Prezes Związku Sadowników RP Mirosław Maliszewski w rozmowie z Wirtualną Polską mówi wprost: – Za kilka tygodni rozpoczynają się pierwsze zbiory. Najpierw to będą truskawki, później maliny, wiśnie, porzeczki i wśród tych gatunków sytuacja na początku będzie najtrudniejsza.
Pierwszy kryzys na pewno dotknie producentów owoców miękkich, jagodowych. Ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że na rynku jabłek sytuacja będzie niewiele lepsza. Jabłka zrywamy na jesieni, wtedy dopiero robi się sok. Już wiemy, że sok jabłkowy do Polski dociera i zapewne będzie go bardzo dużo. To ogromna konkurencja i zagrożenie dla polskiego sadownictwa – podkreśla szef Związku Sadowników RP.
Maliszewski mówi WP, że już w tej chwili do chłodni w Polsce wpłynęły przetwory z owoców wyprodukowanych w Ukrainie. – Zalegają w chłodniach, gdzie wjechały po bardzo niskich cenach. Będą zajmować miejsce, które – do tej pory – miały na rynku owoce pochodzące z Polski – alarmuje.
Marcin Tyc, plantator truskawek i malin z województwa świętokrzyskiego, w rozmowie z Wirtualną Polską mówi, że już od ubiegłego roku obawia się tego, jak będzie wyglądał tegoroczny sezon na owoce takie jak truskawki czy maliny. – Już w zeszłym roku problem był ogromny – podkreśla.
– Na chłodniach nie byłem w stanie konkurować z owocami z Ukrainy. W zeszłym roku nie były objęte cłem i podatkiem. Właściciele chłodni pokazywali mi faktury za zamrożoną malinę z Ukrainy. Gotowy produkt, który mieli w takiej samej cenie, jaką mi tutaj musieliby zapłacić za świeży produkt, który musieliby jeszcze obrobić. A mrożonki z Ukrainy wjeżdżały do Polski jak turyści – dodaje.
Rozmówca WP dodaje: – Byliśmy pod kreską. Ceny były dyktowane przez to, co idzie z Ukrainy. Tam jest tania, masowa produkcja. Nie do końca dbają o jakość – stosowali pestycydy, herbicydy, owoce są strasznie pędzone.
– Nie dziwię się decyzji chłodni – kupują tam, gdzie taniej. Dopóki w tej samej cenie mieli malinę moją i ukraińską, brali moją. Ale jak się okazało, że produkt ukraiński może być nawet o 1/4 tańszy to tylko nierozsądny właściciel chłodni brałby polską drogą malinę. W biznesie patriotyzm odchodzi na bok – dodaje Tyc.
Jak podkreśla nasz rozmówca, niektóre chłodnie już mówią, że nie ma opłacalności kupowania i produkowania mrożonki np. z malin w Polsce, bo dużo taniej kupi się mrożonkę z Ukrainy. – To oznacza, że polscy producenci nawet nie będą mieli gdzie sprzedać owoców. A ci, którzy zaryzykują kupno maliny, by zrobić z niej mrożonkę, będą chcieli to zrobić po bardzo niskich cenach. To jest dla nas dramat – podkreśla Maliszewski.
– Na razie podejmujemy działania, by zatrzymać ten proceder. Zaproponujemy, żeby dać nam wsparcie do eksportu owoców poza Unię Europejską. Dać możliwość skupu interwencyjnego, zrobienia z tym czegokolwiek. Inaczej, nie z naszej winy, będziemy mieli problemy. Przestrzegamy, że działania trzeba podjąć już teraz – apeluje Maliszewski.
– W nowym sezonie, za kilka tygodni, będzie tak, że nie będą kupować takich ilości jak w poprzednich latach. Mają kupione sporo zapasów z Ukrainy, kupią znów tanio z tego kraju, więc nie będą płacić Polakom dobrych cen. To zagrożenie – wyjaśnia Maliszewski. I ostrzega, że “ogromny napływ importowanych produktów z Ukrainy w tym roku, spowoduje zaniżenie ceny“.
Ukrainka związana z Centrum Praw Kobiet zamieściła w sieci nagranie, w którym wyjaśnia swoim rodakom, jak zyskać prawo do polskiej minimalnej emerytury, przepracowując w Polsce zaledwie tydzień. Film obejrzało kilkaset tysięcy użytkowników.
W sieci pojawiło się nagranie Ołeny Dechtiar (Olena Dekhtiar), Ukrainki i działaczki społecznej, związanej z Centrum Praw Kobiet. Na krótkim filmie na TikToku wyjaśnia, jakie warunki muszą spełnić Ukraińcy, by za tydzień pracy w Polsce zyskać prawo do emerytury w wysokości 1587 zł brutto miesięcznie. Chodzi o obywateli Ukrainy ze statusem UKR, nadawanym na mocy specustawy o pomocy obywatelom Ukrainy w związku konfliktem zbrojnym na terytorium tego państwa.
– Decyzja jest bezterminowa i będziecie otrzymywać polską emeryturę niezależnie od tego, gdzie się znajdujecie – czy w Polsce, czy wracacie na Ukrainę czy będziecie gdzieś w innym kraju. Taka dobra nowina – mówi Ukrainka.
Dechtiar podaje przykład emerytki z Ukrainy, w wieku powyżej 60 lat, która na Ukrainie otrzymywała miesięcznie 4 tys. hrywien emerytury, tj. równowartość 450 zł.
– Przyjechała do Polski i tu jedyne, co trzeba, to popracować niedużo na umowę o pracę lub na umowę-zlecenie; chociaż tydzień na umowie-zlecenie 1-2 godzinki tygodniowo. (…) [Trzeba – red.] znaleźć warianty takiej pracy, żeby z wami podpisali umowę i podali informację do Urzędu Pracy i oczywiście zapłacili podatki. Dalej idziecie do ZUSu z dokumentem, wypełniacie tam wniosek (nie mam w nim niczego skomplikowanego) i po półtorej miesiąca przyszła pozytywna decyzja i już 18 kwietnia emerytura przyszła na rachunek – opowiada Ukrainka.
Nagranie ukraińskiej działaczki zyskało sporą popularność. Na TikToku do soboty 22 kwietnia wieczorem obejrzało je ponad 450 tys. użytkowników.
Dodajmy, że Ołena Dechtiar jest oficjalnie związana z Centrum Praw Kobiet, a przedstawia się jako „ekspert ds. wykształcenia i legalizacji [pobytu] w Polsce”.
Zaznaczmy – jesienią ub. roku zwracaliśmy uwagę, że coraz więcej obywateli Ukrainy otrzymuje z ZUS rentę lub emeryturę. We wrześniu 2022 r. wypłacono polskie emerytury już 3276 obywatelom Ukrainy (wówczas 1338,44 zł brutto miesięcznie, od br. 1588,44 zł).
Z tego 2953 świadczenia wypłacono w kraju, zaś 323 zostały wytransferowane za granicę, przy czym niektórzy ukraińscy emeryci nie mają stażu składkowego wymaganego do nabycia uprawnień emerytalnych. Co więcej, ZUS wydaje rocznie 36 mln zł na ukraińskie emerytury. Osobom, które mają zbyt niskie emerytury, państwo polskie wyrównuje do kwoty minimalnego świadczenia.
Zawarta pomiędzy Polską a Ukrainą umowa o zabezpieczeniu społecznym, podpisana w 2012 roku, pozwala obywatelom Ukrainy, którzy mają – w przypadku kobiet 20 lat pracy, a mężczyzn – 25 lat pracy i mieszkają w Polsce, na wypłatę najniższego świadczenia z ZUS. Nawet jeśli kwota ta nie wynika z odprowadzanych za nich w Polsce składek.
Obywatele Ukrainy, którzy legalnie pracowali w Polsce, mogą otrzymywać dwie emerytury. Muszą spełnić warunki do otrzymania tego świadczenia w obu państwach. ZUS wypłaca wówczas emeryturę lub rentę za okres przepracowany w Polsce, zaś ukraiński odpowiednik Zakładu – za lata przepracowane na Ukrainie.
Minimalna emerytura na Ukrainie wynosi 2,5 tys. hrywien miesięcznie, czyli 321 zł. W sytuacji, gdy dojdzie do tego emerytura w ZUS, która wyniesie np. 100 zł miesięcznie, obywatel Ukrainy będzie miał w sumie 421 zł miesięcznie – mniej niż minimalne świadczenie w Polsce. Państwo polskie w 2022 roku dopłacało mu wtedy 917 zł miesięcznie, by emeryt otrzymał najniższe wówczas świadczenie w wysokości 1338,44 zł. Obecnie, w związku z podwyższeniem wysokości emerytury minimalnej, to już dopłata 1167,44 zł. Dodajmy, że nawet w przypadku ukraińskiej emerytury w wysokości 4 tys. hrywien, państwo polskie może dopłacić ponad tysiąc zł miesięcznie.
Przypomnijmy, że na koniec III kwartału br. w ZUS zarejestrowanych było ponad milion obcokrajowców, w tym prawie 750 tys. Ukraińców, o ponad 20 proc. więcej niż rok temu. Ogółem, cudzoziemcy stanowią już 6,5 proc. wszystkich ubezpieczonych w Polsce.
„Life is brutal, plugaws and full of zasadzkas” – mawiali nadwiślańscy światowcy pod koniec komuny. Teraz volapikiem polsko angielskim, czy odwrotnie – angielsko-polskim, mówi coraz więcej obywateli, zwłaszcza młodych, którzy snobują się na cudzoziemszczyznę, co jest jeszcze jednym podobieństwem do sytuacji Polski w wieku XVIII. Te wysiłki wyglądają rozmaicie, w zależności od stopnia lingwistycznego zaawansowania delikwentów, przyjmując niekiedy postać tzw. „francais-negre”, to znaczy – manger-manger, boire-boire, czyli jeść-jeść, pić-pić, albo, w przypadku wersji angielskiej – „moja twoja zjeść”. Nie wiadomo, do czego to doprowadzi, bo jeśli wysiłki rządu „dobrej zmiany” doprowadzą w końcu do przyłączenia Polski do Stanów Zjednoczonych (wojsko amerykańskie już u nas jest, a będzie go jeszcze więcej, więc początek jest zrobiony), to język polski może tam być dopuszczony na trzecim miejscu po angielskim i hiszpańskim – bo od czego jest tolerancja? W takiej sytuacji główny ciężar przeprowadzenia tego lingwistycznego eksperymentu spadnie na niezależne media głównego nurtu, zwłaszcza na telewizję rządową i telewizje nierządne. Będzie to oczywiście wymagało przestrzegania obowiązku wzmożonej czujności tym bardziej, że nawet niechcący można dopuścić się myślozbrodni.
Coś takiego przytrafiło się pani Magdalenie Wolińskiej-Riedi, która przez całe lata nadawała dla TVP korespondencje z Watykanu w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. Na drodze świetnie rozwijającej się kariery stanęła wojna, jaka Stany Zjednoczone prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca. Dopuściła się ona bowiem nawet nie na antenie TVP, ale na Twitterze myślozbrodni treści następującej: „Czyli stygmatyzujemy cały rosyjski naród za szaleństwo Putina i spółki. Chyba tylko my Polacy, którzy wyssaliśmy nienawiść z mlekiem matki, możemy to tak interpretować”. Szczerze mówiąc, w tej wypowiedzi nie dopatruję się żadnej myślozbrodni. Pani Wolińska-Riedi, zgodnie z rozkazem, uważa za szaleńca nie tylko Putina, ale i „spółkę”. Rzeczywiście – któż inny mógłby się zbuntować przeciwko Panu Naszemu z Waszyngtonu, jak nie szaleniec? Co do tego żadnych wątpliwości być nie może, a kto uważa inaczej, jest agentem Bundeswe… – to znaczy pardon – jakiej tam znowu „Bundeswehry”? Agentem Bundeswehry zostawało się za pierwszej komuny, kiedy partia walczyła z zachodnioniemieckimi rewizjonistami i odwetowcami, zwłaszcza z Hupką i Czają. Teraz, za aktualnej komuny, partia walczy z Putinem, więc kto nie uważa go za szaleńca, ten jest agentem Putina, a w najlepszym razie – ruską onucą. Pani Wolińska-Riedi zachowała się zatem prawidłowo; uznała za szaleńca nie tylko „Putina”, ale również – bliżej nieokreśloną „spółkę” – więc od razu widać, że chciała jak najlepiej. Skoro jednak tak się sprawy mają, to – a contrario – cały naród rosyjski szaleńcem być nie może, bo czym w takiej sytuacji różniłby się od Putina i spółki? W takiej sytuacji stygmatyzowanie go jest sprzeczne z nakazami politycznej poprawności – co pani Wolińska-Riedi z podziwu godną logiką podkreśla. Jak dotąd zatem żadnej myślozbrodni się nie dopuściła. Wątpliwości może wzbudzać druga część jej wypowiedzi o tej „nienawiści”, którą „Polacy wyssali z mlekiem matki”. To się może nie podobać, ale czy to jest myślozbrodnia?
Przecież pani Wolińska-Riedi tylko zacytowała opinię wpływowych czynników izraelskich, a więc państwa, któremu nikt w Polsce nie ośmiela się w żadnej sprawie, a więc – również i w tej – sprzeciwiać. Nie wiadomo nawet, czy tę opinię osobiście podziela, ale nawet gdyby ją podzielała, to przecież taka opinia Ukrainie zaszkodzić nie może. Przeciwnie – może okazać się nawet przydatna w przyszłości, gdyby na przykład prezydent Włodzimierz Zełeński chciał nas w jakiejś sprawie podkręcić. Po takiej recenzji zarówno rząd „dobrej zmiany”, jak i nieprzejednana opozycja tworząca obóz zdrady i zaprzaństwa, jeden przez drugiego rzuciłaby mu się do stóp gwoli przebłagania, Czy w tej sytuacji wypada czynić zarzut pani Magdalenie Wolińskiej-Riedi, że myśli szeroko i perspektywicznie? Przeciwnie – myślę, że takich właśnie publicystów nam potrzeba, a zwłaszcza – takich korespondentów TVP w Watykanie.
Ja na przykład, będąc na jej miejscu załatwiłbym u Ojca Świętego Franciszka intencję mszalną – za dusze żołnierzy ukraińskich i rosyjskich, poległych w tej wojnie. W obliczu Wieczności nie powinniśmy przecież ulegać politycznemu zacietrzewieniu, bo przecież legat papieski, opat Arnoud Amaury raz na zawsze wyjaśnił, by – jak to na wojnie – zabijać wszystkich, a Bóg rozpozna swoich”. Zatem przeprowadzanie jakichś rozróżnień w tej sprawie naruszałoby kompetencje Pana Boga, a w tej sytuacji mam nadzieję, że nawet pan red. Terlikowski, który pryncypialnie schłostał papieża Franciszka za niedostatek entuzjazmu w potępianiu Putina, by się ze mną zgodził. Teraz co prawda sytuacja się trochę skomplikowała, bo przewielebny ojciec Mogielski, który był nieutulony w żalu, że Kościół nie śpiewa mu do snu kołysanek z powodu seksualnego molestowania go w młodości, właśnie wybrał sobie innego Pana Boga w Kościele Ewangelicko-Augsburskim, ale pan red. Terlikowski tak daleko się chyba nie posunie. Zresztą nie można wykluczyć, że i przewielebny ojciec Mogielski też się zreflektuje, kiedy się okaże, że u tego drugiego Pana Boga nie jest oficerem, tylko zwykłym szeregowcem.
Więc chociaż świadoma dyscyplina i obowiązek wzmożonej czujności powinny być w niezależnych mediach głównego nurtu, a zwłaszcza telewizjach rządowych nierządnych bezwarunkowo przestrzegane, to trzeba pamiętać, żeby nawet w słusznej sprawie nie przedobrzyć, tylko zachować poczucie rzeczywistości. Na przykład portal „Onet” uznał niedawną wypowiedź węgierskiego premiera Wiktora Orbana za „kontrowersyjną”. Wprawdzie teraz jest rozkaz, że Wiktor Orban nie może mieć racji w żadnej sprawie, bo sprzeciwia się zatwierdzonej linii partii i rządu „dobrej zmiany” i nie poświęca interesu państwa węgierskiego dla interesów ukraińskich oligarchów, ale pomyślny sami – czy jeśli tenże Wiktor Orban na krzesło powie, że to krzesło, to będziemy się z nim spierać dla samej zasady? Nie sądzę, żeby miało to sens tym bardziej, że właśnie powiedział, że gdyby USA i Zachód wstrzymały pomoc dla Ukrainy, to wojna musiałaby się zakończyć. Przecież to oczywista oczywistość, którą musiałby uznać, a przynajmniej – przyjąć do wiadomości nawet pan generał Polko – a tymczasem portal „Onet” uważa ją za „kontrowersyjną”. Czyżby tamtejsi koledzy dziennikarze naprawdę uważali, że może być inaczej, że Ukraińcy mogliby strzelać bez prochu?
Prof. Zygmunt Maurycowicz Bauman pouczał: „Jeśli Europa w ciągu 30 lat nie przyjmie co najmniej 30 milionów imigrantów, stanie w obliczu upadku demograficznego, który spowoduje upadek cywilizacji europejskiej”. Swój pomysł na ratowanie Europy ma Alek Kwaśniewski. Przedstawił go w grudniu 2012 r. w Akademii Obrony Narodowej: „Europa nie przetrwa, jeśli nie postawi na politykę multi-kulturowości. Musimy być coraz bardziej otwarci, musimy się zastanowić, jak stworzyć warunki dla setek tysięcy ludzi gotowych osiedlić się w Polsce i stać się obywatelami Rzeczypospolitej”. Mieliśmy też wypowiedź, która przeszła do historii – Martin Schulz publicznie, z teutońską butą zagroził Polsce użyciem siły, gdy odmówiła przyjęcia kontyngentu uchodźców przydzielonych nam przez Merkel, grożąc: Powinni natychmiast opuścić Unię Europejską. Europa staje się coraz bardziej różnorodna. Kto tego nie chce, musi się wymeldować z Unii i się izolować.
Kto robi wszystko, żeby Ukraińcy zostali w Polsce na zawsze? Kto nadaje przybyszom ogromne przywileje i zniechęca do powrotu do siebie? Kto wygania Polaków „na zmywak” do Londynu i zbierania szparagów pod Berlinem?. Jeśli cię nie przekonuje, że to przemyślana operacja, to przypomnij sobie słowa Morawieckiego, że Polacy „będą zapierdalać za miskę ryżu”, i Gowina, że „Ukraińcy będą przyszłą elitą Polski”. Jeśli i to cię nie przekonuje, to przypomnij sobie słowa Dudy „Wszyscy, którzy przybywają do Pałacu Prezydenckiego i czują swój związek z Rzecząpospolitą Polską, z krajem, w którym zostałem wybrany na urząd Prezydenta są dla mnie Polakami. To nie jest kwestia krwi. Jeżeli ktoś pyta o krew to ja się często uśmiecham i mówię: Pokażcie Polaka, który jest w stanie na sto procent powiedzieć, że nie ma w swojej krwi nawet najmniejszej domieszki krwi żydowskiej”.
Przeczytaj też „Jerusalem Post”, który 11 dni przed wojenką na wschodzie pisał o tajnych planach rządu izraelskiego dotyczących ewakuacji 200 tysięcy obywateli ukraińskich pochodzenia żydowskiego. „Trwająca dziś operacja przerzutu Żydów była przygotowywana kilka tygodni przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Centrum dowodzenia znajduje się w hotelu Novotel w Warszawie” – mówił Szmul Szpak z Agencji Żydowskiej. Ale cyferki się nie zgadzają. Na lotnisko Ben Gurion dotarło 35 tysięcy. W Polsce zostali, uprzednio w przemyślany sposób wyselekcjonowani (jak na Umschlagplatz?) starzy, chorzy, niedołężni, nienadający się do służby w wojsku i policji. Taką hipotezę potwierdziła 8 marca ambasada Izraela, dziękując polskim władzom za wsparcie, oraz Duda, który podczas obchodów Chanuki w Belwederze podziękował Żydom „za przyjęcie w Polsce imigrantów”. I czy nie była to druga operacja „Most” tak, jak poprzednia, sfinansowana pieniędzmi ukradzionymi Polakom?
„Poradnik dla obywateli Ukrainy w Polsce” – dwustustronicowe vademecum ma pomóc tym, którzy chcą osiedlić się w naszym kraju. Jest rozdawany w biurach organizacji pozarządowych, cerkwiach, konsulatach ukraińskich, i przypomina wydany w 2015 r. przez Sorosa instruktaż dla islamistów, którzy zmierzali do Europy. Ale to nie wszystko – już piszą poradnik, jak łatwo się pozbyć Polaków z Polski, jak stworzyć z Podkarpacia ukraiński okręg autonomiczny, jak powołać „Wolne Miasto Wrocław” (tak, jak przedwojenny Gdańsk, zarządzany – nomen omen – przez komisarza, ale nie z Ligi Narodów tylko z Brukseli).
W pro-imigracyjnym praniu mózgów prześcigają się rządowe i antyrządowe gazety oraz rządowe i antyrządowe organizacje. Fundacja Republikańska w raporcie „Polski model gościnności. Ramy nowej polityki imigracyjnej opartej na dobru wspólnym” postuluje zapewnienie każdemu imigrantowi indywidualnej ścieżki kariery, czym mieliby się zająć specjalnie wyznaczeni urzędnicy i instytucje zasilane państwowymi dotacjami. I rzeczywiście, skomplikowane dzieło budowy wielokulturowej, wielorasowej, wieloreligijnej i wielojęzycznej „Nowej Polski”, wymagać będzie wielu budowniczych, i to dobrze opłacanych. Bo zadanie jest trudne, bo trzeba będzie rozwiązywać spory religijne i kulturowe oraz konflikty o „sprawiedliwy” podział dóbr z uchodźcami. Potrzebne będą tysiące nowych posad w branży azylowo-imigracyjnej i wielka reforma edukacji polegająca na przekwalifikowaniu nauczycieli matematyki i fizyki na belfrów od zwalczania „mowy nienawiści”.
Gdy w lipcu 2022, Grzegorz Braun opublikował broszurę „Stop ukrainizacji Polski”, zwracając uwagę, że przybysze z Ukrainy będą mogli ubiegać się o prawo stałego pobytu, a wkrótce po tym o obywatelstwo, został oskarżony o antyukraińską fobię i putinizm. Tymczasem 26 lutego Paweł Szefernaker, wiceminister pochodzenia uchodźczego poinformował, że Ukraińcy, którzy po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji przybyli do Polski, mogą od 1 kwietnia występować o pobyt stały w Polsce. „Mamy tego świadomość, że część osób będzie chciała zostać w Polsce na dłużej. Dzieci poszły tutaj do szkoły, uczą się języka, część osób rozpoczęła tutaj prowadzenie własnej działalności gospodarczej, podjęło pracę legalnie w Polsce, płacą podatki, składki. W związku z tym, te osoby pracują również na polski sukces gospodarczy, polskie PKB, od 1 kwietnia będą mogły również występować o pobyt stały w Polsce”.
Informacje o zachęcaniu Ukraińców do polskiego obywatelstwa potwierdza Natalia Panczenko. W RMF FM przekonywała, że społeczność ukraińska jest świetnie zorganizowana, ale „dobrze by jednak było, gdyby Ukraińcy mieli swoją reprezentację w Sejmie. Ale do tej pory o tym nie myśleliśmy, pewnie dlatego, że większość z tych osób nie ma obywatelstwa polskiego”. Szybko dodała, że jeszcze przed wybuchem wojny w Polsce mieszkało 2,5 mln Ukraińców, „i te osoby już zaczynają te obywatelstwa dostawać”. Razem z prowadzącym doszła też do konkluzji: „Powoli dojrzewamy do tego, żeby na przykład partia polityczna powstała, jeśli chodzi o Ukraińców w Polsce”. To nie byle kto. To dobrze poinformowana liderka społeczności ukraińskiej w stolicy, działaczka finansowanej przez Sorosa fundacji „Otwarty Dialog”, szefowa organizacji o wszystko mówiącej nazwie, Majdan-Warszawa. I co najważniejsze wyznająca pogląd, że gdy rezuni UPA nabijali polskie dzieci na sztachety płotów, to „walczyli z Polakami o niepodległą Ukrainę”.
Decyzje o przyznaniu Ukraińcom prawa stałego pobytu wydawane są szybko i taśmowo. Prawdziwym milowym krokiem ku przekształcenia Polski w państwo wielonarodowe, będzie przyznanie obywatelstwa. Wtedy sytuacja stanie się nie do odwrócenia, będzie skutkować stałą obecnością w naszym kraju 5-6 mln Ukraińców, którzy sprowadzą do Polski swoje rodziny i przyciągną, niczym magnes, kolejnych imigrantów. W rezultacie, Polska w krótkim czasie dorobi się kilkudziesięcioprocentowej mniejszości etnicznej. Z taką sytuacją nie mieliśmy jeszcze do czynienia w Europie, bo nawet w państwach nawykłych do masowej imigracji nie doszło do takiej koncentracji przybyszów z jednego kraju i jednej narodowości.
Biuro prasowe Ministerstwa Pracy Uzbekistanu poinformowało: „Polskie miasta Łódź i Lublin są gotowe przyśpieszyć i uprościć wydawanie zezwoleń na pracę dla Uzbeków. Strona polska potwierdziła swoją gotowość do współpracy z Uzbekistanem, między innymi w kwestii przyśpieszenia i uproszczenia procedury wydawania zezwoleń na pracę”.Ale to nie wszystko – rząd Morawieckiego zaczął wciskać nam Hindusów. Money.pl podaje wprost, co nam się szykuje: „Słyszałem, że 30 tysięcy Hindusów czeka na wjazd do Polski, a Konsulat RP w New Delhi nie wyrabia z rozpatrywaniem wniosków. Codziennie odbieram po 20 telefonów w sprawie zatrudnienia. Dzwonią polskie firmy i pytają o możliwość ściągnięcia do pracy Azjatów. Nie tylko Hindusów, ale też Nepalczyków czy Bengalczyków” – mówi Jacek Zieliński z Promoman, firmy zajmującej się rekrutowaniem do pracy w Polsce.
O 25 tysiącach już zwerbowanych w Indiach przez polskie firmy, którzy otrzymali pozwolenia na pracę od urzędów wojewódzkich i czekają na wizy do Polski, pisze także „Gazeta Prawna”. Tekst napisano w formacie „kopiuj-wklej”. „Wspaniali, tani, zdyscyplinowani pracownicy z Ukrainy” zmieniono na „wspaniali, tani, zdyscyplinowani pracownicy z Indii”, a wszystko opatrzono utyskiwaniami, że w Polsce brakuje chłopów pańszczyźnianych, którzy wyjechali „na saksy”. Na szczęście zareagował portal medianarodowe.com: „Poznajmy nazwiska pożytecznych idiotów”. I wymienia ambasadora RP w New Delhi oraz konsula generalnego w Bombaju. A na pytanie „Co robić?”, odpowiada: Natychmiast zamknąć konsulaty w Indiach! Pisać protesty na adres ambasady i konsulatu; wyjść przed MSZ na al. Szucha 23 w Warszawie.
Azjaci walą nad Wisłę drzwiami i oknami. W sumie, tylko w pierwszym roku po objęciu rządów, Morawiecki ubogacił Polskę 18 tysiącami takich obcych. Pozwolenia na pobyt stały wydano 4015 Hindusom, 642 Nepalczykom, 525 obywatelom Bangladeszu, 416 Azerom, 104 Indonezyjczykom, 718 Irakijczykom, 221 Irańczykom, 155 Kirgizom, 610 Pakistańczykom, 1863 Turkom, 733 Uzbekom. W styczniu 2018 r. pozwolił na osiedlenie się w Polsce: 2724 Hindusów, 1264 Turków, 461 Nepalczyków, 390 Pakistańczyków, 386 obywateli Bangladeszu, 367 Uzbeków, 334 Irakijczyków. Rok później wydano 69 tys. zezwoleń na pracę dla obywateli 40 krajów azjatyckich, najwięcej Nepalczykom i Hindusom. Morawiecki przyjął też 2,7 tys. tzw. „imigrantów Merkel”. Innymi słowy: rząd PO chciał sprowadzić Azjatów z Niemiec czyli z Zachodu, a rząd PiS sprowadził ich ze Wschodu. Ot i cała różnica!
Za szerokim otwarciem granic lobbują, uważnie wysłuchiwane przez premiera, organizacje pracodawców. Preteksty są te same od lat: brak rąk do pracy; gospodarka traci konkurencyjność. „Nie podoba ci się, to zatrudnię Ukraińca” – taką odzywkę stosują w stosunku do niezadowolonych z płacy Polaków. Cezary Kaźmierczak ze Związku Przedsiębiorców domaga się sprowadzenia z zagranicy 5 mln pracowników. Do osiągnięcia takiej liczby Ukraina nie wystarcza, dlatego sięgają po 200 mln klepiących biedę mieszkańców Bangladeszu. Jeszcze dalej idzie Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club, postulując uchwalenie specjalnej ustawy migracyjnej, która „otworzyłaby drzwi” przed przybyszami z południowej półkuli. I już wkrótce będziemy mieli sytuację: zagraniczni inwestorzy skuszeni pomocą publiczną na stworzenie nowych miejsc pracy otwierają hurtownie (zwane centrami logistycznymi), w których zatrudniają Azjatów, a rząd chwali się tysiącami nowych miejsc pracy.
Tylko w Warszawie działa sto, często założonych przez imigrantów i zatrudniających imigrantów agencji, które legalizują pobyt przybyszów. Proceder jest prosty: We współpracy z agentami, którzy pracują na miejscu (i zamieszczają ogłoszenia: Poland easy work visa success 99%), ściągają imigrantów, wystawiają im fikcyjne zapotrzebowanie na pracowników, a wcześniej tworzą fikcyjną firmę, która fikcyjne zapotrzebowanie wystawia. I tak przestępczy proceder trwa w najlepsze. W dodatku, tak naprawdę nie wiemy, kogo do Polski wpuszczamy, bo w takich krajach jak Indie, za 50 dolarów można kupić każdy dokument. Dlaczego ABW milczy? Bo zna zakusy rządu i zapowiedź b. wicepremiera, że obok Ukraińców, Hindusi i Nepalczycy mają zostać elitą polskiego społeczeństwa?
Polka mieszkająca w Londynie z przerażeniem odnotowała: 14,5 procenta kolorowych mniejszości wygenerowały premiera. Ale to nie wszystko – Szkocja też ma premiera, który w pierwszym dniu urzędowania odprawił muzułmańskie modły w swoim gabinecie. Humza Yousaf w partyjnych eliminacjach pokonał chrześcijankę, która sprzeciwiała się uznawaniu związków homoseksualnych. I mamy taki układ: na czele szkockiego rządu i nacjonalistycznej Szkockiej Partii Narodowej stoi praktykujący muzułmanin z Pakistanu, który popiera małżeństwa homoseksualne, obiecuje przywrócenie zablokowanej przez Parlament Brytyjski ustawy o „zmianie” płci nawet przez dzieci i bez zgody rodziców, a wcześniej przeprowadził w tamtejszym parlamencie ustawę przeciwko „mowie nienawiści”. Okazuje się też, że według szkockiego nacjonalisty z Pendżabu na wysokich stanowiskach w Szkocji jest zbyt wielu białych – wyliczył i obwieścił w parlamencie, że Szkoci w Szkocji zajmują 91,8 proc. wysokich posad, co oznacza, że w panuje tam strukturalny rasizm.
Azjaci opanowali Wyspy Brytyjskie, i to w sensie dosłownym. Brytyjski premier urodził się w rodzinie z Pendżabu. Burmistrz Londynu przybył z Pakistanu. Szefem rządu Irlandii jest pół-Hindus.Może już wkrótce zaczną rządzić Polską? Polską już rządzą uchodźcy – jeden z Moraw, a drugi z czeskiego Cieszyna, ale czy nie czas na uchodźcę z Azji? Jest też inny scenariusz: Gdy powstanie Ukrapolin, prezydentem zostanie ktoś w stylu Bandery, premierem niedorżnięty przez sotnie OPA żydowski arendarz, prezydentem przyszłej stolicy owego tworu mer Lwowa, a stanowisko zachowa ryży minister cyfryzacji, za udane pacyfikowanie polskich mediów, które sprzeciwiają się przekształcaniu Polski w obóz dla uchodźców.
MEN zatwierdziło piękną, kolorową książeczkę dla najmłodszych uczniów. Na jej okładce widnieją podobizny trojga dzieci: Kalima, Abrahama i Abdula. „Mamy Kalima, Abrahama i Abdula to Polki. Tata Kalima jest z Konga, Abdula z Iraku, Abrahama z Izraela” – czytamy. Dalej następuje krótki opis wojen w Kongu i Iraku. Kraj Abrahama opisano bardzo oględnie: „a u taty Abrahama trwa walka”. Opis kończy się konkluzją: „Dla Kalima, Abdula i Abrahama Polska to spokojny kraj. Tutaj nie ma walk jest spokojne życie”. Uwagę zwraca mały Żydek. Czyżby w MEN już wiedzieli, że Polskę nawiedzą Izraelczycy i że rząd zgodził się na oddanie im polskiego majątku, którym będzie zarządzał Abraham, gdy dorośnie?
Domagają się łatwego i szybkiego dostępu do kobiet. Na ulicach polskich miast widzimy coraz częściej mieszane pary, w których niemal zawsze kobieta jest Polką a mężczyzna kolorowy. W Wielkiej Brytanii co trzecia Polka ma dziecko z Pakistańczykiem. Tymczasem, 95 procent migrantów z Indii, gdzie na skutek selektywnych aborcji dziewczynek brakuje 70 milionów kobiet, to młodzi mężczyźni, w znacznym stopniu motywowani przekonaniem, że w Polsce znajdą żonę. Agencje pracy ekspediujące ich do Polski zapewniają: „Łatwo znajdziecie sobie polskie żony”. Sprawa jest naprawdę poważna. Nadwyżka młodych, sfrustrowanych Polaków przekracza już milion, i niedługo zabraknie dla nich kobiet!
Co robić? Zadawać pytania, a okazją zbliżające się wybory: W którym programie wyborczym zawarta jest obietnica otwarcia granic? Co zrobią, by zachęcić do powrotu Polaków ze Wschodu i powstrzymać eksodus na Zachód? Żądać odpowiedzi przed wyborami, żeby nie powtórzyła się sytuacja, kiedy to na antyimigranckiej retoryce wjechali do Sejmu. Beata Szydło wraca z przytupem, jako twarz kampanii wyborczej PiS, czy nie jako przynętę dla prawicowego elektoratu? Nie pozwólmy się oszukać po raz kolejny, bo obudzimy się w kraju, który nie jest nasz!Niech, po raz pierwszy w historii, Polak będzie mądry przed szkodą a nie po szkodzie. A co do wyborów: wcielajmy w życie zapomniane już hasło abp. Józefa Michalika: „Katolik ma obowiązek głosować na katolika, mason na masona, a żyd na żyda”.
W związku z haniebną treścią oświadczenia organizatorów tzw. niezależnych obchodów rocznicy powstania w getcie warszawskim, opublikowaną przez portal jewish.pl, Prezydium Zarządu Głównego Związku Żołnierzy NSZ wyraża stanowczy sprzeciw wobec szkalowania pamięci Bohaterów Polskiego Państwa Podziemnego z formacji Narodowe Siły Zbrojne.
Anonimowym autorom oświadczenia nie spodobało się, że premier polskiego rządu odwiedził groby zmarłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, którym po wyzwoleniu z niemieckich obozów pomagali żołnierze Brygady Świętokrzyskiej. Anonimowi autorzy posunęli się do stwierdzenia na portalu społecznościowym, że „premier potrafi drugą ręką zapalić znicz hitlerowskim kolaborantom z NSZ”, a portal jewish.pl powielił te pomówienia. Takie zdarzenie nie miało miejsca – premier zapalił znicz na grobach cywilnych ofiar obozów koncentracyjnych.
Informujemy, że Narodowe Siły Zbrojne były tą formacją Polskiego Państwa Podziemnego, w której szeregach walczyli także Żydzi i Polacy żydowskiego pochodzenia oraz zajmowali w tej strukturze wysokie stanowiska, nawet wyższe niż w innych formacjach Polskiego Państwa Podziemnego. W NSZ służyli m.in.: ppłk Jerzy Krafft ps. „Zygmunt Wiesławski” − komendant Okręgu VI Mazowsze Południe, mjr Stanisław (Szmul) Ostwind-Zuzga ps. „Kropidło” − komendant Powiatu NSZ Węgrów, por. Feliks Pisarewski ps. „Parry” − oficer sztabu Okręgu I (Warszawa), ppor. Józef Makowski ps. „Ziuk”, dr Juda Kamiński ps. „Migoń”, por. Alfons Antoni Krysiński, Andrzej Konic ps. „Zawisza” i wielu innych.
Inny żołnierz NSZ, z pochodzenia Żyd z Łodzi, Aleksander Szandcer ps. „Dzik”, który walczył na Lubelszczyźnie w oddziale NSZ mjr.cc. Leonarda Zub-Zdanowicza ps. „Ząb”, poświęcił swoje życie w czasie bitwy z Niemcami pod Górą Puławską, żeby uratować cały oddział NSZ, który był okrążany przez Niemców.
Brygada Świętokrzyska NSZ w dniu 5.05.1945 roku uratowała 280 Żydówek przed spaleniem żywcem przez Niemców w niemieckim obozie koncentracyjnym wHoliszowie.
Niemcy wyselekcjonowali 280 Żydówek spośród 1000 więźniarek prawie wszystkich europejskich narodowości. Zamknęli Żydówki w oddzielnym baraku, pod który podłożyli materiały łatwopalne i czekali na rozkaz podłożenia ognia, by spalić te kobiety żywcem. Brygada Świętokrzyska, która przechodziła niedaleko, idąc na spotkanie z jednostkami armii amerykańskiej, dowiedziała się od Czechów o tych przygotowaniach i, pomimo czeskich próśb o niepodejmowanie działań w obawie przed odwetem ze strony Niemców, Brygada Świętokrzyska NSZ zaatakowała niemiecki obóz koncentracyjny i oswobodziła wszystkie więźniarki, przy stratach 2 rannych. Żadna więźniarka nie zginęła.
Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych w 2018 roku ufundował i wmurował na murze byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego w Holiszowie tablicę pamiątkową upamiętniającą to wydarzenie.
To na grobie zmarłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, którymi po wyzwoleniu opiekowali się żołnierze Brygady Świętokrzyskiej NSZ, premier rządu polskiego zapalił znicz, co tak rozwścieczyło organizatorów „niezależnych” obchodów w getcie warszawskim. Ewidentnie organizatorom obchodów przyświecają takie anty-wartości jak ignorancja, nienawiść i kłamstwo.
Związek Żołnierzy NSZ wyraża stanowczy sprzeciw wobec powielania tez propagandy stalinowskiej o NSZ. Nie zgadzamy się na wzbudzanie podziałów i nienawiści, na rasistowskie dzielenie społeczeństwa polskiego pod względem rasowym i etnicznym. Narodowe Siły Zbrojne zostały utworzone przez polski obóz narodowy – największą opcję społeczno-polityczną w II Rzeczypospolitej. To ideolodzy obozu narodowego już ponad sto lat temu sformułowali nowoczesną definicję polskości – kto jest Polakiem. Ta definicja jest aktualnie powszechna w społeczeństwie polskim i jest definicją kulturową – nie bierze w ogóle pod uwagę pochodzenia etnicznego.
„Fakt urodzenia się lub zamieszkiwania na pewnym terytorium i pochodzenia plemiennego nie może decydować nie tylko o narodowości tysięcy i milionów ludzi, ale nawet pojedynczych osób. Wieki wspólnego życia politycznego, wspólność kultury duchowej i materialnej, wspólność interesów itd. więcej stokroć znaczą, niż wspólność pochodzenia lub nawet języka” – napisał Jan Ludwik Popławski w 1900 roku, jeden z ojców założycieli obozu narodowego.
Dlatego nie powinno dziwić, że to właśnie w szeregach NSZ obywatele polscy pochodzenia żydowskiego, a także Żydzi mogli służyć w podziemnym Wojsku Polskim i walczyć z niemieckim okupantem, a także pełnić wyższe funkcje w strukturach NSZ. Ta prawda o polsko-żydowskiej historii nie dociera do redakcji portalu jewish.pl i organizatorów tzw. niezależnych obchodów w getcie warszawskim. Narracja oparta na kłamstwie z samej definicji nie jest i nie może być „sprawą pamięci”, jak to fałszywie deklarują organizatorzy tzw. „niezależnych obchodów w getcie warszawskim”.
Rola frontowego sojusznika Stanów Zjednoczonych to pakiet możliwości, które wcale nie są oczywiste. Dlatego czerpią z nich korzyści ci, którzy są bystrzy lub bezczelni. Reszcie pozostaje narzekanie na amerykański egoizm lub imperializm.
W czasach PRL krążył dowcip dający receptę, jak Polacy mogliby szybko dojść do dobrobytu. Mówił, że należy wypowiedzieć wojnę USA, a następnie się poddać. Tak aby Amerykanie musieli Polskę okupować. Natchnieniem do żartu były losy Japonii oraz Republiki Federalnej Niemiec po II wojnie światowej i ewentualnie nakręcony w 1959 r. film „Mysz, która ryknęła”. Z genialnym Peterem Sellersem, grającym w nim kilka postaci. Przy czym akurat w przypadku tego dzieła bankrutujące księstwo Grand Fenwick wojnę wypowiedzianą USA, po to, żeby się dostać pod okupację Amerykanów, przypadkiem wygrało. Ku rozpaczy jego władczyni, premiera i wszystkich obywateli.
Polska – państwo frontowe
W dłuższych okresach czasu życie potrafi nakreślić, niemal równie nieprawdopodobne scenariusze. Z opowiadających sobie wspominany dowcip raczej nikt nie zakładał, iż pokolenie później wojska USA nie tylko będą stacjonować na terytorium Polski, ale też III RP stanie się sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Od czasu najazdu Rosji na Ukrainę sojusznikiem coraz bliższym, bo takowych dla USA są zawsze ich „państwa frontowe”.
Po 1945 r. Waszyngton pod swą pieczą miał ich całkiem sporą gromadkę, aby zgodnie z doktryną powstrzymywania, sformułowaną przez George Kennana, blokować ekspansję Związku Radzieckiego i reszty krajów komunistycznych. Kluczową rolę w gronie ówczesnych „państw frontowych” odgrywały: RFN, Włochy, Turcja, Japonia oraz Korea Południowa. Ich rozwój przebiegał bardzo różnymi ścieżkami, ale każde odniosło znaczące sukcesy. Czy okazywały się one trwałe, aż do dziś, to zupełnie inna sprawa.
Jednakże znajdując się w bardzo ścisłych relacjach z Amerykanami, wspomniane kraje do końca zimnej wojny gruntownie się zmodernizowały. Podnosząc swe znaczenie, zwłaszcza na niwie ekonomicznej. Uchwycenie skąd ta prawidłowość, wcale nie jest proste, z winy samych Amerykanów, odznaczających się w warunkach europejskich niespotykaną elastycznością.
Na Starym Kontynencie naturalne jest bowiem dążenie do ujednolicania wszystkiego, co zaczyna egzystować pod jednym sztandarem. Znakomity tego przykład stanowi Unia Europejska. Od swego zarania, czyli Wspólnoty Węgla i Stali, oprócz bycia ponadnarodową organizacją oraz strefą wolnego handlu, pełniła ona rolę promotora konwergencji mającej zbliżać do siebie europejskie nacje. Ujednolica się więc wszystkiego, co tylko możliwe. Temu choćby służy trwające od dekad harmonizowanie przepisów i norm w krajach członkowskich UE, będące czymś na kształt syzyfowej pracy, bo musi trwać stale i bez końca.
Natomiast Stany Zjednoczone ponad wszystko inne przedkładają osiąganie celów oraz zysków. Cała reszta to środki temu służące. Stąd nigdy na poważnie nie zależało Waszyngtonowi by np. Turcja zaczęła nieco bardziej przypominać wcale nieodległe RFN, czy Włoch, zaś Korea Południowa choćby Japonię. Najmniej zaś kolejnym prezydentom rezydującym w Białym Domu chciało się dbać, żeby „państwa frontowe” sukcesywnie upodabniały się do protektora, który objął je swą strefą wpływów.
Turcja
W Turcji w drugiej połowie XX w. armia, z regularnością szwajcarskiego zegarka, co 10 lat przeprowadzała nowy pucz w imię obrony zasad narzuconych narodowi przez Atatürka. Jednocześnie amerykańska pomoc finansowa i techniczna umożliwiła temu krajowi modernizację gospodarki, powstanie wielu nowych elektrowni, dróg i mostów (oczywiście przy udziale firm zza oceanu). Aż pod koniec zimnej wojny stała się Turcja bardziej demokratyczną republiką niż jest nią obecnie.
Korea Południowa
Trwające szesnaście lat autorytarne rządzy prezydenta Park Chung-hee w Korei Południowej również nie należały do najprzyjemniejszych. Ale to wówczas biedny kraj zaczął powoli zamieniać się w jednego w azjatyckich tygrysów. Na początku tej drogi prezydent zadbał, żeby głównymi beneficjentami amerykańskiej pomocy stały się „magnackie” rody, które tak zdobyty kapitał zainwestowały w budowę uprzywilejowanych firm, nazwanych czebolami. Mogąc liczyć zawsze na pomoc prezydenta: Hyundai Motors, Daewoo, LG, Samsung, Ssangyon i kilka innych, zdominowały gospodarkę kraju. Po czym zamiast ją zdegenerować (jak to się zdarzyło np. w Rosji za czasów rozkwitu koncernów oligarchów), po śmierci Chung-hee nadal rosły i to ponad rozmiary Korei. Stając się wielkimi, międzynarodowymi korporacjami, stawiającymi na nowoczesność. Ich sukces zagwarantował bogactwo całemu państwu.
Japonia
Z kolei Japonia skok rozwojowy, podczas zacieśniania relacji ze Stanami Zjednoczonymi, zawdzięczała swej bezbrzeżnej bezczelności. Już pod koniec XIX w. Kraj Kwitnącej Wiśni po raz pierwszy doganiał Zachód, kopiując z niego wszystko co najlepsze. Potem w odniesieniu do wyrobów przemysłowych ten sam manewr powtórzono po I wojnie światowej. Skoro dwa razy się udało, kiedy Stany Zjednoczone otworzyły się na firmy z okupowanej przez siebie wyspy, ich szefowie zainicjowali trzecie podejście. Do czego też nakłaniał i z całych sił pomagał tamtejszy rząd.
Kopiowano i kradziono w USA, co tylko się dało. W książce „War by Other Means: Economic Espionage in America” John J. Fialka twierdzi, że głównym zajęciem japońskiego wywiadu na początku lat 70. było wykradanie technologii w sojuszniczych Stanach Zjednoczonych. Wykorzystywano je masowo w: samochodach, motocyklach, telewizorach, aparatach fotograficznych, sprzęcie hi-fi, magnetowidach, kalkulatorach. To tymi produktami koncerny z Kraju Kwitnącej Wiśni podbiły światowe rynki. Co ciekawe administracja Richarda Nixona miała świadomość, na jaką skalę Japończycy kradną i niewiele z ową wiedzą zrobiła. Kolejni prezydenci raczej tego nie żałowali. Japońskie korporacje okazały się pojętnymi uczniami i same zaczęły zadziwiać swą innowacyjnością, lokując nadmiar posiadanego kapitału w USA. W latach 70. było to jeszcze skromne 7,5 mld dolarów inwestycji bezpośrednich, lecz między 1980 a 1989 r. już ponad 100 miliardów dolarów. Czyż nie opłaciło się Amerykanom wcześniej dać się okradać?
Włochy
Włochom USA gwarantowały przede wszystkim zachowanie stabilności przy systemie polityczno-społecznym skonstruowanym tak, aby wydawało się to zupełnie niemożliwe. Tajemnicą poliszynela było, że CIA oraz amerykańska ambasada dbają, żeby partia komunistyczna nigdy nie wygrała wyborów w Italii, ani też nie weszła do koalicji rządzącej. Drugą oczywistą regułą pozostawało, iż najbardziej proamerykańscy politycy, poczynając od ojca włoskiej chadecji Alcide De Gasperiego, zawsze mogą liczyć na wsparcie USA. Reszta pozostaje mniejszą albo większą zagadką do dziś.
Oto bowiem przez całą zimną wojnę w rozdzieranym dramatycznymi konfliktami państwie całkiem wygodnie egzystował sobie zamieszkujący je naród. Włochy dzielił konflikt między bogatą północą, a biednym południem oraz prawicą i lewicą. Na to nakładał się terroryzm, uznawany przez organizacje komunistyczne oraz faszystowskie za naturalne narzędzie prowadzenia walki politycznej. W „latach ołowiu” (1969-1980) przybierając masową skalę. Choć i tak więcej ofiar miały na sumieniu organizacje mafijne, dysponujące często większą władzą od struktur państwa. Rząd w Italii upadał co kilka miesięcy, kolejne wybory niczego nie zmieniały, a kraj gospodarczo … rozkwitał. Między 1950 a 1970 rokiem Włochy zamiast pogrążyć się w wojnie domowej, były najszybciej rozwijającym się ekonomicznie państwem w Europie. W tym okresie dochód na jednego mieszkańca wzrósł tam 2,3 krotnie, gdy w sąsiedniej Francji o marne 36 proc.
RFN
Z wyliczanki państw frontowych pozostała jeszcze RFN. No ale tu nie ma żadnych zaskakujących zagadek do wyjaśnienia. Niemcy wzorowo wykorzystały możliwości dawane przez Plan Marshalla, wzorowo się zdemokratyzowały, wzorowo udawały pełną denazyfikację, wzorowo rozwinęły przemysł na czele z motoryzacyjnym, który podbił amerykański rynek. A przy okazji wzorowo wykorzystywały parasol ochronny, jaki zapewniała im armia USA.
Polska
A teraz od roku „państwem frontowym” dla Stanów Zjednoczonych stała się Polska i wszystko wskazuje na to, że pozostanie nim na bardzo długo. Nawet jeśli Rosja poniosłaby totalną klęskę w wojnie i zaczęła chylić się ku upadkowi, są jeszcze Chiny. Tymczasem Europa to taki mały półwysep przylepiony do ogromnej Azji, zaś bramą wjazdową do niego są ziemie III RP. Dopóki USA chcąc okrążać Państwo Środka i stosować wobec niego doktrynę powstrzymywania, dopóty muszą trzymać bramę wjazdową na Stary Kontynent pod swą kontrolą. To zaś oferuje ogromne możliwości.
Cały kłopot w tym, że Stany Zjednoczone to nie Unia Europejska. Wzajemnych relacji nie określają biurokratyczne procedury, gwarantowane traktatami reguły, systemy funduszy, itp. itd. Albo jest się bezczelnym i kreatywnym a wówczas „sky is the limit” albo grzecznym nabywcą broni i entuzjastycznym gospodarzem podczas wizyt kolejnych lokatorów Białego Domu.
Wprawdzie podpisanie na początku tego tygodnia listu intencyjnego miedzy przedstawicielami amerykańskiego EXIM Bank, Development Financial Corporation oraz Orlen Synthos Green Energy, dotyczącego wsparcia budowy w Polsce modułowych reaktorów jądrowych daje nadzieję, że może zacznie się coś zmieniać. Jednak wzajemne obroty handlowe w niezbyt imponującej wysokości 27 mld dolarów, najlepiej świadczą jak bardzo Stany Zjednoczone są dla Polski odległym krajem. Na dodatek trudnym do zrozumienia, bo staranna dbałość o własne interesy rzadko bywała polską specjalnością.
W piątek (21.04.2023) odbyła się konferencja prasowa eurodeputowanych Prawa i Sprawiedliwości Anny Zalewskiej i Tomasza Poręby. Tematem konferencji było przyjęcie przez Parlament Europejski przepisów wdrażających pakiet FitFor55. Za tymi przepisami głosowali eurodeputowani z tzw. opozycji totalnej, czyli Magdalena Adamowicz, Bartosz Arłukowicz, Marek Balt, Marek Belka, Robert Biedroń, Jerzy Buzek, Włodzimierz Cimoszewicz, Jarosław Duda, Tomasz Frankowski, Andrzej Halicki, Krzysztof Hetman, Danuta Hubner, Adam Jarubas, Jarosław Kalinowski, Łukasz Kohut, Janusz Lewandowski, Elżbieta Łukacijewska, Leszek Miller, Jan Olbrycht, Radosław Sikorski, Sylwia Spurek i Róża Thun.
Europosłowie PiS wskazali, że jest to lista osób, które głosują przeciw Polakom, ponieważ wdrożenie pakietu FitFor55 oznacza drastyczne podwyżki cen energii, wzrost kosztów transportu oraz budowy i utrzymania domów. Likwidacja darmowych uprawnień do emisji CO2 w już istniejącym systemie ETS spowoduje podniesienie cen prądu i ogrzewania, a także zlikwiduje tanie przeloty. Wzrosną też koszty transportu gazu, który jest przewożony do Polski drogą morską. Natomiast nowy system ETS II, którym objęty zostanie transport drogowy i budownictwo, to po prostu gigantyczny podatek nałożony na właścicieli aut oraz domów i mieszkań. Będą oni musieli płacić podatek od emisji CO2, tak jak obecnie płacą go wytwórcy energii. Nikt nie wie, jaka faktycznie będzie wysokość tych opłat. Ale na pewno nie będzie tanio. W systemie ETS II cena ma początkowo wynosić 45 euro za tonę. Dla porównania: w istniejącym już systemie ETS ceny uprawnień wzrosły z 5 euro za tonę w 2017 roku do 100 euro za tonę w 2023 roku. Do jakiej kwoty dojdziemy?
Gdyby nie było systemu ETS, ceny energii w Polsce byłyby dziś niższe o ok. 60%. Skutkiem wdrożenia FitFor55 będzie dalszy wzrost cen energii plus haracz od domów i samochodów. System skonstruowany jest tak, że najbardziej uderzy w państwa najbiedniejsze, a w tych państwach – w ich najbiedniejszych obywateli. System ETS to po prostu handel powietrzem, dzięki któremu bogaci stają się jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi. Dlatego europosłowie PiS mają rację, gdy krytykują europosłów z opozycji totalnej za to, że głosowali za przyjęciem przepisów wdrażających FitFor55. Ale jest jedno „ale”, które eurodeputowani Zalewska i Poręba strategicznie przemilczeli podczas dzisiejszej konferencji. O czym zatem nie usłyszeliśmy ani słowa? O tym, że w grudniu 2020 roku premier Mateusz Morawiecki zgodził się na przyjęcie „ambitnego celu klimatycznego”, czyli 55 proc. redukcji emisji CO2 do 2030 roku. To właśnie jest FitFor55. Morawiecki mógł zawetować FitFor55 już na starcie, ale zrezygnował z weta i machina ruszyła. Ówczesny minister klimatu z ramienia PiS, Michał Kurtyka, zapewniał, że dzięki decyzji premiera Morawieckiego „mamy porozumienie, które z jednej strony pozwala realizować cel unijny, a z drugiej tworzy warunki do sprawiedliwej transformacji polskiej energetyki i gospodarki”.
Nie zapominajmy też, że w grudniu 2019 roku premier Morawiecki zgodził się na Zielony Ład, czyli tzw. zero-emisyjność do 2050 roku. To też mógł zawetować, ale tego nie zrobił. Zielony Ład dostał zielone światło, a Morawiecki tradycyjnie ogłosił sukces zapewniając, że Polsce nic nie grozi, bo kanclerz Merkel zapewniła go, że będziemy mogli dochodzić do zeroemisyjności „w swoim tempie”. Dziś zbieramy owoce tych sukcesów negocjacyjnych Morawieckiego, które mają nas kosztować 527 miliardów euro do 2030 roku. To są cztery roczne budżety Polski! I to jest wspólna „zasługa” rządu PiS oraz opozycji totalnej. Dlatego uśmiałam się do łez, gdy usłyszałam, jak europoseł Poręba zapewnia, że Prawo i Sprawiedliwość „nigdy nie zgodzi się na tego typu rozwiązania, które pod płaszczykiem walki o klimat, mają de facto uderzać w ludzi, mają doprowadzić do tego, żeby żyło się gorzej, żeby pogorszyły się standardy życia, żeby było coraz większe ubóstwo”.
Panie Poręba, wy już się na to zgodziliście! Zgodziliście się w 2019 roku i w 2020 roku. Chyba, że premier Morawiecki nie jest premierem, tylko szefem opozycji totalnej. O ile jednak mi wiadomo, Morawiecki jest członkiem PiS i stoi na czele rządu, tak jak stał, gdy godził się na Zielony Ład i FitFor55. Wtedy PiS był za, a teraz jest przeciw? Czy wy jesteście nienormalni, czy po prostu tak samo cyniczni i bezczelni, jak cyniczny i bezczelny jest Donald Tusk?
Gdyby ktoś uważał, że Morawiecki działał wbrew PiS, to przypominam, co Jarosław Kaczyński powiedział o Zielonym Ładzie w maju 2021 roku. Zapytany w Programie I Polskiego Radia, czy Polska w kontekście transformacji energetycznej będzie „sojusznikiem, czy niewolnikiem” europejskiego Zielonego Ładu, Kaczyński odpowiedział: Musimy przyjmować pewne realia i dzisiaj ta tendencja do tego, co można określić jako budowa nowego ładu jest taka, że odrzucanie jej oznaczałoby ustawienie się na marginesie i innego rodzaju różne kłopoty. (…) Ten plan jest czymś, w czym warto uczestniczyć nawet za pewną cenę.
Ta cena to systemowe zubożenie społeczeństwa polskiego. Ta cena to haracz nakładany na produkcję energii, transport i budownictwo. Ta cena to drenowanie kieszeni Polaków w imię kuriozalnej ideologii klimatyzmu. Prezes PiS Jarosław Kaczyński zapewniał, że warto w tym uczestniczyć, a dziś dowiadujemy się od europosłów PiS, że uczestniczyć w tym nie należy i to, co się stało, jest wyłącznie winą europosłów z PO, PSL i SLD.
Nie! To jest wspólna wina polityków partii rządzącej i polityków opozycji totalnej. Wespół w zespół wpakowali nas w to nieszczęście, jakim jest Zielony Ład i FitFor55. Różnica polega na tym, że opozycja totalna otwarcie popiera ten projekt, a rządzący udają, że nas przed nim bronią. Gdy przyszło do podejmowania decyzji szkodliwych dla Polski, to PiS był za, ale gdy nie da się już dłużej ukrywać, jakie są konsekwencje tych decyzji, to PiS jest przeciw.
Ale to jest cyrk!
I jeszcze jedno. Gdyby ktoś chciał usprawiedliwiać Morawieckiego argumentując, że nie wiedział, do czego doprowadzi zgoda na Zielony ład i FitFor55, to przypominam, że w 2019 roku wielokrotnie pisałam w moich felietonach, do czego to doprowadzi.
Należy w końcu zdać sobie sprawę z grozy sytuacji. Realia wyglądają następująco: jesteśmy celem klimatycznych gangsterów, którzy łupią nas na potęgę. Opłaty za emisje CO2 to haracz, który ci gangsterzy nakładają na każdego wytwórcę energii z paliw kopalnych. Przekłada się to nie tylko na wzrost cen prądu i produktów, ale prowadzi również do ucieczki przemysłu z Europy, a więc skutkuje likwidacją miejsc pracy. Apetyty klimatycznych gangsterów rosną. Już szykują się do wprowadzenia zakazu hodowli zwierząt, co musi skończyć się drożyzną, a nawet głodem, o którym Europa zapomniała. No to sobie przypomni. A kolejnym krokiem będzie zakaz używania samochodów na benzynę, ropę i gaz. Jeśli klimatyczni gangsterzy dopną swego, będziemy siedzieć o głodzie w nieogrzewanych domach przy świeczce, a uciec z tego „raju” nie będzie jak, bo środki transportu będą tylko dla wybranych.
Produkcja wszystkich dóbr materialnych będzie stopniowo wygaszana, a na produkty wytwarzane poza UE zostanie nałożony podatek klimatyczny. Krótko mówiąc: wracamy na drzewo, a ten powrót będzie kosztował europejskich podatników 3 biliony euro. (…) Zapis wynegocjowany przez Polskę to po prostu klimatyczna egzekucja na raty. Tak, czy siak, Polska zobowiązała się do neutralności klimatycznej, czyli dekarbonizacji gospodarki i wdrażania całego pakietu legislacji, który niedługo rzuci na stół Komisja Europejska.
Jeśli ja wiedziałam, czym skończy się zgoda na to zielone szaleństwo, to jakim cudem Morawiecki tego nie wiedział? Do jasnej cholery! Przecież to on jest premierem, a nie ja. To on ma do dyspozycji cały sztab ludzi analizujących sytuację, a nie ja. Jak to możliwe, że ja wiedziałam, a on nie wiedział? Otóż musiał wiedzieć! Morawiecki musiał wiedzieć, jakie będą konsekwencje zgody na Zielony Ład i FitFor55. I wszyscy politycy PiS, którzy zajmowali się tą kwestią, też musieli o tym wiedzieć. I byli za. A teraz są przeciw?
Dzisiejsza konferencja prasowa eurodeputowanych PiS to jest teatrzyk dla „ciemnego ludu”. Celem tego teatrzyku jest wmówienie Polakom, że PiS broni nas przed czymś, w co sam nas wpakował. A dlaczego nas w to wpakował? Prawdopodobnie dlatego, że Kaczyński i Morawiecki sądzili, iż dostaną wielką kasę z UE i będą mogli rozdawać ją kupując sobie poparcie, żeby rządzić przez kolejne kadencje. Ale kasy nie ma i nie będzie. Jest natomiast Zielony Ład i FitFor55, czyli zielona biedą z nędzą. Sprawy zaszły już tak daleko, że nie wiem, czy kiedykolwiek się z tego wyplączemy. Ale nie dajmy sobie wmówić, że PiS nie przyłożył do tego ręki.
Atmosfera w tłumie była bardzo napięta. Narastała ogromna wściekłość wśród ludzi. Dookoła wszędzie słychać było gniewne krzyki zrozpaczonych osób stojących w tłumie. Jeszcze przed świtem niezadowoleni klienci zaczęli się zbierać przed wejściem do lokalnego banku. A ludzie ci chcieli tylko odzyskać swoje pieniądze, które znajdowały się na ich kontach albo też zamienić stare, nieaktualne już banknoty na nowe.
W pewnym momencie placówka bankowa została otwarta. Tłum wdarł się szybko do środka, mimo kilkuosobowej ochrony starającej się utrzymać porządek. Większość ludzi nie była w stanie wejść do budynku. Pracownicy banku zaczęli wypłacać pierwszym osobom gotówkę. Po chwili jednak okazało się, że pieniędzy zabrakło.
Niezadowoleni ludzie wpadli w szał. Zaczęli demolować placówkę. Doszło do bójek. Zniszczyli też bankomat przylegający do budynku. Po chwili przyjechał patrol policji, ale rozgniewanego tłumu nie dało się już uspokoić. Fala gniewu zaczęła się rozprzestrzeniać…
Likwidacja gotówki Jeśli myślisz, że przedstawiona wyżej historia, jest fikcją literacką, to się grubo mylisz. Takie dantejskie sceny miały masowo miejsce w tym roku w naprawdę dużym państwie, którego powierzchnia (923 tys. km2) jest nieomal 3 razy większa niż obszar Polski. Ten kraj to Nigeria.
Społeczeństwo wyszło tam na ulicę dlatego, iż rządzący nakazali wymianę pieniędzy, doprowadzając do braku gotówki. Powodem tej sytuacji były problematyczne decyzje kończącego kadencję prezydenta Muhammadu Buhari oraz Banku Centralnego Nigerii. Dotychczasowe banknoty (naira) anulowano z początkiem lutego tego roku, a jednocześnie nowe banknoty świadomie wydrukowano w zbyt małej ilości. Społeczeństwo nie mogło więc podjąć swoich pieniędzy z banków i bankomatów, a wiele firm ze względu na brak gotówki już zbankrutowało.
Co gorsza, w Nigerii już w 2021 roku wdrożono cyfrową walutę banku centralnego (tzw. CBDC), która nie została zaakceptowana przez społeczeństwo. Przez dwa lata obywatele tego państwa chętnie korzystali z kryptowalut, ale nie dali się nabrać na cyfrową walutę promowaną przez bankierów.
Z kolei na początku 2023 roku dziesiątki milionów Nigeryjczyków pozbawiono dostępu do gotówki. W całym kraju rozlały się protesty.
Czym jest CBDC? Część z Was być może nigdy dotąd nie słyszała o CBDC. Pod tym pojęciem rozumieć należy pieniądz cyfrowy emitowany przez banki centralne, powszechnie znany jako cyfrowa waluta banku centralnego (z ang. CBDC – Central Bank Digital Currency). Jest to nowa forma cyfrowego pieniądza na rachunkach prowadzonych w banku centralnym, emitowana wyłącznie przez bank centralny danego państwa po to, aby służyć jako legalny środek płatniczy.
CBDC nie ma nic wspólnego z gotówką i pieniądzem elektronicznym, dostępnym dziś na kontach w bankach komercyjnych. Cyfrowa waluta jest też czymś całkowicie odmiennym od kryptowalut.
Podobnie jak dziś gotówka, CBDC ma być powszechnie dostępne i akceptowalne w płatnościach detalicznych oraz ma służyć głównie jako środek wymiany. Od pieniądza fizycznego różni go nie tylko forma cyfrowa, lecz także możliwość programowania (np. na co konsument może wydać takie środki, do kiedy, itd.), dzięki zastosowaniu tzw. smart contracts.
Co istotne, CBDC nie może być emitowane przez banki komercyjne, lecz wyłącznie przez bank centralny w danym państwie (taki jak np. Narodowy Bank Polski, Bank Anglii, Bank Japonii, czy też Europejski Bank Centralny w przypadku państw Strefy Euro). Ponadto ma on zawsze formę elektroniczną, a nie gotówkową.
W skrócie: CBDC ma być następcą gotówki.
Cyfrowe waluty banków centralnych przedstawia się jako uproszczenie i przyśpieszenie płatności. W rzeczywistości chodzi jednak o zamianę gotówki na „cyfrowy pieniądz”, co umożliwiłoby rządowi totalną inwigilację całego społeczeństwa. Dzięki CBDC państwo może bowiem na bieżąco śledzić wszystkie nasze transakcję, wpływać na nasze zakupy i ograniczać okres, w którym możemy skorzystać z naszych środków. Ponadto, może także łatwo zablokować dowolne konto (np. gdy ktoś jest niewygodny politycznie dla władzy). A to prosta ścieżka do zamordyzmu.
eNaira – nigeryjska odmiana CBDC I właśnie taką cyfrową walutę banku centralnego (CBDC) wprowadzono w Nigerii. Nazwano ją eNaira, gdyż tamtejsza tradycyjna waluta to naira. Dodano zatem do niej literkę „e”, aby podkreślić, że jest to jej elektroniczny następca.
Pojawiła się w dniu 25 października 2021 roku i od tego czasu ma ona status prawnego środka płatniczego w tym kraju. Nigeria jest zatem pierwszym krajem w Afryce, który wprowadził u siebie cyfrową walutę banku centralnego (tzw. CBDC).
eNaira jest to więc cyfrowa waluta banku centralnego emitowana i regulowana przez CBN (Central Bank of Nigeria, czyli Bank Centralny Nigerii). Co istotne, zasiłki dla osób potrzebujących już teraz są tam wypłacane w tej formie.
„Reforma” walutowa i stopniowe ograniczanie gotówki CBDC w Nigerii zdecydowanie nie została przyjęta pozytywnie przez tamtejsze społeczeństwo. Mniej niż 1 osoba na 200 korzystała z eNairy.
Dlatego też władza zdecydowała się w inny sposób „zachęcić” ludzi do nowego systemu. Pierwszym krokiem ku temu było ogłoszenie „reformy walutowej” przez Centralny Bank Nigerii (CBN) w październiku 2022 roku. Zgodnie z zapowiedzią CBN – reforma ta miała polegać na wymianie pieniędzy. Innymi słowy, obowiązujące dotąd banknoty miały zostać unieważnione na początku lutego 2023 roku, gdyż w ich miejsce miały wcześniej pojawić się nowe banknoty.
Kluczowe jest tu słowo: „miały”. Zapowiedź banku centralnego tylko w połowie okazała się prawdą. Rzeczywiście dotychczasowe banknoty utraciły wówczas ważność. Jednak nowej gotówki, która miała je zastąpić, celowo wydrukowano za mało. Jeszcze na 3 dni przed anulowaniem starych banknotów mało która placówka bankowa w ogóle otrzymała nowe pieniądze. Tłumaczono przy tym społeczeństwu, że ograniczenie ilości gotówki ma na celu likwidację korupcji.
Krótko mówiąc, bank centralny umyślnie wydrukował za mało nowych banknotów, aby obywatele sami przeszli na CBDC.
Jednocześnie – na podstawie rozporządzenia z października 2022r. – BCN nałożył ograniczenia wypłat gotówkowych z oddziałów bankowych i bankomatów. Były one następujące:
Tak żałośnie niskie limity miały zmusić Nigeryjczyków do porzucenia gotówki i używania CBDC, bankowości elektronicznej i płatności bezgotówkowych. Co warte podkreślenia, aby utrudnić ludziom życie, bankomaty wypłacały tylko banknoty o nominale 200 naira.
Otoczenie polityczne W tym miejscu warto zwrócić uwagę na osobę prezesa Centralnego Banku Nigerii (zwanego tam gubernatorem) – Godwina Emefiele. Jest to postać nader kontrowersyjna [podejrzana. md] . Emefiele w przeszłości był dyrektorem zarządzającym Zenith Bank, pod którego nadzorem bank ten został ukarany ogromną grzywną przez ówczesnego prezesa banku centralnego – Lamido Sanusi za całkowite łamanie polityki fiskalnej oraz zasad ustalanych przez CBN.
Co istotne, Nigeryjczycy i liczne organizacje społeczne w tym kraju wniosły już wiele spraw do sądu, domagając się usunięcia Emefiele ze stanowiska i oskarżając go o naruszenie wielu przepisów ustawy o banku centralnym. Niestety okazało się, że osoba ta jest nietykalna. Z punktu widzenia przeciętnego mieszkańca tego kraju, efekty jego kadencji na tym stanowisku są wręcz katastrofalne. Najpierw słaba naira, dwucyfrowa inflacja i olbrzymie zadłużenie kraju, a potem fatalne skutki ekonomiczne związane z jego „reformą walutową” i wprowadzaniem CBDC, wzrost bezrobocia, upadek wielu firm, a także tłumy protestujące na ulicach.
Emefiele to bankier, a nie ekonomista. Co warte podkreślenia, jest on uczestnikiem Światowego Forum Ekonomicznego (WEF) kierowanego przez Klausa Schwaba, które co roku odbywa się w Davos.
I taka właśnie osoba pełni funkcję prezesa Centralnego Banku Nigerii już od 2014 roku, a ponadto (za „zasługi”) została powołana przez Prezydenta tego kraju na swoją drugą kadencję.
Kolejną osobą odpowiedzialną za obecną sytuację w tym kraju jest (były już) prezydent Nigerii – Muhammadu Buhari. Niedawno dobiegała do końca jego druga kadencja i wiadomo było, że nie będzie on już kandydował w kolejnych wyborach zaplanowanych na dzień 25 lutego 2023 roku, czyli w trakcie całego tego zamieszania związanego z wymianą pieniędzy starych na nowe.
Co istotne, „reformę” walutową zaplanowano w ten sposób, że całą winą za zamieszanie zostanie obciążony ustępujący prezydent, który ze względu na swój podeszły wiek odejdzie na emeryturę. Natomiast wybory prezydenckie wygrał Bola Tinubu – kandydat rządzącej Nigerią partii Kongres Wszystkich Postępowców (APC, All Progressives Congress), kolega partyjny Muhammadu Buhari. Warto dodać, że w trakcie wyborów doszło do znacznych nieprawidłowości, zaś opozycja twierdzi, że zostały one sfałszowane.
Brak nowych banknotów i odcięcie ludzi od gotówki Od lutego 2023 roku w całym kraju praktycznie niemożliwe stało się zdobycie gotówki. Dotychczasowe banknoty zostały unieważnione, zaś nowych – które miały je zastąpić – ciągle brakuje. Społeczeństwo zostało nagle pozbawione dostępu do gotówki. Ludzie wyszli na ulice. Z tego też powodu w kraju, w którym nigeryjska CBDC nie została zaakceptowana, a 220 milionów jego mieszkańców płaciło najczęściej pieniądzem fizycznym, wybuchły ogromne protesty.
W tej sytuacji na ulicach pokazali się spekulanci. Wymieniali oni stare pieniądze na nowe, ale po bardzo niekorzystnym kursie. Zabrakło też benzyny na stacjach, a przecież Nigeria to ważny eksporter ropy naftowej. Choć ludzie już od świtu ustawiali się w kolejkach po paliwo, to ledwie dla kilku z nich wystarczyło benzyny.
Do protestów dołączyły się różne organizacje i związki zawodowe. I tak przykładowo, Nigeryjski Kongres Robotniczy zagroził ogólnokrajowym strajkiem, jeżeli Bank Centralny Nigerii nie dodrukuje więcej nowych banknotów. Na skutek tego BCN pozwolił bankom komercyjnym na otwarcie placówek w weekendy, aby te mogły rozdzielać nowe pieniądze obywatelom. Wkrótce jednak wyszło na jaw, że bank centralny ciągle ogranicza gotówkę.
Dlatego też sytuacja jeszcze bardziej zaostrzyła się. Cały naród wyszedł na ulicę i protestował. W wielu miejscowościach rozjuszone tłumy ludzi podpaliły placówki bankowe i niszczyły bankomaty. Doszło do walk na ulicy, zginęli ludzie. Zapanowała anarchia.
Z powodu braku dostępu do nowych banknotów tysiące małych przedsiębiorstw stało się niewypłacalne. Firmy handlujące szybko psującymi się towarami (np. żywnością, owocami), nie mogły ich sprzedać, bo społeczeństwo nie miało czym im za nie zapłacić. Z tego też powodu ich produkty zgniły i trzeba je było wyrzucić.
W kraju tym przeważa transport samochodowy. Także i ten sektor wpadł w poważne tarapaty finansowe. Z jednej strony klienci nie mieli czym zapłacić, a z drugiej – firmom brakowało benzyny.
Z powodu braku gotówki i paliwa doszło też do poważnych niedoborów w zaopatrzeniu w zakresie podstawowych produktów.
W całym państwie zapanował zamęt, zaś osoba, którą obciąża się za jego powstanie – prezydent Muhammadu Buhari, odszedł na „zasłużoną” emeryturę.
Orzeczenie Sądu Najwyższego Przepisy dotyczące „reformy” walutowej zaskarżyło do Sądu Najwyższego 16 stanów Nigerii. W skardze podniosły one, że przeważająca część społeczeństwa została ze starymi banknotami, które przestały być prawnym środkiem płatniczym od lutego 2023 roku, i potrzebowała ona więcej czasu, aby zamienić je na nowe pieniądze.
Na wysokości zadania stanął Sąd Najwyższy Nigerii, który orzeczeniem z dnia 3 marca 2023 roku nakazał Bankowi Centralnemu przedłużenie ważności starych banknotów do końca roku. W uzasadnieniu wskazał, że unieważnienie starych banknotów spowodowało niedobory gotówki, powszechne trudności w obrocie i olbrzymie niezadowolenie społeczne.
Niestety, nie zmieniło to specjalnie położenia Nigeryjczyków. Mimo pozytywnego orzeczenia Sądu Najwyższego, nowych banknotów ciągle brakuje, a społeczeństwo ciągle demonstruje na ulicy…
Podsumowanie Niektórzy być może pomyślą, że sytuacja w Nigerii nas nie dotyczy: – To jakieś tam państewko w Afryce, czyli gdzieś daleko.
Nic bardziej mylnego. W kraju tym obecnie testuje się, jak sprawnie wyeliminować gotówkę i wdrożyć CBDC. W Polsce także stopniową likwidację pieniądza fizycznego uzasadnia się walką z korupcją i praniem pieniędzy.
Nie dajmy się więc na to nabrać.
Dziś eliminuje się gotówkę i narzuca CBDC w Nigerii, a w niedalekiej przyszłości może to spotkać także i nas. Nie możemy się na to zgodzić, w interesie naszym i przyszłych pokoleń.
Książka pt. „Gotówka to wolność” Powyższy tekst jasno pokazuje, jak będzie wyglądał świat bez gotówki i jak realne jest to zagrożenie. W praktyce argumentów za jej obroną jest znacznie więcej. Nie można też zapominać, że gotówka jest wyjątkowo niewygodna dla polityków i bankierów. Dlatego nie mogą oni doczekać się już przejścia na CBDC w Europie. Najlepiej w połączeniu z jednoczesną likwidacją gotówki.
W obronie gotówki nie wystąpią żadne korporacje i żaden wielki kapitał. Wręcz przeciwnie – będą one zachęcać do płatności elektronicznych. Obrona gotówki pozostaje więc w naszych rękach, czyli zwykłych ludzi.
Dlatego też jeden z członków Independent Trader Team napisał książkę, w której wyjaśnił, dlaczego warto bronić gotówki i ograniczać korzystanie z płatności elektronicznych.
Książkę o obronie gotówki będziecie mogli nabyć taniej w przedsprzedaży już w tę niedzielę (23.04.2023r.) od godziny 20.00. Przedsprzedaż potrwa do 12 maja do godz. 23.59 – więcej szczegółów pojawi się na blogu już w niedzielę. Mamy nadzieję, że ta publikacja pomoże dotrzeć z wartościową wiedzą do dużej liczby osób.
Polska znów z sukcesem!! Transport bohaterskiego zboża z Ukrainy dopuszczony ! Tranzyt ukraińskiego zboża będzie, „ale konwojowany”
Minister rozwoju i technologii Waldemar Buda: „Nie będzie można ich wycofać się z tranzytu” Krzysztof Sobczak import-zboza-z-ukrainy-utrzymany 19.04.2023 Po rozmowach z przedstawicielami rządu Ukrainy polski rząd zdecydował o dopuszczeniu tranzytu ukraińskiego zboża przez terytorium Polski. Transporty będą jednak specjalnie kontrolowane, plombowane elektronicznymi plombami z GPS a także objęte systemem SENT. Wprowadzony w sobotę zakaz importu towarów żywnościowych z Ukrainy jest utrzymany. Z sukcesem zakończyliśmy rozmowy ze stroną ukraińską w sprawie tranzytu produktów z Ukrainy przez Polskę – powiedział minister rolnictwa Robert Telus po zakończeniu roboczego spotkania przedstawicieli rządu RP i Ukrainy w tej sprawie. Ze strony ukraińskiej w konferencji wzięli udział – pierwsza wicepremier Ukrainy, minister gospodarki Yuliia Svyrydenko oraz minister rolnictwa Mykoła Solski, a ze strony polskiej – obok ministra rolnictwa i rozwoju wsi Roberta Telusa, minister rozwoju i technologii Waldemar Buda.
– W wyniku naszych negocjacji, zdecydowaliśmy, że tranzyt ukraińskich towarów przez Polskę będzie odblokowany z czwartku na piątek – potwierdziła pierwsza wicepremier Ukrainy, minister gospodarki Yuliia Svyrydenko. Dodała, że polska strona poinformowała o technicznych aspektach tranzytu ukraińskich produktów przez teren Polski. – Jesteśmy pewni, że ukraińscy eksporterzy odpowiedzialnie będą podchodzić do tych wymagań – przekazała. – Udało się doprowadzić do takich mechanizmów, które spowodują, że żadna tona zboża nie zostanie w Polsce, że towary będą przewożone tranzytem przez Polskę. Przede wszystkim przez pewien czas będzie konwój, konwój każdego transportu przez Polskę – powiedział szef MRiRW. Zapowiedział też, że do lipca, cała nadwyżka zbóż, czyli ok. 4 mln ton – wyjedzie z Polski, by zrobić miejsce dla zbóż z nowych żniw. Minister rozwoju i technologii Waldemar Buda poinformował, że od piątku od północy zostanie uruchomiony przejazd produktów rolnych z Ukrainy przez Polskę. Dodał, że wprowadzony zostanie zapis, który zabezpieczy przed pozostawaniem tych towarów w Polsce; nie będzie można ich wycofać się z tranzytu [sic !! md] . – Uruchomimy przejazd przez Polskę tych towarów, które są w załączniku do rozporządzenia, od północy od piątku. Ten czas, do tego momentu, jest potrzebny na wydanie dwóch rozporządzeń ministra finansów i aktualizację mojego rozporządzenia. Wprowadzimy plomby elektroniczne i system SENT dla tych towarów. To będzie podstawą do zmiany mojego rozporządzenia – oświadczył.
Okrągła, 80 rocznica powstania w getcie warszawskim obchodzona była wyjątkowo solennie. O godzinie 12 w poludnie zawyły syreny, niczym w Kijowie podczas wizyty ważnych osobistości, a którym wtórowały dzwony kościelne, dzwoniące na “Anioł Pański”. Na razie wszystko wygląda na to, że było w całkowitym porządku, chociaż trudno powiedzieć, czy ktoś z Judenratu “Gazety Wyborczej” nie podniesie zarzutu, że Kościół katolicki w swojej zachłanności pragnie zawłaszczyć również tę rocznicę, a w każdym razie – podłączyć się do niej, by wyleczyć się politycznie z pedofilii. A propos pedofilii, właśnie przeczytałem wzruszającą historię o ofiarach, molestowanych nawet nie przez księdza, tylko przez kościelnego. Główny ofiar zeznał, że ten kościelny molestował go co najmniej ze sto razy, czasami nawet kilka razy dziennie, a on, jak gdyby nigdy nic, przychodził służyć do mszy i przychodził. Ale to jeszcze nic, bo czytałem, że rekordzista został zgwałcony, co prawda nie przez kościelnego, tylko przez księdza co najmniej 500 razy. Można powiedzieć, że zarówno kościelny do molestowania, jak i ksiądz do gwałtów mieli prawdziwą zapamiętałość, niczym nieboszczyk Jacek Kuroń do wódki – ale czy ta zapamiętałość nie udzielała się stopniowo również molestowanym lub gwałconym?
Ja wiem, że każdy, kto próbuje stawiać takie pytania, dopuszcza się myślozbrodni, bo jest rozkaz, że opowieści ofiar żadnej weryfikacji nie podlegają, nawet, a właściwie zwłaszcza w niezawisłych sądach, które powinność swej służby rozumieją i reagują zgodnie z wytycznymi partii i mądrością etapu. W tej sytuacji Kościołowi dzwonienie nic nie pomoże, podobnie, jak umarłemu kadzidło. Niby wszyscy to wiedzą, ale jak trzeba, to przecież kadzą, jak gdyby nigdy nic. Zresztą nie tylko o kadzenie tu chodzi, bo pan Marian Turski wygłosił płomienny apel, wzywający do wzmożonej czujności w obliczu podnoszącej głowę nienawiści. Nie ma rady; z nienawistnikami trzeba będzie rozprawić się raz na zawsze, by nienawiść nie pojawiła się już nigdy więcej.
Akurat świetnie się składa, bo słychać, że w Ameryce Pan Nasz Miłościwy właśnie wezwał do ostatecznego rozwiązania kwestii antysemityzmu, więc tylko patrzeć, jak fala dotrze i do nas tym bardziej, że Kongres już kilka lat temu przyjął ustawę o zwalczaniu antysemityzmu w Europie. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że przechodnie, jeden przez drugiego, przypinali sobie do klap papierowe żonkile, bo – trawestując poetę – “jak mówiła żony ciotka; tych, co przypną – nic nie spotka!”
Tymczasem napięcie na odcinku ukraińskim, które gwałtownie wzrosło po niedawnym stachanowskim rozporządzeniu rządu “dobrej zmiany”, wprowadzającym embargo na import produktów rolniczych w Ukrainy – od zboża do miodu – właśnie zaczyna opadać. Początkowo rząd ukraiński zareagował na to embargo bardzo mocarstwowo, żądając natychmiastowego odblokowania granicy jako warunku sine qua non jakichkolwiek dalszych rozmów, ale widocznie ktoś starszy i mądrzejszy musiał tupnąć nogą i emocje po obydwu stronach natychmiast opadły.
Nie było to trudne, bo wprowadzenie embarga zarządził Naczelnik Państwa, zaniepokojony erozją poparcia dla rządu “dobrej zmiany” na wsi, które spadło do poziomu nędznych dwudziestu paru procent. Trzeba tedy było urządzić pokazuchę, by wszyscy zobaczyli, jak Naczelnik własną piersią zagradza dostęp wrażemu “zbożu technicznemu” [pan Redaktor nie wie, że to teraz już “czyściwo przemysłowe”.. md]
– bo każdy rozumie, że demokracja ma swoje prawa, nawet jeśli na pierwszy rzut oka sprawia to wrażenie kolaboracji ze złym Putinem.
Zauważył to już dawno Voltaire, pisząc, że “kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – ale z drugiej strony takiego wrażenia też nie można było przeciągać w nieskończoność. Toteż Padyszach przykazał, by wszystko zakończyło się wesołym oberkiem – i tak się stało. Rada w radę uradzono, że od 21 kwietnia nastąpi odblokowanie tranzytu, czyli wszystko wróci do punktu wyjścia, bo przecież – jak wielokrotnie zapewniał opinię publiczną rząd “dobrej zmiany” – to “zboże techniczne”, które teraz zasypało polskie magazyny, miało przemykać przez nasz nieszczęśliwy kraj właśnie tranzytem. Z tajemniczych powodów do żadnego tranzytu jednak nie doszło.
Tych powodów pewnie nigdy nie poznamy, bo kiedy Wielce Czcigodny poseł Krzysztof Bosak, podczas sejmowej debaty złożył wniosek, by powołać w tej sprawie parlamentarną komisję śledczą, nowy minister rolnictwa, pan Robert Telus, natychmiast go zgasił, oskarżając o “pomaganie Putinowi”. Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie; Naczelnik Państwa gwoli urządzenia pokazuchy może nawet stworzyć wrażenie, jakby robił Putinowi wielkanocny prezent, ale kto to widział, żeby od razu łamać i wyskrobywać święte pieczęcie tajemnicy? Jak śpiewała Alicja Majewska – “nasza rzecz – stać na brzegu, stać i wierzyć i patrzeć w dal”. “W dal”, to znaczy – w świetlaną przyszłość, którą może nam zagwarantować tylko Naczelnik Państwa ze swymi pretoriany – oczywiście w jedności z rządem Ukrainy.
Toteż tym razem tranzyt ma przebiegać bez zakłóceń, bo rząd ukraiński zapewnił, że już on tam przypilnuje przewoźników, żeby nie stawali po drodze, bo w przeciwnym razie nie dostaną pozwolenia na następny tranzyt. To oczywiście bardzo ładnie, chociaż myślę, że ukraińskim przewoźnikom nie pęknie z tego powodu serce. Po pierwsze, przewoźników tam mnogo, więc jak rząd zastopuje jednego, to na jego miejsce zgłoszą się inni, a jak ci inni “naruszą tranzyt”, to przyjdą następni – i tak, aż do ostatecznego zwycięstwa, które w proroczym uniesieniu objawił nam w Warszawie Pan Nasz z Waszyngtonu.
Żeby na tej drodze nikt nie sypał piasku w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, z inicjatywy Naczelnika Sejm uchwalił ustawę o powołaniu czerezwyczajki do spenetrowania ruskich wpływów w naszej polityce, dzięki czemu można by wymiksować z niej Donalda Tuska nawet na 10 lat. Nie wiadomo jednak czy pan prezydent Duda ośmieli się pójść na ten kozacki numer i ustawę podpisze, toteż na wszelki wypadek Naczelnik zaktywizował się na odcinku smoleńskim – konkretnie – “smoleńskiej zbrodni” – bo teraz taka nazwa obowiązuje. Toteż Wielce Czcigodny Antoni Macierewicz, po 13 latach od katastrofy, skierował do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa zabójstwa prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dodając 1500 stron dokumentów nie znanych opinii publicznej – a więc chyba i prokuraturze? Na tej podstawie prokuratura mogłaby skomplikować Donaldu Tusku sytuację, pakując go do aresztu wydobywczego – chyba że instynkt samozachowawczy jej podpowie, by raczej skoncentrować się na analizowaniu tych 1500 stron aż do wyborów, kiedy wyjaśni się, w jakim kierunku śledztwo powinno podążać.
Wyjątkowy kłamca. Pan Lapid nie jest partnerem do rozmowy w relacjach polsko-izraelskich – powiedział minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek.
Przemysław Czarnek był gościem programu Polsatu News. Polityk był pytany o relacje z Izraelem oraz o niedawne szokujące słowa byłego premiera tego kraju Jaira Lapida.
Przypomnijmy, że Lapid wyraził swoje oburzenie osiągniętym niedawno porozumieniem w sprawie edukacyjnych wycieczek izraelskiej młodzieży do Polski. Lapid, który w przeszłości był zarówno szefem MSZ, jak i premierem, krytykuje władze swojego kraju za zbyt miękką postawę wobec Polski.
“Polacy od lat wszelkimi sposobami próbowali ukrywać i zaprzeczać udziałowi wielu Polaków w eksterminacji (Żydów w Holokauście – red.) – obok Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, którzy działali na rzecz ratowania Żydów” – napisał w mediach społecznościowych.
Czarnek mocno o Lapidzie
Przemysław Czarnek nie szczędził mocnych słów komentując post Lapida. Stwierdził, że były premier Izraela jest kłamcą oraz, że “nie jest partnerem do rozmowy w relacjach polsko-izraelskich”.
– Wie to zarówno strona izraelska, jak i strona polska. Nie waham się użyć takich słów pod adresem pana Lapida, bo nieraz wykazał się swoim antypolonizmem i to skrajnym – powiedział.
Minister edukacji i nauki odniósł się również do swojego środowego spotkania z szefem resortu edukacji Izraela Jo’awem Kiszem. Tematem rozmów obu polityków była kwestia m.in. izraelskich wycieczek do miejsc upamiętniających Zagładę. Czarnek ocenił, że rozmowy z jego izraelskim odpowiednikiem były bardzo owocne, a on sam jest “bardzo zadowolony” z tego spotkania i w ogóle kontaktów z państwem Izrael na poziomie ambasady i ministerstwa edukacji.
– Oprócz dramatycznej historii, którą zgotowali nam Niemcy (…) jest cała historia relacji polsko-żydowskich i zamieszkiwania na terenie Polski przez całe wieki dwóch trzecich światowej populacji żydowskiej, a to właśnie dlatego, że Polska zawsze była przestrzenią wolności. (…) To muszą wiedzieć młodzi Izraelici, młodzi Polacy – powiedział.
Czemu ukrywanie bankructwo Banku Handlowegosprzed pół wieku jest tak istotne dla Polaków lat dwudziestych Trzeciego Tysiąclecia.
Mirosław Dakowski. 7 kwietnia 2023
[Umieszczam, bo pani Kania w TVP ciągle wykręca kota ogonem. “Resortowe dzieci”, nr… xxx. Stare flaki – z olejem… MD]
Jednym z ciekawszych odkryć Michała Falzmanna przed przeszło 30 laty było zauważenie na podstawie dokumentów, że PRL-owski Bank Handlowy był od dawna, od paru dziesięcioleci bankrutem.Pamiętajcie, nagłośnijcie, że Bank Handlowy był bankrutem-to były ostatnie zdania umierającego Michała Falzmanna. Powiem tu krótko, a mam nadzieję że i jasno, na czym ta sprawa polega.
Rządzący w Polsce, otwarcie do końca lat 80-tych,komuniści pod kontrolą Związku Sowieckiego mieli swój bank do rozliczeń międzynarodowych.Do tego celu użyli zasłużony Banki Handlowy. Nie był to bank państwa polskiego, ponieważ był bankiem formalnie prywatnym. Jedną z najbardziej bezczelnie oszukujących była filia Banku Handlowego w Luksemburgu. Przez długi czas zarządzał nią niejaki Grzegorz Żemek, przedstawiciel „GRUPY Y”z Informacji Wojskowej.
O tym, że Bank Handlowy był bankrutem, wiedzieliod dawnamiędzynarodowi finansiści, którzy z nim utrzymywali ciągłe kontakty i dawali mu, im kolejne „transze” kredytów.
Dlatego też w roku 89 i 90 można było i należało powiedzieć:Panowie,robiliście interesy,mieliście kontakty z Bankiem Handlowym, który jest prywatnym bankiem pewnej grupy komunistów rezydujących w Polsce. To od nich starajcie się odzyskać te miliardy w nich wpompowane.
I wtedy Polska, gdyby naprawdę odzyskała niepodległość w roku 1989, niemusiałaby się tymi prywatnymi geszeftami interesować. Niestety partnerzy Kiszczaka w Zmowie z Magdalenki to byli towarzysze Geremek, Michnik i podobni. Oni przyjęli na siebie odpowiedzialność za umowę[w rzeczywistości zmowę],którą Geremek określił: Pacta sunt servanda.
Michał Falzmann starał się przekonać szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Premiera państwa i Ministra Finansów, że te umowy nie dotyczą Polski. Międzynarodowy Finansista przestraszony taką perspektywą ukonstytuował się w dwie grupy. Jedną–banków prywatnych, a drugą –państw, które pożyczały pieniądze zbankrutowanym władcomprl-u. To był klub paryski i klub londyński.Chyba oba obniżyłydo połowywartość należnych im od komunistów pieniędzy. Przecież i tak ogromne pieniądze już zarobili na wieloletnich procentach. Wtedy widzieliśmy, że tak zwany „dług po prl-u” zmalał z 44[chyba]miliardów dolarów do połowy czyli dodwudziestuparu.
Gdybyw 1989r.powstało niezależne państwo polskie,to napisano by do międzynarodowego finansisty, że swoich roszczeń może się domagać odosób,komunistycznych ministrów, bankierów, premierów, od ich rodzin i kochanek, a również od założonych przez nich tak zwanych imperiów medialnych.
Niestety, zdrajcy z Magdalenki nie poszli tym śladem, i dlatego szybko tak zwana „nowa Polska” została obciążona tymi dziesiątkami miliardów dolarów długów. Cudzych długów.
I to jest ta tajemnica, którą w dalszym ciągu beneficjenci zmowy w Magdalence starają się ukryć.
Trzy lata szaleństwa z mniemaną pandemią pokazały, jak kto myśli i czy chce oraz potrafi analizować krytycznie – wywiad z dr. Mariuszem Błochowiakiem
Wywiad z dr. Mariuszem Błochowiakiem, prezesem Fundacji Ordo Medicus, społecznej inicjatywy lekarzy i naukowców na rzecz zdrowia, wolności, prawdy i niezależnej nauki. Wywiad przeprowadziła Agnieszka Piwar.
W maju 2022 roku Naczelny Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej podpisał wnioski o ukaranie 116 lekarzy, którzy jesienią 2020 roku podpisali się pod apelem do władz, kwestionując obostrzenia wprowadzane w czasie pandemii i ostrzegając przed szkodliwością szczepionek przeciw COVID-19. Z kolei pod koniec 2022 roku Sąd Lekarski zawiesił dr. Zbigniewa Martykę za publiczną krytykę obostrzeń pandemicznych. Sprawa jest oczywista – karanie za mówienie niewygodnej prawdy. Jakie to może przynieść skutki?
Dr Mariusz Błochowiak: – Przede wszystkim traci na tym społeczeństwo, które będzie gorzej lub wręcz źle poinformowanie, czyli zmanipulowane. A w kwestiach medycznych (preparaty genetyczne, leki) prowadzić to może i też tak się dzieje, do uszczerbku na zdrowiu i zgonów z powodu restrykcji i „szczepionek”. Ponad 200 tys. nadmiarowych zgonów za okres 2020-2022 jest z całą pewnością spowodowane obostrzeniami, paraliżem służby zdrowia, brakiem leczenia chorych tzw. niekowidowych i tym samy długiem zdrowotnym.
Nie jest absolutnie prawdą, jak twierdzą (pro)rządowi eksperci, że to z powodu koronawirusa zmarło tak wielu ludzi. Są bowiem kraje, w których nie było nadmiarowych zgonów albo były bardzo małe w stosunku do Polski. Nie może jednak być tak, że wirus w jednym kraju nie powoduje dodatkowych zgonów, a w innych sieje spustoszenie.
Poza tym koronawirus o śmiertelności na poziomie grypy nie może spowodować żadnych nadmiarowych zgonów.
Rządzący wraz z ekspertami mają krew na rękach ponad 200 tys. ludzi, ale prawdopodobnie jak Stalin wychodzą z założenia, że jak umrze jeden człowiek, to jest to tragedia, ale jak tysiące to tylko statystyka, nad którą można przejść do porządku dziennego.
Jeśli lekarzom zamyka się usta, jeśli nie dopuszcza się do debaty naukowej między lekarzami i naukowcami, to społeczeństwo nie może sobie wyrobić opinii, która będzie zgodna z prawdą lub możliwie jej najbliżej. Do prawdy w kwestiach naukowych dochodzi się w wyniku ścierania się poglądów i za prawdę (lub coś w miarę dobrze uzasadnionego) można uznać jedynie takie tezy, które przeszły przez ogień argumentów i kontrargumentów. Nie jest możliwe ustalenie prawdy bez dyskusji, a to zostało odgórnie narzucone społeczeństwu. Każdy człowiek ma prawo do wysłuchania obu stron sporu, przeanalizowania opinii i wybrania, komu wierzyć, czyje wypowiedzi są wiarygodne i spójne, a które takimi nie są. Nie jesteśmy niewolnikami i własnością rządzących, żeby blokowali nam dostęp do informacji i rościli sobie prawo do kształtowania naszych poglądów.
Na stronie założonej przez Pana fundacji ordomedicus.org, czytamy: „Inicjatywa powstała w reakcji na antynaukowe, antyspołeczne, antyekonomiczne i często bezprawne zarządzanie kryzysem koronawirusowym przez polski rząd i jego doradców medycznych.”
Co do tej pory zrealizowaliście ze swoich założeń?
– Przede wszystkim udało się doprowadzić do tego, że ten temat zaistniał na poziomie naukowym, chociaż w drugim obiegu. I to w różnych formach, jeśli chodzi o naszą fundację. Wydaliśmy kilka książek polskich i zagranicznych autorów, w tym „Pandemię zdemaskowaną” prof. med. Sucharita Bhagdiego, „Fałszywe pandemie” dr. med. Wolfganga Wodarga czy ostatnio „Białą księgę pandemii koronawirusa” (z setkami odniesień do literatury naukowej). Dodam, że tę ostatnią pozycję można pobrać za darmo w naszej księgarni internetowej.
Zorganizowaliśmy także kilka konferencji poświęconych głównie tzw. pandemii i szczepień. Wydaliśmy również podpisane przez szereg lekarzy i naukowców oświadczenia z uzasadnieniem naukowo-medycznym (w oparciu o szereg publikacji naukowych) na temat „Skutków restrykcji rządowych dla funkcjonowania służby zdrowia w 2020 i 2021 roku” czy „O wstrzymaniu rekomendacji szczepień przeciw COVID-19” oraz wystosowaliśmy petycję „O wstrzymanie szczepień dzieci przeciw COVID-19”.
I wreszcie, powołaliśmy komisję śledczą, podczas której szczegółowo zostały omówione różne aspekty tzw. pandemii. Niemal każde posiedzenie trwało kilka godzin. Dzięki temu społeczeństwo, prawnicy i lekarze oraz naukowcy mogli uzyskać bardzo szczegółową, merytoryczną wiedzę. Wszystkie nagrania w tym ich transkrypcje znajdują się na naszej stronie. Reasumując, wygenerowaliśmy bardzo dużo różnego typu materiału.
Fundacja Ordo Medicus działa pro bono. Jednak wydawanie książek czy organizowanie konferencji wymaga sporych nakładów finansowych. Wystarczy wspomnieć, że rozesłaliście do osób publicznych i różnych instytucji aż 9300 egzemplarzy „Białej księgi pandemii koronawirusa”. Z jakich źródeł jest to finansowane?
– W przypadku „Białej księgi” był akurat konkretny sponsor. Poza tym fundacja działa tylko i wyłącznie z darowizn i z pieniędzy, które uzyska ze sprzedaży książek wydanych przez siebie oraz tych sprzedawanych w naszej księgarni. To są jedyne źródła finansowania. A zatem, jeśli ludzie przekazują darowizny i kupują książki, to wtedy są fundusze na to, aby podejmować kolejne tematy. W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierają nasze działania.
Nie poprzestajemy jednak na tematyce pandemii, ale chcemy rozpracowywać kolejne, uwikłane w konflikty interesów zagadnienia. Wydaliśmy przełomową, świetnie uargumentowaną książkę o autyzmie i jego związku z tradycyjnymi, obowiązkowymi (z kalendarza) szczepionkami dla dzieci. Dostajemy sygnały, że po jej przeczytaniu ludzie nie chcą więcej ryzykować zdrowia dziecka i szczepić swoje pociechy.
Przygotowujemy też poważną pozycję stricte dotyczącą właśnie obowiązkowych szczepionek dla dzieci opartą o setki publikacji naukowych. Ma ona odpowiedzieć na pytanie, czy warto szczepić dzieci, co mówią dowody naukowe (a czego nie), a co jest przyjmowane na wiarę bez naukowej weryfikacji. W każdym razie szczepionki, ponieważ niosą ryzyko również poważnych i ciężkich powikłań oraz zgonów powinny być co najmniej nieobowiązkowe i do tego jako fundacja będziemy dążyć.
Osoby, które podważają i/lub krytykują działania rządzących czy tzw. ekspertów w zakresie koronawirusa, okrzyknięto foliarzami, szurami, etc. Często zarzuca się też takim osobom, że „nie wierzą w koronawirusa” i „powielają teorie spiskowe”. Mam wrażenie, że oponenci nie przeczytali ani jednej książki wydanej przez Ordo Medicus, jak również nie wysłuchali wykładów organizowanych przez środowisko. Przecież naukowcy i lekarze, którzy wypowiadają się chociażby na łamach pięciu tomów serii „Fałszywej pandemii” w żadnym miejscu nie powiedzieli, że koronawirus nie istnieje. Czy w tej sytuacji dyskusja z mainstreamem ma w ogóle sens?
– My chcielibyśmy dyskutować z mainstreamem, ale niestety to on nie chce dyskutować z nami. A używanie inwektyw w prawdziwej debacie naukowej nie ma znaczenia. Znaczenie mają tylko dowody, przynajmniej w tzw. medycynie opartej na dowodach. Innymi słowy czy są badania i co z nich wynika. Natomiast wszelkie inwektywy to tylko granie na emocjach, a zatem bez znaczenia od strony merytorycznej.
Koronawirusy zostały odkryte już kilkadziesiąt lat temu i cały czas toczy się debata naukowa, czy SARS-CoV-2 ma pochodzenie naturalne, czy może został zmodyfikowany w laboratorium. Niektórzy też podważają istnienie tego konkretnego wariantu na podstawie tego, czy został on zgodnie ze sztuką wyizolowany, a więc czy możemy być pewni od strony naukowej jego istnienia Natomiast to co nas praktycznie interesuje, to śmiertelność danego koronawirusa, a nie on sam, czyli jakie skutki (ilość zgonów i chorób) powoduje w populacji. W każdym razie śmiertelność SARS-CoV-2 jest niska i, jak wspomniałem, mieści się w widełkach sezonowej grypy.
Z doświadczenia własnego i znajomych wiem, że za rozpowszechnianie treści związanych z demaskowaniem kłamstw wokół tzw. pandemii, grożą pewne konsekwencje, np. banowanie profilu w mediach społecznościowych czy różnego rodzaju ataki personale. A z jakimi konsekwencjami Pan się mierzy, stojąc na czele organizacji, która prowadzi działalność demaskatorką o zasięgu ogólnopolskim?
– Cenzura w temacie covidowym nadal jest bardzo silna. Facebook cenzuruje wszystkie treści pandemiczne, które nie zgadzają się z oficjalną narracją. Facebook i YouTube usunęli nam całe kanały i profile dwa razy nie wspominając o zwieszeniach konta w przypadku tego pierwszego.
Jeśli chodzi o Twittera, to po przejęciu tej firmy przez Elona Muska, faktycznie przywrócono konta niepokornym lekarzom i naukowcom, którzy mogą teraz śmiało wyrażać swoje poglądy. My także jako fundacja prowadzimy konto na Twitterze i nie musimy się tam autocenzurować, tj. mówić o „keczupowaniu” zamiast o szczepieniu, itd. To jest fakt. Ale jak wydaliśmy „Białą księgę pandemii koronawirusa” po angielsku i chcieliśmy zrobić płatną promocję, żeby potencjalni czytelnicy ze świata anglojęzycznego dowiedzieli się o niej, to Twitter się na to nie zgodził.
Na płatną wewnętrzną promocję angielskiej wersji „Białej księgi” nie zgodził się także Amazon pomimo zgody na opublikowanie jej w swoim serwisie…
A ostatnio, co też mnie zdziwiło, serwis patronite.pl nie zgodził się na to, żeby fundacja założyła tam swoje konto i mogła przez ten portal pozyskiwać fundusze oraz dotrzeć do kolejnej grupy ludzi.
Czy podali jakieś konkretne argumenty?
– Amazon uzasadnił to polityką „dobrego doświadczenia dla klienta” i dlatego „zakazują jakichkolwiek treści związanych z wrażliwymi wydarzeniami takimi, jak naturalne katastrofy, katastrofy spowodowane przez człowieka, nagłych wypadków związanych ze zdrowiem, wydarzeń związanych z masową tragedią lub śmiercią osób publicznych”.
Natomiast redakcja Patronite podjęła decyzję odmowną uzasadniając ją w następujący sposób: „niestety, konto nie może być aktywowane – zgłoszenie zostało negatywnie zaopiniowane po dokładnej analizie profilu i podlinkowanych treści, a także dodatkowej weryfikacji, przeprowadzonej przez dział prawny i dział ryzyka.”
Czyli powołali się na względy prawne. Odpisałem im, pytając jak to możliwe, że ze względów prawnych, skoro fundacja działa legalnie i jest zarejestrowana w sądzie?
Cenzura i błędne myślenie w sprawach pandemicznych mają się dobrze pomimo tego, że wyszło na jaw tak wiele negatywnych kwestii związanych z tym przekrętem.
Czy jako szef fundacji, która demaskuje te wszystkie kłamstwa covidowe, ma Pan jakieś dodatkowe problemy?
– Nie, jakichś osobistych problemów nie mam. Wydaje mi się, że strategia chyba jest taka, żeby wszystko przemilczeć, żeby się nie odnosić do tych treści, bo wtedy powstaje dyskusja, można prowadzić jakąś wymianę myśli i ktoś mógłby się przypadkiem czegoś „nieprawomyślnego” dowiedzieć A tutaj raczej chodzi o to, żeby w debacie publicznej naszej fundacji czy innych podobnych organizacji po prostu nie było.
Wspomniana „Biała księga pandemii koronawirusa” powstała w oparciu o publikacje naukowe, zawiera fakty i dane ukrywane w głównym nurcie przed opinią publiczną. Fundacja Ordo Medicus rozesłała kilka tysięcy egzemplarzy tej książki. Do kogo ona trafiła?
– Głównie do wszystkich najważniejszych polityków, w tym wszystkich posłów i senatorów oraz do ważnych instytucji (urzędników) w państwie.
W książce czarno na białym zostały wypunktowane wszystkie kłamstwa jakimi karmiono ludzi w ostatnich latach. Tymczasem rządzący – do których wysłaliście „Białą księgę” – dalej idą w zaparte i umywają ręce. To jest bardzo demoralizujące, że mimo niezbitych dowodów zbrodni, do tej pory nikt nie poniósł konsekwencji za decyzje, które doprowadziły do licznych zgonów i wielu tragedii. Osobiście uważam, że pewną winę ponosi zbyt bierne społeczeństwo. A jakie jest Pana zdanie na ten temat?
– Społeczeństwo ponosi częściowo winę w tym sensie, czy cokolwiek (co jest w jego mocy) robi w tej ważnej sprawie czy tylko ogląda się na innych. Aczkolwiek też bronię ludzi, ponieważ zostali wystraszeni. Poza tym obywatele nie są ekspertami w kwestiach medyczno-naukowych, więc nie możemy od statystycznego Kowalskiego wymagać, żeby zrozumiał prawidłowo te zagadnienia.
Natomiast eksperci rządowi jak najbardziej są winni. Politycy też są winni, bo słuchają tylko rządowych ekspertów, a właściwie dobierają sobie takich, którzy mówią pod z góry założoną tezę.
Politycy podejmują przede wszystkim takie działania, które z ich punktu widzenia są najbardziej politycznie bezpieczne. Bezpieczne dla nich w całym kontekście, tj. nie tylko dotyczącym państwa polskiego, ale też międzynarodowym. Moim zdaniem z tego właśnie wynikała taka, a nie inna polityka pandemiczna, gdyż politycy na ogół nie kieruje się prawdą, tylko innymi względami. Trzeba mieć jaja, żeby sprzeciwić się globalnym, grubym „misiom” i iść własną, niezależną drogą.
Jednak nasz bunt i świadomość też mają wpływ na te polityczne decyzje, więc nie jesteśmy bezbronni jako społeczeństwo.
A jaki był cel tego, że wystraszono społeczeństwo?
– Moim zdaniem pierwszy cel był taki, żeby zarobić miliardy dolarów najpierw na testach, a potem na ”szczepionkach”, tak jak to było w przypadku świńskiej grypy. Ale nie wykluczam tego, że ta wykreowana pandemia to także trampolina do innych globalnych projektów typu Agenda 2030 [Cele Zrównoważonego Rozwoju 2030]. A zatem służy to też temu, żeby społeczeństwa bardziej kontrolować, jak to ma miejsce w Chinach, by ludzie już tak często nie jeździli samochodami, nie latali samolotami, itd. Chodzi o to, by pod różnymi pretekstami, np. ochrony środowiska czy klimatu ograniczać ludzi w imię ideologii.
Powołując się na statystyki, Ordo Medicus przedstawia wstrząsający wykres, z którego wynika, że Polska jest w czołówce pod względem liczby nadmiarowych zgonów. Jakie działania do tego doprowadziły i co z tego wynika?
– Z tych danych wynika, że Polska miała jedną z najgorszych strategii ze wszystkich państw. Biorąc to pod uwagę nie możemy uciec od tego, że ze wszystkich państw najgorzej zarządzaliśmy sztucznie wywołanym kryzysem związanym z tzw. pandemią. Mieliśmy jedną z największych ilości nadmiarowych zgonów w całej Europie i nawet na świecie. Byliśmy i jesteśmy cały czas w niechlubnej czołówce. Dlaczego? Politycy i eksperci rządowi powinni się przyznać, że nasza strategia była jedną z najgorszych na świecie. Nie można twierdzić, że to z powodu covidu, z powodu pandemii, bo były kraje, które praktycznie nie miały nadmiarowych zgonów. No więc dlaczego my nie mieliśmy takiej strategii? Dlaczego nasi politycy nie byli tak mądrzy i niezależni, jak w innych krajach, na przykład w Szwecji, która nie ogłosiła lockdownu? My przyjęliśmy dużo gorszą strategię, co oznacza, że mamy dużo gorszych polityków i gorszych ekspertów. Taki musi być żelazny wniosek.
Co obecnie wiemy na temat skutków ubocznych preparatów genetycznych mRNA, aplikowanych ludziom jako szczepionki przeciw COVID-19?
– Wiemy, że te skutki uboczne są i jest ich dużo. Już nawet minister zdrowia Niemiec Karl Lauterbach, który był bardzo proszczepionkowy, przyznał oficjalnie w wywiadzie dla publicznej telewizji ZDF, że jednak preparaty genetyczne powodują ciężkie urazy.
Zresztą też Instytut Paula Ehrlicha w Niemczech, który jest instytutem rządowym, zanotował 50 tysięcy ciężkich NOP-ów [niepożądanych odczynów poszczepiennych]. Co więcej, oni sami w tym instytucie twierdzą, że tylko 5-10 procent przypadków jest zgłaszanych. Dlatego tę liczbę trzeba odpowiednio pomnożyć i tych ciężkich urazów robi się bardzo dużo. Oczywiście to są dane szacunkowe, ale na pewno ciężkie urazy nie są pojedynczymi przypadkami, jak wciska nam to propaganda. Mówimy o ciężkich skutkach ubocznych, czyli takich, które powodują jakiś uszczerbek na zdrowiu i nawet mogą zakończyć się zgonem.
Tak więc w Niemczech, w publicznej telewizji już się mówi o poważnych odczynach poszczepionkowych. Tymczasem w Polsce jest cisza. A przecież nie może być tak, że w Niemczech występują poważne skutki uboczne, włącznie ze zgonami, a u nas nie ich ma. Nie jesteśmy przecież ulepieni z innej gliny biologicznej niż Niemcy, żeby uzasadnić taki rozdźwięk.
Co prawda w raportach polskich na stronie PZH [Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego – Państwowy Zakład Higieny] pojawiają się dane dotyczące nawet ciężkich skutków ubocznych, jednak o tym w ogóle się publicznie nie mówi. Oczywiście te dane są bardzo niedoszacowane.
W latach 2020-2022, opracował Pan pięć tomów serii „Fałszywa pandemia. Krytyka naukowców i lekarzy”, które poruszały kwestie: bezzasadności ogłoszenia przez WHO pandemii, wadliwych testów PCR na koronawirusa, nieskuteczności masek, zagrożeń związanych preparatami mRNA, etc. Najnowszy piąty tom porusza temat gry gangów i politycznych gangsterów, którzy wpływają na WHO poprzez przemysł. Wygląda na to, że zwykli ludzie – tacy jak my – mają przeciwko sobie potężną machinę globalnych grup interesów. Jak możemy się im przeciwstawić?
– Możemy się temu przeciwstawiać tak jak do tej pory, czyli cały czas ten temat zgłębiać, nie zapominać o nim, nie odpuszczać pomimo iż odczuwamy już zmęczenie materiału. Nieustannie musimy te przekręty wyjaśniać, bo przecież cały czas wychodzą na światło dzienne nowe, krytyczne dane związane np. ze „szczepionkami”. Musimy temat do końca rozpracować i nieustannie mieć rękę na pulsie, ponieważ w WHO nie marnują czasu i planują konkretne rozwiązania, żeby globalnie zarządzać kolejną, fałszywą pandemią.
Tak więc to co możemy z tym zrobić, to jest to, co robiliśmy do tej pory, czyli informować się oraz informować innych. Wbrew pozorom jest to skuteczne, co widać po tym, że polskie społeczeństwo, w porównaniu do innych krajów, tylko mniej więcej w połowie się zaszczepiło (część to symulowane szczepienia). Czyli mimo wszystko te informacje, chociaż nie były dopuszczone w mediach głównego nurtu, to i tak przebiły się do Polaków. A zatem wiedza ma ogromne znaczenie. Zresztą nawet minister Niedzielski powiedział swego czasu, że niektóre ruchy tzw. antyszczepionkowe są sprofesjonalizowane. A zatem oni też dostrzegają duży wpływ antypandemicznych środowisk. Dlatego nie jest prawdą, że wszystkie działania są beznadziejne, skazane na porażkę i nie odnosimy sukcesów.
Oczywiście trzeba też mieć świadomość, że wszystkich nie uratujemy i że będą ludzie, którzy będą wierzyć w przekręty i nic się nie da z tym zrobić. Ale chodzi o to, żeby robić to, co można, a jednocześnie nie chcieć przebijać głową muru, ponieważ tego nie jesteśmy w stanie zrobić. Możemy się jedynie sfrustrować.
Czy Pana zdaniem, po tych trzech latach szaleństwa z mniemaną pandemią, można wyciągnąć jakieś pozytywne wnioski na przyszłość? Czy to co się wydarzyło, te wszystkie tragedie i ludzkie dramaty, mogły nas czegoś nauczyć?
– Myślę, że tak. Nauczyło nas to jak reagują ludzie z różnych środowisk, też między innymi katolickich, jak zareagowała hierarchia kościelna i osoby duchowne. Niestety część z nich zawiodła i to również w wymiarze duchowym. Nagle wg (arcy)biskupów najważniejsze dla katolika było zdrowie i życie doczesne, a nie sakramenty i życie wieczne, a z tego wynikło haniebne zamknięcie kościołów i współpraca z władzami pomimo tego, że biskupi i księża mogli się zapoznać z naukowo-medyczną krytyką wykreowanej pandemii i powiedzieć „non possumus”. Zobaczyliśmy, że wielu z tych ludzi można zmanipulować i że pobożność czy bycie wierzącym nie chroni przed fałszywą wiarą w pandemicznego bożka.
Podziały były bardzo dziwne i pokazały, jak kto myśli i czy chce oraz potrafi analizować krytycznie oraz czy jest podatny na propagandę i ulega konformizmowi. Tak więc mogliśmy namacalnie zaobserwować, jakie grupy i konkretni ludzie, również z naszego najbliższego otoczenia, są podatni na ideologię i dają się zmanipulować politykom oraz dużym graczom farmaceutycznym (tzw. pożyteczni idioci) lub są im usłużni z różnych względów.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Piwar
DR MARIUSZ BŁOCHOWIAK – fizyk, studiował na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i na Uniwersytecie w Ulm w Niemczech. Studia doktoranckie o specjalności fizyka polimerów odbył w Instytucie Maxa Plancka w Moguncji. Pracował ponad 4 lata w instytucie badawczym SINTEF w Norwegii. Ponad 6 lat był prezesem katolickiego wydawnictwa Monumen. Opracował pięć tomów książki „Fałszywa pandemia. Krytyka naukowców i lekarzy”. Prezes Fundacji Ordo Medicus – zrzeszenia lekarzy i naukowców na rzecz zdrowia, wolności, prawdy i niezależnej nauki. Przewodniczy apolitycznej, społecznej i niezależnej Komisji śledczej ds. pandemii. Interesuje się relacją wiary i nauki oraz metodologią nauk.
…Ci, którzy wwieźli ukraińskie zboże, odkupią je z magazynów po 1000 zł i sprzedadzą rolnikom po 1200 zł, a rolnicy sprzedadzą je państwu po co najmniej 1400 zł….
W sobotę (15.04.2023) Polska wprowadziła zakaz wwozu produktów rolnych z Ukrainy. Zakaz dotyczy zarówno importu jak i tranzytu. Rozporządzenie w tej sprawie wydał minister rozwoju i technologii Waldemar Buda. Ma ono obowiązywać do 30 czerwca 2023 roku, a zakazem wwozu objęto nie tylko zboże, ale również – jak wymieniono w rozporządzeniu – cukier, susz paszowy, chmiel, nasiona, len i konopie, owoce i warzywa, produkty z przetworzonych owoców i warzyw, wina, wołowinę i cielęcinę, przetwory mleczne, wieprzowinę, baraninę i kozinę, jaja, mięso drobiowe, alkohol etylowy pochodzenia rolniczego, produkty pszczele i pozostałe produkty. Jednym słowem: wszystko.
Jak to się stało, że dotychczasowi „słudzy narodu ukraińskiego” zdobyli się na tak spektakularny gest i z dnia na dzień zablokowali wwóz ukraińskich towarów? Czy dopiero kilka dni temu dotarło do nich, że zalew produktów z Ukrainy doprowadzi do katastrofy polskiego rolnictwa? Bez żartów. O tym, że ukraińskie zboże nie przejeżdża przez Polskę tranzytem, tylko w niej zostaje, było wiadomo już w lipcu 2022 roku. Już wtedy prezesi Podkarpackiej Izby Rolniczej oraz Lubelskiej Izby Rolniczej alarmowali, że przywożone do Polski ukraińskie zboże trafia do silosów w nadgranicznych województwach. Było ono skupowane w cenie poniżej 1000 zł za tonę, podczas gdy koszt produkcji w Polsce wynosił 1500–1700 zł za tonę. Co wtedy zrobiły polskie władze? Polskie władze nie zrobiły nic. Pod koniec czerwca 2022 roku powołano Międzyresortowy Zespół ds. Transportu Produktów Rolnych i Spożywczych z Ukrainy. Na początku lipca jego członkowie odbyli spotkanie, podczas którego ówczesny minister rolnictwa Henryk Kowalczyk oświadczył, że kluczowe jest udrożnienie transportu kolejowego, aby przewozić zboże z granicy do portu w Gdańsku. Padł też pomysł budowy tymczasowych magazynów na granicy z Ukrainą. I na tym się skończyło.
Przez 10 miesięcy ukraińskie produkty rolne zalewały polski rynek zgodnie z unijnym rozporządzeniem, które zniosło cła i kontyngenty. Pomimo alarmujących doniesień i rolniczych protestów rząd był ślepy i głuchy. Ukraińskie produkty rolne wjeżdżały do Polski. Pod koniec marca 2023 roku zorganizowano tzw. rolniczy okrągły stół, który okazał się kolejnym biciem piany. Ukraińskie produkty rolne nadal wjeżdżały do Polski. Minister Kowalczyk podał się do dymisji. A ukraińskie produkty rolne wciąż wjeżdżały do Polski. Nowy minister rolnictwa Robert Telus zapowiedział szczegółowe kontrole jakości wwożonego zboża. I co? I ukraińskie produkty rolne nieprzerwanie wjeżdżały do Polski. W końcu prezes Jarosław Kaczyński udał się na konwencję rolną PiS w Łysych, gdzie ogłosił, że rząd PiS dba o polskich rolników, w związku z czym wprowadza zakaz wwozu produktów rolnych z Ukrainy. Gdy prezes Kaczyński zapewniał, że PiS obroni polskie rolnictwo, ukraińskie produkty rolne nadal wjeżdżały do Polski. Przestały wjeżdżać dopiero wieczorem, gdy rozporządzenie ministra rozwoju i technologii zostało opublikowane w Dzienniku Ustaw.
Wracamy zatem do pytania o to, dlaczego rząd PiS wprowadził zakaz wwozu produktów rolnych z Ukrainy dopiero po 10 miesiącach, chociaż o tym, do czego prowadzi ten wwóz, było wiadomo od pierwszych dni tego procederu. Gdyby faktycznie PiS dbał o polską wieś, to rozporządzenie ministra Budy zostałoby wydane już w lipcu 2022 roku, a nie dopiero w kwietniu 2023 roku. Oczywistością jest więc to, że obecny zakaz wwozu produktów rolnych z Ukrainy ma podłoże wyłącznie polityczne. Zbliżają się wybory i trzeba pokazać się Polakom jako odpowiedzialna partia, która dba o ich interesy. Najwyraźniej ze zleconych przez PiS sondaży wynikło, że dalsza „solidarność z Ukrainą” skończy się przegraniem wyborów. Dlatego Jarosław Kaczyński wyszedł do ludu w Łysych i ogłosił, że „PiS pozostanie partią, która będzie bronić interesów polskiej wsi”. I po 10 miesiącach dewastacji tej wsi przy pomocy ukraińskich produktów rolnych wydał zakaz ich wwozu do Polski.
Spójrzmy teraz na samo rozporządzenie, przy pomocy którego Kaczyński chce przekonać „ciemny lud”, że PiS ratuje polskie rolnictwo. Po pierwsze – zakaz ma obowiązywać do 30 czerwca. A co dalej? Czy od 1 lipca znowu ruszą pociągi z ukraińskim zbożem i całą resztą asortymentu? Po drugie – czy takie rozporządzenie jest zgodne z prawem unijnym? Po rozmowie szefowej KE Ursuli von der Leyen z premierem Mateuszem Morawieckim rzecznik Komisji Europejskiej ds. gospodarczych Arianna Podesta przekazała do mediów następujące oświadczenie:
Wiemy o ogłoszeniu przez Polskę i Węgry zakazu importu zboża i innych produktów rolnych z Ukrainy. Zwracamy się do odpowiednich organów obu krajów o dalsze informacje, aby móc ocenić te środki. W tym kontekście należy podkreślić, że polityka handlowa należy do wyłącznych kompetencji UE, a zatem działania jednostronne są niedopuszczalne. W tak trudnych czasach kluczowe znaczenie ma koordynacja i uzgodnienie wszystkich decyzji w UE.
Czym to się skończy? Czy KE nakaże wycofanie rozporządzenia jako niezgodnego z prawem unijnym? Czy zostaną wszczęte jakieś kroki dyscyplinujące, np. poprzez wstrzymanie unijnych dopłat dla polskiego rolnictwa? Tym bardziej, że zakaz wwozu ukraińskich towarów wydały też Węgry, a w poniedziałek dołączyła Słowacja. Te trzy państwa podjęły decyzje uderzające w kompetencje unijne.
To wygląda jak bunt i to bardzo poważny. Czy KE przełknie taki bunt? Tym bardziej, że minister Telus oświadczył, iż „chcemy dać sygnał do UE, że muszą być narzędzia, które spowodują pomoc Ukrainie, ale pomoc realną, pomoc która pozwoli rozłożyć towary rolne z Ukrainy na całą Europę, a koszty tej pomocy musi ponieść cała Europa, a nie tylko polscy rolnicy”. Jak KE zareaguje na ten „sygnał”?
Eurodeputowany PiS Jacek Saryusz-Wolski zapewnia, że zakaz wwozu ukraińskich towarów nie jest sprzeczny z prawem unijnym, ponieważ „rozporządzenie 478/2015 oparte o art 207(2) TFUE przewiduje w art 24.2 możliwość stosowania przez państwo członkowskie zakazów i ograniczeń importu uzasadnionych względami polityki publicznej”.
Jeśli faktycznie tak jest to wracamy do pytania, dlaczego rząd wydał zakaz dopiero w kwietniu 2023 roku. I znowu jedyną odpowiedzią są względy polityczne, czyli strach przed przegraniem wyborów. Skoro bowiem można było wydać taki zakaz nie łamiąc prawa unijnego, to dlaczego rząd nie robił tego przez 10 miesięcy zasłaniając się unijnym rozporządzeniem znoszącym cła i kontyngenty na ukraińskie produkty żywnościowe? Przecież minister Kowalczyk podał się do dymisji oświadczając, że robi to, ponieważ Komisja Europejska nie zamierza spełnić postulatu o uruchomienie klauzuli ochronnej w zakresie importu bezcłowego i bezkontyngentowego zboża z Ukrainy. To było 5 kwietnia. Wtedy minister Kowalczyk rozkładał ręce i twierdził, że nic nie może. Dziesięć dni później okazało się, że rząd może zatrzymać pociągi z ukraińskim zbożem przy pomocy jednego rozporządzenia.
Ratunku! Czy leci z nami pilot?
Zobaczmy teraz jak na ten zakaz zareagowali nasi ukraińscy „bracia”. – Żałujemy, że władze RP podjęły decyzję o czasowym wstrzymaniu importu jakichkolwiek produktów rolnych z Ukrainy – powiedział Mykoła Solski, minister rolnictwa Ukrainy, cytowany przez agencję Ukrinform. – Rozumiemy tę ostrą konkurencję, która była konsekwencją zablokowania ukraińskich portów. Ale jest oczywiste – dla całego świata i dla każdej osoby na tym świecie – że ukraiński rolnik jest w najtrudniejszej sytuacji. I prosimy stronę polską o wzięcie tego pod uwagę. Rozumiemy i bierzemy pod uwagę trudną sytuację rolników w Polsce. Rozumiemy, że to się przekłada na sytuację polityczną. Wiemy, że w tym roku są wybory w Polsce. Ale musimy te kwestie rozwiązać i mamy nadzieję, że zrobimy to w poniedziałek – dodał Solski.
Ukraińskie ministerstwo wydało też komunikat, w który napisano: Obecnie rozwiązanie różnego rodzaju spraw poprzez jednostronne kardynalne działania nie przyspieszy pozytywnego zażegnania sytuacji. Między naszymi państwami i podmiotami gospodarczymi nie powinno być żadnych nieporozumień. Ze swojej strony proponujemy: w najbliższych dniach uzgodnić z polską stroną nowe Memorandum o wzajemnym zrozumieniu, które będzie uwzględniać interesy Ukrainy i Polski w duchu konstruktywnej, niezawodnej, efektywnej współpracy obu krajów i w odpowiedni sposób ureguluje kwestię tranzytu produktów rolnych przez terytorium Polski.
A więc w końcu mamy czarno na białym to, o czym wielokrotnie mówili politycy Konfederacji: polskie interesy nie są zbieżne z interesami Ukrainy, a obowiązkiem polskiego rządu jest dbać o interesy polskie, a nie ukraińskie. Za mówienie tej oczywistej prawdy Konfederaci byli wyzywani od „ruskich onuc” i oskarżani o to, że powielają treści zbieżne z rosyjską propagandą. O ironio, teraz „ruską onucą” został prezes Jarosław Kaczyński i cały obóz rządzący, bo przecież zakaz wwozu ukraińskich produktów jest złamaniem „solidarności z Ukrainą”. I bardzo dobrze, że w końcu ta „solidarność z Ukrainą” została zatrzymana. Tylko, że mleko już się rozlało i ukraińskie towary zalały Polskę stawiając polskich rolników pod ścianą. Ukraina wykorzystała wojnę z Rosją do ekspansji na rynek unijny. I chce to robić nadal. Opowieści o tranzycie to po prostu bajki dla naiwnych. Jeśli ten „tranzyt” zostanie przywrócony, polskie rolnictwo zostanie zaorane i posypane solą. To jest cena bezwarunkowej i bezrefleksyjnej „solidarności z Ukrainą”, przed którą ostrzegali politycy Konfederacji.
Wracając do rozlanego mleka, czyli konsekwencji wpuszczenia towarów z Ukrainy bez cła i kontyngentów, zobaczmy jak prezes Kaczyński postanowił wynagrodzić rolnikom straty spowodowane ukrainofilską polityką rządu. Oczywiście zastosowano standardową metodę działania PiS, czyli dopłaty. Ponieważ wwóz ukraińskiego zboża zbił ceny poniżej kosztów produkcji polskiego zboża, więc rząd dopłaci teraz polskim rolnikom przeprowadzając powszechny skup interwencyjny w cenie 1400 zł za tonę. Skąd będą na to pieniądze? Oczywiście z kieszeni polskich podatników. Czyli za wpuszczenie ukraińskiego zboża do Polski zapłacimy wszyscy, a rząd tradycyjnie ogłosi sukces.
Ale to jeszcze nie wszystko. Jest wysoce prawdopodobne, ze ów powszechny skup zboża skończy się tym, iż polski podatnik zapłaci również za ukraińskie zboże udające polskie zboże. Jak może do tego dojść? Bardzo prosto. Ci, którzy wwieźli ukraińskie zboże, odkupią je z magazynów po 1000 zł i sprzedadzą rolnikom po 1200 zł, a rolnicy sprzedadzą je państwu po co najmniej 1400 zł. I proszę mi nie mówić, że to niemożliwe, bo przecież są dokumenty i wiadomo, które zboże jest czyje. Otóż nic nie wiadomo, a dokumenty mają taką specyfikę, że potrafią zmienić ukraińskie zboże techniczne w polskie zboże paszowe lub konsumpcyjne. I biznes się kręci.
Ogłoszony przez Kaczyńskiego powszechny skup zboża to pomysł rodem z książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pt. „Kariera Nikodema Dyzmy”. Tym, którzy nie czytali książki lub nie oglądali serialu wyjaśniam, że Nikodem Dyzma, czyli niemający pojęcia o rolnictwie urzędnik pocztowy z Łyskowa, został prezesem państwowego Banku Zbożowego, ponieważ przedstawił doradcy ministra pomysł ratowania rolnictwa właśnie poprzez powszechny skup zboża. Autorem tego pomysłu był właściciel majątku w Koborowie, Leon Kunicki, który zatrudnił Dyzmę jako administratora, aby przez znajomości w rządzie – których Dyzma nie miał, chociaż Kunicki sądził, że ma – załatwił mu zamówienie rządowe na podkłady kolejowe. Gdy Dyzma przyjechał do Koborowa Kunicki wyjaśnił mu, że dla rolnictwa urodzaj jest zgubny, ponieważ obniża ceny zbóż. A przecież jest proste rozwiązanie: dla ratowania cen rząd powinien skupić zboże i zapłacić za nie oprocentowanymi obligacjami sześcioletnimi.
– W ciągu sześciu lat musi przyjść dobra koniunktura co najmniej dwa razy . Wówczas sprzedaje się cały zapas zagranicy i jest świetny interes – zapewniał Dyzmę Kunicki. Zapewniał też, że poprzez obligacje zbożowe „państwo wstrzyknie na rynek wewnętrzny nowe sto milionów złotych, co zbawiennie wpłynie na katastrofalną ciasnotę gotówkową”. Problem z magazynowanie zboża Kunicki też rozwiązał radząc, żeby było ono przechowywane przez sprzedających. Dyzma przedstawił plan Kunickiego jako swój pomysł, plan został zrealizowany, Dyzma został uznany za męża opatrznościowego, oczekiwana koniunktura nie nadeszła, plan okazał się niewypałem, rząd upadł, ale Dyzma spadł na cztery łapy i zamiast w niesławie wrócić do Łyskowa, otrzymał propozycję, aby utworzyć nowy rząd.
Odnoszę wrażenie, że decyzje podejmowane przez rząd Prawa i Sprawiedliwości, zapadają właśnie według takiego schematu, jak opisał to Dołęga-Mostowicz, czyli przy założeniu, że „musi przyjść koniunktura”. Nikt nie zastanawia się, co będzie jeśli ta koniunktura nie przyjdzie. Nikt nie zastanawia się, jakie szkody mogą przynieść decyzje podejmowane na zasadzie „jakoś to będzie”.
To, co stało się w związku z ukraińskim zbożem, doskonale pokazuje ten proces decyzyjny. Tranzyt zboża przez Polskę? Hura, damy radę! Zboże zalewa Polskę. Oj tam, oj tam, jakoś to będzie. Jest katastrofa. Co robić? Dajemy dopłaty i ogłaszamy sukces. A gdy kolejne miliardy złotych bez pokrycia wpompowane w rynek doprowadzą do wzrostu inflacji, to powiemy, że winien jest Putin. I po raz kolejny spadniemy na cztery łapy, bo postraszymy Polaków Tuskiem, o którym powiemy, że jak wróci, to dopiero rozpieprzy wszystko w drobny mak.
I tak to właśnie działa. PiS robi głupotę i daje dopłaty, żeby załagodzić skutki tej głupoty. I tak w kółko. Głupota, dopłaty, głupota, dopłaty, głupota, dopłaty. Do tego codzienne straszenie Tuskiem, które służy tylko i wyłącznie temu, żeby Polacy głosowali na PiS nawet jeśli mają zastrzeżenia do rządzących. A przedstawicieli Konfederacji w ogóle nie zaprasza się do publicznych mediów, tylko nazywa „ruskimi onucami”.
I dzięki temu prezes Banku Zbożowego może występować w roli zbawcy narodu. Może już pora odesłać prezesa na pocztę do Łyskowa?
Afera z ukraińskim zbożem zatacza coraz szersze kręgi i wygląda na to, że może stać się motywem przewodnim kampanii wyborczej. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że zapowiadana na wiosnę miażdżąca ukraińska ofensywa jakoś nie może się rozwinąć, a w dodatku z Pentagonu wyszły jakieś fałszywe pogłoski o dużych ukraińskich stratach i zużyciu amunicji, którego nie mogą uzupełnić pośpieszne dostawy z Zachodu. Oczywiście winni są jacyś hakerzy, którzy albo zostali przez pierwszorzędnych amerykańskich twardzieli wynajęci, żeby przy pomocy tych fake-newsów zdezorientować Putina i wciągnąć go w zasadzkę, albo nie zostali wynajęci przez żadnych twardzieli, tylko produkują fałszywe pogłoski w tak zwanym czynie społecznym.
Chodzi o to, że w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, bo prawda wygląda tak, że niezwyciężona armia ukraińska codziennie rozgramia jakiś ruski batalion i jeśli tak dalej pójdzie, to do lipca nie będzie tam już ani jednego rosyjskiego żołnierza i w ten sposób zostanie osiągnięte ostateczne zwycięstwo, o którym w proroczym natchnieniu mówił podczas wizyty w Warszawie amerykański prezydent Józio Biden – że mianowicie Ukraina “musi” wygrać. Wyraziłem wtedy przypuszczenie, że prezydent Biden najwyraźniej związał swoje osobiste losy z losem Ukrainy, w związku z czym wojna musi potrwać co najmniej do listopada przyszłego roku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory prezydenckie. Muszę się pochwalić – bo jak sam się nie pochwalę, to któż mnie pochwali? – że i mnie w tym wypadku wspierały proroctwa, bo właśnie prezydent Biden powiedział, że “chyba” będzie w tych najbliższym wyborach kandydował.
Najwyraźniej musi uważać się za męża opatrznościowego dla Ameryki, podobnie jak Konrad Adenauer, który został pierwszym powojennym kanclerzem Niemiec w wieku 73 lat. Prezydent Biden jest trochę starszy, bo ma już, chwalić Boga, 81 lat, ale teraz ludzie żyją długo i szczęśliwie, zwłaszcza w Ameryce, której nie deptała stopa żadnego agresora. W takiej sytuacji jest szansa, że prezydent Biden pobije rekord Guinessa, bo Donald Trump miał zaledwie 70 lat, a Ronald Reagan – 69. Byłby to jeszcze jeden liść do wieńca sławy – jednak pod warunkiem, że Ukraina do listopada 2024 roku wygra. Bo jeśli przegra…? Ach lepiej nawet nie rozważać takiej myślozbrodni, która w dodatku mogłaby być gwoździem do trumny prezydenckiej kariery Józia Bidena. Jest rozkaz, że Ukraina wygrać musi – i tego się trzymajmy.
“Toteż i baba w piecu drożdżowa puchnie…” – ach co ja tu plotę o jakiejś babie drożdżowej, co to puchnie w piecu, podczas gdy należy skomentować poświąteczną wyprawę pana premiera Morawieckiego do Ameryki, gwoli odbycia bliskiego spotkania III stopnia z panią Kamalą Harris. Z komunikatu wynika że stosunki się zacieśniają, z czego możemy się tylko cieszyć, bo nie ma nic gorszego, niż stosunki rozluźnione. Tedy, jeśli można tak powiedzieć – idąc za ciosem – pan premier Morawiecki uprosił panią Kamalę, żeby zwiększyła kontyngent wojska amerykańskiego w Polsce. Pani Kamala się zgodziła, więc esperons, że wkrótce wojska amerykańskie w Polsce nie będą stacjonowały w granicach dawnego zaboru pruskiego i częściowo – austriackiego – tylko również na terenie Kongresówki – żeby Putin przypadkiem sobie nie pomyślał, że się go boimy.
Tymczasem my się wcale Putina nie boimy, bo nie o Putina tu chodzi, tylko o rozważenie alternatywy, jaka się rysuje przed naszym nieszczęśliwym krajem. Jeśli kontyngent wojska amerykańskiego w Polsce jeszcze się powiększy, to myślę, że nie ma co czekać, tylko trzeba przyłączyć Polskę do Stanów Zjednoczonych. Jest tu wprawdzie jeden plus ujemny, że w ten sposób zrezygnowalibyśmy z niepodległości państwowej – ale, powiedzmy to sobie otwarcie i szczerze – że i tak zostały z niej same strzępy, a i z tymi mamy tylko same zgryzoty.
Tymczasem lista plusów dodatnich jest znacznie dłuższa i bogatsza. Po pierwsze, w takim przypadku Stany Zjednoczone nie popychałyby nas do bezpośredniej wojny z Rosją, bo same wolą wojować z Putinem do ostatniego Ukraińca. Gdyby Polacy stali się obywatelami USA, to rząd amerykański nie wpychałby nas w maszynkę do mięsa, bo zaraz byśmy zagłosowali na opozycję. To po pierwsze primo.
Drugie primo jest takie, że nie musielibyśmy płacić Stanom Zjednoczonym za dostawy broni, bo przecież ta broń stacjonowałaby na terytorium USA , a rząd musiałby instalować ją u nas za darmo, podobnie jak za darmo uzbrajać te 200 tysięcy dodatkowych żołnierzy, o których Naczelnik Państwa pragnie powiększyć naszą niezwyciężoną armię. Stałaby się ona integralną częścią niezwyciężonej armii USA i kto wie, czy w rezultacie polskie oddziały nie zostałyby wysłane do Niemiec, z czego mogłoby wyniknąć wiele korzyści również dla pana wiceministra Mularczyka, który w tej chwili prowadzi tylko ożywioną działalność epistolarną, niczym panna de Lespinasse, z tą różnicą, że ona podobno na swoje listy otrzymywała niekiedy odpowiedzi.
Po trzecie primo – i to wydaje się w perspektywie najważniejsze – w takim przypadku Stany Zjednoczone musiałyby uchylić ustawę nr 447, bo przecież ze swego własnego terytorium żadnych roszczeń by Żydom nie wypłacały. Jak widzimy, plusy dodatnie przeważają nad plusem ujemnym, a przecież to tylko przykładowa wyliczanka.
W takiej sytuacji przyjrzyjmy się drugiemu członowi alternatywy – żeby Polska została przyłączona do Ukrainy. To, że w piśmie „Foreign Policy” pojawiają się takie pomysły, to nie dlatego, że mają one jakikolwiek sens, tylko dlatego, że Stany Zjednoczone przy pomocy takich balonów próbnych sondują, w jakim stopniu na wyobraźnię Polaków oddziałują „post-jagiellońskie mrzonki” i czy można ich oduraczyć, żeby wkręcić w maszynkę do mięsa na wypadek, gdyby zabrakło ostatniego Ukraińca. Gdyby Polska została przyłączona do USA, tego rodzaju publikacje nigdy by się w „Foreign Policy” nie pojawiły, a gdyby nawet jakimś cudem się pojawiły, to można by tylko zapytać redaktora naczelnego, od kiedy ma te objawy. W takiej sytuacji staje się oczywiste, że pomysł przyłączenia Polski do Ukrainy przyniósłby nam tylko krew, pot i łzy. Dlatego ktoś powinien to wytłumaczyć panu prezydentowi Dudzie, żeby się opamiętał, no i panu ministrowi Zbigniewowi Rau, żeby się nie narkotyzował rządową propagandą, tylko odzyskał poczucie rzeczywistości i rozważył nakreśloną powyżej alternatywę. Piszę, żeby ją „rozważył”, ale tylko przez grzeczność, bo liczę na to, iż pan minister Rau jest na tyle dużym chłopczykiem, żeby wiedzieć, że tu nie ma co „rozważać”, tylko załatwić sprawę, bo w przeciwnym razie ukraińscy oligarchowie zasypią nasz nieszczęśliwy kraj „zbożem technicznym” z robalami, które będą ponad podziałami obgryzały zarówno Donalda Tuska, jak i Jarosława Kaczyńskiego.
Polski minister rozwoju i technologii W. poinformował w sobotę, że zgodnie z decyzją Rady Ministrów podpisał rozporządzenie w sprawie zakazu przywozu z Ukrainy produktów rolnych, czego od miesięcy domagali się polscy rolnicy. Rozporządzenie zakłada, że do 30 czerwca br. jest zakaz przywozu z Ukrainy m.in. zboża, cukru, jaj, chmielu, wołowiny, wieprzowiny, mięsa drobiowego… Jednym słowem wszystkiego.
Mówiąc w skrócie: “słudzy narodu ukraińskiego” po niemal roku wycofali się z idiotycznej decyzji o zalaniu polskiego rynku ukraińskimi produktami, które doprowadziło polskich rolników do wielkich strat finansowych.
Teraz decyzję polskich władz w specjalnym komunikacie skomentowało ministerstwo polityki rolnej i żywnościowej Ukrainy. Czytamy w nim, że Ukraińcy chcą nowego porozumienia z Polską (na co rzecz jasna jest otwarty minister rolnictwa Robert Telus). Ukraiński resort wyznał, że “decyzje polskiej strony są sprzeczne z naszymi uzgodnieniami” i “zawsze ze zrozumieniem odnosiło się do sytuacji w polskim sektorze rolnym i operacyjnie reagowało na różnego rodzaju wyzwania”. Na tym nie koniec.
– Rozumiemy, że polscy rolnicy znaleźli się w trudnej sytuacji, ale podkreślamy, że obecnie najtrudniejszą sytuację mają rolnicy Ukrainy. To na terytorium Ukrainy toczy się wojna, to ukraińscy rolnicy ponoszą kolosalne straty z powodu wojny Rosji przeciwko Ukrainie i to ukraińscy rolnicy giną na swoich polach od (wybuchów) rosyjskich min. Jednocześnie ukraińscy producenci rolni ze zrozumieniem odnoszą się do potrzeb polskich kolegów, mają nadzieję na wzajemne zrozumienie i oczekują konstruktywnego dialogu, by przyjąć uzgodnione rozwiązanie – czytamy w komunikacie ministerstwa polityki rolnej i żywnościowej Ukrainy.
Bezczelność ukraińskiego resortu rolnictwa dosłownie zwala z nóg. Zdaniem ukraińskiego resortu cały Zachód ma położyć swoją gospodarkę na łopatki, bo na wschodnie Ukrainy toczą się działania wojenne z Federacja Rosyjską. Za mało im broni, za mało socjalu, teraz nie odpowiadają im regulacje w sektorze rolniczym… Jak to było? Daj palec, a weźmie całą rękę?
Trzyletnia austriacka epopeja jednego z najbogatszych Ukraińców odsłoniła przed opinią publiczną potężne, biznesowo-polityczno-lobbystyczne zaplecze władców Kremla[?? hi, hi… md] , którego Firtasz jest znaczącą częścią.
Formalnie miliardera zatrzymano w marcu 2014 roku w Wiedniu – w trzy tygodnie po ucieczce prezydenta Wiktora Janukowycza z Ukrainy – za próbę przekupstwa urzędników w Indiach przy negocjowaniu kontraktu na zakup tytanu. Firtasza zaczęli jednak ścigać nie Hindusi, lecz Amerykanie.
Miliarder podpadł tym ostatnim, bo po pierwsze surowiec uzyskany w Indiach (dzięki łapówkom) chciał sprzedawać koncernowi Boeinga, którego siedziba jest w Chicago. A w dodatku do przekazania pieniędzy użył zarówno amerykańskich banków, jak i – co specjalnie podkreślono we wniosku o ekstradycję – amerykańskich serwerów. Tymczasem amerykańskie prawo zabrania dawania i brania łapówek, co może się wydawać pewnego rodzaju idealizmem.
Ale po tygodniu Firtasz wyszedł z austriackiego aresztu, bowiem wpłacono za niego kaucję – rekordową w historii austriackiego wymiaru sprawiedliwości. 125 mln euro przekazał rosyjski bogacz związany ściśle z Kremlem Wasilij Anisimow, ukazując tym samym pierwsze kontakty ukraińskiego miliardera i zarys problemu, przed jakim stanęli sędziowie w Wiedniu. W tle majaczy też sylwetka „bankiera Putina” Arkadija Rotenberga – biznesowego partnera Firtasza, no i samego prezydenta Rosji, do znajomości z którym miliarder się przyznaje. Kreml jednak nie komentuje informacji o rozległej wiedzy miliardera nie tylko na temat stosunków ukraińsko-rosyjskich, ale i powiązań biznesowych rosyjskiej elity politycznej, w tym samego prezydenta.
Podczas kolejnej rozprawy, wiosną 2015 roku, austriacki sędzia uznał, że nie ma podstaw do ekstradycji, gdyż sprawa miliardera ma podtekst polityczny. Wysyłając go do USA, chciano „usunąć go z ukraińskiej polityki”, by „nie szkodził politycznym interesom USA” – wyjaśnił sędzia.
Firtasz bowiem zdobył swój majątek jako pośrednik w handlu gazem między Rosją a Ukrainą. Do tak intratnego zajęcia Gazprom nie dopuszczał byle kogo. [może raczej – krewni i znajomi firtaszów nie dopuszczają „byle kogo” do Gazpromu.. M. Dakowski]
Działalność biznesmena doprowadziła do tzw. wojny gazowej Rosji i Ukrainy w 2009 roku i odsunięcia go od tego handlu. On sam zaangażował się wtedy po stronie Wiktora Janukowycza, stając się współorganizatorem jego zwycięstwa wyborczego, a potem jednym z filarów jego rządów. Do czasu rewolucji godności uważany był za zwolennika związania Kijowa z Moskwą i przeciwnika zbliżenia kraju z Unią Europejską. Ale w wiedeńskim sądzie, który ogłaszał w 2015 roku wyrok, rzucił znamienne słowa: „Osiągnęliśmy wszystko, co chcieliśmy: Poroszenko jest prezydentem, a Kliczko merem (Kijowa- red.)” – sugerując, że teraz ma ścisłe związki z nową ekipą „z Majdanu”.
Gdy wiedeński sąd apelacyjny zdecydował we wtorek, że Firtasz jednak zostanie deportowany do USA, w Kijowie zaczęto się zastanawiać, co może on wiedzieć i powiedzieć o byłym biznesmenie, a obecnym prezydencie Petrze Poroszence. Sam prezydent nie zabiera głosu w sprawie miliardera. Niezależnie od jego nastrojów w parlamencie zaś widać wyraźnie radość deputowanych „z Majdanu” i strach byłych współpracowników Janukowycza. Jeśli za Firtaszem zamknie się brama amerykańskiego aresztu, obecna prorosyjska opozycja nad Dnieprem straci szczodre źródło finansowania i wsparcie należącej do niego jednej z ogólnokrajowych telewizji. A to sprowadzi ją do poziomu politycznego planktonu.
Mimo jednak wyroku nadal nie wiadomo, czy Firtasz wyjedzie za ocean. Ostateczną decyzję w jego sprawie podejmie bowiem austriacki minister sprawiedliwości, który – jako polityk – jest podatny na polityczne naciski.
Wśród biznesowych partnerów Firtasza był też Amerykanin Paul Manafort, były szef sztabu wyborczego Donalda Trumpa – obecny prezydent usunął go ze stanowiska, bo Manafort nie zapłacił w USA podatku od milionów dolarów. Otrzymał je od Partii Regionów Wiktora Janukowycza za skuteczną kampanię wyborczą w 2010 roku. Amerykanin prowadził ją za pieniądze Firtasza. Mimo że usunięty ze sztabu wyborczego, nadal utrzymuje ścisłe kontakty z Trumpem. Część amerykańskich mediów sugeruje, że z tego powodu obecna administracja prezydencka niechętnie odnosi się do ekstradycji miliardera. Ale i poprzednia niezbyt się o to starała. Pewnie dlatego, że Firtasz zatrudnił u siebie byłego amerykańskiego sekretarza bezpieczeństwa wewnętrznego oraz jednego z rzeczników Billa Clintona.
Tymczasem FBI, wbrew politykom, dopomina się o rozmowę z miliarderem, podejrzewając go nadal o związki biznesowe z capo di tutti capi rosyjskiej mafii Siemionem Mogilewiczem – oskarżonym o przekupywanie sędziów w czasie zimowej olimpiady w Salt Lake City w 2002 roku.
Tymczasem Firtasz, człowiek, który wszystkim przeszkadza, na razie znów jest w austriackim areszcie. Na progu sądu bowiem został zatrzymany na wniosek prokuratury z… Hiszpanii. Tam zaś jest poszukiwany za pranie brudnych pieniędzy.
Dmytro Firtasz, zatrzymany w Wiedniu 12 marca, jest oskarżony m.in. o próbę przekupstwa polityków przy ubieganiu się o koncesję górniczą w Indiach. Zysk z tej koncesji miał wynieść 500 milionów dol. Tyle miał zarobić sprzedając hinduski tytan Boeingowi. Producent samolotów przyznaje jedynie, że ze spółką Firtasza podpisał porozumienie intencyjne.
W USA ocenia się, że proces oligarchy pozwoli ujawnić wiele ważnych, tajnych informacji o powiązaniach i interesach Gazpromu. Nawet, jeśli oskarżony będzie milczał. W procesie rosyjskiego handlarza bronią, Wiktora Buta, to zebrane dokumenty okazały się bardzo ważne dla polityki USA i stosunków z Kremlem.
Przed sądem But odmówił zeznań, jednak dość łagodna kara (tylko 25 lat więzienia bez możliwości skrócenia kary) daje dużo do myślenia. Kissinger komentował, że sprawa Buta rozpoczęła koniec „resetu w stosunkach z Rosją”.
[W grudniu 2022 w zamian za wypuszczenie Griner (?) przez Rosję, USA wypuścił Wiktora Buta… md]
Michaił Korczemkin, były analityk sowieckiego ministerstwa gazu (dziś mieszkający w Pensylwanii, ekspert East European Gas Analysis) uważa, że prawdziwym powodem oskarżenia Firtasza jest przekonanie, że ma on cenne informacje o tajemnicach Gazpromu. Analitycy FoxNews sądzą, że informacje Ukraińca mogą bardzo pomóc władzom USA w opracowaniu nowych, ostrzejszych i skuteczniejszych sankcji wymierzonych wprost w najbliższych współpracowników Putina. Choć oficjalnie Amerykanie oświadczyli, że oskarżenie Firtasza nie ma żadnego związku z ukraińskim kryzysem. Firtasz, podobnie jak inni oligarchowie z Rosji i Ukrainy, zdobył ogromny majątek na handlu gazem. I nadal jest to dla niego najważniejsza branża. Zaczął, jako pośrednik dostaw gazu rosyjskiego na Ukrainę, bardzo ważnego rynku dla Kremla. Bloomberg przypomina, że został współwłaścicielem spółki RosUkrEnergo, która powstała w 2004 r., a od 2006 r. do 2009 r. była jedynym importerem rosyjskiego surowca nad Dniepr. Wg oficjalnych informacji, drugą połowę kontrolował Gazprom, ale Bloomberg wspomina, że ukraińskie służby bezpieczeństwa już w 2005 r. twierdziły, że wszystko pośrednio kontrolowałMogilewicz.
[[Viki: Siemion Mogilewicz – ukraiński przedsiębiorca i gangster. Urodził się w rodzinie żydowskiej. Ukrywał się pod licznymi nazwiskami. Ma obywatelstwo rosyjskie, izraelskie, węgierskie i ukraińskie.Dmytro Firtasz –jest pochodzenia żydowskiego (podobnie jak Kołomojski) kim-sa-ukrainscy-oligarchowie ]
Podobno Gazprom zlecił Mogilewiczowi kontrolę dostaw gazu realizowanych przez RosUkrEnergo. Są sygnały o kontaktach Firtasza i Mogilewicza przez byłych małżonków, np. była żona Mogilewicza miała być akcjonariuszką jednej z firm Firtasza. O związkach oligarchy z Mogilewiczem informowały opublikowane przez Wikileaks depesze ambasady USA w Moskwie. Wg jednej z nich Firtasz powiedział ambasadorowi amerykańskiemu Williamowi B. Taylorowi, że na swoje „wejście do biznesu” musiał przede wszystkim uzyskać zgodę Mogilewicza. Dementowali to zgodnie i Firtasz i Mogilewicz (za pośrednictwem adwokatów).
Dziś imperium Firtasza na Ukrainie (z Krymem) to oprócz gazu, także przemysł chemiczny, tytan, banki i finanse, nieruchomości, media. On sam przyjaźnił się z byłym prezydentem Janukowiczem. Niejasne interesy łączą go z rosyjskimi oligarchami bliskimi Kremlowi. Poważne sygnały wskazują, że Firtasz nie jest samodzielnym właścicielem swojego majątku i aktywów, że za nim ukrywa się „potężna grupa osobistości politycznych, albo potężniejsza jedna osobistość.”
Źródła, na które powołuje się miesięcznik Forbes, twierdzą, że aktywa noszące szyld właścicielski oligarchy tylko w niewielkiej części należą do niego. Anonimowe informacje dwóch dużych banków świadczą, że Firtasz jest posiadaczem niecałych 50 proc. udziałów w Grupie DF, pozostałe należą do nieujawnionych partnerów. Biznesowo-polityczny thriller Firtasza zawiera wątek polski. W latach 90. założył na Węgrzech z udziałem RosUkrGas firmę Emfesz (gaz i energetyka). Emfesz kupił w Polsce spółkę DPV Service, która następnie od resortu środowiska nabyła 23 koncesje, w tym 21 koncesji poszukiwawczo-wydobywczych gazu, z czego 5 koncesji na gaz łupkowy. W niejasnych okolicznościach Emfesz zbankrutował i został przejęty przez tajemniczą spółkę ze Szwajcarii RosGas. Jednak to RosUkrEnergo (współwłaściciele: Gazprom i Firtasz) przejął aktywa Emfesz z tytułu zadłużenia. W tym DPV Service. W ten sposób 5 koncesji poszukiwawczych na gaz łupkowy otrzymali Rosjanie. Przez prawie pięć lat DPV Service wykonał podobno tylko badania sejsmiczne, ale ich wyników nie ujawnił. W końcu lipca 2013 r. DVP Service zwróciło wszystkie 5 koncesji łupkowych ministerstwu środowiska. Znaczna część największych przedsiębiorstw Firtasza znajduje się na Krymie. Z Krymem był też oligarcha związany politycznie. Po zatrzymaniu w Wiedniu powiedział mediom „Miesiącami współpracowałem zakulisowo z wieloma politykami i duchownymi starając się pomóc memu narodowi. Jestem największym prywatnym pracodawcą na Krymie, (…) moja nieobecność na Ukrainie spowoduje dalszą destabilizację procesu politycznego”. W jego firmach na Krymie pracuje ponad 100 tys. ludzi. Firtasz był jednym z wrogów byłej premier Julii Tymoszenko. Także w obszarze interesów gazowych z Rosją. Niektórzy twierdzą, że osobiście postarał się, aby „gazowa księżna” znalazła się za kratkami. Tymoszenko w kampanii wyborczej 2010 r. twierdziła, że trzech kandydatów na prezydenta – Junukowycza, Wiktora Juszczenkę i Arsenija Jaceniuka – finansuje Firtasz. Zabezpieczając na przyszłość swoje interesy. Tymoszenko też dbała o swoje interesy w biznesie. Energetycznym. W 1991 r. z mężem i dwoma partnerami założyła Ukraińską Korporację Benzynową zapewniającą dostęp do paliw przemysłowi w rejonie Dniepropietrowska. A już w 1995 r. została szefem Zjednoczonych Systemów Energetycznych Ukrainy – prywatnej spółki, będącej potentatem w sprowadzaniu gazu z Rosji. To właśnie wtedy, dzięki interesom z Gazpromem Tymoszenko stała się jedną z najbogatszych osób na Ukrainie. Te interesy okazały się podejrzane. Pojawiały się podejrzenia o korupcję i przekręty gospodarcze. Kradzież i odsprzedawanie gazu poza oficjalnym obiegiem, próby przemycania dolarów, wspieranie Pawła Łazarenko (oskarżonego później m.in. o pranie pieniędzy) w zamian za monopol na handel gazem – to tylko część z tego, co jej zarzucano.
Jej dobre układy z Gazpromem skończyły się, gdy prezesem rosyjskiego potentata został Aleksiej Miller. W 1999 r. zaczęła jeszcze kierować rządowym komitetem paliwowo-energetycznym, ale to był koniec jej biznesowej kariery. W lecie 2000 roku został zaaresztowany jej mąż pod zarzutem niegospodarności w Zjednoczonych Systemach Energetycznych, kilka miesięcy później obiektem śledztwa została sama Julia. Poskutkowało to dymisją w 2001, licznymi oskarżeniami o korupcję, a zwłaszcza o zawarcie niekorzystnego dla Ukrainy kontraktu gazowego z Rosją. W ten sposób „gazowa księżna” została zdetronizowana na korzyść m.in. Firtasza. Firtasz niemal natychmiast po opuszczeniu za kaucją 125 mln euro więzienia w Wiedniu, spotkał się tam z przywódcą ukraińskiej opozycji Witalijem Kliczko i kandydatem na prezydenta Petrem Poroszenko. Austriackie media doniosły, że to po tym spotkaniu Kliczko wycofał swoją kandydaturę i obiecał poprzeć kandydaturę Poroszenki. Po zatrzymaniu Firtasza w Wiedniu, jego zastępca w Grupie DF, Robert Shetler-Jones oświadczył, że „wszystkie zarzuty wobec oligarchy są kłamstwem”, a zatrzymanie „nadużyciem austriackiego systemu prawnego” dla celów czysto politycznych. „To nie przypadek, że USA żądają ekstradycji naszego prezesa holdingu, gdy jest on tak potrzebny dla gospodarczego i politycznego odrodzenia Ukrainy” – czytamy na portalu Grupy DF. Adwokatem reprezentującym Firtasza w Austrii jest były minister sprawiedliwości tego kraju. „The Independent” informował, że oligarcha ma doskonałe prywatne stosunki z kilkoma członkami brytyjskiego parlamentu, posiada w Londynie cenną nieruchomość. Jest uznanym filantropem, medialnym celebrytą i sponsorem Uniwersytetu w Cambridge.
Od szeregu miesięcy trwa niekontrolowany import do Polski niepodlegających badaniom produktów rolnych z Ukrainy, przede wszystkim zboża. Jak się okazuje, stoją za tym procederem między innymi… prokremlowscy oligarchowie, którzy przejęli ogromny kawałek rolnego rynku naszego wschodniego sąsiada toczącego obecnie wojnę z Rosją. Mówili o tej kwestii Witold Gadowski i Łukasz Warzecha – publicyści goszczący w najnowszym, czwartkowym wydaniu audycji red. Łukasza Karpiela „Prawy Prosty plus”.
– Jesteśmy świadkami tego, jak bogacą się firmy powiązane z członkami elit obecnej władzy [rosyjskiej. Dlaczego rosyjskiej??? md] ] – powiedział Witold Gadowski, którego badanie sprawy zbożowej doprowadziło na trop ukraińskich oligarchów oraz ich interesów w Polsce. Chodzi m.in. o Dmytro Firtasza, niegdyś jednego z głównych udziałowców koncernu RosUkrEnergo, zaopatrującego w gaz całą Ukrainę. Druga połowa udziałów tej firmy należała do rosyjskiego Gazpromu. Ukrainiec Dmytro Firtasz to – według Gadowskiego – swego czasu sponsor kandydata na prezydenta Wiktora Janukowycza oraz pracodawca (za pośrednictwem fundacji) między innymi Włodzimierza Cimoszewicza i Waldemara Pawlaka.
[jest pochodzenia żydowskiego (podobnie jak Kołomojski).
– W ostatnim czasie Dmytro Firtasz zaczął się przedstawiać jako przeciwnik Putina. Człowiek, który zbudował karierę i ogromną fortunę finansową na powiązaniach z Kremlem. Dla naszej „sprawy zbożowej” odkrył się całkowicie w wywiadzie, którego udzielił 22 lipca 2022 roku. Stwierdził tam, że posiada [na Ukrainie] silosy z 3 milionami ton zboża, z którym nie ma co zrobić. Musi więc przystąpić do sprzedaży. Założył dwie firmy działające w Polsce całkiem legalnie. Ostatnio kupił kamienicę po nie kim innym jak po Aleksandrze Gudzowatym. Stwierdził, że będzie handlował gazem amerykańskim, przesyłając go przez Polskę i sprzedając na Ukrainie. Prowadził na ten temat rozmowy z przedstawicielami obecnego rządu polskiego. W międzyczasie uruchomił transport zboża przez Polskę i [jego firma] to jest jeden z głównych kierunków tego transportu – relacjonował dziennikarz.
Łukasz Warzecha zauważył, że kolejni ministrowie rolnictwa nie są pytani, jak to możliwe, że od lata ubiegłego roku płynie ukraińskie zboże do Polski, a nasze państwo kompletnie w tej sprawie skapitulowało, nie podjęło żadnych działań.
– Przecież od samego początku były ostrzeżenia, że to zboże nie tylko przejedzie przez Polskę; że ono gdzieś się rozleje po kraju. Były też zastrzeżenia dotyczące np. przepustowości polskich portów, a ten problem nie został w żaden sposób rozwiązany i pan minister Telus też się o nim nie wypowiadał.
Publicysta zwrócił uwagę, że mimo zapewnień rządu, iż chodzi jedynie o transfer ukraińskiego zboża przez terytorium naszego kraju, nic nie zrobiono w tej sprawie. A dopiero teraz, po upływie wielu miesięcy szef resortu rolnictwa zaczyna obiecywać uszczelnianie tranzytu i kontrole jakości. – Co się działo przez ten czas? Tutaj bym oczekiwał wyjaśnień. Kto zawalił sprawę? Jak to możliwe, że ileś firm kupowało ukraińskie zboże do Polski i swobodnie je tutaj dystrybuowało? Gdzie były kontrole jakości zboża, które się dostaje do polskiego systemu spożywczego? To są pytania, na które powinien odpowiedzieć właściwie nie pan Telus, ale raczej pan premier Morawiecki –podkreślał Łukasz Warzecha.
Jako jedną z możliwych przyczyn skandalu zbożowego publicysta wymienił „bylejakość” i postawę „jakoś to będzie”. Inną ewentualnością jest świadome poświęcenie interesu polskich obywateli, w tym rolników, na rzecz „Ukrainy” [to firtasze – to sól ziemi ukrainskiej? md]. – Za tym wszystkim może stać jeszcze trzecia warstwa, ta, o której mówił Witold Gadowski, czyli korupcyjna. Wtedy mamy w grze bardzo duże pieniądze – ocenił.
Łukasz Warzecha zastanawiał się, na ile afera zbożowa może zaszkodzić w roku wyborczym notowaniom PiS, na które głosowało dotychczas wielu mieszkańców wsi. Sprzeciw wobec polityki rządu w tym zakresie może w ocenie analityka być porównywalny bądź nawet większy niż ten, który wywołał niesławny projekt „Piątka dla zwierząt”.
Z kolei Witold Gadowski dodał, że w powietrzu wisi nad polską wsią „afera kurczakowa” związana z niekontrolowanym napływem niebadanego weterynaryjnie drobiu z Ukrainy. Stoi za tym procederem kolejny prorosyjski rekin biznesu. – Obydwaj oligarchowie, którzy na tym zyskują, są, a przynajmniej byli prokremlowscy. Teraz bardzo się z tego „piorą”, ale ich historia mówi sama za siebie.
– Turcja zablokowała swój wewnętrzny rynek, i dla ukraińskiego zboża, i dla ukraińskiego mięsa. Potrafiła to zrobić. A Polska nie widziała problemu – doda Gadowski.
Komentarz: TVP1 pokazała w poniedziałek 1 lutego 2010 film dokumentalny pt. „Towarzysz generał”, autorstwa Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka. Film przedstawia drogę życiową Wojciecha Jaruzelskiego. Po filmie odbyła się dyskusja prowadzona przez red. Rafała Ziemkiewicza, z udziałem publicystów Jacka Żakowskiego, Wojciecha Mazowieckiego, Piotra Zaręby i Łukasza Warzechy. Jako mój głos w dyskusji przedstawiam artykuł napisany 12 października 1994 na prośbę sekretarza redakcji „Gazety Polskiej”. Tekst nie został dopuszczony do druku.
We wtorek 11 października 1994, ok. godziny 16-tej, w księgarni na Placu Legionów we Wrocławiu zdarzyło się coś, co bulwersowało opinię publiczną przez kilka dni. Stanisław Helski, 65-letni rencista-rolnik, uderzył Wojciecha Jaruzelskiego kamieniem w twarz. Działo się to, gdy gen. Jaruzelski promował swoją najnowszą książkę i rozdawał autografy. Środki masowego przekazu doniosły, że Helski uderzył Jaruzelskiego cegłą, ale nie była to żadna cegła, tylko symboliczny kamień z jego pola, który przywiózł specjalnie, ukryty w „pederastce”. Naturalnie, oficerowie BOR ochraniający Generała, błyskawicznie obezwładnili rencistę, który nie próbował ani się bronić, ani uciekać, obdzielając go przy okazji kolorowymi wyzwiskami typu „gnoju, świnio, bydlaku, zdechniesz na śmietniku” itp.
Poszkodowanego Generała bezzwłocznie odwieziono do szpitala, jak się wydaje obrażenia nie były zbyt poważne. Natychmiast też, jak prawdziwy gołąbek pokoju i przykładny katolik, Generał wielkodusznie wybaczył ten okropny czyn swojemu napastnikowi, który „nie wiedział, co czyni”. Napastnik, niestety, nie wykazał podobnie chrześcijańskiego ducha – ani miłosierdzia, ani skruchy – i wręcz oświadczył, że przebaczać nie ma zamiaru. Noc spędził w areszcie, oczekuje go proces karny na podstawie art. 156 kk, zagrożony karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Wielkoduszność Generała nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Odpowiadał, że w moralności chrześcijańskiej (jeśli Generał Jaruzelski chce pozować na chrześcijanina) istnieje wymóg zadośćuczynienia. Gdyby Generał zamiast „przebaczania” był gotów zadośćuczynić za wyrządzone zło, wówczas byłby gotów rozważyć zmianę swego stanowiska.
Nie ma potrzeby przedstawiać ofiary tego incydentu, Generała Jaruzelskiego, aczkolwiek gdy rozjeżdża po Polsce rządową limuzyną pod ochroną BOR, zbiera honoraria za swoje książki i rozdaje autografy, uśmiechając się kordialnie zza ciemnych okularów do ludzi o krótkiej pamięci – warto przypomnieć, że to ten sam człowiek, który 24 lata wcześniej kazał strzelać do bezbronnych robotników udających się do pracy w Gdańsku, a 11 lat później wysłał czołgi na ulice przeciwko swojemu narodowi. „Są w Ojczyźnie rachunki krzywd”, które w żadne sposób nie zostały wyrównane. Nie ulega wątpliwości, że wielkoduszny Generał już dawno przebaczył matkom, których synowie zostali zabici w wyniku jego rozkazów, a także wybaczył Polsce za wiele cierpień, które jej przysporzył podczas swego długiego panowania. Ale Polska? Czy też już przebaczyła? Czy już zgodziła się przekazać wszystko “historii” lub puścić w niepamięć? Gdy wciąż żyje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli „dobrotliwości” i miłosierdzia Generała?
Kim jest wrocławski napastnik i jaki zły los, kazał mu podnieść kamień z jego pola, jechać do dalekiego Wrocławia, napadać na tak życzliwie usposobionego Generała i jeszcze krzyczeć „nie wybaczam!”?
Stanisław Helski, chłop z chłopów Zamojszczyzny, to człowiek twardy i dumny. Bo trzeba być twardym i dumnym, żeby w wieku 15 lat pójść do lasu i dołączyć do partyzantów, trzeba być twardym i dumnym, żeby uciec z pociągu wiozącym go do Majdanka. Trzeba być twardym i dumnym, żeby odkupić od PGR ziemię nieuprawianą przez 15 lat, ze zrujnowanymi zabudowaniami i zamienić to wszystko, w ciągu kilku lat w kwitnące gospodarstwo.
Stanisław Helski sam jeden był w stanie hodować stado 250 byczków – ok.60 ton wyśmienitej wołowiny, wystarczającej do miesięcznego pokrycia kartkowego zapotrzebowania miasta średniej wielkości! 60 kwintali pszenicy, jaką z jednego hektara zbierał Helski to było dwa razy tyle, ile wynosiła średnia krajowa! Helski był nie tylko chłopem twardym i dumnym, który nie dawał łapówek, ale też nie zginał karku przed sekretarzami i naczelnikami. Był świetnym gospodarzem i do niego zjeżdżały pielgrzymki rolników z całej Polski, aby zobaczyć, jak on to robi? Skąd czerpał siłę i upór, żeby to wszystko robić w panującej wówczas atmosferze nieustannych szykan, wygarbowanych na plecach każdego polskiego chłopa, w codziennej szarpaninie o sznurek do snopowiązałki, o każdy kilogram nawozu itd., itp.?
Ale Stanisław Helski miał dość szykan i handryczenia się ze skorumpowanymi urzędnikami. Gdy stoczniowcy Gdańska rozpoczęli strajk, „ruszył w Polskę” i zawiązał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Województwa Wałbrzyskiego. Razem z takim chłopami jak bracia Bartoszcze, Stanisław Janisz utworzył organizację pod nazwą „Solidarność Chłopska” i został członkiem Krajowego Komitetu Koordynacyjnego Chłopskich Związków Zawodowych. Gdy Generał Jaruzelski odmówił zgody na ich zarejestrowanie zorganizował w lutym 1981 głodówkę chłopów w kościele p.w. Świętego Jakuba w Świdnicy. Do momentu ogłoszenia Stanu Wojennego z pasją usiłował zorganizować opór ludowy.
Dzisiaj Generał Jaruzelski publicznie „przebacza”, ale pod osłoną Stanu Wojennego inaczej próbował złamać upartego chłopa: w maju 1982, gdy Helski przygotowywał swoje pola pod uprawę rzepaku, wysłał tam batalion 14 traktorów, pod osłoną milicji, aby przymusowo zasiać tam… jęczmień!Było to w Sudetach, gdzie według słów pisarza Józefa Kuśmierka, jest więcej ziemi leżącej odłogiem, niż ziemi uprawnej w całej Norwegii!
I z tych tysięcy hektarów leżących odłogiem Generał nakazuje przymusowo zagospodarować tych kilkanaście hektarów Helskiego! I, naturalnie, na jego koszt, ponieważ razem z milicją przybył i prokurator, który nakazał natychmiast zająć i zlicytować sprzęt i maszyny Helskiego, w tym budzący zawiść sąsiadów nowoczesny traktor. Trzeba było zapewnić, że Helski już nie będzie miał środków na prowadzenie swojej destrukcyjnej działalności.
Jak na tę napaść zareagował chłop? No cóż, wziął bronę i tą broną wybronował dopiero co zasiany jęczmień. Jak zareagował Generał? Starego Helskiego do więzienia, a młodego do wojska! „Żegnajcie pola i chaty, skazany chłop poszedł w sołdaty” – pisze na ścianie swego domu Robert Helski, a „tajemnicze ręce”, nocą, próbują ten napis zamalować.
W więzieniu, Stanisław Helski, ciężko pobity pałkami przez strażników, traci zęby i zdrowie. Odwożą go do więziennego szpitala, tam zamieniają mu więzienie na internowanie. Toczy się absurdalny proces karny, w którym sprawa trzykrotnie trafia na wokandę Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy, podobnie jak Generał Jaruzelski, „wybacza” niedobremu chłopu i dwukrotnie zarządza amnestię! Ta amnestia jest po to, żeby Helski nie mógł dochodzić swoich strat przed sądem cywilnym.
Do końca 1987 roku zawzięty i niewybaczający chłop toczy walkę z sądami Generała Jaruzelskiego, domagając się unieważnienia nakazu administracyjnego obsiania jego pola jako niezgodnego z prawem. Niestety, jak to sam głośno stwierdza przed Naczelnym Sądem Administracyjnym w Warszawie „klucze z Moskwy jeszcze nie nadeszły”. Przepracowany batalion sędziów i prokuratorów (w sprawie Helskiego wyrokowało ok. 40 sędziów!) został wplątany w poszukiwanie formuły prawnej sankcjonującej oczywiste bezprawie. Helski apeluje do Rzecznika Praw Obywatelskich, apeluje do Sejmu: domaga się postawienia Generała Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu! A Generał wielkodusznie wybacza! On tylko oczekuje, że Helski z rodziną, chodząc po pustych polach i zrujnowanym gospodarstwie uzna w końcu jego dobroć i wielkoduszność!
Dwa lata wcześniej, w tej samej księgarni, Chłop i Generał stanęli po raz pierwszy twarzą w twarz. Generał, podobnie jak feralnego wtorku, podpisywał książkę i rozdawał autografy. Stanisław Helski podszedł do stołu. „A gdzie książka?” – zapytał uśmiechnięty Generał. “Nie stać mnie na książki, od kiedy mnie pan zrujnował” – padła mało dyplomatyczna odpowiedź. Generał potraktował ją jako żart: „Ach, nie szkodzi, oto prezent dla pana” i ręka zamachnęła się do podpisu. „Pański podpis nie jest mi dzisiaj potrzebny. Potrzebowałem go w 1982 roku. Dzisiaj ja panu przyniosłem coś z moim podpisem”. I wręczył zdumionemu Generałowie petycję do Sejmu, datowaną w 1986 roku, domagającą się postawienia Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu.
Minęły dwa lata. Generał nie znalazł czasu, żeby odpowiedzieć na oskarżenia chłopa, którego zrujnował i zniszczył, sprowadzając jego rodzinę do skrajnego ubóstwa. Cóż by to było, gdyby Jaruzelski nagle zaczął odpisywać tym wszystkim Polakom, którzy czynią go odpowiedzialnym za ich parszywy los? Czy miałby wówczas czas na „wieczory autorskie”, „promocje” i odgrywanie roli „Europejczyka”? To znacznie łatwiej i wygodniej WYBACZYĆ wszystkim, a samemu zająć się fałszowaniem historii, na której sąd można się spokojnie oddać.
Stanisław Helski nie ma zaufania do werdyktu historii tworzonej przez Generała Jaruzelskiego. Tylko wtedy, gdy już wyczerpał WSZELKIE MOŻLIWE DROGI PRAWNE, postanowił w tak dramatyczny sposób zaprotestować przeciwko demonstracji cynizmu i pogardy dla milionów Polaków, jaką okazuje człowiek, na którego rękach jest krew wielu ludzi oraz ruina i bieda tysięcy. Kamień z Kobylej Głowy miał tylko uzmysłowić Generałowi, że nie wszyscy Polacy już o wszystkim zapomnieli, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których pamiętają, a o których Wojciech Jaruzelski dawno zapomniał w swoich książkach.