Braun mówi „sprawdzam”

Michalkiewicz: Braun mówi „sprawdzam”

30.01.2025 https://nczas.info/2025/01/30/tylko-u-nas-michalkiewicz-braun-mowi-sprawdzam/

To już pewne – Grzegorz Braun wystartuje w wyścigu o fotel Prezydenta RP. Co oznacza jego decyzja, dlaczego doszło do rozłamu w Konfederacji, a co najważniejsze – czy polski poseł do Parlamentu Europejskiego ma szanse na realny sukces wyborczy? O to zapytaliśmy Stanisława Michalkiewicza, publicystę „Najwyższego Czas-u!”.

Prezes Konfederacji Korony Polskiej Grzegorz Braun zdecydował się na start w wyborach prezydenckich 2025 roku. Pokłosiem startu przeciwko kandydatowi wybranemu Konfederacji Sławomirowi Mentzenowi było wyrzucenie Brauna z Konfederacji przez sąd partyjny.

Czytaj także: Braun: Trzeba przeprowadzić rzeź niewiniątek i reorganizację

Braun mówi „sprawdzam”

Stanisław Michalkiewicz: Z jego punktu widzenia to jest rzecz dobra, bo wypróbuje, jakie ma właściwie poparcie – nie w skali regionu czy województwa, ale w całym kraju. Jest to więc sprawdzian własnych wpływów i możliwość wyciągnięcia wniosków dla przyszłej działalności politycznej.

To oczywiście nie jest na rękę Sławomirowi Mentzenowi, ale inna rzecz, że aktualni decydenci w Konfederacji – jak przypuszczam – chcieli usunąć Grzegorza Brauna już po incydencie z gaśnicą. Wówczas jeszcze się bali, bo nie byli pewni, czy nie doprowadzi to do jakiejś reakcji łańcuchowej.

Teraz jednak już się nie boją, bo Braun najwyraźniej był tam marginalizowany od dawna. Szczerze powiedziawszy, to nie wiem, kto naprawdę kieruje Konfederacją. Jest jakaś Rada Liderów, ale czy ona się zbiera? Przemysław Wipler zachowuje się tak, jakby samodzielnie podejmował decyzje, być może słusznie.

Grzegorz Braun jest dużym chłopczykiem, bo rodzice pozwolili mu na samodzielną działalność, więc nic dziwnego, że skorzystał z tej opcji. Na razie plasuje się na poziomie Magdaleny Biejat, więc nie jest to rewelacyjny wynik w porównaniu z Mentzenem.

Tyle że Braun dotychczas nie prowadził żadnej kampanii, więc jego notowania mogą się zmienić – jest bardzo wyrazisty i jedzie po bandzie. Ostatnio powiedział, że trzeba zdenazyfikować Izrael, więc wyobrażam sobie, że będzie rezonans w mediach międzynarodowych. Braun właśnie na to liczy, że będzie w ten sposób zdobywać rozgłos, a co za tym idzie – zjednywać sobie niektóre środowiska.

Czytaj też: Braun złożył obietnicę przed wyborami. „Postaram się, żeby możliwie szybko otrzymali naglące zaproszenie na Okęcie” [VIDEO]

Precz! Niech żyje!

Precz! Niech żyje!

Stanisław Michalkiewicz, „Najwyższy Czas!”    28 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5762

Tak właśnie zachowują się demonstranci, wynajmowani w Ameryce na rozmaite demonstracje. Jak mogłem osobiście przekonać się podczas pobytu w Nowym Jorku w grudniu 2016 roku, kiedy przez miasto przewalały się jedna za drugą demonstracje przeciwko Donaldowi Trumpowi, ich uczestników ktoś wynagradzał według stawki 18,5 dolara za godzinę. W każdym razie taka ulotka werbunkowa wpadła mi w ręce. Kto ich wynagradzał i w jakim celu? Mówiono o starym żydowskim grandziarzu finansowym Jerzym Soroszu, który do Donalda Trumpa ział nienawiścią, chociaż tamten podlizywał się Żydom, jak rzadko który prezydent USA. Ale podlizywał się raczej syjonistom, podczas gdy trockiści, stanowiący drugie środowisko żydowskiej diaspory, nienawidzili go za poglądy sprzeczne z ideologią komunistyczną i z celami komunistycznej rewolucji. Tylko zatem tą nieprzejednaną nienawiścią tłumaczyłem sobie wtedy te demonstracje, które niczego już nie mogły zmienić, bo Donald Trump 5 listopada 2016 roku został wybrany. Toteż demonstranci, którzy też nie bardzo wiedzieli, o co konkretnie chodzi, wykrzykiwali na przemian: „Precz!” i „Niech żyje!” – no a potem dreptali do kasy, żeby odebrać honorarium.

Przypomniały mi się te myśliwskie sceny nowojorskie na wiadomość, że po tym, jak obywatel Tusk Donald, który doznał właśnie kolejnego ataku wścieklizny, poszczuł na ministra sprawiedliwości w swoim vaginecie, pana Adama Bodnara z czarnym podniebieniem, Wielce Czcigodnego – „oczywiście niewątpliwie” – Romana Giertycha – że jeżeli „rozliczenia” znienawidzonego PiS-u nadal będą się tak ślimaczyły, to on mianuje pana Romana – oczywiście „Wielce Czcigodnego” – wiceministrem sprawiedliwości. Ta groźba musiała zrobić wrażenie na panu ministru Adamu Bodnaru, który ze swojego ministerium uczynił pepinierę bodnarowców – bo natychmiast się zaktywizował. To zaktywizowanie polegało na tym, że faworyt ministra Bodnara, osobnik myślący, iż jest Prokuratorem Krajowym, nazwiskiem Dariusz Korneluk, przedstawił „raport” z przeglądu postępowań, prowadzonych przez prokuraturę w latach 2016-2023, obejmujący tymczasem około 200 spraw spośród 600, których badaniem zajmują się prokuratorowie. Okazuje się, że nie tylko młyny sprawiedliwości mielą powoli. Młyny niezależnej prokuratury też mielą rozważnie, co chwalebnie świadczy o szacunku, jaki dla swojej pracy odczuwają niezależni prokuratorzy. Jeszcze wprawdzie nie doszliśmy do sytuacji, w której prokurator zajmuje się jedną sprawą przez cały okres swojej służby państwu, ale jesteśmy na najlepszej drodze, znaczy – „na kursie i na ścieżce” – jak meldowali załodze samolotu wiozącego pana prezydenta Kaczyńskiego do Smoleńska, kontrolerzy lotów na wieży kontrolnej lotniska „Siewiernyj”.

Charakterystyczne dla „raportu” jest to, że wśród tych 200 spraw, a prawdopodobnie również wśród pozostałych 400, dominują, może nawet wyłącznie, postępowania dotyczące działaczy PiS. Na przykład – „kilometrówki” Wielce Czcigodnego europosła Ryszarda Czarneckiego, czy też sprawa wypadku drogowego samochodu wiozącego panią Beatę Szydło, czy wreszcie – sprawa tak zwanych „wież” spółki „Srebrna” w Warszawie. Skoro w okresie 14 miesięcy od powołania vaginetu obywatela Tuska Donalda niezależnym prokuratorom udało się przejrzeć 200 spośród 600 spraw, to znaczy, że przejrzenie pozostałych 400 może zająć im dwa razy więcej czasu – mniej więcej do końca kadencji obecnego vaginetu, nawet gdyby w tak zwanym międzyczasie nie doszło do przesilenia rządowego i do podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu.

Bo jeśli dojdzie do podmianki, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że niezależni prokuratorzy natychmiast przestaną zajmować się tymi 600 sprawami dotyczącymi działaczy PiS, a zaczną zajmować się sprawami dotyczącymi działań funkcjonariuszy Volksdeutsche Partei oraz jej kolaborantów, ze szczególnym uwzględnieniem członków obecnego vaginetu obywatela Tuska Donalda. Sam obywatel Tusk Donald może już wtedy być Mocną Ręką ponownie przeniesiony na brukselskie salony przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen, która z zagadkowych przyczyn akurat w nim sobie upodobała, podobnie, jak wcześniej Nasza Złota Pani Angela Merkel, co to też ratowała go z rozmaitych opresji. Przyczyny są zagadkowe, bo przecież każdy widzi, że obywatel Tusk Donald nie jest żadnym Adonisem, a poza tym – swoje lata już ma, więc prawdopodobnie nie chodzi o wigor, tylko jakieś ukryte zalety intelektualne. Jakie? – Tajemnica to wielka.

Nie o to jednak chodzi, byśmy tu rozbierali sobie z uwagą te wielkie tajemnice, tylko zwrócili uwagę na inną tajemnicę państwową, która – jestem pewien, że niechcący – została przy okazji publikacji wspomnianego raportu ujawniona. Jestem pewien, że do zdrady tej tajemnicy państwowej doszło mimowolnie, że i pan minister Bodnar i osobnik myślący, iż jest Prokuratorem Krajowym, czyli pan Dariusz Korneluk, dobrze chcieli, ale wiadomo, że – jak mówi przysłowie – człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi – więc w końcu mleko się rozlało. Chodzi konkretnie o to, że w tych przeglądanych sprawach albo się wydało, że prokuratorzy „realizowali polityczne zamówienia lub oczekiwania”, albo, że nawet pojawiły się „wątki korupcyjne”.

Muszę powiedzieć, że to nie jest żadna niespodzianka. Skoro za pierwszej komuny niezależni prokuratorzy „realizowali polityczne zamówienia lub oczekiwania”, to dlaczego nie mieliby tego robić za obecnej komuny? Ale co innego, jeśli tylko byśmy tak podejrzewali, a co innego, kiedy niezależni prokuratorzy sami się zdemaskowali, jak nie przymierzając, generał Bagno z nieśmiertelnego poematu „Towarzysz Szmaciak”:

W tropieniu przestępstw gospodarczych

tak poniósł go szlachetny zapał,

że się dopiero opamiętał,

gdy się za własną rękę złapał.

Jeśli nawet to i owo w raporcie pana Dariusza Korneluka zostało przesadzone, to i tak mamy udokumentowany dowód, że ta cała niezależna prokuratura, to po prostu kupa gówna, podobnie, jak cały pozostały wymiar sprawiedliwości.

Z obfitości serca usta mówią, a tu mamy świadectwa samych prokuratorów, podobnie jak w sektorze sądownictwa – świadectwa samych sędziów, który nawzajem zarzucają sobie – być może w każdym przypadku słusznie – „nielegalność” – a więc – rodzaj uzurpacji. Wniosek z tego może być tylko jeden; zarówno w niezawisłym sądownictwie, jak i niezależnej prokuraturze, powinna zostać przeprowadzona „opcja zerowa”, to znaczy – rozpędzenie zarówno niezależnej prokuratury, jak i niezawisłych sądów i rozpoczęcie ponownej rekrutacji – oczywiście po przeprowadzeniu stosownej procedury filtracyjnej. Ale to tylko część problemu i to nawet nie najważniejsza – bo znacznie trudniejsza jest odpowiedź na pytanie, kto właściwie miałby to wszystko zrobić? Bezpieka przecież odpada, bo jest tajemnicą poliszynela, że wysługuje się ona obcym państwom, prawdopodobnie naszym obecnym sojusznikom, chociaż całkowitej pewności oczywiście mieć nie można, bo któż upilnuje strażników? A skoro nie bezpieka, to kto? Gdyby nasi generałowie mieli więcej odwagi cywilnej, to być może można by powierzyć to zadanie naszej niezwyciężonej armii – ale obawiam się, że to też może być zadanie niewykonalne, niczym poszukiwanie dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze. Nie da się ukryć; dobrze to nie wygląda – a przecież to byłby dopiero początek, bo przecież po skompletowaniu nowego korpusu prokuratorów i niezawisłych sędziów, trzeba by zawczasu pomyśleć o mechanizmach utrudniających degenerację tych państwowych instytucji. Przypominam w tym miejscu o moim pomyśle, by tęgi batog na niezależnych prokuratorów i niezawisłych sędziów wręczyć obywatelom – bo żaden rząd nie powstrzyma się przed pokusą demoralizowania jednych i drugich, no a oni będą się skwapliwie tym demoralizatorskim zabiegom poddawać.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wstrzymujemy oddech

Wstrzymujemy oddech

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    26 stycznia 2025

http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5760

Wprawdzie cały świat wstrzymywał oddech do 20 stycznia, w oczekiwaniu na objęcie stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych przez Donalda Trumpa – ale naszych Umiłowanych Przywódców ta sprawa jakby w ogóle nie interesowała. Inna sprawa, że ani pan prezydent Andrzej Duda, ani – tym bardziej – obywatel Tusk Donald – nie zostali tam zaproszeni – w odróżnieniu od Mateusza Morawieckiego, który został zaproszony do Waszyngtonu qua przewodniczący frakcji konserwatystów i reformatorów w Parlamencie Europejskim, którym został po wspaniałomyślnej rezygnacji z tego zaszczytu przez panią Meloni – no i Wielce Czcigodnego Dominika Tarczyńskiego, w którym Amerykanie najwyraźniej dopatrzyli się zalet niedostrzeżonych przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który chyba w ogóle nie brał pod uwagę tej kandydatury w tegorocznych wyborach prezydenckich.

Że obywatel Tusk Donald nie został zaproszony do Waszyngtonu, to rzecz oczywista; jeszcze by tego brakowało, żeby tam pojechał i znowu nawymyślał prezydentowi Trumpowi od ruskich agentów. Na wszelki tedy wypadek go nie zaproszono. Dlaczego jednak nie został zaproszony pan prezydent Duda, utrzymujący, jakoby był najukochańszą duszeńką prezydenta Trumpa? Najwyraźniej pan prezydent Duda chyba z tymi faworami u amerykańskiego prezydenta grubo przesadza. Gdyby tak było, to już miałby zaklepaną posadę w MKOl-u – a tymczasem wygląda na to, że nic z tego. Z prezydentem Zełeńskim, dla którego pan prezydent Duda zrobiłby wszystko, a nawet jeszcze więcej, też chyba żadnych nadziei wiązać nie może, bo – po pierwsze – on też nie został zaproszony do Waszyngtonu, a po drugie – tylko patrzeć, jak wojna na Ukrainie się zakończy, no a wtedy mało kto chyba chciałby być w skórze Wołodymyra Zełeńskiego.

Na szczęście, dzięki wojnie na Ukrainie, ma on posiadłość i w Toskanii – a podobno i w innych ciepłych krajach – nie mówiąc już o możliwości powrotu do Ziemi Obiecanej, to znaczy – bezcennego Izraela – który właśnie ze zgrzytaniem zębów, realizuje zawieszenie broni ze znienawidzonym Hamasem, co to miał zostać „zlikwidowany” w ramach operacji ostatecznego rozwiązywania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy.

Ale mniejsza już o pana prezydenta Dudę, który najwyraźniej postanowił spróbować szczęścia w Davos. Jak wiadomo, w Davos wyznaczają sobie rendez-vous potężne wory złota, więc nawet jak pan prezydent nie zdąży dotknąć szaty bogini Fortuny, to chociaż przez chwilę wypławi się w luksusie: „chociaż żołnierz obszarpany, przecie stoi między pany” – jak głosi dawna polska pieśń żołnierska.

Znacznie ciekawsza wydaje się diagnoza postawiona w związku z objęciem władzy przez prezydenta Trumpa przez naszą Jabłoneczkę, czyli małżonkę Księcia-Małżonka. Daje ona wyraz swoim obawom z powodu „rządów tłumu” w Ameryce. W tej diagnozie widzimy nie tylko wpływ mądrości etapu, ale również skutek rozwoju rewolucyjnej teorii demokracji. Jak wiadomo, demokracja występuje w dwóch postaciach: demokracji spontanicznej i demokracji kierowanej. Demokracja spontaniczna objawiła się podczas ostatnich wyborów prezydenckich w USA, chociaż i tam były próby przeforsowania demokracji kierowanej, m.in. w postaci zamachu na Donalda Trumpa, czy akcji niezawisłych sądów. Demokrację kierowaną w działaniu mogliśmy obserwować podczas ostatnich niedoszłych wyborów w Rumunii, gdzie w pierwszej turze najlepszy wynik uzyskał kandydat niezatwierdzony. Jak wiadomo, tamtejszy niezawisły Sąd Najwyższy położył kres tej samowolce, unieważniając wybory i odkładając je do czasu, dopóki „tłum” się nie opamięta i nie poprze kandydata zatwierdzonego.

Tymczasem ten „tłum”, to przecież nic innego, jak „lud”, dla którego i przez którego mają być ustanawiane rządy. Wygląda na to, że w miarę rozwoju rewolucyjnej teorii demokracji, trzeba będzie zrewidować naiwne opowieści prezydenta Abrahama Lincolna, który nie miał okazji, by się z teorii rewolucji podciągnąć u naszej Jabłoneczki, co to najwyraźniej skłania się ku demokracji kierowanej – oczywiście przez starszych i mądrzejszych – no bo jakże by inaczej?

Więc kiedy świat wstrzymywał oddech przed inauguracją prezydentury Donalda Trumpa, w nasz bantustan wstrzymuje oddech przed „finałem” Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy „Jurka” Owsiaka, zaplanowanym na 26 stycznia. Jak w proroczej wizji napisał już dawno temu poeta, „wszelka dziwka majtki pierze”, to znaczy – zarządy wszystkich spółek Skarbu Państwa, jeden przez drugiego prześcigają się w wypłatach na rzecz „Jurka” Owsiaka, najwyraźniej pamiętając o przestrodze innego poety, że „mówiła żony ciotka: tych co płacą, nic nie spotka”. Jak się okazuje, literatura wyprzedza życie i to znacznie – ale nie o to w tej chwili chodzi, bo ważniejsze wydaje się sprzężenie, za pomocą którego stare kiejkuty próbują w tym roku powiązać Wielką Orkiestrę z przygotowaniami do ustanowienia narzędzi terroru, bez którego trudno będzie wyobrazić sobie funkcjonowanie Generalnej Guberni.

Toteż jak tylko zaczęły się przygotowania do wspomnianego „finału”, niczym grzyby po deszczu, zaczęły mnożyć się przeciwko „Jurkowi” Owsiakowi groźby karalne. Jak zgodnie i prawidłowo zeznali schwytani myślozbrodniarze, każdego z nich zainspirowały do myślozbrodni programy telewizji „Republika”, a zwłaszcza hasło, by nie wpłacać pieniędzy „Jurkowi” Owsiakowi, tylko – telewizji „Republika”. Wygląda na to, że dzięki temu będzie można nie tylko wprowadzić wobec mniej wartościowego narodu tubylczego eksperyment pedagogiczny w postaci potępienia myślozbrodni, ale również – uporządkować scenę medialną naszego bantustanu. Zmobilizowana została nie tylko Wdowa Narodowa, czyli pani Magdalena Adamowiczowa, ale również – Dulczessa Wolnego Miasta Gdańska, no i oczywiście – legitymujący się podwójnymi, pierwszorzędnymi korzeniami pan Rafał Trzaskowski, namaszczony już w 2022 roku na prezydenta naszego mniej wartościowego bantustanu nie tylko przez prezesa Światowego Kongresu Żydów Ronalda Laudera, ale i przez „Alexa” Sorosa, któremu stary grandziarz przekazał swoje imperium finansowe.

W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Sejm podejmie „uchwałę” w sprawie nowelizacji kodeksu karnego, penalizującego „mowę nienawiści”, a na tej podstawie zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy, będą prześladować zarówno nienawistników, jak i oczywiście – „inspirujące” ich media. Dzięki temu zapanują jedynie słuszne i zatwierdzone poglądy, które pozostawione na pierwszej linii frontu ideologicznego niezależne media głównego nurtu będą zaszczepiać naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, w ramach pluralizmu dostosowując ujednolicony przekaz dla każdego środowiska.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Michalkiewicz: Szesnastu szabesgojów! [gada godzinę! ]

Pod deklaracją podpisali się:

  • Marek Budzisz
  • Sławomir Cenckiewicz
  • Piotr Chrzanowski
  • Piotr Ciompa
  • Waldemar Gasper
  • Tomasz Grzegorz Grosse
  • Marek Jurek
  • Robert Kostro
  • Jacek Kowalski
  • Justyna Melonowska
  • Paweł Milcarek
  • Paweł Nowacki
  • Andrzej Nowak
  • Tomasz Rowiński
  • Maciej Urbanowski
  • Łukasz Warzecha
  • ==========================

Ich tekst jest tu:

https://nczas.info/2025/01/22/wielkie-oburzenie-bilboardami-brauna-powstala-deklaracja-szesnastu-akty-agresji-wrogosci-i-szerzenie-uprzedzen/

Szabesgoje w służbie Izraela i Ukrainy

Szabesgoje w służbie Izraela i Ukrainy

Stanisław Michalkiewicz, tygodnik „Goniec” (Toronto)    19 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5756

Obywatel Tusk Donald sprawia wrażenie wielkiego twardziela i w ogóle – ale okazało się, że to wszystko blaga, skoro na minę wsadził go pan prezydent Andrzej Duda, który z pozoru nie potrafi zliczyć do trzech. Inna sprawa, że prezydent Duda, czy to z własnej inicjatywy, czy to z czyjegoś podszeptu, wsadził obywatela Tuska Donalda na minę przy pomocy dźwigni Archimedesa. Archimedes, jak wiadomo, przechwalał się, że potrafi podnieść nawet Ziemię, byle tylko dostarczyć mu stosowny punkt oparcia do jego dźwigni. I pan prezydent znalazł taki punkt oparcia w postaci bezcennego Izraela, w konkretnie – w postaci premiera bezcennego Izraela, Beniamina Netanjahu. Na całym świecie wielkie wrażenie zrobił widok Kongresu Stanów Zjednoczonych, który właśnie Beniaminowi Netanjahu urządził owację na stojąco i to nawet zanim Dostojny Gość otworzył paszczę, by poinformować Ludzkość, w jaki sposób zamierza przychylać jej nieba. I amerykańscy twardziele wiedzą i my wiemy, że gdyby tak który nie wstał i nie oklaskiwał Beniamina Netanjahu, to już następnego dnia niezależne media zrobiłyby z niego marmoladę – a i tak mógłby taki jeden z drugim uważać się za szczęściarza, gdyby tylko na tym się skończyło. Toteż kiedy pan prezydent Duda z ostentacyjną wylewnością zwrócił się do znienawidzonego obywatela Tuska Donalda, by jego vaginet udzielił premierowi Netanjahu listu żelaznego, gdyby tylko zechciał on przyjechać do naszego nieszczęśliwego kraju na uroczystość 80 rocznicy wyzwolenia dziś chwilowo nieczynnego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, to obywatel Tusk Donald nie wahał się ani chwili i kazał swojemu vaginetowi powziąć stosowną uchwałę, którą vaginet w podskokach podjął.

Atoli problem w tym, że Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wystawił był za Beniaminem Netanjahu nakaz aresztowania z powodu zbrodni wojennych, popełnionych w ramach ostatecznego rozwiązywania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy. W odróżnieniu od USA, Rosji, Chin, no i oczywiście – bezcennego Izraela – które tego całego Trybunału „nie uznają”, Polska „uznaje” go jak najbardziej. Ale z drugiej strony jakże tu aresztować premiera Netanjahu? Prezydent Duda coś tam przecież musi wiedzieć, więc pewnie wiedział, że na samą myśl o podobnym zuchwalstwie obywatel Tusk Donald prędzej splamiłby mundur, więc wykorzystał tę okoliczność, żeby zdemaskować go przed światem jako zwyczajnego szabesgoja. Na domiar złego, obywatel Tusk Donald, przyzwyczajony do pobłażliwości ze strony Reichsfuhrerin Urszuli von der Leyen, załatwił sprawę w drodze uchwały swojego vaginetu, podczas gdy traktat międzynarodowy – a taki charakter ma „uznanie” MTK przez Polskę – ma rangę ustawy i to mającej priorytet przed regulacjami wewnętrznymi, więc ta uchwała była ostentacyjnym złamaniem prawa i to w dodatku – międzynarodowego. Natychmiast zareagował sam Trybunał, piętnując samowolkę vaginetu obywatela Tuska Donalda, a ku jego konfuzji – również rzecznik Komisji Europejskiej – bo tak się akurat stało, że Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen została złożona dyplomatyczną chorobą w postaci „ciężkiego zapalenia płuc”. Zapanowało powszechne oburzenie, na które przesłuchiwani przez niezależne media głównego nurtu członkowie Volksdeutsche Partei reagowali bezradnymi krętactwami. Na wyżyny krętactwa wzbił się Wielce Czcigodny Roman Giertych, który ofuknął „purystów prawnych”, że nie zauważają „stanu wyższej konieczności”. Ciekawe, czy po ogłoszeniu tej rewolucyjnej teorii Wielce Czcigodny Roman Giertych zostanie wreszcie włączony do stada autorytetów moralnych, czy jednak będzie musiał poddać się nieodwracalnej operacji chirurgicznej? Coś może być na rzeczy, bo obywatel Tusk Donald, który akurat doznał kolejnego ataku wścieklizny z powodu ślimaczących się „rozliczeń” ze znienawidzonym PiS-em, zagroził ministru Adamu Bodnaru z czarnym podniebieniem, że poszczuje na niego Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, mianując go wiceministrem sprawiedliwości.

Żeby zatrzeć niemiłe wrażenie, spowodowane wsadzeniem go przez pana prezydenta na minę, obywatel Tusk Donald ogłosił wielki sukces. Wielki sukces polega na tym, że obywatel Tusk Donald myśli, iż władze Ukrainy zgodziły się na ekshumację ofiar rzezi wołyńskiej. Tymczasem ukraiński wiceminister kultury Andrij Nadżos zapewnił tylko o „pozytywnych intencjach” ukraińskich władz na rzecz „rozwiązania sporów”, związanych „z tematem ekshumacji”. Istotą tych „sporów” jest – po pierwsze – odmowa zgody ukraińskich władz na uznanie tej rzezi za „ludobójstwo”, a po drugie – żądanie od Polski „symetrii”, to znaczy – przeprowadzenia ekshumacji i upamiętnienia z pietyzmem w Polsce poległych członków Ukraińskiej Powstańczej Armii. Władze ukraińskie stoją bowiem na nieubłaganym stanowisku, że Polacy zamordowani w 1943 roku na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, to ofiary polsko-ukraińskiej „wojny”. Jest to oczywiście nieprawda, bo żeby mówić o „wojnie”, wszystko jedno – domowej, czy jakiejkolwiek innej, to muszą być przynajmniej dwie strony wojujące. W przypadku rzezi wołyńskiej tak nie było. Była tylko strona mordująca i strona mordowana, więc o żadnej „wojnie” nie może być mowy. Toteż zarówno Konfederacja, jak i kandydat na prezydenta z ramienia PiS, pan Karol Nawrocki nie podzielają euforii obywatela Tuska Donalda i Volksdeutsche Partei w tej sprawie. Pan Nawrocki powiedział nawet, że dopóki Ukraina nie zadośćuczyni polskim oczekiwaniom w tej sprawie, to on „nie widzi” tego państwa ani w strukturach NATO, ani w strukturach UE. Natychmiast ofuknął go również kandydujący na prezydenta pan Rafał Trzaskowski z pierwszorzędnymi korzeniami, stwierdzając, że realizacja tych ukraińskich ambicji jest „polską racją stanu”.

Okazuje się, że nie tylko to. Oto policja złapała jakiegoś starowinę z Małopolski, który miał zadzwonić do biura Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z wiadomością, że „Jurka” Owsiaka trzeba „zastrzelić”. „Jurek” Owsiak, w obawie o życie swojej osoby, zaraz wystąpił o policyjną ochronę, której pan minister Siemoniak w podskokach mu udzielił. Ale na tym nie koniec, bo złapany starowina nie tylko przyznał się do wszystkiego, ale w dodatku zaczął prawidłowo zeznawać, że jego zbrodniczy zamiar został zainspirowany audycjami telewizji „Republika”, która zaapelowała, żeby pieniądze przekazywać nie „Jurkowi” Owsiakowi, tyko jej. To oczywiście zbrodnia niesłychana, więc wcale bym się nie zdziwił, gdyby stare kiejkuty tego starowinę zwyczajnie wynajęły, żeby nie tylko zadzwonił, nie tylko się przyznał, ale i prawidłowo zeznał, co konkretnie go do myślozbrodni zainspirowało. W związku z tym również przewodniczący KRRiTV zamierza podjąć w stosunku do „Republiki” stosowne kroki, pewnie w nadziei, że w ten sposób również i on wyleczy się politycznie. Okazuje się, że „Jurek” Owsiak, niczym Putin, jest dobry na wszystko.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Międzynarodówka szubieniczników

Międzynarodówka szubieniczników

Stanisław Michalkiewicz  18 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5755

A to się dopiero narobiło! Polska, za sprawą naszych Umiłowanych Przywódców, po raz kolejny skompromitowała się na arenie międzynarodowej, pokazując nie tylko Europie, ale i światu, wizytówkę tubylczej praworządności, o którą, na polecenie Naszej Złotej Pani z 2017 roku, walczymy do upadłego – obecnie pod wodzą obywatela Tuska Donalda i jego ferajny z Volksdeutsche Partei oraz bodnarowców z czarnym podniebieniem. Mam oczywiście na myśli deklarację obywatela Tuska Donalda, jako prezesa tubylczego vaginetu, że Polska udzieli ochrony premierowi bezcennego Izraela, Beniaminowi Netanjahu, nie dopuszczając do jego aresztowania, jeśli tylko zapragnąłby przespacerować się po chwilowo nieczynnym obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu-Brzezince, w 80 rocznicę jego oswobodzenia przez Ukraińców z Pierwszego Frontu Ukraińskiego.

Jak wiadomo, Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze, wydał za izraelskim premierem nakaz aresztowania za zbrodnie wojenne popełnione podczas operacji ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej w Strefie Gazy.

Nasz nieszczęśliwy kraj, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, Rosji i Chin, które trybunału haskiego na wszelki wypadek nie uznają, uznaje go jak najbardziej – co oznacza, że zobowiązał się do respektowania jego orzeczeń. Ale są sprawy ważne i sprawy ważniejsze, podobnie jak są zbrodniarze wojenni ważni i ważniejsi. Na przykład zimny ruski czekista Putin też został mianowany zbrodniarzem wojennym przez Senat Stanów Zjednoczonych, w związku z czym nie tylko obywatel Tusk Donald, ale i pan minister Siemoniak, oczywiście gdyby tylko mogli, to natychmiast by go aresztowali, a kto wie – może nawet własnoręcznie udusili krawatem wypożyczonym od Księcia-Małżonka.

Jednakże w przypadku premiera bezcennego Izraela, Beniamina Netanjahu, Kongres Stanów Zjednoczonych zgotował mu owację na stojąco i to jeszcze zanim Dostojny Gość otworzył paszczę, żeby poinformować Ludzkość, jak zamierza przychylić jej nieba. W takiej sytuacji żaden wasal Stanów Zjednoczonych nie ośmieli się zrobić najmniejszej przykrości Beniaminowi Netanjahu, nawet jeśli – jak to ma miejsce w przypadku naszego bantustanu – „uznaje” Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze. Okazuje się, że Polska nie po to podpisuje rozmaite zobowiązania międzynarodowe, żeby je wykonywać, tylko – żeby było ładniej.

Ale to zaledwie część pikanterii w tej sprawie.

Oto bowiem obywatel Tusk Donald złożył swoje oświadczenie w odpowiedzi na prośbę pana prezydenta Andrzeja Dudy. Ciekawe, jaka motywacja towarzyszyła panu prezydentowi kiedy tę prośbę pod adresem znienawidzonego obywatela Tuska Donalda kierował. Na pozór sprawia ona wrażenie autentycznej, bo wiadomo, że nie ma takiej rzeczy, której pan prezydent Duda nie zrobiłby dla bezcennego Izraela, podobnie, jak dla Ukrainy. Ale nie można też wykluczyć, że pod pozorem troski o dobrostan Beniamina Netanjahu podczas ewentualnego spaceru po chwilowo nieczynnym obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu-Brzezince, pan prezydent realizował perfidny zamiar wsadzenia obywatela Tuska Donalda na minę. Najwyraźniej pan prezydent wiedział, że obywatel Tusk Donald prędzej splami mundur, niż odważy się odmówić takiej prośbie, więc uznał, że nic łatwiejszego, by pod pozorem prośby, skompromitować jego vaginet, co to ma pełną paszczę frazesów o praworządności – że jak przychodzi co do czego, to po staremu wszystko załatwia po uważaniu.

Krótko mówiąc – pan prezydent pokazał Europie i światu, że obywatel Tusk Donald nie jest żadnym płomiennym szermierzem praworządności, tylko zwyczajnym szabesgojem, od których aż się w tak zwanych establishmentach roi. Dla Naczelnika Państwa, który dotychczas za takiego szabesgoja uchodził, taki obrót sprawy to prawdziwy dar Niebios, bo po raz kolejny okazało się, iż w sprawach naprawdę ważnych, z obywatelem Tuskiem Donaldem zawsze idą ręka w rękę. Co innego obywatele; czy ten incydent otworzy im oczy, czy też po staremu będą kibicowali jak nie jednemu, to drugiemu starszemu panu, którzy odgrywają role wyznaczone im jeszcze przez generała Kiszczaka?

Żebyśmy jednak nadmiernie się tą kompromitacją naszego i tak przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju nie dołowali, zwłaszcza, że wszyscy nawołują do myślenia pozytywnego, warto zwrócić uwagę, że pod względem praworządności nasz nieszczęśliwy kraj i buszujący w nim sędziowie nie są bynajmniej gorsi od sędziów amerykańskich. Oto prezydent-elekt Donald Trump został właśnie skazany za to, że – jak twierdziła jakaś wyeksploatowana dama – oferował jej pieniądze, żeby nie trzaskała dziobem. To dokładnie tak samo, jak u nas; jak tylko jakaś dama, a nawet jakiś jegomość, zaczyna trzaskać dziobem, że został „skrzywdzony”, to niezawisły sąd zaraz zalepia mu paszczę złotym plastrem. Ostatnio – czego nie może się nachwalić pan red. Tomasz Terlikowski – niezawisły sąd zalepił paszczę złotym plastrem wartości 400 tys. złotych jegomościowi, którego ksiądz proboszcz regularnie „krzywdził” dzień w dzień, nieprzerwanie przez trzy, czy nawet cztery lata, a ten regularnie tej krzywdzie dzień w dzień się poddawał. A mówiłem, że jak pani sędzia Anna Łasik ze znanego na całym świecie z niezawisłości sądowej Poznania, wprowadziła zasadę odpowiedzialności zbiorowej, to przemysł molestowania wejdzie w swój złoty wiek – i wszyscy, jeden przez drugiego, zaczną sobie przypominać, jak to zostali „skrzywdzeni”. – podobnie jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych.

Ale w USA, gdzie sądy wprawdzie są jeszcze niezawiślejsze, niż w naszym bantustanie – ale też – jak mówi Pismo Święte – „mają wzgląd na osoby”. Nowojorski niezawisły sędzia wprawdzie skazał prezydenta-elekta Donalda Trumpa, ale kary już nie odważył mu się wymierzyć. Tak samo było podczas procesu, jaki przez 7 lat toczył się w Lublinie przeciwko panu Grzegorzowi Wysokowi z donosu niejakiego pana Karola Adamaszka, podówczas kolaboranta tamtejszej „Gazety Wyborczej”. Niezawisły sędzia przez 7 lat wił się, jak piskorz, bo z jednej strony bał się zlekceważyć pana Adamaszka, żeby Judenrat nie zrobił z niego marmolady, ale z drugiej – resztki sumienia nie pozwalały mu skazać pana Wysoka, który nic złego nie zrobił. Oto jednym z „zarzutów” było zdanie, że „Adam Michnik – Żyd roku któregoś tam” – a reszta temu podobna. Toteż po 7 latach wydał wyrok salomonowy; uznał „winę” pana Wysoka, ale kary mu nie wymierzył.

Ja nie miałem takiego szczęścia, może dlatego, że w hierarchii donosicieli pan Jaś Kapela stoi wyżej od pana Adamaszka, a może niezawisłe sędzie z innych powodów, na przykład – na delikatną sugestię ze strony ABW, postanowiły mi dosolić, więc powoli kończę spłacać grzywnę i koszta, jakie poniósł drogi pan mecenas, stawający w charakterze oskarżyciela posiłkowego u boku mojej Prześladowczyni. W tej sytuacji jakże miło mi usłyszeć, że w waszyngtońskim Białym Domu zasiądzie taki sam szubienicznik, jak ja – tyle, że bez obowiązku płacenia grzywny i kosztów. Czegóż mogę chcieć więcej?

Stanisław Michalkiewicz

Prezent na Dzień Judaizmu

Stanisław Michalkiewicz: Prezent na Dzień Judaizmu

“Byłby to przypadek rzadki – a czy w ogóle są przypadki?” – pytał retorycznie poeta w nieśmiertelnym poemacie “Towarzysz Szmaciak”. Toteż i ja zachodzę w głowę (“Zachodzim w um z Podgornym Kolą…”), czy to przypadek zrządził, czy dobry los, że niezależna prokuratura bodnarowska umorzyła śledztwo w sprawie udziału Wielce Czcigodnego Romana Giertycha w powstaniu niedoborów w słynnej spółce “PolNord” akurat, gdy w Kościele w naszym bantustanie, obchodzony jest doroczny Dzień Judaizmu?

Jak czytamy na łamach organu Judenratu, siepacze Zbigniewa Ziobry, co to uwili sobie gniazdko w niezależnej prokuraturze, nękali Wielce Czcigodnego Romana Giertycha aż przez 8 lat, doprowadzając do tego, że z tej desperacji aż go zemdliło, w następstwie czego siepacz musiał przedstawić zarzuty zadowi Wielce Czcigodnego. Sprawa trafiła nawet do niezawisłego sądu, który salomonowo uznał, że przedstawienie zarzutów zadowi podejrzanego nie jest w myśl prawa skuteczne.

Tę sentencję trzeba by ryć spiżem na marmurze i to nie tylko na większą cześć i chwałę niezawisłych sądów w naszym bantustanie, ale również gwoli pouczenia wszystkich niewinnych, co przystoi im czynić, gdy znienacka jakiś siepacz zechce przedstawić im zarzuty. Wzorem Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, każdy niewinny powinien się w tym momencie odwrócić twarzą do ściany i zemdleć – a siepacz niech się w swojej nieskuteczności buja.

Już z tego powodu Wielce Czcigodny Roman Giertych ma zapewnione miejsce w historii naszego i tak już wystarczająco nieszczęśliwego kraju – ale przecież nie zwalnia to nas z obowiązku rozebrania sobie z uwagą kolejnych okoliczności, dotyczących ostatniej decyzji niezależnej prokuratury o umorzeniu trwającego tyle lat śledztwa przeciwko Wielce Czcigodnemu.

Przede wszystkim zwraca uwagę okoliczność, że chociaż Roman Giertych został wciągnięty – ale nie na członka Volksdeutsche Partei, tylko na listę wyborczą w ostatnich wyborach parlamentarnych – a potem, dzięki oszałamiającemu sukcesowi, związanemu z koniecznością dokonania podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu – nie tylko został Wielce Czcigodnym, ale w dodatku obywatel Tusk Donald powierzył mu obowiązki “bicza Bożego” na PiS-iaków – to jednak śledztwo przeciwko niemu nadal trwało, jak-gdyby-nigdy-nic.

Najwyraźniej obywatel Tusk Donald, widząc rezerwę, z jaką stado autorytetów moralnych traktuje Wielce Czcigodnego, a także – na wszelki wypadek, gdyby Wielce Czcigodnemu coś niestosownego strzeliło do głowy – postanowił nie odcinać go od stryczka. I słuszna jego racja, bo jegomość, nawet niekoniecznie Wielce Czcigodny, kiedy zostanie odcięty od stryczka, to może popaść w sprośne błędy Niebu obrzydłe, a nawet próbować ukąsić rękę, która daje mu chleb i władzę.

Toteż Wielce Czcigodny na czele swego zespołu płomiennych szermierzy praworządności, demaskował i razobłaczał znienawidzonych osobników, których wskazał mu nieubłagany palec – ale z drugiej strony niezależna prokuratura cały czas trzymała go na stryczku, gdyby tylko coś poszło nie tak.

W ten sposób minęło aż 14 miesięcy od powołania vaginetu obywatela Tuska Donalda, ale sytuacja procesowa Wielce Czcigodnego nic się nie zmieniła w stosunku do okresu, gdy władzę nad niezależna prokuraturą sprawował znienawidzony Zbigniew Ziobro.

Mówiąc obrazowo, przez cały ten czas siedział on na jednym półdupku. Tymczasem niezależna prokuratura, na rozkaz ministra Adama Bodnara z czarnym podniebieniem, przeglądała sprawy wadliwie prowadzone przez prokuraturę Zbigniewa Ziobry, z punktu widzenia potrzeb politycznych nowego vaginetu.

Nowy vaginet bowiem naliczył aż 600 przypadków nieprawidłowości – a kiedy obywatel Tusk Donald  niedawno doznał kolejnego ataku wścieklizny i w tym stanie zagroził ministru Adamu Bodnaru, że jak “rozliczenia” będą się ślimaczyły, jak do tej pory, to on poszczuje go Wielce Czcigodnym Romanem Giertychem, nastręczając mu go na wiceministra sprawiedliwości. Najwyraźniej w Ministerstwie Sprawiedliwości i Prokuraturze Krajowej musiała zapanować trwoga, bo zaraz ogłoszony został “raport” – ale cząstkowy, dotyczący tylko 200 przypadków. Czy ten raport objął również przypadek śledztwa w sprawie spółki “PolNord”?

Możliwe, że objął, ale możliwe, że nie – bo oto wystąpiły inne okoliczności, które mogły zmobilizować niezależną prokuraturę do pospiesznego umorzenia tego śledztwa i ogłoszenia tego postanowienia akurat w Dzień Judaizmu.

Jak bowiem pamiętamy, pan prezydent Duda zwrócił się do obywatela Tuska Donalda z prośbą, by jego vaginet udzielił listu żelaznego premierowi  bezcennego Izraela Beniaminu Netanjahu, gdyby przypadkiem przyszedł mu do głowy pomysł odwiedzenia dziś chwilowo nieczynnego obozu w Oświęcimiu-Brzezince, by się tam przespacerować w 80 rocznicę jego wyzwolenia przez Ukraińców z Pierwszego Frontu Ukraińskiego.

Sprawa była kłopotliwa, bo wcześniej Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał za Beniaminem Netanjahu nakaz aresztowania  z powodu zbrodni wojennych, popełnionych podczas operacji ostatecznego rozwiązywania kwestii palestyńskiej  w Strefie Gazy. Wprawdzie Polska “uznaje” ten trybunał i nawet ratyfikowała stosowny traktat, ale co tam traktaty, kiedy chodzi o premiera bezcennego Izraela? Toteż vaginet obywatela Tuska Donalda w podskokach podjął stosowną uchwałę, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że perfidny prezydent Duda wsadził go na minę.

Toteż zaraz Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze ofuknął obywatela Tuska Donalda, że nie respektuje podpisanych traktatów, a na domiar złego ofuknął go również rzecznik Komisji Europejskiej. Krótko mówiąc – prezydent Duda zdemaskował przed całym światem obywatela Tuska Donalda, jako zwyczajnego szabesgoja, a nie żadnego płomiennego szermierza praworządności i demokracji.

I tu w sukurs obywatelu Tusku Donaldu przyszedł Wielce Czcigodny Roman Giertych, w gorzkich słowach wyrzucając “purystom prawniczym”, że nie rozumieją “stanu wyższej konieczności”.

Jestem pewien, że te skrzydlate słowa zostały usłyszane gdzie trzeba i w nagrodę za uznanie premiera bezcennego Izraela Beniamina Netanjahu za “stan wyższej konieczności”, vaginet obywatela Tuska Donalda nie tylko dostał rozkaz natychmiastowego odcięcia Wielce Czcigodnego Romana Giertycha od stryczka, ale również – ogłoszenia stosownego postanowienia akurat w Dniu Judaizmu. Nie wierzę, by zbieg tych wszystkich okoliczności mógł być przypadkowy.

Los pasożyta. „Oni udawali władzę, a my – opozycję”.

Dodatek dramatyzmu. Akurat jest dobry moment, aby to wyjaśnić

15.01.2025 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2025/01/15/dodatek-dramatyzmu-akurat-jest-dobry-moment-aby-to-wyjasnic/

Od lat powtarzam, że kto słucha Kukuńka, ten sam sobie szkodzi. To prawda, ale – jakby swoim zwyczajem powiedział Kukuniek – „jednocześnie” nieprawda. Wszystko bowiem zależy od tego, jak się Kukuńka słucha. Jeśli ktoś słucha Kukuńka w przekonaniu, że mówi on prawdę – ten oczywiście sam sobie szkodzi.

Kukuniek bowiem nigdy nie mówi prawdy, a swoje łgarstwa ukrywa za słowem „jednocześnie”, przy pomocy którego zaprzecza temu, co sam przed chwilą powiedział. Ale w tym, zdawałoby się, domkniętym systemie, jest luka. Rzecz w tym, że ludzie prości – a jest to określenie uprzejme – bywają szczerzy. Nie dlatego, by szczerość była ich charakterystyczną cechą. Jest akurat odwrotnie; ludzie prości – a jest to, powtarzam, określenie uprzejme – nie bywają szczerzy nie tylko na wszelki wypadek, ale przede wszystkim dlatego, że szczerość wydaje im się rodzajem głupoty. Dlatego kłamią, chachmęcą, ściemniają – żeby tylko nie zaprezentować się w charakterze durniów. Ale mimo tej wzmożonej czujności czasami zdarzy im się chwila szczerości.

I taki właśnie moment przytrafił się Kukuńkowi, kiedy z rozpędu wypsnęła mu się opinia, że „oni udawali władzę, a my – opozycję”. „Oni” – czyli stare kiejkuty, partyjniakowie i inni członkowie komunistycznej nomenklatury. Owszem, mieli oni pewną władzę, ale sami nie byli jej źródłem. Źródłem ich władzy byli Sowieciarze, którym „oni” się zaprzedawali z ciałem i duszą w zamian za możliwość pasożytowania na historycznym narodzie polskim. Bo pozycja materialna, społeczna i polityczna „onych” wynika właśnie z tego pasożytnictwa.

Los pasożyta

Pasożyta nie interesuje samopoczucie swojego żywiciela. Pasożyt nie zdaje sobie nawet sprawy, że jego egzystencja może przyprawić jego żywiciela o śmierć. A nawet gdyby jakimś sposobem zdał sobie z tego sprawę, to przecież swojej natury nie odmieni. Najwyżej zaprzeda się komuś innemu, kto mu obieca możliwość dalszego pasożytowania na swoim żywicielu. Tym właśnie tłumaczę skwapliwość charakteryzującą starych kiejkutów, partyjniaków i innych nomenklaturowców, którzy w okresie transformacji ustrojowej, jak na komendę, z „ludzi sowieckich” przepoczwarzyli się w europejsów. Ponieważ Sowieci uzgodnili z Amerykanami, że żadnych „rozliczeń” Sowieciarzy w Europie Środkowej nie będzie – wyjątek stanowił Mikołaj Ceaușescu, bo od każdej reguły musi być jakiś wyjątek – żadnemu Sowieciarzowi nie spadł włos z głowy. Przeciwnie – zaczęli przygotowywać się do zajęcia uprzywilejowanej pozycji w nowych warunkach ustrojowych, poprzez rozkradanie majątku państwowego, czyli eksploatowanie swego żywiciela aż do wycieńczenia.

Przepoczwarzenie się w europejsów nie polegało bynajmniej na jakiejś zmianie dotychczasowego systemu wartości. Sowieciarze bowiem żadnego systemu wartości nie mieli i nie mają – poza wysługiwaniem się kolejnym posiadaczom władzy, którzy obiecają im możliwość dalszego pasożytowania na swoim żywicielu. Ten „system” – jeśli można go tak nazwać – jest prosty jak budowa cepa – ale jego skuteczność zależy od jednego warunku. Otóż Sowieciarze muszą swojego żywiciela obezwładnić; to znaczy – odjąć mu zdolność rozpoznania rzeczywistości poprzez podsunięcie mu rzeczywistości podstawionej. I dopiero w tym kontekście możemy zrozumieć, co tak naprawdę powiedział wtedy Kukuniek, oznajmiając, że o ile „oni” udawali władzę, to „my” udawaliśmy opozycję.

„My” – czyli starannie wyselekcjonowana z opozycyjnej masy grupa osób zaufanych (zaufany po łacinie to „konfident”), którą Sowieciarze mianowali reprezentacją historycznego narodu polskiego i z którą podzielili się – ale nie „władzą”, tylko właśnie rolami – bo ta wyszperana w korcu maku reprezentacja odgrywać miała rolę opozycji, żeby w ten sposób zapobiec wytworzeniu się prawdziwej opozycji w stosunku do Sowieciarzy.Tak właśnie uzgodnił w Magdalence ze swoimi gośćmi generał Czesław Kiszczak, któremu Daniel Fried i Władimir Kriuczkow, co to ustalili ramy i przebieg transformacji ustrojowej w naszym bantustanie, przekazali swoje ustalenia do wykonania. I na tym właśnie od ponad 30 lat polega życie polityczne w naszym bantustanie, z tym że o ile Sowieciarze dla niepoznaki co pewien czas zmieniają szyld swojej odkrywce, o tyle opozycja, po krótkim epizodzie z Kukuńkiem na stanowisku „prezydenta”, występuje przez cały czas pod tym samym szyldem, mianowicie pod szyldem Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który zresztą też od czasu do czasu kreuje formacje pod różnymi nazwami.

Gorliwe europejsy

Jak to w swoim czasie, powołując się na Stevena Spielberga, pisał pan Tomasz Jastrun – żeby masy nie znudziły się tym w końcu przecież monotonnym widowiskiem, trzeba wprowadzać do scenariusza coraz większą dawkę „dramatyzmu”. Toteż po okresie pewnego zastoju, jaki nastąpił po nieudanej próbie ujawnienia agentury w strukturach państwa, zastoju, który chyba był konieczny jako „siła wyższa” – by Amerykanie przyłączyli do NATO państwa Europy Środkowej, a potem by Niemcy przeprowadziły Anschluss tych państw do Unii Europejskiej – zaraz, w ramach „dodawania dramatyzmu”, rozgorzała burza w szklance wody w postaci walki politycznej, która w miarę upływu czasu zaostrza się niczym walka klasowa w miarę rozwoju socjalizmu. O co w tej przybierającej na sile wojnie chodzi – trudno zgadnąć – bo w sprawach naprawdę ważnych dla państwa i historycznego narodu-żywiciela między antagonistami nie ma żadnych różnic.

Tak było w czasie referendum akcesyjnego w 2003 roku, kiedy to nie tylko Donald Tusk ręka w rękę z Jarosławem Kaczyńskim stręczyli historycznemu narodowi-żywicielowi Anschluss do Unii Europejskiej, mamiąc naiwniaków wizją „Europy ojczyzn”, podczas kiedy już od 10 lat obowiązywał traktat z Maastricht, który zmienił formułę funkcjonowania Wspólnot Europejskich z konfederacji – czyli związku państw – na federację, czyli państwo związkowe: rodzaj IV Rzeszy. Tak było w 2008 roku, kiedy to 1 kwietnia głosowana była w Sejmie ustawa upoważniająca prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny kawał suwerenności – jak duży – nikt tego dotychczas nie wie, bo ani Donald Tusk, który ten traktat 13 grudnia 2007 roku podpisał, ani posłowie – chyba nawet wszyscy – którzy 1 kwietnia 2008 roku głosowali za upoważnieniem prezydenta do jego ratyfikacji, ani wreszcie prezydent, który 10 października 2009 roku go ratyfikował – go nie czytali.

W rezultacie do tej pory nie wiemy na pewno, czy Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu ma prawo grzebać w tubylczym systemie sądowniczym, czy nie. Pan sędzia Igor Tuleya z porządnej, ubeckiej rodziny, który do niedawna, obok Wielce Czcigodnego Romana Giertycha, znajdował się na czele białego orszaku męczenników praworządności, a obecnie szalenie się rozpolitykował, twierdzi, że jak najbardziej, że nie tylko może, ale nawet powinien zatwierdzać legalność każdego przebierańca w tubylczych trybunałach, podczas gdy „nielegalna” Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego pani Małgorzata Manowska twierdzi, że absolutnie takiego prawa nie ma, że jest to z jego strony uzurpacja. Jak jest naprawdę – nikt tego na pewno nie wie, chyba żeby ten cały traktat przeczytał. Ale po co go czytać, kiedy tylko patrzeć, jak zostanie znowelizowany w taki sposób, że członkowskie bantustany, to znaczy – „małe państwa” – jak mówił w 1943 roku Adolf Hitler – zostaną w UE pozbawione nawet pozorów suwerenności?

Kolejnym przykładem jest ustawa z czerwca 2021 roku, o ratyfikacji ustawy o zasobach własnych UE, przeforsowana przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego nawet wbrew części swojego klubu, przy pomocy klubu Lewicy, a więc – duchowego potomstwa Sowieciarzy. Na podstawie tej ustawy Komisja Europejska zyskała prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii i nakładania bezpośrednich, „unijnych” podatków. O zagadkowej nominacji, najpierw w 2015 roku na wicepremiera, a potem w 2017 roku na premiera rządu pana Mateusza Morawieckiego, który w podskokach spełniał wszystkie żądania zarówno w zakresie epidemii, jak i „dekarbonizacji” czy „zielonych wałów”, szkoda nawet mówić – chociaż zarówno te zagadkowe nominacje, jak i skwapliwe posłuszeństwo pana Mateusza aż się prosi o wyjaśnienie, podobnie jak motywy, które Naczelnika Państwa zmusiły do tych wszystkich posunięć.

W przypadku Donalda Tuska, jako przywódcy Volksdeutsche Partei, czyli lidera obozu zdrady i zaprzaństwa, niczego wyjaśniać już nie trzeba, ale czy nieposzlakowany lider opozycji, Naczelnik Państwa, komuś podlega, a jeśli podlega – to konkretnie komu – to by się przydało wyjaśnić.

Akurat jest dobry moment, jako że w naszym bantustanie zbliżają się wybory prezydenckie. Tym razem „dodatek dramatyzmu” jest tak duży, że zaczynają się w tym bałaganie gubić nawet aktorzy obsadzeni w tym przedstawieniu, nie mówiąc już o statystach – ale w tym szaleństwie jest metoda. Jakże inaczej suwerenowie uwierzyliby, że salus Reipublicae zależy od tego, by wygrał „właściwy” kandydat, to znaczy – jeden z dwójki dobranej specjalnie w tym celu w korcu maku? Ale skoro dodatek dramatyzmu jest tak silny, że wprawia w zakłopotanie nawet wytrawnych krętaczy, to jest szansa, że uwierzą i że mistyfikacja, sprokurowana w Magdalence na użytek mniej wartościowego, tubylczego narodu-żywiciela, nadal zadziała, no a potem – niech się dzieje co chce, zwłaszcza gdy Adolf Hit… – to znaczy – pardon – nie żaden „Adolf Hitler”, tylko oczywiście Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen wyda dekret o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa, a zaraz potem – ustawę o zwalczaniu tchórzliwych zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie, żeby wszystko było, jak się należy.

Nasze skarby narodowe

Stanisław Michalkiewicz: 1 https://www.magnapolonia.org/stanislaw-michalkiewicz-nasze-skarby-narodowe/

   Ach, któż nie pamięta sceny, kiedy to po zamordowaniu prezydenta Gdańska, pana Pawła Adamowicza podczas koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pan Jerzy, zwany poufale “Jurkiem”, Owsiak, demonstracyjnie wycofał swoją osobę z życia publicznego? Przypominało to zachowanie ruskiego cara Iwana Groźnego, który też się wycofał, ale w nadziei, że przerażony jego wycofaniem lud, ruszy z przebłagalnymi pielgrzymkami, żeby tylko dał się ubłagać.

Podobnie było w przypadku “Jurka” Owsiaka. Natychmiast ruszyły ku niemu przebłagalne pielgrzymki, by nie zostawiał nas sierotami, więc nic dziwnego, że “Jurek” Owsiak nie mógł pozostać głuchy na apele tylu serc gorejących i powrócił swoją osobą do życia publicznego, żebyśmy nie czuli się osieroceni. Oczywiście był to – jak zawsze w przypadku “Jurka” Owsiaka, pełny spontan i odlot, chociaż wielu ludzi doświadczonych twierdzi, że nic nie wymaga tak drobiazgowych i starannych przygotowań, jak właśnie stworzenie wrażenia pełnego spontanu i odlotu.

Pojawiły się na tym tle fałszywe pogłoski, jakoby “Jurek” Owsiak i cała ta Wielka Orkiestra, która zresztą do złudzenia przypomina popularną w III Rzeszy akcję “Pomocy Zimowej” (Winterhilfswerke), były dziełem starych kiejkutów, które w ten sposób pragnęły uchwycić nie tylo kluczowe segmenty gospodarki w naszym nieszczęśliwym kraju, ale również przejąć od “ajatollahów” rząd dusz nad mniej wartościowym narodem tubylczym.

[por.: Owsiak nie jest pierwszy. Za Hitlera dzieci też zbierały do puszek i rozdawały serduszka [VIDEO] md]

Oczywiście w tych fałszywych pogłoskach, podobnie zresztą, jak w każdych innych, nie ma ani słowa prawdy, bo słowo prawdy jest tylko w pogłoskach prawdziwych, to znaczy – zatwierdzonych przez właściwe instancje. A jakaż instancja może być właściwsza od Departamentu Stanu?

Mówię oczywiście o obecnym etapie, etapie po transformacji ustrojowej, bo na etapie poprzedzającym sławną transformację, najwłaściwszą instancją był moskiewski Kreml. Więc chyba wszyscy pamiętają, jak to pani Sekretarz Stanu USA Magdalena Albright, co to nie była do końca pewna, czy jest czeską, czy serbską Żydówką, poinformowała nasz mniej wartościowy naród tubylczy, iż posiada on dwa skarby narodowe. Pierwszym skarbem narodowym był “drogi Bronisław”, czyli pan prof. Bronisław Geremek, a drugim – pan profesor Władysław Bartoszewski.

Złe języki twierdziły, że pan Władysław Bartoszewski nie jest żadnym profesorem, że legitymuje się konspiracyjną maturą, a jego profesorski tytuł pochodzi stąd, że Niemcy, którzy w ramach pokuty zapraszali go, by im opowiadał o popełnianych przez nich bezeceństwach zwłaszcza w Generalnej Guberni, a kiedy tak słuchali, to się rozrzewniali na wspomnienie dobrych czasów – więc ci Niemcy, u których wszystko musi być akuratnie, zastanawiali się, według jakiej stawki płacić mu za jego opowieści. Rada w radę uradzili, że według stawki profesorskiej – i tak już zostało.

Jak tam było, tak tam było – ale chyba nie czas po temu, by się zastanawiać nad autentycznością profesorskich tytułów, kiedy w kraju aż się roi od absolwentów Collegium Tumanum. Jeśli tedy wspominam o tamtych czasach, to tylko dlatego, by przypomnieć, że obydwa nasze zatwierdzone przez najwyższą instancję skarby narodowe utraciliśmy bezpowrotnie. A jak naród, nawet taki mniej wartościowy, jak nasz, może żyć bez skarbów narodowych?

Naród bez skarbów narodowych żyć nie może, a wiadomo, że matką wynalazków jest potrzeba, Skoro tedy pojawiło się gwałtowne społeczne zapotrzebowanie na  skarby narodowe, to musiał pojawić się stosowny wynalazek.

   Okazało sie tedy, że jedyną osobą predestynowaną do wypełnienia tej dotkliwej pustki jest właśnie “Jurek” Owsiak. Pojawiły się – tym razem oczywiście prawdziwe, to znaczy – zatwierdzone pogłoski – że jest on “symbolem dobra” – co potwierdziła sama Wdowa Narodowa, to znaczy – pani Magdalena Adamowiczowa, która, jako jedna z niewielu osób w Polsce, może wylegitymować się sądowym certyfikatem niewinności, toteż jej świadectwo, jako Wdowy Narodowej i jako osoby z certyfikatem niewinności, ma zasadniczy ciężar gatunkowy, zwłaszcza gdy chodzi o “symbole dobra”.

   Ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej. Toteż jakiś jegomość z Małopolski przez telefon komórkowy zaczął miotać pod adresem “Jurka” Owsiaka karalne groźby, że go “zabije”, czy nawet “zastrzeli”. W tej sytuacji nikt nie może się dziwić, że “Jurek” Owsiak zaczął obawiać się o życie swojej osoby i zwrócił się do vaginetu obywatela Tuska Donalda o ochronę policyjną, która oczywiście natychmiast otrzymał.

Co więcej – ta sama policja, co to nie mogła zdybać pana Marcina Romanowskiego i przez pomyłkę szukała go w klasztorze Przewielebnych Ojców Dominikanów w Lublinie, a nie w pobliskim klasztorze znienawidzonych Ojców Redemptorystów – chociaż już wtedy było wiadomo, że pan Romanowski uzyskał azyl polityczny na Węgrzech – tego jegomościa z Małopolski natychmiast namierzyła i teraz tylko pozostaje ustalić, czy to on sam dzwonił z tego telefonu, czy może anonimowy ktoś inny.

“Jak Pan  Bóg dopuści, to i z kija wypuści” – powiada przysłowie, toteż nic dziwnego, że kierujący ojczystymi policjantami obywatel Siemoniak aż pęka z dumy nad sprawnością państwa, które każdego przyskrzyni. To jest zresztą program vaginetu obywatela Tuska Donalda w kwestii migracyjnej: jak przyjdą Hindusi, to się ich wydusi, jak przyjdą Murzyni, to się ich przyskrzyni, jak przyjdą Azjaci, to się ich wytraci – i tak dalej, aż do ostatecznego zwycięstwa.

   Ale to jeszcze nic – bo,  jak wspomniałem, nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej – zdarzyło się, że do naszego nieszczęśliwego kraju zapragnął przyjechać sam premier bezcennego Izraela, Beniamin Netanjahu, żeby przespacerować się po chwilowo nieczynnym obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, który 80 lat temu został wyzwolony – jak to odkrył Wielce Czcigodny Grzegorz Schetyna – przez Ukraińców z Pierwszego Frontu Ukraińskiego.

W czasie wojny w Związku Radzieckim frontów nie  brakowało; był na przykład Front Stepowy, utworzony ze Stepowców, był Front Woroneski, utworzony z Worońców – no a Front Ukraiński – oczywiście z Ukraińców. Ale nie w tym rzecz, że Beniamin Netanjahu chciał się przespacerować, tylko – że Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze, wydał na niego świętokradczy nakaz aresztowania na podstawie fałszywych oskarżeń o jakieś “ludobójstwo” w Strefie Gazy.

W związku z tym pan prezydent Duda, który nie chciał pojawić się na galówce ku czci obywatela Tuska Donalda w Teatrze Wielkim, w obliczu tak poważnej zastawki zwrócił się do tegoż obywatela Tuska z prośbą, by jego vaginet udzielił premierowi bezcennego Izraela takiej samej ochrony, jakiej udzielił “Jurkowi” Owsiakowi. W ten oto sposób nasz nowy skarb narodowy –  “Jurek” Owsiak – jednym susem znalazł się na tym samym poziomie, co premier Beniamin Netanjahu. Czegóż chcieć więcej?

Galowo i zgrzebnie

Stanisław Michalkiewicz  tygodnik „Goniec” (Toronto)    12 stycznia 2025 michalkiewicz

Powoli dobiega końca stan nirwany, w jakim zazwyczaj pogrąża się w okresie Bożego Narodzenia nasz nieszczęśliwy kraj. Tym razem, z uwagi na rosnącą zawziętość obywatela Tuska Donalda, która udziela się nie tylko członkom jego vaginetu, ale nawet osobom pozornie niezaangażowanym, jak na przykład mój faworyt, prof. Wojciech Sadurski, co to nawet na poczekaniu wymyślił rewolucyjną teorię, dlaczego minister Domański nie powinien wypłacić PiS-owi subwencji – nirwana była jednak przerywana.

Po pierwsze dlatego, że od Nowego Roku Polska stanęła na czele Europy, a konkretnie – objęła po Węgrzech rotacyjne przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej, co oznacza, że obywatel Tusk Donald, albo osoba przezeń wyznaczona, będzie otwierał i zamykał posiedzenia tego gremium, a przy okazji załatwiał na boku rozmaite siuchty. Szczególną dumę odczuwa z tego powodu Książę-Małżonek, który dzięki temu będzie mógł przed całą Europą zademonstrować swój kunszt wiązania krawatów – a po drugie – że tego samego dnia, kiedy obywatel Tusk Donald urządził z tej okazji „galę” w Teatrze Wielkim, rolnicy z całej Polski zjechali traktorami do Warszawy, żeby zaprotestować przeciwko umowie z Mercosur, jaką niedawno podpisała Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, no i przeciwko innym jej wynalazkom w rodzaju „Zielonego Wału”, który to całe europejskie rolnictwo zrówna z ziemią.

Nawiasem mówiąc, ten program nawiązuje do znanej z czasów pierwszej komuny koncepcji wyrównawczej. Wtedy chodziło o to, by inteligencję zrównać z robotnikami, robotników – z chłopami – a chłopów – z ziemią. Teraz Reichsfuhrerin tak otwarcie tej równości nie głosi, ale chłopi swoje wiedzą i protestują. Ponieważ jednak protest ten był zapowiedziany wcześniej, Reichsfuhrerin dyplomatycznie zapadła na „ciężkie zapalenie płuc” i w Warszawie się nie pojawiła. Podobnie uczyniło wielu innych Umiłowanych Przywódców i w rezultacie na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, jakoby obywatel Tusk Donald zmobilizował na wspomnianą „galę” nie tylko członków Volksdeutsche Partei, ale nawet batalion przebranych po cywilnemu żołnierzy WTK. Oczywiście w tych fałszywych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo każdy mógł na widowni Teatru Wielkiego zobaczyć nie tylko sezonowego marszałka Sejmu Szymona Hołownię, ale też posągową Małgorzatę Kidawę-Błońską, której koalicja przydzieliła fuchę marszałka Senatu. Nie było natomiast pana prezydenta Andrzeja Dudy, który akurat tego dnia pojechał na narty.

Wprawdzie wicefeministra do spraw europejskich w vaginecie obywatela Tuska Donalda, Magdalena Sobkowiak-Czarnecka poinformowała opinię publiczną, że vaginet wysłał panu prezydentowi list z zaproszeniem, więc „gdyby chciał, to mógł przyjść” – ale nie przyszedł, tylko wysłał jakiegoś swego doradcę doskonałego. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że pani Sobkowiak-Czarnecka naprawdę może myśleć, że w taki właśnie sposób powinno się zapraszać prezydenta państwa na „galę”.

Myślę w związku z tym, że pani Nowacka Barbara lepiej by zrobiła, wprowadzając zamiast tak zwanej „edukacji zdrowotnej”, w ramach której dzieci i młodzież będą nie tylko demoralizowane, ale i duraczone epidemicznie i klimatycznie – jakieś kursy kindersztuby dla elit politycznych – ale co tam marzyć o tem – jak mawiał Ignacy Rzecki z „Lalki”.

Nieobecny był też ambasador Węgier, którego obywatel Tusk Donald ostentacyjnie na „galę” nie zaprosił, mszcząc się w ten sposób na Wiktorze Orbanie za udzielenie azylu politycznego panu Marcinowi Romanowskiemu. Jestem pewien, że węgierskiemu premierowi na pewno nie pęknie od tego serce, ale ta mściwość do tego stopnia obywatelem Tuskiem owładnęła, że w swoim przemówieniu dał wyraz przekonaniu, iż „Europa” powinna czuć się szczęśliwa z powodu polskiej prezydencji. Nawet na widowni Teatru Wielkiego powiało grozą, bo jakże tu mówić o szczęśliwości w państwie mającym rekordowy deficyt budżetowy, rekordowy dług publiczny, rozbrojonym przez przyjaciół Ukrainy i przygotowywanym do przerobienia na Generalną Gubernię?

Nic dziwnego, że prezydent-elekt Donald Trump, w odróżnieniu od Wiktora Orbana, nie zaprosił obywatela Tuska Donalda na inaugurację swojej prezydentury, podobnie zresztą, jak ukraińskiego prezydenta Zełeńskiego, co to brnie od sukcesu do sukcesu, ku swemu przeznaczeniu.

Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka”, to znaczy – gdy w Teatrze Wielkim partia i rząd się „galowały” – na zewnątrz kotłowali się protestujący rolnicy, do których wyszedł europoseł Grzegorz Braun i pretendujący do stanowiska prezydenta z ramienia PiS, pan Karol Nawrocki. Pan Nawrocki skomplementował protestujących, zauważając, że „tutaj jest dzisiaj Polska”, chociaż w kwestiach będących przedmiotem protestu już nie był taki zdecydowany. Przedmiotem protestu było bowiem 5 razy stop”, to znaczy – stop umowie z Mercosur, stop Zielonemu Wałowi, stop importowi rolnemu z Ukrainy, stop niszczeniu polskich lasów i łowiectwa oraz stop wygaszaniu polskiej gospodarki.

Każdy z tych pięciu punktów jest rezultatem uczestniczenia Polski w UE – również „wygaszanie” polskiej gospodarki. To ostatnie też jest rezultatem Anschlussu Polski do UE 1 maja 2004 roku – bo w ten sposób Niemcy stworzyły warunki polityczne dla realizacji projektu „Mitteleuropa” z roku 1915. Przewidywał on urządzenie Europy Środkowo-Wschodniej w ten sposób, by zainstalować tam państwa pozornie niepodległe, ale de facto – niemieckie protektoraty – o gospodarkach trwale niezdolnych do konkurowania z gospodarką niemiecką, tylko uzupełniających i peryferyjnych. Więc wprawdzie pan Karol Nawrocki buńczucznie deklarował, że „nigdy” na to „nie pozwoli”, ale już Winston Churchill wyjaśnił premierowi rządu RP w Londynie, Stanisławowi Mikołajczykowi, że „nigdy”, to jest takie słowo, którego nikomu nie można zabronić wymawiać. Inna rzecz, że Rafał Trzaskowski, który niedawno na Lubelszczyźnie trzaskał dziobem, że „murem” stoi za rolnikami, ani pomyślał, by wyjść do protestujących – ale jakby pomyślał i wyszedł, to co by im powiedział? Ano – to samo – to znaczy, że on „nigdy” – i tak dalej.

Tymczasem pan minister Domański łamie sobie głowę, co tu zrobić w sytuacji, gdy niedawno, niczym jakiś wioskowy głupek, zadeklarował, iż „uznaje” tylko Państwową Komisję Wyborczą”, ale Sądu Najwyższego „nie uznaje” – a PKW właśnie przyjęła sprawozdanie finansowe PiS.

Obywatel Tusk Donald zadeklarował, że „na jego oko” pieniędzy nie ma i nie będzie – ale w razie czego to nie on będzie miał kłopoty, tylko pan Domański i to zarówno, gdy przeleje pieniądze, jak i – gdy ich nie przeleje. Podobno swoją decyzję ogłosi po Trzech Królach, kiedy nirwana oficjalnie się kończy i zaczynają się igraszki – ot na przykład – śledztwo w sprawie „zdrady dyplomatycznej złowrogiego Antoniego Macierewicza, na którego doniósł pan generał Jarosław Stróżyk z komisji do badania ruskich wpływów w naszym bantustanie.

————————–

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Adolf Hitler zaciera ręce

Adolf Hitler zaciera ręce

 Stanisław Michalkiewicz  11 stycznia 2025 michalkiewicz

Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czeławiek” – głosiła jedna ze strof hymnu sowieckiego, który został wprowadzony 1 stycznia 1944 roku, bo przedtem rolę hymnu pełniła „Międzynarodówka”. Trzeba przyznać, że autor słów, Sergiusz Michałkow, miał poczucie humoru, bo napisać otwartym tekstem, że nie zna innego kraju, w którym człowiek tak swobodnie by „dyszał”, to niewątpliwie mocna rzecz.

[wg wiki: To nie był hymn. Muzyka została skomponowana przez Izaaka Dunajewskiego, a słowa do pieśni napisał Wasilij Lebiediew-Kumacz. md]

Podobna do deklaracji kandydata do Rady Najwyższej ZSRR z Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego Miasta Moskwy Józefa Stalina, że „nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza”. Rzeczywiście, trudno temu zaprzeczyć tym bardziej, że w tych wyborach na kandydata Józefa Stalina oddano 120 procent głosów, czym obywatel Tusk Donald jeszcze pochwalić się nie może.

Inna sprawa, że nie da się ukryć, iż ta deklaracja brzmi bardzo dwuznacznie. Pewne wyjaśnienie co do jej właściwego znaczenia dał Osip Mandelsztam, pisząc w słynnym wierszu, za który powędrował na Kołymę, gdzie zresztą nie dotarł, bo umarł w łagrze „tranzytowym” pod Władywostokiem. A pisał tak: „Żyjemy tu nie czując pod stopami ziemi. Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy”, no a potem jeszcze gorzej, bo o samym Józefie Wissaarionowiczu: „Śmieją się karalusze wąsiska i cholewa, jak słońce rozbłyska”. Nic dziwnego, że w rezultacie „dyszał” już tak „wolno”, że w końcu przestał.

Ale w Związku Sowieckim to „dyszenie”, to była tylko taka metafora, przerzutka poetycka, bo jeszcze marksistowscy mełamedowie nie wpadli na to, żeby walczyć o czyste powietrze. Przeciwnie. Gdyby ktoś dzisiaj przeczytał wiersze poetów proletariackich („Ciepło energii atomowej stopi lodowce biegunowe”), to mógłby to uznać, za objaw skrajnego wstecznictwa, niemal – za „mowę nienawiści”. Tu trzeba oddać sprawiedliwość innemu wybitnemu przywódcy socjalistycznemu, Adolfowi Hitlerowi, który konieczność przebudowy społeczeństwa traktował jeszcze głębiej, niż Stalin swoją „pieriekowkę”. O ile Stalina interesowała tylko „pajka”, czyli porcja żywności, uzależniona od wydajności pracy więźnia (Naftali Aronowicz Frenkiel, jak nazwisko wskazuje – z pierwszorzędnymi korzeniami – opracował system tzw. „kotłów” – od „stachanowskiego” do karcerowego. Ale zdaniem wszystkich łagierników, najszybciej pozbawiała ludzi życia właśnie „pajka stachanowska”, teoretycznie najobfitsza – bo podstęp tkwił w tym, że wydatkowanie energii na wykonanie normy związanej z tą „pajką” nie bilansowało się z energią przez nią dostarczaną.), to Adolf Hitler pragnął całkowitej przebudowy społeczeństwa, by stało się ono organizmem pod każdym względem zdrowym. W tym celu – o czym chętnie rozprawiał podczas „rozmów przy stole” zamierzał nie tylko zakazać palenia papierosów, cygar i fajek, ale również – jedzenia mięsa – ale oczywiście dopiero po zwycięskiej wojnie.

Jak wiemy, osiągnięcie tych celów okazało się niemożliwe, z uwagi na rozgromienie III Rzeszy przez aliantów – ale słuszna myśl raz rzucona w powietrze, prędzej, czy później znajdzie swego amatora. Jeśli istnieje życie pozagrobowe, to Adolf Hitler z pewnością zaciera ręce z radości na widok twórczej kontynuacji jego idei przez współczesnych demokratów i postępaków. W dodatku Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, która te wielkie idee swego poprzednika wprowadza w życie, wydaje się bardziej zadbana nie tylko od Hitlera, ale również przystojniejsza od poprzedniego Reichsfuhrera, „wiernego Henrysia”, czyli Heinricha Himmlera. Dzięki temu idee zrodzone w głowie Adolfa Hitlera też wydają się łatwiejsze do zaakceptowania, a w rezultacie IV Rzesza, pracowicie budowana miedzy innymi również naszymi rękami, nie będzie w jakiś istotny sposób różniła się od Rzeszy III. Nie tylko w kwestii czystego powietrza, ale również dyscypliny. Jak wiadomo, uniwersalne narzędzia wymuszania dyscypliny właśnie są tworzone. Na przykład karalność „mowy nienawiści” może okazać się takim narzędziem uniwersalnym, dzięki któremu trzeba będzie uruchomić chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne, bo obawiam się, że izolator w Gostyninie nie wystarczy.

Żeby nie być gołosłownym, również w naszym bantustanie, który w porównaniu z innymi sprawia wrażenie trochę zacofanego, jednak wprowadzono zakaz palenia papierosów na przystankach autobusowych, chociaż są one usytuowane na świeżym powietrzu. Ale widać, że pan Rafał Trzaskowski, stara się naśladować Adolfa Hitlera na tyle, na ile może i jeśli nawet walka ze smogiem nie zawsze mu się udaje, to przynajmniej na przystankach autobusowych i tramwajowych czeławiekdyszyt” już tak „wolno”, jak w Związku Sowieckim. Jak się możemy domyślić, to wszystko dzieje się dla naszego dobra – żebyśmy mianowicie umierali jako ludzie całkowicie zdrowi, a nie tak – byle jak. Jak ktoś umiera całkowicie zdrowy, to od razu weselej mu na duszy, nawet jeśli na skutek forsowanej przez vaginet obywatela Tuska Donalda sekularyzacji, utraci nadzieję na bliskie spotkanie III stopnia z Trójcą Świętą.

Ożywione pragnieniem melioracji świata, bantustany bardziej postępowe od naszego, wprowadziły właśnie zakaz używania papierosów – również tych elektronicznych, które okazały się podobno jeszcze bardziej szkodliwe. Vaginet obywatela Tuska Donalda aż tak daleko jeszcze nie idzie, między innymi z powodu rekordowego deficytu budżetowego, który świadczy o zrównoważonym rozwoju naszego bantustanu. Jak bowiem wiadomo, zrównoważony rozwój polega na tym, że wszystko rośnie jak na drożdżach i to jednocześnie; podatki, deficyt budżetowy, dług publiczny, no i oczywiście – biurokracja, bo przecież taki zrównoważony rozwój sam się ani nie zrównoważy, ani nie rozwinie. Czuwać musi… – ale nie żołnierz, bo okazuje się, że żołnierze najpierw piją wódkę, a potem strzelają strzałami do głupich cywilów – tylko urzędnicy. Nikt tak nie przypilnuje, żeby rozwój był zrównoważony, jak referenci i starsi referenci, którzy stanowią sól ziemi czarnej. Więc nasz bantustan, z uwagi na wymagania zrównoważonego rozwoju, z zakresie papierosów jeszcze utrzymuje margines tolerancji, bo wiadomo, że nie ma pewniejszego fundamentu dochodów państwowych, jak spirytus i machorka – ale jestem pewien, że w vaginetach poszczególnych feminister już opracowywane są plany diety bezmięsnej. Takie zwiastuny pojawiały się jeszcze za pierwszej komuny, za czasów Edwarda Gierka, kiedy to mogliśmy rozkoszować się smakołykami z kryla, czy węgorzem z drobiu w opakowaniu zastępczym. Ale to był tylko etap prób i błędów, bo w dalszej perspektywie czeka nas dużo ruchu na świeżym powietrzu – no i „pajka stachanowska”.

Stanisław Michalkiewicz

O „skrajnej prawicy”, żydach i ordynacji wyborczej.

Jan Maria Le Pen w demokracji kierowanej

9.1.2025 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2025/01/09/jan-maria-le-pen-w-demokracji-kierowanej/

Stanisław Michalkiewicz oraz Jean-Marie Le Pen
Stanisław Michalkiewicz oraz Jean-Marie Le Pen. / foto: PAP/EPA (kolaż)

7 stycznia w wieku 96 lat zmarł Jan Maria Le Pen, założyciel Frontu Narodowego i jego długoletni przywódca, potem – prezes honorowy – aż do czasu, kiedy z inicjatywy własnej córki, Maryny Le Pen, został tego tytułu pozbawiony i usunięty z partii, między innymi pod pretekstem „bagatelizowania” tak zwanego holokaustu, czyli masakry europejskich Żydów przez Niemcy podczas II wojny światowej. Okazuje się, że „bagatelizowanie” holokaustu to bardzo ciężka myślozbrodnia – bo zgodnie z dogmatem „religii holokaustu”, był on nie tylko najważniejszym wydarzeniem II wojny światowej, ale w ogóle najważniejszym wydarzeniem w dziejach świata.

Narzucenie tego przekonania narodom nieżydowskim, czyli tak zwanym głupim gojom, jest konieczne, by „religia holokaustu” zastąpiła dotychczasowe żydowskie wierzenia. Rzecz w tym, że pod wpływem sekularyzacji wielu Żydów nie ma pewności, że powinni wierzyć, iż Morze Czerwone się rozstąpiło, a kiedy już Żydowie przeszli po jego dnie, mając „mur z wód” po obydwu stronach suchego pasa dna, wody powróciły na swoje miejsce, zatapiając ścigające Żydów egipskie wojsko. A właśnie takie traumatyczne wydarzenia leżą u fundamentów żydowskiej religii, która poza tym głosi, iż Stwórca Wszechświata dlaczegoś upodobał sobie w pewnym koczowniku z Mezopotamii i zawarł z nim umowę, że jak koczownik będzie Stwórcę Wszechświata chwalił i go słuchał, to ten w nagrodę uczyni go ojcem „wielkiego narodu”, któremu da w posiadanie obszar „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”.

Ta obietnica jest z kolei podstawą politycznej doktryny „wielkiego Izraela”, którą władze tego państwa, umiejętnie wykorzystując w tym celu potęgę Stanów Zjednoczonych, właśnie realizują, najpierw destabilizując politycznie leżące na tym obszarze państwa, a potem – prawdopodobnie je podbijając. Sekularyzm działa nie tylko na Żydów, ale również na głupich gojów. Jednak w przypadku głupich gojów nie jest aż tak groźny, jak w przypadku Żydów, którzy, przynajmniej do 1948 roku, żyli wyłącznie w diasporze, w której jedynym czynnikiem ich spajającym była właśnie religia. Sekularyzm zatem groził Żydom, że rozpłyną się bez śladu wśród innych narodów. Żeby temu zapobiec, powstała „religia holokaustu”, w której nie trzeba wierzyć w żadne Morza Czerwone, tylko pamiętać o wspomnianej masakrze, a poza tym narzucić głupim gojom przekonanie, że była ona najważniejszym wydarzeniem w dziejach świata. Nic więc dziwnego, że „bagatelizowanie” holokaustu stało się jedną z najcięższych myślozbrodni, a surowa ręka sprawiedliwości ludowej dosięgła w końcu Jana Marię Le Pena.

Front Narodowy był uważany przez środowiska reżyserujące francuską scenę polityczną za „skrajną prawicę”, która zgodnie z obowiązującymi w demokracji kierowanej zasadami, nigdy nie powinna dojść do władzy, podobnie, jak inne formacje „populistyczne”. W demokracji kierowanej władzę sprawować mogą tylko formacje polityczne zatwierdzone. Przez kogo? Ano – to jest właśnie największa tajemnica demokracji kierowanej, w której wprawdzie panuje pełnym spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy „Jurka” Owsiaka, ale każdy doświadczony człowiek wie, że nic tak nie wymaga drobiazgowych przygotowań, jak właśnie stworzenie wrażenia pełnego spontanu.

Żeby zablokować Frontowi Narodowemu dostęp do francuskiego parlamentu, przygotowana została specjalna ordynacja wyborcza. Okręgi są jednomandatowe, ale żeby zdobyć mandat „z marszu”, kandydat musi uzyskać przynajmniej bezwzględną większość głosów w okręgu – co zdarza się rzadko, a nawet – bardzo rzadko. Toteż po turze pierwszej następuje druga tura, w której kandydaci słabsi zachęcają swoich wyborów, do poparcia któregoś z kandydatów silniejszych. Nie ma w tym nic złego, przeciwnie – na oczach wyborców tworzą się przyszłe koalicje parlamentarne, więc lepiej oni wiedzą, na co właściwie głosują. U nas tego nie ma, bo najpierw suwerenowie głosują, dajmy na to, na PSL, czy Konfederację, albo na Volksdeutsche Partei, a każdy politycznych gang zachwala własny program i nie zostawia suchej nitki na programach innych gangów. Ale po wyborach PSL z Lewicą i z Volksdeutsche Partei tworzy koalicję, która konstruuje całkiem nowy program, o którym wcześniej nikt nie słyszał. Więc model francuski wydaje się pod tym względem lepszy – ale jest jedno „ale”. Otóż między pierwszą a drugą turą ZAWSZE tworzyła się koalicja: „wszyscy przeciwko FN” i w rezultacie Front Narodowy, zdobywając 20, a nawet więcej procent głosów, nie wprowadzał do Zgromadzenia Narodowego ani jednego deputowanego, a jeśli nawet – to zaledwie kilku, którzy żadnego politycznego ciężaru gatunkowego tam nie mieli.

Tak właśnie działa niewidzialna ręka tajemniczego reżysera francuskiej sceny politycznej – co polecam uwadze Wielce Czcigodnego Pawła Kukiza, który z jednomandatowymi okręgami wiąże rozmaite nadzieje, których one spełnić zwyczajnie nie mogą.

[Ordynacja Jednomandatowych Okręgów Wyborczych w jednej turze uniemożliwia takie intrygi i oszustwa. To dlatego masoni we Francji wykoncypowali „dwie tury”, by w drugiej, zmową wszystkich lóż zapełniających różne partie – wykluczać „niewłaściwych”. A ich poplecznicy ze „zmowy okrągłego stołu” – (z kantami oczywiście) po to właśnie wcisnęli Kukiza do Ruchu JOW, by to zepsuć. Mirosław Dakowski]

Dlatego w roku 1992, kiedy jeszcze naiwnie myślałem, że opowieści o „dekomunizacji” są prawdziwe, opracowałem ordynację wyborczą podobną do francuskiej w przekonaniu, że przyniesie ona efekt dekomunizacyjny bez użycia tego słowa, blokując dostęp do Sejmu Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Ale głosowanie w komisji nadzwyczajnej przekonało mnie ostatecznie, że o żadnej dekomunizacji nie ma co marzyć, bo ten mój projekt został odrzucony właśnie głosami posłów „solidarnościowych”, którzy nie byli pewni, czy sami by się na tych warunkach do Sejmu dostali.

Czy jednak Front Narodowy rzeczywiście był „skrajną prawicą”. Kiedy pod koniec lat 70-tych byłem w Paryżu, poszedłem do siedziby FN i poprosiłem o program partii. Dano mi go, a jego lektura przekonała mnie, że FN żadną „prawicą”, a już zwłaszcza „skrajną”, nie jest – że jest to partia narodowo-socjalistyczna. Nie jest to żaden epitet, zwłaszcza że FN nikogo nie zamierzał eksterminować – tylko najkrótsza charakterystyka tego programu. Socjal – tak – ale tylko dla Francuzów.

Prawicy we Francji tak dobrze, jak nie ma – co zresztą mieści się znakomicie w tamtejszej tradycji politycznej, w której zawsze dominował etatyzm. Nawiasem mówiąc, do paryskiej siedziby FN wchodziło się, jak do jakiejś twierdzy – czemu przestałem się dziwić, kiedy zobaczyłem, jak policja brutalnie pacyfikuje pokojową manifestację FN w Paryżu, gdzie ze sztandarami przybyli członkowie tej partii ze wszystkich zakątków Francji. Komunistów nigdy tak nie poskramiano, toteż komunizm we Francji ma się znakomicie.

Streitbare Demokratie. Stanisław Michalkiewicz.

Streitbare Demokratie

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    7 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5749

Walka o praworządność” w Polsce, rozpoczęta w marcu 2017 roku z inicjatywy Naszej Złotej Pani, czyli niemieckiej kanclerzycy Angeli Merkel, najwyraźniej weszła w nową fazę.

Ale incipiam. Otóż gdy w roku 2015 Polska przeszła spod kurateli niemieckiej pod kuratelę amerykańską, w związku z czym trzej kelnerzy zawiązali spisek, w następstwie którego nastąpiła podmianka na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu: Volksdeutsche Partei, będąca ekspozyturą Stronnictwa Pruskiego, została zastąpiona przez PiS, będące ekspozyturą Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego – Niemcy ani myśleli pogodzić się z utratą wpływów w naszym bantustanie.

I chociaż rząd Beaty Szydło nie zdążył jeszcze nic zrobić, ani nawet nic powiedzieć – Komisja Europejska, na czele której stały dwa niemieckie owczarki: Jan Klaudiusz Juncker i Franciszek Timmermans, wszczęła wobec Polski procedurę sprawdzania stanu demokracji. Zaraz tedy stare kiejkuty w służbie niemieckiej nakazały swoim konfidentom założenie Komitetu Obrony Demokracji, który urządzał rozmaite incydenty. Kulminacyjnym momentem walki o demokrację był „ciamajdan”, zorganizowany w Sejmie 16 grudnia 2016 roku. Jak wiadomo, za sprawą wysłannika prezydenta-elekta Donalda Trumpa, Rudofa Gulianiego do Warszawy, „ciamajdan” spalił na panewce.

W związku z tym Nasza Złota Pani 7 lutego 2017 roku przybyła z gospodarską wizytą do Warszawy i po różnych rozmowach postanowiła położyć lachę na walkę o demokrację, a zamiast tego – rozpocząć walkę o praworządność. W związku z tym gwałtownie załamała się polityczna kariera pana Mateusza Kijowskiego, który za sprawą starych kiejkutów wyrastał już na naszą najukochańszą duszeńkę, natomiast na pierwszą linię frontu stare kiejkuty rzuciły niezawisłych sędziów.

Ci niezawiśli sędziowie za pierwszej komuny w zdecydowanej większości służyli Partii, do której należała większość niezawisłych sędziów, no i oczywiście – bezpiece.. Ale w 1990 roku PZPR się rozwiązała, więc stare kiejkuty, czyli Wojskowe Służby Informacyjne, nadzorujące przebieg transformacji ustrojowej w naszym bantustanie, natychmiast kazały swoim konfidentom zorganizować następny pas transmisyjny bezpieki do środowiska sędziowskiego, w postaci organizacji „Iustitia”, która powstała właśnie wtedy. Jednak „Iustitia” nie objęła swoim zasięgiem całego środowiska, w związku z czym ABW uruchomiła operację pod kryptonimem „Temida”, której celem był werbunek agentury w środowisku sędziowskim. Żadne informacje na ten temat nie przedostały się przez mur tajności, jakim ABW otacza swoje łajdactwa, ale pewne światło na sprawę liczebności tego oddziału agentury wśród sędziów rzuca organizacja „Themis”, która nawet w nazwie nawiązuje do kryptonimu wspomnianej operacji. Mamy zatem dwa sędziowskie korpusy agenturalne, przy pomocy których niemiecki wywiad, posługując się instytucjami IV Rzeszy, czyli Unii Europejskiej, prowadził walkę o praworządność, której celem jest destabilizowanie państwa polskiego – jak w wieku XVIII.

Batalia ta nabrała rumieńców po tym, jak w marcu ub. roku amerykański prezydent Józio Biden pozwolił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, co doprowadziło do kolejnej podmianki na pozycji lidera tubylczej sceny naszego bantustanu. Dzięki wyrozumiałości Państwowej Komisji Wyborczej, która nie miała nic przeciwko temu, by obywatele głosowali na Volksdeutsche Partei do białego rana, udało się sklecić koalicję z Volksdeutsche Partei, Trzeciej Drogi, czyli PSL z partią pana Szymona Hołowni oraz Lewicy obydwu obrządków, to znaczy – komuszego i sodomskiego. Ta koalicja rozpoczęła „rozliczanie”, które znakomicie wkomponowuje się w operację „walki o praworządność”. Zasadniczym rysem procesu „rozliczania” jest ostentacyjne lekceważenie polskiego prawa i instytucji państwa polskiego.

Pretekstu dostarcza Judenrat „Gazety Wyborczej”, jako że na tym etapie Żydowie koordynują z Niemcami nie tylko swoją politykę historyczną, ale i każdą inną. Judenrat nieubłaganym palcem wskazuje, które instytucje państwa polskiego można olać ciepłym moczem, a bodnarowcy z vaginetu, obywatela Tuska Donalda oraz inni jego ministrowie, na przykład – Wielce Czcigodny pan Domański, piastujący fuchę ministra finansów, czy Wielce Czcigodna Barbara Nowacka od wciskania uczniom ciemnoty epidemiczno- klimatycznej oraz szkolenia w bzykaniu we wszelkie otwory ciała, posłusznie lekceważą i jedno i drugie, a mikrocefale, których najtwardsze jądro stanowi tak zwane „towarzycho”, zatwierdzone jeszcze u progu transformacji ustrojowej przez generała Kiszczaka na stado autorytetów moralnych, pod batutą starych kiejkutów te wszystkie łajdactwa obcmokuje. Tak to wygląda od strony kadrowej.

W dniach ostatnich Państwowa Komisja Wyborcza, stosunkiem głosów 4 do 5, zdecydowała o odroczeniu decyzji co do sprawozdania finansowego PiS. Wcześniej, takim samym stosunkiem głosów, PKW odrzuciła to sprawozdanie. Od tej decyzji PiS odwołało się do Sądu Najwyższego, który skargę uwzględnił. Gdyby nie było żadnej walki o praworządność, to PKW musiałaby to sprawozdanie finansowe przyjął, a pan minister Domański powinien wypłacić subwencję. Ten cały pan Domański najpierw był „związany” z Unią Wolności, ale kiedy stare kiejkuty utworzyły Platformę Obywatelską, to zaraz doszlusował do niej, za co został wynagrodzony wciągnięciem na listę wyborczą i fuchą ministra finansów. W związku z tym żadnego Sądu Najwyższego nie uznaje, a tylko – PKW – jak nakazują stare kiejkuty w służbie niemieckiej. Nazywa się to „demokracją walczącą” czyli „streitbare Demokratie”. Ten niemiecki wynalazek polega na tym, by pod pretekstem miłości do praworządności łamać prawo. Toteż obywatel Tusk Donald otwartym tekstem powiedział, że skoro nie ma prawnych instrumentów dla nakazanej przez Reichsfuhrerin Urszulę von der Leyen operacji „przywracania praworządności”, to będzie się posługiwał instrumentami bezprawnymi. W ten sposób przekształcił swój początkowo groteskowy vaginet w organizację przestępczą o charakterze zbrojnym.

Co w związku z decyzją PKW może się wydarzyć? Ano – a la guerre comme a la guerre. Jeśli w ogóle dojdzie do wyborów prezydenckich a wygrałby Rafał Trzaskowski, to Sąd Najwyższy może tych wyborów nie uznać. Jeśli z kolei wygrałby pan Nawrocki, to wyboru tego nie uzna PKW, albo tak policzy głosy, że niczego nie będzie musiała „uznawać”. Kto wobec tego może zostać prezydentem naszego bantustanu? Ku pośmiewisku całej Europy (może z wyjątkiem Rumunii) pełniącym obowiązki prezia może został pan Szymon Hołownia. To nie tragedia; skoro prezydentem był Kukuniek, to nic już nie powinno nas dziwić.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Porcja jadu. Zatrute korzenie Unii Europejskiej (Stanisław Michalkiewicz)

Porcja jadu. Zatrute korzenie Unii Europejskiej (Stanisław Michalkiewicz)

https://sklep-niezalezna.pl/pl/p/MICHALKIEWICZ-Porcja-jadu.-Zatrute-korzenie-Unii-Europejskiej/1796

Czy są Państwo gotowi na porcję jadu? Tym razem Stanisław Michalkiewicz bierze na tapet historię Unii Europejskiej, aby dotrzeć do samych jej korzeni. Zatrutych korzeni. Opowieść, którą snuje w rozmowie z red. Markiem Skalskim, wielu może zaszokować, a niektórym z pewnością dostarczy brakujących elementów układanki. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy patrzą na dzisiejszą „Wspólnotę” i dogłębnie czują, że zostali oszukani. W końcu tak promowane „wejście do Europy” zupełnie rozminęło się z obietnicami, którymi byliśmy karmieni. Nastał więc moment, aby poznać prawdziwe plany, na których wsparli się architekci Unii Europejskiej.

W kręgach prounijnych powszechne jest przekonanie, że idea paneuropeizmu wykluła się w kręgach związanych z Ruchem Oporu z lat II wojny światowej. Przykładem tego ma być słynny już Manifest z Ventotene, którego autorem był Altiero Spinelli, uważany za jednego z „Ojców Założycieli” Unii Europejskiej. Podobne znaczenie przydawano publikacjom tzw. Movimento Federalista Europea.

Tymczasem rasistowskie przesłanie filozofii niemieckich nazistów nie jest wcale ideą narodową. Przeciwnie, jest ideą antynarodową. Hitler i jego akolici wielokrotnie dawali wyraz swojej pogardy dla suwerennych państw narodowych, zwłaszcza do małych narodów. Sam Führer o Europie, takiej jaka była w latach trzydziestych ubiegłego wieku, mówił jako o Kleinstaatengerümpel, czyli jako o rupieciarni małych państw. Oczywiście takiej „rupieciarni” nie zamierzał zbyt długo tolerować.

W 1943 roku w ramach Ministerstwa Spraw Zagranicznych III Rzeszy powołano specjalny oddział o nazwie Komitet Europejski, który miał się zająć opracowaniem konkretnej koncepcji politycznej przyszłej „Konfederacji Europejskiej”. Wcześniej to sam marszałek Hermann Göring wydał rozkaz, w wyniku którego powstał projekt „ekonomicznego zjednoczenia Europy na wielką skalę”.

Ktoś mógłby pomyśleć, że te hitlerowskie idee umarły wraz z ich twórcą, pogrzebane w ruinach gmachu Kancelarii Rzeszy w maju 1945 roku, a nawet jeśli nawet jacyś wyjątkowo dociekliwi badacze mieliby się doszukiwać jakichś podobieństw z podwalinami „naszej” Unii Europejskiej, to przecież można uznać, że takowe mogły ewoluować równolegle i myśl nazistowskich dygnitarzy żadnego wpływu na „Ojców Założycieli” Unii nie miała…

Można by oczywiście tak pomyśleć, gdyby nie kilka nazwisk osób odgrywających wyjątkowo ważne role w obu tych „europejskich projektach”.

Ze wstępu do książki

Propaganda Abteilung

Propaganda Abteilung

Stanisław Michalkiewicz  4 stycznia 2025 http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5748

Z komunizmu nie wychodzi się bezkarnie. Wprawdzie Józef Stalin powiedział, że komunizm pasuje do Polaków, jak siodło do krowy – ale przez 45 lat chyba się dopasowało i to tak dobrze, że współczesne krowy bez siodła nie mogą już chyba żyć. Można się o tym przekonać, przyglądając się funkcjonowaniu niezależnych mediów głównego nurtu na przestrzeni ostatnich 80 lat. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, że za pierwszej komuny, zwłaszcza w czasach stalinowskich, kiedy to w Polskim Radio funkcjonowała „Fala 49” z Wandą Odolską i Stefanem Martyką, ówczesne niezależne media głównego nurtu prezentowały dwie postawy.

Albo zwalczały „wroga klasowego”, którym zostać mógł każdy człowiek, co naraził się bezpiece, albo każde środowisko, które partia i bezpieka chciały spacyfikować, albo wychwalały – przede wszystkim Józefa Stalina i Stalinów drobniejszego płazu, którzy byli wielkorządcami w poszczególnych „demokracjach ludowych” – ale również osoby z tych czy innych względów zasłużone dla reżymu. Opisanie kogoś takiego w gazecie, czy zaprezentowanie go w radio, było rodzajem nobilitacji – nagrody za wzorowe sprawowanie. Krótko mówiąc, niezależne media głównego nurtu za pierwszej komuny przejmowały cześć kompetencji Stwórcy Wszechświata, nie tylko stwarzając „fakty prasowe”, o których tak pięknie mówił „Drogi Bronisław”, czyli profesor Bronisław Geremek, ale również karząc za „złe”, a wynagradzając za „dobre”, przy czym o tym, co jest akurat „złe”, czy „dobre” decydował Wydział Prasy KC PZPR, według etyki sytuacyjnej. Etyka sytuacyjna charakteryzuje się tym, że ocena co jest „złe”, a co „dobre”, zależy od Biura Politycznego Partii, które kieruje się tak zwaną „mądrością etapu”.

Jak pamiętamy w tamtych czasach tak zwana „nienawiść klasowa” uchodziła za cnotę, podobnie zresztą, jak i teraz, z tym, że wtedy ostrze nienawiści kierowało się w stronę „wrogów klasowych”, podczas gdy teraz – przeciwko nienawistnikom. Jest bowiem rozkaz, że nienawiść powinna być znienawidzona i nawet uchwalane są stosowne zmiany w kodeksie karnym, który w ten sposób upodabnia się do kodeksu karnego Rosyjskiej Federacyjnej Republiki Socjalistycznej. Był tam uniwersalny art. 58, na podstawie którego miliony ludzi powędrowały albo przed pluton egzekucyjny, albo do łagrów, albo na zsyłkę pod pretekstem „agitacji kontrrewolucyjnej”. Ta agitacja była bardzo pojemna, podobnie jak dzisiaj „mowa nienawiści”. Co to jest „mowa nienawiści”? Ano, to każda opinia, która z jakichś powodów nie podoba się bezpiece i jej konfidentom, poumieszczanych w instytucjach państwowych, gdzie rozmaite pomysły przyjmują postać obowiązującego prawa. O tym, co jest „mową nienawiści” będzie decydowała bezpieka, a jej dyrektywy będą w podskokach wykonywały niezawisłe sądy, podobnie, jak to robiły również za pierwszej komuny. Jak widzimy, narzędzia recydywy zostały już stworzone; system jest domykany, a jak już zostanie domknięty, to każdy na własnej skórze odczuje jego działanie. Jak powiada ruskie przysłowie, „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”.

Właśnie ponownie zanurzyłem się, tym razem w najgłębsze, najbardziej przerażające kręgi piekła, dzięki „Opowiadaniom kołymskim” Warłama Szałamowa. Spędził on na Kołymie 18 lat jako więzień i pisze m.in. jak to Stiepan Garanin, który w latach 1937-1938 był naczelnikiem „Siewwostłagu”, czyli Północno Wschodnich Obozów Pracy, zasłynął z masowych egzekucji, tak zwanych „egzekucji garaninowskich”, kiedy to rozstrzeliwano całe brygady, aż w końcu w 1938 roku sam trafił do łagru, gdzie zmarł. Listy więźniów przeznaczonych do rozstrzelania były odczytywane podczas nocnych apeli, co przydawało całej procedurze iście infernalnego charakteru.

I niech nikomu nie przyjdzie do głowy, że to się nie może powtórzyć. Skoro przygotowywane są narzędzia terroru, to i terror musi się pojawić, a jeśli komuś się wydaje, że u nas nie znajdzie się jakiś Garanin, czy Jeżow, to niech porzuci tę iluzję. Nie tylko znajdzie się takich wielu, ale będą garnąć się do tych czynności jeden przez drugiego, nie tylko popychani instynktem samozachowawczym, ale również fanatyzmem, który właśnie jest rozbudzany przez funkcjonariuszy Propaganda Abteilung, dla niepoznaki pozatrudnianych w niezależnych mediach głównego nurtu.

Jak wiadomo, III Program Polskiego Radia, po ubiegłorocznej podmiance na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu, został – podobnie jak rządowa telewizja – obsadzony wypróbowanymi funkcjonariuszami Propaganda Abteilung. Łatwo takich funkcjo9nariuszy odróżnić od dziennikarzy. Dziennikarze z zaproszonymi do studia gośćmi rozmawiają, podczas gdy funkcjonariusze Propaganda Abteilung swoich gości poddają przesłuchaniu, podobnemu do tych, jakim ubowcy poddawali AK-owców. Podczas tych przesłuchań nie tyle chodziło o ustalenie jakichś faktów, tylko o to, żeby delikwent się przyznał – w przypadku AK-owców – że AK kolaborowała z Niemcami, a z Gestapo w szczególności.

I oto w dniach ostatnich zdarzyło się, że do studia III programu Polskiego Radia został przez panią Renatę Grochal zaproszony poseł PiS Marcin Przydacz. Kiedy pan Przydacz nie chciał się przyznać – a musiałby, gdyby zaczął odpowiadać na „naprowadzające” pytania pani Renaty – próbował złożyć spontaniczne wyjaśnienia, pani Renata mu przerwała pod pretekstem, że nie potrzebuje tu żadnych „wykładów”. A kiedy pan Przydacz nazwał ją „funkcjonariuszką polityczną”, wyrzuciła go ze studia.

W ten oto sposób spełniają się również w III Programie Polskiego Radia leninowskie normy życia partyjnego w zakresie organizatorskiej funkcji prasy, czy szerzej – mediów. Jest rzeczą oczywistą, że tych organizatorskich zadań nie wykonują i nie mogą wykonywać dziennikarze, bo zadaniem dziennikarza jest docieranie do prawdy, podczas gdy czynności śledcze , których ukoronowaniem jest przyznanie się przesłuchiwanego do winy, a także – że jest głupszy od przesłuchującego – należą do funkcjonariuszy Propaganda Abteilung. Dlatego pan Przydacz nie miał racji, nazywając panią Renatę „funkcjonariuszką polityczną”. Nie „polityczną” – bo od polityczności to są wypróbowani towarzysze, starsi i mądrzejsi – tylko funkcjonariuszką Propaganda Abteilung. Mówią, że żadna praca nie hańbi, a skoro tak, to i w takiej funkcji nie ma nic hańbiącego.

Na koniec muszę wyrazić żal, że dygnitarze, którzy przyjmują wezwania na przesłuchania w niezależnych mediach głównego nurtu, nie tylko nie żądają wezwania na piśmie, z numerem sprawy i zaznaczeniem, czy będą przesłuchiwani w charakterze świadka, czy podejrzanego, ale – zwłaszcza w telewizji, na przykład u naszej resortowej „Stokrotki”, czyli pani Olejnik, albo pani Agnieszki Gozdyry – starają się zachowywać pozory, jakby rzeczywiście trwała tam jakaś rozmowa. Tymczasem od samego początku, kiedy tylko przesłuchująca funkcjonariuszka zadaje pierwsze naprowadzające pytanie, powinni scenicznym szeptem zapytać, ją, jak brzmi poprawna odpowiedź, zapewniając, że jak tylko ją usłyszą, to zaraz głośno ją powtórzą do kamery. Jeśli chodzi o wspomniane wezwanie na piśmie – i tak dalej – to właśnie taki żądanie przedstawiłem przed kilkoma laty asystentowi naszej „Stokrotki” – dodając, że „porządek musi być”. I miałem spokój z przesłuchaniami – ale bo też ja nie traktuję zaproszenia do niezależnych mediów głównego nurtu jako nagrody za dobre sprawowanie.

I tego życzę każdemu w Nowym Roku.

Stanisław Michalkiewicz

Przepowiednie na 2025 rok. Michalkiewicz: Mamy dwie możliwości. Rozstrzygnięcie w lutym albo kwietniu

Przepowiednie na 2025 rok. Michalkiewicz: Mamy dwie możliwości. Rozstrzygnięcie w lutym albo kwietniu

1.01.2025 https://nczas.info/2025/01/01/przepowiednie-na-2025-rok-michalkiewicz-mamy-dwie-mozliwosci-rozstrzygniecie-w-lutym-albo-kwietniu/

Stanisław Michalkiewicz 2025 rok
Stanisław Michalkiewicz. Co czeka nas w 2025 roku? / foto: YouTube/Pixabay (kolaż)

W 2025 roku mamy dwie możliwości – uważa publicysta „Najwyższego Czas-u!” Stanisław Michalkiewicz. Zdaniem redaktora, „rozstrzygnięcie nadejdzie w lutym albo w kwietniu”.

„Mamy dwie możliwości”

Stanisław Michalkiewicz:

W 2025 roku mamy dwie możliwości. Donald Trump wycofa pozwolenie, którego Józio Biden udzielił Niemcom na urządzanie Europy po swojemu, a wtedy powinniśmy zrealizować nasz program maksimum w polityce amerykańskiej, czyli namówić prezydenta USA, aby spowodował przeprowadzenie przesilania rządowego w Polsce, najlepiej już w lutym, ale w taki sposób, aby nawet nie angażować do tego kelnerów – wystarczy, aby Trzecia Droga odwróciła sojusze.

To wariant, który albo się uda, albo nie, w zależności od tego, czy Andrzej Duda w czasie inauguracji Donalda Trumpa zatroszczy się o polskie interesy, a nie tylko swoje, aby zdobyć posadę w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim.

A jak taki scenariusz się nie uda, to bardzo możliwe, że Generalna Gubernia zostanie proklamowana 12 października 2025 roku, a więc w rocznicę proklamowania pierwszej GG przez Adolfa Hitlera.

Wówczas prawdopodobnie będzie trzeba się spodziewać tego, że na skutek masowego przypływu azylantów na Węgry będzie można tam powołać rząd na uchodźstwie, tylko trzeba zadbać o to, aby tacy azylanci respektowali parytet płciowy i mogli się rozmnażać.

Formując taki rząd, uda nam się zrealizować chociaż nasz program minimum w polityce amerykańskiej, tj. utworzyć Armię Krajową i wysyłać cichociemnych, aby lądowali w kraju z pasami wypełnionymi złotymi dwudziestodolarówkami – to by pobudziło ducha patriotycznego w narodzie. Ważne, aby Amerykanie zorganizowali w tym celu most powietrzny albo przynajmniej pomogli w jego utworzeniu.

Tak czy inaczej rozstrzygnięcie nadejdzie w lutym albo w kwietniu, gdy Donald Trump przybędzie na kolejny Kongres Trójmorza do Warszawy.

Rozstrzygają się losy. Europy, Polski…

Przed noworocznym toastem. Rozstrzygną się losy

31.12.2024 Stanisław Michalkiewicz https://nczas.info/2024/12/31/przed-noworocznym-toastem-rozstrzygna-sie-losy/

Nachodzi rok 2025, kiedy to 20 stycznia nastąpi zaprzysiężenie Donalda Trumpa na kolejnego, bodajże 47 prezydenta Stanów Zjednoczonych – Naszego Najważniejszego Sojusznika. Jak już wielokrotnie wspominałem, w części polskiej opinii publicznej zapanowała z tego powodu euforia, jakby Donald Trump był jednocześnie prezydentem Polski i z tego tytułu miał zadbać o realizowanie żywotnych interesów naszego państwa.

Tymczasem nic podobnego nie będzie miało miejsca. Donald Trump będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych i z tego tytułu będzie realizował amerykańskie interesy państwowe, tak jak je rozumie. Nasze interesy państwowe powinien realizować polski rząd i polski prezydent. Z tym, jak dotąd, jest znacznie gorzej.

Niwelacja terenu pod Generalną Gubernię

Vaginet obywatela Tuska Donalda wykonuje całkiem inne zadania. Przede wszystkim ma zniwelować teren pod zainstalowanie tutaj Generalnego Gubernatorstwa w ramach IV Rzeszy, na czele której ponownie stanęła Reichsfuhrerin Urszula von der Leyen, która – jak pamiętamy – obywatelu Tusku Donaldu i jego vaginetowi postawiła całkiem inne zadania; oprócz zniwelowania terenu pod Generalne Gubernatorstwo, nakazała mu też kontynuowanie „walki o praworządność”, którą w naszym bantustanie nakazała prowadzić jeszcze Nasza Złota Pani w marcu 2017 roku, a na początek zmobilizowała wszystkie organizacje broniące na świecie praw człowieków, żeby wystąpiły do Komisji Europejskiej z wnioskiem, by z Polską zrobić porządek, jako że poziom ochrony praw człowieków w naszym bantustanie urąga wszelkim standardom.

Toteż – chociaż w tak zwanym międzyczasie w Niemczech zmienił się rząd – ta linia polityczna nadal jest aktualna, jako że wpisuje się obecnie w proces niwelacji terenu pod Generalną Gubernię, do którego przyłączyło się skwapliwie tak zwane towarzycho demokratyczne, a która zostanie tu zainstalowana niezwłocznie po nowelizacji traktatu lizbońskiego, co – jak pamiętamy – rekomendował Komisji Europejskiej europejski parlament. Czy to nastąpi – tego, ma się rozumieć, jeszcze nie wiemy – bo nie wiemy, czy Donald Trump jako prezydent USA podtrzyma pozwolenie, jakiego Niemcom w marcu ub. roku udzielił prezydent Józio Biden, by urządzały sobie Europę po swojemu – m.in. zgodnie z wytycznymi sformułowanymi jeszcze w roku 1943 przez Adolfa Hitlera na spotkaniu z gauleiterami.

Hitler powiedział wtedy m.in, że „małe państwa” nie mają w nowej Europie racji bytu, bo tylko Niemcy potrafią prawidłowo Europę zorganizować. W tym też kierunku zmierza projektowana nowelizacja traktatu lizbońskiego. Toteż nie wiemy nawet, czy po 20 stycznia Polska ponownie przejdzie pod kuratelę amerykańską, a jeśli nawet – to czy w związku z tym Ameryka doprowadzi do podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu – co wymagałoby spowodowania u nas przesilenia rządowego, nawet bez udziału kelnerów – jak to miało miejsce w roku 2014 i w 2015. Niestety po naszej stronie nie widać żadnych inicjatyw w tym kierunku, chociaż w koalicji 13 grudnia ostatnio potężnie zatrzeszczało.

A dlaczego nie widać? A dlatego, że chociaż mamy wysyp tych wszystkich prezydentów (ostatnio PSL oświadczył się za panem marszałkiem Hołownią, a Lewica wystawiła panią Magdalenę Biejat), to żaden z nich nawet się w tej sprawie nie zająknie, a pan prezydent Duda sprawia wrażenie osiadającego na laurach, odkąd załatwił sobie fuchę w MKOl po zakończeniu dobrego fartu na stanowisku tubylczego prezydenta, kiedy to sprawiał wrażenie, jakby był jakimś przydupasem ukraińskiego prezydenta Zełenskiego, a nie prezydentem Polski.

Kandydaci w obliczu nowego porządku

O czym tedy mówią ci wszyscy kandydaci na prezydentów? Pan Trzaskowski, który z jakichś zagadkowych przyczyn starannie ukrywa swoje pierwszorzędne korzenie, a żadna Schwein czy to opozycyjna, czy to bezpieczniacka nie ośmiela się mu ich wyciągać, ostatnio na spotkaniu z rolnikami na Lubelszczyźnie, z miedzianym czołem, bredził, że zapewni Polsce „samowystarczalność żywnościową”. Bredził nie tylko dlatego, że prezydent w sprawach gospodarczych ma niewiele, a w gruncie rzeczy – nic do powiedzenia – ale również dlatego, bo w sytuacji, kiedy Reichsführerin właśnie podpisała w imieniu Unii Europejskiej umowę z krajami Mercosur, zgodnie z postanowieniami której, do Unii trafią produkty rolnicze z Ameryki Łacińskiej, co do których nie są wymagane wyśrubowane standardy, jak w przypadku unijnych produktów rolniczych, o żadnej „samowystarczalności” nie może być mowy. Podejrzliwcy twierdzą nawet, że ta skwapliwość Reichsführerin w podpisaniu tej umowy bierze się stąd, że po II wojnie światowej wielu hitlerowców czmychnęło do Ameryki Południowej, w której zaczęli odgrywać – to znaczy teraz już nie oni, tylko ich potomstwo – ważną, a może nawet tak zwaną „przewodnią rolę” – niczym PZPR w budowie socjalizmu – wzięła się właśnie stąd, a nie np. z pragnienia większej niezależności od Chin – bo każde dziecko przecież wie, że Chiny usadowiły się właśnie w Ameryce Południowej. Tak czy owak, umowa z krajami Mercosur może już wkrótce – chyba, że nie zostanie ratyfikowana przez członkowskie bantustany UE – doprowadzić do całkowitego upadku branży tytoniowej w Polsce, a być może innych też – bo jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie.

Z kolei faworyt Naczelnika Państwa, któremu bezpieka już nawet nie w widoczny, ale wręcz ostentacyjny sposób robi koło pióra, zachęca nas do korzystania z ruchu na świeżym powietrzu. Ano, jak tylko powstanie i okrzepnie Generalna Gubernia, to ruchu na świeżym powietrzu będziemy mieli aż za dużo, choćby przy pracach podejmowanych przez komendantury obecnie chwilowo nieczynnych obozów koncentracyjnych, które przecież trzeba będzie otworzyć choćby po to, by ulokować tam sprawców zdradzieckich zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w GG, nie mówiąc już o nienawistnikach, co to zieją „mową nienawiści” i bluźnią sodomczykom i gomorytkom, przyprawiając jednych i drugich o niewysłowione katiusze.

O pani Biejat szkoda nawet wspominać, bo wiadomo tylko, że „będzie walczyć” – ale z kim i o co – tego już nie powiedziała. Ale nie musi tego mówić po pierwsze dlatego, że jeszcze sama tego nie wie, a po drugie – że z kim i o co, to zostanie jej objawione w odpowiednim czasie przez stosowny sanhedryn – na przykład – przez Judenrat „Gazety Wyborczej”. Zresztą ona uczestniczy tylko w konkursie piękności, podobnie jak inni kandydaci, nie wyłączając sezonowego pana marszałka Szymona Hołowni, który stręczy nam się w charakterze „kandydata niezależnego”. Od kogo niezależnego – tego już nie mówi – bo chyba nie od Donalda Tuska, który traktuje go dość bezceremonialnie. Inna sprawa, że bezpieka wystosowała mu pierwsze poważne, ostrzegawcze ostrzeżenie w postaci niebezpiecznych związków z Collegium Tumanum, więc w tej sytuacji chwalebna powściągliwość pana marszałka jest całkowicie zrozumiała, bo nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara. Któż takie rzeczy może wiedzieć lepiej niż bezpieka?

Rozstrzygną się losy

Podczas kiedy nasz bantustan, „w zaklętym kółku, jak w krzywym zwierciadle, sam się zadręcza własną niemożnością”, w związku z czym nawet Leszek Miller zauważył, że takie Węgry grają już w całkiem innej lidze dyplomatycznej niż Polska pod kierownictwem Księcia-Małżonka – w najbliższych miesiącach rozstrzygną się losy wojny na Ukrainie. Amerykański generał bez ceregieli zapowiada, jak przy pomocy groźby „zakręcenia kurka” finansowego sprowadzi prezydenta Zełenskiego do stołu rokowań z Rosją, a z kolei Putina – przy pomocy groźby dostarczenia Ukrainie broni, która z Rosji zrobi marmoladę. Wygląda na to, że amerykańscy generałowie, jeśli chodzi o poczucie rzeczywistości, są podobni do naszych, przynajmniej niektórzy do niektórych. Jak jest z politykami – o tym się przekonamy – chociaż nie od rzeczy będzie przypomnienie rozmów prezydenta Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem w Singapurze, w następstwie których północnokoreański tyran nabrał tylko wigoru i jak gdyby nigdy nic, z powodzeniem kontynuował rozbudowę swego arsenału nuklearnego. No a teraz w dodatku trzeba będzie uspokoić Koreę Południową, która jeszcze nie może przyjść do siebie po sześciogodzinnym stanie wojennym, nie mówiąc już o Syrii, gdzie może otworzyć się – jak powiadają – „puszka z Pandorą”. Rzecz w tym, że i bezcenny Izrael i Turcja mają tam swoje interesy i swoje widoki – niekoniecznie takie same, jak USA.

O ile jednak amerykańska polityka na Środkowym i Bliskim Wschodzie sprawia chwilami wrażenie, jakby zataczała się od ściany do ściany, to Izrael na tym tle wydaje się państwem znacznie poważniejszym, bo wykorzystał amerykańską potęgę do obrócenia wszystkich swoich sąsiadów – z wyjątkiem Jordanii, która przezornie zawczasu się obrzezała – w chaotyczne morze ruin i zgliszcz. Wyjątek stanowi złowrogi Iran, który chyba nie ma innego wyjścia, jak pójść w ślady Kim Dzong Una i zbudować odstraszający arsenał jądrowy, zanim bezcenny, miłujący pokój Izrael, zdecyduje się napuścić amerykańskiego kolosa również na „ajatollahów”, by w ten sposób zaprowadzić trwały pokój na całym Środkowym Wschodzie niczym na kirkucie.

Maszynka do mięsa

Tymczasem w związku z prawdopodobnym zakończeniem wojny na Ukrainie, do Warszawy przyjechał francuski prezydent Macron, żeby przekazać Donaldu Tusku nowe zadanie. Chodzi o wysłanie polskich żołnierzy na Ukrainę, by pilnowali tam strefy zdemilitaryzowanej, o której utworzeniu przebąkiwała amerykańska prasa zaraz po wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich. Chodzi o to, że wojska rosyjskie, których nikt nie będzie już próbował rugować z zajętych dotychczas terenów, od Ukraińców miałaby oddzielać licząca kilkaset kilometrów i odpowiednio głęboka „strefa zdemilitaryzowana”. Takiej strefy ktoś jednak musiałby pilnować, bo nietrudno przewidzieć, że tak zwane „incydenty” będą się tam mnożyły jak króliki. Czy jednak Rosja zgodzi się, by tej „strefy” pilnowały wojska europejskich członków NATO? Przecież w ten sposób NATO przybliżyłoby się do granic Rosji, tak jakby Ukraina została przyjęta, a przynajmniej zaproszona do Paktu Północnoatlantyckiego!

Wprawdzie obywatel Tusk Donald energicznie zaprzeczył, by nasza niezwyciężona armia została wysłana na Ukrainę, ale co warte są jego deklaracje, to już po roku rządów vaginetu, na którego czele stoi – wiemy. Jeśli zatem ktoś uchroni nas przed ewidentnym wkręceniem Polski w maszynkę do mięsa, to najprędzej zimny ruski czekista Putin, który chyba na takie przybliżenie NATO do rosyjskich granic się nie zgodzi. Kto by pomyślał!

Końcowe gotowanie żaby – Synod o Synodalności po polsku….

Gotowanie żaby

Stanisław Michalkiewicz,  specjalnie dla www.michalkiewicz.pl    29 grudnia 2024 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5745

Podczas gdy Volksdeutsche Partei za pośrednictwem rządowych, albo prorządowych niezależnych mediów głównego nurtu, zaś patriotyczna opozycja z Naczelnikiem Państwa na czele, za pośrednictwem niezależnych mediów nierządnych, które kiedyś, za ancien regime’u, były mediami rządowymi, przygotowały ludności na czas świątecznej nirwany operę mydlaną w odcinkach o panu Marcinie Romanowskim i „tropie biłgorajskim”, którym podążyć miał do Ziemi Obiecanej na Węgrzech – Episkopat opublikował tłumaczenie Dokumentu Końcowego Synodu o Synodalności. Jest to dokument dość długi, a poza tym – sporządzony eklezjastycznym żargonem, który dla przeciętnego odbiorcy, a nawet – dla odbiorcy nieprzeciętnego, to znaczy – obeznanego z rozmaitymi żargonami – jest trudny do zrozumienia, podobnie, jak odpowiedzi Sybilli kumańskiej, u której zasięgali rady i wskazówek starożytni Rzymianie oraz Rzymianie współcześni. Podobno enigmatyczność odpowiedzi Sybilli była spowodowana odurzającymi dekoktami, których opary unosiły się w jej grocie. Czym odurzali się autorowie Dokumentu Końcowego – tajemnica to wielka – ale cokolwiek to było, efekty są podobne.

Czy moment publikacji polskiego tłumaczenia Dokumentu Końcowego wynika z przyczyn technicznych, czy też został wybrany specjalnie na początek świątecznej nirwany, kiedy nikomu nie będzie się chciało dokonywać egzegezy tego skomplikowanego tekstu – trudno zgadnąć – ale nie można wykluczyć również takiej motywacji. Charakterystyczne bowiem jest to, że z lektury trudno się zorientować, co konkretnie czytelnik powinien zrobić, by sprostać oczekiwaniom autorów Dokumentu – również dlatego, że i te oczekiwania zostały przedstawione bardzo ogólnikowo – jakby autorzy nie chcieli jasno powiedzieć, o co naprawdę im chodzi. Z tego powodu Dokument przypomina znane z pierwszej komuny tak zwane „tezy” na kolejne zjazdy Partii, których celem było odzyskiwanie więzi z masami. Takie pragnienie daje się odczuć również w przypadku Dokumentu, chociaż expressis verbis nie jest w nim wyrażone. W przypadku Partii chodziło o ukrycie w powodzi ogólników intencji odzyskania zaufania „mas”, dzięki czemu można by je nadal spokojnie wykorzystywać dla „budowy socjalizmu”, czyli sprawowania przez Partię „przewodniej roli” – z wykluczeniem wszelkiej konkurencji. Sprawowanie „przewodniej roli” nazywało się „centralizmem demokratycznym”, który istniał chyba tylko w imaginacji jegomościów, co to doktoryzowali się i habilitowali z czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Partia bowiem tak naprawdę sprawowała dyktaturę, raz łagodniejszą, raz surowszą. W okresach łagodności powstawały w niej nawet frakcje, które w okresach surowości znikały – niekiedy nawet na skutek fizycznej ich eksterminacji pod pretekstem „odchylenia” od zatwierdzonej „linii”. Rodzajem takiej „linii” jest chyba też „synodalność”, definiowana jako „droga”, a więc – sposób postępowania.

Jednak z tych enigmatycznych ogólników przebija pewna zagadkowa intencja, w postaci „różnorodności”, w której ma się manifestować „jedność Kościoła”. „Różnorodności” , ale i dalszej „decentralizacji”. Ta „decentralizacja” została zapoczątkowana na II Soborze Watykańskim, po którym w Kościele zapanował „duch Soboru”, to znaczy – swego rodzaju konspiracja postępowych purpuratów, która doprowadziła do całkowitego odwrócenia zaleceń soborowych dokumentów, na przykład w dziedzinie języka liturgicznego. O ile soborowe konstytucje dopuszczały języki narodowe „wyjątkowo”, a tam, gdzie je dopuszczały, to jednocześnie z naciskiem podkreślały, że wierni powinni znać łacińskie teksty modlitw i pieśni – o tyle „duch Soboru” odwrócił to o 180 stopni.

Język łaciński został z liturgii niemal całkowicie wyparty na rzecz języków narodowych. Wyrządziło to nieodwracalne szkody, bo o ile przedtem nawet w wiejskich parafiach uczestnicy chórów, czy pobożnych bractw siłą rzeczy musieli znać łacinę, przynajmniej tę kościelną, co sprzyjało poczuciu ciągłości ze światem antycznym, to wskutek aktywności „ducha Soboru” ta wiedza i ta ciągłość właśnie zanika – może z wyjątkiem wspólnot tradycjonalistycznych. Jeśli dodamy do tego zagadkowe sformułowania na temat konieczności „rozeznawania” roli kobiet, które powinny w Kościele dostępować również „władzy” oraz nacisk na „ekumenizm”, to można odnieść wrażenie, że za parawanem patetycznej retoryki ukrywa się intencja takiego rozwodnienia religii i Kościoła, że będą mogli się w nim pomieścić nie tylko sodomczykowie i gomorytki, ale również – ateiści. Wszystko to – jak mówią – „wygląda ładnie-pięknie” – tylko czy komukolwiek jeszcze zechce się taką rozwodnioną religią przejmować?

Ale to tylko jeden aspekt. Jeśli Dokument Końcowy rzeczywiście za parawanem patetycznych frazesów skrywa takie intencje, to może to oznaczać kolejny gwóźdź do trumny cywilizacji łacińskiej. Jak wiadomo, wspiera się ona na trzech filarach: greckim stosunku do prawdy, zasadach prawa rzymskiego i etyce chrześcijańskiej, jako podstawie systemów prawnych państw. Cywilizacja ta jest znienawidzona m.in. przez Żydów i to w każdym aspekcie. Toteż na naszych oczach dokonują się próby destrukcji każdego z trzech filarów, na których ta cywilizacja się wspiera, więc jeśli ten proces zostanie zintensyfikowany przez rozwadnianie trzeciego filaru, to czy ta cywilizacja się jeszcze ostanie?

Żadnych gwarancji przecież nie ma, ani też nadziei, że czy to Judenrat, czy też lawendowe lobby w Rzymie zbuduje nam jakąś cywilizację alternatywną. W tej sytuacji nadzieje na jej przetrwanie, a więc – również na utrzymanie cywilizacyjnej tożsamości Europy – są coraz mniejsze tym bardziej, że w Dokumencie Końcowym są też wyraźne umizgi pod adresem „migrantów”. W tej sytuacji nie można się specjalnie dziwić, że Dokument opublikowano właśnie teraz. Mało kto się z nim zapozna, a duchowieństwo zostanie zmłotowane, żeby zawarte w nim wytyczne, realizować wprawdzie stopniowo, ale cierpliwie i metodycznie. Jak zauważył w swojej znakomitej powieści „Głos Pana” Stanisław Lem – „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. Taki właśnie sposób zalecany jest przy gotowaniu żaby. Gdyby zwyczajnie wrzucić ją do wrzątku, to zdążyłaby wyskoczyć i się uratować, Kiedy jednak wrzucić ją do wody chłodnej i stopniowo ją podgrzewać, to żaba niczego nie zauważy aż do momentu, kiedy na ratunek będzie za późno.

Stanisław Michalkiewicz

Wątek męczeński w operze mydlanej

Stanisław Michalkiewicz: Wątek męczeński w operze mydlanej

   Z władzą radziecką nie będziesz się nudził – twierdził Aleksander Sołżenicyn. I rzeczywiście. Partia, to znaczy – Volksdeutsche Partei – i rząd zadbały o to, byśmy podczas świątecznej nirwany się nie nudzili, dopisując nowy rozdział opery mydlanej pod tytułem “Poszukiwanie Marcina Romanowskiego”. Jak wiadomo, Marcin Romanowski, któremu bodnarowcy z niezależnej prokuratury początkowo przedstawili bodajże 11 zarzutów, przedostał się na Węgry, gdzie od tamtejszego rządu otrzymał azyl polityczny, uzasadniony obawą, że w naszym Tuskolandzie nie mógłby liczyć na uczciwy proces.

Ta obawa jest całkowicie uzasadniona nie tylko tym, że z tak zwanych “rozliczeń” vaginet obywatela Tuska Donalda uczynił sobie jedyną rację istnienia.

Jeśli oczywiście nie liczyć skrobanek, których legalizacji nie może doczekać się Wielce Czcigodna Katarzyna Kotula, co to w bezpowrotnie minionej młodości była molestowana przez swojego trenera – nie tylko tym, że osobnik myślący, iż jest Prokuratorem Krajowym na razie nie trafił do wariatkowa, więc musi wykazać się przed swoimi mocodawcami, ale przede wszystkim dlatego, iż środowisko sędziowskie w Polsce jest zagenturyzowane zarówno przez bezpiekę wojskową, jak i “cywilną” ABW.

Ta prowadziła wszak operację “Temida”, mającą na celu werbunek konfidentów właśnie w środowisku niezawisłych sędziów, zdemoralizowane, prawdopodobnie również skorumpowane, a w dodatku – szalenie rozpolitykowane. W tych warunkach nie tylko pan Marcin Romanowski, ale w ogóle nikt nie może liczyć na uczciwy proces, o czym się przekonałem na własnej skórze. Toteż nic dziwnego, że jak tylko okazało się, że Węgry udzieliły panu Romanowskiemu azylu politycznego, niezależna prokuratura natychmiast przysoliła mu bodajże 11 kolejnych zarzutów. Jasne; jak już oskarżać, to oskarżać!

   Ale najlepszym wyczynem było przeszukanie w lubelskim klasztorze OO Dominikanów. Policjanci w kominiarkach i z długą bronią wtargnęli do klasztoru, nad którym unosiły się policyjne drony 19 grudnia – kiedy już wiadomo było, że pan Romanowski nie tylko przebywa na Węgrzech, ale również – że tamtejszy rząd udzielił mu azylu. Tymczasem policjanci, na rozkaz niezależnej prokuratury, przed co najmniej dwie godziny “poszukiwali” pana Romanowskiego w tym klasztorze, fotografując przy okazji co się tylko dało.

Jak można wyjaśnić takie bęcwalstwo? Przypomina mi to moją historię z lat 70-tych, kiedy to Służba Bezpieczeństwa, a ramach “sprawy operacyjnego rozpracowania” mnie, zorganizowała całodobową inwigilację. Jak się dowiedziałem potem z akt w IPN, zlecenie tej inwigilacji zostało wydane wcześniej, ale z korespondencji między poszczególnymi biurami komendy wojewódzkiej MO okazało się, że bezpieczniacy – jak to w socjalizmie – nie mieli mocy przerobowych, żeby te wszystkie zamówienia na inwigilację w terminie zrealizować.

Po prostu brakowało tajniaków, więc w moim przypadku zamówienie wprawdzie zostało zrealizowane, ale z kilkumiesięcznym opóźnieniem. W przypadku przeszukania klasztoru mogło być podobnie. Słyszeliśmy przecież żale o brakach kadrowych w policji, więc może rzeczywiście zabrakło policjantów, zwłaszcza że na przeszukanie męskiego klasztoru byle kogo – na przykład policjantek –  przecież wysłać nie można. Najlepiej wysłać takich, co to z reakcyjnym klerem mieli do czynienia jeszcze za pierwszej komuny i nie jest łatwo ich zacukać.

Przykładem niech będzie aria Gnoma z opery “Cisi i gęgacze” Janusza Szpotańskiego, kiedy to Gnom na melodię “Godzinek” śpiewa: “A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, plandeką przykryję i skończy się cud!”

   Oczywiście przewielebni Ojcowie Dominikanie natychmiast o incydencie poinformowali opinię publiczną, co  niezależnej prokuraturze i Ministerstwu Spraw Wewnętrznych stworzyło okazję do rozmaitych deklaracji. Z tych deklaracji wynika, że niezależna prokuratura miała otrzymać wiadomość, iż pan Romanowski “był widziany” w klasztorze kilka dni wcześniej i nawet wiadomo, w jakiej celi przebywał. Oczywiście nie ma najmniejszego powodu, by w te informacje wierzyć, bo niezależna prokuratura nie takie rzeczy potrafi zmyślać – o czym też przekonałem się na własnej skórze.

Oto pani prokuratura z Żoliborza, nie widząc mnie na oczy, ani nie przesłuchując, ani nie dysponując żadnymi moimi wyjaśnieniami – bo na policji odmówiłem składania wyjaśnień – z wielką pewnością siebie ustaliła, że podając do wiadomości nazwisko mojej wierzycielki, działałem “w ramach z góry powziętego zamiaru”. To sformułowanie przepisał potem niezawisły sędzia w nakazowym wyroku karnym, a zostało przepisane przez niezawisłe sądy w dwóch instancjach – już w zwyczajnym postępowaniu.

Okazuje się, że ruskie przysłowie; “co napisane piórem, tego nie wyrąbiesz toporem”, jest aktualne w naszym bantustanie również po transformacji ustrojowej. Jeśli jednak niezależna prokuratura napisała prawdę, to nieomylny to znak, że w klasztorze OO Dominikanów w Lublinie, albo w jego bezpośrednim otoczeniu jest jakiś konfident. Na taką możliwość wskazywałaby również publikacja pana red. Wojciecha Czuchnowskiego w organie Judenratu – że pan Romanowski może ukrywać się w klasztorze.

Judenrat bowiem nie tylko ma własnych konfidentów, ale podejrzewam, że również zblatowani funkcjonariusze ABW, mogą za opłatą albo przekazywać prawdziwe informacje operacyjne, albo dostarczać różne konfabulacje na obstalunek, które potem Judenrat podaje jako tzw. “fakty prasowe”. W ten sposób pan red. Michnik realizuje leninowskie normy życia partyjnego w zakresie “organizatorskiej funkcji prasy”.

Jeśli chodzi o stanowisko MSW, to pan minister Siemoniak stanął za policjantami murem, że wszystko jest gites-tenteges. Niechby spróbował inaczej, to zaraz ktoś starszy i mądrzejszy by mu wyjaśnił: wicie, rozumicie Siemoniak, wy to sobie uważajcie, bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa. Nie bez powodu ruskie przysłowie głosi, że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara.

   Ciekawe, czy incydent z przeszukiwaniem klasztoru już po oficjalnej wiadomości, że pan Romanowski otrzymał azyl polityczny na Węgrzech  będzie miał jakiś dalszy ciąg. Do Trzech Króli jeszcze sporo czasu, więc opera mydlana niewątpliwie by się mogła rozwinąć.

Bo potem, jeśli po inauguracji prezydentury Donalda Trumpa, nastąpiłoby w naszym bantustanie przesilenie rządowe, to o azyl polityczny mógłby wtedy ubiegać się Donald Tusk. Jeśli Reichsfuhrerin, rozwścieczona jego safandulstwem, by mu odmówiła, to zawsze może zwrócić się do premiera Wiktora Orbana, który najwyraźniej nie ma żadnych złudzeń, co do tubylczego wymiaru niesprawiedliwości.

Spontaniczna i kierowana

Spontaniczna i kierowana

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    24 grudnia 2024 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5741

W dzisiejszych czasach coraz mniej jest świętości. Kiedyś, za pierwszej komuny, do świętości należał ustrój socjalistyczny i sojusze, a zwłaszcza jeden – ze Związkiem Radzieckim. Edward Gierek, którego Naczelnik Państwa jeszcze niedawno zachwalał, jako „polskiego patriotę”, kazał nawet ten sojusz wpisać do konstytucji, razem z przewodnią rolą Partii w budowie socjalizmu. Wprawdzie konstytucją Partia się specjalnie nie przejmowała, a w każdym razie nie tak, jak teraz, kiedy nawet Kukuniek nie zdejmuje przepoconej koszulki z napisem „konstytucja” – ale na podstawie tego przepisu Związek Radziecki zyskiwał wobec Polski roszczenie, że musi się z nim przyjaźnić. Gdyby, dajmy na to, Polska przyjaźnić się nie chciała, to dopuszczałaby się deliktu konstytucyjnego, a wtedy ZSRR mógłby legalnie przywrócić stan zgodny z prawem na przykład przy pomocy „bratniej pomocy”. Jak widzimy, „polscy patrioci” chadzają bardzo krętymi ścieżkami i nie jestem pewien, czy przypadkiem nie dlatego Naczelnik Państwa tak wychwalał patriotyzm Edwarda Gierka, że sam – to znaczy , do spółki z Tuskiem Donaldem – stręczył Polakom w roku 2003 Anschluss, którego skutki okazują się właśnie bardzo podobne do skutków wpisania przyjaźni ze Związkiem Radzieckim do konstytucji?

Ale mniejsza o Naczelnika, któremu teraz Volksdeutsche Partei właśnie uchyliła immunitet z powodu spoliczkowania pana Komosy. Ten pan Komosa przedstawia się jako „przedsiębiorca”, tak samo, jak jegomość, co to spenetrował prawdę o dyplomie wystawionym panu marszałkowi Hołowni przez Collegium Tumanum – że leży on sobie w aktach prokuratury. Zachodzę w głowę („zachodzim we um z Podgornym Kolą…”) skąd prości przedsiębiorcy mogą wiedzieć takie rzeczy i dlaczego nie mają większych zmartwień, jak tylko za własną krwawicę puszczać wianki na smoleńskich miesięcznicach – chyba, że za te wianki płaci ktoś z jakiegoś gadzinowego funduszu? Inni przedsiębiorcy wiją się w uścisku urzędów skarbowych i ledwo zipią w ich objęciach – a tu – proszę – co miesiąc wianuszek i żadnych zmartwień. Co tu ukrywać; daj Boże każdemu!

Wróćmy jednak do świętości. Za pierwszej komuny był to ustrój socjalistyczny i sojusze. W ramach dopuszczalnej wolności słowa dopuszczalna była wprawdzie krytyka, ale tylko w stosunku do „niedociągnięć”, co to zdarzały się „tu i ówdzie” – bo zasadniczo wszystko było gites tenteges, a jeśli nawet nie było, to winne były „trudności wzrostu” – tak samo, jak i dzisiaj. Jest źle, bo jest dobrze, tak samo, jak jest zimno, bo jest ciepło – co właśnie napisali w swoim orędziu do narodu polskiego młodzi ludkowie z „ostatniego pokolenia”.

Z rozbrajającą szczerością podają, że ich protest spowodowany jest „stanami lękowymi”. Dlaczego zatem, zamiast pójść do wariatkowa, gdzie wracze poddaliby ich elektrowstrząsom, przyklejają się do jezdni i to w najbardziej ruchliwych punktach miasta? Trudno to pojąć, ale tak już jest z wariatami. Z łajdakiem można się jakoś dogadać, ale z wariatem – nigdy. Więc wracając do krytyki z czasów pierwszej komuny, to mogła być ona wyłącznie „konstruktywna”, to znaczy – nieugięcie stojąca na nieubłaganym gruncie akceptacji ustroju i sojuszów. W przeciwnym razie stawała się „krytykanctwem”, które mogło być powodem wszczynania przez SB wobec takiego delikwenta „sprawy operacyjnego rozpracowania”.

Teraz ustrój socjalistyczny przestał być świętością, podobnie jak „sojusze” – ale nie wszystkie, tylko tamte, bo te nowe – na przykład z Naszym Najważniejszym Sojusznikiem, czy też powstałe wskutek Anschlussu – nadal są świętością, a w każdym razie – taki kult propaguje w naszym bantustanie Judenrat „Gazety Wyborczej”. Oprócz sojuszów za świętość uchodzi teraz demokracja. Jak ktoś nie wierzy w „demokrację” to zostaje napiętnowany jako „ekstremista” najlepiej „prawicowy”, albo nawet – „skrajnie prawicowy” – co jest odpowiednikiem „kontrrewolucjonisty” z czasów pierwszej komuny – za co szło się do dołu z wapnem, a w najlepszym razie – na Kołymę z tak zwaną „ćwiarą”, czyli 25-letnim wyrokiem, wymierzanym przez ówczesne niezawisłe sądy.

Więc demokracja jest dzisiaj jedną z nielicznych już świętości – ale warto odnotować, że występuje ona w dwóch postaciach: demokracji spontanicznej i demokracji kierowanej. Tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie w tym roku, a nawet „w dniach ostatnich”, mogliśmy obejrzeć sobie obydwie postacie demokracji w działaniu. Demokracja spontaniczna objawiła się w Ameryce podczas tegorocznych wyborów prezydenckich. Wprawdzie był rozkaz, że „wszyscy” mają głosować na panią Kamalę Harris, co to była zatwierdzona również przez tamtejszy Judenrat, na którego usługi oddała swoje pióro nasza Jabłoneczka – ale wyszło jak zawsze, to znaczy – głupie goje nie głosowały zgodnie z rozkazem, tylko – jak który chciał. W rezultacie prezydentem-elektem został Donald Trump, przeciwko któremu tamtejsze panienki z amerykańskiego „ostatniego pokolenia” proklamowały „czteroletni strajk seksualny”. Ciekawe, czy do tego strajku przyłączyła się Jabłoneczka, czy może jednak żal się jej zrobiło Księcia-Małżonka?

Na podstawie tego przypadku możemy ustanowić spiżową prawidłowość – na czym polega istota demokracji spontanicznej. Otóż polega ona na tym, że suwerenowie głosują, jak chcą. Z tego powodu Judenraty na całym świecie przeżywają potężne dysonanse poznawcze i doświadczają zgryzot, bo zdecydowana większość głupich gojów do demokracji nie dojrzała, z czego potem wynikają straszliwe katiusze, które zasmucają pana redaktora Michnika i cały Judenrat. Ale oto pojawiło się światełko w tunelu i to gdzie? W Rumunii. Odbyła się tam pierwsza tura wyborów prezydenckich w której najlepszy wynik uzyskał kandydat nie zatwierdzony przez Sanhedryn. Zapanowała konsternacja, którą przerwał tamtejszy Sąd Najwyższy, unieważniając wybory, które w związku z tym odbędą się „w terminie późniejszym”, to znaczy – jak się rumuńskie goje zreflektują, że trzeba głosować nie tak, jak się komuś chce, tylko tak, jak trzeba. To jest właśnie przykład drugiej postaci demokracji, mianowicie demokracji kierowanej, w ramach której głupie goje głosują zgodnie ze światłymi wskazaniami Judenratu. Dopiero stawiamy na tej drodze pierwsze kroki, ale tylko patrzeć, jak się okaże, że nie ma potrzeby rejestrowania wielu kandydatów, czy rozmaitych list. Czy nie wystarczy jeden, właściwy kandydat i jedna lista?. Tak było za klasyka demokracji Józefa Stalina i świat się nie zawalił, to i teraz też się nie zawali.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.