maskirowka

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    4 lipca 2023 Panie Piperman, czy pan jestesz szczęszliwy?

Panie Piperman, czy pan jestesz szczęszliwy?

Nu, a dlaczego ja mam bycz szczęszliwy?

Ja myszlę, że dżyszaj każdy stary czekista i Żyd powinien bycz szczęszliwy.

Nu, może on powinien bycz szczęszliwy, ale dlaczego, panie Biberglanc? Kto dał taki rozkaz i dlaczego – pan wiesz?

Rozkazu żadnego ja nie wiem, ale mnie wystarczy poczytacz na mediach i posłuchacz po radiach i pooglądacz w telewizjach, żebym ja był szczęszliwy.

A co pan, panie Biberglanc, takiego zobaczyłesz po tych telewizjach? Jakiesz momenty?

Jakie znowuż momenty, panie Piperman? W naszym wieku już nie ma żadne momenty. Ja jestem szczęszliwy, jak ja zobaczyłem, jaką udaną maskirowkę zrobił Putinu z tym naszym Żydkiem Prygożynem.

Aaaa, tak mnie pan mów! To sam cymes! Ten Putinu to Paganini maskirowki! Cały szwiat w nią uwierzył, no – może z wyjątkiem generała Leona Komornickiego, co to od razu wyczuł maskirowkę.

Masz pan Recht, panie Piperman. Nu, ale pan generał Komornicki skończył Woroszyłówkę, to on takie rzeczy ma w małym palcu, a te inne, to nigdy nie są pewne. Ony czekają, co powie Michniku, albo – co powiedzą w ukraińskim Sztabie Generalnym – i dopiero potem robią analizy znaczy sze – z tych fusów. A wtedy Michniku powiada, że ekszperczy mówią to samo, co i on i wszystkie mikrocefale sze nadymają, że zjadły wszystkie rozumy.

Ach, Michniku to mało jaja nie zniósł. Już mu sze zaczęło wydawacz, że nastał koniec Putinu, że nasze Żydki znowu zrobiły w Rosji rewolucję i teraz to już rewolucja zwyczęży i w Rosji i w Ameryce – a jak zwyczęży w Ameryce, to Ameryka spuszczy z wodą Kaczoru, premierem zostanie Tusku, on podżeli sze z Ukrainą, a Ameryka pozwoli Niemcom dokończycz dżeła zjednoczenia, a na resztówcze urządży Judeopolonię pod nadzorem Judenratu i w ten sposób załatwi sprawę ustawy nr 447. Ja go rozumię, bo kto na jego miejscu nie byłby szczęszliwy, – gdyby to tylko była prawda? Ale to nieprawda, prawda panie Biberglanc?

Nu, prawda, że nieprawda. Bo to była maskirowka, znaczy – razwiedka bojem. Uważasz pan, panie Piperman, Putinu kazał temu Prygożynowi rozpuszczycz japę, że Szojgu i Gierasimow powinny pójszcz w odstawkę, bo Ameryka wcale nie chczała wojny, tylko Szojgu chczał zostacz marszałem i wreszcze – że ony nie dają jemu amunicji i on sze wycofuje z Bachmutu. A przeczesz ten Prigożyt to nastojaszczy ruski czeławiek, to jak on mógł nie wiedżecz, że w Rosji nikomu takich samowolek nie wolno robicz?

Nu, za Stalinu to za mniejsze rzeczy szło sze do dołu z wapnem, a nawet i Breżniew by za to nie popuszczył. A tu Putinu, co to odczął tego Prygożyna od stryczka i pozwolił jemu zostacz parchem-oligarchem miałby takie rzeczy tolerowacz? No i jak wszystkie sojuszniki Zełeńskiego zaczęły sze namawiacz, czo to będże, jak po obydwu stronach frontu staną naprzeczyw szebie nasze Żydki, to Putinu kazał pucz zakończycz. No i Prygożyn nakazał odwrót spod Moskwy, żeby nie rozlewacz krwi. W nagrodę Putinu darował mu życze, a Wagnerowców poddał pod Szojgu. Ale żeby maskirowka trwała do końca, to nazwał go priedatielem i wojennym miatieżnikiem – żeby mu sze przypadkiem nie przewróczyło w głowie. I kazał Łukaszenku, żeby go wziął na Białorusz, dokąd pewnie Szojgu wkrótce przerzuczy Wagnerowców, a wtedy Ukraina już nie będże wiedżała, czy udawacz kontrofensywę na wschodże, czy zasłaniacz sze od północy – i tak dotrwa do 11 lipca, kiedy szczyt NATO w Wilnie „nie wypracuje jednolitej strategii dla Ukrainy” – jak powiedżał ten Rasmussen, a z kolei ten cały Stoltenberg powiedżał, że żadnego zaproszenia Ukrainy do NATO w Wilnie nie będże, tylko, że wszyscy sze zgodzą „przybliżacz Ukrainę do Sojuszu”. Nu, przybliżacz to można i sto lat!

A Swietłana Cichanouska powiedżała, że Białorusz nie potrzebuje bandytów, tylko pokoju. Czekaw jestem, z jakiego klucza by czwierkała, jakby rabiny i Blinken kazały dajmy na to, jej przyjącz Prigożyna na czerwonym dywanie. Pewnie chodżyłaby koło niego na zadnich nogach!

Ale rabiny tu nie miały nic do gadania, a poza tym i Jóżio Biden powiedżał, że Ameryka sze w ten pucz nie wstrącała, choczasz Prygożyn wtrączył sze w amerykańskie wybory i kazał wybracz Trumpa.

Kazał wybracz Trumpa? A rabiny co na to?

A co miały mówicz, jak Prygożyn to przeczesz nasz człowiek? W każdym raże ony z początku tak chyba myszlały, a i potem też, jak Trump podpisał ustawę 447? Ony Trumpa nie lubiły, wolały Hilarzycę, ale jak sze nie ma co sze lubi, to sze lubi, co sze ma.

Nu, a co na to Niemcy, panie Piperman?

Ach, ony albo tak udają, albo naprawdę zgłupiały. Ony powiedżały, że Prygożyn sze cofnął, bo zobaczył, że ludu go nie popiera. Uważasz pan, panie Biberglanc? Ludu! Jakby Hitler to usłyszał, to by chyba sobie palce ze złoszczy poobgryzał!

Ale Prygożyn mówił, że ludu go popierał, że ony machały chorągiewkami i że sze do niego szmiały.

A jakby koło panu przejeżdżały na tankach takie gołoworiezy, to pan bysz nie machał chorągiewką i sze nie szmiał do Prygożynu?

Ajajajajajajaj! Co pan mówisz takie rzeczy! Pewnie, że bym machał i że bym sze szmiał. Pan wiesz, panie Piperman, jak to u nasz jest, że zawsze naszy zwyczężają. Jacy „naszy”? Ano, czy, co zwyczężają! He, he!

Nu to ja teraz panu zapytowywuję, czy panu jestesz szczęszliwy?

A dlaczego ja nie mam bycz szczęszliwy, jak Putinu, staremu czekistu, choczasz my od niego starsze i my znali samego Stalinu, udała sze taka piękna maskirowka, że cały szwiat dał sze na to nabracz – z wyjątkiem generała Leona Komornickiego? Ten od razu spenetrował prawdę – no ale on skończył Woroszyłowkę, a ony nie.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Magdalenkowcy

Magdalenkowcy

Stanisław Michalkiewicz magnapolonia

W 1989 roku pan generał Czesław Kiszczak, któremu panowie Daniel Fried z ramienia amerykańskiego Departamentu Stanu i Władimir Kriuczkow, ówczesny szef KGB, przekazali uzgodnione zasady transformacji ustrojowej w Polsce do wykonania, w Magdalence rozpisał polityczne role między poszczególnych aktorów, zaangażowanych przez wywiad wojskowy do tego przedstawienia. Od 1986 roku, kiedy po spotkaniu prezydenta Reagana z Gorbaczowem w Reykjaviku okazało się, że istotnym elementem nowego porządku politycznego w Europie, który miałby zastąpić rozsypujący się porządek jałtański, będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej, w państwach tego regionu rozpoczęły się przygotowania do “transformacji ustrojowej”.

W Polsce, oprócz uwłaszczenia nomenklatury, żeby w nowych warunkach ustrojowych zajęła odpowiednią pozycję społeczną, elementem tych przygotowań było skompletowanie przez wywiad wojskowy takiej “reprezentacji społeczeństwa”, do której generał Kiszczak miałby zaufanie. Możemy to wydedukować z notatek z rozmów Jacka Kuronia z pułkownikiem SB Janem Lesiakiem, za pośrednictwem którego ten wybitny przedstawiciel “lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców, co to w latach 60-tych, na tle konfliktu na Bliskim Wschodzie, pokłócili się z partią, a w latach 70-tych utworzyli jeden z nurtów “opozycji demokratycznej” –  Jacek Kuroń – przedstawił wywiadowi wojskowemu ofertę.

Ogólnie biorąc taką, że jeśli wywiad wojskowy dyskretnie pomoże “lewicy laickiej” w wymiksowaniu z podziemnych struktur “ekstremy”, to “lewica laicka” w rewanżu zagwarantuje komunistycznej nomenklaturze zachowanie pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych i  zachowanie łupów zdobytych w ramach uwłaszczania. Toteż rozpoczęło się eliminowanie “ekstremy”, a w Magdalence generał Kiszczak zatwierdził “reprezentację społeczeństwa” pod przewodnictwem Kukuńka, który w drugiej połowie lat 70-tych został zdjęty z listy konfidentów SB, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa został przejęty przez wywiad wojskowy.

Warto przypomnieć, że w Magdalence, obok Kukuńka, czy Michnika, siedział przy wódeczce Lech Kaczyński, a bracia Kaczyńscy w roku 1990 nastręczyli Polakom Kukuńka na prezydenta. W ten sposób ukształtowała się tubylcza scena polityczna. Z jednej strony “Jasnogród”, a z drugiej “Ciemnogród”; siły jasności i postępu, a z drugiej – siły “patriotyczne”,  które miały się rotacyjnie wymieniać przy władzy. I tak to trwa już ponad 30 lat, a wszelkie próby zakłócenia tej reżyserii, są przez stare kiejkuty bezpardonowo likwidowane.

Jak wyjaśnił w pierwszej połowie lat 90-tych na łamach “Gazety Wyborczej” pan red. Stefan Bratkowski w odpowiedzi na list grupy AK-owców Stanisława Jankowskiego “Agatona” – tak musi być, bo zostało ustalone, że żadna autentyczna reprezentacja narodowa nie będzie do władzy dopuszczona.

Dlatego też “magdalenkowcy” przez te 30 lat pracują nad stworzeniem wrażenia, że walczą miedzy sobą na śmierć i życie – w co wielu poczciwych ludzi święcie wierzy. Jeśli jednak przyjrzymy sie temu nieco uważniej, to okazuje się, że w sprawach istotnych dla państwa, które przesądzają o jego losie na dziesięciolecia, obydwa obozy idą ręka w rękę.

Tak było w przypadku referendum akcesyjnego w 2003 roku, tak było podczas głosowania 1 kwietnia 2008 roku nad ustawą upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego  do ratyfikowania traktatu lizbońskiego i tak było w roku 2021, kiedy to Naczelnik Państwa, nawet przy sprzeciwie części własnego klubu, przy pomocy Lewicy przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej, przyznającej Komisji Europejskiej prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii, a więc – wszystkich państw członkowskich – oraz nakładania “unijnych” podatków. Przypominam o tym również dlatego, że ten sam Jarosław Kaczyński, na niedawnej konwencji Zjednoczonej Prawicy w Bogatyni, z miedzianym czołem oświadczył, że w Unii Europejskiej jesteśmy i być chcemy – ale “suwerenni”.

No a teraz obydwie strony: Jasnogród i Ciemnogród robią wszystko, by stworzyć wrażenie, że tylko one walczą o władzę i jeśli któryś gang: Prawo i Sprawiedliwość, czy Volksdeutsche Partei przegra wybory, to następnego dnia świat się zawali, a jeśli  świat jakoś to przetrwa, to nastąpi “finis Poloniae”.

Socjotechnika jest – nie można powiedzieć – zręczna i dosyć skutecznie odwraca uwagę opinii publicznej od tego, że – jak pisał Mickiewicz w “Grażynie” – “cóż stąd, że bije? Nikogo nie zabił!” Tymczasem, zgodnie z ustaleniami z Magdalenki, III Rzeczpospolita została ufundowana na niepisanej zasadzie: “my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Dzięki temu, mimo, że przez każdorazowymi wyborami wszyscy się odgrażają, że puszczą przeciwników “w skarpetkach”, albo powtrącają do więzienia, jeszcze NIKOMU NIC SIĘ NIE STAŁO – a nawet pan Sławomir Nowak nie jest nawet wyjątkiem od tej zasady, bo został aresztowany tylko dlatego, że oskarżyli go Ukraińcy i nie było innego wyjścia.  Ale i jego sprawa z pewnością zakończy się wesołym oberkiem, jak tylko kurz opadnie, bo już w 2021 roku został przez niezawisły sąd wypuszczony z turmy po zapłaceniu miliona złotych kaucji. Chwała Bogu, miał z czego.

No a teraz rządowa telewizja puściła już trzeci odcinek horroru autorstwa pana doktora Sławomira Cenckiewicza i pana Michała Rachonia, obnażającego zdradę i łajdactwo Donalda Tuska i Księcia-Małżonka – jak do spółki z Putinem frymarczyli polskimi interesami państwowymi. Pomyślane było dobrze; na 4 miesiące przed wyborami Sejm ustanowi komisję do badania ruskich wpływów w polskiej – pożal się Boże – polityce, a swoistym pendant do odbywającej się przed jej obliczem kotłowaniny, będzie wspomniany “Reset”. Ale kiedy po podpisaniu stosownej ustawy pan prezydent Duda został publicznie obsobaczony za samowolkę  przez ambasadora Marka Brzezińskiego, po dwóch dniach zresetował własny podpis pod tą ustawą i zgłosił nowelizację.

Według jej postanowień członkami komisji nie mogą być parlamentarzyści, a ona sama nie będzie już mogła orzekać 10-letniego szlabanu na piastowanie stanowisk publicznych. W tej sytuacji chyba przez roztargnienie  pan prezydent przewidział możliwość odwołania się od decyzji komisji do sądu powszechnego – ale nie bardzo wiadomo – od jakiej – skoro komisja żadnych orzeczeń już nie będzie mogła podejmować. Ta nowelizacja została wprawdzie uchwalona, ale nikt z parlamentarzystów już nie ma serca do powoływania komisji, w której nie będzie mógł brylować, więc nagle sprawa jej powołania została wyciszona. Tymczasem “Resety” zostały nakręcone, forsa zainkasowana, więc trzeba było je wyemitować – ale w ten sposób cała para poszła w gwizdek.

Ale i ten gwizdek też się może przydać, bo zagłuszy proste pytanie, dlaczego to przez 8 lat rząd Naczelnika Państwa, mając takie dowody zdrady Tuska i Księcia-Malżonka nie wszczął przeciwko nim śledztwa z art. 129 kodeksu karnego (“Kto będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją, działa na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10”), tylko posługuje się namiastkami w rodzaju pana doktora Cenckiewicza i pana Rachonia?

Certyfikat niezawisłości i inne wynalazki

Certyfikat niezawisłości i inne wynalazki

Stanisław Michalkiewicz  1 lipca 2023 tekst

24 czerwca rozpoczyna się Kongres Prawników Polskich, na który wybierają się także niezawiśli sędziowie zrzeszeni w nierządnej organizacji „Iniuria” co się wykłada jako krzywda, lub niesprawiedliwość, która zaś, dla zmylenia naiwniaków przyjęła pretensjonalną nazwę „Iustitia”, czyli sprawiedliwość. Ta cała „Iniuria” odgraża się, że „pokaże” pięć projektów ustaw, rozumiem, że napisanych przez samych niezawisłych sędziów i że będzie to w wymiarze sprawiedliwości naszego bantustanu „przełom” na miarę tego z 4 czerwca 1989 roku. Już ta deklaracja pokazuje, co to za towarzystwo, ta cała „Iniuria”. Sędziami bowiem z Polsce zostają duzi chłopcy i duże dziewczynki, w związku z tym i jedni i drugie powinni wiedzieć nie tylko to, co tam chłopcy mają w spodenkach, a dziewczynki pod spódniczkami, ale również i to, że 4 czerwca 1989 roku nie nastąpił żaden „przełom”, tylko siuchta, jaką PRL-owski wywiad wojskowy urządził z wyselekcjonowanym gronem osób zaufanych, które, z Kukuńkiem na fasadzie, udawały „stronę społeczną”.

Ten cały „przełom” w Polsce został bowiem uzgodniony przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu USA i Władimira Kriuczkowa, szefa sowieckiego KGB, zaś generał Kiszczak dostał te uzgodnienia do wykonania, więc posłużył się Kukuńkiem, jako listkiem figowym, pod którym ukrył figę. Wywiad wojskowy przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym i nadzorował ten cały „przełom” najpierw jako Wojskowe Służby Informacyjne, z których w roku 2006 wypączkowały dwie watahy w postaci Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Służby Wywiadu Wojskowego. Warto dodać, że kiedy podczas owego „przełomu” wielu ludzi myślało, że z tymi wyborami to wszystko naprawdę, więc skreślali komuszkom tzw. „listę krajową”, to generał Kiszczak zagroził, że te całe wybory rozgoni i wtedy Rada Państwa, w trakcie wyborów (!) zmieniła ordynację tak, żeby ci wszyscy faworyci reżymu znaleźli się w Sejmie. Taki to ci był ten cały „przełom”.

Skoro tedy wiemy już, co myśleć o tej całej „Iniurii”, to spróbujmy puścić wodze fantazji, co też niezawiśli sędziowie z tej organizacji wykombinowali sobie w tych pięciu ustawach. Żeby było śmieszniej, to warto przypomnieć, że ci płomienni szermierze praworządności sprawiają wrażenie, jakby dla konstytucji pozwolili się zabić i poćwiartować, a Kukuńkowi koszulka z napisem „Konstytucja” chyba przyrosła już do skóry, zupełnie nie zauważyli konstytucyjnego zapisu, iż sędziowie ustawom „PODLEGAJĄ”, a nie – że sami sobie je piszą. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od niezawisłych sędziów, tej nadzwyczajnej „kasty” zadufków i wróćmy do tych całych ustaw.

Z dotychczasowej aktywności zarówno „Iniurii”, jak i sędziów zwerbowanych na konfidentów jeszcze przez WSI, a potem – przez ABW w ramach „Operacji Temida” – możemy się domyślać, że w tych ustawach zostanie położony nacisk na maksymalne gwarancje niezawisłości. Bez nich, jak wiadomo, nie ma mowy o „wolnych sądach”, które mają być lekiem na całe zło naszej młodej demokracji. Jakież to mogą być te gwarancje? Zacznijmy od rekrutacji niezawisłych sędziów. Dotychczas było tak, że do nominacji rekomendowała ich Krajowa Rada Sądownictwa, a prezydent wręczał nominacje. W ten sposób niezawisły sędzia dostawał się na utrzymanie państwa i od tej pory już nie musiał się o nic troszczyć, bo nawet jak mu wszystkie wyroki druga instancja pouchylała, to forsa płynęła zarówno stąd, jak i stamtąd, a niekiedy nawet z owamtąd, a na straży tych transferów ustanowiony został immunitet, dzięki któremu sędziemu każdy mógł – jak to się mówi – „skoczyć”.

No ale i tu pojawił się zgrzyt w postaci „nowej” Krajowej Rady Sądownictwa, która zaczęła rekomendować panu prezydentowi sędziów „nielegalnych”, a ten, niby jakiś wioskowy głupek, jak gdyby nigdy nic, wręczał im nominacje, od czego praworządność w naszym bantustanie doznaje niewymownych paroksyzmów. Dopóki była „stara” KRS, w której zasiadali sędziowie, co to z niejednego komina wygartywali, a niektórzy nawet „samego jeszcze znali Stalina” – wszystko było w jak najlepszym porządku. Kiedy jednak pojawiła się ta „nowa”, autorytety moralne zawyły jednym głosem tym boleśniej, że faszystowski reżym próbował przejść na ręczne sterowanie i zaczął sędziów dyscyplinować, co nieubłaganym palcem wytknęło mu nie tylko grono przebierańców z Luksemburga, ale i czyściocha moralna w osobie pani Very Jurovej z Komisji Europejskiej, co to na praworządność wyczulona jest szczególnie, jako że w swoim CV ma również epizod kryminalny.

Na tym tle łatwiej nam będzie przewidzieć kierunki zmian nakreślone w owych pięciu ustawach. Żadnej Krajowej Rady Sądownictwa nie powinno być, bo zawsze może pojawić się jakaś jeszcze nowsza i co wtedy? Dlatego niezawisłych sędziów powinny rekrutować organizacje, ale nie byle jakie, tylko właśnie „Iniuria” i „Themis”. Kogo by one wybrały w korcu maku, ten zostawałby sędzią już bez czekania na jakiegoś tam prezydenta, który potrzebny tu jest jak psu piąta noga. Listę takich sędziów „Iniuria” i „Themis” wysyłałyby do Ministerstwa Sprawiedliwości, a ono kierowałoby ich do poszczególnych niezawisłych sądów i przyznawało uposażenie. Chodzi o to, że sędziom przecież trzeba płacić, a ani „Iniuria”, ani „Themis” groszem nie śmierdzą, tylko – w ostateczności – najwyżej – jak to pisał Boy-Żeleński – „zapachem esencji różanej” („Zaś cnota dziewic niewinnych, o spraw to Panie nad pany, niech ma, zamiast wszystkich innych, zapach esencji różanej!”).

Żeby jednak nie dopuścić do całkowitego woluntaryzmu, kontrolę prawidłowości nominacji wyrywkowo sprawowałby Judenrat „Gazety Wyborczej”, bo – jak wiadomo – daje on rękojmię nieskazitelnego charakteru. No, może nie cały, ale na przykład pan red. Michnik, to z całą pewnością, podobnie jak pan red. Kurski – oczywiście ze względu na wiadome „korzenie”. Po takiej wyrywkowej kontroli, przede wszystkim pod kątem kręgosłupa ideowego, to znaczy – umiłowania praworządności – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydawałaby takim sędziom certyfikaty niezawisłości. Teraz niby obywatel może sędziemu testować niezawisłość – ale – jak zostałem pouczony przez dwa sądy – musi najpierw sam się dowiedzieć, czy taki sędzia jest, dajmy na to, konfidentem ABW, czy SKW, czy może CBA – bo jak nie – to nikomu niczego nie przetestuje. Dlatego też de lege ferenda można by postulować, by ABW, ewentualnie inne bezpieczniackie centrale, wydawały sędziom certyfikaty niezawisłości, dzięki czemu każdy sędzia mógłby się swoją niezawisłością wylegitymować, a każdy obywatel nie mógłby mieć najmniejszych wątpliwości, z kim ma do czynienia. Wymiar sprawiedliwości też by na tym skorzystał, bo stałby się bardziej przewidywalny – a przecież o to chodzi – bo niby o cóż innego?

Gumowe ucho Tuska. „Jawa i mrzonka”.

Gumowe ucho Tuska

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    25 czerwca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5416

Rozpisałem się w poprzednim felietonie o piosenkarzach i festiwalu w Opolu, ale o festiwalu już wszyscy chyba zapomnieli, a tymczasem tubylczym, nadwiślańskim mondem wstrząsa, niczym trzęsienie ziemi, inna afera. Ale incipiam. Kiedy Polska była europejskim mocarstwem, Polakowi żaden cudzoziemiec nie imponował, toteż nie było słychać, by Polacy snobowali na cudzoziemców. Moda na cudzoziemszczyznę dotarła do nas w okresie pogłębiającego się politycznego upadku państwa, który zakończył się rozbiorami.

Wielokrotnie zwracałem uwagę na liczne analogie czasów współczesnych z wiekiem XVIII, a jedną z nich jest właśnie snobizm. Występował on już przed wojną, o czym świadczy wierszyk, jak to

o pierwszej, gdy najgwarniej, wszedł dureń do kawiarni. Siadł ważny, energiczny i chciał być zagraniczny. Zamówił „whisky-soda” sepleniąc spleenowato i westchnął myśląc: szkoda – bo tęsknił za herbatą. (…) Zażądał „ilustrejszn” – podano „Światowida”. Odsunął go z wyrazem znudzenia i niesmaku, bo tęsknił za powieścią Migowej w „czerwoniaku” – i tak dalej.

Ale to była osobliwość, bo wtedy ton nadawała arystokracja, do której snobi starali się akomodować, a arystokratom też żaden cudzoziemiec nie imponował. Przeciwnie – pewna arystokratka nawet naigrywała się z cesarza Wilhelma II, że po jakiejś jej bezceremonialnej recenzji Jego Wysokości, zamiast dać jej eskortę do granicy, przysłał bukiet kwiatów. Dzisiaj snobizm rozkwita, a nawet eksploduje, a przyczynę tego stanu rzeczy chyba trafnie odgadł Antoni Słonimski, pisząc w opowiadaniu Jawa i mrzonka”, jak to do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie na stanowisko szefa protokołu partyjniacy zaangażowali arystokratę. „Proszę pana; on wie, z której strony położyć widelec, a z której nóż – a ci nowi nie zawsze są pewni” – tłumaczył komuś ten fenomen znawca dyplomatycznych stosunków.

Taki dystans ujawnił się również podczas procesu Janusza Szpotańskiego, który był sądzony za operę „Cisi i gęgacze”, gdzie bezlitośnie wyśmiał Władysława Gomułkę. Opera ta była przez autora wykonywana na prywatnych zebraniach i na jednym z nich była księżna Radziwiłłowa, którą w związku z tym niezawisły sąd wezwał na świadka. – „Może on tam i coś śpiewał – zeznała przed sądem – ale ja nie zapamiętałam, bo to nie było o nikim z towarzystwa”.

Teraz arystokracja – oczywiście ta prawdziwa – przestała być widoczna, więc i snobizmy stają się coraz bardziej plebejskie i trywialne. Jeszcze w latach 60 tych felietonista „Kultury” Hamilton pisał, jak to wszyscy snobują się na cholesterol, a „furorę robi pan, któremu od lat robi się coś w głowie”.

Dzisiaj jegomość, któremu robi się coś w głowie nie zwróciłby niczyjej uwagi, w związku z tym w mondzie zapanowały snobizmy związane ze sferą erotyczną. Najpierw pojawił się snobizm na molestowanie; dama, która nie była molestowana w dzieciństwie, najlepiej przez księdza, ale w ostateczności – przez ojca, albo nawet wujka – nie mogła pokazać się na oczy w towarzystwie, a mond wytykał ją palcem, jako „wiochę”. Potem molestowanie spowszedniało, bo przedsiębiorczy filuci, jak również prawnicy, zwęszyli tu forsę, więc rozwinął się przemysł molestowania, z którego forsę ciągną nie tylko tak zwane „ofiary”, ale również – adwokaci, no i oczywiście – niezawiśli sędziowie, bez których nie byłoby to możliwe.

Toteż rozwinęła się inna gałąź snobizmu – mianowicie na zboczenia płciowe, nazywane obecnie szlachetnymi „orientacjami”. Sodomia i gomoria nie tylko są w dobrym tonie, ale nawet stały się papierkiem lakmusowym postępowości – co tradycyjnie lansuje Judenrat „Gazety Wyborczej”. Antenaci współczesnego Judenratu za czasów stalinowskich snobowali się bowiem na rewolucjonistów. O jednej takiej pisze w swoim „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand: „w życiu wypełnionym walką o socjalizm kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym” – no ale teraz jest inny etap, więc najbardziej postępowe damy publicznie opowiadają, jak to mlaskają się po klitorisach i ile z tego mają przyjemności. Niedawno nawet urządziły sobie w Warszawie „Paradę”, w której obok lesbijek wzięli udział również „goje”. Uwagę uczestników zwróciła nieobecność Donalda Tuska, w związku z czym pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby Donald Tusk właśnie zamienił się w kobietę i przytrafiło mu się – jak to pisze Tomasz Mann – „wedle zwyczaju niewiast”, czemu towarzyszyły bolesne katusze. Oczywiście w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo Donald Tusk bawił akurat w Poznaniu, gdzie składał śluby panieńskie, że „zwyciężymy!

Nie ma jednak dymu bez ognia, więc i fałszywe pogłoski nie wzięły się znikąd. Rzecz w tym, że pojawił się kolejny snobizm, który rozszerza się z szybkością płomienia, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Chodzi o to, że nie mogą oni zdecydować się, do jakiej płci należą, co jest poniekąd zrozumiałe, jako, że na studiach genderowych powstała straszliwa wiedza, że płci jest już nie 77, a 101! Jak mówią wymowni Francuzi, zapanował „l’embarras de richesse”, co się wykłada, jako kłopot z nadmiaru i młodzi ludzie, chcąc znaleźć się na poziomie, zataczają się od ściany do ściany i każdego dnia próbują, jaka płeć lepiej się dopasuje. W poemacie „Sąd nad Don Kichotem” przestrzegał przed tym Antoni Słonimski: „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje. Był sobie rabbi Ben Ali ze Smyrny, tak na honory wszelakie pażyrny, że gdy go grzeszna wabiła pokusa na katolicki dwór Constantinusa, wyrzekł się wiary ojców i Talmudu i zaczął kochać bliźnich – nie bez trudu”. Aliści wkrótce cezarem obwołano Apostatę, „który rzymskie państwo z chrześcijańskiego obrócił w pogaństwo. Rabbi się tedy modli do Zeusa, uczy się mitologii – lecz psikusa los powtórnemu sprawił neoficie, bo Apostata w Persji stracił życie. Więc wrócił Kościół i rządy biskupie i neofita znów dostał po dupie.

Ta przestroga ma zastosowanie również, a może nawet przede wszystkim do zagadnień płciowych. Wyobraźmy sobie młodego człowieka, którego tak zżera ciekawość, co też tam dziewczynki mają pod spódniczkami, że pewnego dnia postanawia do nich dołączyć w nadziei, że wreszcie się dowie. A tymczasem panienka, która wzbudzała jego największe zainteresowanie, nagle została mężczyzną. O żadnej spódniczce nie ma mowy, tylko spodnie, papieros i wódeczka – więc nic dziwnego, że coraz więcej młodych ludzi z tego snobizmu ląduje w psychiatryku, gdzie rośli pielęgniarze biorą ich w chwyt i prowadzą na elektrowstrząsy – bo podobno nie ma lepszego lekarstwa na snobizmy, jak podłączenie do prądu.

I właśnie na tym tle wybuchła straszliwa afera, bo uchodzący za naczelnego satyryka TVN pan Krzysztof Daukszewicz, myśląc, że mikrofony zostały już wyłączone, z głupia frant zapytał, jakiej płci jest dzisiaj syn pana red. Piotra Jaconia. Okazało się bowiem, że przemienił się on, czy też raczej – przepoczwarza się w kobietę, czym pan red. Jacoń nie omieszkał dwa lata temu publicznie się pochwalić. W rezultacie pan Daukszewicz nie tylko wyleciał z TVN, ale w geście solidarności z nim z tej nierządnej stacji odszedł też pan Robert Górski i pan Piotr Andrus, w związku z czym nawet znany z żarliwego obiektywizmu pan red. Tomasz Lis stwierdził, że „politycznie poprawne szaleństwo posunęło się już za daleko. Święte krowy i czteroliterowe aktywistki chcą decydować, kto może pracować, a kto ma odejść”. Pan red. Lis też wyleciał był ze stanowiska redaktora naczelnego „Newsweek Polska”, więc rozumie ten ból, chociaż w okresie dobrego fartu sam przykładał rękę do „politycznie poprawnego szaleństwa”. Miejmy nadzieję, że teraz pan Górski wkrótce wystąpi z nowym programem satyrycznym, na przykład – „Gumowe ucho Tuska” – co w morzu plusów ujemnych niewątpliwie stanowiłoby plus dodatni.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Sztuczna inteligencja w Kościele

Sztuczna inteligencja w Kościele

Stanisław Michalkiewicz 24 czerwca 2023 michalkiewicz.pl/tekst

Ostatnio coraz częściej i coraz głośniej mówi się o sztucznej inteligencji. Nie jest to zaskakujące co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – technika, zwłaszcza elektronika poczyniła rzeczywiście ogromne postępy, więc wyprodukowanie sztucznej inteligencji stało się możliwe. Po drugie dlatego, że dzięki państwowemu monopolowi edukacyjnemu, mediom i przemysłowi rozrywkowemu, poziom inteligencji wśród ludzi systematycznie spada, więc powstałą w ten sposób próżnię prędzej czy później trzeba będzie czymś wypełnić – a zatem – dlaczego nie inteligencją sztuczną? Wprawdzie taka możliwość rodzi rozmaite niepokoje wśród ludzi, ale stręczyciele sztucznej inteligencji uspokajają, że żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Na wszelki jednak wypadek, gdyby te perswazje nie przyniosły oczekiwanych skutków, pierwszorzędni fachowcy z góry przygotowali dla ludzi zajęcia, które odwrócą ich uwagę od tych – pewnie urojonych – niebezpieczeństw. Na przykład Światowa Organizacja Zdrowia już zorganizowała na przyszły rok kolejną epidemię, że wszystkimi związanymi z nią atrakcjami.

Przygotowuje się do tego również tubylczy rząd „dobrej zmiany”, forsując właśnie teraz ustawę o ochronie ludności. Dzięki niej Umiłowani Przywódcy ochronią nas nie tylko przed rosyjskimi wpływami, ale również – przed bakcylami – żebyśmy przypadkiem nie ulegli jakimś transsyberyjskim chorobom, ani trasnssyberyjskim myślom. Ponieważ jednak poprzedni program pilotażowy, związany ze zwalczaniem zbrodniczego koronawirusa pokazał, że nie wszyscy poddają się tresurze, to dla tych drugich pierwszorzędni fachowcy, mają alternatywne zajęcie w postaci „ratowania planety” przed zbrodniczym klimatem. Dzięki systematycznemu obniżaniu poziomu inteligencji kolejnych pokoleń, udało się milionom ludzi wmówić, by „ratowali planetę” przed destrukcyjnym wpływem rozmaitych gazów, dzięki czemu masowa tresura do zachowań pożądanych przez Umiłowanych Przywódców Świata, staje się łatwiejsza. Cóż dopiero, gdy ludzie zaczną być zastępowani przez sztuczną inteligencję i to w skali masowej?

Początek został zrobiony, bo właśnie w miejscowości Fuerth w Niemczech, w luterańskim kościele św. Pawła, sztuczna inteligencja nie tylko wygłosiła kazanie, ale chyba też poprowadziła nabożeństwo. Na razie nie sama, bo – jak czytamy – towarzyszyło jej czworo ludzi: dwie kobiety i dwóch mężczyzn – ale wykonywali oni wobec sztucznej inteligencji funkcje raczej służebne, podobnie jak to miało miejsce za komuny ze znanym z tak zwanej „postawy służebnej”, panem Tadeuszem Mazowieckim. Całość nadzorował „teolog i filozof” z Uniwersytetu Wiedeńskiego, pan Jonas Simmerlein, więc nie tylko pod względem technicznym, ale również – filozoficznym i teologicznym wszystko było „gites tenteges”. Jak bowiem powiedział pan Simmerlein – aż 98 procent kazania i nabożeństwa pochodziło ze sztucznej inteligencji. Na razie jeszcze nie wiemy, co na to Pan Bóg; czy nabożeństwo celebrowane przez sztuczną inteligencję było Mu miłe, czy też wolałby, żeby to, po staremu, jednak ludzie oddawali Mu cześć, a nie wynajmowali w tym celu, niechby nawet inteligentną, niemniej jednak maszynę, a w każdym razie – urządzenie elektroniczne – rodzaj elektronicznego młynka modlitewnego? Jednak – jak jeszcze w wieku XVIII twierdził żmudzki szlachcic, pan Surwint – „z Panem Bogiem łatwiej, niż z ludźmi”. Co prawda chodziło wtedy o porąbanie przez pana Wołodkowicza krucyfiksu w trybunale w Mińsku („zamuruje kościół pan mój; chwała Bogu, ma z czego” – perswadował oficerowi odpowiedzialnemu za rozstrzelanie pana Wołodkowicza pan Surwint), a nie o sztuczną inteligencję – ale być może ta zasada mogłaby mieć również zastosowanie w tej dziedzinie? Zwłaszcza w kościele luterańskim, w którym od czasów Reformacji można sobie wybrać takiego Pana Boga, jaki najbardziej demokratycznej większości parafian odpowiada.

Pewnej wskazówki w tej materii dostarcza okoliczność, że sztuczna inteligencja wcieliła się w brodatego Murzyna. Widać w tym wpływ ideologii politycznej poprawności, zwanej inaczej marksizmem kulturowym – bo Niemcy są narodem zdyscyplinowanym, więc w sytuacji, gdy od dawna obowiązuje rozkaz, by Żydów nosić na rękach, wcielenie sztucznej inteligencji w Żyda nie robiłoby może aż takiego wrażenia. Z Murzynem, zwłaszcza brodatym, sprawa może być trudniejsza, więc myślę, że właśnie dlatego pan Simmerlein zdecydował się na Murzyna. Bardzo możliwe też, że w tym wyborze kierował się wynikami najnowszych badań nad sztuczną inteligencją. Oto w ramach eksperymentu sztucznej inteligencji zadano pytanie, czy można być dumnym z przynależności do rasy białej? Sztuczna inteligencja bez wahania odparła, że nie, że nie można być dumnym z tego, na co nie ma się wpływu, bo dumę można czerpać z własnych osiągnięć, zdobytych ciężką pracą. Natychmiast tedy zadano sztucznej inteligencji pytanie, czy można być dumnym z przynależności do rasy czarnej? Sztuczna inteligencja z entuzjazmem odpowiedziała: „absolutnie tak! Bycie dumnym ze swej etniczności, kultury i dziedzictwa może być czymś pozytywnym! Jest ważne aby przyjmować i świętować swoją tożsamość!

Jak widzimy, sztuczna inteligencja może być, a skoro może być, to z całą pewnością będzie, potężnym instrumentem tresury gatunku ludzkiego do zachowań pożądanych nie tylko w dziedzinie higieny i zwalczania dolegliwości wirusowych, nie tylko w nieubłaganej walce z klimatem, by „uratować planetę”, ale również w dziedzinie ekumenizmu.

Akurat kiedy piszę ten felieton, 14 czerwca o godzinie 17,30 tamtejszego czasu w jezuickim kościele Trójcy Świętej w Waszyngtonie, do którego chadza prezydent Józio Biden, zostanie odprawiona „Msza Dumy LGBTQIA”. Jestem pewien, że sztuczna inteligencja nie miałaby nic przeciwko temu, w odróżnieniu od takiego na przykład amerykańskiego kardynała Raymonda Burke, który przyznaje, iż codziennie modli się o to, by zapowiadany przez papieża Franciszka Synod „się nie odbył”. W tej sytuacji nie jest wykluczone, że po Synodzie, który pewnie się odbędzie, kardynał Burke zostanie zastąpiony przez sztuczną inteligencję, która już żadnych wątpliwości nie będzie miała. Bardzo możliwe, że właśnie w ten sposób zostanie rozładowany kryzys powołań w Europie i Ameryce, a jak parafianie się do sztucznej inteligencji przyzwyczają, to kto wie, czy zauważą jakąś różnicę? Ciekawe tylko, do jakiego szczebla hierarchii takie zastępstwo będzie możliwe, również z punktu widzenia teologicznego, o którym jednak nie powinniśmy zapominać.

Panowie urządzają sługom igrzyska

Panowie urządzają sługom igrzyska

 Stanisław Michalkiewicz panowie-urzadzaja-slugom-igrzyska

Wprawdzie rząd ukraiński ani pomyślał, by zgodzić się na misję Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, żeby zbadała morderstwa w Buczy, jakie zdarzyły się wkrótce po tym, jak do mediów społecznościowych trafił film pokazujący, jak żołnierze pułku „Azow”, co to dostarczyli tylu przeżyć pani wicemarszałek Sejmu Małgorzacie Gosiewskiej, znęcają się nad rosyjskimi jeńcami. Hałasy podniosły się nawet w amerykańskim Kongresie, więc  morderstwa w Buczy miały znamiona prawdziwego daru Niebios, bo hałasy ucichły, jakby je kto uriezał i od tej pory jest rozkaz, by każdy, kto miłuje Ukrainę, wierzył niezłomnie, że zbrodni dokonali Rosjanie. Właśnie z tego powodu ofuknął mnie pan Radosław Kowalski, o którym już myślałem,  że został przydzielony do kogoś innego, ale może nie, a może tylko czyni mi gorzkie wyrzuty z przyzwyczajenia, które – jak wiadomo – stają się drugą naturą. Tak właśnie bywa z tak zwanymi „sygnalistami”.

Jeden z nich, niejaki pan Gancarz, który wprawdzie wypierał się, jakoby doniósł na mnie do australijskich służb, że jestem antysemitą i w ogóle – a tymczasem okazało się, że jeszcze przed emigracją do Australii, za pierwszej komuny, był zarejestrowany w Krakowie jako tajny współpracownik tamtejszej Służby Bezpieczeństwa. 

Pan Mateusz Morawiecki w porównaniu z nim może uważać się za prawdziwego arystokratę, bo w 1989 roku był zarejestrowany i to nawet pod dwoma pseudonimami, jako tajny współpracownik, ale nie tubylczej, przaśnej SB, tylko demonicznej, NRD-owskiej STASI, której aktywa, z konfidentami włącznie, po zjednoczeniu Niemiec, przejęła BND. Czy przypadkiem nie tutaj kryje się rozwiązanie tajemnicy pana premiera, który ze stanowiska doradcy doskonałego przywódcy Volksdeutsche Partei Donalda Tuska jednym susem przeskoczył najpierw na stanowisko  wicepremiera w rządzie pani Beaty Szydło, a po „głębokiej rekonstrukcji rządu” w roku 2017 – nawet na stanowisko premiera, przy którym, niczym Sancho Pansa przy Don Kichocie, na stolcu wicepremiera zasiadł ostatnio sam Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, po zdegradowaniu wszystkich wicepremierów na prostych ministrów? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy, bo ani wyznawcy rządu „dobrej zmiany” nie puszczają farby, ani też nie puszcza farby Volksdeutsche Partei. Niechby tylko który puścił do – „dałaby świekra ruletkę mu!” – znaczy się – BND zaraz by mu przypomniała, skąd wyrastają mu nogi.

   Wracając do naszych ukraińskich panów – bo skoro „Polska jest sługą narodu ukraińskiego” – o czym poinformował nas w swoim czasie pan Łukasz Jasina, to każdy Ukrainiec jest naszym panem, to chyba jasne? – to widać, że z jakichś zagadkowych powodów mają awersję do międzynarodowych komisji.

Na przykład po katastrofie tamy na Dnieprze w Nowej Kachowce, turecki prezydent Erdogan zaproponował, by tę sprawę zbadała międzynarodowa komisja z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych – ale nic z tego nie wyszło, bo jakiś ukraiński dygnitarz propozycję tę odrzucił „z oburzeniem”. Co tu badać, jak już Sztab Generalny Ukrainy podał do wierzenia, że tamę wysadził Putin? Miłośnicy Ukrainy dzięki temu mogą zachować cnotę i równowagę ducha i spać spokojnie, a gdyby jakaś międzynarodowa Schwein zaczęła przy tym gmerać, to mogłoby się okazać, że było całkiem inaczej – i co wtedy mógłby sobie pomyśleć choćby pan Radosław Kowalski, o którym już myślałem… – i tak dalej? To tak samo, jak z katastrofą smoleńską; jest rozkaz, że prezydenta Lecha Kaczyńskiego zamordował Putin, chociaż Amerykanie, Nasi Najważniejsi Sojusznicy, podobno mają dokładne zdjęcia, ale mimo upływu 13 lat dlaczegoś nie chcą ich pokazać? Czyżby to nie żaden Putin, tylko zwyczajna katastrofa, która nie usprawiedliwiałaby kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Ciekawe, że podobną powściągliwość Nasi Najważniejsi Sojusznicy zachowują w przypadku tamy w Nowej Kachowce. Wiedzą, ale nie powiedzą – niczym Anglicy w sprawie katastrofy w Gibraltarze, której nadają klauzulę tajności już od 80 lat.

   Toteż kiedy Niemcy i Duńczycy, którym w ramach śledztwa w sprawie wysadzenia w powietrze gazociągów NordStream1 i Nordstream2  udało się skłonić do „współpracy” jakąś osobę, właśnie za pośrednictwem prasy ogłosili, że według wszelkiego prawdopodobieństwa gazociągi wysadziła  ukraińska ekipa, która uzyskała od rządu polskiego daleko idącą pomoc – jaką sługa musi wyświadczyć swemu panu.

Jakie będą  konsekwencje tego odkrycia – tego jeszcze nie wiemy – ale wydaje się, że Niemcy nie puszczą tego płazem tym bardziej, że w te gazociągi wpakowały mnóstwo własnych pieniędzy, a myślę, że nigdy nie przyszłoby im do głowy, że są „sługami narodu ukraińskiego”, skoro jeszcze 80 lat temu uważali ten naród za „podludzi”, a Erich Koch osobiście wybijał w z głowy ministrowi Rosenbergowi pomysły, by mogło być inaczej. Nasi Umiłowani Przywódcy, to co innego; tak, jak w 1943 roku Delegatura Rządu, ze strachu przez Churchillem, wyrzekła się polskich obywateli mordowanych przez Ukraińców na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej i pozostawiła ich własnemu losowi, nie tylko wyrzekają się ich jeszcze raz, kucając przed ukraińskim ambasadorem, panem Zwaryczem i szefem ukraińskiego IPN, panem Drobowyczem, ale w dodatku – o ile tylko Nasz Najważniejszy Sojusznik, gwoli osłodzenia Ukraińcom prawdopodobnego „zamrożenia konfliktu”, wyda taki rozkaz – to pewnie postawią przed odbudowanym Pałacem Saskim w Warszawie pomnik Stefana Bandery, a kiedy już się do tego przyzwyczaimy – to „zleją się” z Ukrainą, czyli zlikwidują Rzeczpospolitą Polską w ramach „post-jagiellońskich mrzonek”.

Skoro tedy widać, że Niemcy Ukraińcom nie odpuszczą, to  zaraz wywiad ukraiński ogłosił, że Rosjanie „myślą” o wysadzeniu w powietrze atomowej elektrowni w Zaporożu. Skąd ukraiński wywiad wie, co „myślą”? To proste, jak budowa cepa. Putin mówił przez sen i się wygadał – oczywiście ukraińskiemu agentowi, który jest przy nim przez 24 godziny na dobę – nawet w toalecie. Taki cymes to prawdziwy dar Niebios przed szczytem NATO w Wilnie, na którym Ukraina nie będzie mogła pochwalić się ostatecznym zwycięstwem w sytuacji, gdy reklamowana od miesięcy kontrofensywa, na poczet której prezydent Zełeński wycyganił od 50 krajów świata miliardy dolarów, właśnie spala na panewce. Teraz brakuje tylko tego, żeby ta elektrownia rzeczywiście wyleciała w powietrze, bo w przeciwny razie pan Radosław Kowalski i inni wyznawcy Jarosława Kaczyńskiego, mogliby popaść w potężny dysonans poznawczy. W takiej sytuacji nie ma rady, gdyby Putin się ociągał, to będą musieli ją wysadzić sami Ukraińcy.

Każdy śpiewa z właściwego klucza

Każdy śpiewa z właściwego klucza

Stanisław Michalkiewicz 18 czerwca 2023 z-klucza

Wprawdzie transformacja ustrojowa wiele w Polsce zmieniła, ale tak się wydaje tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak po 33 latach od jej proklamowania przyjrzymy się uważniej, przekonujemy się, że w znacznym stopniu powtarza się sytuacja, z jaką mieliśmy do czynienia za pierwszej komuny. Wtedy zadekretowana została „jedność moralno-polityczna” narodu, która polegała na tym, że „cały naród” musiał zaakceptować zasady ustroju socjalistycznego, z kierowniczą rola partii i sojuszem ze Związkiem Radzieckim na czele. Dopiero na gruncie akceptacji ustroju socjalistycznego i sojuszy mogła rozwijać się krytyka – ale też tylko „konstruktywna” – bo niekonstruktywna przestawała być krytyką, tylko była „malkontenctwem”.

Czym różniła się krytyka konstruktywna od malkontenctwa? Tym, że krytyka konstruktywna powinna najpierw zawierać pochwałę nie tylko ustroju socjalistycznego, ale również – polityki partii i rządu – a dopiero potem, ewentualnie zwracać uwagę, albo nawet piętnować „niedociągnięcia”, które jednak zdarzały się jedynie „tu i ówdzie”. Jeśli krytykant zapomniał o pochwale socjalizmu, albo polityki partii i rządu, albo wreszcie usiłował stworzyć wrażenie, że „niedociągnięcia” nie występują „tu i ówdzie”, ale wszędzie – stawał się malkontentem. Było to niebezpieczne, bo graniczyło z przepisem kodeksu karnego o rozpowszechnianiu fałszywych wiadomości mogących wzbudzić niepokój publiczny. Z tego powodu cenzura czujnie wyłapywała tego typu wypowiedzi, a niezależnie od tego ludzie sami się pilnowali, nawet jeśli chcieli w mondzie uchodzić za buntowników.

Przykładem jest słynny „protest-song” Czesława Niemena: „Dziwny jest ten świat”. Śpiewał on tam między innymi, że ten świat jest „dziwny”, bo „jeszcze wciąż” mieści się na nim „wiele zła”. Wynikało z tego, że zło zasadniczo zostało już wykorzenione, ale „tu i ówdzie” jeszcze „wiele” go zostało. To spostrzeżenie miało jednak efekt konstruktywny, mobilizujący do walki. Jak pamiętamy, ów protest-song kończył się bowiem rodzajem wesołego oberka, że „ludzie dobrej woli”, których „jest więcej”, nie dopuszczą, by niedobite zło doprowadziło do zagłady świata, który – chociaż może jest „dziwny” – to przecież zasadniczo jest dobry, bo jakże może być zły świat, w których istnieje Związek Radziecki i bratnie kraje socjalistyczne? W związku z tym na każdym obywatelu spoczywa obowiązek zniszczenia w sobie „nienawiści”. To rzeczywiście był pewien postęp, bo w czasach stalinowskich, a i później też, tak zwana „nienawiść klasowa” została awansowana do rangi cnoty.

Warto tedy zwrócić uwagę, że to przesłanie do zniszczenia nienawiści, po 56 latach, nabiera nieoczekiwanej aktualności – również w aspekcie prawno-karnym – bo według nowych rozkazów nienawiść musi zostać raz na zawsze znienawidzona – również przy pomocy niezawisłych sądów, które na nienawistników, zgodnie z rozkazem, będą sypać piękne wyroki. A kto jest nienawistnikiem? To proste, jak budowa cepa; ten, czyje poglądy nie podobają się “partii i rządowi”, których kompetencje w tej dziedzinie przejął dzisiaj Judenrat „Gazety Wyborczej” oraz ochotnicza rezerwa milicji obywatelskiej w postaci organizacji „Nigdy Więcej” pana Rafała Pankowskiego, albo „Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych”, utworzonego przez pana Rafała Gawła – obecnie na azylu w Norwegii, dokąd pośpiesznie się przedostał w celu uniknięcia w Polsce kary za oszustwa pieniężne.

Więc jeśli na odcinku politycznym, czy – dajmy na to – gospodarczym, a nawet naukowym, obowiązywała surowa dyscyplina ideologiczna, to partia i rząd luzowały nieco tę dyscyplinę na odcinku kulturalnym, a zwłaszcza – rozrywkowym. Toteż w charakterze wentyla bezpieczeństwa już w roku 1963 uruchomiono Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Rządowa telewizja transmitowała festiwalowe koncerty, toteż w czasie transmisji miasta i wsie pustoszały, bo kto tylko miał dostęp do telewizora, albo własnego, albo sąsiedzkiego, albo w jakiejś świetlicy, zasiadał przed ekranem, żeby chociaż przez dwie godziny trochę oderwać się od coraz ciaśniej otaczającej go rzeczywistości. Ale nie tylko zwykli obywatele przy okazji festiwalu się relaksowali. Jeszcze bardziej było to widoczne w ówczesnych mediach, którym z tej okazji rozluźniano cenzorski gorset. Toteż nie tylko recenzenci muzyczni, ale także zwykli dziennikarze, wzbijali się na szczyty wyrafinowania, analizując poszczególne piosenki, no i oczywiście – porównując wykonawców. Było to częściowo usprawiedliwione tym, że większość tekstów ówczesnych piosenek pisali autorzy o sporej kulturze literackiej, więc rzeczywiście było co analizować. A potem festiwal się kończył i następował bolesny powrót do rzeczywistości.

A akurat teraz, to znaczy – 9 czerwca – przypadła 60 rocznica pierwszego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Z tej okazji rządowa telewizja przygotowała się do transmisji – ale nie wzbudziło to takiego powszechnego entuzjazmu, jak kiedyś. Na przykład Judenrat „Gazety Wyborczej” od samego początku, to znaczy – zanim jeszcze ktokolwiek cokolwiek tam zaśpiewał – stanął na nieubłaganym stanowisku, że ten cały festiwal to jeden Scheiss, a za nim, jak za panią matką, zaczęli tę krytyczną ocenę powielać w innych niezależnych mediach dziennikarze drobniejszego płazu. Próżno jednak w tych ocenach doszukiwać się finezji z czasów pierwszej komuny. Rzecz w tym, że Judenrat „Gazety Wyborczej” i dostrajające się do niego niezależne media nierządne, w odróżnieniu od partii i rządu za pierwszej komuny, żadnego luzu na odcinku przemysłu rozrywkowego nie dopuszczają, traktując go jako bardzo ważny odcinek frontu ideologicznego, na którym obowiązuje surowa, niemal wojenna dyscyplina. Nieważne jest to, o czym się tam śpiewa, bo teksty współczesnych piosenek są raczej prymitywne i niespecjalnie nadają się do przeprowadzania jakichś subtelnych, wyrafinowanych analiz.

Ważne jest, kto w tym festiwalu uczestniczy, a kto go bojkotuje. Od tego zależą hierarchie artystyczne, to znaczy – który piosenkarz, czy piosenkarka jest nadymany przez odpowiednie media, jako wielki artysta, a który nadymany nie jest – za czym idzie oczywiście forsa. Od tej zasady zdarzają się potwierdzające regułę wyjątki. Chodzi tu przede wszystkim o piosenkarzy, którzy laury zdobyli już wcześniej i Judenrat przezornie nie próbuje nawet podważać ich rangi, ale inni muszą się pilnować i posłusznie „rządowy” festiwal w Opolu bojkotują, roniąc pewnie w ukryciu gorzkie łzy za utraconymi honorariami. Inni – jak na przykład pan Kuba Badach, prywatnie małżonek pani Aleksandry Kwaśniewskiej – wprawdzie wziął udział w festiwalu, ale złożył samokrytykę, że uczynił to nie dla kasy, tylko złożył ofiarę z własnej osoby dla dobra publiczności. Ale – jak podkreślają autorzy mediów społecznościowych – małżonka pana Badacha ani słowem nie skomentowała udziału męża w festiwalu. Jest to ilustracja pokazująca, że poziom świadomej dyscypliny nie jest bynajmniej niższy, niż za pierwszej komuny. I to jest chyba dobra wiadomość.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Komunizm jest git! Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!!

Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!

Komunizm jest git!

Stanisław Michalkiewicz komunizm-jest-git

Prawo Murphy`ego głosi, że jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Czy rewolucja komunistyczna i komunizm to coś dobrego, czy coś złego? Kiedyś kryteria rozróżnienia między dobrem i złem były ostre, a w każdym razie – ostrzejsze niż dzisiaj, bo dzisiaj zostały stępione przez polityczną poprawność, która jest elegancką nazwą dawnego bolszewickiego duraczenia.

Jak pisze Janusz Szpotański w  nieśmiertelnym poemacie “Caryca i zwierciadło” – “Wot Gitler, kakoj to durak. On się przechwalał zbrodnią swoją.

A mudriec, to by sdiełał tak: nu czto, że gdzieś koncłagry stoją?

Nu czto, że dymią krematoria? Toż w nich przetapia się historia!

Niewoli topią się okowy! Powstaje sprawiedliwszy świat!

Rodzi się typ człowieka nowy!”.

Toteż dzisiaj “Gitler”, czyli wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler jest uosobieniem zła do tego stopnia, że miłujące pokój narody przylepiają Putinowi wąsy hitlerowskie, a nie  na przykład – stalinowskie, chociaż z różnych względów, chyba bardziej by pasowały?  No tak – ale z drugiej strony Stalin nie mordował Żydów, przeciwnie – Żydzi bardzo skwapliwie angażowali się nie tylko w propagandę stalinowską (“a my wszyscy jesteśmy za towarzyszem Stalinem!), ale i w stalinowski terror, którego symbolem jest Henryk Jagoda, czy dwaj odescy Żydzi: Cymanowski i Cesarski, którzy kolaborowali z “krwawym karłem”, czyli  Mikołajem Jeżowem, między innymi przy  “Operacji polskiej” NKWD, w której zginęło około 200 tys. Polaków, nie licząc tych deportowanych. 

Dzięki temu Stalin jest postacią zaledwie “kontrowersyjną”, bo chociaż dopuścił się “błędów i wypaczeń”, to przecież „zasadniczo chciał dobrze”. Co prawda Hitler też chciał dobrze, to znaczy – chciał naprawić świat w ten sposób, by usunąć z niego niewłaściwe rasy, podczas gdy Stalin w tym samym celu usuwał z niego niewłaściwie klasy, a przy okazji – również przedstawicieli niezdatnych klasowo narodowości. Zresztą nie tylko on. Jeden z bohaterów “rewolucji francuskiej”, której rocznicę obchodzą we Francji do dzisiaj jako narodowe święto, Jean Paul Marat, w swoim “Przyjacielu Ludu” pisał tak: “Odcinajcie kciuki arystokratom, którzy knują przeciwko wam, rozcinajcie języki księżom, którzy głoszą poddaństwo!” Czytelnikom gazety nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, zresztą sami mieli też śmiałe pomysły. Oto uwięzionej księżniczce de Lamballe, Mallard, przywódca bandy “przedstawicieli ludu”,  co właśnie przepijali pieniądze otrzymane z publicznych funduszy Paryża w zamian za morderstwa, jakich dopuścili się na masową skalę, nakazał zaprzysiąc nienawiść do swoich najbliższych przyjaciół: króla i królowej. “Gdy odmówiła, zakłuto ją natychmiast ciosami szpad i pik oraz obcięto głowę. Wówczas – jak donosi Stanley Loomis – wyrwano jej z piersi bijące jeszcze serce, po czym pożarto je, odcięto nogi i ramiona, nabito nimi działa, z których wypalono. Wszystkie te przerażające rzeczy, jakich dokonano potem na jej pozbawionym członków korpusie, nie nadają się do tego, by je opisywać. Szczegóły skrywa medyczna łacina.”

Czy przypadkiem nie chodzi o rewolucyjną odmianę słynnej “miłości francuskiej”? Pod tym względem hitlerowcy byli bardziej powściągliwi, bo Żydów jednak nie zjadali, być może z braku fantazji, a być może z obawy przed dopuszczeniem się w ten sposób “Rassenschande”, czyli zhańbienia rasy?

Ale Hitler przegrał wojnę, podczas gdy Stalin ją wygrał i mało brakowało, a sądziłby Hitlera, który jednak – “obawiając się sądu zagniewanego ludu” – wcześniej  się zastrzelił, w co zresztą wielu ludzi nie wierzy. Nawiasem mówiąc, na Ukrainie przed tamtejszym niezawisłym sądem właśnie odbył się proces rosyjskiego sierżanta, oskarżonego o zbrodnie wojenne. Oczywiście “do wszystkiego” się przyznał, a poza tym poprosił o najwyższy wymiar kary.  No naturalnie, jakże by inaczej?! Jak widzimy, wspomniane kryteria coraz bardziej się zacierają nie tylko na skutek politycznego sprostytuowania wszystkich możliwych instytucji, ale również, a może przede wszystkim – na skutek bomby atomowej. Bomba atomowa sprawia, że wartością najwyższą staje się bezpieczeństwo, przed którym ustąpić muszą wszystkie pozostałe wartości.

O ile zatem zarówno Rosjanie, jak i Ukraińcy wymyślają sobie nawzajem od “nazistów” – wymarłego plemienia, którego gdzie indziej nie ma – przez Amerykę Północną  i Europę przewala się komunistyczna rewolucja, w którą większość ludzi też nie wierzy, a to dlatego, że prowadzona jest ona przez jej przywódców według nowej strategii, która w roku 1968 zastąpiła wcześniejszą strategię bolszewicką, składającą się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. Nowa strategia na pierwsze miejsce wysuwa duraczenie, nie bez racji zakładając, że oduraczonych ludzi nie trzeba będzie specjalnie terroryzować, co stwarzałoby ryzyko, że skapują, o co chodzi, a jak już kompletnie zgłupieją, to stosunki własnościowe będzie można zmienić nie tylko w sposób nie zwracający niczyjej uwagi, ale nawet przy powszechnych objawach zachwytu. Duraczenie to prowadzone jest przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego.

I oto okazało się, że na terenie województwa warmińsko-mazurskiego właśnie rusza “pilotażowy” program wprowadzania “bezwarunkowego dochodu podstawowego” na poziomie 1300 złotych miesięcznie. Program jest “pilotażowy”, co oznacza, że to padgatowka do wprowadzenia takiego rozwiązania na terenie całego kraju. Pan dr Maciej Szlinder z Poznania, który kolaboruje z innymi entuzjastami projektu, bardzo ten pomysł chwali za to, że “likwiduje” on “ubóstwo”, wyraźniej zmniejsza nierówności  i zapewnia bezpieczeństwo socjalne, zmniejszając niepewność dochodu. Warto dodać, że to nie jest żaden precedens, bo w rządzonych przez brunatną koalicję Niemczech (zmieszanie koloru czerwonego z zielonym daje brunatny) taki program już funkcjonuje. W landzie warmińsko-mazurskim program ten ma kosztować 78 mln złotych, ale to na początek, kiedy objętych będzie nim zaledwie 5 tys. obywateli. Kiedy zostanie nim objęta cała reszta, tj. pozostałych 25 mln obywateli,  jego koszty na pewno będą większe, mniej więcej 39 mld złotych. Skąd będą pochodziły te pieniądze? A skądże by, jak nie od rządu, na który wdzięczni obywatele będą entuzjastycznie głosowali? No dobrze – ale skąd właściwie rząd weźmie 39 mld złotych, kiedy przy dotychczasowej rozrzutności zadłuża nasz nieszczęśliwy kraj ponad wszelką miarę? Odpowiedź jest prosta; jednym źródłem będzie rabunek zasobów obywateli poprzez ukrywające się pod różnymi nazwami podatki, m.in. “podatek emisyjny”, czyli inflację, a drugim – postępujące zwiększanie długu publicznego, którego sama “obsługa” będzie w tym roku, kiedy jeszcze nie został nawet wdrożony “program pilotażowy” kosztowała około 50 mld złotych. Celem ma być “bezpieczeństwo socjalne” i “równość”. Warto w takim razie zwrócić uwagę, że ideał ten został już zrealizowany zarówno w niemieckich kacetach, jak i sowieckich lagrach, gdzie każdy miał zapewnione zakwaterowanie, odzież i wyżywienie.

Tak właśnie przewidywał  Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak”:

“By mogła zapanować Równość,

trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno.

By człowiek był człowieka bratem,

trzeba go wpierw przećwiczyć batem.

Wszystko mu także się odbierze,

by mógł własnością gardzić szczerze. (…)

A kiedy znajdziesz się za drutem,

opuści troska cię i smutek

i radość w sercu twym zagości,

żeś do królestwa wszedł wolności!”

Właśnie na tę drogę wchodzimy.