– My, Polacy byliśmy i w dalszym ciągu jesteśmy narodem katolickim, a mimo to nie mamy w hymnie odwołania do Boga. W naszym godle nie ma krzyża, a konstytucja jest pozbawiona „Invocatio Dei” – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. dr. hab. Marek Kornat (Historyk, prof. PAN i UKSW).
Dlaczego w polskim hymnie nie ma ani jednego odwołania do Pana Boga?
„Mazurek Dąbrowskiego” wyrósł z dziedzictwa oświecenia, które charakteryzowało polski patriotyzm doby porozbiorowej. Wyróżniał się on zdystansowanym nastawieniem do dziedzictwa Polski katolickiej, czyli „córki Kościoła” i państwa szczycącego się ideą „Polonia Semper Fidelis”. Mówiąc wprost: ci, którzy podnieśli sztandar walki o niepodległość naszej ojczyzny bardziej ufali w ziemskie siły niż w pomoc z nieba. Ich zdaniem bardziej realne skutki dla Polski mogła przynieść pomoc Francji i dlatego odwoływali się w swej znacznej części do nauki jakobinów, a nie do nauki Jezusa Chrystusa.
Jaką rolę w tworzeniu hymnu odegrała masoneria?
Biorąc pod uwagę, że Józef Wybicki – autor polskiego hymnu – był wolnomularzem odpowiedź jest prosta: ogromną. Stworzył on bowiem tekst, który całkowicie abstrahuje od instancji wyższych niż ziemskie, co dla wielu polskich katolików jest problemem.
Może więc najwyższy czas zmienić hymn?
Niestety, ale w mojej ocenie dzisiaj nie możemy tego zrobić!
Dlaczego?
Z prostego powodu: to właśnie „Mazurek Dąbrowskiego” prowadził polskich żołnierzy na wszystkich frontach przez 220 lat. Z tymi słowami na ustach ginęli polscy patrioci. Nie możemy o tym zapomnieć i właśnie dlatego uważam, że nie możemy zmienić hymnu. To tak, jakbyśmy powiedzieli, że należy zmienić biało-czerwoną flagę na zielono-niebieską i zakomunikowali, że od teraz to są polskie barwy narodowe. Nie jestem w stanie sobie czegoś takiego wyobrazić.
Jak „Mazurek Dąbrowskiego” stał się hymnem Polski?
Stało się to na mocy rozporządzenia, jakie 26 lutego 1927 r. wydał ówczesny minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj Składkowski. Podkreślam: wybór „Mazurka Dąbrowskiego” na hymn Polski nie odbył się na zasadzie głosowania w Sejmie. Nie było żadnej ustawy, ani żadnej debaty. To rozporządzeniem ministerialnym ustalono hymn Rzeczypospolitej.
Warto podkreślić również, że w latach dwudziestych do miana hymnu Polski kandydowały przynajmniej cztery pieśni: „Bogurodzica”, „Rota”, „Boże, coś Polskę” i właśnie „Mazurek Dąbrowskiego”.
Piłsudczycy nie mieli najmniejszych wątpliwości, że możliwa jest tylko i wyłącznie ta ostatnia opcja i stąd taka a nie inna decyzja.
Skąd ta decyzja? Dlaczego kwestia hymnu została rozstrzygnięta rozporządzeniem? Dlaczego nie „postawiono” np. na „Boże, coś Polskę”?
Jeśli chodzi o hymn „Boże, coś Polskę”, to powstał on w czasach, kiedy na mocy uchwał kongresu wiedeńskiego i jego aktu końcowego proklamowane zostało utworzenie Królestwa Polskiego pod berłem Aleksandra I. W rzeczywistości był to de facto reżim ustanawiający wieczystą, czyli nierozerwalną unię dynastyczną.
Kluczowa fraza pierwotnej wersji hymnu „Boże, coś Polskę” nie brzmiała wówczas „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie”, tylko „Naszego Króla pobłogosław Panie”, czyli Polacy śpiewali, żeby pobłogosławić Aleksandra I.
Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć mało znaną w Polsce historię. Polscy patrioci na początku XIX wieku chcieli wznieść na cześć Aleksandra I łuk triumfalny w Warszawie. Car odpowiedział jednak, żeby nie budować dla niego żadnego pomnika, tylko nakazał wybudowanie kościoła katolickiego i nadanie mu imienia św. Aleksandra, i w ten sposób uczcić Chrystusa Pana, a nie jego – zwykłego człowieka. To bardzo piękna odpowiedź godna katolika, mimo że car po pierwsze był prawosławnym, a po drugie: doszedł do władzy poprzez spisek polegający na zabójstwie swojego ojca – Pawła I.
Wracając jednak do Pańskiego pytania. Pierwsze próby uregulowania sprawy polskiego hymnu miały miejsce w 1919 roku, kiedy rozpoczęły się debaty wokół Konstytucji II Rzeczypospolitej. Wtedy to postanowiono śladem innych krajów rozwiązać tę kwestię. Wcześniej problem ten nie mógł być rozstrzygany , bo nie mieliśmy niepodległości.
Poza tym, trzeba pamiętać, że dopiero po zakończeniu I Wojny Światowej kraje Europy zaczęły regulować ustawami sprawy związane z symbolami narodowymi: godło, flagę, hymn. Wtedy również na wzór Francji inne kraje zainicjowały urządzanie na swoim terytorium Grobów Nieznanego Żołnierza.
Niestety w II RP nigdy nie udało się przeprowadzić sejmowego głosowania w sprawie hymnu i innych symboli narodowych. Jestem przekonany, że gdyby w latach 1919-1922 doszło do głosowania, to najpewniej „Boże coś Polskę” wybrano by na hymn, choćby dlatego że to stronnictwa narodowo-demokratyczne i centrowo-prawicowe miały przewagę.
Dlaczego jednak nie doszło do takiego głosowania? Czy niechętny był mu Józef Piłsudski?
Nawet jeśli tak było i Piłsudski blokowałby rozstrzygnięcie w sprawie hymnu, to pamiętajmy, że izba poselska niejednokrotnie stanowczo występowała przeciwko niemu i jestem przekonany, że w tym wypadku stałoby się tak samo. Niestety prowadzone w tej kwestii działania polskich parlamentarzystów zakończyły się bez jakiejkolwiek konkluzji i zaraz po zamachu majowym, jak wspominałem, zwykłym rozporządzeniem minister spraw wewnętrznych ustalił, że to „Mazurek Dąbrowskiego” jest hymnem Polski i tak pozostało do dziś.
Trzeba również powiedzieć, że takie rozwiązanie – ustalenie hymnu na mocy rozporządzenia – stanowiło rozwiązanie problemów praktycznych. Podam przykład: proszę sobie wyobrazić sytuację, że do Polski przyjeżdża obcy mąż stanu i należy go powitać hymnem. Co wówczas ma zagrać orkiestra? Nie mogło być dowolności. Nie mogło być sytuacji, że jeden komendant orkiestry zarządza granie „Boże, coś Polskę”, a inny „Mazurka Dąbrowskiego”. W związku z tym, że decyzja Składkowskiego, mimo że kontrowersyjna, uregulowała ów problem.
A jak wyglądała sprawa polskiego godła? Czy ona została załatwiona w podobny sposób – rozporządzeniem?
W przypadku godła było nieco inaczej. I tu odpowiada za nią prezydent Ignacy Mościcki. Jego decyzja również z 1927 roku sprawiła, że zniknął z korony orła krzyż…
Na mocy dekretu prezydenta Mościckiego z 1927 roku z polskiego godła została usunięta zamknięta korona zwieńczona krzyżem – symbol suwerenności. Zastąpił ją otwarty diadem piastowski. Z kolei orzeł ze skrzydłami wzbijającymi się ku górze został zastąpiony orłem obecnym.
Gdy nowe godło zostało opublikowane mówiono, mam tu na myśli czynniki rządowe, że jest to nawiązanie do Zjazdu Gnieźnieńskiego, a otwarta korona symbolizuje diadem, który został włożony na głowę Bolesława Chrobrego przez Ottona III. Jak tłumaczyli piłsudczycy „nowa korona” miała przypominać czasy świetności i wielkości Polski, a nie okres klęsk i rozczarowań, jakim miały być czasy królów elekcyjnych noszących koronę zamkniętą z krzyżem.
Przypomnę jednak, że w rozumieniu heraldyki i treści ideowych sztuki jest zupełnie odwrotnie. Tylko korona zamknięta zwieńczona krzyżem jest wyrazicielką suwerenności państwa. Inne tłumaczenie jest raczej „pomieszaniem z poplątaniem”.
Czy można zatem postawić tezę, że obóz piłsudczyków w II RP, który to jest, bardzo często słusznie, oskarżany o współpracę z masonerią kierował się dziedzictwem myśli oświeceniowej?
Stosunki piłsudczyków z wolnomularstwem były co najmniej powikłane. Józef Piłsudski na pewno nie należał do żadnej z lóż masońskich [skąd ta pewność?? MD] , czego niestety nie można powiedzieć o innych osobach z jego obozu. Nie można jednak stawiać tezy, że piłsudczycy afirmowali masonerię. Wręcz przeciwnie! W 1938 roku, czyli 3 lata po śmierci marszałka prezydent Mościcki rozwiązał wszystkie działające w Polsce stowarzyszenia wolnomularskie i zabronił pod karą więzienia przynależności do nich. Niestety trwały one nadal jako „tajne” organizacje, o czym dzisiaj wiemy.
Był to swego rodzaju fenomen – Polska pozostała jednym z bardzo, ale to bardzo niewielu krajów na świecie, gdzie głowa państwa dekretem, czyli aktem równym ustawie, zniosła wolnomularstwo, a w każdym razie zabroniła jego jawnej działalności.
Wydaje mi się, że dużo ważniejsze niż masoneria było wówczas coś innego. Mam tu na myśli zjawisko licznych wśród piłsudczyków postaw indyferentyzmu religijnego. Tutaj doszukiwałbym się decyzji w sprawie wyboru „Mazurka Dąbrowskiego” na hymn Polski i usunięcia krzyża z naszego godła.
Jestem przekonany, że gdyby nie dekret prezydenta Mościckiego z 1927 o zmianie godła, to krzyż wieńczący koronę przetrwałoby na nim co najmniej do roku 1939 i to komuniści musieliby go stamtąd usunąć, w związku z czym dzisiaj automatycznie dużo łatwiej byłoby go przywrócić. Niestety tak się nie stało. Przy sposobności debaty konstytucyjnej może trzeba zdobyć się na nową debatę w sprawie przywrócenia korony z krzyżem – symbolem wiary i katolickiej tożsamości naszego narodu.
Czy nie jest to swego rodzaju groteska?
Raczej paradoks. My, Polacy byliśmy i w dalszym ciągu jesteśmy narodem katolickim, a mimo to nie mamy w hymnie odwołania do Boga. W naszym godle nie ma krzyża, a konstytucja jest pozbawiona „Invocatio Dei”. Preambuła naszej obecnej ustawy zasadniczej została bowiem stworzona przez bardzo postępowego katolika Stefana Wilkanowicza związanego ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, który podsunął Tadeuszowi Mazowieckiemu pomysł stworzenia Preambuły. Mówi ona wprost, że jedni Polacy czerpią wartości z dziedzictwa chrześcijaństwa, a inni nie i w związku z tym wszystko jest OK.
Tymczasem preambuła nie polega na tym, żeby stwierdzać takie banały. To, że ludzie niewierzący też mogą być uczciwi jest dla mnie czymś oczywistym. Nie o to chodzi, żeby o tym mówić i zapisywać to w ustawie zasadniczej.
Chodzi o to, że preambuła Konstytucji powinna wyrażać odwołanie ustawodawcy do nadprzyrodzonego porządku i do Tego, który jest Panem historii. Niemiecka ustawa zasadnicza, która jest autorstwa Konrada Adenauera i jego doradców mówi krótko i prosto: „My, Niemcy, mając świadomość swojej odpowiedzialności przed Bogiem i ludźmi… itd.”. Ustawa zasadnicza w Niemczech mówi w pierwszych słowach, że ci, którzy będą ją zachowywać i stosować, stwierdzają z całą mocą, że odwołują się do Boga. W polskiej Konstytucji tego nie ma.
Czy my – polscy katolicy – jesteśmy w stanie wygrać dzisiaj batalię o symbole narodowe?
Batalia w tej sprawie trwa od lat. Ciekawym jest jednak to, że dopiero od kilkunastu ostatnich lat obserwujemy przedstawianie jej jako jakiegoś bardzo poważnego i niezwykle groźnego konfliktu światopoglądowego. Siły, które od lat atakują opcję katolicką bardzo często wykorzystują w tej walce kłamstwa, szyderstwa i zwykłe donosy do zagranicznych kolegów. Zarzucają nam tworzenie państwa wyznaniowego. Musimy jednak bronić naszej tożsamości! Nie możemy dać się zakrzyczeć ani zastraszyć.
Nie możemy dopuścić do powtórki z grudnia 1989 roku, kiedy to w Polsce nowelizowano konstytucję. Przywrócono wówczas nazwę państwa „Rzeczpospolita Polska”, zniesiono PRL a także przegłosowano powrót „Orła w koronie” do polskiego godła. Wtedy to poseł Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Marek Jurek stanął na mównicy sejmowej i złożył wniosek o przywrócenie do godła również krzyża. Został za to gwałtownie skontrowany przez Bronisława Geremka i jego kolegów, przez co jego wniosek ostatecznie upadł. Co gorsza z całego OKP, który liczył wówczas 161 posłów jedynie kilku zagłosowało za krzyżem…
Rok 1989. Rzekome obalenie komuny okazało się ostatecznym obaleniem Solidarności.
Młodszemu pokoleniu przypominam, że powstała w 1980 roku Solidarność była masowym ruchem antykomunistycznym zdelegalizowanym przez komunistycznego generała Jaruzelskiego na początku stanu wojennego.
Niestety, jej reaktywacja nigdy nie nastąpiła. Został natomiast zarejestrowany nowy związek pod tą samą nazwą kierowany już w pełni przez tajnych i jawnych współpracowników reżimu komunistycznego. Od tamtej pory nowa Solidarność pełniła już tylko rolę parawanu.
Zasadnicza zmiana kierunku politycznego nastąpiła w roku 1985 po spotkaniu Jaruzelskiego z przedstawicielami “Bestii” w USA. W roku 1988. agentura sowiecka w Polsce, będąca już wówczas w trakcie zmiany politycznej orientacji wydała zgodę na rejestrację fundacji Sorosa i przyśpieszyła przygotowania do operacji Okrągły Stół. W trakcie wylewnych, zakrapianych alkoholem rozmów pomiędzy komunistami a komunistami w asyście agentury różnej proweniencji i asyście użytecznych idiotów dokonał się spektakularny powrót do polityki odstawionej od koryta w 1968 roku, żydokomuny. Potem były wybory w wyniku których w kontraktowym Sejmie miało teoretycznie znaleźć się 35% Polaków. W praktyce, po latach, okazywali się nierzadko zakontraktowanymi kapusiami albo lojalnymi kolaborantami powiązanej z zagranicą lewicy.
Ilu posłów posiada w sejmie III RP polska mniejszość?
Niewielu. Większość w sposób jawny wyznaje antypolską rację stanu akceptując po kolei wszystkie rozłożone w czasie punkty planu prowadzącego do Wielkiego Resetu. Polski głupiec odczuwa już wyraźnie pierwsze skutki reżyserowanej katastrofy, lecz wciąż nie dostrzega prawdziwych przyczyn dokonując pozornego wyboru pomiędzy jedną a drugą targowicą. Obydwie płaszczą się codziennie przed pogańskim bałwanem NWO. Sytuacja przypomina demoniczną groteskę: jedna targowica wypełzając gorliwie przed szereg, zgadza się na wszystko, druga “opozycyjna” pokazując wyjście awaryjne, wskazuje na tego samego bałwana.
======================================
komentarz: CzarnaLimuzyna
Ostatnio jedna osoba zapytała mnie dlaczego wracam do przeszłości. Odpowiedziałem cytując klasyka: “zła historia jest matka złej polityki”. Zła historia tzn. historia zafałszowana, niezrozumiana, niedopowiedziana, sprzyja złym powtórkom.
Historia, która wiecznie się powtarza.
Naród, który akceptuje w polityce przestępców najgorszych- zdrajców oraz zwykłych przestępców pośród których są złodzieje i mordercy, taki naród zasługuje na swój marny los
Czy ludzie wolni podzielą los głupców i niewolników? Oto jest pytanie.
Agnieszka Piwar: W lipcu wspominamy rocznicę męczeńskiej śmierci Mikołaja II Romanowa. Jakie konsekwencje wynikły z zamordowania Cara Rosji?
Protosingel Hiob (Kadyło) – Tak, w nocy z 16 na 17 lipca mijają już 104 lata od tego strasznego wydarzenia, które zmieniło historię Rosji i historię całego świata. I chociaż jest to ono kluczowe dla zrozumienia tego, co się działo przez ostatnie 100 lat w Rosji, nadal nie doczekało się pełnego zgłębienia i zrozumienia, nie tylko na świecie, ale również w samej Rosji. Oczywiście wiele napisano o politycznej, czy historycznej stronie śmierci Św. Rodziny Carskiej, w zasadzie odtworzono okoliczności śmierci Śww. Męczenników. Bez żadnej wątpliwości znane są fakty, które rzucają światło na to straszne zabójstwo, znany jest skład osobowy oprawców, ich nazwiska, jak na przykład nazwisko dowodzącego egzekucją Jankiela Jurowskiego, Szai Gołoszczokina, który dowodził paleniem ciał Męczenników i Jakowa Swierdłowa, który w dość tajemniczych okolicznościach organizował całe morderstwo, znane są napisy, pozostawione przez oprawców na ścianach piwnicy i wyjaśniona została ich treść. To, i wszystkie inne okoliczności pozwalają zrozumieć, co się wtedy stało. Zrozumieć nie tylko na płaszczyźnie historycznej, czy politycznej – to nie jest bardzo trudne – ale na płaszczyźnie duchowej. Jak powiedziałem, jest to wydarzenie kluczowe w najnowszych dziejach historii Rosji i historii świata. Historii świata – gdyż został zamordowany ostatni władca chrześcijański, posiadający realną władzę w swoich rękach, którą sprawował z Bożej łaski, z cerkiewnym, Bożym namaszczeniem, nie zwykły prezydent czy konstytucyjny król, ale władca absolutny pobłogosławiony przez Boga i Jego mocą sprawujący swoje rządy. Historii zaś Rosji – gdyż do momentu morderstwa na Pomazanniku Bożym można mówić jeszcze o Rosji, już objętej paroksyzmem rewolucji, bolszewizującej się, ale Rosji; zaś pod morderstwie Św. Rodziny Carskiej można mówić już tylko o Sowiecji, rosyjskojęzycznej, ale bolszewickiej i bluźnierczej. Co prawda zewnętrzna forma, by tak rzec – ciało imperium ze stolicą w Moskwie niewiele się zmieniło, ale zmieniła się, i to całkowicie, jego treść społeczna i duchowa. Rosja cara Mikołaja (ze wszystkimi ludzkimi słabościami) była krajem chrześcijańskim prawosławnym, z cerkwią państwową, z oficjalnym państwowym kultem Świętej Trójcy, Najświętszej Bogurodzicy i Świętych, którym cześć oddawał cesarz – ojciec narodu wierzącego, zaś Sowiecja – stała się zbrodniczym, demonicznym imperium, które w pierwszym rzędzie wymordowało rosyjskie chrześcijańskie, prawosławne elity – tysiące biskupów, kapłanów i mnichów, zaś po wymordowaniu milionów Rosjan, Ukraińców i Białorusinów zaczęła mordować i terroryzować okoliczne narody, w tym również Polaków.
Dlatego tych dwóch organizmów – Rosji i Sowiecji, mimo iż zajmowały to samo terytorium nie wolno mieszać ze sobą. Z duchowego punktu widzenia to są dwa różne, całkowicie przeciwstawne porządki. Mieszanie ich, nagminnie dzisiaj praktykowane w Polsce (przez tych, chcą udowadniać, że „Rosja zawsze była zła”) i w dzisiejszej Rosji (przez tych, chcą udowadniać, że „Sowiety nie były złe, w głębi serca to była nasza stara Ruś”) – z duchowego punktu widzenia jest nieprawdą i fałszem. Te dwa porządki rozdziela całkowicie i zupełnie męczeństwo Cara Mikołaja II i jego Rodziny.
Bezpośrednią konsekwencją abdykacji i męczeństwa Cara Mikołaja były oceany krwi, które zalały ziemię rosyjską i okoliczne ziemie. Dla prostego narodu rosyjskiego, który, jak każdy prosty naród, nie myślał dogmatycznie, ale przeżywał rzeczywistość emocjonalnie, car był bezpośrednim reprezentantem, jakby wcieleniem (nie w sensie dogmatycznym, a symbolicznym) Boga na ziemi. Miłość do niego płynęła z ludowej miłości do Boga; zaufanie – z zaufania, które lud zawsze ma wobec Boga; wiara w jego potęgę – z wiary we wszechmoc Boga. Gdy zewnętrzne wobec Rosji moce duchowe i polityczne, posługując się naiwnością ludu i zepsuciem rosyjskich elit zdołały najpierw doprowadzić do abdykacji cara, a potem go zamordować – dla ludu był to szok. Prości ludzie nie byli w stanie dogłębnie zanalizować tego, co się stało, tym bardziej, że znajdowali się pod presją propagandy, w warunkach terroru i wojny domowej. Dlatego dla wielu prostych ludzi śmierć cara, śmierć męczeńska biskupów i kapłanów, których kochali, którym ufali i którym wierzyli – była jak śmierć Boga. Lub jak dowód na to, że Go nie ma. Od tego momentu zaczęły się realizować w Rosji słowa Dostojewskiego – „jeśli Boga nie ma, wszystko wolno”. Popłynęła krew i to w tak straszny sposób, że my w Polsce i w dzisiejszych czasach nie jesteśmy sobie w stanie tego wyobrazić. Pisze o tym na przykład w swoich wspomnieniach książę Żewachow, w czasach carskich wiceprokurator Świętego Synodu. Opisów zbrodni bolszewickich, na przykład w Kijowie – gdzie rozbijano głowy ofiar młotami, wyciągano mózgi i składowano je pod podłogą w siedzibie CzK, albo w Odessie, gdzie żywych ludzi powoli wkładano do rozpalonego pieca, począwszy od nóg, by mogli poczuć przed śmiercią zapach palonego swojego ciała – czy w wielu innych miejscach, gdzie z największą wymyślnością, bardzo powoli, nabijano mnichów na pal, czy żywcem wyciągano ludziom żyły patrząc im z sadystyczną radością w oczy – a jest to tylko niewielka część tych opisów – po prostu nie da się czytać. W swoim planowym i sadystycznym wyniszczaniu narodu rosyjskiego bolszewicy osiągnęli najbardziej przepaściste głębie demoniczności. I, jak pisze książę Żewachow, większość nazwisk komisarzy dowodzących terrorem, nie była rosyjska. Lenin, który przecież sam również miał nierosyjskie pochodzenie, powiedział: „niech zginie nawet 90% narodu rosyjskiego, byleby w momencie rewolucji światowej zostało przynajmniej 10%”.
Mikołaj II jest świętym Cerkwi Prawosławnej. Co było przesłanką do kanonizacji?
– Św. Męczennik Car Mikołaj i jego Rodzina byli kanonizowani dwu, a nawet trzykrotnie. Najpierw nieoficjalnie przez Cerkiew serbską w 1938 roku, za przyczyną wielkiego świętego naszych czasów, św. Mikołaja Serbskiego (Velimirovicia) potem zaś już na początku lat 80-tych zeszłego stulecia przez rosyjską Cerkiew Zagraniczną. Była to cerkiew, która powstała na emigracji, w Sremskich Karlovcach w Serbii, gdzie zebrali się biskupi, którzy uciekli przed bolszewickimi prześladowaniami za granicę. Była to cerkiew antymodernistyczna i pryncypialnie antykomunistyczna. Car Mikołaj został przez nią kanonizowany za swoją męczeńską śmierć za Chrystusa, na którą jako pomazannik Boży szedł świadomie i przyniósł jako ofiarę za swój wpadający w otchłań apostazji i bezbożnictwa naród. W dziennikach cara Mikołaja jest zapis: „jeśli konieczna jest ofiara za ratunek Rosji, ja będę tą ofiarą”.
Jeszcze raz car Mikołaj był kanonizowany przez Patriarchat Moskiewski w 2000 roku. Cerkiew Zagraniczna i Patriarchat Moskiewski nie znajdowały się wtedy w łączności kanonicznej, jako hierarchie reprezentujące zasadniczo dwie różne orientacje porewolucyjne – z jednej strony antykomunistyczno-antymodernistyczną (dzisiaj powiedzielibyśmy – antyglobalistyczną) i z drugiej modernistyczną, lojalistyczną wobec Sowiecji, tak zwaną sergiańską (od metropolity Sergiusza Stragorodskiego który w 1927 roku podjął otwartą i oficjalną współpracę z władzą bolszewicką).
Powtórna kanonizacja, to jest kanonizacja w Patriarchacie Moskiewskim, nie odbyła się bez głosów sprzeciwu, nawet ze strony biskupów. Niestety, Sowieci swoją propagandą tak dalece splugawili osobę Św. Męczennika w oczach ludzi sowieckich, że ulegali temu również niektórzy duchowni. Jednak cuda, które się działy w Rosji na skutek modlitw do Śww. Męczenników, mirotoczywe ikony i objawienia, były niepodważalne i nikt nie mógł się im skutecznie sprzeciwić. Ale Patriarchat Moskiewski nie kanonizował Św. Rodziny Carskiej jako męczenników, nie uznał ich śmierci za śmierć za Chrystusa, a jako „strastotierpców” (w polskim dość niezgrabnym tłumaczeniu jako „cierpiętników”), czyli kogoś, kto przez całe życie niósł pobożnie wszelkiego rodzaju cierpienia, ale nie zginął śmiercią męczeńską za Chrystusa. Mimo to lud jednak najczęściej nazywa świętych męczennikami, bo nie jest jasne, dlaczego synod Patriarchatu Moskiewskiego tak postanowił. Jednym z przypuszczeń, które się nasuwa jest to, że synod chciał po prostu przemilczeć temat rytualnego charakteru śmierci Carskiej Rodziny, o którym to charakterze wiadomo już od samego początku (dowody były odkryte przez śledczych z białej armii jeszcze w latach 1918-1919, byli oni na miejscu zdarzenia w około dwa tygodnie po samej tragedii).
Z jakimi największymi problemami borykał się Car Mikołaj II za swojego panowania?
– Historycy szeroko opisali polityczne aspekty rządów Cara Mikołaja. Ja zwróciłbym uwagę na jeden fakt, o którym pisze się mało, a w Polsce świadomość jego jest nikła. Chodzi o całkowite osamotnienie Św. Cara Męczennika i jego Rodziny. Odziedziczył on Rosję u szczytu potęgi, którą chciał zachować i umocnić. Wbrew temu, co dzisiaj najczęściej myślelibyśmy w Polsce, Rosja carska była bardzo swobodnym krajem, w którym cenzura działała słabo, a aparat represji był stosunkowo miękki. Na przykład w niektórych kręgach drukowano wówczas pocztówki, w których car Mikołaj przedstawiany był jako kogut ofiarny: był narysowany kogut ofiarny z głową cara w koronie, trzymany za nogi przez człowieka w chałacie i kapeluszu. Takie coś funkcjonowało wtedy w obiegu! W naszych „demokratycznych” czasach byłoby to nie do pomyślenia. A przecież i czysto rosyjskie elity już w latach 60-tych XIX wieku chwaliły się i szczyciły swoją nieznajomością Prawosławia, niechęcią do cerkwi, wyśmiewały cara, carycę, wiarę, chciały być zachodnie, francuskie, republikańskie i wolnomyślicielskie. Prosty zaś naród, w sytuacji niezwykle dynamicznego rozwoju gospodarczego i uprzemysłowienia Rosji pod rządami Cara Mikołaja, coraz bardziej był podatny na propagandę komunistyczną. Od ducha buntu nie byli wolni też nawet członkowie rodziny Romanowów, krewni cara. Niejeden z nich był związany z masonerią, jak na przykład wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, który później uczestniczył w obaleniu cara. Masowo produkowano to, co dzisiaj nazywamy fake newsami, o carze, o carycy, o jej rzekomych romansach z Grigorijem Rasputinem, rzeczy ekstremalnie obraźliwe i nieprawdziwe. Ale to był początek XX wieku i prości ludzie święcie wierzyli w pisane słowo, może i bardziej, niż dzisiaj narody wierzą w telewizyjną propagandę, więc gdy otrzymywali pisanе komunistyczne, antycarskie paszkwile, nietrudno ich było zbuntować.
Car był więc człowiekiem otoczonym przez podburzany naród i ciągłą krytykę niezadowolonych z jego pobożności, prostoty, rodzinności i sumienności Romanowów. Jakim był człowiekiem z natury, widać wyraźnie w korespondencji między nim, a Carycą Aleksandrą, przed kilku laty ukazała się ona po polsku. Car i Caryca nie byli ludźmi rautów, salonów i dworskich intryg. Popierali monarchię, tradycję, wiarę, cerkiew, rodzinę. To budziło niezadowolenie zepsutej wolnomyślicielstwem Rodziny Romanowów. Car pisał w swoich dziennikach – „my chcemy wielkości Rosji, a oni chcą mocnych wrażeń”. Ten stan ducha narodu doprowadził do abdykacji Cara. W przejmujący sposób opisuje to księżna Natalia Urusowa w swoich wspomnieniach Macierzyński płacz Świętej Rusi: po abdykacji cara zapanował chaos, pijane żołdactwo tygodniami wchodziło na dzwonnice cerkiewne i biło w dzwony, kapłani uroczyście czytali akt abdykacji z ambon, ku powszechnej radości większości ludzi, hierarchia cerkiewna już na drugi dzień usunęła w całym kraju wszelkie wspomnienia liturgiczne o cesarzu z cerkiewnych nabożeństw, wszyscy „świętowali wolność”… A dosłownie chwilę potem, zaraz po tej radości, jak opisuje księżna, popłynęły łzy i krew dokładnie tych samych ludzi, którzy przecież złamali przysięgę składaną na wierność carowi. Nie zrozumieli, że nie buntują się przeciwko politykowi ubranemu w „śmieszne, starodawne ubrania”, a przeciwko Bożemu pomazannikowi, który nosił na sobie moc powstrzymywania sił demonicznych.
Niektórzy zarzucają carowi, że był zbyt łagodny. Oczywiście wedle ludzkiej logiki łatwo sądzić i to 100 lat po tamtych wydarzeniach. Car jednak doskonale zdawał sobie sprawę ze stanu rzeczy, z nastrojów społecznych i z nastrojów w elitach i w wyższym duchowieństwie, które w dużej mierze było przesiąknięte duchem modernizmu i republikanizmu. Wiedział bardzo dobrze, że zduszenie narastającego buntu byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby on sam przelał rzeki ludzkiej krwi. Rozumiał doskonale, że gdyby to uczynił, tak, czy inaczej oznaczałoby to koniec monarchii w Rosji, bo monarchia tym się różni od tyranii, że nie może ona stać na krwi, a tylko na dobrowolnym posłuszeństwie, wynikającym z wiary w Boga i w ustanowiony przez Boga porządek. Nie wybrał więc car drogi terroru, a usiłował utrzymać monarchię, umacniając cerkiew, tradycję, rodzinę, wiarę ludu i pokładając nadzieję w Bogu. Zrobił to z przekonaniem, że jeśli miałaby się przelać czyjaś krew, to raczej jego, niż narodu. I tak się stało.
Został zmuszony do abdykacji na progu zwycięstwa, tuż przed wielką i decydującą o losach I wojny światowej ofensywą, która bez wątpienia zakończyłaby się zwycięstwem Rosji, gdyż jej przewaga na wiosnę 1917 roku na froncie wschodnim była ogromna. Car został zdradzony przez najbliższych mu generałów (większość z nich zginęła potem z rąk bolszewików) i krewnych. W dniu abdykacji napisał w swoich dziennikach słynne słowa: „Dookoła zdrada, tchórzostwo i kłamstwo”. I został zamordowany wraz z całą rodziną również w samotności, opuszczony przez własny naród. Często podkreślał, że urodził się 19 maja, w dzień pamięci św. Sprawiedliwego Hioba – i rzeczywiście stał się Hiobem naszych czasów, człowiekiem, który miał wszystko i oddał wszystko, by przynajmniej mistycznie ratować własny naród, skoro się nie dało tego uczynić politycznie.
A mimo to w postbolszewickiej propagandzie, w dzisiejszej Rosji, często można usłyszeć o „Mikołaju Krwawym”. Ba, takie słowa można było usłyszeć z ust najwyższych przedstawicieli obecnej władzy rosyjskiej.
Spotykam się z opiniami, że za caratu był ucisk i straszne rozwarstwienie społeczne, co spowodowało, że lud chętnie dołączył do bolszewików i dał się podburzyć przeciwko Carowi. Pewien Rosjanin, z wykształcenia profesor historii, w prywatnej rozmowie wyznał mi kiedyś, że jest komunistą, bo dzięki temu systemowi jego dziadek – prosty człowiek z nizin – osiągnął niesamowity awans społeczny. Jak Ojciec skomentuje taką argumentację?
– Cóż, na pewno Rosja cara Mikołaja nie była krajem po ludzku doskonałym. Ale czy w ogóle można porównywać „ucisk” w czasach carskich i sadystyczno-satanistyczny terror bolszewicki? Historie zaś bywają różne. Ja znam na przykład takie – jak ludzie pochodzący z arystokracji w wyniku rewolucji tracili wszystko – pracę, majątek, szacunek społeczny, życie, a nawet nazwiska – gdyż musieli je zmieniać i kupować fałszywe dokumenty, by przeżyć, a dzieciom i wnukom nie wolno było odkryć prawdy, bo to oznaczało śmierć. W trakcie każdej zawieruchy historycznej są jednostki, które materialnie i społecznie zyskują i te, które tracą. I jest jasne, że ci, którzy zyskali w wyniku rewolucji, i ich potomkowie, będą jej wierni. To jest nam znane również w dzisiejszej Polsce. Jednak trzeba zapytać, jaka była cena tego, że Pani znajomy profesor, a raczej jego dziadek, wspiął się na wyżyny społeczne? Cena była taka, że bolszewicy stworzyli z narodu rosyjskiego naród sowiecki, gdyż ci Rosjanie, którzy się sprzeciwiali, zostali albo zamordowani, albo uciekli za granicę. A ci, co zostali, albo popierali zbrodnie bolszewików, albo nauczyli się milczeć, nie tylko przed przyjaciółmi, dziećmi, ale często i sami przed sobą. Bolszewicy zdołali więc całkowicie przeformatować naród. Tak, etnicznie pozostał on ten sam, ale nie duchowo. Radować się z awansu społecznego dziadka, gdy się chodzi szerokimi ulicami Moskwy, pod którymi leży gruz ze zburzonych świątyń, czy wysiada się na pięknej stacji metra, zdobionej mozaikami wydartymi ze ścian zrównanych z ziemią cerkwi, albo się jedzie na daczę (mówię obrazowo), która stoi na kościach tysięcy pomordowanych ludzi – może tylko człowiek, który „takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. W momencie wybuchu rewolucji w Rosji było ponad 150 milionów ludzi. Dzisiaj, według oficjalnych danych, jest również tyle (nieoficjalne mówi się o mniejszych cyfrach). Po 100 latach! Gdyby nie rewolucja i rządy bolszewików, bo przecież również oni dowodzili w bardzo określony sposób armią sowiecką w II wojnie światowej, dzisiaj, wedle szacunków demografów, w Rosji żyłoby 800-900 milionów ludzi. Dopiero te liczby uzmysławiają nam skalę katastrofy, która została tam przeprowadzona.
Jeśli ktoś po tym wszystkim mówi, że jest komunistą, bo jego dziadek społecznie awansował, i to ktoś, kto jest, jako profesor, człowiekiem elity – to tylko dowodzi, że „robota” bolszewicka przyniosła zamierzone skutki i mentalność takiego człowieka, chociaż jest profesorem, pozostała prostacka, dokładnie taka, jakiej chcieli komuniści, jak chciał Lejba Bronsztajn, czyli Lew Trocki, gdy mówił – rzucimy Rosjan na kolana i uczynimy z nich białych murzynów.
Wydaje się jednak, że we współczesnej Rosji nastąpiła pewna rehabilitacja zamordowanych Romanowów. Kilka lat temu wraz z Międzynarodowym Motocyklowym Rajdem Katyńskim dotarłam do uroczyska Ganina Jama, gdzie zbudowano Monaster Świętych Męczenników Carskich. Rosjanie wyraźnie się wtedy ucieszyli, że Polacy nawiedzili miejsce poświęcone Mikołajowi II i jego rodzinie. Czy Ojca zdaniem faktycznie nastąpiła rehabilitacja Carskiej Rodziny i pozostałych Ofiar komunizmu?
– To jest pytanie, na które trudno dać jednoznaczną i ostateczną odpowiedź, gdyż sięga ono głębi duszy rosyjskiej. Oczywiście, na poziomie oficjalnym, by tak rzec – sądowym, na poziomie cerkiewnym – przez formalną kanonizację – taka rehabilitacja w dużej mierze się dokonała. Ale już historycznie – dominuje w ocenie Cara Mikołaja bolszewicka narracja. Często robi się z niego człowieka słabego, nieudolnego, w przeciwieństwie do Stalina, którego się stawia a za wzór mocnego, prawdziwego władcy. Jest to kolejny dowód na skalę katastrofy, również duchowej, która dokonała się w Rosji. Świadczy o niej również nakręcony przed kilku laty bluźnierczy film „Matylda”, o rzekomym romansie następcy tronu Mikołaja Romanowa z polską nomen omen baleriną. Przeciwko temu filmowi były głośne protesty w Rosji, sprawa oparła się nawet najwyższe piętra współczesnej władzy rosyjskiej. I co? Film bez żadnych przeszkód był rozpowszechniany na terenie Federacji. Zmarły już protojerej Wiaczesław Czaplin, wieloletni rzecznik OWCS, w bardzo ostrych słowach wypowiadał się wtedy na ten temat, mówiąc, że Rosja zasłużyła na gniew Boży przez znieważenie cara, który przecież sam siebie i całą rodzinę przyniósł w ofierze za naród. Czy Rosja zasługuje na gniew – to oczywiście sprawa Boża. W zasadzie wszyscy, jako ludzie grzeszni, zasługujemy na gniew Boży. Jednak dzięki pokajaniu (a pokajanie, czyli po grecku metanoia, nie jest tylko emocjonalną skruchą serca, a realną przemianą życia) i dzięki wstawiennictwu świętych – ten gniew od nas się oddala, a wstępuje na jego miejsce Boże miłosierdzie. Mistycznie i duchowo ofiara świętego męczennika Cara Mikołaja jest dla Rosji niezwykle ważna – została przyniesiona przez prawdziwego, błogosławionego przez Boga ojca narodu, za swój naród; ona wyjednuje Boże miłosierdzie, daje duchowe światło tym, którzy się unurzali pokoleniami w komunizmie i jego efektach, w bezbożnictwie i apostazji; niektórzy to uczynili przez bezpośrednie zbrodnie, inni przez milczenie ze strachu lub rozsądku, inni przez to, że korzystają z owoców tych zbrodni i dlatego je akceptują, jak wspomniany przez Panią profesor. Te duchowe – bo o nich mówimy – skutki komunizmu można przezwyciężyć w Rosji – właśnie dzięki Śww. Męczennikom. Z tego punktu widzenia brak szacunku wobec ich ofiary jest po prostu szaleństwem, bo gniew Boży może być naprawdę straszny i myślę, że Rosjanie wiedzą o tym lepiej do wszystkich innych narodów.
Oczywiście są miejsca w Rosji, i nie jest ich mało, gdzie się czci świętych carskich męczenników. Jest Ganina Jama. Niestety, Ipatijewski Dom, gdzie dokonało się morderstwo, został zniesiony z powierzchni ziemi w latach 80-tych na rozkaz Borysa Jelcyna, który był wtedy w Swierdłowsku (tak się nazywał Jekaterynburg, od nazwiska organizatora kaźni Carski Męczenników, Jakowa Mojsiejewicza Swierdłowa), I sekretarzem partii. Są ludzie, którzy autentycznie modlą się i oddają cześć Carskiej Rodzinie. Odważę się jednak stwierdzić, że jest ich mniejszość i nie jest to mniejszość wpływowa. Gdyby było inaczej, film „Matylda” nie byłby rozpowszechniany na terenie RF. Niestety, mówię to z bólem, wygląda na to, że znacznie bliższa przeciętnym mieszkańcom postsowieckiej Rosji jest postać Stalina. Ileż to filmów o II wojnie światowej wypuszczono, w których Stalin pokazany jest, jako mądry, dzielnie znoszący ciężkie okoliczności władca, przy kominku palący fajkę i bohatersko przyjmujący tragiczne, ale konieczne decyzje, które ostatecznie „wszystkim wyszły na zdrowie”. A czy było tyle samo pozytywnych fabularnych filmów o carze? Tłumaczących jego wielki trud i ofiarę, budujących jego prawdziwy, święty wizerunek w „masach ludowych”?
Niestety, trudno nie odnieść wrażenia, że dotychczasowa polityka symboliczna w Rosji sprzyjała jakiejś przedziwnej syntezie tego, co komunistyczne, z tym, co carskie. Albo mówiąc inaczej – zachowaniu komunistycznego, czyli w istocie materialistyczno-modernistycznego światopoglądu z jakimś „prawosławnym face liftingiem”. Tę syntezę widzimy wszędzie – niby wszystko się dzieje pod flagą trójkolorową, dwugłowym orłem, ale jednocześnie na Kremlu są czerwone gwiazdy, na Placu Czerwonym Lenin leży „jak zawsze”, chodzi się po ulicach Marksistskiej, Leninskiej, Proletarskiej, Sowieckiej… A ile jest ulic św. Cara Mikołaja w Rosji? – ciekawie by było policzyć i porównać.
We współczesnej, postsowieckiej Rosji uważa się często, że Związek Sowiecki to historyczna Rosja. W tym sensie wielu dzisiejszych Rosjan nie różni się niczym od niektórych polskich i polskojęzycznych, apriorycznie (lub zadaniowo) antyrosyjskich „autorytetów”, które twierdzą dokładnie to samo. Otóż nie. W duchowym sensie Sowiecja to jest antyteza Rosji. Swego czasu, przed kilku laty, usiłował to wytłumaczyć w niedzielnym talk-show Sołowiowa Janusz Korwin-Mikke. Gdy poruszył temat konieczności oddzielenia tego, co rosyjskie od tego, co sowieckie, słusznie twierdząc, że Sowiecja była wrogiem Rosji, spotkał się z bardzo ostrą i negatywną reakcją w studiu. To pokazuje miejsce, w którym się dzisiaj znajdują postsowieckie elity w Rosji, których przedstawicielem jest Sołowiow i wielu jego gości. W tym zakresie przykładem dla Rosji powinna być Serbia, która przecież również, jak i Rosja, była komunistyczna, ale dziś jest jedynym chyba krajem na świecie, gdzie stoją pomniki Św. Cara Mikołaja, są jego ulice, we wszystkich cerkwiach są jego ikony i cały naród serbski ma wobec niego wielki szacunek i miłość. W rozumieniu osoby i dziejowej, ogólnoświatowej roli św. Cara i jego męczeństwa, Serbia znacznie wyprzedziła Rosję, zachowując wdzięczną pamięć o jego decyzji, by Rosja, mimo iż nieprzygotowana do wojny w 1914 roku, weszła w nią, by ratować Serbię.
Mikołaj II był także królem Polski, o czym prawdopodobnie nie ma pojęcia przeciętny Polak. Co więcej, za przypomnienie tego faktu mogę zebrać cięgi od moich Rodaków. Tymczasem jako monarchistka nie mam najmniejszego problemu by o tym rozmawiać, a nawet zadać pewne śmiałe pytanie. Czy postać Cara Męczennika mogłaby niejako połączyć zwaśnionych dziś Polaków i Rosjan? W końcu komuniści zabili nam wspólnego władcę, który był namaszczony przez Boga.
– Pytanie rzeczywiście jest śmiałe, a to, że car Rosji był królem Polski – to fakt historyczny. Z tym, że car Mikołaj II nie był koronowanym królem Polski, a jedynie nosił ten tytuł. Ostatnim koronowanym królem Polski był car Mikołaj I, zdetronizowany dnia 25 stycznia 1831, przez Sejm Królestwa Kongresowego. Gdy Sejm zdetronizował cara Mikołaja I jako Króla Polski, przewodniczący Senatu, książę Adam Czartoryski, wypowiedział znamienne słowa: „Zgubiliście Polskę”. Jak pamiętamy, entuzjazm detronizacji skończył się tragedią przegranej przez Polskę wojny z Rosją, a także represjami i likwidacją wcale nie takiej małej autonomii organizmu państwowego, jaką było Królestwo Polskie, połączone unią personalną z Cesarstwem Rosyjskim.
Takie są fakty. Oczywiście to, że św. Męczennik Car Mikołaj II był „Carem Wszechrusi i Królem Polski” raczej nie jest czymś, co Polacy wspominaliby chętnie. Mimo wszystko była to władza, która nastała w wyniku rozbiorów kraju. Poza tym polski ruch niepodległościowy, już od czasów Kościuszki miał charakter mniej lub bardziej „jakobiński”, republikański, a więc z zasady co najmniej niemonarchiczny, a często – antymonarchiczny. Józef Piłsudski był zamieszany w zamach na cara Aleksandra II. Adam Mickiewicz w „Wielkiej Improwizacji” wkłada w usta Konrada największe bluźnierstwo wobec Boga, które, jak pamiętamy, polega na tym, że Konrad nazywa Go nie „królem”, a „carem”… A jakże pisze tenże Mickiewicz w „Reducie Ordona” – „gdy poselstwo francuskie twoje stopy liże, Warszawa jedna twojej mocy się urąga, podnosi na cię rękę i koronę ściąga, koronę Bolesławów, Mieszków z twojej głowy, boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasylowy” – literacko słowa niezwykle obrazowe i mocne. Tego wszyscy się uczyliśmy w szkole, przeżywając te słowa głęboko, gdyż to się wszystko dokonywało w młodym przecież wieku. W naszych natomiast czasach często słyszymy w piosence Pietrzaka, jak to „zrzucał uczeń portret cara”. Mówiąc krótko, stereotyp polski związany ze słowem „car” jest ekstremalnie negatywny i zadziwiająco mocny, żywy, do tego stopnia, że często np. Stalina określa się potocznie mianem „czerwonego cara”, co w zamierzeniu jest przecież pejoratywnym określeniem. Na pewno przyczyniły się do tego również czasy komunizmu, w których oczerniano wszystko, co carskie. Myślę, że ktoś, kto wyrósł w naszej, polskiej kulturze i wiedzę o Carze Mikołaju zaczerpnął tylko ze szkolnych podręczników historii, nie może zrozumieć Cara Mikołaja. Tylko ten, kto się tym szczerze zainteresuje, zacznie te sprawy zgłębiać, spróbuje dotrzeć do osnowy zjawisk, spojrzeć na wszystko szerzej, zrozumie, jakie ogromne znaczenie w historii świata, а i Polski, ma Męczeństwo Cara Mikołaja i jego Rodziny. Posługując się nieco złośliwie, znowu słowami Mickiewicza – to tylko powierzchowna i stereotypowa informacja o carze Mikołaju wydaje się „twarda i plugawa”, ale jej „wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi”. Jednak trudno oczekiwać, aby w Polsce udało się uczynić z Cara Mikołaja II, męczennika, jakiejś postaci, która wszystkim przemawiałaby pozytywnie do wyobraźni. Zwłaszcza w naszych trudnych czasach, w których bardzo wielu ludzi automatycznie i stereotypowo utożsamia ZSRS z Rosją carską.
Ale jednocześnie myślę, wracając do Pani pytania, że wcale nie ma potrzeby „godzić zwaśnionych” Polaków i Rosjan. Ja tego zwaśnienia nie widzę i nie widziałem przez ostatnie 30 lat. Z racji swojego powołania, a także osobiście jestem od lat blisko związany z Rosjanami mieszkającymi w Polsce i muszę powiedzieć, że ani razu Rosjanie ci na przestrzeni tych lat nie spotykali się z jakimiś aktami wrogości. Tak, w Polsce nie lubi się Putina, nie lubiliśmy nigdy komuny rosyjskojęzycznej, ale zawsze Polacy umieli odróżnić tych, którzy rządzą i system polityczny – od samego narodu rosyjskiego. Oczywiście dzisiejsza bardzo mocna polskojęzyczna propaganda przeciwko wszystkiemu, co rosyjskie, niezależnie, czy jest proputinowskie, czy nie, propaganda wojenna, która, jak myślę, często bardzo świadomie miesza sowieckie z rosyjskim, bardzo stara się zmienić ten stan rzeczy. To jednak zobaczymy w przyszłości. A to, jak było dotychczas – pokazuje jeden godzinny filmik na you tube, w którym młody Polak chodzi z mikrofonem po Krakowie i pyta przypadkowych ludzi co sądzą o Rosjanach. I proszę sobie wyobrazić, że padają tylko pozytywne odpowiedzi. Generalnie pokrywa się to z moim osobistym doświadczeniem.
Podczas nawiedzania Monastyru Świętych Męczenników Carskich dowiedziałam się, że ustawione w centralnej części klasztoru popiersie Mikołaja II to dar od obywateli Ukrainy. Czy dostrzega Ojciec szansę, aby w wyniku dokonania należytej rehabilitacji Cara Męczennika nastąpiło pojednanie rosyjsko-ukraińskie? I wreszcie, czy brak pełnej rehabilitacji mógł niejako doprowadzić do sytuacji, że za naszą wschodnią granicą prowadzą teraz bratobójczą wojnę niegdyś bliskie sobie narody?
– To jest pytanie o bardzo bardzo skomplikowaną i niejednoznaczną naturę stosunków rosyjsko-ukraińskich. Jest w nich sporo i subtelnych, i trudnych momentów. Mówienie o tym wymaga spokoju i wyważenia. Trudno o to w czasie dzisiejszym, wojennym, który żąda jednoznacznych, jednostronnych i ostrych odpowiedzi.
Oczywiście nie sądzę, by kwestia Cara Mikołaja miała jakikolwiek bezpośredni wpływ na wybuch konfliktu. Przyczyna, z punktu widzenia prawosławnego duchownego, jest znacznie szersza, niż tylko kwestia czci bądź jej braku dla jednego ze świętych. A jest ona taka, że po okresie sowietyzmu ani większość Rosjan, ani większość Ukraińców nie powróciła realnie do wiary przodków, to znaczy do Prawosławia. Gdyby Prawosławie było rzeczywiście żywe w Rosji i na Ukrainie, i to Prawosławie nie pojmowane tylko formalnie i obrzędowo, a rozumiane jako realne i prawdziwe życie w Tradycji Świętych Ojców i Apostołów, w duchu najkrócej i aksjomatycznie zdefiniowanym przez wielkiego serbskiego świętego, męczennika Księcia Lazara (który zginął w bitwie kosowskiej w 1389 roku) – i który powiedział, że „ziemskie królestwo jest na krótko, a niebieskie na wieki i na zawsze” – nie byłoby w ogóle mowy o konflikcie zbrojnym. Na pewno udałoby się znaleźć inne wyjście z sytuacji, niż wzajemne przelewanie krwi. Nie trzeba byłoby dzisiaj się spierać, o to, kto jest winny, czy „rosyjski agresor i imperialista”, czy „ukraiński majdan i faszyści”.
Niestety, do Prawosławia powróciła mniejszość tak jednych, jak i drugich. Te dwa narody, etnicznie były i są odrębne, ale od XVII wieku ich losy bardzo mocno się splątały, dzisiaj mnóstwo Ukraińców ma rosyjskie nazwiska, a czystych Rosjan ukraińskie… I to, co te dwa narody powiązało to właśnie był wiara prawosławna. Gdy ona została zniszczona, przyszła sowiecka urzędowa jedność, a gdy i ona upadła, okazało się, że ludzie ci nie potrafią się porozumieć. Z duchowego punktu widzenia – a on jest znacznie ważniejszy i bliższy prawdy, niż punkt widzenia duszewno-emocjonalny, czyli polityczny – przyczyną katastrofy i wzajemnego przelewania krwi jest niewiara, tak narodów, jak i ich wodzów.
W postsowieckiej sytuacji, gdy żywa była pamięć bolszewickich bestialstw, odradzała się, a raczej – wyłoniła się z podziemia trwająca i rozwijająca się od XIX wieku tożsamość narodowa ukraińska. Ten proces trwa obiektywnie i dynamicznie. I w dodatku rozwinął się w sposób najbardziej niekorzystny dla Rosji – to znaczy ma ostrze antyrosyjskie, a w warunkach obecnie trwającej wojny nastawione na eliminację wszystkiego, co rosyjskie, bez rozróżniania sowieckiego od rosyjskiego.
Dlatego Św. Męczennik Car Mikołaj – jako ruski car, mimo iż był przecież carem tak Wielkorusów, jak i Małorusów (dzisiaj mówimy – Ukraińców) nie jest w tej chwili żadną szansą dla, jak Pani powiedziała, pojednania. Patriarchat Moskiewski jest obecnie cerkwią rosyjską, a na Ukrainie – istnieje krwawiący podział cerkiewny. Obecnie jesteśmy świadkami przechodzenia parafii z Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej (związanej z Patriarchatem Moskiewskim) do Prawosławnej Cerkwi Ukrainy (narodowo-ukraińskiej), ma to nierzadko dramatyczny charakter. Można było na przykład zobaczyć w sieci, jak jedna z parafii, głosami zebranych wiernych postanowiła przejść w jurysdykcję PCU. Dotychczasowego, „moskiewskiego” kapłana poproszono o opuszczenie parafii, przyjechał nowy, z PCU, wszedł do cerkwi i triumfalnie ściągnął z ołtarza ikonę Św. Carskich Męczenników, których najwyraźniej szczególnie czcił dotychczasowy duszpasterz. Następnie pokazał z oburzeniem ludowi Bożemu jako „dowód zdrady” – „patrzcie, do kogo się tamten modlił, do ruskiego cara!!!”.
Taka wygląda rzeczywistość. Na Ukrainie trwa wciąż dramatyczny proces wzrostu świadomości narodowej, to się niektórym podoba, innym nie, ale to jest fakt. Ukraińcy walczą i tworzą swoją czystą narodowo, ukraińską cerkiew. W kontekście całego wieloletniego już konfliktu politycznego z Rosją, na płaszczyźnie narodowej i emocji związanych z obroną kraju, na pewno musiało dojść do zbliżenia PCU z Kościołem Greko-Katolickim. Zbliżenia ludzkiego – psychologicznego, ale też politycznego – społecznego, a może nawet i duchowego. W każdym razie na pewno sprzyja temu coraz bardziej oczywiste otwarcie na modernizm ze strony wielu przedstawicieli PCU. Tymczasem to właśnie Kościół Greko-Katolicki, jego środowisko, było pierwszym nośnikiem ukraińskiej świadomości narodowej, jeszcze w XIX wieku: i to ten kościół Austro-Węgry z politycznych względów zawsze próbowały uformować jak najbardziej antyrosyjsko (a przy okazji i antypolsko) – co wcale nie było trudne, zważywszy na to, że dogmatycznie i kanonicznie są to katolicy (a więc – nieprawosławni), a liturgiczny ich korzeń jest w zasadzie rusko-bizantyjski (czyli nie łaciński). To w Galicji najczęściej padają słowa, że „Rosję należy zniszczyć”, czy, sam słyszałem z ust jednej z galicyjskich posłanek do ukraińskiego parlamentu – „my żyjemy po to, by zniszczyć Moskwę. To jest nasza misja”. Jeśli takie myślenie dominuje również w PCU, a wydaje się, że w dużej mierze tak jest, to wniosek jest oczywisty – w panteonie ukraińskich wartości, czy świętych czczonych w PCU na pewno nie ma w tej chwili miejsca na św. Cara Męczennika, gdyż utożsamiany jest po prostu absolutnie stereotypowo i bezrefleksyjnie ze zbitką Putin-Stalin-Lenin, z agresją Rosji, z bombardowaniem. Tak po prostu jest. To jest tragiczny błąd, częściowo nieświadomy, często zamierzony. Ten błąd, utożsamiania bolszewii z Rosją przynosi dzisiaj w Polsce, Rosji i na Ukrainie propagandowe korzyści, ale bardzo utrudnia zrozumienie tego, co się naprawdę dzieje, o co chodzi i gdzie w tym wszystkim jest góra, a gdzie dół.
Świętego Cara Męczennika mogą zrozumieć ci, niezależnie od narodowości, dla których najważniejszą płaszczyzną dzisiejszego światowego konfliktu jest konflikt prawdy Bożej, chrześcijaństwa, prawosławia, z globalistyczną apostazją, przygotowującą nadejście antychrysta. Natomiast wielowarstwowy i łączący w sobie wątki duchowe, historyczne, polityczne i międzynarodowe konflikt na Ukrainie jest przeżywany przez naród ukraiński jako konflikt par excellence i wyłącznie państwowo-narodowy. Dlatego widzi on w Carze Mikołaju jeszcze jednego Moskala, który został kanonizowany tylko po to, by „wywyższyć rosyjski imperializm”. Oczywiście nie jest to prawdą, czego dowodzi chociażby wspominana już przez mnie wewnętrzna rosyjska i postsowiecka opozycja wobec kanonizacji Śww. Męczenników. Tu chodzi o coś znacznie głębszego i większego, niż polityczne losy jednego tylko państwa i narodu. Ale w obecnej sytuacji na Ukrainie na pewno tego nie są w stanie ani zrozumieć, ani przyjąć.
Zaś co do Rosji, pozostaje nadzieja, że dramatyczne wydarzenia, których jesteśmy świadkami, pomogą Rosjanom powrócić do pełni swojej duchowej i narodowej tożsamości i zrzucić z siebie pozostałości sowietyzmu. Tę drogę właśnie wskazuje męczeństwo Cara Mikołaja. Niektórzy publicyści i autorzy, również w Polsce, często chcą widzieć w Rosji ostatniego obrońcę wartości cywilizacji. Zapewne z ich perspektywy, ludzi, którzy dobrze znają Zachód z jego genderyzmem i głębią moralnego upadku, Rosja na jego tle rzeczywiście wygląda dobrze i daje jakąś nadzieję. Jednak obrona wartości jest sprawą świętą i bez Bożej pomocy niemożliwą. Gdyż wartości nie istnieją abstrakcyjnie, same w sobie, a są Chrystusowe. W obliczu totalnego i demonicznego na nie ataku, nie da się ich skutecznie bronić pod czerwonym sztandarem z sierpem, młotem i czerwoną gwiazdą, pod którymi to symbolami mordowano świętych i burzono cerkwie. Profesor Dugin, którego Państwo też często drukujecie (który, nota bene, w Polsce przez niektórych jest uważany przesadnie za „symbol Prawosławia”) wskazuje, że w dzisiejszej Rosji brakuje ideologii. Tą ideologią, to udowadnia trwająca wojna, nie może być postsowietyzm. Ale nie może nią być też żaden euroazjatyzm, jak proponuje Dugin, bo to są polityczne ideologie, odwołujące się do emocji i ludzkich pożądliwości (tego, co nazywamy po cerkiewno-słowiańsku strasti). Pustkę ideologiczną może w Rosji zapełnić tylko Chrystus, do którego drogą jest Święte Prawosławie. Nastał już ostateczny czas na powrót do niego.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Agnieszka Piwar
Ojciec Hiob
Notka biograficzna rozmówcy: Protosingel Hiob (Kadyło) – mnich i kapłan prawosławny, ur. w 1969 roku w Gliwicach. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji oraz Wydziału Filozoficznego (Instytutu Socjologii) UJ, a następnie pracownik naukowy i doktorant tych wydziałów. Po przyjęciu Prawosławia w latach 90-tych – w 2002 otrzymał święcenia kapłańskie w PAKP. Od 2016 w jurysdykcji Eparchii Raszko-Prizreńskiej i Kosowsko-Metochijskiej (na wygnaniu) Serbskiej Cerkwi Prawosławnej.
[W obecnej, skrajnie krytycznej sytuacji Polski, nie możemy pozostawić planu, wizji, władzy, decyzji o Polsce różnym parweniuszom, intrygantom, kryminalistom czy innym agentom skupionymprzy korycie „na Wiejskiej”.
Stąd różne prezentowane tu koncepcje wyjścia z katastrofy. Przypominam po raz kolejny. Lipiec 2022 Mirosław Dakowski]
============================
Piotr Zychowicz, Pakt Piłsudski – Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium. Wyd. Rebis, 2015
Najjaśniejsza Rzeczpospolita, ojczyzna naszych pradziadów, zniknęła w XVIII wieku z mapy Europy z wielu powodów. Nie miejsce tu na to, żeby je szczegółowo opisywać. Książka ta i tak jest dość niewesoła. O jednej z przyczyn napisać jednak należy.
Błędem naszych przodków było zmarginalizowanie Rusi. Nieprzeistoczenie Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów.
Próbę taką co prawda podjęto, ale za późno. Mowa o zawartej w 1658 roku unii hadziackiej, która do dwóch dotychczasowych części Rzeczypospolitej dodawała trzecią. Niestety wskutek intryg Moskwy, części Polaków i katolickiego kleru ta wielka idea nie wypaliła. Wielkie Księstwo Ruskie nie powstało. Zamiast tego w ramach podpisanego w 1667 roku rozejmu andruszowskiego oddaliśmy Moskwie połowę Rusi.
Konsekwencje tego układu były opłakane. Dla Moskwy był to krok ku potędze, dla Polski – ku przepaści.
Układ andruszowski – pisał historyk Leszek Podhorodecki – przypieczętował ostatecznie klęskę Polski i stanowił punkt zwrotny w dziejach Ukrainy i Białorusi, które stopniowo poczęły dostawać się w orbitę wpływów rosyjskich, zaś ekspansja na wschód słabnącej Rzeczypospolitej została ostatecznie zahamowana.
Idea mocarstwowa wśród Polaków jednak nie umarła. Żyła przez cały wiek XVIII i okres zaborów…
Według podręcznikowych schematów Polacy po I wojnie światowej mieli tylko dwa pomysły na urządzenie swojej ojczyzny – inkorporacyjną Romana Dmowskiego i lansowaną przez Józefa Piłsudskiego koncepcję federacyjną.
=======================
Był jednak i trzeci, zapomniany dziś, projekt. Idea unii.
Przy koncepcji tej obstawali konserwatywni ziemianie polscy z Litwy i Rusi. Tak zwane żubry. A więc środowisko, z którym i ja się utożsamiam.
Zasady i nakazy Unii trwały mimo niewoli moskiewskiej – pisał hrabia Zdzisław Grocholski. – Gdy z końcem wojny światowej rozbiór Polski za historyczną zbrodnię uznany został i odzyskała niepodległość Ojczyzna nasza, logiczne byłoby i sprawiedliwe, by w granicach przedrozbiorowych państwowe życie rozpoczynała na nowo.
Wówczas sprawa współżycia Polski z Rusią znalazłaby niewątpliwie swoje załatwienie. Tym szybsze, że byłaby wewnętrzną sprawą Państwa Polskiego. Tym pomyślniejsze, że poza dwiema zainteresowanymi stronami nie byłoby szeregu stron obcych, chcących i mogących przy tej sposobności własne promować korzyści.
Jak konkretnie miałoby wyglądać takie państwo? Co należałoby zrobić, żeby ludzie wielu kultur, języków i religii mogli współżyć na terenie jednej ojczyzny? Oczywiście odwołać się do tradycji. Metod, które znakomicie sprawdziły się w przeszłości. Według konserwatystów gwarancją jedności odrodzonej Rzeczypospolitej składającej się z Korony, Wielkiego Księstwa i Rusi powinien być wspólny monarcha.
Wołając o króla – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – wołamy o ideę państwową, o wzmocnienie władzy, wzmocnienie siły państwa. Idea króla jest ideą wywyższenia władzy naczelnej ponad krąg interesów, ambicji, poglądów jednostek, kół, grup, stronnictw, partii. Takie wywyższenie daje państwu moc, potęgę. Daje interesowi państwa zwycięstwo. Polska musi żyć, a republika nas rozkłada.
Podobne poglądy wyrażał jeden z liderów środowiska żubrów litewskich, pochodzący z Kowieńszczyzny Aleksander Meysztowicz.
Geograficzne położenie Polski otoczonej wrogami – pisał – jej granice trudne do obronienia, kłótliwy charakter Polaków, etnograficzny stan państwa, wielkie zadania, które stoją przed Polską, wreszcie nędza, w której pogrążono Polskę niefortunnymi eksperymentami – doprowadzają do wniosku, że najlepszymi dla niej byłyby rządy monarchistyczne.
Silna władza ustala się łatwiej w monarchii niż w rzeczpospolitej. Dynastia jest poważnym czynnikiem cementującym państwa, a monarcha stoi poza sporami i waśniami i łatwiej od prezydenta może być rozjemcą w tych sporach. Monarchia usuwa niebezpieczeństwo ciągłych zmian u steru, zależnych od nastroju chwili i intryg. Wielkie zadania narodów ucieleśniają się w dynastiach.
Zwolennikami monarchii byli nie tylko ziemianie z Litwy i Rusi, ale również chłopi. Uważali bowiem, że lepiej dla państwa, gdy kieruje nim jeden silny gospodarz, a nie zmieniające się w kółko słabe demokratyczne rządy.
Król niechaj zje dwa czy trzy obiady, a nawet dziesięć – mówił pewien białoruski włościanin – my mu tego nie pożałujemy. Ale jak jest kilkuset posłów i każdy z nich je dziesięć obiadów, to nasza chłopska kieszeń tego nie wytrzymuje.
I jeszcze profesor Marian Zdziechowski:
Tylko powaga władzy monarszej wysoko ponad stronnictwa wzniesionej i złożonej w ręce człowieka rozumnego, a obcego nam pochodzeniem (bo przeciw swojemu spiskować poczniemy), może przywrócić w kłótliwym z natury, anarchicznym narodzie ład i spokój. Może mu dać czynnik równowagi, z którego wytrącają nas nienawiści partyjne, dochodzące w Polsce do nieznanego w innych krajach niepoczytalnego szału. Zwycięstwo haseł demokratycznych jest zwycięstwem tego, co w sferze przemysłu określamy mianem tandety.
Drugim obok osoby króla spoiwem Rzeczypospolitej miała być jedność elit ziemiańsko-inteligenckich, które na terenie wszystkich trzech części przedrozbiorowej Rzeczypospolitej na początku XX wieku nadal w większości mówiły po polsku. To one miały nadawać ton monarchicznej Rzeczypospolitej.
W moim obozie Polacy są przekonani, że jedynym ustrojem mogącym im zabezpieczyć porządek, ład wewnętrzny i rozwój sił kulturalnych jest ustrój monarchiczny – pisał hrabia Hipolit Korwin-Milewski. – Wbrew szablonowym, demagogicznym twierdzeniom wartość, produkcyjność i twórczość narodów nigdzie nie zależała i jeszcze nie zależy od gatunku jego plebsu. Zależy wyłącznie od jego warstwy czołowej, tak zwanej elity, stosunkowo nielicznej.
Bez jej kilkuset–wiekowej pracy i wysiłków ten plebs jeszcze by się składał z prawdziwego stada dwunożnych stworzeń okrytych zwierzęcymi skórami, żyjących pod szałasami z gałęzi, broniących swego życia od drapieżników za pomocą kamieni lub kołów drewnianych.
Otóż jeśli plebs kresowy różnił się swoją gwarą domową i po części obyczajami od polskiego, to warstwa czołowa i tu, i tam była do takiego stopnia zlana i zrównana, jak się tego jeszcze w ten czas nie zauważało między południowymi i północnymi Francuzami lub Niemcami.
Przedstawiciele obozu zachowawczego byli przekonani, że litewscy, białorusińscy i rusińscy włościanie pójdą za swoimi bojarami. Uważali, że destrukcyjne separatystyczne tendencje nacjonalistów ukraińskich i litewskich można jeszcze zahamować. Szowiniści stanowili bowiem w tych nacjach cienką warstwę, jedynie znikomy odsetek. Masy były zaś nadal w dużej mierze obojętne wobec haseł narodowościowych.
Olbrzymia część Białorusinów uważała się za „tutejszych”, a mieszkańcy Podola, Wołynia, Kijowszczyny, a nawet Galicji Wschodniej określali się jako Rusini, a nie Ukraińcy. Także litewscy włościanie mieszkający na Kowieńszczyźnie i Żmudzi nie rozumieli narzucanej im nacjonalistycznej ideologii.
Większości nie zależało na niepodległości swoich etnicznych republik, ale na osobistym bezpieczeństwie i dobrobycie. To zaś – odwołując się do wielowiekowego harmonijnego współżycia pod wspólnym niebem – mogła im zapewnić Rzeczpospolita. Konserwatyści uważali więc, że zamiast nierealnego endeckiego programu „asymilacji narodowej” należy forsować program „asymilacji państwowej”.
Ludzie potrzebują, przekonywał Piłsudskiego hrabia Korwin-Milewski, sprawnego i sprawiedliwego państwa. Jeżeli Rzeczpospolita im takie warunki stworzy, Litwini i Rusini będą jej wiernymi obywatelami. Będą służyć jej w czasie pokoju i przelewać za nią krew w trakcie wojny.
Ci ludzie są wielce praktyczni – mówił Korwin-Milewski na audiencji w Belwederze. – Doskonale rozumieją, co im jest potrzebne i korzystne. Tu właśnie Polska może im dać dobro, którego ani od Rosji carskiej, ani od niemieckich okupantów, jeszcze bardziej od bolszewików nie doznali czyli dobrą i praktyczną administrację.
Polityka, formy rządowe interesują tylko sfery inteligentne lub półinteligentne. Lecz administracja interesuje do żywego najskromniejszego pachołka na wsi. On potrzebuje dobrych dróg, szkół, szpitali, poczt, dobrych sądów, dobrej policji, instytucyj asekuracyjnych, kas oszczędnościowych.
Niech Polska tym ludnościom obcoplemiennym przyniesie to, co się nazywa dobrą administracją, to one się do niej prędko przywiążą i będą jej broniły tak, jak chłop i prostak niemiecki, którzy dali Wilhelmowi II wyssać prawie ostatnią kroplę ich krwi i potu nie dlatego, żeby im szło o wielkość domu Hohenzollernów lub o „Deutschland über alles”, ale dlatego, że niemiecka administracja im dostarczyła masy codziennie odczutych korzyści i wygód, bez których nie mogliby się już obejść.
Rzeczowa analiza realnych wpływów, jakie wśród Litwinów i Rusinów – o Białorusinach nawet nie warto wspominać – mieli nacjonaliści, dowodzi, że Korwin-Milewski miał dużo racji. Wpływy te były bowiem znikome.
Na początku XX wieku nacjonalizmy w tej części Europy dopiero bowiem raczkowały. Dla większości włościan była to ideologia niezrozumiała i obca. Dla ludzi, którzy przeżyli niemal całe życie w systemie monarchicznym, najbardziej logicznym i klarownym rozwiązaniem byłby powrót do takiego systemu. Tyle że imperium rosyjskie zastąpiłoby imperium polskie. Cara zastąpiłby król.
Przedstawiciele Narodowej Demokracji uważali, że Ukraińcy i Białorusini to nie narody, tylko „społeczności rolniczo-pastewne„. Przedstawiciele obozu zachowawczego nie ujęliby tego w tak chamski sposób, ale zgadzali się, że obie nacje znajdują się jeszcze we wczesnym stadium rozwoju. Wyciągali z tego jednak odwrotny wniosek niż endecy. Uważali, że skoro identyfikacja narodowa wśród ukraińskich i białoruskich mas jest taka słaba, to tym łatwiej będzie z nimi współżyć w jednym państwie, tym słabsze będą wśród nich tendencje separatystyczne.
Dmowski i jego zwolennicy pisali, że Białorusini i Ukraińcy nie są gotowi na samodzielne stworzenie własnych państwowości. Było w tym sporo racji. Ale to jeszcze nie powód, żeby oddawać oba te kraje bolszewikom. Należało je brać samemu.
Jeden z czytelników moich książek, pan Piotr Sitkowski, napisał, że „jedyna Ukraina, która nie jest naszym wrogiem, to Ukraina zarządzana przez Polskę”. No cóż, ja bym może nie postawił sprawy tak drastycznie. Niewątpliwie jednak coś w tym jest. Lepiej, żeby Kijów znajdował się w Rzeczypospolitej, niż miałby wpaść w ręce oszalałych z nienawiści do Polski galicyjskich nacjonalistów czy, nie daj Boże, znaleźć się w sowieckiej strefie wpływów.
Historia Europy Wschodniej ostatecznie potoczyła się w stronę dalszego rozwoju nacjonalizmów (choć na Białorusi, a nawet na Ukrainie, proces ten do dziś nie jest ukończony) i budowy państw narodowych. Pierwsze dziesięciolecia XX wieku były jednak okresem, w którym wciąż można było powstrzymać przynajmniej to drugie zjawisko. Powrócić do koncepcji wielonarodowej Rzeczpospolitej i zaszczepić masom ideologię unii.
Gdyby konserwatystom udało się zrealizować ten wielki plan, powstałoby Zjednoczone Królestwo Europy Wschodniej, taka nasza Wielka Brytania. Dzieje tego kraju potwierdzają, że współżycie kilku narodów pod berłem jednego monarchy – mimo napięć i konfliktów między Szkotami, Walijczykami i Anglikami – było możliwe nie tylko w wieku XX, ale jest możliwe również w wieku XXI.
Najpoważniejszą przeszkodą na drodze do spełnienia tej koncepcji nie okazali się nieliczni i słabi nacjonaliści ukraińscy czy litewscy.
Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od Polaków. To naród polski w przełomowych latach 1918-1921 nie życzył sobie takiego rozwiązania. Był to bowiem czas, w którym hasła demokracji i „samostanowienia narodów” znajdowały się w Europie w zenicie powodzenia i popularności. A Polacy nie byliby sobą, gdyby tej modzie nie ulegli.
Mimo obiecującego początku, jakim było powołanie Rady Regencyjnej, Rzeczpospolita odrodziła się jako republika parlamentarna. A powszechne wybory – jak to zwykle bywa – nie wyniosły do władzy ludzi najbardziej kompetentnych, lecz kombinatorów i demagogów.Socjalistów, ludowców i nacjonalistów.
Nieliczni konserwatyści znaleźli się za burtą. „Dla nas konserwatystów rola skończona – pisał gorzko jeden z czołowych polityków konserwatywnych, Władysław Leopold Jaworski. – Cały naród przejdzie pod komendę endeków”.
Koncepcja imperialna nie miała szans na realizację, mimo że konserwatyści z Litwy i Rusi robili wszystko, by ich ojczyzny w całości weszły w skład Rzeczypospolitej. Właśnie w tym celu już w 1917 roku powołali Komisję Litewską, która wkrótce została przemianowana na Komitet Obrony Kresów.
W listopadzie 1918 roku za pieniądze litewskich i ruskich ziemian sformowany został zalążek Armii Wielkiego Księstwa Litewskiego, który u boku Wojsk Koronnych miał wyrzucić bolszewików za Dźwinę i Dniepr. Mowa o Dywizji Litewsko-Białoruskiej, która została oddana pod komendę byłego carskiego generała Wacława Iwaszkiewicza.
Jej herbem był Orzeł Biały z litewską Pogonią na piersi. Do jej szeregów masowo zaciągnęli się młodzi Polacy z Wileńszczyzny, Kowieńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylewszczyzny i innych części byłego Wielkiego Księstwa. W dużej mierze byli to młodzi ziemianie. Wierzyli, że – tak jak ich przodkowie w roku 1863 – walczą o całość.
Okazali się jednak błędnymi rycerzami. Naród polski trawiła już bowiem ciężka choroba.
Czy to Polacy ocalili komunizm? Czy była szansa na podbój Moskwy? W roku 1920 mogliśmy tego dokonać.
Wymagało to jednak podpisania przymierza z białymi rosyjskimi generałami, Antonem Denikiem i Piotrem Wranglerem. Niestety Józef Piłsudski odrzucił tę możliwość i podjął tajne rozmowy z Włodzimierzem Leninem. Uważał bowiem, że Rosja „czerwona” będzie dla Polski mniej groźna niż Rosja „biała”. Był to fatalny błąd.
W tym czasie Polacy zaprzepaścili szansę na odbudowę potężnej Rzeczypospolitej w przedrozbiorowych granicach i uratowali komunizm. Mimo, że wygraliśmy Bitwę Warszawską, cała wojna z bolszewikami skończyła się dla nas klęską.
Podpisując w 1921 roku haniebny Traktat Ryski rzuciliśmy na pastwę Sowietów połowę terytorium Rzeczypospolitej i półtora miliona Polaków. Ludzie ci padli ofiarą czerwonego Holokaustu. (…) Potężna armia inwazyjna marszałka Michaiła Tuchaczewskiego została rozniesiona w puch. Bolszewicy w popłochu uciekali na wschód. Drogę ich odwrotu znaczyły końskie i ludzkie trupy, porzucony sprzęt wojskowy i rozbite furmanki. Wiatr rozwiewał po polach banknoty z rozbitych kas pułkowych i propagandowe ulotki zapowiadające rychły podbój świata. Pierwsze lanie czerwoni dostali 15 sierpnia 1920 roku na przedpolach Warszawy. Cios ostateczny armia Rzeczypospolitej zadała im w wielkiej bitwie nad Niemnem. Wojska Józefa Piłsudskiego doścignęły uciekającego nieprzyjaciela i z marszu, z pełnym impetem uderzyły na sowieckie dywizje. Był 28 sierpnia 1920 roku. Cały front Armii Czerwonej poszedł ostatecznie w rozsypkę. Na Kremlu wybuchła panika.
Reżim bolszewicki został bowiem wzięty w nieubłaganie zaciskające się kleszcze. Z zachodu nacierali Polacy, a na froncie południowym pod biało-niebiesko-czerwonymi sztandarami do przodu szła biała armia rosyjskiego generała Piotra Wrangla zwanego Czarnym Baronem. W tej rozpaczliwej dla rewolucji sytuacji Włodzimierz Lenin wystąpił wobec Warszawy z ofertą zawarcia natychmiastowego zawieszenia broni (…)
============
[Czytaj Lewa wolna Józefa Mackiewicza. Ta anty-polska franca z Londynu już chyba nie blokuje wydawania ?? MD]
– Gdyby Piłsudski dobił czerwonych podczas wojny polsko-bolszewickiej, to Polska stałaby się potęgą, której niewielu mogłoby zagrozić. A sam bolszewizm byłby tylko krótkim, choć wyjątkowo krwawym, epizodem w historii świata. Niestety, Naczelnik zarzucił swoje plany stworzenia federacji Polski, Ukrainy, Białorusi i Litwy. W ten sposób los Polski został przypieczętowany. Bolszewicy zebrali siły i wykonali na nas wyrok 17 września 1939 roku – mówi w rozmowie z WP publicysta historyczny Piotr Zychowicz.
Robert Jurszo, Wirtualna Polska: Na przełomie lata i jesieni 1919 r. sytuacja bolszewików podczas wojny z Polską była opłakana. Z każdej strony otaczali ich przeciwnicy. Tereny, na których panowali, również były niestabilne, bo dochodziło na nich do lokalnych chłopskich rebelii. Można powiedzieć, że byli o krok od klęski. Ale Piłsudski wstrzymał natarcie…
Piotr Zychowicz:Był to moment, w którym Józef Piłsudski dzierżył w swoich rękach nie tylko losy Polski, ale również świata. Od jego decyzji zależało, kto zatriumfuje w Rosji. I kto będzie nią rządził po zakończeniu wojny domowej. Nie jest to moja odosobniona ocena. Wszyscy w tamtym czasie tak uważali: sam Piłsudski, przywódcy bolszewików, no i oczywiście biali, a wśród nich gen. Anton Denikin.
Rzeczywiście, sytuacja bolszewików była opłakana, a ich władza chwiała się. Wystarczy rzucić okiem na mapę. Na zachodzie rozciągał się długi polski front, na którym stało blisko pół miliona naszych żołnierzy. Od północy nacierał gen. Nikołaj Judenicz, który był już niemal na rogatkach Piotrogrodu. Pod Archangielskiem stała armia gen. Jewgienija Millera. Na Syberii mocno trzymało się wojsko adm. Aleksandra Kołczaka. A od południa na Moskwę nacierały – rozbijając po drodze kolejne dywizje Armii Czerwonej – oddziały wspomnianego gen. Denikina. Ten ostatni pisał do Piłsudskiego rozpaczliwe listy, w których zaklinał Naczelnika, by rzucił swoich żołnierzy do walki. Dzięki temu Polacy związaliby walką siły sowieckie, a Denikin uderzyłby prosto na Moskwę, co przypieczętowałoby bolszewicką klęskę.
Tymczasem Piłsudski nie tylko odrzucił apele białego generała, ale zawarł też tajny pakt z Leninem. Stało się to w miejscowości Mikaszewicze, która dziś znajduje się na Białorusi. Tam, w wagonie odstawionym na bocznicę kolejową, polscy i sowieccy wysłannicy uzgodnili, że Polacy wstrzymają ofensywę. Ale nie tylko. Piłsudski zapewnił też Lenina, że bolszewicy mogą bez obaw przenieść wszystkie siły z frontu zachodniego pod Moskwę, dzięki czemu możliwe stanie się powstrzymanie marszu Denikina. I tak też się stało. Władza sowiecka została uratowana rzutem na taśmę.
Ale dlaczego Marszałek zdecydował się na taki krok? Przecież zwycięstwo nad czerwoną Rosją było na wyciągnięcie ręki…
Są dwa powody. Pierwszy nazwałbym emocjonalno-ideologicznym. Trzeba pamiętać, że Piłsudski był człowiekiem, który przez całe swoje życie walczył z carską Rosją, i to jako członek ruchu socjalistycznego. Przez to siedział w więzieniach, zesłano go na Syberię, a tam – podczas buntu więźniów politycznych w Irkucku – rosyjski żołnierz wybił mu dwa zęby. Takich rzeczy się nie zapomina. Na samą myśl o tym, że miałby się sprzymierzyć z tymi koszmarnymi carskimi żandarmami i generałami w epoletach, Piłsudskim po prostu trzęsło. To była dla niego psychiczna bariera nie do przezwyciężenia.
Natomiast bolszewicy… No cóż, byli jacy byli, ale jednak w przeszłości stanowili jego współtowarzyszy walki z caratem.
A druga przyczyna?
Ta była już natury czysto politycznej. Piłsudski po prostu uznał, że woli, by Rosją po wojnie rządzili bolszewicy. Uznał, że Rosja czerwona będzie dla Polski dużo mniejszym zagrożeniem, aniżeli Rosja biała. Był przekonany, że bolszewizm doprowadzi do takiej anarchii, że wschodni sąsiad nie będzie dla Polski żadnym liczącym się przeciwnikiem. Nie wyobrażał sobie również, by w przyszłości było możliwe ponad głowami Polaków porozumienie między – jak mówił – ”londyńską giełdą”, czyli zachodnimi kapitalistami, a bolszewikami. Kalkulował w ten sposób, dlatego z pełną świadomością postawił na czerwonych. I to była katastrofalna pomyłka.
Piłsudski nie rozumiał, że bolszewicka Rosja dla Polski jest czymś tysiąc razy gorszym niż Rosja carska. Z tą ostatnią w ciągu kilkuset lat stoczyliśmy 20 wojen. Raz górą byli oni, raz my. Ale carat stanowił zagrożenie tylko dla naszej państwowości, natomiast bolszewizm był śmiertelną groźbą dla czegoś więcej – naszej duszy…
”Duszy”?
Bolszewizm to totalitaryzm. Wprowadził nowe – zupełnie nieznane epoce starych konserwatywnych monarchii – środki: masowe ludobójstwo, masowy terror, czy donosicielstwo, które prowadziły do rozpadu społecznego i moralnego gnicia każdego narodu. Proszę tylko przypomnieć sobie Katyń, operację polską NKWD z lat 30., czy przesiedlenia Polaków na wschód – na Syberię i do Kazachstanu. To wszystko, to była zupełnie nowa ”jakość”. Nieznana caratowi, który nie był reżimem o takiej zbrodniczej naturze.
Ale Piłsudski pomylił się również co do tego, że bolszewizm nigdy Polsce nie zagrozi. Stało się to po 20 latach, 17 września 1939 r., ale wtedy już nie mogliśmy liczyć na żaden ”cud nad Wisłą”. Niestety, Marszałek źle kalkulował też w sprawie tego, czy bolszewizm zdoła porozumieć się z państwami zachodnimi. Uważał, że to niemożliwe, a jednak w 1939 r. Hitler dogadał się w sprawie demontażu Polski ze Stalinem. A w 1944 i 1945 r. – w kwestii nowego kształtu Polski – doszli z nim do porozumienia Anglosasi. I nagle okazało się, że ”londyńska giełda” potrafi znaleźć wspólny język z bolszewickimi komisarzami, co Piłsudskiemu nie mieściło się w głowie.
Dlatego wydarzenia roku 1919 porównałbym do sytuacji, w której naszemu sąsiadowi płonie dom. Wtedy instynkt samozachowawczy podpowiada nam – nawet jeśli z tym sąsiadem stoczyliśmy 20 procesów o miedzę i go nie znosimy – by natychmiast łapać za wiadro z wodą i pędzić na ratunek. Z prostego powodu: ponieważ ten pożar łatwo może przeskoczyć na nasz dach. Ta metafora dobrze oddaje to, co stało się w 1919 i 1920 r. Z powodu różnych historycznych zaszłości i błędnych kalkulacji geopolitycznych nie pomogliśmy białej Rosji rozprawić się z Bolszewią. W efekcie Bolszewia połknęła nie tylko Rosję, ale z czasem również Polskę.
W takim razie puśćmy wodze wyobraźni: Piłsudski odprawia Sowietów z kwitkiem, buduje sojusz z Denikinem i rusza z białymi na bolszewików. Co dzieje się dalej?
Oczywiście snując taką historię alternatywną jesteśmy skazani na domysły. Ale, opierając się na analizie sytuacji i potencjałów wszystkich trzech stron konfliktu, to wydaje się, że polski marsz na Moskwę nie byłby konieczny. W zupełności by wystarczyło, gdybyśmy wykonali ograniczone uderzenie na Mozyrz i zamknęli w ”worku” całą 12 armię bolszewicką. W ten sposób udałoby się odciążyć lewe skrzydło Denikina, który miałby otwartą drogę na Moskwę i wkrótce ją zajął.
A może, gdyby Denikin zwyciężył, to chwilę później biali rzuciliby się na Polskę?
Tę obawę uważam za nieuzasadnioną, ponieważ Rosja po zwycięstwie sił antybolszewickich byłaby po prostu na to za słaba. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że ten kraj po I wojnie światowej, wojnie domowej, a w szczególności kilku latach rządów komunizmu wojennego był totalnie zdemolowany.
Poza tym, gdyby biali chcieli zabrać się za wojowanie w imię restytucji granic rosyjskich sprzed Wielkiej Wojny, to musieliby zaatakować nie tylko Polskę, ale również państwa bałtyckie, Rumunię czy Finlandię. To byłaby bardzo ciężka kampania, w której Rosjanie – moim zdaniem – zostaliby pobici.
To w takim razie co stałoby się z Rosją?
W bólach rodziłby się w niej nowy reżim. Nastąpiłaby zapewne próba powrotu do jakiejś formy przedrewolucyjnej Rosji. Ustrojem byłaby przypuszczalnie monarchia parlamentarna. Ale – przede wszystkim – nowa władza musiałaby poradzić sobie z mnóstwem problemów, które zrodziły wojny i bolszewicy.
Po pierwsze, dwa lata rządów komunistów były rzezią rosyjskich elit: biurokracji, burżuazji, szlachty i oficerów. Brakowałoby więc naturalnej podpory dla nowej władzy. Po drugie, rządy bolszewików rozbudziły wśród chłopstwa kolosalny ”głód” ziemi, więc trzeba by poradzić sobie z palącą kwestią rolną. A nie byłoby to wcale łatwe, ponieważ – jak przypuszczam – biała władza chciałaby dokonać restytucji ziemi i zwrócić ją jej pierwotnym właścicielom. To by wywołało żywiołowy opór chłopstwa. Po trzecie, trzeba by było jakoś uporać się z kompletną ”demolką” przemysłu i okiełznać rady robotnicze, które powstały w fabrykach. Wreszcie, wszystko to byłoby niełatwe do zrobienia również dlatego, że sam obóz białych był mocno politycznie podzielony. Dlatego – powtarzam to raz jeszcze – odrodzona biała Rosja przez wiele lat nie stanowiłaby żadnego zagrożenia dla Polski.
No dobrze, a potem? Czy nie byłoby to tylko zagrożenie odroczone w czasie?
Owszem, możemy sobie wyobrazić taki scenariusz, że Rosja porozumiewa się z Republiką Weimarską…
A nie z Adolfem Hitlerem?
Nie, w tej wersji wydarzeń, którą teraz opisuję, narodowego socjalizmu nie ma. Z prostego powodu: nazizm był niemiecką odpowiedzią na bolszewizm. Hitler to był bolszewik, tyle że narodowy, a nie internacjonalistyczny.
No ale załóżmy, że odbudowa kraju zajmuje Rosji 20 lat i 1 września 1939 r. – wspólnie z Republiką Weimarską – uderza na Polskę. I przyjmijmy nawet, że dochodzi do rzeczy dla nas najstraszniejszej: rozbioru Polski pomiędzy dwóch napastników. Nawet gdyby to się stało to sytuacja Polaków byłaby o stokroć lepsza, niż była w rzeczywistej, a nie alternatywnej, historii. Myślę, że żadnemu Polakowi nie trzeba tłumaczyć na czym polega różnica między carskim i kajzerowskim zaborem, a sowiecką i nazistowską okupacją. Oczywiście, zabór – jak to zabór – nie byłby niczym miłym. Ale nie byłoby Auschwitz, Katynia i całego totalitarnego ludobójstwa, którego ofiarą padł naród polski.
Gdyby więc Piłsudski w 1919 r. wyciągnął rękę do Denikina, Europa uniknęłaby dwóch potwornych totalitaryzmów, które – niczym maszynka do mięsa – przemieliły miliony ludzkich istnień. Gdyby Marszałek podjął wtedy inną decyzję, to bolszewizm byłby zaledwie chwilowym mgnieniem w historii ludzkości. Co prawda, wyjątkowo krwawym, ale jednak krótkotrwałym.
Wróćmy do rzeczywistej historii. Rok później losy wojny się odwracają. Do lata 1920 r. wojsko polskie znajduje się w defensywie. Pojawia się przerażająca perspektywa tego, że dopiero co powstała jak feniks z popiołów Polska stanie się sowiecką republiką. Na szczęście, tę ponurą wizję wymazują dwa zwycięstwa: bitwa warszawska oraz bitwa nad Niemnem. I znowu otwiera się droga na Moskwę… No cóż, skoro Piłsudski w 1919 r. nie chciał iść na Moskwę, to w 1920 r. Moskwa przyszła do niego. Gdyby Marszałek pobił bolszewików rok wcześniej, to nie byłby potrzebny żaden ”cud nad Wisłą”. Oczywiście, było to zwycięstwo wybitne i fenomenalne, jedno z najważniejszych w dziejach polskiego oręża. Gdyby wtedy bolszewicy wygrali, to konsekwencje dla Polski i połowy Europy byłyby straszliwe. Rok 1945 wydarzyłby się już w 1920. Dramat polega jednak na tym, że było to zwycięstwo niewykorzystane.
Co się stało?
Po tym, jak we wrześniu 1920 roku w trakcie bitwy niemeńskiej całkowicie rozbiliśmy armię sowieckiego marszałka Tuchaczewskiego, zaczął się szybki marsz na wschód. Polacy wchodzili w bolszewików jak w masło, a tempo marszu było zawrotne – 60 km dziennie! Polscy żołnierze roztrącali na boki masy bolszewickich maruderów, którzy – zrezygnowani – rzucali broń, siadali na bokach dróg, oddawali się do niewoli, albo uciekali do lasów. Trzeba bowiem pamiętać o tym, ze sowiecki atak na Polskę w 1920 r. był desperackim ”rzutem na taśmę”. Bolszewicy byli już bardzo wyczerpani i mieli już niewiele sił oraz zasobów. A do tego od południa, z Krymu nacierał na nich gen. Piotr Wrangel – biały dowódca, zwany ”Czarnym Baronem”.
W tej sytuacji przed polską armią otworzyły się niesamowite możliwości. Byliśmy silniejsi od czerwonych, bo mieliśmy już więcej żołnierzy – uskrzydlonych warszawskim i niemeńskim zwycięstwem – a do tego lepiej wyposażonych i uzbrojonych. Na północy udało się wyzwolić Mińsk, a na południu – po błyskawicznym rajdzie kawaleryjskim na Korosteń – Polacy stanęli u wrót Kijowa. Zajęcie tego miasta było kwestią zaledwie kilku dni. W ciągu najwyżej dwóch tygodni polskie wojsko mogło na całej długości osiągnąć linię graniczną sprzed 1772 r., czyli sprzed pierwszego rozbioru. Pojawiła się perspektywa bardzo sensownej współpracy militarnej z Wranglem. Ten – w odróżnieniu od Denikina – szedł na dalekie ustępstwa terytorialne wobec Polski. Jego dewiza brzmiała: ”Przeciwko bolszewikom choćby z diabłem”. Tym diabłem miała być oczywiście Polska (śmiech). Trzeźwo uważał, że najpierw trzeba uwolnić Rosję od komunistów, a potem martwić się o resztę.
I w chwili, w której historia dała nam drugą szansę – a rzadko kiedy jest tak łaskawa – doszło do rzeczy niebywałej. 12 października Polacy i bolszewicy podpisali zawieszenie broni. Nasza armia była jak rozpędzony koń, któremu nagle zostały ściągnięte cugle.
Ku zdumieniu bolszewików – i rozpaczy Polaków ze Wschodu – wojsko nasze stanęło w miejscu, po czym nastąpiły pertraktacje pokojowe, które zakończyły się podpisaniem w marcu 1921 r. w Rydze pokoju polsko-bolszewickiego. Na mocy jego postanowień dostaliśmy katastrofalne granice na wschodzie. A bolszewicy spokojnie dobili Wrangla. Nastąpiła agonia białej Rosji i ostateczny triumf Bolszewii…
Jaki był powód tej – przyznaję – mało zrozumiałej decyzji..?
Wrangel.
Piłsudski – tak jak i rok wcześniej – pozostał wierny swojej doktrynie, że lepsza jest Rosja czerwona niż biała. Bał się, że jeśli Polacy dobiją bolszewików, to tym samym utorują drogę do zwycięstwa Wranglowi. I że w ten sposób w Rosji zatriumfuje ”reakcja”. Ale wina leżała nie tylko po stronie Piłsudskiego. Warunki pokoju wynegocjowała grupa posłów sejmowych. Wśród nich czołową rolę odgrywał narodowiec Stanisław Grabski – ”Kain Grabski”, jak go potem określił jeden z polskich konserwatystów. Był on, w moim odczuciu, jednym z największych szkodników w naszej historii. Pozostawał owładnięty myślą o budowie Polski etnicznej, Polski dla Polaków, tylko dla katolików. Polski plemiennej – jako nowoczesnego państwa narodu polskiego. Dlatego nie chciał, by polska armia posunęła się zbyt daleko na wschód, bo – jak mu się wydawało – w ten sposób w granicach kraju znajdzie się zbyt dużo obywateli innych narodowości. A to przekreśli marzenie o etnicznej, narodowej Polsce i wymusi budowę jakiegoś tworu wielonarodowego. Rzeczpospolitej Trojga Narodów – złożonej z Korony, Rusi i Wielkiego Księstwa Litewskiego – albo federacji środkowo-europejskiej. Taka wizja była dla endeków koszmarem.
Według przychylnej Piłsudskiemu historiografii endecy, socjaliści i ludowcy na złość Marszałkowi powstrzymali dalsze natarcie, co uniemożliwiło Naczelnikowi realizację jego planów utworzenia federacji. Moim zdaniem to jest półprawda. Owszem, panowie ci chcieli utrącić plany Piłsudskiego, ale prawda jest też taka, że on sam już wtedy zrezygnował z koncepcji federacyjnej. Bo przecież w tym czasie był u szczytu swojego powodzenia, był Naczelnym Wodzem i Naczelnikiem Państwa. Gdyby chciał mógłby cała tę konferencję ryską wywrócić i iść dalej na Wschód. Ale tego nie zrobił. Tak jak endecy, nie chciał już dalszej wojny. I niestety – jak wynika z zapisków Leona Wasilewskiego – był z ”linii ryskiej”, czyli z czwartego rozbioru Polski, zadowolony.
”Czwartego rozbioru Polski”?
Tak należy nazwać pokój ryski, a raczej – jak określił go wybitny polski myśliciel konserwatywny Marian Zdziechowski – ’’hańbę ryską”. Na zagładę skazano kilkanaście milionów obywateli Rzeczpospolitej, w tym 1,5 mln samych Polaków. W momencie, w którym zawarto zawieszenie broni, zaczęła się bowiem antypolska, bolszewicka rzeź.
Straszne jest też to, że warunki zawieszenia broni określały linię demarkacyjną… na zachód od polskich pozycji. To znaczy, że nasi żołnierze musieli się cofnąć. Doprowadziło to do dramatycznych sytuacji, jak choćby we wspomnianym Mińsku, który polskie wojska wyzwoliły 15 października. Miejscowi Polacy witali tam polskich żołnierzy kwiatami i ze łzami w oczach. Byli w euforii, byli pewni, że ich miasto wejdzie w skład Polski, a nie strasznej Bolszewii. Niestety – ku ich przerażeniu następnego dnia – realizując postanowienia zawieszenia broni – Wojsko Polskie się z Mińska wycofało. Natychmiast wróciła do niego sowiecka czerezwyczajka i natychmiast zaczęły się aresztowania i masowe mordy Polaków. Miejscem, w którym bolszewicy zgładzili najwięcej Polaków w latach 20. i 30., były Kuropaty pod Mińskiem…
We wspomnieniach nielicznych, którzy przetrwali te masakry, wybrzmiewa wielka pretensja. Ludzie ci mówili, że mogliby zrozumieć, że ich pozostawiono na pastwę sowieckich siepaczy, gdyby Polska przegrała. Ale przecież II RP zwyciężyła wojnę polsko-bolszewicką. Później, za rządów Stalina, 200 tys. Polaków pozostawionych w Sowietach zostało wymordowanych, a dziesiątki tysięcy przymusowo przesiedlono na Syberię i do Kazachstanu. Starto też wszelkie ślady polskości na terenach, które dziś – zupełnie nietrafnie – nazywa się Dalszymi Kresami. Na przykład nad Berezyną, gdzie żyła wierna polskości szlachta zagrodowa, która podczas wojny z bolszewikami zorganizowała antysowiecką partyzantkę i wywiad. Ci wszyscy ludzie zostali przez polskich polityków zdradzeni.[Koniecznie przeczytaj, kup dla dzieci, Flowiana Czarnyszewicza „NADBEREZYŃCY”. MD]
W takim razie raz jeszcze wyruszmy ścieżką wyobraźni i udajmy, że nie było zawieszenia broni z października 1920 r. i pokoju ryskiego z marca 1921 r., a Piłsudski przełamał swe antycarskie uprzedzenia, porozumiał się z Wranglem i ruszył wraz z nim na Lenina.
Jak dalej rozwinęłaby się sytuacja?
Dokładnie tak samo, gdyby sprzymierzył się z Denikinem. Może z tą różnicą, że – jak już mówiłem – z Wranglem byłoby się łatwiej dogadać. Dodam tylko, że był on gotowy na to, by Ukrainę oderwać od Rosji. Żaden biały generał nie posunął się wcześniej dalej w ustępstwach.
Gdyby polska armia dotarła do granic Polski sprzed pierwszego rozbioru w jej rękach znalazłaby się cała Białoruś i Ukraina – przynajmniej do rzeki Dniepr. W takiej sytuacji Piłsudski mógłby zrealizować dwa warianty polityczne. Albo opcję ”retro”, czyli Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Albo opcję „nowoczesną”, czyli potężną federację Polski, Ukrainy i Wielkiego Księstwa Litewskiego (składającego się z Litwy i Białorusi). Może do tego bloku dołączyłaby jeszcze Łotwa. Znając poglądy Piłsudskiego – Naczelnik wybrałby federację. Taki wielki twór polityczny na północy oparłby się o sojuszniczą Finlandię, a na południu o Rumunię. Kto by nie rządził na wschodzie – biali czy czerwoni – byłoby już wtedy kwestią drugorzędną. Rzeczpospolita w takiej konfiguracji stałaby się potęgą, której czerwona lub biała Rosja nie mogłaby zagrozić. Bez Ukrainy Rosja nie może być imperium. Zegar historii zostałby cofnięty do XVII wieku i to my wrócilibyśmy na należne nam miejsce hegemona Europy Środkowo-Wschodniej. I tak by zapewne pozostało do dzisiaj.
Mimo, że bolszewizm stanowił śmiertelne zagrożenie dla całej Europy i jej ładu moralnego, poszczególne państwa szły z nim na rozmaite kompromisy i układy. Sprzymierzały się z nim przeciwko swoim sąsiadom zamiast rzucić hasło wspólnej, europejskiej krucjaty przeciwko komunizmowi – mówi w wywiadzie dla PCh24.pl historyk i publicysta Piotr Zychowicz.
Czego nie doświadczylibyśmy jako Polacy, gdyby Józef Piłsudski poszedł na Moskwę, jak Pan sugeruje?
Operacji Polskiej NKWD w latach 1937 – 1938, Agresji 17 września, zbrodni katyńskiej, deportacji setek tysięcy Polaków na Sybir, a wreszcie PRL-u. Gdyby w 1919 lub 1920 Józef Piłsudski sprzymierzył się z „białymi” Rosjanami, poszedł na Moskwę i zniszczył bolszewizm, historia potoczyłaby się innymi torami. Komunizm byłby tylko krótkim, krwawym epizodem w dziejach ludzkości. Jak wyglądałoby sąsiedztwo Polski z białą Rosją w latach 20., 30., 40. czy 50 . – nie wiem. Na pewno jednak lepiej niż nasze „sąsiedztwo” ze Związkiem Sowieckim. Rosja była normalnym przeciwnikiem, który mógł co najwyżej odebrać nam taki czy inny kawałek terytorium. Związek Sowiecki był śmiertelnym wrogiem, który dybał na duszę narodu polskiego.
Czy Polska po odzyskaniu niepodległości mogła zostać monarchią? Dlaczego nie przyjęto takiej możliwości? Dlaczego w szkołach uczy się nas, że istniały tylko dwie koncepcje Polski – Piłsudskiego i Dmowskiego?
Byli ludzie, którzy opowiadali się za restauracją monarchii. Przypomnę, że pierwszym ośrodkiem władzy w Warszawie była monarchiczna, konserwatywna Rada Regencyjna. Niestety rok 1918 był zenitem idei demokratycznych. Polski obóz zachowawczy został odsunięty od decydowania o państwie, a zwyciężyły żywioły radykalne – socjaliści, ludowcy czy endecy. Polska niestety odrodziła się jako demokracja. Jako państwo słabe.
Czy opowiadałby się Pan za przywróceniem monarchii w tamtych warunkach? Dlaczego?
Oczywiście. Rzeczpospolita przed swoim upadkiem była bowiem wielonarodowym imperium. Kiedyś to my rozdawaliśmy karty w Europie Wschodniej. Po 1918 powinniśmy więc dążyć do odbudowy mocarstwa. Szansa na to była spora, bo zarówno Niemcy, jak i Rosjanie po I wojnie światowej znajdowali się na kolanach.
Do tego, żeby zjednoczyć wszystkie narody Rz-plitej w jednym państwie rozciągającym się od morza do morza, konieczne było jednak wprowadzenie monarchii. Osoba króla byłaby gwarantem spójności tego państwa, lojalności jego narodów wobec tronu. Niestety zwyciężyły demokracja i nacjonalizmy. W efekcie Rzeczpospolita została rozpruta wzdłuż szwów narodowościowych. „Wołając o króla – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – wołamy o ideę państwową, o wzmocnienie władzy, wzmocnienie siły państwa. Idea króla jest ideą wywyższenia władzy naczelnej ponad krąg interesów, ambicji, poglądów jednostek, kół, grup, stronnictw, partii. Takie wywyższenie daje państwu moc, potęgę. Daje interesowi państwa zwycięstwo. Polska musi żyć, a republika nas rozkłada.”
Z Pana książki wyłania się piękne antykomunistyczne przesłanie: kto raz zaczadził swój umysł lewicowymi poglądami, nawet socjal – demokratycznymi, ten zawsze będzie czuł miętę do komunistów. Skąd takie przeświadczenie?
Dowodów na to jest sporo. W 1920 roku lewicowy premier Wielkiej Brytanii Lloyd George czuł wyraźną słabość do bolszewików. Może byli dzicy i nieokrzesani, może zamordowali kilka milionów ludzi, ale przecież byli towarzyszami we wspólnej walce z przebrzydłą „reakcją”.
Józef Piłsudski mając do wyboru „białych” czy „czerwonych” również poparł tych drugich. Wolał żeby w Rosji szalał ludobójczy, bezbożny bolszewizm niż żeby zatriumfowali w niej konserwatywni, carscy generałowie. To się nie zmieniło w kolejnych latach. W dwudziestoleciu, podczas II wojny i podczas zimnej wojny, lewica zachodnio-europejska była zafascynowana sowieckim eksperymentem. Gdy bolszewicy mordowali księży, szlachtę i „burżujów” wszystko było okej. Pierwsi rozczarowani na Zachodzie pojawili się dopiero gdy w 1937 roku Stalin wziął się za wyrzynanie innych komunistów. A kolejni – w 1951 roku gdy zabrał się za Żydów.
„Pakt Piłsudski-Lenin” przedstawia wysoką wartość dla nauki o cywilizacji. Cytując licznych konserwatywnych myślicieli przypomina Pan bowiem, jak bardzo od standardów cywilizacji łacińskiej różnią się idee, plany i metody bolszewii. Czy niechęć Piłsudskiego do unicestwienia czerwonych ma do dziś wpływ na to, jak wygląda Europa, jej warstwa moralna i prawodawcza?
Bolszewizm był złem absolutnym.
„Jak w wiekach ubiegłych muzułmański półksiężyc – pisał Marian Zdziechowski – tak dziś czerwona gwiazda sowiecka godłem jest potęgi niosącej zagładę cywilizacji i kulturze świata chrześcijańskiego.I jak wówczas, tak też dziś narody i państwa Europy nie dorosły do zrozumienia naglącej konieczności solidarnej postawy i solidarnego działania przed obliczem groźnego niebezpieczeństwa. Zamiast tego krótkowzroczny egoizm, który albo obojętnie patrzy na nieszczęście sąsiada, w nadziei, że może coś na tym zarobić, albo nawet wchodzi w układy z wrogiem.
A plany i cele wroga tego w porównaniu z charakterem i celami najazdów tatarskich i tureckich sięgają nierównie dalej! Nic podobnego historia dotychczas nie zapisała. Chodzi o przeistoczenie świata w jeden wielki dom niewoli, w jakiś kołchoz, w którym człowiek stałby się automatem bez myśli i bez woli, albowiem myśleć i mieć wolę jest przywilejem tylko partii, przywilejem Czerezwyczajki.”
Przepraszam za długi cytat, ale zacny wileński profesor ujął sprawę znakomicie. Mimo, że bolszewizm stanowił śmiertelne zagrożenie dla całej Europy i jej ładu moralnego, poszczególne państwa szły z nim na rozmaite kompromisy i układy. Sprzymierzały się z nim przeciwko swoim sąsiadom zamiast rzucić hasło wspólnej, europejskiej krucjaty przeciwko komunizmowi. W efekcie bolszewicki jad sączył się do europejskiego krwioobiegu i nadal w nim krąży, mimo, że od upadku Związku Sowieckiego minęło już blisko ćwierć wieku. Ta trucizna nadal nas rozkłada.
Stawia Pan bardzo niepopularną tezę, że Polska mogłaby dogadać się z białą, carską Rosją, a już na pewno, że była ona mniej niechętna Polsce niż bolszewicy. Jak wytłumaczyć taki pogląd Polakom, w których krwi od dziesięcioleci płynie przecież niechęć do wszystkich rosyjskich carów?
Chyba jednak nie wszystkich. Car Aleksander I był w końcu dość sympatyczny, a zgładzony przez „czerwonych” car Mikołaj II wzbudza chyba w Polakach więcej współczucia niż niechęci. Rzeczywiście jednak polska tradycja romantyczna wychowuje Polaków w niechęci do Rosji. Żeby nie było wątpliwości – ja również uważam, że dzieje Rzeczpospolitej Obojga Narodów to dzieje rywalizacji z Rosją o prymat w Europie Wschodniej. Tyle, że Rosja była normalnym przeciwnikiem. Toczyliśmy z nią kilkanaście wojen, raz my, raz oni byliśmy górą. Raz my byliśmy w Moskwie, raz oni w Warszawie.
Wszystko to nie niosło jednak zagrożenia dla samego bytu narodu polskiego. Rosja była konserwatywnym, chrześcijańskim krajem, a po reformach Aleksandra II była wzorem praworządności.
Bolszewizm był zaś całkowitym zaprzeczeniem Rosji – był totalitarnym, ludobójczym molochem. Zabór rosyjski był dla Polaków rajem w porównaniu z okupacją komunistyczną.
Stanisław Barańczak N.N. RZUCA W PRZESTRZEŃ NAIWNE PYTANIA
Co ty naprawdę myślisz? Tak, do ciebie mówię, wprost w twoje białe zęby, w twoje oczy, które co dzień o wpół do ósmej wieczór budzą w nas zaufanie i wiarę: co myślisz, ukryty za ekranem i kartką papieru, z której zwiastujesz nam dobrą nowinę, wzruszony zawodowo? Czy wierzysz w to, co czytasz? Czy już nie pamiętasz prawd sprzed dwóch, trzech, pięciu lat? Chyba nie wyrzuciłeś tamtych kartek? Chyba odkładasz je gdzieś sobie na pamiątkę? Przeczytaj je sobie w wolnej chwili. Uśmiejesz się. Zabłysną twoje białe zęby, które co dzień o wpół do ósmej wieczór błyszczą dla nas, twoje oczy patrzące na nas bez mrugnięcia. A w ogóle jak się czujesz? Czy ci nie gorąco pod reflektorem prawdy? Czy nie dusi cię gustowny krawat barwy wiosennego nieba?
Co myślisz ty, piszący artykuły o tym, że jest i będzie coraz lepiej? Tak, właśnie ciebie pytam. Co myślisz naprawdę? Czy wiesz, co myśli o tobie sprzątaczka froterująca podłogę w redakcji o piątej rano? Czy cię nie przeraża to, że nie wierzą ci, albo, co gorsza, czasem wierzą? Może w wolnych chwilach pisujesz wiersze, w których się zawiera cała subtelność twej duszy, wewnętrzne rozterki i tak dalej? A nazajutrz rano znów do redakcji i wymyślać tytuł, arcydziełko zwięzłej dobitności, dla notatki o procesie grupy niebezpiecznych czytelników nieprawomyślnych książek. To, co ty robisz, robiłby i tak kto inny, zgoda. Ale czy tak dobrze? Tak wprawnie? Takim zręcznym piórem, z tym talentem i z tą pewnością, która znieczula jak zastrzyk?
A co myślisz, ty, wystukujący na maszynie kolejną informację o treści rozmowy z dwoma kolegami na imieninach twojej żony? Tak, właśnie o ciebie chodzi. Co naprawdę myślisz? Masz rację, płacą ci niewiele. Robisz to dla przekonania, zgoda, dla idei. Ale czy nie śni ci się czasem coś w rodzaju Sądu Ostatecznego: dzień, w którym archiwa i kartoteki zostaną otwarte? Dzień, kiedy twój przyjaciel nie poda ci ręki, a twoje dziecko plunie ci pod nogi? Dzień, w którym wrócą twoi dwaj koledzy po długiej nieobecności? Więc nic? Nic takiego? Więc dalej możesz pisać na maszynie, bezbłędnie wystukując nazwiska i daty? Tymi samymi palcami, którymi niesiesz do ust chleb z masłem i gładzisz wieczorem ciało żony? I nigdy nie zrywasz się w nocy oblany zimnym potem?
Socjalizm w naszym nieszczęśliwym kraju rośnie wraz z inflacją, która – jak kraczą eksperci – na koniec roku może osiągnąć poziom nawet 25 procent i więcej. To oczywiście sporo, ale w porównaniu do roku 1989, kiedy to mieliśmy inflację trzycyfrową, to jeszcze nic. Ale w naszym fachu nie ma strachu; jak mówił Nikita Chruszczow – „dogonimy i przegonimy!” Co prawda jemu chodziło o Stany Zjednoczone, a nie o inflację, ale nam Stanów Zjednoczonych gonić, a już zwłaszcza przeganiać nie wypada, więc co nam szkodzi, żeby poćwiczyć sobie na inflacji?
Tak czy owak – sukces, ale nie o to chodzi, tylko o to, że wraz z inflacją narasta w naszym nieszczęśliwym kraju socjalizm. Właśnie pan prezydent Duda podpisał ustawę ustalającą maksymalną cenę węgla na 966,60 zł – oczywiście tylko dla odbiorców indywidualnych i spółdzielni mieszkaniowych. Ponieważ cena rynkowa tony węgla oscyluje wokół 3000 zł, to niejeden odczuje pokusę łatwego zarobku, więc trzeba będzie zatrudnić armię kontrolerów, co może kosztować co najmniej tyle samo, co dopłaty do owej „maksymalnej” ceny.
To oczywiście dopiero początek, bo przeprowadzony został sondaż, co naród sądzi na temat wprowadzenia cen urzędowych. Czy to aby nie padgatowka do ich wprowadzenia, no a potem – już tylko kartki? Jak tam będzie, tak tam będzie, ale nie o to chodzi, tylko o to, że socjalizm postępuje wraz z inflacją. A w socjalizmie – jak to w socjalizmie; zaostrza się walka klasowa – o czym zresztą pisał Józef Stalin.
Toteż nic dziwnego, że ostatnio w dyskursie politycznym pojawiły się wezwania do przeprowadzenia rozwiązań, tak zwanych „siłowych”. Inicjatywa wyszła od przywódcy Volksdeutsche Partei Donaldca Tuska, który zapowiedział, że prezesa Narodowego Banku Polskiego, pana Adama Glapińskiego, wyprowadzi z banku siłą. Donald Tusk taktownie zamilczał o tym, co będzie potem; czy na przykład działacze Volksdeutsche Partei opróżnią bankowe sejfy z zakupionych przez prezesa Glapińskiego bodajże 200 ton złota, z którym ulotnią się w nieznanym kierunku, jak to było w przypadku Amber Gold? [No i – przy zwycięstwie Rewolucji na Majdanie: Zaraz 46 ton złota Ukrainy – poleciało sobie do… md]
Wszystko to być może, bo myszy harcują, gdy kota nie czują, a poza tym – co tu ukrywać – działacze Volksdeutsche Partei mają już w takich operacjach pewną eksperiencję. Zaraz tedy odezwał się pan Siemoniak, który deklarację Donalda Tuska uściślił, wspominając o „silnych ludziach”, którzy operację usuwania prezesa Glapińskiego z Narodowego Banku Polskiego przeprowadzą. Skąd Volksdeutsche Partei weźmie takich osiłków – tego już pan Siemoniak nie zdradził, więc jesteśmy skazani na domysły, że może przyjadą gdzieś z zagranicy.
To byłoby nawet roztropne, bo sprowadzanie osiłków krajowych wiąże się jednak z pewnym ryzykiem, że któryś po pijanemu wszystko wychlapie swojej „królowej życia”, po których niepodobna spodziewać się dyskrecji. Cudzoziemcy, to co innego. Im występowanie w charakterze nieznanych sprawców bardziej przystoi. Ale na tym nie koniec, bo zradykalizował się też pan Krzysztof Śmiszek, dotychczas znany raczej z osobliwej „orientacji seksualnej”, którą podzielał z wybitnym przywódcą socjalistycznym, panem Robertem Biedroniem. Pan Śmiszek oczywiście żadnych operacji bankowych przeprowadzać nie zamierza, natomiast zamierza siłą wyprowadzić z niezawisłych sądów sędziów nazywanych przez niego „dublerami”. Ciekawe, jak pan Śmiszek zamierza tych „dublerów” rozpoznawać w tłumie niezawisłych sędziów, skoro wszyscy mają na sobie te same „śmieszne, średniowieczne łachy” – tajemnica to wielka, więc nie można wykluczyć, że tak samo, jak jeden przyzwoity rozpoznaje w tłumie drugiego przyzwoitego, czyli – po zapachu. Jak wielokrotnie przypominałem, że do tego trzeba mieć specjalnego nosa, ale z tym u nas nie ma problemu, zwłaszcza odkąd pan prezydent Duda poinformował nas, że Żydzi od tysiąca lat byli „współgospodarzami” naszego państwa.
Z tym panem prezydentem Dudą to mamy coraz większe zgryzoty. Oto 11 lipca obchodzona była w naszym nieszczęśliwym kraju rocznica tak zwanej „rzezi wołyńskiej”, w ramach której, w latach 1942 – 1944 Ukraińcy wymordowali w Małopolsce Wschodniej co najmniej 100 tysięcy Polaków. Obchody tej rocznicy zwłaszcza teraz, kiedy jest rozkaz, że Polska ma być „sługą narodu ukraińskiego”, wpędza naszych Umiłowanych Przywódców w potężne dysonanse poznawcze. Nie bardzo wiedzą, co właściwie wolno im mówić, więc ogólnie podkreślają potrzebę „pamięci”, no i oczywiście – „prawdy”. Oczywiście deklaracje o „pamięci” brzmią osobliwie w sytuacji, gdy miejscem ogólnopolskich uroczystości z udziałem pana prezydenta i pana premiera był pomnik, umieszczony niemalże w krzakach, w mało uczęszczanej części Żoliborza, do której nie bardzo można dojechać. Mogło zatem chodzić o to, by tę „pamięć” wprawdzie odfajkować, ale jak najciszej, tak, żeby nikogo nie urazić.
Jednak tegoroczny rekord należy chyba do pana premiera, który z kolei skupił się na „prawdzie” i w związku z tym winą za zamordowanie przez Ukraińców Polaków zamieszkałych w Małopolsce Wschodniej obarczył… Niemców, chociaż każde dziecko wie, że ci, którym udało się ujść zagładzie, chronili się w miasteczkach właśnie dlatego, że byli tam Niemcy.
Ale jak jest rozkaz, by Ukraińców nie urażać, to nie ma rady; trzeba się gimnastykować. Żeby tedy ludzie nie myśleli sobie, że wolno im wyrażać swoje prawdziwe uczucia, od czego z pewnością poprzewracałoby się im w głowach, panowie redaktorzy Tomasz Terlikowski i Tomasz Sakiewicz wystąpili z przestrogą, że komu się nie podoba wersja wydarzeń podana do wierzenia na tym etapie, ten jest sługusem Moskwy.
Tak samo było za pierwszej komuny, kiedy to nie wolno było krytykować Partii, bo to była woda na młyn zachodnioniemieckich rewizjonistów i odwetowców. Dzisiaj ich miejsce zajął Putin – ale poza tym wszystko jest tak, jak było. Jak widzimy, ciągłość jest większa, niż myślimy, socjalizm ma się u nas dobrze, można powiedzieć, że ma się coraz lepiej, chociaż – jak to w socjalizmie – wprawdzie jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, ale tu i ówdzie zdarzają się niedociągnięcia.
Na przykład wszyscy ludzie dobrej woli spodziewali się, że prezydent Zełeński 11 lipca wystąpi z przeprosinami. Nic takiego jednak nie nastąpiło, bo niby dlaczego prezydent Zełeński miałby przepraszać? I on wie i my wiemy, że bez względu na to, co zrobi, Polska będzie mu nadskakiwać, więc w jakim celu miałby się fatygować, narażając się dodatkowo banderowskiej części ukraińskiej opinii publicznej? Ale za to, na pocieszenie, zostaliśmy pochwaleni przez pana ambasadora Brzezińskiego, który przy okazji zapewnił nas, że Stany Zjednoczone będą broniły „każdego centymetra kwadratowego Polski”. Czegóż chcieć więcej? Wprawdzie można wyciągnąć z tego wniosek, że wojna zawita i do nas, ale jeśli nawet, to przecież nie ma rzeczy doskonałych.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Tak drogo na polskim rynku bilansującym energii elektrycznej nie było jeszcze nigdy w historii. W poniedziałek cena poszybowała do 2500 zł/MWh. To między innymi efekt licznych „awarii” w polskich elektrowniach, za którymi mogą stać braki węgla. Państwowe spółki nie radzą sobie z odbudową zapasów paliwa na zimę.
W poniedziałek, 4 lipca, wieczorem, cena energii na Rynku Bilansującym wzrosła do najwyższego poziomu w historii − 2487,24 zł/MWh. Nie jest to jeszcze cena ostateczna, bo może się zmieniać w najbliższych dniach, a nawet tygodniach, w trakcie napływania do Polskich Sieci Elektroenergetycznych coraz dokładniejszych danych o produkcji i zużyciu energii w konkretnej godzinie, ale poprzednie tak wysokie ceny z minionych tygodni nie były już istotnie poprawiane, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak będzie i tym razem.
Rynek Bilansujący, to mechanizm rozliczania wytwórców i odbiorców po zrealizowanych rzeczywistych dostawach energii elektrycznej. Jeżeli np. wytwórca zadeklarował, Ze w danej godzinie dostarczy do systemu 100 MW, a dostarczył tylko 90 MW, musi zapłacić za niedostarczone przez niego 10 MW, a pieniądze te pokrywają koszty dostawy tych brakujących 10 MW z innej elektrowni, która wystawiła swoją gotowość do dostarczenia tej mocy na Rynku Bilansującym i została wezwana .. [ależ rabini!! Jeszcze z 8 linijek… md]
W poniedziałek tę energię spółki energetyczne dokupowały lub odsprzedawały na Rynku Bilansującym za pieniądze niewyobrażalne jeszcze rok temu. Wcześniej, w momentach znaczących awarii i braków mocy w systemie ceny sporadycznie wzrastały w pojedynczych godzinach do 1000-1500 zł/MWh.
Sytuacja na Rynku Bilansującym znalazła odzwierciedlenie na Rynku Dnia Bieżącego (RDB) Towarowej Giełdy Energii. Godzina 19 poszybowała tam do 2500,28 zł/MWh.
Dlaczego jest tak drogo? Państwowe elektrownie zaczęły w końcu oferować swoją produkcję po kosztach uwzględniających nie polskie, a europejskie ceny węgla kamiennego. Jeżeli bowiem przepalą cały polski węgiel, braki i tak będą musiały kupić po stawkach notowanych w portach ARA (Amsterdam-Rotterdam-Antwerpia), a właściwie drożej, bo dziś węgiel docierający do portów na Bałtyku jest nawet o 30-50 dol./t droższy niż w ARA. Dziś kupują go już po 400 dol./t lub więcej, a do tego trzeba doliczyć jeszcze koszty transportu. W sumie wychodzi więc 2000 zł za tonę miałów, a do wyprodukowania 1 MWh energii elektrycznej starsze elektrownie zużywają pół tony (blisko 1000 zł/MWh to więc sam koszt węgla liczonego po stawkach z importu).
Gdy w poprzednich miesiącach polska energetyka liczyła koszty produkcji po cenach zakupu węgla w Polsce, ceny na rynku hurtowym w Polsce należały do najniższych w Europie, a w efekcie Polska stała się znaczącym eksporterem energii elektrycznej i… zapasy polskiego węgla się skończyły. Elektrowni i tak musiały więc dokupować węgiel na zagranicznych rynkach, znacznie droższej od cen z kontraktów długoterminowych z polskimi kopalniami. Co więcej, część polskich kopalń ograniczała dostawy po tych stawkach do minimów lub nawet zrywała kontrakty po starych cenach i część węgla z polskich kopalń też jest już dziś na rynku oferowana za ponad 1500 zł/t.
Po drugie, polskie elektrownie jak jeden mąż doznają „awarii”. Oficjalne przyczyny są bardzo różne, ale w taki zbieg okoliczności, że niemal wszystkie bloki w kraju psują się w mniejszym lub większym stopniu trudno uwierzyć. Po co się „psują”? Bo przy niskiej dostępności bloków, bilans produkcji energii zamyka się na wysokich cenach na Rynku Bilansującym, a to przekłada się też…
[—–] i bla bla….
===============================
Rynkowa cena energii elektrycznej (RCE)
Doba handlowa: 2022-07-17
Godzina
RCE
zł/MWh
1
572,44
2
579,58
3
563,42
4
569,96
5
535,48
6
537,14
7
529,46
8
449,36
9
425,51
10
391,41
11
425,94
12
413,83
13
414,82
14
379,38
15
374,34
16
414,40
17
424,30
18
452,13
19
600,38
20
1205,92
21
1466,98
22
1621,64
23
1516,14
24
1146,24
RCE – RYNKOWA CENA ENERGII z dnia 17.07.2022
Nad ranem – ok 550, w dzień – 350-450, a od 20-tej do 24-tej – 1500 do 1700.
Czemu tak absurdalnie?? Przecież w nocy produkcja fabryk spada, więc popyt maleje.
Zarwałem nockę aby obejrzeć i odsłuchać nagranie z odbytego w dniu 14 lipca posiedzenia zespołu ds. Ukraińców w Polsce, prowadzonego przez posła Grzegorza Brauna.
Sprowokowało mnie to do napisania (nie pierwszego) listu w tej sprawie. Skoro poseł Braun sam zachęca do konsultowania ich „ukraińskiego projektu”.
===================================
Szanowni Państwo,
Zaraz po obejrzeniu-odsłuchaniu dwugodzinnego nagrania z sejmowego posiedzenia zespołu nt. „Stop ukrainizacji Polski” (z dnia 14 lipca 2022 r.) nasuwają mi się następujące spostrzeżenia:
1. Nie znajduję w Waszych, skądinąd pożytecznych projektach wątku RELOKACJI UKRAIŃCÓW Z POLSKI, a już zwłaszcza jako wątku WIODĄCEGO; czyli projektu ZORGANIZOWANEGO WYJAZDU MAS UKRAIŃSKICH (innych obcoplemiennych nachodźców także) POZA POLSKĘ, najlepiej Z POWROTEM NA UKRAINĘ.
Potrzebna jest więc operacja „TRAKT-2” (czyli anty-Trakt, bo „TRAKT-1” to jest trwające nadal wdzieranie się ich w kierunku przeciwnym, czyli do Polski). Dlatego nie „MOST”, gdyż tamten sprzed 30. lat przerzut wielkich mas innego narodu z jednego do innego, acz nie sąsiadującego z nim kraju, odbywał się drogą lotniczą; tu zaś mamy, od lutego br., a właściwie od wielu już LAT („zarobkowicze” vs „uchodźcy”, jak zwał tak zwał) zwyczajny przemarsz drogą lądową, poprzez linię Curzona-Namiera-Rettingera, jakże teraz dla nas ważną. O dziwo!
2. Jak taka operacja ma wyglądać, dają nam NADAL przykład owi tajni i jawni (w tym rząd polskojęzyczny) animatorzy dokonującej się właśnie UKRAIŃSKIEJ KOLONIZACJI POLSKI. CECHĄ GŁÓWNĄ tejże trwającej operacji kolonizacyjnej jest to, że:
a.Większa jest zanęta, jakże szybko zaaranżowana, także w zakresie ustawowym (!), na terenie Polski. Kilka dni temu Ukrainka w sklepie spożywczym powiedziała: „Wracają. Tak. Teraz wracają na Ukrainę. Bo skończyły się już te miesiące pomocy tutaj, no to teraz dużo wraca, a mało do Polski przyjeżdża”. I tak trzymać! – odpowiadamy my.
b. Wojna, czyli czynnik mający WYPYCHAĆ Ukraińców z Ukrainy, jest dla PRZYTŁACZAJĄCEJ WIĘKSZOŚCI z nich TYLKO PROPAGANDOWYM PRETEKSTEM (tak to, jak widzimy, zostało z góry pomyślane). Wystarczy albowiem spojrzeć na MAPĘ, posłuchać co dnia wymienianych nazw miejscowości w jakich „strzelają”, aby się przekonać, już od lutego br. (!!!), że obecnie tylko mniej niż 10% owego ogromnego terytorium Republiki Ukraińskiej jest objęte jakimikolwiek działaniami wojennymi (bo także owe rozległe obszary zajęte przez wojska rosyjskie działaniami wojennymi objęte nie są, a tylko niektóre obszary na froncie, zwanym tutaj „linią styczności”). Podobnie więc jak w latach 2014-2022, kiedy to polskojęzyczne mass media w ogóle się nie interesowały tym jakże w przestrzeni od nas odległym (i oby tak pozostało!!!) konfliktem obu grup językowych: ukraińskiej i rosyjskiej. Nieprawdaż?
3. Przytłaczająca zatem większość Ukraińców przebywających obecnie na terenie Polski NIE JEST ŻADNYMI UCHODŹCAMI WOJENNYMI, ale (podstępnymi) NACHODŹCAMI-KOLONISTAMI !!!
Dzisiejsze masy polskie (post-polskie? post-katolickie?) dają się więc oszukiwać przez Wschód – Turańszczyznę, Kipczak, Chazarię, schizmę, bisurmaństwo, hajdamactwo, bolszewię, sowiety, banderyzm itp. odmiany tamtej OBCEJ CYWILIZACJI, z którą przyszło nam od wieków graniczyć (ale się jej kaprysom, obecnie „wojennym”, nie podporządkowywać, przecież!!!).
Dawniejsi Polacy oszukiwać się nie dawali, gdyż znali znaczenie i kontekst ww. nazw-pojęć; dzisiejsi tej wiedzy nie mają i się o nią nie starają, pomimo tak silnych bodźców, jak obecność obcojęzycznych nachodźców już tu, w Polsce, na ulicy, w sklepie, w tramwaju… Katastrofa cywilizacyjna!!!
4. Jesteśmy spóźnieni o blisko już pół roku; licząc TYLKO od dnia 24 lutego 2022 roku.
5. Tak więc Wasze pożyteczne projekty mają, i słusznie, zniechęcić Ukraińców do pozostawania w Polsce, a to poprzez odebranie im owych licznych przywilejów, ale… jak już wyżej powiedziano, nie zawierają one WEKTORA „z Polski z powrotem na Ukrainę”, czyli – mówiąc językiem nieoficjalnym: „Post-sowieci do domu”!!! Jak niegdyś – skandowano nawet na ulicach: „So-wie-ci-do-do-mu!”.
Bo przecież – chciał-nie-chciał – owi dzisiejsi obywatele republik post-sowieckich są, po prostu, post-sowietami (a na m.in. dzisiejszych Polakach ciąży piętno post-KDL-owców, niestety).
6. Tak więc trzeba roztropnie i szybko działać w kierunku powrotu – czy to do aż takiego stopnia możliwe? – do owego parytetu li tylko 51 tys. osób mniejszości Ukraińskiej w Polsce, przywołanego przez jednego z Waszych panelistów dla roku 2011, jakże niedawnego (sic!).
Gdyż samo tylko odbieranie im tutaj przywilejów WCALE NIE MUSI WYWOŁAĆ ICH STĄD WYJAZDU; trzeba ich WYRAŹNIE nakierować do powrotu na Ukrainę i TAM, na Ukrainie, zarysować dla nich korzyści ich na tamten obszar PRZYCIĄGAJĄCE, a nie tylko te zniechęcające na obszarze tutejszym-polskim.
7. Tak więc, równolegle z wytrącaniem Ukraińcom przywilejów na obecnym terenie Polski – na czym Państwo skupiliście swoją uwagę – jakaś polska, centralna, nazwijmy ją: „nowa RGO – Rada Główna Opiekuńcza”, jakaś „Polish Relief”, zatem działająca w stopniu większym i szerszym aniżeli dzisiejsze „organizacje pomocowe” (Caritas itp.), powinna na Ukrainie utworzyć sieć najszerzej rozumianych „polskich placówek pomocowych” i tym sposobem WYCIĄGAĆ za sobą UKRAIŃCÓW Z TERENU POLSKI NA TEREN UKRAINY. A Waszego projektu odebranie im przywilejów będzie ich z tymże samym WEKTOREM z Polski WYPYCHAĆ.
Ciężki wózek jeden z przodu ciągnie, a drugi tenże wózek z tyłu popycha – Z DWÓCH STRON, a nie tylko z jednej. A owa TAM pomoc, to ma być coś jak ów po pierwszej wojnie światowej działający w Europie American Relief i jak po drugiej wojnie światowej UNRRA.
Taka „pomocowa działalność polska na Ukrainie dla Ukraińców”, koniecznie bardzo rozgłaszana po świecie (sic!), będzie, oczywiście, stopniowo wygasać, acz jej GŁÓWNYM CELEM ma być owo odwrócenie wektora z lutego 2022 roku, i wcześniejszego zarobkowego TAKŻE, więc OPUSZCZENIE POLSKI przez Ukraińców, czyli zawrócenie ich z POWROTEM na Ukrainę, lub wysłanie do krajów Zachodu (bo dawne KDL-e, będące w podobnej co Polska sytuacji, też potrzebują pozbycia się ukraińskich nachodźców).
Koszta takiej działalności, TAM na Ukrainie, mogą być nawet mniejsze, aniżeli koszta przebywania owych mas ukraińskich, czy to uprzywilejowanych jak dzisiaj, czy już bez przywilejów, na obecnym terenie polskiego państwa. Lecz jeśli nawet większe (co jest wątpliwe), to WARTO ZAPŁACIĆ KAŻDĄ CENĘ, aby Ukraińcy czym prędzej Polskę opuścili, aby po prostu wrócili do domu, i aby ich liczba w Polsce zbliżała się w kierunku owych z roku 2011 ww. 51 tysięcy.
Broni tam nie posyłać! A za oszczędzone w ten sposób środki rozwinąć, ale koniecznie TAM, a nie tutaj, ową najszerzej rozumianą, i oczywiście tymczasową pomoc (American Relief zakończył działania już w roku 1922, dość szybko; nieprawdaż?).
8. Czy to prawda, że jakkolwiek „Donbas” mają „odbudowywać” Polacy, to „Galicję”… Niemcy? Bo co takiego jest w owej szczęśliwie wolnej od działań wojennych Galicji do „odbudowywania”? Do odbudowania – nie, ale do zbudowania niemieckiej kolonii ponad głowami Polaków – tak, bardzo wiele.
Jakkolwiek by było, ów wspomniany w trakcie panelu „przedsiębiorca ukraiński” czym prędzej powinien wracać z Polski na Ukrainę i tam działać ku odbudowie Ukrainy, a nie panoszyć się w Polsce.
Jednocześnie „przedsiębiorca polski” niech rozpoznaje dla siebie szanse „w odbudowie Ukrainy” i zabierając z Polski swoich… ukraińskich pracowników bierze się tam, na Ukrainie, do dzieła!!!
9. Wobec powyższego określanie owych okrojonych (i słusznie) standardów jednak pozostawania Ukraińców w Polsce – co Państwo właśnie czynicie – jest to rzecz wtórna, skoro owi Ukraińcy, możliwie wszyscy, mają WRÓCIĆ NA UKRAINĘ.
Niemniej – ci NIELICZNI, co by z jakichś powodów mieli tu w Polsce przebywać, słusznie by musieli – jak to Panowie określacie – „oficjalnie deklarować potępienie zbrodniczej tradycji banderowskiej”, ale… NIE TYLKO TEJ. Bo i potępienie „zbrodniczej tradycji… bolszewickiej, komunistycznej, leninowskiej, stalinowskiej, chruszczowowskiej” przecież TEŻ. Nieprawdaż?
Bo też – od czego wyszliśmy – ci wszyscy ludzie tym zwłaszcza piętnem, bolszewickim, są naznaczeni; a jakaś część z nich ponadto piętnem banderowskim. Koszmar!
Są i inne piętna, jak m.in. rozpad rodziny. Przecież to oglądamy. Ale nadal NIE WIEMY, jaki procent spośród tych „kobiet z dziećmi” W OGÓLE MA MĘŻÓW. Prawdziwe (!) mężatki swoich mężów by przecież nie pozostawiały, ani tych nielicznych (przyznajmy to!) wojujących z Moskalami, ani tych jakże licznych pracujących tam zwyczajnie, w cywilu. Nieprawdaż? Ale to jest widocznie taka ich kolejna odmienność cywilizacyjna, co miejscowe polskie ŁZAWCE (sic!) łykają bezrefleksyjnie, jak „gotowe danie”.
10. Niechże więc UKRAIŃCY I UKRAINKI POWRACAJĄ CZYM PRĘDZEJ NA TERYTORIUM REPUBLKI UKRAIŃSKIEJ, poza ową linię Curzona-Namiera-Rettingera, i niechże dopiero tam, JAK NAJDALEJ STĄD, odbierają jakże hojną „polską pomoc” – POLISH RELIEF.
I żeby to było rozgłośnione przez mass media. Aby odtąd to Polacy byli na Ukrainie przyjmowani jako ludzie… właśnie uprzywilejowani, wobec takich np. Niemców i innych jeszcze nacji (jakich już tutaj nie wymieniamy).
11. A wtedy, tak jak „przez tak liczne wieki”, będzie się można ponownie SZERZEJ ROZEJRZEĆ po tym Wschodzie. Czy aby ponownie do zagospodarowywania przez nas – Łacinników-Lechitów? Lecz to już jest „inna bajka”.
Najpierw to dzisiejsi Polacy powinni się ponownie stać owymi Łacinnikami-Lechitami. Bo jakże wielu z nich już nimi z dawna NIE JEST. I to jest koszmar największy.
Poseł Grzegorz Braun zapoczątkował ważną inicjatywę w sprawie powstrzymania ukrainizacji Polski. Już za nią dostaje po głowie z prawa i z lewa. 16 lipca 2022
Wydano broszurę z konkretnymi propozycjami zmian legislacyjnych zorientowanych na powstrzymanie budowy Ukrainopolonii.
Warto się zapoznać.
Kilka najważniejszych spraw uwypuklonych w tym dokumencie:
Za cztery miesiące, po 24 listopada miliony Ukraińców przybyłe po wybuchu konfliktu będzie mogło ubiegać się o prawo stałego pobytu na kolejne trzy lata. Uchodźcy według obecnego prawa mogą się ubiegać o obywatelstwo już po dwóch latach. Mamy mało czasu by działać.
Granica jest szeroko otwarta, dla wszystkich przyjeżdżających, pomoc socjalna udzielana bez weryfikacji realnego statusu materialnego.
W wielu obszarach życia (edukacja, służba zdrowia itd.) Polacy są faktycznie dyskryminowani w swoim kraju.
W związku z powyższym, wysunięto szereg propozycji legislacyjnych:
Zmiana ustawy o pomocy uchodźcom tak, by przyjmować tych w realnej potrzebie, a pomocy materialnej udzielać według rzeczywistego statusu majątkowego osoby.
Udzielanie pomocy dedykowanej uchodźcom zamiast integrowanie ich do naszych systemów socjalnych (np. 500+).
Ochrona praw i wsparcie osób które chcą zrezygnować z dalszego udzielania Ukraińcom gościny we własnym domu.
Uchwalenie ustawy „Warto być Polakiem” delegalizującej wszelkie praktyki dyskryminujące Polaków ze względu na obywatelstwo lub narodowość w naszym kraju.
Zaostrzenie ustawy o obywatelstwie tak by zamknąć szybkie ścieżki do naturalizacji milionów Ukraińców.
Zmiana ustawy o mniejszościach w kierunku odebrania Ukraińcom (z których 97% to niedawni przybysze zarobkowi lub uchodźcy) praw mniejszości narodowej. Milionowa populacja niedawnych przybyszy z prawami mniejszości byłaby ewenementem w prawie europejskim i bombą podłożoną pod naszą państwowość.
116 używanych czołgów Abrams kupi Polska od Stanów Zjednoczonych. Maszyny mają uzupełnić lukę po podarowanych Ukrainie 240 sztukach czołgów T-72.
– Zabiegaliśmy o to, by wypełnić lukę w polskich siłach zbrojnych po donacji czołgów T-72 na Ukrainę. Nasze zabiegi zakończyły się sukcesem. Jesteśmy umówieni ze Stanami Zjednoczonymi, że 116 czołgów Abrams w starszej wersji trafi na wyposażenie Wojska Polskiego – oznajmił w rozmowie z Informacyjną Agencją Radiową minister obrony Mariusz Błaszczak.
Jak przypomniał wicepremier, wiosną MON zawarł umowę na zakup 250 nowych maszyn w wersji SEPv3, za 23 miliardy złotych. Ich produkcja jednak dość długo potrwa, stąd decyzja o nabyciu używanego sprzętu z zasobów armii amerykańskiej.
Starsze czołgi mają dotrzeć do Polski na początku 2023 roku. Będą następnie modernizowane już na miejscu.
„Arestowycz ujawnił też, że Polska zamierza przekazać Ukrainie 232 czołgi. Tyle maszyn typu PT-91 Twardy znajduje się na stanie naszych sił zbrojnych. To polska, głęboka modernizacja poradzieckiego czołgu T-72.”
Tym razem to już nawet nie ma mowy o tym, że ktokolwiek nam za to coś obiecał
Dobrze jest nauczyć się czytać między wierszami. Przeciętny człowiek skazany jest na propagandę oficjalną, która pierze mu mózg, podczas gdy on nawet tego nie dostrzega. W przypadku covida przekaz był taki: „tylko dystans społeczny, tylko maski, tylko testy, tylko szczepionka – inaczej poważnie zachorujesz i umrzesz!”
Po wielu latach znów obejrzałem polski film z 1946 roku „Zakazane piosenki”. Kawał dobrego kina. Ale moją szczególną uwagę zwrócił jeden fragment, kiedy to główni bohaterowie, mężczyzna i kobieta, spotykają się w restauracji. Obok mężczyzny leży nazistowska gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski”. Kobieta w pewnym momencie pyta (cytuję z pamięci): „I co w twoich wiadomościach?”. „Nie jest dobrze” – odpowiada mężczyzna powołując się na informacje z gazety – „Niemcy odnoszą same sukcesy na froncie”. „Wierzysz w te bzdury?” – pyta zniesmaczona, po czym dodaje: „A wiesz, co mówią na mieście? W Berlinie wybuchło powstanie z powodu głodu. Cała armia niemiecka kierowana jest na Berlin, a w Warszawie nie ma już nawet jednego żołnierza”. Po chwili radość z twarzy kobiety znika, gdy słyszy za oknem śpiewaną głośno przez maszerujący oddział Wehrmachtu wojskową pioesenkę: „Hajli hajlo hajla…”.
„Nowy Kurier Warszawski” – niemiecka gazeta dla Polaków – przedstawiał rzeczywistość mocno zdeformowaną. Po klęsce pod Stalingradem, kiedy to stopniowo zaczął się odwrót wojsk niemieckich z terytorium Rosji, porażki ubierano w sukcesy. Jeśli Niemcy, w jakiejś bitwie stracili przykładowo 20 czołgów, pisali jedynie o 5 zniszczonych czołgach bolszewików, ogłaszając przy tym wielki sukces swoich wojsk.
Propaganda wojenna ma dwojakie znaczenie – z jednej strony służy manipulowaniu opinią chłonących ją mas, jak również ma w te masy wlewać nadzieję, że jest dobrze. W przypadku niemieckiej gadzinówki dla Polaków, domniemane niemieckie „sukcesy” nie wzbudzały w Warszawiakach radości, jednak wielu wierzyło, że to prawda. Podobnie z propagandą szeptaną typu: „wiesz, co mówią na mieście?”. Wierzymy, ale często niewiele trzeba, by ktoś wylał nam na głowę kubeł zimnej wody.
Propaganda to narzędzie każdej władzy, ale jej nachalna forma nasiliła się w ciągu ostatnich 2 lat. Polacy, ale nie tylko oni, karmieni są nią z każdej strony. Koronawirus okazał się być idealnym pretekstem do prania ludziom mózgów. Tzw. władza demokratyczna, nie w każdych warunkach może sobie pozwolić na takie eksperymenty społeczne jak ostatni, przeprowadzony w latach 2020-2022. Ale w końcu WHO ogłosiła pandemię, więc można było wyłączyć hamulce i pójść na całość.
Większość ludzi uwierzyła w przekaz serwowany przez współczesne gadzinowe „Nowe Kuriery Warszawskie”, że jak nie założysz maski to umrzesz, że jak się nie zaszczepisz to umrzesz itd… Wielu też uwierzyło w propagandę szeptaną przeciwników restrykcji i lockdownów, że już za chwilę wybuchnie bunt, że ludzie wyjdą na ulicę, obalą władzę, przywrócą wolność itd… I rzeczywiście gdzieniegdzie wyszli, buntowali się nawet pojedynczy przedsiębiorcy, jednak żaden masowy bunt nie wybuchł. Większość grzecznie podkuliła ogony pod siebie, założyła maski, wymazała się drutem w nosie, zaszczepiła się i czekała, co będzie dalej.
A dalej wiadomo co było… Wybuchła wojna Rosji z Ukrainą, „pandemia” rozładowała się niejako w sposób naturalny, zaczęła się natomiast nowa porcja propagandy – tym razem z frontu.
Przy okazji wyszło jak spolaryzowana jest tzw. opinia publiczna. Ci, którzy podczas „pandemii” uodpornili się na propagandę strachu i covidowej psychozy, zachowali dystans do oficjalnej propagandy z frontu rosyjsko-ukraińskiego i nie dali się zwieść hurraoptymizmowi, że już po Rosji, że lada moment zostanie dobita. Natomiast ci, którzy podczas „pandemii” łykali wszystko co wciskali im politycy i pandemiczni eksperci, zaczęli wierzyć we wszystko, co „mówił” telewizor – włącznie z tym, że na Ukrainie staruszki strącają rosyjskie drony słoikami z dżemem.
Ale jedno wciąż pozostaje poza zasięgiem naszej możliwości – jaka jest ta PRAWDA?
Na portalach społecznościowych mamy do czynienia z zalewem informacji. Twitter tętni życiem, niekiedy aż za bardzo. Niektóre wpisy, choć zbieżne z naszymi oczekiwaniami, przekazują informację nie poparte żadnymi źródłami. Czasem odnieść można wrażenie, że niektórzy twitterowicze sami tworzą opowieści, a potem puszczają je w obieg jako fakty. Ale czy istotnie są to fakty?
„A wiesz co mówią na mieście?”… No właśnie, ta forma propagandy szeptanej stwarza olbrzymie pole do nadużyć. Wielu może dać się złapać na całkowicie wymyślane historie, być może wymyślane przez tych, którzy źle nam życzą. Jak zatem oddzielić ziarno od plew? Propaganda mainstreamu jest prostsza do demaskacji. Jeśli ciągle piszą, że „Putin umiera”, a on wciąż żyje, to wiadomo że mamy do czynienia z kłamstwem. I dalej, jeśli wciąż podają rewelacje, że „wyciekły supertajne informacje rosyjskiej armii…”, to warto zadać sobie pytanie: skoro one takie supertajne to jak mogły wyciec?
Z propagandą szeptaną, nie podpartą żadnymi źródłami (ot np. że w lipcu br. policjanci w całej Polsce mają zakaz brania urlopów) jest trochę trudniej, dlatego jedyne, co można zalecić to dystans. Zawsze warto zapytać tego, który rozpuszcza wieści: skąd to wiesz?; wskaż źródło. Sam niejednokrotnie zadawałem na twitterze twórcom niektórych newsów takie pytania, bądź prosiłem o podanie źródła. Niektórzy odpowiadali pozytywnie, inni odpisywali w stylu: „sam sobie znajdź”, a jeszcze inni w ogóle nie odpisywali, co już kazało zachować względem rozpowszechnianych przez nich informacji ostrożność. Nie nie o to przecież chodzi, by niezdrowo podniecać się informacjami, które są ciekawe, jednak ich wiarygodność jest wątpliwa.
Dobrze jest nauczyć się czytać między wierszami. Przeciętny człowiek skazany jest na propagandę oficjalną, która pierze mu mózg, podczas gdy on nawet tego nie dostrzega. W przypadku covida przekaz był taki: tylko dystans społeczny, tylko maski, tylko testy, tylko szczepionka – inaczej poważnie zachorujesz i umrzesz! W przypadku wojny przekaz jest, najprościej mówiąc, taki: Rosja jest zła, Ukraina jest dobra – kto myśli inaczej, bądź przejawia jakieś wątpliwości i stara się dostrzec, poza czarnym i białym, także inne kolory, jest ruskim agentem i nie można go brać poważnie, a być może nawet trzeba nasłać na niego służby!
My, ludzie, którym chce się pójść nieco głębiej i ogarniać nieco szerzej to, co nas otacza, możemy poszukiwać alternatywnych informacji. Tych alternatywnych źródeł jest wiele. Dość cennym, działającym po drugiej stronie frontu, patrząc z punktu widzenia naszej rodzimej propagandy, czyli tam, gdzie media polskiego mainstreamu nie docierają, a nawet jeśli tak, to milczą, jest Patrick Lancaster. To były amerykański weteran od kilku lat mieszkający w Doniecku. Ma on swój kanał na YouTube. Materiały wideo, które tam prezentuje to ewidentnie rosyjski punkt widzenia. Lancaster jest w pewnym sensie na służbie rosyjskiej propagandy, jednak i z jego materiałów wiele możemy się dowiedzieć. Głownie z rozmów ze zwykłymi ludźmi. Nie każda rozmowa jest ustawiona, u niego ludzie mówią co myślą, niektórzy zaś milczą, bo po prostu się boją, nie są pewni jak rozwinie się sytuacja wojenna. Ale ich wypowiedzi przynajmniej są szczere, oddają mozaikę poglądów zwykłych mieszkańców Donbasu. I to jest cenne, bo przyczynia się do wyrobienia sobie bardziej obiektywnego obrazu tej wojny.
W obliczu propagandy trudno znaleźć złoty środek. Na pewno trzeba się wyposażyć w mentalne narzędzia weryfikacji informacji – emocjonalny dystans, nieufność, podejrzliwość. Zarazem też niezbędne są: weryfikacja i uruchamianie procesów myślowych. Wielu ludziom nie chce się myśleć, wolą przyjąć za pewnik to, co im się wciska. Takich niestety jest większość i musimy się z tym pogodzić – ich obudzić może jedynie nagły wstrząs, coś czego się nie spodziewali…
Może stanie się to gdy w którymś momencie pensja nie wpłynie na czas, w sklepie nie będzie naszych ulubionych towarów, albo nie będzie można obejrzeć kolejnego odcinka ukochanego serialu, bo zabraknie prądu… Tak to niestety jest: my wiemy, że Morawiecki kłamie jak z nut, inni jednak wierzą mu bezgranicznie.
Ponieważ nie zanosi się na to, by w najbliższym czasie „pracze mózgów” spoczęli na laurach, w pierwszej kolejności martwmy się o siebie. My też popełniamy błędy i ponoszą nas emocje. Na innych przyjdzie czas, choć wielu z nich jest już raczej stracona, nie do odzyskania.
Stopień zażydzenia tzw. wymiaru sprawiedliwości w powojennej Polsce dałoby się porównać tylko z „naszą” dyplomacją, przy czym w obydwu przypadkach procesu tego nie osłabiła nawet rzekoma demokratyzacja po magdalenkowym układzie z 1989 roku.
Można powiedzieć – wręcz przeciwnie. Do głosu doszli bowiem spadkobiercy – nie tylko ideowi – żydokomuny z czasów stalinowskich, najbardziej krwawej i bezwzględnej wobec Polaków.
Ma to uzasadnienie w ich rodowodzie. Żydzi władający naszym krajem nie mają nic wspólnego z historyczną nacją semicką w jej tradycyjnym, biblijnym rozumieniu. To potomkowie tzw. żydochazarów, czyli jednego z plemion mongolskich, które w VIII wieku przyjęli jako swoją religię judaizm rabiniczny (talmudyczny), który został wymyślony po zburzeniu świątyni jerozolimskiej w 70 roku po Chrystusie. Przy okazji – ten fakt w sposób jednoznaczny zaprzecza tezie, jakoby żydzi byli naszymi starszymi braćmi w wierze.
Do charakterystycznych cech osobowościowych żydochazarów zaliczyć należy ich ograniczenie intelektualne i niemal całkowity brak uczuć wyższych przy jednoczesnej perfidii postępowania, mściwości i okrucieństwie wobec nie-żydów zwanych gojami. Stąd m.in. zbrodnie ludobójstwa popełniane przez żydochazarów z Izraela na Palestyńczykach, obecnie akurat jedynym narodzie o semickich korzeniach. Mówiąc krótko – największymi antysemitami są ci, którzy z antysemityzmu uczynili oręż w walce ze swoimi przeciwnikami.
Mamy także wyjątkowo liczne przykłady żydochazarskich zbrodni na Polakach, z sądowymi włącznie. Najwymowniejszy to mord na gen. Auguście Emilu Fieldorfie, m.in. zastępcy komendanta głównego Armii Krajowej oraz organizatora i dowódcy Dywersji Komendy Głównej AK, zwanej Kedywem. Dokonano go dokładnie 24 lutego 1953 roku, nie przez rozstrzelanie lecz przez – stosowane wobec pospolitych przestępców – powieszenie, aby jeszcze bardziej poniżyć bohaterskiego oficera w oczach Polaków.
Za sprawców tej sądowej zbrodni podaje się anonimowych „komunistów”, co łatwo nasuwa skojarzenie z polskimi sprzedawczykami lub ruskimi namiestnikami. Takiej wersji jakoś nie kwapi się podważyć w sposób jednoznaczny nawet IPN, uchodzący za wyrocznię w kwestiach dotyczących najnowszej historii Polski. Co gorsze, w ślad za tą instytucją, też zdominowaną przez żydochazarów oraz wysługujących się im „historyków” głównie o ukraińskim, niemieckim, białoruskim i litewskim rodowodzie idą nawet tak – wydawałoby się – niezależne i propolskie organizacje jak np. FundacjaReduta Dobrego Imienia – Polska Liga Przeciw Zniesławieniom. Jej prezes, niejaki Maciej Świrski także bredzi o „komunistach, którzy oskarżyli, sądzili i skazali gen. Fieldorfa”.
A jaka jest prawda?
Z pozycji skromnego badacza historii o technicznym wykształceniu wyręczam setki pasożytów (choc bardziej pasowałoby tu określenie: pasożydów) mieniących się historykami i kosztujących polskich podatników nie miliony lecz miliardy złotych (vide: budżet IPN oraz jemu podobnych instytutów preparowania „prawdy historycznej”). Fakty w odniesieniu do sądowych morderców gen. Fieldorfa są takie:
– Helena Wolińska reprezentująca Naczelną Prokuraturę Wojskową. Żydówka o rodowych personaliach Fajga Mindla. Była odpowiedzialna m.in. za pozbawienie wolności w latach 1950-53 ponad 20 żołnierzy Armii Krajowej, Postanowienie o aresztowaniu gen. Fieldorfa wydała 21 listopada 1950, a następnie nadzorowała prowadzone przeciwko niemu śledztwo. Zasiadała także w komisji weryfikującej sędziów i prokuratorów w ramach fali czystek i represji w Wojsku Polskim na początku lat 50-ych ubiegłego wieku. Po wydarzeniach marcowych 1968 roku wyemigrowała z Polski i osiedliła się w Wielkiej Brytanii. Dała się poznać jako zdeklarowana sympatyczka „Solidarności”. Prawdopodobnie podzielała pogląd swojego żydowskiego ziomka, niejakiego Bronisława Geremka, który twierdził, że „Solidarność” powstała po to, „aby Żydom w Polsce było lepiej niż Polakom”, co zresztą urzeczywistniło się w 100 procentach.
– Beniamin Wajsblech, wiceprokurator Generalnej Prokuratury PRL. Pochodził z zamożnej rodziny żydowskiej zajmującej się handlem (ojciec Hersz). Przesłuchiwał gen. Fieldorfa, a następnie zażądał dla niego kary śmierci. Po zwolnieniu ze służby został… radcą prawnym.
– Maria Gurowska, sędzia, która wydała wyrok śmierci na gen. Fieldorfa w pierwszej instancji. Żydówka zarówno po ojcu (Moryc Zand), jak i matce (Frajda z domu Eisenbaum). W latach 1950-54 zasiadała w składach sędziowskich tajnych sekcji Sądów Wojewódzkiego i Apelacyjnego w Warszawie oraz Sądu Najwyższego, ferujących wyroki w sprawach politycznych zleconych przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Od 1956 do 1970 roku pracowała w warszawskim Sądzie Wojewódzkim.
– Emil Merz, pochodzenie żydowskie, syn Salomona (sędzia Sądu Okręgowego w Tarnowie) i Reginy. Od 1949 roku jako sędzia Sądu Najwyższego stał na czele tajnego Wydziału III Izby Karnej rozpoznającego odwołania od wyroków sądów pierwszej instancji. Tylko w 1952 roku utrzymał 14 z 34 wyroków kary śmierci ogłoszonych przez te sądy. Brał aktywny udział w mordzie sądowym na gen. Fieldorfie z finałem w postaci negatywnego zaopiniowania prośby o ułaskawienie, podjętego 12 grudnia 1952 roku. Mimo powyższych „dokonań” orzekał w Sądzie Najwyższym aż do osiągnięcia wieku emerytalnego w 1962 roku. Na emeryturze publikował artykuły z zakresu prawa, m.in. na łamach pisma „Państwo i Prawo”.
– Gustaw Auscaler, żydowski działacz komunistyczny, a w okresie stalinowskim sędzia Sądu Najwyższego oraz rektor Wyższej Szkoły Prawniczej im. Teodora Duracza. Wraz z wyżej przedstawionym Emilem Merzem oraz Igorem Adrejewem 20 października 1952 roku na posiedzeniu tajnym zatwierdził wyrok kary śmierci na gen. Fieldorfie, a 12 grudnia tego samego roku i w tym samym gronie odrzucił prośbę o ułaskawienie. W grudniu 1957 roku wyjechał wraz z rodziną do Izraela, gdzie przyjął imię Samuel. Zmarł osiem lat później.
– Igor Andrejew, przedstawiany w sposób cokolwiek ekwilibrystyczny jako potomek „wileńskiej, spolszczonej rodziny rosyjskiej pochodzenia żydowskiego”. Czyż nie prościej byłoby napisać „żyd z Wilna”? Syn i wnuk adwokatów, odpowiednio Pawła i Bazylego. Nie poszedł ich śladem. W 1948 roku wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej i od tego samego roku przez pięć lat był dyrektorem Centralnej Szkoły Prawniczej im. T. Duracza w Warszawie. W 1952 roku został sędzią Sądu Najwyższego i z takiej właśnie pozycji skazał gen. Fieldorfa na śmierć. Co ciekawe, aż do 1989 roku nie był kojarzony z osobistym udziałem w tej zbrodni sądowej. Mógł zatem spokojnie realizować swoją karierę naukową, przypieczętowaną m.in. uzyskaniem tytułu profesora nauk prawnych (1964), funkcją prodziekana Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i dyrektora Instytutu Prawa Karnego na tym wydziale (od 1968 do 1975 roku), a także wychowaniem paru pokoleń nowych – oczywiście, demokratycznych i antykomunistycznych – prawników, w tym niejakiego Lecha Falandysza – żyda od tzw. pomroczności jasnej zastosowanej na potrzeby obrony jednego z synow Lecha Wałęsy, Przemysława, który spowodował wypadek samochodowy po pijanemu.
– Alicja Graff, żydówka z domu Fuks, prokurator wojskowa i wicedyrektor Departamentu III Prokuratury Generalnej w latach stalinowskich. To ona podpisała się m.in. pod nakazem wykonania wyroku śmierci na gen. Fieldorfie.
Jak widać, w powyższym wykazie sądowych morderców nie ma ani jednego Polaka czy choćby Rosjanina. Skąd zatem taka zapobiegliwość w ukrywaniu żydów pod oklepaną i nic nie wyjaśniającą etykietą „komunistów”? Od kiedy to w polskim interesie leży tuszowanie żydowskich zbrodni sądowych na Polakach?
ŁAPAJ ZŁODZIEJA!” CZYLI KTO JEST ANTYSEMITĄ
Poza oczywistym, dziennikarskim obowiązkiem mam swój osobisty powód zdemaskowania i upublicznienia stopnia zażydzenia wymiaru sprawiedliwości w naszym kraju. Doświadczam go bowiem na własnej skórze, choć – na szczęście – nie w tak tragiczny sposób jak bohaterowie i patrioci pokroju gen. Augusta Fieldorfa. W ostatnich paru latach uczestniczyłem i uczestniczę nadal jako aktywna strona w kilkunastu procesach karnych i cywilnych. Najczęściej jest to rola oskarżyciela prywatnego lub powoda lecz także oskarżonego. W każdym, podkreślam w każdym z nich atakowany jestem przez drugą stronę jako „antysemita” chociaż temat i powód rozpraw sądowych nie ma nic wspólnego z działaniem, które dawałoby podstawy do wysuwania takich zarzutów. To jakby starannie przemyślana „wrzutka” mająca na celu zdyskredytowanie mojej osoby i sygnał dla sądzących, aby potraktowali mnie w sposób szczególny.
I niestety, to skutkuje. Znaczącym zmniejszeniem moich, uzasadnionych oczekiwań w wygranych sprawach, gdzie występowałem w roli poszkodowanego (włącznie z odmową zwrotu kosztów obsługi prawnej!), jak i drastycznym wzmocnieniem zasądzonych sankcji tam, gdzie jestem oskarżany. Ba, wątek mojego rzekomego antysemityzmu wplatany jest nawet w uzasadnienia serwowanych wyroków. Czynią to sędziowie, którym jestem w stanie z łatwością udowodnić ich antysemityzm – autentyczny, wynikający z prawidłowej interpretacji tego słowa. Jak bowiem nie określić antysemitą kogoś, kto przechodzi do porządku dziennego np. nad zbrodniami popełnianymi przez żydochazarskich oprawców na Semitach zamieszkujących tereny okupowanej Palestyny (w tym na kobietach i dzieciach), przypisując jednocześnie tę cechę niżej podpisanemu, który w obronie prawowitych mieszkańców tych ziem występował – podobnie zresztą jak wiele organizacji międzynarodowych, z ONZ na czele – konsekwentnie i wielokrotnie?
Niech nikt jednak nie wyciąga pochopnych wniosków, że obecnie wszyscy sędziowie, a także prokuratorzy i adwokaci to talmudyczni żydzi z mongolskim rodowodem. Tacy akurat zwykle pozostają w cieniu, umiejętnie i skutecznie sterując wykonawcami zleconych zadań. Ci ostatni to tzw. szabesgoje. Nazwa wzięła się od nie-żydow (gojów) wyręczających talmudystów w wykonywaniu czynności, które są zakazane w czasie ich świąt (szabat) – od ogrzania mieszkania po… wyłączenie światła.
Faktycznie jednak pojęcie szabesgoja jest znacznie szersze i najlepiej oddaje je charakterystyka stosowana przez samych zainteresowanych, z ich rabinami na czele. Według nich szabesgoj to po prostu „użyteczne BYDLĘ o ludzkiej twarzy służące żydowskiej sprawie”. Przyjemne, nieprawdaż? Nie potrafię opisać wyrazu twarzy paru moich znajomych, którym powtórzyłem to określenie, a których znam z ich wyjątkowej fascynacji żydowskimi zarządcami naszej umęczonej Ojczyzny. Chyba łatwiej przeżyliby solidne kopnięcie w d…
Powyższy, obszerny wstęp uważam za szczególnie uzasadniony akurat w odniesieniu do przebiegu sprawy sądowej wytoczonej mi z oskarżenia prywatnego przez niejaką Ewę Leśniewską-Jagaciak. Poświęciłem jej obszerny fragment tekstu pt. „VOLKSWAGENDOJCZE ZZA… BUGA”, toteż tam odsyłam zainteresowanych poznaniem cech osobowościowych tej pani. Tutaj wspomnę tylko, że moją wypowiedź oceniającą ją jako „osobę kwalifikującą się do miana swołoczy sowieckiej” adresowaną do ledwie kilku członków Rady Nadzorczej Spółdzielni „Stągiewna”, E. Leśniewska-Jagaciak uznała za godną wszczęcia procesu sądowego.
Nie wiem, czy zdawała sobie sprawę z konsekwencji tego kroku. Pozostaje faktem, że teraz – po zapoznaniu się z dokumentacją Służby Bezpieczeństwa PRL na jej temat oraz samym przebiegiem sprawy – mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że Ewa Leśniewska-Jagaciak nie tylko kwalifikuje się lecz w pełni zasłużyła na miano swołoczy sowieckiej, w dodatku wyjatkowo perfidnej. Wprawdzie o tym fakcie powiadamiam grono po stokroć większe od wspomnanej rady nadzorczej lecz przyjmijmy, iż jest to dodatkowy „bonus” dla zainteresowanej.
Żydochazarski wątek odnoszę jednak nie do samej oskarżycielki (choć go oczywiście nie wykluczam, zważywszy na „repatriancki” rodowód) lecz do jej pełnomocnika, magistra prawa z adwokacką aplikacją, niejakiego Jakuba Tekieli. Zarówno same personalia, jak i charakterystyczna fizjonomia oraz sposób gestykulacji wyżej wymienionego na sali sądowej sugerują żydowskie pochodzenie. Gdyby nawet tak było, to w niczym nie nie usprawiedliwia to traktowania obowiązującego w III/IV RP prawa według własnego „widzimisię”, w dodatku na talmudyczną modłę. Można powiedzieć – wręcz przeciwnie, zważywszy żydowski rodowód zbrodniarzy w togach z okresu stalinowskiego, nie ograniczający się bynajmniej do wspomnianej na wstępie sądowej egzekucji gen. Fieldorfa.
Adw. Jakub Tekieli niemal w każdym akapicie spreparowanego aktu oskarżenia udowadnia, iż nad obiektywną, popartą faktami i oczywistą dla cywilizacji łacińskiej prawdę, przedkłada typową dla „cywilizacji” żydowskiej hagadę, czyli takie preparowanie faktów, aby zawsze przemawiały na korzyść żydowskiego preparatora.
Na dowód jeden z wymownych przykładów. Nigdy i nigdzie nie wspominałem nawet słowem o współpracy Ewy Leśniewskiej-Ignaciak z SB, chociaż były ku temu poważne przesłanki. Takie choćby, jak fakt jej rejestracji jako OZ, czyli osoby zaufanej, a także zgoda SB na zamianę przez Leśniewską obywatelstwa polskiego na niemieckie.
Tymczasem Jakub Tekieli w wysmażonym przez siebie akcie oskarżenia wskazuje, że zarzuciłem oskarżycielce – cytuję – „co najmniej współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa PRL”. Chciałoby się odpowiedzieć, zachowując stosowną, żydochazarską narrację: „Panie Kuba, taka insynuacja to niedobre jest”. Pomijając brak jakiegokolwiek dowodu na przedstawioną tezę, warto przypomnieć, że Służba Bezpieczeństwa PRL była tylko jedna toteż liczba mnoga w tym wypadku jest całkowicie zbędnym nadużyciem hagady. Magistrze Tekieli, na którym WUML-u (skrót od wojewódzkiego uniweresytetu marksizmu-leninizmu) wręczyli panu dyplom prawnika?
Być może Jakub Tekieli uchodzi w swoim środowisku, a także w środowisku sędziowskim za wybitnego prawnika. Ja zdecydowanie nie podzielam tego poglądu. Bardziej przychylam się do tezy o bezczelnym gudłaju w adwokackiej todze. Niestety, nie jedynym.
Nawet średnio zorientowany czytelnik wie jednak, że adwokaci lub radcowie prawni, zwani potocznie – zwłaszcza przez skazańców – „papugami”, to tylko jedna ze stron w sprawie. Głos decydujący powinien mieć tutaj sędzia, którego obowiązkiem jest oddzielenie ziarna od plew i wydanie werdyktu w oparciu o potwierdzone fakty. Niestety, Katarzyna Rymarz-Błaszkiewicz, sędzia Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe zadała zdecydowany kłam tej tezie.
Nie zamierzam dociekać, czy uczyniła to powodowana swoim rodowodem, czy też chciała wywiązać się z powierzonego jej zadania z iście stachanowską nadgorliwością. Ograniczę się tylko do wyrażenia przekonania, że skompromitowała środowisko sędziowskie w sposób porażający, podważając zawodowy prestiż tych spośród swoich koleżanek i kolegów, którzy traktują swój zawód, a właściwie służbę, z należytą powagą.
Materialnym potwierdzeniem powyższego przekonania jest wyrok oraz jego uzasadnienie sporządzone przez SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz. Uważna lektura tego dokumentu – innej nie dopuszczam, zwłaszcza w roli oskarżonego – dowodzi jednoznacznie, że jego autorka albo ma poważne problemy z percepcją oczywistych i łatwych do zweryfikowania faktów, albo – do czego przychylam się bardziej – chciała udowodnić, że dla magister prawa namaszczonej na członkinię kasty sędziowskiej nie ma rzeczy niemożliwych. Można wszystko, w dodatku z użyciem sprawdzonych i prostych w użyciu narzędzi.
Takich choćby, jak powielane w setkach sędziowskich uzasadnień metodą „kopiuj i wklej” oddzielanie niewiarygodnych z definicji argumentów oskarżonego z wiarygodnymi z definicji argumentami oskarżyciela. W wykonaniu SSR Rymarz-Błaszkiewicz wygląda to dokładnie tak:
„Sąd ocenił jako wiarygodne zeznania oskarżycielki prywatnej. Ewa Leśniewska-Jagaciak w obszernych zeznaniach opisała w jakich okolicznościach dowiedziała się pomówieniach rozsiewanych przez Henryka Jazierskiego. A także przedstawiła dowody na nieprawdziwość twierdzeń wypowiadanych przez oskarżonego.”
I dalej:
„Sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonego. W oparciu o ww. wiarygodny materiał dowodowy, jego nieprzyznanie się do winy należy ocenić tylko i wyłącznie jako linię obrony i chęć uniknięcia odpowiedzialności karnej.”
Gdybym czytał powyższe dywagacje tylko w aktach jednej sprawy, wówczas mógłbym zrzucić je na karb np. ograniczonej zdolności poznawczej konkretnego sędziego czy sędzi. Ale ja, z dokładnie taką samą „narracją” spotykam się w praktycznie każdym uzasadnieniu wyroku skazujacego. Jego „intelektualna głębia” w połączeniu z regularną powtarzalnością (wspomniane „kopiuj i wklej”) wręcz generuje odruchy wymiotne czytającego. Zwłaszcza, jeśli wyłączne podzielanie racji jednej strony z całkowitym pominięciem racji drugiej strony ma uzasadnienie tylko w mniemaniu samego sądu, w dodatku – z oczywistą obrazą dla materialnych dowodów dołączonych do akt sprawy.
Na potwierdzenie tylko jeden z wielu przykładów. Otóż, Ewa Leśniewska-Jagaciak, jak przystało na wyjątkową swołocz sowiecką, stwierdziła – co ważne, także przed obliczem sądu – jakobym w okresie stanu wojennego 1981-82 namawiał ją do podpisania jakiejś listy dziennikarskiej lojalności, gwarantującej pracę w tym zawodzie. Perfidia tego pomówienia polega na tym, że ja w tym czasie – po likwidacji Tygodnika „Czas” – byłem poza zawodem dziennikarskim, pracując jako doker w portach Gdańska i Gdyni, aby utrzymać żonę i dwójkę dzieci. A gdzie wówczas przebywała swołocz Leśniewska? Ludziom znającym realia tamtych lat zapewne będzie trudno w to uwierzyć lecz w… Paryżu, dokąd wyjechała w apogeum stanu wojennego, z rekomendacji – uwaga! – Zarządu Głównego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Czy mam jakieś dowody na potwierdzenie tej tezy. Nie tylko mam, ale przekazałem je do wiadomości sądu. Są nimi dostępne w IPN akta Służby Bezpieczeństwa PRL.
I jeszcze jeden, osobisty wątek zadający kłam oszczerstwom E. Leśniewskiej. Otóż, nawet gdybym miał taką możliwośc nie powierzyłbym jej nawet funkcji gońca w redakcji, cóż dopiero mówić o etacie dziennikarskim. Absolwentka nauk sowieckich po uniwersytecie o poziomie wspomnianych wcześniej WUML-i, z ograniczoną znajomością języka polskiego (teraz jest jeszcze gorzej) i z zerowym poczuciem polskiego patriotyzmu oraz służby społecznej, bardziej nadawałaby się np. na propagatorkę unijnego kołchozu, czemu zresztą dała wyraz w relacjach z niżej podpisanym.
Nie lekceważyłbym też faktu dobrowolnego przyjęcia przez oskarżycielkę obywatelstwa Niemiec. Rozumiem motywacje Polaków, którzy jadą do Niemiec powodowani względami ekonomicznymi, po czym – wcześniej lub później – wracają do swojej Ojczyzny. Ale dla tych, którzy świadomie ubiegają się i otrzymują obywatelstwo obcego państwa takiej wyrozumiałości już nie mam. Zwaszcza, jeśli tym państwem są Niemcy. Wraz z paszportem obcego państwa akceptuje się bowiem jego historię, cywilizację, kulturę oraz – to ważne – stosunek do dotychczasowej ojczyzny. Tymczasem niemieckich „dokonań” wobec Polaków przedstawiać nie trzeba. Nie tylko zresztą wobec Polaków. W historii Europy nie było i nie ma nadal bardziej zbrodniczego państwa i bardziej zbrodniczej nacji, choć może za jakiś czas doszlusują do niej banderowcy z Ukrainy i żydochazarzy z Rosji. Obawiam się, że moje określenie E. Leśniewskiej mianem swołoczy, czyli osoby postępującej podle nie oddaje w pełni jej cech osobowościowych.
Niestety, SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz raczyła nie zauważyć perfidii postępowania E. Leśniewskiej i uznała jej kłamstwa za bardziej wiarygodne niż dokumenty z archiwów IPN. Co gorsze, w swoim uzasadnieniu kilkakrotnie odwołuje się do „materiałów dowodowych”, a jednocześnie konsekwentnie zbywa milczeniem wszystkie dowody potwierdzone nie zeznaniami lecz dokumentami – włącznie z aktami Służby Bezpieczeństwa PRL, których wiarygodności, choćby w słynnej sprawie TW „Bolek”, nie był w stanie podważyć żaden z wynajętych przez L. Wałęsę – ponoć najwybitniejszych – prawników. Czyżby zatem ww. sędzię dopadł wtórny analfabetyzm, a jeśli tak to dlaczego akurat w sytuacji, gdy uważne przeczytanie dostarczonych dowodów zajęłoby nie więcej niż pół godziny?
A propos dowodów dostarczonych przeze mnie i nie podważonych w jakikolwiek sposób przez E. Leśniewską i jej pełnomocnika… Otóż zasadność mojego podejrzenia SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz o wtórny analabetyzm wzmacnia jej dziwny stosunek do elementarnej zasady prowadzenia procesu sądowego w sprawach karnych. Podstawowa zasada obowiązująca w tychże sprawach stanowi, że ciężar przeprowadzenia dowodu ewentualnej winy oskarżonego spoczywa na oskarżycielu (art. 369 KPK). Sędzia prowadząca najpierw przerzuciła ten obowiązek na mnie, a następnie – mówiąc kolokwialnie lecz adekwatnie do sytuacji – „olała” wszystkie moje argumenty, wyżej przedkładając prymitywną hagadę magistra prawa J. Tekieli.
Obawiam się, że właśnie ten wątek procesu, dotyczący oczywistego i skandalicznego z punktu obowiązującej pragmatyki sądowej zamienienia ról oskarżyciela i oskarżonego, czyni moje sugestie co do wtórnego analfabetyzmu sędzi prowadzącej zbyt pobłażliwymi. Wprawdzie ewentualnej „pomroczności jasnej” zdecydowanie nie dopuszczam ale wobec ewentualnego zadaniowania SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz przez jej przełożonych bądź „dobrodziejów” już taki zdecydowany nie będę. Powód? Poza wymienionymi obszernie wcześniej, warto podkreślić zakres wymierzonej kary oraz osobliwy komentarz pełnomocnika oskarżonej do wyroku.
W roli autora uzasadnienia wyroku SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz nie wykazała się szczególnym szacunkiem do – wypływającej ze źródeł cywilizacji łacińskiej – prawdy obiektywnej, popartej niezaprzeczalnymi faktami. Co innego, gdy przyszło orzekać o wymiarze kary, gdzie sędzia nie musi uciekać się do – często karkołomnych – uzasadnień. No może poza jednym, wyrażonym słowami: „Realizacja ww. środka… stanowić będzie element oddziaływania wychowaczego w stosunku do oskarżonego” i wzmocnionym stwierdzeniem, że zasądzona kwota nawiązki w wysokości 10 tys. zł, ponad dwukrotnie wyższa od mojej emerytury „mieści się w możliwościach zarobkowych oskarżonego”.
Innymi słowy – nie waż się demaskować obcej agentury w jakiejkolwiek formie (ze szczególnie groźną niemiecką agenturą wpływu włącznie), gdyż czeka cię przykładna kara. Mogę tylko wyrazić radość, że SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz nie ma takich możliwości, jak jej poprzednicy z czasów niedawno minionych, określanych jako wczesny PRL. Mogłoby bowiem skończyć się wieloletnium więzieniem, a nawet gorzej.
A tak, z tytułu bezpodstawnego oskarżenia o czyny, których nie popełniłem SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz poza kosztami sądowymi i zwrotem kosztow poniesionych przez oskarżycielkę w kwocie łącznej 480,00 zł, raczyła mnie ukarać „tylko”:
a) karą łączną w wysokości 8 (ośmiu) miesięcy ograniczenia wolności polegającą na wykonywaniu nieodpłatnej kontrolowanej pracy na cele społeczne w wymiarze 20 (dwudziestu) godzin w stosunku miesięcznym.
b) nawiązką na rzecz Ewy Leśniewskiej-Jagaciak w kwocie 10 000 (dziesięciu) tysięcy złotych.
Zacznijmy od kary ograniczenia wolności. SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz nie raczyła sprawdzić, czy z racji swojego wieku (ponad 70 lat) oraz stanu zdrowia będę w stanie wykonywać jakiekolwiek prace społeczne w ich potocznym rozumieniu (np. sprzątanie chodnika przed siedzibą Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe). Być może, w swojej dobrotliwości, wskaże na prace o charakterze umysłowym. Już cieszę się na taką ewentualność i zgłaszam konkretną propozycję: „Analiza orzeczeń SSR Katarzyny Rymarz- Błaszkiewicz w świetle obowiązującego prawa”.
Z nawiązką finansową mam natomiast problem podwójny. Po pierwsze – gdyby potraktować serio zapis w orzeczeniu wówczas musiałbym zapłacić córce tzw. repatrianta z desantu sowieckiego, która z miłości do Polski została Niemką, w dodatku emocjonalnie zaangażowaną, kwotę – uwaga! – 10.000.000 (słownie: dziesięciu milionów) złotych. Taki bowiem wynik daje pomnożenie, zgodnie z treścią orzeczenia, liczby 10 000 z tysiącami.
Tę głupotę polegającą na postawieniu nawiasu nie tam, gdzie trzeba składam na karb wynikającego z nadgorliwości pośpiechu SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz w wykonywaniu swojej pracy.
Po drugie – przyjmując miłosiernie, że faktyczna kwota jest zgodna z życzeniem mgr. prawa Jakuba Tekieli i wynosi „jedynie” 10 tys. zł, pójdę w swoim miłosierdziu jeszcze dalej i uznam, że akceptując ten wymiar kary SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz kierowała się szacunkiem wobec możliwości finansowych mojej skromnej osoby. Konkretnie – zestawiając swoje zarobki jako sędzi sądu rejonowego, akurat najniższej w hierarchii sędziowskiej z zarobkami inżyniera po Politechnice Gdańskiej, łączącego ten zawód od blisko 45 lat z zawodem dziennikarza, mogła przyjąć, że wobec wyżej wymienionej jestem krezusem toteż kwota 10 tys. zł. jest dla mnie równie drenująca kieszeń jak np. cena butelki piwa w Juracie w szczycie sezonu letniego.
Niestety, tak nie jest i SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz doskonale o tym wie, a przynajmniej powinna, bowiem w aktach sprawy jest moje oświadczenie w tej kwestii. Różnicę na moją niekorzyść można liczyć nie w procentach lecz w setkach procent. Według ostrożnych szacunków wyżej wymieniona zarabia około 16 tys. zł, pomniejszone o podatek dochodowy (zwykle do odzyskania w rozliczeniu rocznym) lecz bez składki na ZUS drenującej kieszenie milionów Polaków.
Wprawdzie jako osoba o minimalnych potrzebach nie narzekam na swoją emeryturę, o czym świadczy m.in. fakt utrzymywania niniejszego portalu bez powszechnie uprawianej żebraniny („prosimy o łapki w górę i wpłatę na konto”) lecz mogę oświadczyć, iż na konto SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz wpływa co miesiąc 300 (słownie: trzysta!) procent tego, czym mnie uszczęśliwia ZUS. A ww. jest jeszcze beneficjentką dodatkowych grantów, choćby w postaci trzynastej pensji czy specjalnej „pożyczki na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych”. O zdecydowanie korzystniejszym sposobie naliczania emerytury nie informuję, gdyż SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz do tego statusu brakuje jeszcze sporo lat.
Wielce wymowne jest tutaj oświadczenie majątkowe SSR Katarzyny Rymarz-Błaszkiewicz, sporządzone 19 kwietnia br.. Na jej zadeklarowany stan posiadania, prawdopodobnie dzielony z mężem i obejmujący – co podkreślam – wyłącznie dobra o wartości poniżej 10 tys. zł, składają się m.in.:
1. Oszczędności w kwocie 90.000 zł
2. Dom o powierzchni 118 m.kw. na działce o powierzchni 472 m.kw.
3, Mieszkanie o powierzchni 101 m.kw.
4. Działka o powierzchni 815 m.kw.
5. Samochód marki Jeep Renegade, rocznik 2014.
Lekko licząc, w dodatku bez samochodu którego cena spada z każdym rokiem, mamy majątek o wartości między jednym, a dwoma milionami złotych, z wyraźnym odchyleniem w stronę drugiej, wyższej sumy. Można by rzec: nieźle jak na sędzię najniższego szczebla.
Ale to jeszcze nie wszystko. Ciekawostką, zawartą w ww. oświadczeniu, jest wspomniana wcześniej „pożyczka na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych”, przyznana sędzi w grudniu 2012 roku w kwocie 90.000 zł na okres 15 lat. Według stanu na 31 grudnia 2021 roku do spłacenia zostało 36.000 zł. Nie trzeba być dziennikarzem z dyplomem inżyniera, aby wyliczyć, że jest to pożyczka nieoprocentowana (!) z ratą miesięczną w wysokości 500 zł. Uwzględniając inflację, zwłaszcza tę z ostatnich miesięcy, można spokojnie założyć, że 31 grudnia 2027 roku, tj. w dniu spłacenia ostatniej raty, SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz (może wówczas będzie już SSO, czyli Sędzią Sądu Okręgowego za zasługi w profesjonalnym traktowaniu swoich obowiązków) odnotuje ostateczne pozbycie się długu za nie więcej niż połowę jego rzeczywistej wartości. Co dedykuję uwadze innych pożyczkobiorców z „frankowiczami” na czele.
Przedstawione powyżej niebagatelne profity SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz powinny skłaniać do przypuszczenia, iż zarówno w sposobie prowadzenia procesu, jak i w sformułowaniu ostatecznego orzeczenia kierowała się ona wyłącznie niezawisłością i troską o maksymalny obiektywizm w ocenie argumentów obydwu stron. Też chciałbym tak myśleć lecz na przeszkodzie stanęła tutaj odpowiedź mgr. prawa Jakuba Tekieli na moją apelację z 6 maja br.
Odpowiedź osobliwa, jakby laudacja na cześć sędzi, która wydała wyrok wykraczający nawet poza oczekiwania strony oskarżającej. Powodowany ponownie miłosierdziem – choć wiem, że w relacjach z tzw. wymiarem sprawiedliwości jest to naiwność granicząca z głupotą – zakładam, że wspomniana „laudacja” to jedyna forma wdzięczności strony oskarżającej wobec sędzi.
Z tym większym przekonaniem cytuję jej obszerne fragmenty:
„…Zdaniem oskarżyciela prywatnego postawione przez oskarżonego zarzuty stanowi jedynie polemikę z prawidłowo ustalonym stanem faktycznym…
Sąd Rejonowy w uzasadnieniu wyroku szczegółowo odniósł się do zeznań wszystkich świadków, jak również innych przeprowadzonych w sprawie dowodów i w oparciu o te rozważania skonstruował stan faktyczny oceniając poszczególnie wskazywane przez różnych świadków okoliczności przez pryzmat zasad logiki i doświadczenia życiowego.
Jedynym słusznym wnioskiem, który wypływa ze zgromadzonego materiału dowodowego, jest uznanie, iż oskarżony jest winny zarzucanych mu w akcie oskarżenia czynów.
Podsumowując, zdaniem oskarżyciela prywatnego zaskarżony wyrok jest prawidłowy. Ocena dowodów została przeprowadzona w sposób zgodny z przepisami, logiką oraz zasadami doświadczenia życiowego. Wnioski wyciagnięte przez Sąd Rejonowy są prawidłowe i opierają się na całokształcie zgromadzonego materiału dowodowego. Zaskarżone orzeczenie jest słuszne, prawidłowo uzasadnione, nie sposób dopatrzeć się obrazy przepisów postępowania ani błędów w ustaleniach faktycznych.
Sąd Rejonowy wskazał wyraźnie w uzasadnieniu na jakich dowodach oparł się przy wydawaniu orzeczenia, a jakim odmówił waloru wiarygodności. Ocena materiału dowodowego została dokonana zgodnie z zasadami postępowania a także zgodnie z wiedzą i doświadczeniem życiowym…”
Gdy czyta się, wielokrotnie powtarzane – jak na zgranej płycie – sformułowania o ocenie dowodów „w sposób zgodny z przepisami, logiką oraz zasadami doświadczenia życiowego”, gdy w nawiązaniu do powyższych dowodów nie ma ani słowa o jedynych dowodach niepodważalnych w postaci dokumentów IPN, gdy wreszcie za powyższy bełkot spreparowany metodą „kopiuj i wklej” żąda się wynagrodzenia w wysokości tysiąca złotych, wówczas zasadne wydaje się pytanie nie tylko o rzeczywiste powody spreparowania takiej laurki na rzecz SSR K. Rymarz-Błaszkiewicz ale także o poziom inteligencji jej autora.
Panie Tekieli!
Ja nie zamierzam tracić swojego cennego czasu na sprawdzanie, czy Pan jest np. mongołem talmudycznym (określenie równorzędne to żydochazar), czy szabes-gojem. Ja Panu tylko radzę, aby stuknął się Pan w swoją kiepełę i zrozumiał, że Pańską pracę oceniają nie tylko podobni Panu osobnicy z sądu, prokuratury lub adwokatury. Czasami może Pan trafić także na Polaków wystarczająco inteligentnych, aby oddzielić wymagany w cywilizacji łacińskiej obowiązek stosowania prawdy obiektywnej, opartej na faktach od żydowskiej hagady. I niech Pan w takim wypadku nie liczy na szacunek, należny ponoć „mecenasom”. Wprost przeciwnie.
Mimo wszystko, jako skromny inżynier redaktor nie ocenię Pana poziomu intelektualnego, wykazanego podczas samego procesu oraz w pismach sądowych na podobieństwo szmoncesu, czyli autoryzowanego żydowskiego dowcipu. Brzmi on następująco:
„Żona zwraca się do swojego męża: – Mosze, ty jesteś jak rycerz. – Z powodu ta męskość, Salcia? – Nie, z powodu ten zakuty łeb”.
Jeszcze raz gratuluję daru przekonywania, wykazanego wobec SSR Katarzyny Rymarz-Błaszkiewicz z Wydziału II Karnego Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe. Sądzę, że jej przełożeni też to zauważą.
Henryk Jezierski
– Hagada postrzega świat ze specyficznie żydowskiego punktu widzenia. Nie chodzi w niej o obiektywizm, lecz o subiektywizm wynikający z pojmowania i przeżywania żydowskości. O ile, używając kategorii grecko-rzymskich, pytamy, co jest dobre i prawdziwe, o tyle na gruncie hagady dominuje pytanie, co jest dobre i prawdziwe dla Żydów.
Jest to przykład skrajnie asymetrycznych relacji handlowych. Dotyka on nasz kraj w szczególny sposób ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo z Ukrainą i sytuację na rynkach rolnych – pisze branżowy portal komentując powrót Kijowa do pobierania cła na sprowadzane z Unii Europejskiej owoce i warzywa.
„W związku z pytaniami o wprowadzenie ceł przez Ukrainę na owoce i warzywa importowane z Unii Europejskiej informujemy że od 1 lipca br. Ukraina przywróciła poprzednio obowiązujące, a zawieszone po wybuchu działań wojennych, cła i podatki importowe na wszystkie towary, w tym także na owoce i warzywa z Unii Europejskiej. A zatem Ukraina nie tyle wprowadziła nowe cła, lecz jedynie wygasiła wprowadzone tymczasowo zawieszenie poboru cła” – wyjaśnia portal polskiesadownictwo.pl. Informację potwierdziło Ministerstwo Finansów.
Po 24 lutego Kijów wstrzymał pobieranie ceł i dodatkowych opłat z tytułu przywozu na jej teren produktów z Unii Europejskiej. Ta odpowiedziała na początku czerwca zniesieniem cła na wszystkie importowane towary ukraińskie. Stało się tak wskutek zgłoszenia w kwietniu przez Komisję Europejskiej propozycji zaakceptowanej w bardzo szybkim tempie przez kraje członkowskie i europarlament.
„Mamy zatem do czynienia z nieprawdopodobną sytuacją. Ukraińskie zboża zalewają krajowy rynek. Do mroźni działających na terenie naszego kraju przyjeżdżają maliny. Równocześnie polskie i unijne produkty, które są eksportowane na rynek ukraiński, będą objęte cłem i dodatkowymi podatkami” – na portalu sad24.pl.
„Jest to przykład skrajnie asymetrycznych relacji handlowych. Dotyka on nasz kraj w szczególny sposób ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo z Ukrainą i sytuację na rynkach rolnych. Z drugiej strony jest dowodem na to, jak istotna jest możliwość prowadzenia suwerennej polityki celnej, niezależnej od Brukseli…” – komentuje.
Inna niepokojąca sytuacja dotyczy zboża. Polska podjęła się bowiem pomocy w transporcie ukraińskich zbiorów, które dawniej eksportowane były do odbiorców przez Morze Czarne. Według byłego ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego, część towaru pozostaje w naszym kraju i blokuje sprzedaż plonów z Polski.
– To się już dzieje. To jest pewnego rodzaju naiwność i utopia, że jesteśmy w stanie przetransportować zboże z Ukrainy, które do tej pory było transportowane przez porty Morza Czarnego, że my jesteśmy w stanie przetransportować to przez Polskę i przesłać gdzieś dalej w świat. Absolutnie nie mieliśmy i nie mamy odpowiedniej infrastruktury, żeby to uczynić i nie jesteśmy w stanie – to trzeba otwartym tekstem bardzo mocno podkreślić – takiej infrastruktury w ciągu krótkiego czasu wybudować – stwierdził Ardanowski na antenie Radia Maryja.
– Zboże z Ukrainy blokuje polskie magazyny, jest w wielu magazynach, firmy obracające zbożem, mając dużo tańsze zboże z Ukrainy, nie są zainteresowane kupnem zboża od polskich rolników, a praktycznie zaczęły się żniwa – dodał polityk.
Soc -logika i „Zielony Ład” szaleją: W upały zamkną sklepy, centra i biurowce. Nowe prawo uderzy w handel.
Gdy zużycie prądu niebezpiecznie wzrośnie [co za BEŁKOT: „niebezpiecznie wzrośnie ” MD] , np. w efekcie wysokich temperatur, nowe prawo spowoduje, że nie tylko wiele centrów, ale też biurowców czy magazynów przerwie działalność.
„Rzeczpospolita” dotarła do alarmującego pisma podpisanego przez Polską Radę Centrów Handlowych, Polski Związek Firm Deweloperskich, Polską Organizację Handlu i Dystrybucji oraz Polską Izbę Nieruchomości Komercyjnych.
Skierowane do Ministerstwa Klimatu i Środowiska wskazuje, że efektem rozporządzenia z listopada 2021 r. może być zamykanie podczas największych upałów centrów handlowych, biur czy magazynów, co dla gospodarki oznaczałoby miliardowe straty i roszczenia wobec Skarbu Państwa.
W razie ograniczeń firmy muszą obniżyć zużycie prądu, ale punktem odniesienia są poziomy z godzin nocnych, gdy większość urządzeń nie działa, a klimatyzacja pracuje na minimalnym poziomie.{Muszą wyłączać!!! md]
Wyliczone średnie zużycia energii z ostatnich miesięcy uwzględniają okresy ograniczeń spowodowanych pandemią, kiedy centra czy biura pracowały na niższych obrotach.
– Odnoszenie tego do obecnej sytuacji jest oderwane od realiów – alarmują organizacje. I zwracają uwagę, że rozporządzenie nie określa czasu, w jakim mają zostać uprzedzone o tym, iż prąd będzie wyłączany – równie dobrze może stać się to tuż przed tym faktem.
Wcześniej ograniczenia zużycia prądu obejmowały głównie przemysł, teraz po raz pierwszy mogą uderzyć także w handel, ale również w biurowce, magazyny itp. Gdyby takie prawo obowiązywało w 2015 r., kiedy dochodziło do wyłączeń, wówczas sklepy byłyby zamknięte przez trzy dni.
– To też zagrożenie dla ciągłości działalności np. przychodni medycznych, aptek czy sklepów spożywczych. Brak zasilania w tych placówkach oznaczać może zepsucie leków lub żywności – mówi Krzysztof Poznański, dyrektor zarządzający Polskiej Rady Centrów Handlowych.
Co stanie się ze sklepami zoologicznymi, gdzie żywe zwierzęta wymagają zapewnienia odpowiednich warunków? Problemy można wymieniać długo. – Setki tysięcy Polaków nie będą też mogły pracować, a miliony nie będą w stanie zakupić produktów pierwszej potrzeby oraz skorzystać z usług – dodaje.
Drastyczne ograniczenia w dostawach energii po raz pierwszy uderzą w handel, ale też biurowce czy magazyny. Ich zamknięcie nawet na krótko będzie uciążliwe.
Resort na razie nie widzi powodów do niepokoju, ponieważ ograniczeń dotąd nie było. Choć mogą być, i to niedługo, w Europie Zachodniej znów panują upały, które mogą przenieść się do Polski. „Nasze działania koncentrują się na zapewnieniu bezpieczeństwa dostaw energii do odbiorców. Monitorujemy funkcjonowanie krajowego systemu elektroenergetycznego i kształtujemy przepisy regulujące funkcjonowanie rynku energii elektrycznej w taki sposób, aby minimalizować ryzyka” – odpowiada nam Ministerstwo Klimatu i Środowiska. [Co za bełkot! MD]